Umysł ludzki jest dziwną i fascynującą krainą, do której zdają się nie pasować żadne reguły realnego świata. Jednak ostatnie badania mechanizmów snu wykazały, że – podczas gdy nasza świadomość jest wyłączona – nasze mózgi intensywnie starają się zrozumieć to, co przeżyliśmy w ciągu dnia. Jakkolwiek byłyby one dziwne i przerażające, nasze sny są sposobem na analizowanie chaosu, którego doświadczamy w czasie, kiedy nie śpimy.
Jeśli doświadczamy czegoś szczególnie drażliwego lub traumatycznego, nic dziwnego, że staramy się o tym zapomnieć. Jednak niezależnie od tego, jak bardzo staralibyśmy się wymazać to ze świadomości, głębiej położone części mózgu będą nam te wrażenia odtwarzały, niestrudzenie pilnując, żebyśmy o tym pamiętali.
Napisałem to opowiadanie po rozmowie z moim przyjacielem psychiatrą na temat hipnoterapii regresywnej. Rozmawialiśmy o tym, że przerażające obrazy nigdy nas nie opuszczają, nawet jeśli już nam się zdaje, że wymazaliśmy je z pamięci.
Słyszy się czasami o ludziach, którzy przeżyli coś tak strasznego, że całkowicie wymazali to z umysłów i nie pamiętają już, że coś takiego w ogóle się wydarzyło. Jak ktoś, kto widział ciało swojej siostry zmiażdżone w wypadku samochodowym i kto po kilku latach wpatruje się w ciebie i pyta:
– Siostra? Jaka siostra?
Osobiście nigdy nie wierzyłem, że ludzie są zdolni do czegoś takiego. Byłem przekonany, że jeżeli przydarzy mi się coś naprawdę okropnego, będę miał to przed oczyma przez całą resztę mojego świadomego życia.
Ale…
Moja babcia umarła naprawdę okropną śmiercią. Ostatniego lata pracowałem w barze The Blue Turtle w Fort Lauderdale, gdy zadzwonił do mnie pan Szponder, dozorca w kamienicy, w której mieszkała moja babcia. Ochrypłym starczym głosem powiedział, że babcia wpadła do wrzącej wody i przebywa teraz na oddziale intensywnej opieki medycznej w szpitalu świętej Philomeny.
– O, Boże! W jakim jest stanie?
– W złym. Dowiedziałem się, że ma poparzenia trzeciego stopnia na trzydziestu procentach powierzchni ciała. Lekarze raczej się nie spodziewają, by to przeżyła. Nie w jej wieku.
– Złapię najbliższy samolot i przylecę, dobrze? Poprosiłem Eugene’a o wolne dni do końca tygodnia.
Eugene miał błyszczące czarne kręcone włosy, wpadające aż pod kołnierzyk jego czerwono-żółtej hawajskiej koszuli oraz twarz taką, jakby wypożyczał ją zamiast tarczy do gry w strzałki. Położył włochate łapsko na moim ramieniu i powiedział:
– Jimmy, może cię nie być tak długo, jak długo będziesz to uważał za konieczne.
– Dzięki, Eugene.
– Właściwie, dlaczego nie weźmiesz wolnego już na zawsze?
– O co ci chodzi? Zwalniasz mnie? Przecież rozmawiamy o mojej babci, o kobiecie, która mnie wychowała.
– Ale mówimy także o środku sezonu, a jeśli mam wybierać pomiędzy zyskami a współczuciem… Cóż, przecież w mieście nie ma dealera cadillaca, który wymieniłby współczucie na najnowszy model sevillesa.
Z wyrazu jego małych przypominających otoczaki oczek wywnioskowałem, że nie ustąpi i nie warto nawet powiedzieć: „Pieprz się, Eugene”. Naprawdę nie było warto.
Wróciłem do skąpo umeblowanego mieszkania przy Broward Street, które dzieliłem z trzema mdłymi muzykami z Boise w stanie Idaho oraz z brunetką o dużych oczach i o imieniu Wendiii, która myślała, że stolicą stanu Floryda jest miasto Floryda.
– Hej, zostawiasz nas, facet? – zapytał gitarzysta solowy, wypatrując na mnie spod kurtyny potarganych, wypłowiałych od słońca włosów.
– Moja babcia miała wypadek. Lekarze uważają, że prawdopodobnie umrze.
– Koszmarna sprawa.
– Tak. Wychowała mnie praktycznie sama po śmierci mojej mamy.
– Wrócisz?
Rozejrzałem się po niemal pustym salonie. Zasłony na oknach były podarte, dywan postrzępiony, a niemal każde wolne miejsce na podłodze zajmowały puste puszki po piwie. Nagle odniosłem wrażenie, że życie w Fort Lauderdale przestało być w jakimkolwiek stopniu romantyczne, tak jakby słońce nagle schowało się za chmurą i zaczął wiać przenikliwie zimny wiatr.
– Być może – odparłem.
Z ubikacji wyszła Wendiii, zapinając krótkie spodenki z dżinsu.
– Uważaj na siebie, dobra? – powiedziała i pocałowała mnie mokrymi i otwartymi ustami. Był to bardzo długi pocałunek. – Jaka szkoda, że ty i ja nigdy…
Teraz mi to mówi, pomyślałem z rozgoryczeniem. Kierowca taksówki, czekającej na mnie na dole, dał jednak sygnał klaksonem. Musiałem już iść. Wendiii uniosła ręce i zdjęła z szyi mały srebrny krucyfiks na łańcuszku, po czym dała go mnie.
– Nie mogę tego przyjąć.
– Więc pożycz. Kiedyś mi oddasz.
Niebo nad Chicago było ciemne, a deszcz wbijał się w ziemię jak malutkie gwoździe. Biegłem chodnikiem wzdłuż szpitala świętej Philomeny z egzemplarzem „Newsweeka” nad głową, ale nie mógł on powstrzymać wody lejącej się po mojej szyi za koszulę. Szpitalny hol oświetlony był bardzo słabo, a na korytarzach zobaczyłem nosze, wózki inwalidzkie, kłócących się ludzi i starców, wpatrujących się w przestrzeń i kiwających głowami tak, jakby już całkowicie pogodzili się z tym, że nie warto żyć.
Na oddział intensywnej opieki medycznej poprowadziła mnie czarnoskóra wysoka siostra, kołysząc się przede mną z wdziękiem żyrafy. Moja babcia leżała w zielonkawym półmroku, jej głowa i ręce zawinięte były w bandaże. Miała upstrzoną plamami woskową twarz, a jej policzki tak się zapadły, że można było zobaczyć pod nimi kości czaszki. Sprawiała wrażenie, jakby już nie żyła.
Usiadłem przy niej.
– Babciu, to ja, Jimmy.
Minął długi czas, zanim jej oczy się otworzyły, a kiedy już się to stało, zmroził mnie strach. Niebieski kolor jakby wyparował z jej źrenic. Czy widzieliście kiedykolwiek oczy pozbawione koloru? Oczy, zdające sobie sprawę, że śmierć jest już tylko kwestią kilku godzin?
– Jimmy…
– Babciu, pan Szponder powiedział mi, co się stało. Jezu, co mam jeszcze powiedzieć?
– Dbają tu o mnie, Jimmy, nic się nie martw. – Zakaszlała delikatnie. – Dają mi mnóstwo morfiny, żeby mnie nie bolało.
– Babciu, ktoś powinien był się tobą opiekować. Ile razy ci to powtarzałem?
– Nigdy nie potrzebowałam nikogo do opieki nade mną, Jimmy. To ja zawsze o kogoś dbałam.
– Tak, doskonale o mnie dbałaś i doskonale się mną opiekowałaś, babciu. Nikt nie mógł mnie lepiej wychować.
Babcia znów zakaszlała.
– Obiecaj mi jedno, Jimmy. Obiecasz mi, dobrze?
– Co zechcesz. Powiedz tylko słowo.
Spróbowała unieść głowę, ale wysiłek i ból były dla niej zbyt duże.
– Obiecaj mi, że nigdy nie będziesz źle myślał o matce. Zmarszczyłem czoło i potrząsnąłem głową.
– A dlaczego miałbym o niej źle myśleć? Przecież to nie była jej wina, że umarła.
– Spróbuj po prostu zrozumieć, tyle chcę ci powiedzieć.
– Babciu, o co ci chodzi? Co mam spróbować zrozumieć?
Patrzyła na mnie przez długą chwilę, ale nic więcej nie powiedziała. Po chwili zamknęła oczy i zostawiłem ją, żeby spała.
Wychodząc, spotkałem jej lekarza, rudowłosego faceta.
– Jakie szansę ma babcia? – zapytałem.
Zdjął okulary i wzruszył ramionami.
– Czasem muszę powiedzieć, że dla pacjenta byłoby lepiej, gdyby dotarł do końca.
– Do końca? Babcia jest człowiekiem, a nie jakąś pieprzoną książką!
Do kamienicy na South Side pojechałem taksówką. Stała przy jednej z niewielu ulic, przy których, w cieniu Dan Ryan Expressway, przetrwały jeszcze wąskie czteropiętrowe wiktoriańskie domy.
Otworzyłem brudne drzwi i wszedłem do środka z brązową tekturową torbą, w której miałem sześć puszek Heinekena i kanapkę z indykiem. W holu było ciemno, podłogę pokrywało brązowe linoleum, a w kącie stał staromodny stojak na parasole. W powietrzu unosił się silny zapach jakiegoś lawendowego środka do czyszczenia podłogi oraz smażonego czosnku. Trudno mi było uwierzyć, że kiedyś uważałem ten budynek za swój dom.
Otworzyły się boczne drzwi i wyszedł z nich pan Szponder. Miał okrągłą twarz, a ubrany był w zniszczony, szary rozpinany sweter. Siwe włosy miał zaczesane do tyłu i z tego powodu wyglądał jak jeżozwierz.
– Jimmy… Cóż mam powiedzieć? – Objął mnie ramionami i poklepał po plecach tak mocno, jakby chciał wydusić powietrze z moich płuc. – Wiesz, zawsze starałem się trochę opiekować twoją babcią… Ale rozumiesz, jaka to dumna dama.
– Dziękuję panu, panie Szponder.
– Mów mi po imieniu, jestem Wladislaw. Czym cię poczęstować? Herbatą? Wódką?
– Dziękuję, nic nie chcę. Mam tylko wielką ochotę się przespać, to wszystko.
– Jasne. Ale gdybyś czegoś potrzebował, wiesz, gdzie mnie szukać.
Ostatni raz uścisnął mnie tak mocno, że prawie popękały mi żebra, i chuchnął mi w twarz cebulą.
Mieszkanie babci na czwartym piętrze było ciche, ponure i wilgotne. Wydawało się znacznie ciaśniejsze niż wtedy, kiedy mieszkałem w nim jako młody chłopak, jednak tak naprawdę zmieniło się w nim bardzo niewiele. Zapadła kanapa, obita brązowym jedwabiem, wciąż zajmowała zbyt wiele miejsca przed kominkiem, a wypchana sowa nadal wpatrywała się we mnie z gzymsu nad nim w taki sposób, jakby chciała wydłubać mi oczy. Obok sowy stała oprawiona w ramki fotografia siedmioletniego chłopca, smutnym wzrokiem wpatrującego się w obiektyw aparatu. To byłem ja.
Wszedłem do wąskiej kuchenki i otworzyłem małą lodówkę. Łzy niemal napłynęły mi do oczu, kiedy zobaczyłem żałosne resztki z posiłków babci. Wszystkie znajdowały się na talerzach, obłożonych folią samoprzylegającą.
Otworzyłem puszkę piwa i wszedłem do salonu. Jak wiele wspomnień się z nim wiązało… Jak wiele głosów z przeszłości docierało tu do mnie… Dziadek, śpiewający kolędy na Boże Narodzenie. Babcia, opowiadająca mi historie o dzieciach, które błądziły w głębokich, ciemnych lasach i które mogły znaleźć wyjście z nich, jedynie pozostawiając za sobą okruszki chleba. Oboje opiekowali się mną, jakbym był małym księciem, a kiedy dziadek zmarł w 1989 roku, zostawił mi list, w którym napisał: „Nie ma żadnych duchów, Jimmy. Pamiętaj, że przeszłość nie może cię skrzywdzić”. Uczciwie mówiąc, nie miałem pojęcia, co, do diabła, chciał mi przez to przekazać.
Zabrałem się do jedzenia kanapki z indykiem, ale smakowała jak brązowa aksamitna kanapa i lawendowy płyn do podłóg, dlatego po trzech kęsach zapakowałem ją z powrotem w papier i wyrzuciłem do kosza na śmieci. Włączyłem wielki telewizor marki Zenith i oglądałem film o kobiecie, której się zdaje, że jej dzieci są nawiedzone. W okno zaczęły uderzać krople deszczu, a strumień samochodów na Dan Ryan Expressway sunął z nie kończącym się szumem. Na jeziorze jakiś parowiec wydał sygnał dźwiękowy, niczym najsmutniejsze stworzenie, jakie można by kiedykolwiek usłyszeć.
Obudziłem się gwałtownie. Za oknami było ciemno, a mieszkanie oświetlały jedynie błyski z ekranu telewizora, w którym szło właśnie „Koło Fortuny”. Publiczność krzyczała i skręcała się ze śmiechu, ale ja byłem pewny, że usłyszałem jeszcze jakiś inny krzyk. Jest różnica między wesołym wrzaskiem ludzi, zjeżdżających na roller coasterze, a krzykiem kogoś skrajnie przerażonego.
Ściszyłem telewizor i zacząłem nasłuchiwać. Początkowo docierały do mnie tylko odgłosy ruchu ulicznego i przytłumione dźwięki telewizora z mieszkania na niższym piętrze. Ale po chwili znów usłyszałem ten wrzask. To wrzeszczało dziecko, mały chłopak, i skoro użyłem słowa „wrzask”, muszę dodać, że chodzi mi o przejmujący wrzask kogoś, kto znajduje się w obliczu śmierci. Poczułem się, jakbym po samą szyję wpadł do zimnej wody.
Wstałem, starając się wyczuć, skąd dociera wrzask. Na pewno nie z niższych pięter. Także nie z mieszkania naprzeciwko. A ponieważ znajdowałem się na najwyższym piętrze, nikt przecież nie mieszkał nade mną.
Niespodziewanie znów usłyszałem ten wrzask i tym razem udało mi się odróżnić część słów dziecka.
– Mamo! Mamo! Nie, mamo, nie możesz! Mamo, nie możesz, nie możesz! NIE, MAMO, NIE MOŻESZ!
Szybko przeszedłem do sypialni babci. Jej łóżko wciąż było starannie zaścielone, a jej koszula nocna leżała na narzucie, czekając na właścicielkę. Wrzask trwał i wreszcie zrozumiałem, że dochodzi on z najwyższego piętra sąsiedniego budynku. Zadudniłem pięściami w sąsiadującą z nim ścianę i krzyknąłem:
– Co się dzieje? Do diabła, co tam robicie?
Wrzask urwał się na sekundę, ale niemal natychmiast dziecko wydało z siebie wysoki, przenikliwy pisk, niemal nieludzki, bardziej przypominający odgłos wydawany przez ptaka niż przez człowieka. Wybiegłem z mieszkania i ruszyłem w dół, przeskakując po trzy, cztery stopnie naraz. Kiedy znalazłem się w holu, zacząłem walić pięściami w drzwi do mieszkania pana Szpondera.
– Panie Szponder! Panie Szponder!
Otworzył, w podkoszulku i szelkach, z nie dojedzoną kanapką w ręce.
– Jimmy? O co chodzi?
– Niech pan dzwoni po policję! W mieszkaniu w sąsiednim budynku jakaś matka bije swoje dziecko! Niech im pan powie, żeby się pośpieszyli, bo to brzmi tak, jakby je zabijała! Na najwyższym piętrze!
– Coo? – zapytał pan Szponder. – Co masz na myśli, mówiąc: „zabijała”?
– Niech pan zaraz dzwoni na policję i tyle! A ja tam pobiegnę.
– Dobrze, już dobrze.
Pan Szponder przez chwilę wahał się, nie wiedząc też, co zrobić z kanapką. W końcu położył ją na krześle i wszedł do mieszkania, żeby zatelefonować.
Wybiegłem z kamienicy na deszcz. Sąsiedni dom znacznie się różnił od tego, w którym mieszkała moja babcia. Był węższy i miał dach nad przedsionkiem. Stanąwszy przed drzwiami wejściowymi, nacisnąłem dzwonek do mieszkania na najwyższym piętrze. Następnie kilkakrotnie zastukałem kołatką, krzycząc:
– Otwierać! Otwierać! Zadzwoniłem po policję! Otwierajcie te pieprzone drzwi!
Nikt nie odpowiadał, nacisnąłem więc na każdy dzwonek, a było ich przynajmniej dziesięć. Po długiej chwili usłyszałem w domofonie męski głos:
– Kto tam?
– Jestem sąsiadem z budynku obok. Musi mnie pan wpuścić. Jakieś dziecko krzyczy w mieszkaniu w tym domu. Czy pan to słyszy?
– Dziecko? Jakie dziecko?
– Dziecko rozpaczliwie woła o pomoc. Wygląda na to, że matka robi mu wielką krzywdę. Na miłość boską, niech pan otworzy te drzwi, dobrze?
– Ja nie słyszę żadnego krzyku.
– Więc może to dziecko już przestało krzyczeć, ale jeszcze niedawno krzyczało. Może być ranne.
– Ale co to ma wspólnego ze mną?
– To nie musi mieć nic wspólnego z panem. Niech pan jedynie otworzy te przeklęte drzwi, jasne? Tylko o to pana proszę.
– Przecież ja nawet nie wiem, kim pan jest. Zachowuje się pan jak wariat.
– Niech pan posłucha, jeśli mnie pan nie wpuści i to dziecko umrze, to będzie pana wina, jasne?
Odpowiedziała mi przedłużająca się cisza.
– Halo! – zawołałem i znów zacząłem przyciskać guziki wszystkich dzwonków po kolei. – Halo! Czy ktoś mnie słyszy?
Wciąż dusiłem na dzwonki, kiedy z błyskiem kogutów na dachu nadjechał policyjny radiowóz. Wyskoczyło z niego dwoje policjantów, kobieta i mężczyzna i podbiegli do mnie po schodach. Mężczyzna był wysoki i chudy, a kobieta wyglądała, jakby była w stanie przetrwać dziewięć rund na ringu z Jessem Venturą. Krople deszczu błyszczały na ich przezroczystych plastikowych ortalionach.
– Co się dzieje?
– Jestem sąsiadem z budynku obok, zatrzymałem się w mieszkaniu babci. Usłyszałem krzyk dziecka. Myślę, że to się dzieje na najwyższym piętrze.
Teraz policjantka zaczęła przyciskać guziki dzwonków i w końcu zareagował ten sam mężczyzna.
– Posłuchaj pan, mówiłem już panu, że nie słyszałem żadnego krzyku, że to nie ma ze mną nic wspólnego, niech pan więc przestanie do mnie dzwonić albo zawołam policję.
– Tu policja, proszę pana. Niech pan otworzy drzwi.
Niemal natychmiast zabrzmiał cichy brzęczyk i drzwi się otworzyły. Policjanci weszli do środka. Kiedy spróbowałem iść za nimi, policjantka mnie powstrzymała:
– Pan tu poczeka. Sami to załatwimy.
Zniknęli na rachitycznych schodach i zostałem w holu sam. Naprzeciwko mnie wisiało brudne lustro; moje odbicie w nim przypominało raczej zjawę niż człowieka. Miałem na nim bladą twarz, sterczące włosy i cienkie ramiona, przywodzące na myśl druciany wieszak do ubrań. Bardziej niż sobą byłem siedmioletnim chłopcem z fotografii stojącej nad kominkiem.
Dziwne, ale w tym holu wyczuwałem coś ledwie dla mnie uchwytnego, lecz znajomego. Może były to beżowo-białe płytki w kształcie rombów na podłodze, a może drewniana boazeria na ścianach, sięgająca mi do pasa? W mieście stały zapewne dziesiątki tysięcy starych domów, wykończonych w taki sposób. A jednak nie chodziło tylko o moje wrażenia wzrokowe. Coś znajomego było także w zapachu. Nie było tu wilgoci i pachniało czosnkiem, jak w kamienicy obok, lecz było sucho i ledwie wyczuwalnie pachniało jakimiś ziołami, jakby nawet mieszanką ziół, które dawno straciły swój właściwy, silny zapach.
Czekałem prawie pięć minut, a tymczasem policjanci przechodzili z piętra na piętro, pukając do wszystkich drzwi. Słyszałem, jak rozmawiali z ludźmi, którzy wylewali na nich swoje żale. W końcu wrócili do mnie.
– No i? – zapytałem.
– W tym budynku nie ma żadnego dziecka, proszę pana.
– Co? Słyszałem je na własne uszy.
– Nikt w tym domu nie ma dziecka, proszę pana. Sprawdziliśmy w każdym mieszkaniu.
– Ten krzyk docierał z najwyższego piętra. Przysięgam na Boga. Ten chłopiec krzyczał coś w rodzaju: „Mamusiu, mamusiu, nie możesz”, ciągle to powtarzał.
– Najwyższe piętro jest puste, proszę pana. Od sześciu lat. Gospodarz ma tam tylko graciarnię i nic więcej.
– Jesteście pewni?
– Całkowicie. Sprawdzimy jeszcze oba budynki po bokach, żeby mieć całkowitą pewność, ale wszystko wskazuje na to, że się pan pomylił. Może czyjś telewizor był włączony zbyt głośno? Wie pan, jacy są starsi ludzie. Czasami głusi jak pnie.
Zszedłem za nimi po schodach. Pan Szponder stał na progu i mnie obserwował.
– No i co? – zapytał mnie, gdy tymczasem policjanci zaczęli dzwonić do mieszkań w sąsiednim budynku.
– Przeszukali dom od piwnicy po dach. Tam nie ma żadnego dziecka.
– Chyba coś ci się więc wydawało, Jimmy.
– Tak, być może.
– To nawet lepiej, niż gdyby jakiś dzieciak naprawdę był bity. Mam rację?
Pokiwałem głową. Trudno mi było cokolwiek powiedzieć.
Następnego dnia rano, kiedy myłem zęby, w mieszkaniu zadzwonił telefon. Odezwał się rudy lekarz ze szpitala świętej Philomeny.
– Z przykrością muszę pana poinformować, ze pańska babcia przed kilkunastoma minutami dotarła do końca ziemskiej wędrówki. Nie cierpiała.
– Rozumiem – odparłem, z ustami pełnymi mięty.
Zadzwoniłem do kilku kuzynek i kuzynów, informując ich, co się stało. Nikt spośród nich nie zdawał się jednak zbytnio przejęty. Kuzyn Dick mieszkał w Milwaukee i mógł bez problemu przyjechać do Chicago, żeby się ze mną spotkać, powiedział jednak, że ma „zatrzęsienie” spotkań biznesowych z Wisconsin Cuneo Press. Kuzyn Erwin sprawiał, szczerze mówiąc, wrażenie, jakby nie do końca wiedział, co plecie. Uparcie powtarzał: „A więc to ty, Jimmy… góra przyszła do Mahometa…”
Kuzynka Frances okazała mi więcej zrozumienia. Zawsze ją lubiłem. Była mniej więcej w moim wieku i pracowała dla Bloomingdales w Nowym Jorku. Kiedy do niej zatelefonowałem, akurat miała przerwę na lunch i mój telefon tak nią wstrząsnął, że zaczęła kaszleć. Nie opanowała kaszlu już do końca rozmowy.
– Posłuchaj – powiedziała. – Kiedy wracasz na Florydę?
– Nie śpieszę się. Wyleciałem z pracy za to, że chciałem wziąć wolne, by pojechać do babci.
– Może więc zatrzymasz się po drodze u mnie w Nowym Jorku? – Zakaszlała. – Z radością znów cię zobaczę.
– Sam nie wiem. Napij się wody. Cisza. Znów kaszel. Wreszcie usłyszałem:
– To po prostu zadzwoń do mnie, jak będziesz na La Guardii.
Kuzynka Frances mieszkała w kamienicy z elewacją z piaskowca i tarasowymi balkonami na Ulicy E 17 w Village. Same ulice były tu raczej liche i zaniedbane, jednak jej mieszkanie na poddaszu było duże i pięknie urządzone. Właściwie tego należało się spodziewać po kimś, kto utrzymuje się z projektowania okien wystawowych. Trzy ściany pokrywał tynk, na którym namalowano magnolie, a czwarta była oczyszczona do naturalnej cegły i wisiały na niej przeróżne przedmioty, na przykład poroża jeleni z Hamptons albo dziwne indiańskie narzędzia medyczne z Wyoming.
Sama kuzynka Frances była bardzo chuda i zadbana, miała lśniące, równo obcięte włosy, a nosiła jedwabną bluzeczkę i seksowne spodnie, przypominające pidżamę. Była najmłodszą córką siostry mojej matki, Irenę, i w pewnym oświetleniu wyglądała dokładnie jak moja matka, a przynajmniej tak, jak matka wyglądała na tych kilku fotografiach, które ciągle przechowywałem. Miała wysokie czoło, szeroko rozstawione oczy, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, lecz raczej małe usta, co sprawiało, że wyglądała na osobę o wiele chłodniejszą, niż była w rzeczywistości.
Nalała mi do szklanki zimnego chardonnay Stag’s Leap i elegancko zasiadła na ciemnoczerwonej skórzanej kanapie.
– Tak dawno cię nie widziałam. Kiedy to było? Ale i tak nic się nie zmieniłeś. Nie wyglądasz nawet na o dzień starszego niż wtedy, gdy miałeś dwadzieścia dwa lata.
– Nie wiem, czy to jest komplement.
– Oczywiście, że komplement. Wciąż pracujesz nad tą swoją powieścią?
– Od czasu do czasu. Raczej rzadziej niż częściej.
– Brak natchnienia? – Teraz rozpoznałem jej perfumy. Issy Miyaki.
Wzruszyłem ramionami.
– Uważam, że trzeba mieć wyczucie kierunku, żeby pisać powieść. Wyczucie, że się dokądś zmierza, że coś się na tej drodze rozwija, zmienia, rośnie…
– I nie masz tego wyczucia?
– Sam nie wiem. Czuję się, jakbym wsiadał z tłumem ludzi do pociągu i upuścił bilet. Schylam się, podnoszę go, a kiedy się prostuję, pociąg już odjeżdża. A ja wciąż stoję na peronie. Mam ze sobą zapakowaną walizkę, ale nie ma pociągu.
Przez długą chwilę patrzyła na mnie swymi szeroko rozstawionym oczyma. W końcu odezwała się:
– Nie cierpiała, prawda?
– Babcia? Mam nadzieję, że nie. Kiedy widziałem ją po raz ostatni, spała.
– Przyjechałabym na pogrzeb, ale…
– Nieważne. Było kilkoro znajomych i przyjaciół. Dozorca z jej kamienicy. Jakiś Włoch ze sklepu spożywczego na rogu. Wszystko odbyło się tak, jak powinno. Bardzo cicho. Bardzo…
– Samotnie? – zasugerowała.
– Tak – odparłem. – Samotnie.
Nie byłem jednak pewien, komu, jej zdaniem, miała doskwierać ta samotność podczas pogrzebu.
Wieczorem musiała wyjść na jakieś umówione spotkanie, przyjęcie z alkoholem, mimo wszystko zrobiła nam jednak kolację. Stała w małej, starannie zaprojektowanej kuchni i mieszała conchiglie alla puttanesca w niebieskim ceramicznym rondlu.
– Pomidory, kapary, czarne oliwki, zgniecione czerwone chilli, wszystko to pomieszane z oliwą i makaronem… Nazywają to „sosem nierządnicy”.
Nabiłem na widelec kilka muszelek makaronu z rondla i posmakowałem.
– Dobre. Moje gratulacje dla nierządnicy.
– Umiesz gotować, Jimmy?
– Ja? Broń Boże!
– Nigdy nie gotujesz? Nie zrobisz sobie nawet klopsów?
– Nawet się nie zbliżam do piecyka w kuchni. Boję się go.
– Słyszałam o ludziach, którzy się boją wysokości, kotów, wody… Ale piecyków? Jesteś pierwszym takim przypadkiem.
– To chyba piecykofobia. Ale nie pytaj mnie, skąd się ona wzięła.
Zjedliśmy razem przy stole kuchennym, rozmawiając o babci i siostrach mojej matki. Moja mama zmarła nagle, kiedy miałem pięć lat. U matki Frances wykryto w wieku trzydziestu siedmiu lat raka piersi. Umierała powolną śmiercią, cierpiąc przez wiele miesięcy.
– Oboje jesteśmy więc teraz sierotami – powiedziała Frances i położyła dłoń na mojej dłoni.
Krótko po dziewiątej zadzwonił dzwonek u drzwi. W progu stanął facet o kręconych włosach, w czarnej aksamitnej marynarce i w czarnej jedwabnej koszuli.
– Frances? Jesteś gotowa? – zapytał, mierząc mnie podejrzliwym wzrokiem.
– Prawie. Muszę tylko włożyć buty. Nick, poznaj mojego kuzyna, Jimmy’ego. Jimmy, to jest Nick. Jest inspiratorską częścią Inspirational Plaster Moldings SA.
– Miło cię poznać – powiedziałem. – Dobrze, że nie jesteś tym plastrem.
– Ucieszymy się, jeśli pójdziesz z nami – zaproponowała mi Frances. – Tam, dokąd idziemy, zazwyczaj podają wino, ciastka ryżowe i częstują mnóstwem złośliwych dowcipów na temat lamperii i podwieszanych sufitów.
– Wolę sobie odpuścić, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Po wyjściu Frances i Nicka rozebrałem się i postanowiłem wziąć długi prysznic. Śmierć babci bardzo mocno przeżyłem. Kiedy myłem szamponem włosy, zamknąłem oczy i widziałem ją, siedzącą na skraju mojego łóżka z głową lekko przechyloną na bok, uśmiechającą się do mnie.
– Babciu, dlaczego mama umarła?
– Bóg zapragnął ją mieć z powrotem u siebie, po prostu żeby mu pomogła w niebie.
– Czy mnie nie kochała?
– Oczywiście, że cię kochała. Nawet nie wiesz, jak mocno. Ale kiedy Bóg wzywa, trzeba go usłuchać, nieważne, kim się jest i jak bardzo lubi się życie na ziemi.
Wciąż się mydliłem, kiedy odniosłem wrażenie, że słyszę coś, co przypomina płacz. Odgadłem, że są to prawdopodobnie odgłosy kotów, kopulujących na podwórku, dlatego nie zwróciłem na to większej uwagi. Jednak po chwili znów usłyszałem ten płacz, tym razem znacznie głośniejszy, w ogóle już niepodobny do wrzasku kotów. Tym razem odniosłem wrażenie, że to głos dziecka, wołającego o pomoc.
Natychmiast zamknąłem krany z wodą i zacząłem nasłuchiwać. Przez prawie pół minuty trwała cisza, jeśli nie liczyć odległego szumu ruchu ulicznego i powolnego kapania wody do brodziku kabiny prysznicowej. Pomyślałem, że chyba miałem halucynacje. Wyszedłem spod prysznica i owinąłem się ręcznikiem.
Nagle, o Boże, usłyszałem głośny, rozpaczliwy płacz dziecka. Pobiegłem do salonu, a płacz jakby mnie gonił.
– Mamo! Mamo! Nie możesz! Przestań, mamo, nie możesz, nie możesz! PRZESTAŃ, MAMO, NIE MOŻESZ!
Wciągnąłem dżinsy, mimo że kleiły się do moich mokrych nóg. Następnie włożyłem sweter i wsunąłem stopy do butów, przydeptując je na piętach, ponieważ nie miałem czasu, żeby poluzować paski. Otwarłem drzwi do mieszkania i wsunąłem pod nie książkę, żeby się za mną nie zatrzasnęły. Na półpiętrze nacisnąłem guzik windy i miałem wrażenie, że minęła wieczność, zanim rozległ się warkot jej motoru i kabina z cichym wyciem ruszyła do góry.
Wybiegłem na ulicę. Wiał mocny, porywisty wiatr, unoszący w powietrze gazety, kartonowe pudła i papierowe kubki do napojów. Pobiegłem po schodach do drzwi sąsiedniego budynku i zacząłem dusić na przyciski dzwonków do mieszkań. Działałem w tak szaleńczym pośpiechu, że minęło kilkanaście uderzeń serca, zanim zdałem sobie sprawę, że są to te same przyciski dzwonków, na które naciskałem w Chicago.
Znieruchomiałem. Cofnąłem się o krok. Wprost nie mogłem uwierzyć, że to, na co patrzę, istnieje naprawdę. Nie tylko naciskałem na te same przyciski, ale stałem przed tym samym domem. Miałem przed sobą te same, pomalowane na czarno drzwi i stałem w tym samym zadaszonym przedsionku.
Poczułem w głowie coś w rodzaju skondensowanego nacisku, jakby cały świat miał za chwilę się zapaść i jakbym to ja znajdował się w centrum grawitacji.
Jak to możliwe, że to był ten sam dom? Jak to się mogło stać? Przecież Chicago leżało niemal tysiąc mil stąd, czy możliwe więc było, żebym stanął dokładnie przed drzwiami domu wyglądającego identycznie jak ten, który sąsiadował z domem babci?
Przez chwilę nie wiedziałem, co robić. Wreszcie usłyszałem w domofonie męski głos.
– Kto tam?
Nie byłem pewien, czy to jest ten sam głos, który słyszałem w Chicago.
– Czy… Czy mógłby mi pan otworzyć drzwi? Bardzo proszę.
– Kto mówi?
– Niech pan posłucha, moim zdaniem na najwyższym piętrze tego domu znajduje się dziecko w opałach.
– Jakie dziecko? Najwyższe piętro jest puste. Nie mieszka tam żadne dziecko.
– Czy jednak zgodzi się pan, żebym tam zajrzał? Pracuję dla SZOWD.
– Dla kogo?
– Jestem funkcjonariuszem Stowarzyszenia Zapobiegania Okrucieństwu Wobec Dzieci.
Byłem wytrącony z równowagi, jednak nie miałem zamiaru ustąpić. Choć nie mogłem zrozumieć, jakim cudem jest to ten sam budynek, do którego dobijałem się w Chicago, za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć, skąd bierze się krzyk.
– Niech pan otworzy drzwi, dobrze? Cisza.
– Niech pan otworzy te pieprzone drzwi, jasne?
Wciąż cisza.
Odczekałem chwilę, zastanawiając się, co robić, wreszcie przytrzymałem się poręczy i z całej siły kopnąłem drzwi. Framuga pękła, kopnąłem więc jeszcze raz, a potem znów kilka razy, aż wreszcie drewno przy zamku pękło i drzwi się poddały.
Wszedłem do środka. Hol był ciemny, udało mi się jednak znaleźć włącznik światła. Ściany mniej więcej do wysokości pasa były wyłożone boazerią z ciemnego drewna, a podłogę wyłożono biało – beżowymi płytkami w kształcie rombów. Do ściany przybity był wieszak, obok wisiało brudne lustro, a w powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny zapach zwiędłych róż.
Zacząłem iść po schodach. Skrzypiały, mimo że były wyłożone grubym jutowym dywanem. Znad progów niemal wszystkich drzwi przebijały wąskie pasemka światła i docierały do mnie zza nich odgłosy rozmów, kłótni i zmywania naczyń. Jakaś kobieta mówiła:
– Powinien być na to jakiś przepis… czy zawsze tego nie powtarzałam?
Odpowiadał jej mężczyzna:
– O czym ty mówisz? Jaki przepis może regulować zapach ciała?
Dotarłem do drugiego piętra i popatrzyłem w górę, ku trzeciemu. Niespodziewanie zgasły lampy na klatce schodowej i znalazłem się w ciemności. Przez kilka chwil potykałem się po omacku, zanim znalazłem włącznik czasowy. Kiedy światło znów się zapaliło, ujrzałem stojącego na półpiętrze mężczyznę. Nie sposób było ujrzeć jego twarz, ponieważ tuż za jego głową świeciła się naga żarówka. Dostrzegłem jednak, że jest otyły, łysy i ubrany w gruby sweter.
– Kim pan jest? – zapytał.
– Funkcjonariuszem Stowarzyszenia Zapobiegania Okrucieństwu Wobec Dzieci.
– To z panem rozmawiałem przed chwilą?
– Zgadza się.
– Czy panu padło na słuch? Tutaj nie mieszka żadne dziecko. A teraz wynoś się pan stąd, zanim pana wyrzucę.
– Nie słyszał pan żadnego krzyku? Krzyku małego chłopca?
Nie odpowiedział mi.
– Niech pan posłucha – nalegałem. – Jeśli zadzwonię na policję, a oni przekonają się, że pan maltretuje dziecko…
– Idź pan stąd – przerwał mi. – Niech się pan po prostu odwróci i stąd idzie.
– Przysięgam na Boga, że słyszałem krzyczącego chłopca.
– Niech pan stąd idzie. Są w życiu takie rzeczy, których lepiej nie szukać.
– Jeśli pan myśli, że…
– Idź sobie, Jimmy. Niech tak zostanie.
Osłoniłem otwartą dłonią oczy, próbując lepiej dojrzeć twarz mężczyzny, ale nie mogłem. Skąd, do diabła, znał moje imię? Niech tak zostanie? Co ma tak zostać? Mężczyzna tkwił w miejscu, strzegąc schodów, prowadzących na trzecie piętro. Wiedziałem, że nie będę w stanie go ominąć, i teraz już nawet nie byłem pewien, czy tego chcę.
Opuściłem rękę i powiedziałem:
– Już dobrze, dobrze.
Zacząłem schodzić. Kiedy znalazłem się na ulicy, przystanąłem, smagany wiatrem, zastanawiając się, co robić. Powoli minął mnie policyjny samochód, jednak nie próbowałem go zatrzymać. Zdałem sobie sprawę, że mój problem nie mógł mieć żadnego związku z policją. Był kwestią szaleństwa albo metafizyki, albo licho wie czego.
– Co wiesz o swoich sąsiadach z budynku obok? – zapytałem kuzynkę Frances przy śniadaniu.
– Nic. A dlaczego pytasz?
– Czy kiedykolwiek sprawiali ci kłopoty? No wiesz, późne przyjęcia, hałasy, tego typu sprawy.
Nadgryzając croissanta, zmarszczyła czoło.
– Nigdy. To znaczy, właściwie nie mam sąsiadów. Obok jacyś państwo sprzedają ramy do obrazów. Zdaje się, że piętro wykorzystują jedynie na warsztat.
– Chodzi mi o sąsiadów z budynku obok.
– Właśnie.
Bez słowa odstawiłem filiżankę z espresso, wyszedłem z mieszkania i nacisnąłem przycisk, wzywający windę. Kuzynka Frances zawołała za mną:
– Co się stało? Co ja takiego powiedziałam?
Nie odpowiedziałem jej, nie mogłem tego zrobić przed obejrzeniem sąsiedniego budynku. Kiedy wyszedłem na ulicę, zobaczyłem, że kuzynka miała rację. Sąsiedni budynek mieścił galerię o nazwie „A Sense of Gilt”. Nie było wąskiego domu z zadaszoną werandą. Nie było łuszczących się, czarnych drzwi, nie było żadnych dzwonków.
Wróciłem i napiłem się kawy.
– Przepraszam. Chyba muszę już wracać na Florydę.
Wzdłuż całego wybrzeża Atlantyku od Norfolk do Savannah szalały burze z piorunami i mój lot był opóźniony o sześć godzin. Próbowałem przespać się na ławce obok dobrodusznie spoglądającego ze swojego popiersia Fiorello La Guardii, jednak nie mogłem usunąć z pamięci ani krzyku chłopca, ani wizji wąskiego domu z zadaszonym wejściem.
Właściwie, co mogłem o tym wszystkim sądzić? W sumie tylko tyle, że jestem przewrażliwiony po stracie babci. Przecież domy nie mogą przenosić się z jednego miasta do drugiego. Śmierć babci musiała zwolnić we mnie jakieś hamulce, spowodować załamanie, które wywołało halucynacje i hiperrealistyczne sny. Dlaczego jednak w moich halucynacjach pojawiało się krzyczące dziecko i jakie znaczenie miał ten dom? Było w nim coś znajomego, ale nic takiego, co potrafiłbym gdziekolwiek umiejscowić.
Mieliśmy polecieć prosto do Fort Lauderdale, ale burze były tak potężne, że samolot został skierowany do Charleston. Dolecieliśmy tam dopiero o pierwszej trzydzieści pięć po północy, pogoda wciąż się pogarszała, United Airlines postanowiły więc wsadzić nas do autobusów i zawieźć do hotelu w mieście. Kobieta siedząca obok mnie pociągała nosem i przecierała oczy.
– Miałam dziś zobaczyć mojego syna. Nie widziałam go od piętnastu lat.
Deszcz uderzał o szyby autobusu i zamieniał światła uliczne w skrzące gwiazdy.
Kiedy dotarliśmy do hotelu Radisson na Lockwood Drive, zobaczyłem ponad setkę zmęczonych pasażerów, tłoczących się już przed recepcją. Wolnym krokiem doszedłem do końca kolejki, nogą popychając moją starą, zniszczoną torbę. Jezu. Było już prawie wpół do trzeciej, a przede mną czekało jeszcze około siedemdziesięciu osób.
W tym momencie zobaczyłem kobietę w czarnej sukni, przemierzającą hotelowy hol. Nie wiem, dlaczego zwróciłem na nią uwagę. Miała może 32, a może 33 lata, fryzurę a la Jackie Kennedy, a jej sukienka sięgała niewiele za kolana. Na dłoniach nosiła rękawiczki, czarne rękawiczki. Niespodziewanie podeszła prosto do mnie i powiedziała:
– Przecież nie chcesz tutaj czekać. Pokażę ci, gdzie przenocować.
– Słucham?
– No, chodź – ponagliła mnie. – Jesteś zmęczony, prawda?
Pomyślałem: aha, dziwka. Lecz w gruncie rzeczy nie wyglądała na dziwkę. Była ubrana zbyt prosto i zbyt tanio, poza tym, która dziwka nosi małe perłowe klipsy i małą perłową broszkę na sukience? Bardziej niż dziwkę, kobieta przypominała czyjąś matkę.
Podniosłem torbę i wyszedłem z nią z Radissona na chodnik Lockwood Drive. Choć wciąż panowała burzowa atmosfera, noc była ciepła. Wyczuwałem unoszący się w powietrzu zapach oceanu i ten wyraźny, niemal tropikalny aromat mchu i pleśni. W oddali pioruny przecinały niebo jak naelektryzowane włosy.
Kobieta poprowadziła mnie ulicą, przez cały czas idąc dwa, trzy kroki przede mną.
– Nie wiem, czemu zawdzięczam ten honor – odezwałem się.
Od niechcenia odwróciła głowę.
– Łatwo jest się zagubić. I trudno jest znaleźć drogę, w którą powinno się skręcić. Czasami potrzebny jest ktoś do pomocy.
– Jasne – odparłem.
Byłem całkiem ogłupiały, jednak tak cholernie zmęczony, że nie miałem najmniejszej ochoty się z nią kłócić.
Mniej więcej po pięciu minutach marszu dotarliśmy do rogu Broad Street w historycznej dzielnicy miasta. Wskazała przez ulicę na rząd starych szeregowych domów. Okrywająca je sztukateria pomalowana była na kolor bladoróżowy, ciemnożółty i jasnoniebieski. Rosnące przed nimi juki rzucały na nie cień.
– To ten dom – pokazała mi. – Dom pani Woodward. Przyjmuje gości na noc.
– To było bardzo miłe z pani strony. Dziękuję.
Zawahała się, patrząc na mnie zwężonymi oczami, jakby chciała zapamiętać mnie na zawsze. Wreszcie odwróciła się i zaczęła się oddalać.
– Halo! – zawołałem. – Jak mogę pani podziękować? Nie zareagowała. Weszła w cień rzucany przez kolejne budynki i wkrótce zniknęła mi z oczu.
Pani Woodward otworzyła drzwi ze szpilkami we włosach, bez makijażu i w kwiecistym szlafroku. Natychmiast zorientowałem się, że absolutnie nie jest zaskoczona tym, że obudził ją o trzeciej nad ranem zmęczony i spocony facet, marzący jedynie o prysznicu i wygodnym łóżku.
– Ma pani znakomite rekomendacje – powiedziałem, chcąc, żeby poczuła się trochę lepiej.
– Naprawdę? Cóż, niech pan wejdzie lepiej do środka. Został mi jednak już tylko jeden pokój na strychu.
– Chciałbym się tylko wygodnie przespać, nic więcej.
– W porządku. Do książki meldunkowej wpisze się pan rano.
Dom pochodził z osiemnastego wieku i pełen był mahoniowych antyków i ciężkich, onieśmielających gobelinów. W holu wisiał ponury portret olejny jakiegoś mężczyzny z zadartym nosem, w kolonialnym mundurze marynarza, z lunetą pod pachą. Pani Woodward poprowadziła mnie stromymi schodami aż na trzecie piętro, do małej sypialni z ukośnym sufitem i widokiem skrzącego się Charleston, docierającym przez okno w dachu.
Rzuciłem torbę na dywanik i usiadłem na pościelonym łóżku.
– Wspaniale – powiedziałem. – Gdybym tu nie trafił, wciąż jeszcze bym czekał w kolejce do recepcji w hotelu Radisson.
– Wypije pan filiżankę czekolady?
– Nie, dzięki. Nie chcę pani sprawiać żadnych kłopotów.
– Łazienka jest piętro niżej. Byłabym wdzięczna, gdyby z prysznicem poczekał pan jednak do rana. Odgłosy kąpania rozchodzą się po całym domu.
Umyłem się w niewielkiej umywalce pod okapem i wytarłem się ręcznikiem wielkości chusteczki, spoglądając jednocześnie na miasto. Mimo że powietrze było przejrzyste, wiatr wiał w tej chwili z siłą huraganu i przez szpary w oknie wwiewał do mojego pokoiku chłodne powietrze.
W końcu, zmęczony jak pies, wskoczyłem do łóżka. Na nocnym stoliku leżał przewodnik po Narodowym Muzeum Morskim. Spróbowałem go czytać, lecz moje lewe oko bezustannie się zamykało. W końcu wyłączyłem światło, opatuliłem się kołdrą i zasnąłem.
– Mamo, nie możesz! Mamo, nie możesz! Proszę cię, mamo, nie możesz! NIE, MAMO, NIE MOŻESZ!
Poderwałem się gwałtownie na łóżku, cały zlany potem. Przez chwilę nie mogłem odgadnąć, gdzie się znajduję, zaraz jednak usłyszałem odgłosy rzęsistego deszczu, uderzającego o dach, a przez okno zobaczyłem światła Charleston. Jezu. Znów ten koszmar. Koszmar z krzykiem w roli głównej. Podniosłem się z łóżka i napełniłem wodą szklankę, w której stała szczoteczka do mycia zębów. Jezu.
Napełniałem ją po raz drugi, kiedy znów usłyszałem krzyk dziecka.
– Nie, mamo, nie! Nie, mamo, nie możesz! PROSZĘ, NIE, MAMO!
Włączyłem światło. Nad biureczkiem wisiało małe antyczne lustro, tak małe, że mogłem w nim zobaczyć jedynie swoje oczy. Jakiś chłopiec krzyczał i ja go słyszałem. To nie był żaden sen. To nie była halucynacja. Słyszałem go, słyszałem go, jak krzyczy w sąsiednim domu. Albo to był prawdziwy krzyk, albo cierpiałem już na schizofrenię. Ze schizofrenią mamy do czynienia, gdy ktoś słyszy ludzi rozmawiających lub wykrzykujących coś po drugiej stronie ściany. Lecz przecież schizofrenicy nie myślą „być może mam schizofrenię”. Schizofrenicy wierzą, że ich doznania odzwierciedlają stan faktyczny. Różnica pomiędzy mną a schizofrenikiem była taka, że ja wiedziałem, iż mam do czynienia z czymś, co dzieje się naprawdę.
– Mamo nie mamo nie mamo nie możesz proszę nie proszę nie proszę.
Ubrałem się. Kiedy zawiązywałem sznurowadła, chłopak wciąż krzyczał i błagał. Ostrożnie otworzyłem drzwi mojego pokoiku na poddaszu i zacząłem schodzić po stromych schodach. Skrzypiały tak głośno, jakby śpiewał wielki chór kościelny, z tym że każdy stopień wydawał inny dźwięk. W końcu dotarłem do holu, gdzie wielki zegar z kurantem cierpliwie odmierzał długość naszych ziemskich egzystencji, uderzenie po uderzeniu.
Na zewnątrz, na Broad Street, hulał wiatr i nie było żywego ducha. Ruszyłem w kierunku sąsiedniego domu i natychmiast go zobaczyłem: wąski, ciemny budynek z zadaszonym przedsionkiem.
Przystanąłem i zacząłem się w niego wpatrywać, a moje włosy rozwiewał wiatr. Tym razem nie zamierzałem dzwonić do drzwi, nie zamierzałem też przemocą wdzierać się do środka. Ten budynek miał swój sekret, sekret przeznaczony specjalnie dla mnie, mimo że nie zamierzał mi go ujawnić.
Wróciłem do domu pani Woodward, starannie zamknąwszy za sobą drzwi na ulicę. Czym prędzej wspiąłem się po schodach z powrotem do mojej sypialni na poddaszu. W pierwszej chwili pomyślałem, że być może chłopiec przestał krzyczeć, jednak kiedy podszedłem do okna, usłyszałem przeszywający uszy wrzask.
Rama okienna była stara i zmurszała. Deszcz i podzwrotnikowa wilgoć sprawiły, że napęczniała. Spróbowałem otworzyć okno dłonią, bezskutecznie, musiałem więc w końcu naprzeć na nie ramieniem, w efekcie czego dwie szyby pękły z głośnym trzaskiem. Niemniej jednak udało mi się otworzyć okno szeroko i zabezpieczyć je w tej pozycji haczykiem. Wtedy wspiąłem się na biurko i ostrożnie wyszedłem na dach. Chryste, nie byłem już taki młody jak kiedyś. Wiatr był tak silny, że niemal zepchnął mnie w dół. Był niebezpieczny głównie dlatego, że atakował gwałtownymi, niespodziewanymi porywami. Powietrze w kominach zawodziło potępieńczo, a anteny telewizyjne trzęsły się jak w epilepsji.
Ostrożnie ruszyłem wzdłuż gzymsu w kierunku dachu sąsiedniego budynku. Nie miałem wątpliwości, że to jest ten sam dom z zadaszonym przedsionkiem, który od niedawna napotykałem wszędzie, ponieważ jego dach przykryty był dziewiętnastowiecznymi łupkami i nie miał gzymsów w stylu kolonialnym. Nie zastanawiałem się jednak, jak się tutaj znalazł, w historycznym centrum Charleston. Zbyt byłem zaabsorbowany tym, żeby nie spaść siedemdziesiąt pięć stóp w dół do ogrodu. Odgłosy wyładowań atmosferycznych ogłuszały mnie, pioruny bezustannie uderzały w oddali, gdzieś nad Charles Towne Landing, a chłopiec wciąż krzyczał i błagał. Teraz wiedziałem, że jest bardzo blisko mnie.
Pośrodku dachu budynku, który mnie interesował, znajdował się świetlik, w tej chwili jasno oświetlony. Oparłem najpierw prawą, a potem lewą stopę o rynnę i zacząłem pełznąć jak krab w tym kierunku, starając się przywierać do dachówek, aby nie zwiał mnie z dachu jakiś gwałtowniejszy podmuch wiatru.
– Mamo, nie możesz! Proszę, mamo, nie! NIE MAMO NIE MOŻESZ NIE MOŻESZ!
Dysząc z wysiłku, dotarłem do świetlika. Starłem dłonią krople deszczu z szyby i zajrzałem do pomieszczenia poniżej.
Była to kuchnia, wyłożona zielonym linoleum. Jedynym dużym meblem był w niej kredens pomalowany na kolor kremowy i zielony. Po prawej stronie stała ciężka kuchenka gazowa z lat pięćdziesiątych, a tuż pode mną znajdowały się stoliki i krzesła, w tych samych kolorach. Dwa krzesła leżały przewrócone na podłodze, podobnie jak wysokie krzesełko, przeznaczone dla dziecka.
W pierwszej chwili, mimo że słyszałem głośny krzyk, nikogo nie dostrzegłem, nagle jednak w polu mojego widzenia pojawił się mały chłopiec. Miał pięć albo sześć lat, ubrany był w wyblakłą niebieską pidżamę, a jego twarz była niemal szkarłatna od płaczu i cierpienia. Sekundę później ujrzałem także kobietę w taniej różowej sukni. Włosy miała w nieładzie i trzymała w ramionach wyrywające się dziecko. Miało nie więcej niż osiemnaście miesięcy. Była to dziewczynka, naga i posiniaczona.
Kobieta krzyknęła coś, bardzo szorstko. Chłopak w niebieskiej pidżamie podskakiwał dookoła niej, wciąż krzycząc i łapiąc ją za suknię.
– Nie, mamo! Nie możesz! Nie możesz. Nie mamo nie możesz!
Jego głos przechodził w pisk, gdy podskakiwał, starając się wyszarpnąć dziewczynkę z rąk matki. Kobieta jednak na chwilę uwolniła jedno ramię i uderzyła go tak mocno, że zatoczył się na jedno z przewróconych krzeseł i uderzył głową o stolik.
Teraz matka otworzyła drzwiczki piecyka. Nawet z mojego miejsca na dachu mogłem dostrzec, że pali się w nim gaz. Kobieta uklękła przed piecykiem i przysunęła do niego krzyczącą, wierzgającą dziewczynkę.
– Nie! – krzyknąłem, uderzając pięścią w świetlik. – Nie, nie możesz tego zrobić! Nie!
Kobieta albo mnie nie usłyszała, albo nie chciała usłyszeć. Przez długą chwilę jeszcze się wahała, aż wreszcie wepchnęła dziewczynkę do piecyka. Dziecko wiło się i krzyczało, jednak kobieta popchnęła jeszcze jej nóżki i zatrzasnęła stalową klapę.
Byłem bezgranicznie wstrząśnięty. Nie wierzyłem własnym oczom. Kobieta wstała, lekko się zachwiała, ale zaraz odeszła od piecyka, bezwiednie przygładzając dłonią zmierzwione włosy. Chłopak także podniósł się z podłogi i stanął obok niej. Już nie krzyczał. Po prostu wpatrywał się w ciężką klapę piecyka, drżąc. Jego twarz była biała jak papier.
– Otwórz ten piec! – wrzasnąłem. – Otwórz ten piec! Na miłość boską, otwórz go!
Kobieta nadal nie zwracała na mnie uwagi, ale chłopak podniósł głowę i popatrzył na mnie. Minę miał jednak taką, jakby nie mógł zrozumieć, skąd dochodzi krzyk i łomot, który dżwięczy mu w uszach.
Kiedy tylko napotkałem jego wzrok, rozpoznałem go. To był chłopiec z fotografii, która stała na gzymsie nad kominkiem w mieszkaniu mojej babci.
To byłem ja.
Nie wiem, w jaki sposób zdołałem zejść z tego dachu, nie zabijając się. Zabrało mi to prawie pięć minut, podczas których pociłem się i postękiwałem z wysiłku. W pewnej chwili odniosłem nawet wrażenie, że rynna załamuje się pod naciskiem mojej stopy. W końcu jednak zdołałem dostać się z powrotem na stosunkowo bezpieczny gzyms domu pani Woodward i wreszcie wszedłem przez okno z powrotem do mojego pokoiku na poddaszu.
Na niemal bezwładnych nogach zszedłem na ulicę, ale chyba przez cały czas już wiedziałem, co na niej zastanę. Sąsiedni dom miał płaską ścianę frontową, trzy piętra, pomalowany był na żółto i prowadziły do niego białe drzwi, z przyciągającą wzrok datą, umieszczoną w tynku nad framugą – rok 1784. Domu z zadaszonym przedsionkiem w tym miejscu nie było i jeden tylko Bóg wiedział, dlaczego.
Trzy tygodnie później, kiedy znów byłem w Fort Lauderdale i pracowałem w The Scorpion Lounge, otrzymałem kopertę z fotografiami i listami, przysłaną przez prawników babci.
„Spadek po pańskiej babci zostanie ustalony w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Tymczasem uznaliśmy, że zechciałby pan wejść w posiadanie różnych należących do niej dokumentów”.
Otworzyłem je wieczorem, na werandzie chatki, którą wynajmowałem przy Sunview Street. Większość listów nie miała żadnego znaczenia, były to życzenia dzieci i kuzynów. Znalazłem także rachunki od hydraulików i czyścicieli dywanów. Wkrótce jednak natrafiłem na list od mojego ojca. Pochodził sprzed 26 lat i był napisany odręcznie, co – jeśli chodzi o niego – już samo w sobie było niezwykłe.
„Droga Margaret,
Jest mi bardzo trudno pisać o tym do Ciebie, ponieważ Ellie jest Twoją córką i, rzecz jasna, zawsze będziesz chciała za wszelką cenę ją chronić. Wiem, że nie masz o mnie najlepszego zdania po tym, jak odszedłem od niej i od dzieci, ale uwierz mi, nie wiedziałem, co innego mógłbym zrobić.
Wczoraj wieczorem rozmawiałem z nią przez telefon i jestem bardzo zaniepokojony stanem jej umysłu. Mówi, że mała Janie została przysłana do niej z piekła, aby zatruć i zniszczyć jej życie nieustannym płaczem i ciągłym moczeniem się w łóżko. Nie sądzę, aby ta Ellie, którą znam, była zdolna do umyślnego sprawiania bólu swoim dzieciom, ale z pewnością zachowuje się, jakby od pewnego czasu nie była sobą.
Bardzo Cię proszę, odwiedzaj ją, rozmawiaj z nią i upewniaj się, że w jej mieszkaniu wszystko jest w porządku. Nie prosiłbym Cię o to, gdybym nie miał ku temu poważnych powodów. Przecież mnie znasz.
Wszystkiego dobrego,
Travers”.
Dc listu przypięty był spinaczem pożółkły wycinek z „Chicago Sun-Times” z datą o jedenaście dni późniejszą. MATKA PIECZE ŻYWCEM SWOJE DZIECKO. Pod nagłówkiem znajdowała się fotografia domu z zadaszonym przedsionkiem i fotografia kobiety, która wepchnęła swoje dziecko do piekarnika. Była to ta sama kobieta, która poprowadziła mnie z hotelu Radisson do domu gościnnego pani Woodward. To była moja matka.
W kopercie znajdował się także wycinek z „Tribune”, z kolejną fotografią matki i ze mną obok niej oraz z drobnym dzieciątkiem o kręconych włosach, siedzącym na jej kolanach. „Eleanor Parker z malutką Jane oraz z pięcioletnim synem Jamesem, który był świadkiem tragedii”.
Na końcu natrafiłem również na starannie napisany na maszynie list do babci i dziadka, którego autorem był doktor Abraham Lowenstein, szef Oddziału Psychiatrycznego w St Vincent Memoriał Hospital. Oto jego treść:
„Szanowny Panie i Pani Harman,
Zakończyliśmy badania psychiatryczne państwa wnuka Jamesa. Nasi specjaliści wydali zgodną opinię: szok, jakiego doznał, będąc świadkiem śmierci siostrzyczki, spowodował u niego amnezję selektywną, która zapewne potrwa do końca jego życia.
Mówiąc wprost, amnezja selektywna to sposób, w jaki mózg broni się przed doświadczeniami zbyt tragicznymi, by mógł poradzić sobie z nimi za pomocą normalnych procesów, wywołujących uczucia żalu, smutku, a także zamknięcia emocjonalnego. Wyrażamy przekonanie, że dalsze leczenie nie przyniesie większych efektów praktycznych i naraziłoby Jamesa jedynie na niepotrzebne niepokoje i stresy”.
Zatem to była prawda. Ludzie mogą zapominać o strasznych doświadczeniach, i to całkowicie, jakby one nigdy nie miały miejsca. Jednak doktor Lowenstein nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób doświadczenie samo może poszukiwać osoby, która o nim już zapomniała, i podejmować próbę przypominania jej o swym istnieniu, jakby bardzo chciało i bardzo potrzebowało tego, żeby znów zaistnieć.
Wiecie, dlaczego nigdy nie oddam Wendiii jej krucyfiksu? Ponieważ ciągle budzę się w nocy i słyszę krzyk chłopca:
– Nie, mamo, nie możesz! Nie, mamo, proszę, nie możesz! NIE MAMO NIE MOŻESZ!
W takich chwilach potrzebuję czegoś, na czym mogę zacisnąć dłoń.