Na wzniesieniach wschodniej Galicii zapadał podstępny półmrok. Czarne kontury drzew coraz ostrzej rysowały się na tle gasnącego nieba.
Skądś z oddali docierały głuche odgłosy jakby buczenie przeciwmgielnej syreny, ale przecież morza gdzieś blisko nie było. Może to wiatr zawodzący w głębokiej skalnej szczelinie, a może jakieś samotne zwierzę wzywające pobratymców?
Niezwykłe wydarzenia miały miejsce w mrocznych rozpadlinach.
Sześciu przybyłych z tamtego świata katów inkwizycji, niczym stado żądnych zdobyczy sępów siedziało w przyczajeniu na krawędzi krótkiej, choć szerokiej i potwornie głębokiej dziury w ziemi.
Ale nie przybyły tu na polowanie. Gdyby ktoś mógł im się przyglądać z bliskiej odległości, to dostrzegłby pełen przerażenia szacunek w ich postaciach.
„Panie i Mistrzu – mówił jeden głosem piskliwym ze strachu wobec ukrytych tajemnic otchłani. – Oni nadchodzą, oni nadchodzą, to są nasi, nasi, zbliżają się do Santiago de Compostela, tam ich dopadniemy. Nasze pragnienie ich krwi jest straszne, daj nam więc radę, o Panie, co mamy robić, co mamy teraz robić?”
Z głębin otchłani wydobył się syk stłumiony, ale mimo to odbijał się dudniącym echem od kamiennych ścian rozpadliny:
„Tak was mało! Dawniej było was więcej!”
„Zaiste, Panie. Ale to nie nasza wina, nie nasza wina, to ta przebiegła dziewczyna z rodu ludzkiego znalazła straszny, podstępny sposób, by nas wyeliminować”.
Z otchłani rozległ się wściekły ryk i wszyscy kaci odskoczyli na bok niczym przerażone żaby, pod którymi zabulgotała woda w pokrytej rzęsą sadzawce.
Po chwili cienie zaczęły się ponownie, z wielką ostrożnością, zbliżać do krawędzi rozpadliny.
Najodważniejszy mówił dalej:
„To dlatego odważyliśmy się prosić o waszą łaskawą pomoc…”
Więcej powiedzieć nie mógł. Ziemia się pod nimi zatrzęsła. Gdzie popełnił błąd?
„Mistrzu, ja…”
„Nędzne lizusy! – zagrzmiało z dołu. – Nie możecie sobie poradzić nawet z jedną smarkulą? A poza tym my nigdy nie bywamy łaskawi!”
Uff, straszne! Ale jak w takim razie powinni się wyrażać?
Formuła „my” kieruje myśli ku odległym czasom, kiedy królowie siebie tak określali: „My, król Svionów, Gotów i Wenedów”. Cóż, poczucie majestatu jest jak najbardziej na miejscu, nikt nie przeczy, jeszcze by tego brakowało!
Nowa próba.
– „Zaprawdę, Wasza Wysokość. Jest nas bardzo mało; tak, tak. Oddaj nam z powrotem naszych braci, o Wielki Mistrzu!”
Na odpowiedź trzeba było czekać. Niezadowolenie aż buchało z rozpadliny.
„Wasi bracia zniknęli. Nie mamy nawet ich żądnych krwi dusz!”
Bracia, którzy sami byli przecież duszami, czy też duchami otchłani z dawno minionego i zapomnianego stulecia, skulili się mimo woli na dźwięk słów swego pana.
Najodważniejszy z nich przemówił znowu drżącym głosem:
„Wielce szanowny Mistrzu, z największą czcią i uniżeniem prosimy cię, byś przysłał nam jakąś pomoc. Nie potrafimy pokonać tych bezbożników, tych wszystkich znaków i słów, które są w stanie nas unicestwiać”.
Głuchy, głęboki syk powrócił:
„Ilu potrzebujecie?”
„Gdyby nas było trzynastu, tak jak na początku, to dalibyśmy tym nędznikom radę”.
„Jak powiedzieliśmy, wasi bracia są nie do odzyskania. Dostaniecie dwóch i tylko dwóch. Oni są uodpornieni na znaki i głupie słowa. Tylko żebyście mi zdusili hołotę, potomstwo tych owładniętych pychą rycerzy i ich nędznych sprzymierzeńców! Dajcie nam zwycięstwo nad czarownicą Urracą, która nie chciała oddać swoich umiejętności dla naszej sprawy, zemścijcie się na niej, zniszczcie wszystkich, a zostaniecie sowicie wynagrodzeni! I nie przychodźcie tu więcej, by się skarżyć, jak jakieś żałosne psie pomioty!”
Obrzydzenie dosłownie buchało z jamy, więc „bracia” znowu odskoczyli.
Ziemia się zamknęła, rozpadlina zniknęła. Mnisi, którzy jednak nigdy nie byli zakonnikami, lecz katami, traktującymi siebie w swojej pysze jak świątobliwych braci, odetchnęli z ulgą.
„No to dostaniemy pomoc – westchnął jeden z nich zadowolony. – Ciekawe tylko, kto to będzie?”
„Nie pytaj – odparł inny. – Nie chcemy tego wiedzieć”.
„Ale to my jesteśmy panującymi!” – wrzasnął któryś, a reszta odparła:
„Tak, tak, to my wydajemy polecenia i rządzimy, ktokolwiek by tu do nas przyszedł!”
Ostatnie promienie dnia zgasły nad wzniesieniami Galicii, gdzie nie było żadnych ludzkich siedzib, tylko sinawe wzgórza, jak okiem sięgnąć.
Teraz wszystko wydawało się czarne. Noc otuliła cienie potępionych i ukryła ich na dobre.
Dawno zapomniana świętość tkwiła nieruchomo w oczekiwaniu. Las zdołał ją skryć już przed wieloma stuleciami, zioła i trawy porosły zielonym kobiercem.
Żadna prowadząca do niej droga już nie istniała. Nigdzie nie widać też było śladów, świadczących o tym, że kiedyś wokół świętej budowli znajdowały się ludzkie siedziby. Wszystko zostało zrównane z ziemią, ukryte. Któż chciałby się tu przedzierać przez nieprzebyte pustkowia?
Mimo wszystko jednak miejsce to kryło w sobie rozwiązanie tajemnicy, mimo wszystko mogło zapewnić spokój ducha i zamożność wielu ludziom, innym zaś przynieść ocalenie.
Cóż z tego jednak skoro w zapomnienie odeszła nawet sama tajemnica?
A może nie? Czyż może przez liście bluszczu, który wijąc się omotał świętość i pragnął ją zadusić, nie przenika drżenie? Czy może nie brzmi dalekie echo kościelnych dzwonów, ledwo dosłyszalne, ale jednak? Czy nie powtarza: „Chodź, chodź tutaj! Jesteśmy tutaj. Czekamy”?