CZĘŚĆ TRZECIA Maj 2121

Niemożliwe jest, aby istota taka jak człowiek była zupełnie obojętna na dobry czy zły los współziomków i nie była gotowa orzec, samodzielnie i bezstronnie, że to, co sprzyja ich szczęściu, jest dobre, to zaś, co przyczynia się do ich nieszczęścia, jest złe.

DAVID HUME, AN ENQUIRY CONCERNING THE PRINCIPLES OF MORALS

19

LIZZIE COFNĘŁA SIĘ GŁĘBIEJ W CIEŃ BUDYNKU. PLEMIĘ było tuż za rogiem. Nie, to nie było plemię — plemię miało swoje zasady, porządek, wzajemną życzliwość. To tutaj było… było… sama nie wiedziała, jak to nazwać.

„Szumowina tej Ziemi” — usłyszała w głowie głos matki. O kim Annie mogła tak mówić? O nikim, kto choć trochę przypominałby tych ludzi — takich jak oni nigdy nie było we Wschodnim Oleancie ani w okręgu Willoughby. Lizzie nie mogła sobie przypomnieć, kogo Annie nazwała szumowiną. Nic nie mogła sobie przypomnieć. Była przerażona.

— Ty, moja kolej — usłyszała męski głos. — Złaź z niej, no!

— Wstrzymaj konia, ja już kończę… No, bierz ją sobie.

Trzeci głos wybuchnął śmiechem.

— Wieleś mu nie zostawił, co, Ed? Mam nadzieję, że Cal nie lubi specjalnie ognistych!

— Kurwa mać, ona już nawet nie oddycha!

— Pewnie, że oddycha. Właź, Cal.

— Jezu!

— Kto ostatni, ten dostaje mokre.

Lizzie zmacała palcami swój pas i poczuła pod nimi uspokajający wzgórek osobistego pola siłowego. Było włączone. Widziała wokół rąk delikatne połyskiwanie. Tamci nie mogą jej skrzywdzić, nawet jeśli jej dopadną. Mogą co najwyżej poobijać ją trochę w tej kasetce z pola, w której tkwi jak kiełbasa w osłonce. Lizzie przypomniała sobie kiełbaski, które kiedyś robiła Annie. Kiełbasa… Co ona tu wymyśla o tej kiełbasie?! Tę dziewczynę tam właśnie… A Lizzie nic nie może zrobić, żeby jej pomóc. Nie może pomóc nawet samej sobie, nie może schować się wewnątrz budynku, przy którym się teraz kuli. Budynek, jak wszystkie inne na tej opuszczonej zajezdni grawkolei, chroniło pole Y. Przycisnęła się swoim polem do pola budynku.

Tamta dziewczyna krzyczała.

Lizzie zamknęła oczy. Ale nadal ją widziała, widziała to wszystko: nagą dziewczynę rozciągniętą i przywiązaną na ziemi, tych czterech i trochę dalej resztę plemienia. Inne kobiety, które nie zwracają uwagi na to, co się dzieje, bo dziewczynę porwano z obcego plemienia, nie była jedną z nich. I dzieci, popatrujące ciekawie na tych czterech…

Jak oni mogą? Jak mogą?!

— No, masz już dość — odezwał się jeden z tej czwórki. — No, chodźże, trza się stąd ruszać.

— Dajże mu chwilę, Ed. Starzy potrzebują czasu.

Ostry wybuch śmiechu.

A co będzie, jeśli jedno z tych ciekawskich dzieci przejdzie się za róg budynku i zobaczy Lizzie? Może go złapać i pozbawić przytomności, zanim zdąży zawołać innych.

Nie, nie mogłaby. Mały chłopczyk, jakim za kilka lat będzie Dirk… nie mogłaby. No, a ile może wytrzymać takie pole siłowe? Pole od Vicki nosiła już przez dwa tygodnie, ale naprawdę nie miała pojęcia o jego wytrzymałości. Chroniło ją przed owadami, szopami, deszczem i cierniami. I tylko na tym zdołała je przetestować.

— No, rusz się, Cal! — krzyknął jeden z mężczyzn. — Idziemy!

Obok budynku Lizzie przeszło powoli całe plemię. Siedemnaścioro, dwadzieścioro, dwadzieścioro pięcioro. Mieli na sobie wystrzępione kombinezony, nieśli brezent i dzbanki z wodą. Nie widać było ani stożków Y, ani żadnych terminali. Widziała czworo umorusanych Odmienionych małych dzieci, ale żadnych niemowląt. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem jej wzroku i słuchu, odważyła się przejść za róg budynku.

Dziewczyna nie żyła. Krew z poderżniętego gardła wsiąkała w ziemię. Szeroko otwarte oczy, twarz wykrzywiona w grymasie błagalnego przerażenia. Musiała być w wieku Lizzie, ale była mniejsza, miała jaśniejsze włosy. W jednym uchu tkwił kolczyk z blachy, w kształcie serduszka.

Nie mogę jej pochować, myślała Lizzie. Ziemia tu była twarda; nie padało już od tygodnia. Lizzie nie miała czym kopać. Zresztą, gdyby została tu jeszcze trochę dłużej, straciłaby resztę odwagi potrzebnej na przejście przez most. O Boże, a co będzie, jeśli ci ludzie też idą przez most? Jeśli ją na nim złapią?

Nie. Ona na to nie pozwoli. Nie jest taka bezradna jak ta nieszczęśliwa dziewczyna. A zresztą grzebanie jej to wcale nie jest taki dobry pomysł, nawet gdyby Lizzie mogła to zrobić. Plemię dziewczyny może jej teraz szukać, a lepiej będzie, kiedy się dowiedzą, co się stało, niż gdyby mieli się do końca życia zastanawiać, czy jeszcze żyje. To byłoby nie do zniesienia. Gdyby tak Dirk…

Odsunęła od siebie obrzydliwą scenę, uklękła na pokrwawionej ziemi i odwiązała ręce i nogi dziewczyny od prymitywnych drewnianych kołków. Potem powyciągała z ziemi kołki — przynajmniej tyle oszczędzi jej krewnym. Z wdzięcznością pomyślała o polu, które chroni ją przed kontaktem z lejącą się strumieniem krwią. Dźwignęła ciało dziewczyny i powlokła je w cień budynku. Oparła zwłoki o kopułę Y i nakryła wyciągniętą z plecaka koszulą, zawiązując ją lekko wokół talii, żeby nie zdmuchnął jej wiatr.

Potem szybko ruszyła w stronę mostu — zanim zrobi się zbyt ciemno, zanim za bardzo się przestraszy. Wiedziała dokładnie, gdzie się znajduje. Choć nie śmiała korzystać z terminalu, żeby z kimkolwiek się połączyć, mogła wykorzystywać informacje zgromadzone w kryształowej bibliotece, łącznie z bardzo szczegółowymi atlasami. Znajdowała się teraz w zajezdni grawkolei senatora Jamesa Corbetta w stanie New Jersey. Kolej, rzecz jasna, przestała kursować w czasie Wojen o Przemianę. Lecz otoczone polem budynki nadal tu stały, i pewnie nawet z pociągami w środku. Nic też nie mogło zniszczyć magnetycznych linii kolejowych. Lśniące, bliźniacze linie z materiału, którego Lizzie nie potrafiła rozpoznać, biegły tu z samego okręgu Willoughby. Dalej ciągnęły się przez most nad rzeką Hudson aż do Manhattanu; według jej atlasu skręcą na północ przy Central Parku i doprowadzają prosto do enklawy Wschodniego Manhattanu. A co potem?

Najpierw trzeba się tam dostać.

Lizzie popatrzyła na most, potem na niebo. Do zachodu zostały jeszcze jakieś trzy godziny. Może przemknąć się pod ochroną zmierzchu, potem ukryć się po drugiej stronie. Sam most nie zapewniał odpowiedniej osłony. Był wąski, nie szerszy niż na trzy metry, bez żadnych widocznych podpór ani wystających części. Jak on się utrzymuje? Pewnie tak samo jak linie grawkolei. Ani fizyka, ani inżynieria nie interesowały zbytnio Lizzie — tylko komputery. Niemniej powinna zebrać wszelkie możliwe informacje, zanim zacznie się przeprawiać.

Wody rzeki Hudson połyskiwały w słońcu. Nad rzeką Lizzie znalazła skrawek porośniętej zielskiem ziemi, na wpół zakryty przez wysoki brzeg. Napiła się wody, potem wyłączyła pole i szybko się rozebrała. Kiedy leżała na ziemi, żeby się nakarmić, co kilka sekund podnosiła głowę, aby się upewnić, czy nikt się nie zbliża. Słońce mile grzało jej odsłoniętą skórę, ale teraz nie potrafiła się tym cieszyć. Kiedy tylko jej Odmieniona biochemia zasygnalizowała sytość, jednym skokiem zerwała się z ziemi, ubrała i włączyła pole. Potem zasiadła do komputera. O zachodzie słońca wiedziała już wszystko, co tylko dało się znaleźć w jej kryształowej bibliotece, na temat mostu kolejowego ku czci gubernatora Samanthy Debory Velez.

Stojąc u wschodniego krańca mostu, ukryta w głębokim cieniu budynku, Lizzie bacznie nasłuchiwała. Prawie godzinę temu zorientowała się, że na most wchodzą jacyś ludzie. Ale teraz nie było widać na nim nikogo, a dobiegały jedynie krzyki krążących mew i plusk fal uderzających o nadbrzeże. Lizzie opadła na kolana i zaczęła pełznąć ukradkiem na drugą stronę, usiłując jak najmniej rzucać się w oczy.

Miała do pokonania ponad dwa kilometry.

Ciemności zapadały znacznie szybciej, niż to sobie wyliczyła. Dobrze ją kryły, ale jakoś bała się pełznąć po nie oświetlonym moście. Nie bała się, że spadnie, tylko… tylko czego? Po prostu się bała. Wszystkiego.

Nie, wcale nie. W końcu jest Lizzie Francy, najlepszym szperaczem komputerowym w tym kraju, jedynym Amatorem, jaki kiedykolwiek starał się odebrać Wołom władzę polityczną. Nie będzie się bała. Tylko tacy jak jej matka bali się wszystkiego — nawet zanim dostali ten neurofarmaceutyk.

„Zostań w domu, dziecko, tam gdzie twoje miejsce” — usłyszała znów głos Annie. Mój Boże, ależ będzie szczęśliwa, kiedy stanie się za stara, żeby słyszeć w głowie głos matki. Ile by musiała mieć lat? Pewnie nie mniej niż trzydzieści.

Potem usłyszała coś innego: głosy ludzi, którzy szli przez most od strony Manhattanu.

Zaczęła pełznąć jeszcze szybciej. Teraz widziała światło, które nieśli, jasną latarkę Y, kołyszącą się w oddali. Jak daleko? Wiatr musi wiać w jej stronę, przywiał tu ich śmiech. Męski śmiech.

To powinno gdzieś tutaj być, już uszła spory kawałek od poprzedniego…

Wymacała je wreszcie w ciemnościach, niewielkie wzniesienie na krawędzi mostu, wykorzystywane w czasie napraw. Tutaj techniczni przytwierdzali swoje pojazdy, a potem włączali dodatkowe pole, które poszerzało powierzchnię mostu, aby łatwiej było manewrować. Pole to mogło udźwignąć całe tony sprzętu, jeśli zaszła taka potrzeba. Mogło się także wyginać pod każdym żądanym kątem. Lizzie przeczytała o nich w swojej kryształowej bibliotece, w której jednak nie mogła znaleźć włączających je kodów. Nie odważyła się połączyć z satelitą, żeby wyszperać tę informację w banku danych korporacji kolejowej.

Teraz nie miała już innego wyboru.

— Włączyć system — szepnęła. — O Boże, włączyć system. Minimalna głośność.

— Terminal włączony — odszepnął komputer.

Pracowała, jak umiała najszybciej, mrucząc gorączkowo do terminalu, zezując w stronę błyskającej z przodu latarki. Chyba się zatrzymała. Od czasu do czasu wiatr przywiewał ku niej niewyraźne, podniesione głosy — to chyba jakaś kłótnia. A niech się kłócą, biją, niech się nawet pozrzucają z tego mostu… A co będzie, jeśli to ją zrzucą z mostu? Nie umiała pływać.

„Zostań w domu, dziecko, gdzie twoje miejsce”.

— Ścieżka siedemdziesiąt cztery, kod J — próbowała Lizzie. No, dalej, dalej… To musi być coś prostego, może nawet jakiś standardowy kod przemysłowy, żeby mogli go łatwo zapamiętać wciąż zmieniający się techniczni z ekip remontowych. Nie powinno tu być zbyt wielu utrudnień albo automatycznych zmian — stanowiłyby przeszkodę w razie nagłego wypadku. Musi to być coś naprawdę prostego, niezbyt dobrze zabezpieczonego.

No, wreszcie.

Latarka znów sunęła w jej stronę. Lizzie porwała swój terminal i plecak. Położyła dłoń na ciemnym wzgórku i wymówiła kod. Bezgłośnie — Bogu dzięki, że bezgłośnie! — most rozciągnął się nad wodę, przejrzystą, niknącą w ciemnościach platformą energii.

Lizzie zawahała się. To wygląda tak niematerialnie. A jeśli ona tam wpełznie, a to coś po prostu spuści ją w dół, do rzeki… Ale tak nie może się stać. Energia Y nie jest bezcielesna. Energia Y to najpewniejsza i najsolidniejsza rzecz, jaka pozostała ze starych czasów, sprzed Wojen o Przemianę, kiedy życie było jeszcze bezpieczne. Głosy zaczęły krystalizować się w słowa. „Pospieszcie się…” „Gdzie jest…” „Nigdy nie damy rady…” „Dziewczyna Janeyów…”

Mogą być w porządku. Mogą być zwykłymi, normalnymi ludźmi, którzy przechodzą przez most. Ale mogą też być jak tamte zwierzęta w zajezdni. Lizzie jeszcze raz spojrzała na prawie niewidoczne pole i przymknąwszy oczy, wtoczyła się na nie. Wyszeptała odpowiedni kod i poczuła, jak pole pod nią wygina się, porusza i przesuwa ją pod most, jakby miała dokonać inspekcji i napraw.

Lizzie ostrożnie otworzyła oczy. Leżała kilka centymetrów pod mostem, którego spodnia strona najeżona była wystającymi guzami i ekranami. Niektóre to pewnie terminale. Raz jeden nie czuła żadnej chęci, żeby w nich poszperać. Pomacała ręką wzdłuż krawędzi podtrzymującego ją pola, żeby sprawdzić miejsce, w którym styka się z mostem. O ile mogła wyczuć, całe pole gładko wsunęło się pod most, a z góry można je było wyśledzić tylko wtedy, gdyby ktoś akurat specjalnie rozglądał się za wystającym polem energetycznym. Nad jej głową przetoczyła się gromada ludzi. Odczekała jeszcze kilka minut po tym, jak ustały ostatnie drgania. Potem wyszeptała kod, dzięki któremu rozszerzenie mostu wydźwignęło ją z powrotem, a następnie taki kod, który je zamknął.

Na wschodnim krańcu mostu linia kolejowa się rozdzielała: jedna odnoga biegła na południe, wzdłuż zachodniego brzegu rzeki, wąskim pasmem lądu między jej wodami a kopułą enklawy Zachodniego Manhattanu, druga — skręcała na północ, żeby okrążyć tę enklawę, a potem także i Central Park. Tam, jak wiadomo było Lizzie, znajdowały się ruiny dawnego Nowego Jorku Amatorów. Obecnie nie mieszkało w tym rejonie zbyt wielu ludzi — połamana pianka budowlana i porozwalane kamienie nie dostarczały wiele pożywienia. Ci zaś, którzy tam zostali, byli raczej niebezpieczni.

Ale nie miała wyboru. Tędy wiodła droga do doktora Aranowa.

Otulona osobistym polem, Lizzie ukryła się w gęstych zaroślach, żeby doczekać ranka. Była raczej pewna, że nikt jej tu nie dojrzy, ale długo nie mogła zasnąć.


W świetle dnia Nowy Jork wyglądał jeszcze gorzej, niż go sobie wyobrażała.

Nigdy przedtem nie widziała nic podobnego. Nie, jednak widziała — na tych hologramach z historii, które Vicki uparcie kazała jej studiować w programach edukacyjnych, zanim Lizzie dorosła na tyle, żeby tupnąć nogą i uczyć się tylko tego, na co miała ochotę. Tamte hologramy pokazywały takie właśnie miejsca: wypalone ruiny, porośnięte chwastami. Ulice tak zatarasowane gruzem, że trudno się było domyślić, w którą stronę niegdyś biegły. Porozrzucane i poskręcane kawałki metalu, poprzedzielane czarnymi, szklistymi połaciami, gdzie jakaś broń stopiła wszystko w jedną gładź. Lizzie zawsze myślała, że tamte hologramy były wymyślone, tak samo jak programy z literaturą, które Vicki kazała jej oglądać. A jeśli nie zupełnie wymyślone, to chociaż podkolorowane.

Ale to rozwalone miasto było jak najprawdziwsze.

Sunęła ostrożnie wśród paskudnych ruin, cały czas nasłuchując. Kilka razy dobiegły ją jakieś głosy. Natychmiast wskakiwała w pierwszą z brzegu kryjówkę i czekała, aż tamci przejdą. Nie widziała ich i była z tego bardzo zadowolona.

W niektórych zrujnowanych budynkach mieszkali ludzie. Widziała kobietę dźwigającą wodę z rzeki, mężczyznę, który skręcał linę, Odmienione dziecko, które goniło za piłką. A potem nie Odmienione dziecko, niesione przez dziewczynkę, na oko dziesięcioletnią.

Odmieniona dziewczynka była półnaga i brudna, ze zmierzwionymi włosami. Ale jej skóra lśniła zdrowiem, a ona sama szła pewnym krokiem przez stertę gruzu, z dzieckiem przytulonym do piersi. Chłopczyk — a może dziewczynka? — miał około roku, mniej więcej tyle, co dziecko Sharon, Callie. Ale nóżki miał przykurczone i słabe, brzuszek wydęty, a rączki jak patyczki. Z otwartej rany na nóżce sączyła się ropa. Kiedy dziewczynka posadziła go na ziemi, zamiauczał i wyciągnął w górę rączki, które natychmiast opadły bezsilnie z powrotem.

Tak właśnie będą wyglądać wszystkie niemowlęta, jeśli Miranda Sharifi nie da już więcej strzykawek Przemiany, a Azyl rozprzestrzeni wszędzie neurofarmaceutyk strachu. Właśnie tak.

Dziewczynka postawiła dziecko na ziemi, a ono natychmiast się przewróciło. Miało słabe kostki.

Lizzie ruszyła dalej, zostawiając za sobą tę dwójkę dzieci. Lepiej byłoby odczekać, aż opuszczą tę okolicę, ale nie miała na to siły. Ostrożnie przekradała się przez Manhattan, trzymając się kierunku wskazywanego przez linię kolejową, nawet kiedy musiała odbić nieco bardziej na północ, żeby ominąć ludzi. Na południu, i przed sobą, i za sobą widziała wieże Wschodniego i Zachodniego Manhattanu, rozdzielone szeroką połacią parku. Wieżowce połyskiwały w słońcu, a na ich tarasach, pod kopułami z energii Y, kwitły rozbryzgi genomodyfikowanych kolorów. Przez niewidzialne bramy w niewidzialnych kopułach wlatywały i wylatywały helikoptery.

Po południu dotarła do naziemnej bramy w enklawie Wschodniego Manhattanu.

Była teraz otoczona swego rodzaju ruiną wsi pośród ruin miasta. Połowa budynków, które, jak zgadywała Lizzie, musiały stać tu od początku, pozostała nietknięta i pusta, w dalszym ciągu otoczona przez nieprzenikalne pola. Druga połowa leżała w gruzach, spalona, zbombardowana lub po prostu porąbana na kawałki zwykłą dziką siłą ludzkich ramion. Dookoła nich i pomiędzy nimi ludzie pobudowali sobie szałasy z kartonu, kawałków pianki, arkuszy plastiku, a nawet z popsutych robotów. No cóż, wszystkim plemionom musi starczyć to, co znajdą. Ale te szałasy także były poniszczone i zrujnowane — niektóre załatano, inne nie — jakby odbyła się tu jakaś druga Wojna o Przemianę. A potem trzecia i czwarta.

Lizzie nie widziała żadnych ludzi, ale wiedziała, że tu są. Tu zniszczona ścieżka, nie zarośnięta chwastami, gdzie indziej świeży bukiet polnych kwiatów, porzucony przez bawiące się dziecko. I, co najdziwniejsze, oprawny w ramy obraz przedstawiający jakiegoś mężczyznę w bardzo staroświeckim stroju, ze sztywnymi falbankami przy rękawach i wokół karku, trzymającego w ręku jakąś wysadzaną klejnotami książkę. Skąd tutaj coś podobnego? Lizzie ukryła się tak, by mieć bramę w zasięgu wzroku, i czekała.

Nagle zadzwonił jakiś dzwonek.

Natychmiast zewsząd zbiegli się ludzie ukryci za stertami gruzu, w szałasach, a nawet w podziemnym tunelu. Amatorzy, ale ubrani inaczej niż wszyscy, których Lizzie dotąd widywała, w wołowskie ubrania: wysokie buty, krótkie obcisłe koszulki, długie spodnie, eleganckie płaszcze. Ale wszystko bez ładu i składu: nikt nie miał na sobie kompletnego stroju. Ludzie ci — kobiety, dzieci i kilku mężczyzn — nie sprawiali wrażenia niebezpiecznych. Zebrali się wokół bramy do enklawy. Jeszcze raz zadzwonił tamten dzwonek.

Jeśli Lizzie chce widzieć, co się dzieje, musi się wmieszać między nich. Ostrożnie zbliżyła się do tłumu. Cuchnęli. Ale nikt nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. W takim razie nie należą do jednego plemienia, w którym wszyscy się znają i trzymają się razem. To tylko banda żałosnych ludzików. Przepchnęła się na czoło grupy.

Kopułę enklawy przydymiono na szaro do wysokości około czterech i pół metra, powyżej znów stawała się przejrzysta. Pewnie mieszkańcy nie życzyli sobie, żeby Amatorzy zaglądali do środka, psując im widok zadbanych ogródków. Brama, czarny zarys na tle szarego pola energii, nagle zniknęła. Wszyscy wpadli biegiem do wnętrza enklawy.

To przecież nie może być aż tak proste!

I nie było. Wewnątrz znajdowała się kolejna, szczelnie zamknięta kopuła, pełna… Czego właściwie? Stert ubrań, pudeł wypełnionych najróżniejszymi rzeczami. Lizzie dojrzała lalkę z pękniętą głową, jakieś niedobrane naczynia, porysowane drewniane pudełko, kilka koców. Wtedy wszystko pojęła. Woły ze Wschodniego Manhattanu rozdawały rzeczy, których same już nie chciały.

Ludzie porywali różne przedmioty ze stert, z pudeł i sobie nawzajem z rąk. Trochę się przepychali, ale nie wyniknęła przy tym żadna poważna bójka. Lizzie rozglądała się uważnie, próbując ogarnąć wzrokiem wszystko: i budowę kopuły, i porzucone graty. Ubrania, obrazy, zabawki, pościel, doniczki, meble, plastiki — nic elektronicznego albo na energię Y, nic, co mogłoby posłużyć jako broń. W trzy minuty kopuła została wyczyszczona do cna, a wszyscy Amatorzy uciekli, unosząc swoje zdobycze.

Lizzie czekała, czując, jak serce w piersi zaczyna jej walić coraz mocniej.

— Proszę teraz opuścić kopułę — odezwał się surowy głos robota. — Wydawanie darów na dziś zakończone. Proszę teraz opuścić kopułę.

Lizzie została na miejscu, namacawszy palcami włącznik pola.

— Proszę teraz opuścić kopułę. Wydawanie darów na dziś zakończone. Proszę teraz opuścić kopułę.

Na zewnątrz ktoś krzyknął coś niezrozumiale. Amatorzy na moment zamarli w bezruchu, a potem rzucili się do biegu.

— Proszę teraz opuścić kopułę. Wydawanie darów na dziś zakończone. Proszę teraz opuścić kopułę.

A potem, tak po prostu, Lizzie znalazła się na zewnątrz. Tylna ściana z energii bezceremonialnie wypchnęła ją, zamykając się tak szybko, że Lizzie upadła na twarz.

Amatorzy nadal biegli z krzykiem, niknąc po kolei w swoich dziurach i jamach. Niektórzy nie byli dość szybcy. Banda rabusiów, przeważnie mężczyzn, ale było wśród nich i kilka kobiet, runęła na nich i zaczęła grabić wołowskie graty — przewracali ludzi na ziemię, z krzykiem, z wyciem deptali kradzionymi ciężkimi buciorami po twarzach i ciałach leżących.

Lizzie potoczyła się z powrotem pod kopułę, która dopiero co ją wypchnęła. Teraz pojęła, dlaczego szałasy były wciąż niszczone i wciąż łatane od nowa. Taka była cena za życie w cieniu zużytej dobroczynności enklawy: ktoś zawsze przyjdzie coś zabrać, stosując przy tym w mniejszym lub większym stopniu przemoc.

Lizzie dźwignęła się i zaczęła przemykać bokiem wzdłuż ściany kopuły. To bezcelowe — była najlepiej widocznym i najlepiej wyposażonym celem. Zaczęło ją okrążać dwóch mężczyzn.

— Plecak! Bierz go, Tish!

To jednak nie dwóch mężczyzn, a mężczyzna i kobieta — wysoka i barczysta jak facet. Miała fioletowe oczy, okolone bardzo gęstymi rzęsami. Genomodyfikowana!

Piękne wołowskie oczy obrzuciły Lizzie szyderczym spojrzeniem, ręce wyciągnęły się do niej, ale napotkały energetyczną przeszkodę.

— O, kurwa! Ta tu ma pole! — Głos zabrzmiał jak u prawdziwej Amatorki.

Tish miała nad Lizzie przewagę jakichś piętnastu kilogramów. Naparła na nią bokiem, aż Lizzie potoczyła się na ścianę kopuły i osunęła się po niej na ziemię. Skuliła się, jęknęła, dłonią obmacała wnętrze buta. Tish opadła przy niej na kolana, a jej fioletowe oczy rozjaśniła radość zadawania bólu, kiedy złapała Lizzie w okolicach karku i zaczęła nią potrząsać jak pies kością.

— Mówisz, że nie mogę się dostać do środka, co? Ale za to mogę tak tobą potrząsnąć, że ci kark strzeli, tak tak, tam w środku twojego bezpieczniutkiego pola…

Lizzie wyciągnęła z buta nóż Billy’ego do oprawiania królików, po czym z całej siły wbiła go tamtej pod mostek.

Codziennie ostrzyła ten nóż w czasie długich godzin spędzanych w ukryciu. A mimo to zaskoczyło ją, że tak ciężko jest przepchnąć ostrze przez tkanki i mięśnie. Pchała jednak, dopóki nie poczuła, że zagłębiło się aż po sam trzonek.

Piękne oczy Tish otwarły się szeroko. Zwaliła się do przodu, na Lizzie, otoczyła ją ramionami jak w uścisku.

Lizzie zepchnęła ją z siebie i rozejrzała się dziko dookoła. Towarzysz Tish, który kazał jej brać plecak, walczył teraz po drugiej stronie placu z jednym z niewielu mężczyzn, jacy tu pozostali przy życiu. Miał wyraźną przewagę. A dookoła pełno było innych rabusiów, za minutę może zaatakować kolejny… Lizzie miała ledwie kilka chwil.

Nie zawahała się. Gdyby się zastanowiła, nie byłaby w stanie tego zrobić. Tish była za ciężka, żeby mogła ją udźwignąć, nie zdoła przenieść tych zwałów mięśni… Ale przecież nie potrzeba jej całego ciała.

Roztrzęsiona, uklękła przy zwłokach Tish i wyjęła srebrną łyżeczkę, którą ukradła kiedyś z domu doktora Aranowa. Kiedy zabierała ją w tę podróż, przyświecała jej jakaś bliżej nieokreślona myśl, że jeśli dostanie się do Wschodniego Manhattanu, pokaże ją domowemu systemowi, a wtedy przekona tego całego Jonesa, że nie jest tam zupełnie obca… Ale to niezbyt prawdopodobne. Teraz jednak złapała prawą powiekę Tish między kciuk i palec wskazujący prawej ręki, odciągnęła ją, jak najdalej się dało, a potem wsunęła łyżeczkę pod gałkę oczną. Zachłystując się z przerażenia, wyjęła oko z oczodołu. Wyszarpnęła nóż z ciała Tish; z rany natychmiast trysnęły strugi krwi, spływając po jej polu ochronnym. Lizzie jednym cięciem przerwała mięśnie i nerwy, które łączyły gałkę oczną z pustym już oczodołem.

Odwróciła się, bo musiała dobrnąć do czarnego zarysu bramy. Krew splamiła zewnętrzne powierzchnie pola enklawy i jej własnego.

W zarys bramy wtopiony był standardowy skaner siatkówkowy, nastawiony tak, by wpuścić wszystkich, u których wykrył w odbitce genomodyfikowaną konfigurację. Na wszelki wypadek: zawsze przecież mógł utknąć na zewnątrz jakiś techniczny lub szukający przygód nastolatek. Lizzie dowiedziała się o tym, szperając w danych.

Przycisnęła oko Tish do skanera i brama zewnętrznej kopuły natychmiast się otwarła. Zaraz też się zamknęła, tuż za jej plecami, a przed nosami reszty rabusiów, którzy nadbiegali z krzykiem, grożąc jej śmiercią.

Lizzie zwaliła się na ziemię i ciężko dyszała. Nie mogła zwymiotować — od tygodni nie miała nic w ustach. Zresztą nie było czasu. Jak długo martwe oko utrzyma świeżość na tyle, by oszukać skanery? Takich informacji nie da się wyszperać w bankach danych.

Podniosła się chwiejnie i przytrzymała fioletowe oko Tish przy drugim skanerze. Wewnętrzna brama także się otwarła i Lizzie czmychnęła do środka.

A więc jest we Wschodnim Manhattanie.

A ściśle, jest w środku jakiegoś magazynu z ciężkimi robomaszynami poustawianymi rządkiem wzdłuż ścian. To dobrze. Nie spotka żadnych roboglin, dopóki stąd nie wyjdzie, a budynek jest pewnie zamknięty i pilnie strzeżony. To wszystko może poczekać. Lizzie poleży teraz na podłodze, aż zacznie normalnie oddychać.

Kiedy już mogła ustać na nogach, wyłączyła pole. Cała krew Tish spłynęła na podłogę. Lizzie włączyła pole z powrotem, a wtedy zorientowała się, że wciąż jeszcze trzyma w ręku oko. Nie było zakrwawione — cała krew pochodziła z rany po wyciągniętym nożu.

Tish nigdy nie skorzystała ze swoich genomodyfikowanych oczu, żeby wejść do enklawy. Dlaczego? Musiała wiedzieć, kim jest. Ale kiedy potrząsała Lizzie, kiedy otoczyła dłońmi jej szyję i naparła na nią ciałem, Lizzie zdołała wyczuć przyczynę jej wygnania. Pod ubraniem Tish twarde wzgórki kości rozmieszczone były w zupełnie nieprawidłowych miejscach — miała zniekształcony mostek, asymetryczne żebra. Jej szkielet musiał się źle rozwinąć w łonie matki. Naga, wyglądała pewnie groteskowo. Lizzie pomyślała o tym, jak bardzo Woły zważają na swoją fizyczną doskonałość i od jak dawna Tish musiała mieszkać wśród Amatorów, żeby zyskać ten akcent. Vicki zawsze mawiała, że nienawiść do siebie jest najgorszym rodzajem nienawiści. Lizzie dotąd nie rozumiała, co Vicki może mieć na myśli.

Wzdrygnęła się i upuściła fioletowe oko. Zrobiło jej się jeszcze bardziej niedobrze. Ale przecież nie może tego tutaj zostawić, żeby znalazła je jakaś robosprzątaczka. Zmusiła się, by podnieść oko i schować do kieszeni.

Potem zaczęła cierpliwie rozpracowywać wewnętrzne zabezpieczenia oraz zamki magazynu.

Zabrało jej to prawie pół godziny. Kiedy skończyła, wyszła na otwartą przestrzeń enklawy Wschodniego Manhattanu. Stanęła na nieskazitelnej ulicy, okolonej genomodyfikowanymi kwiatami — długimi, smukłymi, błękitnymi kształtami, które natychmiast zwróciły się w jej stronę. Lizzie odskoczyła do tyłu, ale kwiaty były zupełnie nieszkodliwe — flakowate i miękkie. W powietrzu unosiły się cudowne zapachy: dymu z ogniska, świeżo skoszonego siana i korzennych przypraw. W blasku zachodzącego słońca błyszczały przed nią wieżowce Manhattanu, a ich programowane zewnętrzne ściany subtelnie dopasowały się do kolorów nieba. Skądś dobiegało ciche (może sztuczne?) gruchanie synogarlic.

Ludzie naprawdę mieszkają wśród takiego piękna i porządku. Przez cały ten czas. Naprawdę. Lizzie, przerażona, wyczerpana i oczarowana, poczuła, że zaraz się rozpłacze.

Nie było na to czasu. Właśnie szybował ku niej policyjny robot.

Gorączkowo zaczęła przewracać kieszenie w poszukiwaniu oka Tish. Zmiękło, zrobiło się lekko galaretowate. Lizzie znów poczuła się niedobrze. Przytrzymała to obrzydlistwo przed swoim prawym okiem, a lewe mocno zacisnęła, ale robot nawet nie próbował zdejmować odbitki z rozkładającego się fioletowego oka. Skądś już musiał wiedzieć, że Lizzie nie pasuje do Wschodniego Manhattanu. Zobaczyła, jak na jej twarzy rozpryskuje się leciutka mgiełka i osunęła się na niebieskie kwiaty, które owinęły się miłośnie miękkimi płatkami wokół jej sparaliżowanych członków.

20

JENNIFER SHARIFI, ODZIANA W BIAŁĄ, POWIEWNĄ ABBAJĘ, stała w pokoju konferencyjnym Laboratoriów Sharifi. Inni członkowie ekipy nazywali to miejsce „centrum dowodzenia”, ale Jennifer nie podobało się to określenie. Ich ekipa to wspólnota, a nie armia. Przez przejrzystą, otoczoną szlaczkiem płytę w podłodze pod jej stopami ukazały się gwiazdy.

Jednakże Jennifer nie patrzyła w dół, tylko na pięć holoscen. Sala konferencyjna została zupełnie przeinaczona: zniknął długi krzywy stół, a wraz z nim osiemnaście krzeseł. Wielką przestrzeń wypełniały teraz rzędy komputerów i konsolet, a między maszynami poruszali się cicho członkowie ekipy. Jennifer stała w bezruchu. Poruszały się tylko jej oczy, przeskakując spojrzeniem z ekranu na ekran — rejestrowały wszystko, nic nie mogło im umknąć.

Scena pierwsza: obóz „plemienny” w Oregonie, filmowany ukrytą kamerą. Wśród popołudniowej mgły po skalistej plaży nad oceanem spacerują Amatorzy, ponieważ ci akurat Amatorzy zawsze po południu spacerują po tej akurat plaży. Dziś jednakże ich toporne, brzydkie twarze są wyraźnie przestraszone i zmartwione. Zbili się w ciasną grupkę trzy metry od wzbierającego przypływem oceanu. Otaczający ich wołowscy reporterzy wykrzykują swoje pytania. Robokamery rejestrują.

— Czyżby sieci informacyjne odkryły w końcu jedno z naszych poletek doświadczalnych? — zagadnął, podchodząc do niej Eric Hulden. — Raczej późno, nieprawdaż?

Eric należał do nowych — tych kilku młodych z Azylu, jakich Jennifer i Will zdecydowali się włączyć do prac nad projektem w późniejszych jego stadiach. Nie zatrzymując skaczącego z ekranu na ekran wzroku, Jennifer uśmiechnęła się. Eric był wysoki, silny, doskonały doskonałością Bezsennych. A co ważniejsze, był zimny, tym chłodem, który jest konieczny, by pojąć i opanować świat. O wiele zimniejszy niż Will. A mimo to, gdyby Jennifer uśmiechnęła się bezpośrednio do niego, genomodyfikowany błękit jego oczu znacznie by się pogłębił. Był od niej młodszy o dziewięćdziesiąt sześć lat.

Ale to wszystko może poczekać, aż projekt dobiegnie końca.

Scena druga: sieci informacyjne z Ziemi. Lewa strona podzielonego ekranu przekazuje United Broadcast Network, najrzetelniejszy z wołowskich kanałów. Prezenter o przejaskrawionej, genomodyfikowanej urodzie hiszpańskiego granda mówił: „Po błyskotliwej zagrywce na rynku atoli danych na giełdzie w Singapurze akcje brazylijskiej Korporacji Orbitalnej Stanton wzrosły do…” Nie było najmniejszej wzmianki na temat dziwnego neurofarmaceutyku, który zmieniał zachowanie Amatorów. Także i program selekcjonujący, który na lewej połowie ekranu nieustannie przeglądał wszystkie ważniejsze światowe serwisy, niczego nie znalazł. Jak dotąd projektowi sprzyjało szczęście: wirus Strukowa jeszcze nie zaczął samodzielnie mutować.

— W takim razie nasz neurofarmaceutyk to wciąż jeszcze lokalna historyjka w Oregonie — skomentował Eric. — Wołowscy głupcy.

— Nie tyle lokalna — odparła Jennifer spokojnie — ile raczej podziemna. — Gestem wskazała mu kolejne dwa ekrany.

Scena trzecia: szef naukowców Jennifer, Chad Manning, zdawał właśnie jedną ze swych sześciu codziennych relacji na temat postępów badań Kelvin-Castner. Zakłady były starannie monitorowane, takimi sposobami, o jakich głupim Śpiącym nawet się nie śniło. Chad otrzymywał całe strumienie danych, odczytywał je i przekładał na język zrozumiały dla tych Bezsennych, którzy nie są mikrobiologami. Postępy prac były słabe — za słabe, żeby Kelvin-Castner mogło mieć z tego jakąś korzyść.

Scena czwarta: piracki nadzór postępów w pracach ekipy rządowej. Tu napotkali nieco więcej problemów. Agencje federalne były znacznie lepiej strzeżone niż korporacje takie jak Kelvin-Castner. Ani Jennifer, ani jej szefowa łączności, Caroline Renleigh, nie były pewne, do jakiego stopnia kompletne są wiadomości zdobyte pirackim sposobem. Niemniej Azylowi udało się odkryć, że laboratoria rządowe w Bethesdzie, mimo iż trzymano tam w „areszcie ochronnym” Amatorów zainfekowanych wirusem Strukowa, nie zdołały jeszcze stworzyć ani repliki, ani antidotum. A FBI nie udało się zebrać żadnych istotnych dowodów na temat tego, kto zbombardował La Solana. Przynajmniej tyle udało się Azylowi odkryć.

„Miranda odkryłaby to na pewno”.

Jennifer natychmiast zdusiła tę myśl. Myśl nie istnieje, nigdy nie istniała. Jej oczy przeskakiwały z ekranu na ekran.

Eric Hulden położył jej dłoń na ramieniu.

— Przyszedłem ci powiedzieć, że połączył się z nami Strukow. Chce uderzyć na Brookhaven za godzinę. Czy to ci odpowiada?

— W zupełności. Wezwij całą ekipę, żeby przyszli popatrzeć.

— Dobrze, Jennifer.

Jakaś część jej umysłu zauważyła sposób, w jaki wymówił jej imię: mocno, chłodno. Spodobało jej się. Ale to wszystko może poczekać.

Scena piąta: pusta. Używano jej do łączności z agentami Jennifer na Ziemi. Byli to Śpiący, informatorzy pracujący przeciw własnemu rodzajowi, wysoko opłacani i obdarzeni niezbyt wielkim zaufaniem. Wszystko, o czym Jennifer powinna wiedzieć, napływało natychmiast tym kanałem.

Kiedy oddalił się Eric, piąta scena rozjarzyła się pozbawionym kształtu blaskiem. Przekaz audio. Na dole ekranu pojawił się kod szyfrowania. Przekaz pochodził od jednego z jej agentów w Stanach Zjednoczonych.

— Pani Sharifi, tu Sondra Schneider. Zlokalizowaliśmy Elizabeth Francy.

— Słucham — odpowiedziała ze spokojem Jennifer, ale w środku odczuła gwałtowną ulgę. Tę małą Amatorkę zadziwiająco trudno było znaleźć. Kiedy Azyl odkrył, że przypadkowo wpadła na ich strumień danych z obozu w Pensylwanii, ta mała Francy po prostu zniknęła. Choć ciężko w to uwierzyć, przedstawicielka jednej z najniżej stojących klas Śpiących chyba rzeczywiście zorientowała się, co odkryła. Wiedziała, że Azyl jest w jakiś sposób związany z neurofarmaceutykiem, który zaatakował to jej żałosne „plemię”. Elizabeth Francy najwyraźniej zdawała sobie także sprawę, że jeśli spróbuje się z kimś połączyć przez satelitarny przekaźnik albo stację naziemną, natychmiast zostanie zlokalizowana. Trzymała się z dala od sieci, z dala od miejsc, gdzie można byłoby ją zobaczyć, ukryta gdzieś wśród barbarzyńskich pustkowi. Jennifer miała nadzieję, że nie żyje.

— Elizabeth Francy przebywa w areszcie w enklawie Wschodniego Manhattanu — relacjonowała Sondra Schneider. — Wygląda na to, że jakoś udało jej się przedostać do Nowego Jorku, a tam przejść przez zewnętrzną naziemną bramę. Pół godziny przed jej aresztowaniem bramę tę otwarto na wołowską odbitkę siatkówkową, której nie mamy w rejestrach. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Robot policyjny enklawy, należący do licencjonowanej Ochrony Pattersona, zaklasyfikował ją jako podejrzaną, a następnie unieruchomił i pojmał. Nasz program selekcjonujący w sieci natknął się na nazwisko dziewczyny w rutynowej wymianie informacji między policjami różnych stanów.

— Kiedy to było? — wtrąciła natychmiast Jennifer.

— Około dziesięciu minut temu. Niedługo podadzą jej serum prawdy, jeśli już tego nie zrobili. Ale tego oczywiście nie ma w sieci. Nie możemy się do tego dobrać.

— Czy mamy swojego agenta w Ochronie Pattersona?

— Niestety nie.

Jennifer rozważała to wszystko przez chwilę. Lizzie Francy musiała udać się do Wschodniego Manhattanu w poszukiwaniu albo swojej mentorki Victorii Turner, albo Jacksona Aranowa. Ale w jakim celu? Żeby im powiedzieć o tym, co odkryła: o tym, że Azyl monitoruje jej zainfekowane plemię. Jeśli lokalna policja uznają za wartą szczegółowego przesłuchania — a oczywiście uzna, bo na pewno zechcą wiedzieć, w jaki sposób Amator dostał się do Wschodniego Manhattanu — Lizzie wszystko im wyśpiewa. Powie im także o Azylu. Ale czyjej uwierzą? Mankamentem serum prawdy było to, że jeśli potraktowany nim delikwent wierzył w jakieś kłamstwa, to także podawał je jako prawdę. Czy Śpiący uwierzą, że Elizabeth Francy została oszukana?

Pewnie nie uwierzą. Zwłaszcza jeśli przypuszczenia dziewczyny poprze Jackson Aranow.

A niech to, do najważniejszego testu Strukowa została niespełna godzina!

Jennifer stała w bezruchu, mocno zdegustowana. Nie miewała takich ataków złości. Były bezproduktywne, tylko ją osłabiały. Jennifer Sharifi się nie złości. Stała się zimna, a co za tym idzie — wysoce efektywna.

Ta chwila gniewu nigdy się nie zdarzyła.

— Pani Schneider — odezwała się spokojnie — sama się tym zajmę. Proszę w ciągu następnych czterdziestu pięciu minut odwołać ze Wschodniego Manhattanu wszystkich swoich agentów — w sposób nie rzucający się w oczy. Proszę się upewnić, że zrozumieli, iż mają natychmiast opuścić enklawę. Resztą zajmę się sama. — Strukow może kontynuować sprawę Brookhaven, ale Jennifer poinstruuje go, żeby zmienił drugi cel na Wschodni Manhattan. To powinno załatwić problem Elizabeth Francy.

— Zrozumiałam — odparła Sondra Schneider. Piąty ekran pociemniał. Oczy Jennifer zaczęły znów przemykać między pozostałymi czterema.

Amatorzy na plaży nad Pacyfikiem, skuleni ze strachu przed reporterami…

Program UBN i program selekcjonujący wiadomości sieciowe — nigdzie żadnej wzmianki o neurofarmaceutyku strachu…

Strumienie danych z Kelvin-Castner — dane gromadzące się zbyt wolno, by rozsupłać splątane łańcuchy cząsteczek Strukowa…

Pełne frustracji raporty ze śledztwa FBI nad nuklearną eksplozją w La Solana…

Chłodna twarz Mirandy na piątym ekranie…

Całym ciałem Jennifer wstrząsnął dreszcz. Na piątym ekranie nic nie ma. Nic tam nie było, odkąd rozłączyła się Sondra Schneider. Miranda nie żyje. Jej obraz nigdy nie istniał.

— A, tu jesteś — odezwał się Will Sandaleros. — Jenny, spójrz tylko na to.

Popatrzyła jednak na samego Willa. Jego twarz poczerwieniała z radosnego podniecenia. Wyciągał w jej stronę przenośny terminal, na którym miał model robota w CAD.

— Peruwiański robot dostawczy. Te dranie w końcu przekazali nam szczegółowy projekt, tak jak mieli to zrobić całe tygodnie temu. Jest dość interesujący. Ma…

— Już go widziałam — przerwała mu Jennifer. — Całe tygodnie temu.

— Pokazali ci go? Szczegółową wersję? A ty mi nic nie powiedziałaś?

Jennifer tylko na niego patrzyła. Jego twarz, jeszcze przed chwilą zarumieniona z zadowolenia z powodu tego, co uznał za swój triumf nad Peruwiańczykami, pobladła w obliczu tego, co uznał za zdradę z jej strony. Willa coraz bardziej pochłaniały te głupie przepychanki o władzę. Denerwował się, poświęcał przez to obiektywizm i efektywność. Tracił z oczu naczelną, świętą misję ich projektu.

— Wybacz, Will, muszę się zająć kilkoma sprawami. Strukow odpali za niecałą godzinę.

— Wiedziałaś, że zależy mi na projekcie robota, że nękam tych sukinsynów…

— Bezsenny nikogo nie „nęka”, Will. — Jennifer dostrzegła, że po drugiej stronie sali stoi Eric Hulden i pilnie im się przygląda.

— Ale wiedziałaś…

— Wybacz, Will.

Jego ręce zacisnęły się kurczowo na trzymanym terminalu.

— Dobrze, Jenny. Ale po dzisiejszym teście ty i ja odbędziemy sobie małą prywatną rozmowę.

— Tak, Will. Odbędziemy. Ale dopiero po teście. — Opuściła go pełnym wdzięku krokiem.

Reszta ekipy nadeszła do sali konferencyjnej dwójkami lub trójkami. Zapanował cichy, nieco przygaszony nastrój. Działy się tu zbyt ważne sprawy, by okazywać zbyteczną wesołość lub takie nieodpowiedzialne dąsy, jakie pokazał Will. To kulminacja całego życia Jennifer.

W końcu uda jej się sprawić, że Azyl będzie dla Bezsennych całkowicie bezpieczny.

Gardzono i poniewierano nimi, wciąż im zazdroszczono, prześladowano ich, a nawet zabijano (nigdy, przenigdy nie zapomni o Tonym Indivino) przez całe stulecie. Śpiący nienawidzą jej ludu, bo Bezsenni są bystrzejsi, spokojniejsi, odnoszą większe sukcesy. Są lepsi. Są kolejnym krokiem w ludzkiej ewolucji. W związku z tym przegrywająca rasa próbowała pozbawić ich siły i znaczenia w świecie. Tylko Tony Indivino i Jennifer Sharifi widzieli przed sobą tę długą, nieuniknioną batalię. Teraz pozostała już tylko Jennifer, żeby uchronić swoich ludzi przed przeważającymi siłami wroga.

Kiedy zebrali się już wszyscy członkowie ekipy, Jennifer zaczęła krążyć między nimi, rozdając ciche podziękowania, pochwały, słowa zachęty. Silni, kompetentni, chłodni ludzie. Najefektywniejsi i najbardziej lojalni w całym Układzie Słonecznym.

Jennifer zdecydowała, że nie wygłosi żadnej mowy. Niech fakty mówią same za siebie. Wyglądało na to, że Strukow postanowił to samo. Bez zbytecznych wstępów główny ekran ścienny nagle się rozjarzył, kiedy włączyła się kamera zainstalowana na peruwiańskim robocie.

Pod ich stopami, za przejrzystą płytą w podłodze Azylu, wtaczała się przed oczy Ziemia.

Robot płynął leniwie i powoli nad Long Island w Nowym Jorku. W oddali powoli rosła kopuła enklawy Brookhaven, górująca nad świeżą, wiosenną trawą, opuszczonymi drogami i zrujnowanymi amatorskimi miasteczkami na Long Island. Robot skierował się teraz ukosem w górę, a Jennifer ujrzała wnętrze enklawy. Proste budynki o wdzięcznych proporcjach. Domy mieszkalne. Kompleksy handlowe. Rejony rozrywki. Budynki rządowe. I Laboratoria Państwowe Brookhaven.

Brookhaven nadawało się wprost idealnie do przetestowania ataku na miejsca ściśle chronione. Dosyć małe (w przeciwieństwie do Bazy Sił Powietrznych w Taylor), wystarczająco odizolowane (w przeciwieństwie do Pentagonu), dostatecznie utajnione (w przeciwieństwie do enklawy Mali w Waszyngtonie). No i z powodu Laboratoriów Państwowych Brookhaven, chronionych tak dokładnie jak każda inna rządowa agenda. Jeśli robot z wirusem Strukowa przedostanie się tutaj, to znaczy, że może przedostać się wszędzie.

Z wyjątkiem La Solana… Jennifer zdusiła tę myśl.

Robot przeleciał przez potrójne pole Y enklawy, jakby go tam wcale nie było. Gwałtownie przyspieszył i zbliżył się pędem prawie do samego wierzchołka wewnętrznej kopuły, a w tej chwili obraz zniknął.

— Jest w środku — wyszeptał Chad Manning. — Jesteśmy w środku.

— Robot zdezintegrował się — odezwała się Caroline Renleigh. — Brookhaven jest oczywiście odpowiednio wyposażone do odparcia ataku biologicznego. Muszą tam być systemy bezpieczeństwa, które zasygnalizują, wytropią, wycelują… Jak tym Peruwiańczykom udało się choćby…

— Sygnały ostrzegawcze mogły zostać chwilowo zablokowane u źródeł — odpowiedział David O’Donnel znad konsolety systemu zabezpieczającego.

Ekran znów pojaśniał. Tym razem obraz skakał i był zniekształcony; Jennifer zorientowała się, że to mikrosekundowe wglądy w różne komputery służb ochrony Brookhaven, skoordynowane w czasie z króciutkimi, urywanymi relacjami z ich własnych kamer, ażeby lepiej uniknąć wykrycia. Nie było dźwięku. Ekran podzielił się; na górze widać było zespół specjalistów od ochrony, stojących z ponurymi minami przy rzędach maszyn, na dole wyświetlano dane zaczerpnięte z komputera enklawy.

— Wiedzą, że coś wtargnęło na ich teren — odezwał się Will za plecami Jennifer. — Wiedzą, że może wchodzić w grę czynnik biologiczny. … Zabezpieczają laboratoria…

— Za późno — oznajmiła Jennifer, przyjrzawszy się danym z dolnej połowy ekranu. — Przynajmniej dla tych, którzy nie byli zabezpieczeni, zanim uderzyliśmy.

— Możemy sobie pozwolić na to, by kilku uniknęło infekcji — triumfował Will. — I tak nie będą w stanie wykryć, co w nich trzasnęło. — Nastrój zmienił mu się całkowicie. Gdyby się obejrzała, zobaczyłaby Willa podekscytowanego, z drgającymi ramionami i błyszczącymi oczyma. Nie obejrzała się.

Wydruk danych na dolnej połowie ekranu głosił:


SYTUACJA: WTARGNIĘCIE OBIEKTU Z ZEWNĄTRZ BROOKHAVEN MECHANICZNIE ZABEZPIECZANE RF-765 POBIERA SIĘ PRÓBKI POWIETRZA DO ANALIZY: PROGRAM 5B

ZALECA SIĘ WSZCZĘCIE ALARMU MEDYCZNEGO


— To nie na wiele im się zda — parsknął Will chichocząc.

Jennifer utrzymała na twarzy wyraz kamiennego spokoju. Will miał tendencję do niedoceniania przeciwnika. W Brookhaven mieli całkiem niezłych ludzi, jak na Śpiących. Nie tak dobrych jak Peruwiańczycy, ale mimo to kompetentnych. Sydney Goldsmith, Mariannę Hansten, Ching Chung Wang, John Becker. W przeciwieństwie do tych żałosnych Amatorów w ich obozach, ekipa Brookhaven dość łatwo zlokalizuje nie wchłoniętego wirusa w automatycznie pobranych próbkach powietrza, nawet przy tak niskim stężeniu i tak krótkim czasie życia. Zwiążą go z radioaktywnym wskaźnikiem i podadzą zwierzętom. Gaz wejdzie do krwiobiegu i będzie w nim krążył przez kilka minut, a potem zniknie po kolejnych oddechach i ataku czyściciela komórek.

Ale zanim to się stanie, partie mózgu, które wykazywały wtedy największą aktywność, otrzymają największe dostawy krwi. Substancja radioaktywna na pewno wskaże na ciała migdałowate. Wtedy naukowcy zajmą się skanowaniem mózgu i testami komórkowymi. I wystartują do badań nad długim i powikłanym łańcuchem wewnątrzmózgowych zdarzeń Strukowa.

Ale jeszcze zanim naukowcy z Brookhaven zdołają rozwikłać ten problem, przestaną mieć na to ochotę. Nowy przedmiot badań wprawi ich w lekki niepokój. Nie będzie im dostatecznie znany. Niepokój ten będzie się pojawiał za każdym razem, kiedy pomyślą o odmienności zaistniałej sytuacji. Przez jakiś czas będą mu się opierać, ale potem obawa zacznie brać górę. Naukowcy z Brookhaven — a w końcu i cała reszta Wołów zamkniętych w enklawach Stanów Zjednoczonych — będą przedkładać to, co już znane, nad to, co nieznane. Będą się czuli wytrąceni z równowagi za każdym razem, kiedy trzeba będzie podjąć jakieś nowatorskie badania.

A wtedy Jennifer Sharifi wraz z pozostałymi Bezsennymi nareszcie będzie bezpieczna.

Will rozlewał do kieliszków szampana. Jennifer nie pijała alkoholu — zakłócał jej idealnie chłodną samokontrolę — ale tym razem nie mogła trzymać się poza kręgiem własnych ludzi. To oni tego dokonali. Teraz są bezpieczni.

Jennifer wzniosła kieliszek. W sali przycichło. Swoim cichym, spokojnym głosem Jennifer Sharifi zaczęła mówić:

— Dzięki wysiłkom wszystkich tu zgromadzonych odnieśliśmy wreszcie zwycięstwo. Obróciliśmy procesy biochemiczne Śpiących przeciw nim samym. W ciągu następnej godziny nasze roboty wtargną do Pentagonu, Washington Mali, na lotnisko Kennedy’ego i do enklawy Wschodniego Manhattanu. Nie zginie ani jeden ze Śpiących. Ale żaden z nich nie będzie już w stanie nam zagrozić, chyba że takimi sposobami, które już znamy i którym możemy przeciwdziałać. Będziemy nad wszystkim panować, ponieważ już nigdy więcej nie wypuści się przeciwko nam żadnych nieznanych diabłów. Wypijmy zatem za tego diabła, którego już znamy.

Wybuch śmiechu, opróżnione kieliszki. A wtedy na głównym ekranie pojawiła się twarz Strukowa.

— Pani Sharifi, pani oraz pani ludzie bez wątpienia świętujecie teraz sukces po opanowaniu Brookhaven. I ja także jestem zadowolony, bardzo byłem ciekaw, czy zdołamy tego dokonać. Ale nie mogę pozwolić…

— O mój Boże! — wykrzyknął David O’Donnel przy konsolecie służb bezpieczeństwa. — Odpalić. Kod szesnaście A. Powtarzam: odpalić!

— …żeby kontynuowała pani ten projekt. Ja także jestem Śpiącym, rzecz jasna. A choć nie odczuwam wobec swoich żadnej lojalności, jestem, naturalnie, tak samo czuły na własny interes jak oni. Albo jak pani. Tak więc…

Pod ich stopami wybuchł oślepiający błysk światła, gdzieś w połowie drogi między przejrzystą płytą w podłodze a planetą kręcącą się z wolna tysiące kilometrów pod nią.

— Zniszczono nasz system obrony przed pociskami — oznajmił David O’Donnel. — Dodatkowe odpalanie.

— …tak więc nie wylecą już żadne peruwiańskie roboty. A ponieważ z doświadczeń w La Solana wiemy, że tylko broń nuklearna potrafi zniszczyć doszczętnie, obawiam się, że sam zmuszony jestem użyć właśnie broni nuklearnej. Zna pani to zdanie La Rochefoucauld o wyższości? Le vrai moyen d’etre trompe…

„Bezpieczni, myślała w odrętwieniu Jennifer, a ja myślałam, że nareszcie jesteśmy bezpieczni”.

— … c’est de se croire plus fin que les autres[11].

— System obrony numer dwa zniszczony — wykrztusił David O’Donnell.

Jennifer postąpiła krok do przodu. Przez jeden pozbawiony kontroli moment zdało jej się, że obraz Strukowa na ekranie zastąpiła twarz Mirandy.

Stacja orbitalna Azyl eksplodowała w błysku oślepiającego, śmiercionośnego światła.

21

LIZZIE OBUDZIŁA SIĘ W MAŁYM, SKĄPO UMEBLOWANYM pokoju, ograniczonym piankowymi ścianami bez okien. Trzema ścianami. Usiadła na łóżku, które okazało się jedynie wystającą ze ściany platformą, i rozejrzała się za brakującą ścianą. Naprzeciwko niej siedziała na krześle kobieta. Za odzianą w niebieski mundur nieznajomą rozciągał się jakiś bliżej nieokreślony korytarz.

— Witam — powiedziała kobieta. Była piękna w ten sam sposób co Vicki — genomodyfikowany. Bardzo czarne włosy, brązowe oczy, skóra jak czysty śnieg. Czwartą ścianą — zorientowała się Lizzie — było pole Y.

— Jest pani w kwaterze głównej służb bezpieczeństwa korporacji Ochrona Pattersona. Jestem sierżant Foster. Pani nazywa się Elizabeth Francy i została pani zatrzymana za włamanie i wtargnięcie, a to są przestępstwa kryminalne. Zechce mi pani opowiedzieć, w jaki sposób dostała się pani do enklawy?

Lizzie poklepała się po kieszeni. Fioletowe oko zniknęło, a to znaczyło, że sierżant Foster doskonale wie, jak Lizzie się tu dostała. Patrzyła więc tylko w milczeniu.

— Pani Francy, pani chyba nie rozumie. Wschodni Manhattan to własność prywatna. Ochrona Pattersona posiada licencję na prowadzenie wewnątrz enklawy spraw leżących w gestii policji. Możemy także powiadomić departament policji Nowego Jorku, jeśli uznamy to za stosowne. Bezprawne wtargnięcie to poważny zarzut kryminalny. A za morderstwo grozi najwyższy wymiar kary.

— Ja nikogo nie zamordowałam! Po prostu muszę się tu z kimś zobaczyć. Z doktorem Jacksonem Aranowem. Żeby mu coś ważnego powiedzieć!

— Doktor Jackson Aranow — powtórzyła policjantka i przez chwilę siedziała w milczeniu. Lizzie odgadła, że słucha informacji, które system sączył jej do głośnika w uchu.

Gdzieś w głębi korytarza otwarły się z hukiem drzwi. Słychać było tupot biegnących stóp. Pojawił się jakiś chłopiec, nie więcej niż czternastoletni, odziany w taki sam mundur. Na kołnierzyku widniał ozdobny napis: UCZEŃ. Po twarzy widać było, że chłopak jest podniecony i zaszokowany.

— Sierżancie Foster! Szybko, w wiadomościach…

— Danielu — upomniała go beznamiętnym tonem.

— Mówią, że…

— Danielu!

— …ktoś wysadził Azyl bombą jądrową!

Sierżant Foster powoli wstała. Potem poszła za chłopcem w głąb korytarza, ale wcześniej Lizzie zdążyła dostrzec na jej twarzy całą paradę uczuć: najpierw szok, potem chłodna kalkulacja, wreszcie zadowolenie.

Ktoś wysadził Azyl.

Lizzie zeskoczyła ze swojej platformy. Nogi wcale się pod nią nie ugięły, więc neurofarmaceutyk, którego użył robot, nie powodował żadnych długotrwałych efektów. Przebiegła rękami wzdłuż pola Y, które tworzyło czwartą ścianę celi. Żadnych otworów. Żadnych urządzeń po jej stronie pola. Nie ma wyjścia.

Ktoś wysadził Azyl. Kto? Po co? Ze wszystkimi Bezsennymi w środku? To mogłaby być Miranda Sharifi, w stanie wojny z własną babką… Ale czemu akurat teraz? Czy to mogłoby mieć jakiś związek z tym neurofarmaceutykiem strachu?

To wszystko w ogóle nie ma sensu.

Lizzie miała dość wymyślania możliwych rozwiązań. Była zmęczona, zła i przestraszona. Miała po dziurki w nosie pieszej wędrówki do Nowego Jorku w poszukiwaniu Vicki i doktora Aranowa. Miała dość ataków Amatorów, Wołów i robotów. Gróźb, że ją zaaresztują za morderstwo. Nawet szperania w danych. W końcu jest matką! Jej miejsce jest w domu, przy dziecku. I jak tylko znajdzie Vicki albo doktora Aranowa, albo kogokolwiek, na kogo będzie mogła zrzucić cały ten ciężar, właśnie tam natychmiast się uda.

— Hej! — krzyknęła na próbę. Nikt nie odpowiedział. Sierżant Foster już nie wróciła.

Lizzie zaczęła wymieniać różne standardowe kody, żeby sprawdzić, czy zareaguje na nie któryś z systemów budynku. Nic się nie odezwało.

Nastawiła się więc na czekanie.

Minęła godzina. Czy nikt tu już nie wróci, żeby ją przesłuchać? Czy już nikogo nie ma w Nowym Jorku? A co będzie, jeżeli ten, kto wysadził Azyl, pośle teraz bombę na Wschodni Manhattan? No cóż, nawet się o tym nie dowie przed śmiercią. A co będzie, jeżeli ktoś rozpuści tu ten neurofarmaceutyk? Czy gliny tak po prostu pójdą sobie do domu i tam zostaną, przerażone każdą nowością, a Lizzie zwyczajnie zgnije w tej celi?

Wszystko tu jest syntetyczne. Nic nie da się skonsumować.

Ale przecież musi tu być jakiś robot, który przynosi pożywienie. I wodę. I coś do sikania… Dojrzała dziurę w podłodze.

Powoli minęła następna godzina. Lizzie spróbowała się skupić, starannie wszystko przemyśleć, coś zaplanować. Dobra, jeśli nikt tu nie przyjdzie i nic się nie wydarzy, zanim policzy do stu… No dobra, do dwustu.

Czas minął.

— Aaaaaaaaaaaaaaaaa! — rozdarła się Lizzłe. Złapała kilka włosków w prawym nozdrzu i mocno szarpnęła. Strasznie zabolało. Natychmiast z nosa popłynął śluz, serce zaczęło mocniej bić, a policzki zapiekły od rumieńców. Znów szarpnęła się za włoski w nosie, z oczu łzy lały się strumieniami, z nosa śluz. Potem zaczęła szybko oddychać, aż zakręciło jej się w głowie. Rzuciła się na wąski pas piankowej podłogi.

— Potrzebna pomoc medyczna — odezwała się cela. — Szybkość oddychania odbiega od normy. Ciśnienie krwi wzrosło o czterdzieści na trzydzieści, puls sto trzydzieści, obraz mózgu wykazuje…

Przez pole Y wjechała jednostka medyczna. Takiej Lizzie nie widziała jeszcze nigdy, nawet wtedy kiedy amatorskie miasteczka jeszcze miały jednostki medyczne. W kierunku Lizzie wystrzeliło nieduże ramię z plastrem uspokajającym. Lizzie wskoczyła z powrotem na platformę, złapała robocika, szarpnęła go ku sobie i obróciła do góry nogami. Miała przy tym diabelną nadzieję, iż trzyma go tak, że robot nie może jej dosięgnąć żadnym ze swych ramion. I że na alarm, który urządzenie niewątpliwie teraz wszczęło, nie zareagują ludzie w budynku.

— Otworzyć kanał medyczny! — wrzasnęła do jednostki i wyrecytowała numer kodu Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, który wyszperała w systemie doktora Aranowa. Boże, przecież musi otworzyć! To w końcu jednostka medyczna, nie? Musi mieć połączenie z oficjalnymi kartotekami.

— Otwarto służbowy kanał medyczny — oznajmił spokojny kobiecy głos. — Nagrywamy. Proszę mówić, doktorze Aranow.

— Połącz mnie z moim systemem domowym!

— Ta jednostka nie ma odpowiednich do tego urządzeń. Otwarto oficjalny kanał rejestrujący. Proszę kontynuować.

— Cholera przeklęta! — wrzeszczała Lizzie. A co będzie, jeśli jednostka uruchomi systemy obrony fizycznej? Zaczęła wyrzucać z siebie nadrzędne kody bezpieczeństwa, które wyszperała w najróżniejszych rządowych bankach danych, wszystkie po kolei, w nadziei, że jeden z nich otworzy kanał, bo wiedziała, że to musi być możliwe, nawet służbowe połączenia Wołów zawsze mają boczną furtkę, która pozwala wykorzystać je do czegoś zupełnie innego…

— Kanał został otwarty — powiedział nagle tamten kobiecy głos, a w chwilę później męski głos dodał:

— Słucham, doktorze Aranow?

Jones. Domowy system doktora Aranowa. Lizzie wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić.

— Jones, proszę powiedzieć doktorowi Aranowowi, że dzwoni do niego Lizzie Francy w bardzo pilnej sprawie. — Lizzie starała się utrzymać urządzenie jak najdalej od siebie, mimo że zaprzestało już swoich wysiłków z plastrem uspokajającym. — Pani Lizzie Francy.

— Doktor Aranow chwilowo jest nieosiągalny. Czy zechce pani zarejestrować wiadomość?

— Nie! Nie chcę… To znaczy, on mi jest potrzebny, sam! Połącz mnie z jego prywatnym systemem!

— Przykro mi, nie mogę tego zrobić na rozkaz z zewnątrz. Czy zechce pani zarejestrować wiadomość?

Nie uzyskała połączenia o najwyższym priorytecie, a ten pchający się z plastrami robot pewnie nawet nie umie go otworzyć. I co teraz?

— Proszę odpowiedzieć w ciągu piętnastu sekund. Czy zechce pani zarejestrować wiadomość?

— Nie! — krzyknęła desperacko Lizzie. — Chcę rozmawiać z siostrą doktora.

— Chwileczkę.

A zaraz potem słaby, przestraszony głosik powiedział:

— Słucham?

— Pani Aranow! — Nagle Lizzie nie potrafiła przypomnieć sobie jej imienia. Miała przed oczyma jej obraz: smukła, elegancka w swej kwiecistej sukni, trzymająca w ramionach Dirka, po przerażonej twarzy spływają łzy. Lizzie pamiętała nawet imię jej osobistego systemu — Thomas — no i, oczywiście, wszystkie kody dostępu. Ale za nic nie mogła przypomnieć sobie imienia tej wołowskiej dziewczyny. — Pani Aranow, mówi Lizzie Francy, znajoma doktora Aranowa. Ta z dzidziusiem. Jestem w więzieniu w enklawie Wschodniego Manhattanu! Proszę powiedzieć doktorowi i Vicki Turner, żeby zaraz przyszli mnie stąd zabrać, to bardzo ważne!

— W… w więzieniu? Z… z dzidziusiem?! — zaczęła mówić Theresa. Jednostka medyczna nieoczekiwanie znów zaczęła napierać na Lizzie, to pewnie jakaś opóźniona w czasie reakcja, ramię z usypiającym plastrem znów sunęło ku niej…

— Proszę powiedzieć doktorowi! I Vicki! Niech przyjdą mnie…

Jednostka medyczna wierzgnęła w nagłym przypływie energii.

Plaster dotknął przegubu Lizzie. Natychmiast ogarnęła ją ciemność, nie widziała nawet, jak robot wymyka się z jej uścisku i leci nad jej ciałem, zwieszonym do połowy z platformy.


Theresa leżała roztrzęsiona w łóżku. Ta amatorska dziewczyna siedzi w więzieniu. Z dzidziusiem!

Widziała przed sobą — tak wyraźnie, jakby znajdowała się w swoim gabinecie, a nie w różowej sypialni — hologramy amatorskich niemowląt, kalekich i pomarszczonych, głodujących i umierających…

Nie. Śmieszna jest — dziecko Lizzie przecież nie umiera. Ale małe stworzonko jest w więzieniu, gdzieś w jakiejś celi, a tam coś musiało się stać, skoro jego matka w taki sposób przerwała połączenie. Czy ktoś skrzywdził Lizzie Francy? I jej dziecko?

Theresa nigdy jeszcze nie widziała więzienia. Ale oglądała hologramy historyczne i różne filmy, a tam więzienia to były brudne, obrzydliwe cele, w których brzydko pachniało i w których niebezpieczni ludzie krzywdzili innych. Ale na pewno więzienia już nie są takie. Robosprzątaczki nie pozwoliłyby, żeby pozostały brudne. Ale cała ta reszta…

Usiadła oparta o poduszki. Rany na rękach i całym ciele już się zabliźniły. Mogła jeść, rozmawiać, nawet trochę chodzić, o kulach. Miała przedtem ruchomy fotel, ale Jackson go odesłał, bo twierdził, że nie sprzyja regeneracji mięśni. Dwa razy dziennie robopielęgniarka przeprowadzała ją przez cały zestaw ćwiczeń rehabilitacyjnych. Ale wstanie z łóżka nadal wymagało nie lada wysiłku, a kiedy pomacała się po łysej głowie, chciało jej się płakać. Jackson pousuwał z pokoi wszystkie lustra. Przez większość czasu leżała w łóżku i dyktowała Thomasowi notatki — całe godziny obsesyjnych notatek. O Leishy Camden. O Bezsennych. O Mirandzie Sharifi.

Teraz także odezwała się do swego systemu.

— Thomas, każ Jonesowi przesłać pilne wezwanie do mojego brata w Kelvin-Castner!

— Oczywiście, Thereso.

Ale odebrała Cazie, wymięta i naburmuszona.

— Tess? Co się dzieje? Dlaczego nagłe wezwanie?

— Muszę porozmawiać z Jacksonem.

— To już wiem. Ale dlaczego? — Cazie zabębniła palcami o blat niewidocznego stołu. Czarnym włosom przydałby się grzebień, oczy były wyraźnie podkrążone. Sprawiała wrażenie lekko nieobecnej i zdenerwowanej. Theresa skuliła się na swoich poduszkach.

— To… to osobista sprawa.

— Osobista? Nic ci nie jest?

— Tak… ja… tak. Chodzi o kogoś innego.

Wzrok Cazie nagle stał się skupiony i czujny.

— Kogo innego? Czy przyszła jakaś wiadomość do Jacksona? Tu nie chodzi o Azyl, prawda?

— Azyl? Dlaczego Jackson miałby dostawać wiadomość o Azylu?

Wzrok Cazie znów zasnuła mgiełka.

— Nic, nic. Od kogo ta wiadomość?

— A co z tym Azylem?

— Nic, Tessie. Słuchaj, nie chciałam na ciebie burczeć, kiedy jesteś taka chora. Prześpij się, kochanie. Jackson jest akurat na ważnym zebraniu i nie chciałabym mu przeszkadzać, ale powiem mu, że dzwoniłaś. Chyba że chcesz mu coś ważnego przekazać, wtedy możesz to zrobić przeze mnie.

Theresa spojrzała Cazie w oczy. Cazie jej skłamała. Theresa wiedziała o tym — skąd? Tego już nie wiedziała. Theresa przecież udawała, że jest Cazie, więc teraz wiedziała, kiedy udaje sama Cazie. Lekka zmiana tonu, wyrazu zielonych oczu… Jackson nie jest na żadnym zebraniu. A to znaczy, że Cazie chce trzymać Theresę z dala od Jacksona. Chce ukryć także coś na temat Azylu. No i Cazie nigdy się nie podobało, że Jackson pomaga tej Lizzie i jej dziecku…

— N-nie — zająknęła się. — Nic… nic ważnego. To tylko wiadomość od… od Bretta Carpentera. Tego, z którym Jackson gra w tenisa. O meczu.

— Ale powiedziałaś, że to „nagłe wezwanie”.

— Ja… ja chyba po prostu chciałam porozmawiać trochę z Jacksonem. Czuję się trochę samotna.

Twarz Cazie zmiękła.

— Oczywiście, Tessie. Każę Jacksonowi zadzwonić natychmiast, kiedy skończy się to spotkanie. A sama dziś wieczór przyjdę cię odwiedzić. Obiecuję.

— Dobrze. Dziękuję.

— A teraz odpoczywaj jak grzeczna dziewczynka i zdrowiej. — Rozłączyła się.

— Thomas — zakomenderowała Theresa. — Program selekcyjny do wiadomości z ostatnich dwudziestu czterech godzin. Wszystko na temat Azylu.

Ale wcale nie było potrzeba programu selekcjonującego. Ekran wypełniły bieżące wydania wiadomości, a Theresa obejrzała holograficzny obraz wysadzonego Azylu, wysłuchała zaszokowanego prezentera, zobaczyła symulowaną trajektorię lotu bomby, a nawet wysłuchała gniewnego oświadczenia prezydenta Garrisona na temat nuklearnych terrorystów, którzy jak dotąd się nie ujawnili.

— Powtórzyć — rzuciła Theresa do Thomasa, mimo że głos ledwie wyrwał się ze ściśniętego gardła, a poparzoną skórę szczypały słone łzy. Wiadomość została powtórzona.

A więc wszyscy już nie żyją. Miranda Sharifi zginęła w La Solana razem ze wszystkimi tymi dziwnymi i nie przypominającymi ludzi Superbezsennymi, którzy tak skrajnie odmienili całą ludzkość. Jennifer Sharifi zginęła w Azylu razem ze swymi błyskotliwymi i potężnymi współziomkami, którzy opanowali większość światowych finansów. Jak to zrobili, Theresa nigdy nie będzie w stanie pojąć. Leisha Camden zginęła siedem lat temu na bagnach Georgii. Wszyscy nie żyją. Wszyscy ci ludzie, których genomodyfikowano, tak żeby nigdy nie musieli spać — wszyscy ci, którzy, jak kiedyś powiedział Jackson, mieli być następnym krokiem w ewolucji. Wszyscy nie żyją.

Ale Lizzie Francy i jej dziecko żyją. W więzieniu enklawy Wschodniego Manhattanu. „Proszę powiedzieć doktorowi! I Vicki! Niech przyjdą mnie…”

Theresa nigdy nie zdoła tego zrobić. Jest za słaba, zbyt przestraszona.

„Proszę powiedzieć doktorowi Aranowowi i Vicki Turner, żeby natychmiast przyjechali mnie stąd zabrać, to bardzo ważne!” Mogłoby jej się udać, gdyby stała się Cazie. Theresa przymknęła powieki. Łzy przestały płynąć. Jackson nie miał pojęcia — nikt nie miał pojęcia — jak często w ciągu ostatniego miesiąca Theresa stawała się Cazie. Leżała w łóżku, cała obolała, nawet mimo środków uśmierzających, z wysiłkiem brnęła przez program rehabilitacyjny, zmuszała się, by myśleć o wybuchu w La Solana bez paniki i pojawiającego się po niej ataku — i przez cały czas ćwiczyła bycie Cazie. Ćwiczyła, jak być kimś, kto się nie boi, kto jest w stanie zdecydować, co ma robić i kiedy.

Teraz stanie się Cazie.

Powoli wyrównywała oddech. Ręce przestały drżeć. A co ważniejsze, odczuwała tę różnicę również w głowie. To prawie tak, jakby zmieniała kanał w sieci informacyjnej. Czuła, że coś jest inaczej w jej mózgu. Czy to możliwe? Ale tak właśnie czuła.

Theresa przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i sięgnęła po kule. Robopielęgniarka natychmiast zbliżyła się do łóżka.

— Czy nie potrzebuje pani pomocy, pani Aranow? A może wolałaby pani, żebym podała naczynie?

— Nie. Proszę się wyłączyć — odparła Theresa, a ta jej część, która wciąż była Theresa — zawsze była taka jej część, tylko że kiedy za dużo o niej myślała, traciła tę, która nią nie była — usłyszała w jej głosie ton zdecydowania. Ton Cazie. We wciąż jeszcze zachrypniętym głosie Theresy.

Tylko o tym nie myśl.

Z wysiłkiem wyplątała się z nocnej koszuli i włożyła sukienkę, zwisającą luźno na jej wychudzonym ciele. Buty, żakiet. W holu kątem oka ujrzała swoje odbicie w lustrze.

Nie. O Boże, nie… Ta łysa głowa to ona? Zapadnięte oczy, poparzona, pokryta strupami skóra, obciągająca czaszkę… to ona? Znów polały się łzy.

Nie. Cazie by nie płakała. Cazie by wiedziała, że to tylko chwilowe, że cały czas zdrowieje, przecież tak mówi Jackson… Cazie włożyłaby kapelusz. Theresa sięgnęła po jeden z kapeluszy Jacksona i wcisnęła sobie głęboko na uszy.

— Więzienie we Wschodnim Manhattanie, proszę poszukać współrzędnych — nakazała robotaksówce, którą wezwał dla niej budynek, i próbowała się przy tym nastroszyć jak Cazie. Musiała czekać na robotaksówkę niemal piętnaście minut. Ale przez cały ten czas udało jej się dalej być Cazie.

— Tak, pani Aranow — odpowiedziała robotaksówka. Theresa zasłoniła okna, żeby nie widzieć w szybach swojego odbicia.

Robotaksówka wysadziła ją przed budynkiem przy wschodniej ścianie pola enklawy. Kilkoro spieszących chodnikiem ludzi na jej widok przystanęło i zaczęło się gapić. Nie zwróciła na nich uwagi. Z wysoko uniesionym podbródkiem i mocno splecionymi dłońmi powiedziała do siatkówkowego skanera w opuszczonym atrium holu:

— Jestem Theresa Aranow. Przyszłam się zobaczyć z … z więźniem. Z Lizzie Francy. Albo z kimś, kto ma teraz służbę.

— Nie ma pani w rejestrze prawników, pani Aranow — odpowiedział jej budynek. — Nie jest też pani bliską krewną zatrzymanej.

— Nie, ja… Czy mogłabym rozmawiać z człowiekiem?

— Przykro mi, ale właśnie mamy stan podwyższonej gotowości. Cały personel Ochrony Pattersona jest zajęty gdzieś indziej. Czy zechce pani poczekać?

Stan podwyższonej gotowości. No jasne. Atak na Azyl — ludzie muszą się bać, że następna bomba spadnie na Nowy Jork. Gdyby nie zasłoniła okien w taksówce, widziałaby pewnie sznury pojazdów opuszczających enklawę drogą powietrzną. Nic dziwnego, że tak długo musiała czekać na robotaksówkę. Może ci ludzie przed budynkiem byli tylko przestraszeni, a nie zaszokowani jej wyglądem. Ta myśl dodała jej odwagi.

— Nie chcę czekać — oznajmiła. — Chcę zabrać stąd Lizzie Francy. Co mam w tym celu zrobić?

— Czy życzy pani sobie uzyskać dostęp do Akt Publicznych?

— Tak. — Czy życzyła sobie? A czemu nie?

— Oto Akta Publiczne — odezwał się inny system. — Jak mogę pani pomóc?

— Chcę… chcę, żeby Lizzie Francy mogła pójść do domu. Ze mną.

— Francy, Elizabeth, obywatelski numer identyfikacyjny CLM-03-9645-957 — wyrecytował system. — Zatrzymana o szesnastej czterdzieści pięć osiemnastego maja 2121 roku, przy ulicy Dziewięćdziesiątej Szóstej Wschodniej przez robota Ochrony Pattersona, numer seryjny 45296, posiadającego oficjalną licencję na działalność w obrębie kopuły enklawy. Umieszczona w areszcie tymczasowym enklawy, w kwaterze głównej agencji Ochrona Pattersona, przez sierżant Karen Ellen Foster. Podstawa zatrzymania: włamanie i wtargnięcie o podłożu kryminalnym. Bieżący stan prawny: wyłącznie wewnętrzna sprawa enklawy, w NDP nie notowana. Obecny stan zatrzymanej: przebywa w areszcie śledczym, czuwa, nie podała nazwiska adwokata.

Theresa powtórzyła uparcie, bo nie wiedziała, co innego mogłaby zrobić:

— Chcę zabrać ją do domu.

— Zatrzymanej nie aresztowano z ramienia Nowojorskiego Departamentu Policji. Ochrona Pattersona nie ma prawa przedłużać aresztu tymczasowego bez powiadomienia NDP. W przypadku obywatelki Elizabeth Francy, numer identyfikacjijny CLM-03-9645-957, powiadomienie takie nie zostało wypełnione. Jednakże aresztowana nie ma prawa pozostawać w obrębie enklawy Wschodniego Manhattanu, chyba że uzyska poręczenie któregoś z jej stałych mieszkańców.

— Jest… jest moim gościem. — Czy to wystarczy? Cazie sądziłaby, że wystarczy. Theresa powtórzyła pewniejszym głosem: — Moim gościem. Moim — Theresy Aranow.

— Umieszczamy w aktach zapis, że wobec braku powiadomienia Nowojorskiego Departamentu Policji o zarzutach wobec obywatelki Elizabeth Francy, numer identyfikacyjny CLM-03-9645-957, zostaje ona zwolniona po uzyskaniu poręczenia od Theresy Katherine Aranow, obywatelski numer identyfikacyjny CGC-02-8736-341. Dziękujemy za korzystanie z usług Ochrony Pattersona.

Theresę ogarnęła nagła fala paniki.

— I dziecko! Pozwólcie mi też zabrać dziecko, dziecko Lizzie, zapomniałam, jak się nazywa… dziecko!

System nie zareagował.

Theresa przymknęła powieki, próbując odzyskać nad sobą kontrolę. Cazie nie wpadałaby w panikę. Cazie poczekałaby, żeby zobaczyć, czy Lizzie wyjdzie, trzymając na ręku dziecko… Cazie poczekałaby, a potem podjęłaby decyzję… Przecież jest Cazie.

— Pani Aranow? — usłyszała głos Lizzie. — Thereso?

Theresa otwarła oczy. Lizzie stała przed nią, bez dziecka. Wpatrywała się w Theresę oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia, a Theresa przypomniała sobie, jak musi teraz wyglądać.

— Gdzie… gdzie jest dziecko? — zapytała.

— Dziecko? To znaczy: moje dziecko? W domu, z moją matką. Dlaczego pani pyta?

— Myślałam…

— Co się pani stało?!

Po tym pytaniu Theresa zupełnie się załamała. Nie jest Cazie. Teraz, kiedy ma obok siebie kogoś jeszcze, kogoś o wiele silniejszego… Teraz, kiedy Lizzie przypomniała jej, jak wygląda… Teraz, kiedy udało się wyciągnąć Lizzie… Już nie była dłużej Cazie. Była Theresa Aranow i czuła, jak jej oddech zaczyna się rwać. Patrzyła, jak jej wymizerowana ręka wczepia się w ramię wymiętoszonej amatorskiej dziewczyny, która, jak przypuszczała Theresa, mogła być w tej chwili jedynym oprócz niej człowiekiem w enklawie, bezpośrednio narażonej na atak nuklearny. Theresa jęknęła przeciągle.

— Nie, tutaj tego nie rób — mówiła do niej z daleka Lizzie. — Boże, to tak jak u Shockeya, prawda? A ty nawet nie wdychałaś tego neurofarmaceutyku… No, nie upadnij, oprzyj się na mnie… Nie, czekaj, muszę mieć z powrotem swój terminal. System budynku! Chcę z powrotem plecak, z którym tu przyszłam!

Pod Theresa ugięły się osłabione nogi. Kule poleciały z hukiem na podłogę, a ona w ślad za nimi. Później — o ile później? — czuła, jak ją na pół wloką, na pół wynoszą na zewnątrz. Została wepchnięta do robotaksówki. Ktoś trzymał ją mocno za ramiona.

— No, dziewczyno, nic się nie dzieje. No, dziewczyno — powtarzała wciąż Lizzie. — Nie możesz być taka. Nie możesz być taka, jesteś mi potrzebna!

Jesteś mi potrzebna. Tyle zdołało do niej dotrzeć. Jesteś mi potrzebna. Tak jak potrzebna bywa Cazie, jak Jackson… ale przecież nie Theresa. Ludzie nigdy nie potrzebują Theresy, bo to ona zawsze wszystkiego i wszystkich potrzebuje.

Ale nie tym razem.

Jeszcze raz skoncentrowała się, żeby być Cazie. Oddech uspokoił się, znów widziała przed sobą ulice, palce puściły Lizzie. Znów w mózgu przeskoczył jakiś pstryczek.

Lizzie gapiła się na nią w zdumieniu.

— Jak to zrobiłaś?

— Nie… Nie potrafię wyjaśnić.

— No dobrze, w takim razie nie wyjaśniaj, mamy ważniejsze sprawy. Gdzie można polecieć, żebyśmy mogły w spokoju pogadać?

— Do domu!

— Nie. Na pewno jest podsłuch. Co to za las?

— Central Park. Ale nie możemy…

— Taksi — rzuciła Lizzie — leć do Central Parku i zatrzymaj się w jakimś odosobnionym miejscu, żeby nie było ludzi w promieniu stu metrów.

Robotaksówka śmignęła przez ulice enklawy, wleciała do parku i zatrzymała się pod ogromnym klonem cukrowym niedaleko East Green. Jedną ręką Lizzie wywlokła Theresę z taksówki, w drugiej ściskała swój fioletowy plecak, który zaraz otworzyła na trawie i wyciągnęła ze środka terminal. Taksówka śmignęła z powrotem.

— Chciałam, żeby poczekała! — zmartwiła się Lizzie. — Zresztą nie szkodzi, wezwiemy sobie następną. Muszę natychmiast znaleźć doktora Aranowa. Muszę zaryzykować i do niego zadzwonić.

— Jackson jest w Kelvin-Castner — odezwała się Theresa. Otuliła się ramionami, jej wymizerowane ciało było zmarznięte i wyczerpane. — Ale nie można się do niego dostać. Wszystkie telefony do niego przejmuje Cazie, nawet najpilniejsze. Nie chciała, żebym o tym wiedziała, ale… ale Azyl został zbombardowany i zniszczony.

Lizzie przez chwilę nic nie mówiła. Nie wyglądała na zdziwioną. Ale po chwili zapytała powoli i wyraźnie:

— Jesteś pewna?

— Tak — Theresa znów poczuła w oczach łzy. — Widziałam… w wiadomościach.

— Kto to zrobił?

Theresa tylko potrząsnęła przecząco głową.

— Dlaczego płaczesz? — zdziwiła się Lizzie. — Przecież tam byli tylko Bezsenni, zgadza się?

— Leisha… Miranda…

— Miranda Sharifi jest na Księżycu. W Selene. I kto to jest ta Leisha? Nieważne, daj mi chwilę pomyśleć.

Lizzie siedziała w milczeniu przed nie włączonym terminalem. Theresa z trudem panowała nad sobą. Jest Cazie… jest Cazie… nie, wcale nie. Jest Theresa Aranow, chorą, osłabioną i odsłoniętą, w samym środku Central Parku, a tak strasznie chciała być teraz w domu i położyć się spać.

Lizzie powiedziała bardzo powoli:

— To Azyl stworzył ten neurofarmaceutyk, który zaatakował moje dziecko. I moją matkę, i Billa… ich wszystkich. W każdym razie wydaje mi się, że to Azyl. Potem monitorowali moje plemię, wysyłali głęboko zaszyfrowane strumienie danych, a nie wiem, skąd by w ogóle mogli wiedzieć, że jesteśmy zainfekowani, gdyby sami tego nie sprawili. Tylko… tylko że teraz wszyscy nie żyją, wszyscy Bezsenni… O Boże, Thereso, tylko mi się nie rozklejaj!

— Chcę… do domu.

— Nie możemy. Muszę znaleźć doktora Aranowa. Jeśli nie można do niego zadzwonić, będziemy musiały tam polecieć… Słuchaj, wezwę teraz robotaksówkę przez swój terminal. Spokojnie czekaj.

Theresa nie poczekała. Ale też nie wpadła w panikę: była na to zbyt wyczerpana. Próbowała powiedzieć Lizzie, że robotaksówka nie zawiezie ich do Kelvin-Castner w Bostonie, bo nie może opuścić enklawy, ale była zbyt zmęczona, by udało jej się sformułować myśl. Zapamiętała tylko, jak zasypia na trawie w Central Parku — genomodyfikowanej, pachnącej — a potem dręczyły ją męczące sny o wszystkich Bezsennych, którzy odeszli i nigdy nie powrócą.

22

JACKSON SIEDZIAŁ W ATRIUM KELVIN-CASTNER NA BIAŁEJ marmurowej ławce wraz ze swoim prawnikiem, dookoła znajdowały się białe marmurowe kolumny, dekoracyjna sadzawka o mlecznobiałej wodzie. Mleczną powierzchnię wody przecinała z rzadka srebrzysta rybka, genomodyfikowana i lśniąca. Białe kolumny pożyłkowano delikatnymi srebrnymi nitkami. Kiedy Jackson siedział tu ostatnim razem, korytarz był cały w podwójnych helisach. Ktoś go widocznie przeprogramował. Prawnik Jacksona, zapięty aż po samą szyję, kosztował trzy razy tyle, co zwykłe prawnicze wydatki TenTechu, za co świadczył „natychmiastowe, wyłączne i nadrzędne” usługi. Przed godziną Jackson wezwał go z najlepszej firmy prawniczej na Manhattanie, powodując tym samym odłożenie kilku innych spraw. W zaistniałej sytuacji Jackson nie chciał współpracować z żadnym z prawników TenTechu. Mogli przecież przespać się z Cazie.

— Nie mogą trzymać nas tu bez końca, prawda? — zapytał.

— Nie — odparł Evan Matthew Winterton z firmy Cisneros, Linville, Winterton i Adkins. Genomodyfikowano go na w pewnym sensie osiemnastowieczny typ urody: pociągła i koścista arystokratyczna twarz, ostre, głęboko osadzone oczy, długie, delikatne, ale silne palce. Winterton przerzucił kilka stron w swoim elektronicznym notatniku.

— Według kontraktu ma pan zagwarantowany fizyczny dostęp do wszystkich pomieszczeń, a także do danych. Jednakże nie dotyczy to osoby Aleksa Castnera. Nie musi się z panem spotkać.

— Ale Thurmond Rogers musi.

— Owszem. Choć sformułowanie w piątym podpunkcie piątego paragrafu stwarza kilka niejasności… Dlaczego od razu pan z tym do mnie nie przyszedł, żebym to dla pana sprawdził?

— Nie wiedziałem, że będę pana potrzebował. Ani w ogóle kogokolwiek pańskiej profesji. Ufałem, że Kelvin-Castner będzie robił to, co obiecał.

Prawnik tylko na niego popatrzył.

— W porządku, postąpiłem jak idiota — oświadczył Jackson w nadziei, że budynek to zarejestruje. Niech Cazie i Rogers zdają sobie sprawę, że on wie. — Drugi raz tego nie zrobię. Dlatego właśnie wynająłem eksperta od systemów, na takich samych zasadach co pana.

— Może pan mieć eksperta od systemów — oświadczył Winterton z cierpliwością kogoś, kto musiał to powtórzyć już kilkakrotnie — żeby napisał panu programy selekcjonujące, systematyzujące dane i algorytmy do ich zestawiania. Ale nie do tego, żeby szperał w prywatnych archiwach korporacji, chyba że ma pan niezbite dowody na to, że pogwałcili warunki kontraktu. Jackson, już panu mówiłem, że nie ma pan takich dowodów.

Rzeczywiście. Miał tylko tamten wyraz oczu Cazie, na który przez lata obserwacji uwrażliwił się tak jak na wyniki skanowania mózgu. Nie pomoże mu to jednak w czasie rozprawy sądowej. Pomogło mu tylko odkryć prawdę.

— Niemniej — ciągnął Winterton swoim pedantycznym stylem, który, jak podejrzewał Jackson, miał ukryć jego instynkty rekina-ludojada — jeśli pańskie profesjonalne badanie danych plus działania eksperta od systemów dadzą wystarczający powód, by podejrzewać, że Kelvin-Castner nie podporządkowuje się kontraktowym zapisom o jawności działań, wtedy z pewnością stanie się możliwe subpoena duces tecum[12].

A więc Winterton także zakładał, że budynek rejestruje ich rozmowę. Ostrzegał w ten sposób Castnera.

Ściana przed nimi pojaśniała i ukazało się na niej ciepło uśmiechnięte holo Thurmonda Rogersa.

— Jackson! Tak się cieszę, że w końcu wpadłeś osobiście sprawdzić nasze postępy!

— Nie, nie sądzę — odparował Jackson. — Oto mój adwokat, Evan Winterton. Ekspert od systemów już leci tu z Nowego Jorku, podobnie jak dwóch konsultantów medycznych. Mamy zamiar bardzo uważnie przyjrzeć się twoim danym, żeby się upewnić, czy dotrzymujecie warunków kontraktu.

Uśmiech Rogersa nie zadrżał ani na moment.

— Oczywiście, Jacksonie. Kiedy gra toczy się o taką stawkę, trzeba przedsięwziąć wszelkie standardowe procedury, prawda? Serdecznie zapraszamy.

— W takim razie nas wpuść.

— Ależ, Jacksonie, to jest laboratorium o czwartym stopniu zagrożenia biologicznego. Mamy tu zamknięty obieg powietrza, jak wiesz, i obowiązują nas odpowiednie procedury dekontaminacyjne. Od czasu rozpoczęcia prac nad tym projektem budynku nie opuścił ani jeden z biorących w nim udział naukowców. Kiedy raz się tu wejdzie, już się zostaje. Jednak Alex Castner zapewnił ci komplet urządzeń komputerowych w nie odizolowanej części Kelvin-Castner. Pokoje są dosyć wygodne. A więc jeśli zechcesz pójść za moim holo…

— Nie — wtrącił Jackson. — Moja ekipa chętnie skorzysta z waszych wygodnych urządzeń, ale ja wchodzę do środka. Do laboratoriów.

Twarz Thurmonda momentalnie spoważniała.

— Jackson, nie doradzałbym ci tego kroku. Szczególne teraz, kiedy twoja siostra jest chora i tak podatna na infekcje. Nie jest Odmieniona, prawda? Cazie mi mówiła. A chociaż neurofarmaceutyk w swej obecnej formie nie rozprzestrzenia się przez nosicieli, nie ma gwarancji, że ta wersja nie zmutuje, możliwe też, że specjalnie stworzono ją tak, by mogła być przenoszona na drodze osobistych kontaktów.

— Wchodzę — oznajmił Jackson. — Mam to zagwarantowane w kontrakcie.

— W takim razie nie możemy cię powstrzymać — odrzekł Rogers, a po braku wahania w jego głosie Jackson poznał, że rzecz musiała być przedyskutowana jeszcze przed jego przybyciem. „Jeśli będzie nalegał, musimy go wpuścić”, zadecydował ktoś: Castner albo radca prawny K-C, albo nawet program wyszukujący kruczki prawne. — Ale oczywiście musisz przedtem przejść całą procedurę dekontaminacyjną, a zanim wyjdziesz — kwarantannę. Jeśli zechcecie obaj udać się za moim holo, poprowadzę was do właściwego korytarza, gdzie…

Holo zamarło w bezruchu.

W tej samej chwili zadzwonił telefon Wintertona.

— Kod jeden, panie Winterton. Powtarzam: Kod jeden…

— Proszę łączyć — odpowiedział Winterton. — Przez kabel. — Dopiero wtedy Jackson dostrzegł cienki, izolowany drucik, który dystretnie biegł od kołnierza Wintertona do jego lewego ucha. „Kod jeden” w jego firmie musi oznaczać głęboko zaszyfrowaną wiadomość. Ale kiedy tylko przenośny terminal w jego kieszeni by ją rozszyfrował, dane natychmiast mogłyby zostać przejęte. Chyba że trafią do jego mózgu nie w formie fal radiowych, ale staromodnym izolowanym kabelkiem. Czasem, naszła Jacksona chłodna refleksja, przestarzałe sposoby okazują się najlepsze. Takie na przykład jak naoczna inspekcja eksperymentów przeprowadzanych w K-C.

Pociągła arystokratyczna twarz Evana Wintertona nagle zadrżała. Głęboko osadzone oczy otwarły się najpierw szeroko, a zaraz potem zamknęły. Jackson zgadł, że jest świadkiem nadzwyczaj emocjonalnej reakcji. Zatrzymane holo Thurmonda Rogersa nieoczekiwanie zniknęło.

— O co chodzi? — zapytał Jackson. — Co się stało?

Minęła dobra chwila, zanim Winterton zebrał się na odpowiedź. Jego głos przybrał zgrzytliwy ton.

— Ktoś wysadził Azyl.

— Azyl?!

— Pociskiem nuklearnym. Z zewnątrz, trajektoria wskazuje na Afrykę. Prezydent ogłosił ogólnokrajowy alarm. — Winterton wstał, wykonał niepotrzebny krok do przodu i zaczął wbijać coś gorączkowo w swój terminal, nadal wsłuchany w implant w uchu. Jackson starał się uświadomić sobie, co się stało. Nie ma Azylu. Nie ma też La Solana. Nie ma już wszystkich Bezsennych, a przynajmniej prawie wszystkich… Ale o tym wie tylko on, Theresa i Vicki. Reszta świata sądzi, że Miranda siedzi bezpieczna w bazie Selene.

— Kto…?

— To nieważne — odparł Winterton i Jackson widział wyraźnie, że dla niego rzeczywiście nie było ważne. Cisneros, Linville, Winterton i Adkins muszą mieć całe rzesze klientów, którzy byli jakoś związani, bezpośrednio lub nie, z Azylem. Splątana sieć korporacji Jennifer Sharifi, jej lobbyści, inwestorzy, kompanie holdingowe i atole danych będą oczywiście potrzebowali całego legionu prawników — zarówno ci Bezsenni, jak i ci podstawieni, Śpiący. Każda instytucja na świecie odczuje na własnej skórze skutki masakry w Azylu. Zawiłości prawne nie dadzą się rozwikłać przez całe dziesięciolecia.

Amatorzy nie mają dla siebie całych dziesięcioleci. A już na pewno, jeśli ten neurofarmaceutyk się rozprzestrzeni.

— Przykro mi, Jackson, muszę pana opuścić — odezwał się Winterton. — Pilne sprawy w firmie.

— Zarezerwowałem pana! — sprzeciwił się Jackson. — Ma pan obowiązek zostać, dopóki…

— Niestety, nie mam takiego obowiązku — odparł tamten. — Jak dotąd, nic między nami nie zaszło na piśmie. Gdyby nie nadrzędna potrzeba w mojej firmie… Ale z pewnością sam pan widzi, że to wszystko zmienia. Przecież zniszczono Azyl.

Nawet Evan Matthew Winterton, zauważył Jackson po wyjściu tamtego, nie potrafił wykorzenić tego tonu nabożnego podziwu w głosie.

Jackson zapatrzył się na sadzawkę, w której burzyły się obłoki mlecznej wody. Srebrzyste rybki śmigały w niej i skakały bez ustanku. Chyba przyśpieszono im genetycznie metabolizm, żeby mogły utrzymać tak niesamowitą aktywność. Jackson zaczął się zastanawiać, co jedzą.

„Zniszczono Azyl. To wszystko zmienia”. A głos Vicki dodał: „Teraz wszystko zależy od ciebie, Jacksonie”.

Wcale nie chciał, żeby wszystko od niego zależało. Był tylko jednostką, i to nieszczególnie operatywną, a jego przygotowanie zawodowe jedynie ugruntowało w nim wiarę, że jednostka znaczy w świecie niewiele. Nauka stanowczo wypowiedziała się przeciwko niej. Ewolucji nie interesują jednostki, tylko zachowanie gatunku. Procesy chemiczne w mózgu kształtują nasz indywidualny wybór i działanie, bez względu na to, jak głęboko wierzymy w wolną wolę człowieka. Ludzie tacy czy inni dokonywali największych odkryć naukowych. Kiedy powolny przyrost małych fragmentów wiedzy osiąga masę krytyczną, otrzymujemy statki parowe, teorię względności albo energię Y. W radykalnych przemianach jednostka tak naprawdę się nie liczy. Może wyjątkiem była tu Miranda Sharifi — ale Miranda nie była człowiekiem. A poza tym już nie ma więcej takich jak Miranda Sharifi.

Jackson wcale nie miał na to wszystko ochoty. Chciał żyć spokojnie razem z Theresą, chciał móc znowu kochać Cazie i praktykować medycynę, tę konwencjonalną, tę, którą zaczął studiować, zanim Bezsenni wzięli się za przerabianie świata. W obecnej sytuacji wszystko to stało się niemożliwe, niemniej tego właśnie pragnął.

Ale czy naprawdę?

Gdyby chciał praktykować medycynę konwencjonalną, przyłączyłby się do ruchu Akcji Humanitarnej Lekarzy, porzuciłby swoje wygodne mieszkanko i poszedł leczyć amatorskie dzieci, które umierają z braku opieki lekarskiej. Gdyby naprawdę chciał, żeby Cazie do niego wróciła, nie sprzeciwiałby się jej w sprawach TenTechu i jego roli w wyznaczaniu celu prac nad neurofarmaceutykiem. Jeśli chciał mieszkać sobie spokojnie razem z Theresą, to dlaczego teraz go tam nie ma, w tym ich mieszkanku z widokiem na pilnie strzeżony rajski ogród Central Parku?

„Witamy na kolejnym szczeblu indywidualnego rozwoju”.

Wstał. Srebrzyste rybki nie przestawały brykać gorączkowo w swoim białym jeziorku. Pewnie ich podkręcony metabolizm nie pozwalał im się zatrzymać.

— System — odezwał się Jackson — proszę przekazać ochronie, że jestem gotów rozpocząć dekontaminację, żeby wejść do laboratoriów będących pod ścisłą biologiczną ochroną.


Przy jego łokciu pojawiło się zdalnie sterowane holo Cazie. Jackson właśnie wyłonił się z sekcji Dekon, przyodziany w jednorazowy kombinezon w zielonym kolorze Kelvin-Castner. Kombinezon wcale nie miał za zadanie przed czymkolwiek go chronić. Pewnie tych z Kelvin-Castner znacznie mniej obchodziło to, co on może tu złapać, niż to, co może wnieść ze sobą. Albo może jeszcze raz będzie musiał przechodzić przez Dekon, zanim pozwolą mu zwiedzić laboratoria, w których podobno prowadzi się prace nad rekonstrukcją lękowego neurofarmaceutyku. Jeśli w ogóle mają tu takie laboratoria.

Holo Cazie — projekcja ze środka czy spoza Kelvin-Castner? — odezwało się:

— Witaj, Jacksonie. Mimo wszystko milo cię wreszcie widzieć we własnej fizycznej osobie.

Zachowywała się nienagannie. Nie uwodzicielsko — musiała wyczuć, że przekroczyła już granice jego podatności na jej wdzięk. Nie chłodno, nie oskarżycielsko, nie przymilnie i nie z fałszywą przyjacielskością. Mówiła cicho, z powagą i delikatnym odcieniem żalu za tym, że sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej, a także z pobrzmiewającym w głosie tonem szacunku za to, że Jackson robi, co do niego należy. Nienaganna.

— Witaj, Cazie. — Ku swojemu zdumieniu nagle ogarnął go żal. Z powodu tego, że już nic innego nie czuł. — Zaczynamy?

— Tak. Masz wiele do obejrzenia, a wkrótce zjawi się ktoś, kto ci to wszystko pokaże. Jednak w czasie, kiedy byłeś w sekcji Dekon, przybyła nam komplikacja.

— Przybyła?

— W osobie twojej przyjaciółki Victorii Turner. Z tą amatorską dziewczyną, matką naszych nieletnich próbek tkanki. Pani Turner żąda, żeby ją wpuszczono tam, gdzie się obecnie znajdujesz. Żąda nieco drapieżnie, można dodać.

Projekcja Cazie spojrzała na Jacksona znacząco, a w holograficznych oczach pojawił się cień bezbronności. Udawanej czy prawdziwej? Z Cazie nigdy nie można było wiedzieć na pewno. A teraz nie miało to już większego znaczenia.

Błyskawicznie rozważył wszystko w myślach.

— Wpuść Vicki do sekcji Dekon. Może mi pomóc podczas inspekcji. A Lizzie umieść w pokoju na zewnątrz, razem z ekspertami od systemów z Nowego Jorku… Czy już są?

— Nie. Ale obawiam się, że pani Turner nie może ot tak sobie przejść przez wszystkie laboratoria stanowiące prawną własność Kelvin-Castner tylko dlatego, że ty akurat…

— Mam w kontrakcie pozwolenie na asystenta w czasie inspekcji. Poczytaj sobie.

— Fachowca, a nie laika…

— Vicki pracowała kiedyś dla Agencji Nadzoru Genetycznych Standardów. Jest profesjonalnym szpiegiem. A teraz pokaż mi, skąd mogę się natychmiast połączyć z Lizzie. W czasie kiedy Vicki będzie dekontaminowana.

Cazie przygryzła dolną wargę tak mocno, że spłynęła z niej pojedyncza czerwona kropla krwi. Potem oświadczyła chłodno:

— Idź dalej tym korytarzem, ostatnie drzwi na lewo.

Jackson zrozumiał, że Cazie przyjęła już do wiadomości zaistniałe między nimi zmiany, więc ruszył dalej. Ta samotna kropelka holograficznej krwi będzie jedynym tego dowodem, jaki uda mu się zobaczyć. A może i jedynym, jaki Cazie mu da.

Drzwi wiodły do pokoju o rozmiarach alkowy, wyposażonego w standardowy, samowystarczalny terminal do użytku wewnętrznego.

— Proszę z Lizzie Francy, na terenie zakładów.

— Doktor Aranow! Proszę się nie martwić o Theresę, jest już z powrotem w domu i śpi.

— Theresa? Z powrotem w domu? O czym ty w ogóle mówisz?

Lizzie ukazała zęby w szerokim uśmiechu. Jackson zobaczył, że aż wylewa się z niej podniecenie i niepohamowana radość. Wyglądała strasznie: we włosach źdźbła trawy — bardzo zielonej, genomodyfikowanej, brudna twarz, przeraźliwy żółty kombinezon bardziej wymiętoszony, niż to w ogóle możliwe w przypadku plastikowego kombinezonu. Stanowiła kipiącą życiem i młodością chaotyczną plamę na nieskazitelnym stanowisku roboczym w K-C, a Jackson poczuł, jak na sam jej widok wraca mu dobry humor.

— Szłam piechotą do Wschodniego Manhattanu, żeby się z panem zobaczyć, bo mam panu coś ważnego do powiedzenia, ale nie mogłam się połączyć, bo…

— W takim wypadku tutaj mi też nie mów.

— No jasne, że nie — rzuciła kpiąco. — W każdym razie sama, samiuteńka dostałam się do Wschodniego Manhattanu, później panu powiem jak, a potem zgarnął mnie robot ochrony i zabrał do więzienia. Udałam przypadek chorobowy i zmusiłam jednostkę medyczną, żeby mnie połączyła z pana domem, tylko że pana tam nie było, więc rozmawiałam z Theresą, a ona przyjechała do więzienia i mnie stamtąd zabrała…

— Theresa?! Jak jej się udało…

— Nie mam pojęcia. Ona robi coś dziwnego ze swoim mózgiem. W każdym razie, kiedy Theresa za bardzo się przestraszyła, zabrałam ją do domu i skorzystałam z pana systemu, żeby zadzwonić do Vicki, i okazało się, że ona właśnie mnie szuka. Przywiozła mnie tu, bo mówiła, że jestem panu potrzebna. Ale przede wszystkim chciałam panu powiedzieć, że robopielęgniarka powiedziała, że z Theresą wszystko w porządku i że ona śpi. I z Dirkiem też wszystko w porządku — dzwoniłam do matki.

Jacksonowi od tego wszystkiego kręciło się w głowie. Lizzie — Amatorka, nieledwie dziecko jeszcze — przewędrowała na piechotę trzysta kilometrów do Nowego Jorku, przeszperała pole energetyczne, które miało być nie do przejścia, poprzerabiała sprzęt Ochrony Pattersona, a teraz siedzi tu, gotowa rzucić się przeciw jednej z najważniejszych kompanii farmaceutycznych na świecie. „Jednostka nie liczy się w czasach radykalnych przemian?”

— Posłuchaj, Lizzie. Chciałbym, żebyś napisała mi kilka programów selekcjonujących z listą kombinacji słów-kluczy, którą zaraz ci podam, żebym mógł przeszukać wszystkie archiwa Kelvin-Castner. Wszystko, co znajdą, skopiuj dla mnie i wyraźnie zaznacz, w których rejonach informacje uzyskane z różnych programów się pokrywają.

Lizzie wpatrzyła się w niego ze zdumieniem jasno wypisanym na twarzy. Prosił ją przecież o coś, co mógł zrobić każdy człowiek w miarę obyty z systemami. Następne zdanie powiedział więc bardzo powoli i wyraźnie, patrząc jej prosto w oczy, żeby dokładnie go pojęła.

— To bardzo ważne. Chcę, żebyś zrobiła dla mnie to, co robisz najlepiej.

Zrozumiała — Jackson poznał to po uśmiechu. To, co umiała najlepiej, to szybkie szperanie, zacieranie za sobą tropów, tak że nawet eksperci od systemów K-C, którzy prześledzą każdy jej krok, będą stale o ten jeden krok w tyle. Znajdzie ukryte dane, które pasują do kombinacji wypisanych dla programów selekcyjnych, i skopiuje je do kryształowej biblioteki szybciej, niż uznają za możliwe. Szczególnie w przypadku brudnej, nastoletniej amatorskiej dziewczyny.

A kiedy już tego dokona, Jackson będzie miał dość dowodów na subpoena duces tecum prywatnych dokumentów K-C.

— Dobra, doktorze Aranow — rzuciła radośnie Lizzie i mógłby przysiąc, że przybrała tak tępy i oszołomiony wyraz twarzy, żeby zmylić wszystkich ewentualnych obserwatorów z K-C. Ta mała jędza się świetnie bawi!

W przeciwieństwie do Jacksona. Pozwolił, by Cazie poprowadziła go do pierwszego z laboratoriów K-C i przedstawiła mu młodszego technika laboratoryjnego (była to, rzecz jasna, lekka zniewaga), który miał wyjaśnić szczegóły badań natrętnemu intruzowi. Jackson przygotował się psychicznie na to, że usłyszy tasiemcowe, nieistotne sprawozdania, obejrzy nieistotne eksperymenty, a przez cały czas będzie się zastanawiał, za którymi ze szczelnie zamkniętych drzwi toczy się rzeczywista praca nad środkiem, który na pewno nie przyczyni się do tego, żeby mały Dirk przestał bać się drzew przed domem.

„Szperaj głęboko, Lizzie. I szybko”.


Około północy Jacksona rozbolała głowa. Od wielu godzin koncentrował się na badaniach, które mu pokazywano, próbując dostrzec za nimi cień tych, których mu nie pokazano. Nic nie jadł. Nie przyjął dawki promieni słonecznych. Jego mózg i ciało nie mogły już dłużej tak ciągnąć.

Po raz pierwszy zorientował się, że nie dołączyła do niego Vicki.

— Ta właśnie seria łańcuchów białkowych wydała nam się z początku bardzo obiecująca — mówił starszy rangą naukowiec, który na żądanie Jacksona zastąpił młodszego technika w funkcji przewodnika — ale jak pan widzi na modelu, jonizacja ganglionów…

— Gdzie jest Victoria Turner? Moja asystentka, która miała się tu pokazać już kilka godzin temu?

Doktor Keith Whitfield Closson, jeden z czołowych mikrobiologów w całych Stanach Zjednoczonych, popatrzył na Jacksona chłodno.

— Nie mam pojęcia, gdzie się podziewają pańscy ludzie, doktorze.

— Oczywiście. Przepraszam. Dziękuję za poświęcony mi czas, doktorze, ale wydaje mi się, że powinniśmy powrócić do tego rano. Gdyby mógł pan skierować mnie w stronę mojej kwatery…

— Trzeba wezwać system budynku, żeby przysłał panu holoprzewodnika — odparł Closson, jeszcze bardziej ozięble. — Dobranoc, doktorze.

System zaprowadził go do gościnnego pokoju, trudnego do opisania prostokąta, zaprojektowanego wygodnie, lecz z pominięciem zasad estetyki. Łóżko, szafa, biurko, krzesło, terminal. Jackson skorzystał z terminalu, żeby połączyć się z Lizzie.

Siedziała samotnie w tym samym pomieszczeniu, w którym widział ją kilka godzin temu. Na stoliku przy łokciu poniewierały się resztki jedzenia. Włosy sterczały jej we wszystkich możliwych kierunkach, pewnie ciągnęła za nie przy kolejnych starciach tej bitwy. Czarne oczy płonęły. Absolutnie nie sprawiała wrażenia zmęczonej. Jackson nagle poczuł się staro.

— Lizzie, jak tam nasze programy selekcyjne?

— W porządku. — Uśmiechnęła się do niego radośnie. — Jestem coraz bliżej naprawdę dobrego programu. Aha, Vicki kazała panu powiedzieć, że już przechodzi przez Dekon i zaraz będzie mogła z panem rozmawiać.

— Co zabrało jej tyle czasu?

— Sama o wszystkim opowie. Przykro mi, Jackson, ale muszę wracać do pracy.

Po raz pierwszy Lizzie zwróciła się do niego po imieniu. Wbrew sobie Jackson uśmiechnął się smutno. Lizzie uznała, że są już równorzędnymi partnerami. I jak on się teraz czuje?

Był za bardzo zmęczony, żeby w ogóle coś poczuć.

Ale kiedy wyszedł spod prysznica, przyodziany w przydziałową piżamę w obowiązkowej zieleni K-C, na jego jedynym przydziałowym, obowiązkowo zielonym krześle siedziała Vicki.

— Witaj, Jacksonie. Pozwoliłam sobie wejść.

— Właśnie widzę — odparł. Czy jest tu podsłuch i podgląd? Jasne, że jest.

Zobaczył, że Vicki jest chyba jeszcze bardziej wyczerpana od niego. Zamiast amatorskiego kombinezonu, w jakim ją dotąd widywał, miała na sobie obowiązkowo zielone spodnie i tunikę, które przydzielono jej w sekcji Dekon.

— Byłam u ciebie w domu, to dlatego nie mogłam przyjść wcześniej — odezwała się. — Nie bądź taki zaniepokojony, z Theresą wszystko w porządku. Ale mam ci dużo do opowiedzenia.

— Może nie…

— …przez całą szerokość pokoju. Tak, masz rację, kochanie. Wstała z krzesła i zaczęła iść w jego stronę; nie zatrzymała się, dopóki nie wepchnęła go na łóżko i nie wyciągnęła się sama przy jego boku. Przyłożyła usta wprost do jego ucha i szepnęła:

— Mógłbyś udawać, że to naprawdę. Wiesz, monitory.

Jackson otoczył ją ramionami. Pewnie była zawodowo przygotowana do takich sytuacji, ale on — nie. Czuł się zażenowany, śmieszny, wyczerpany — i napalony. Czuł w ramionach jej szczupłe ciało, tak różne od drobnego, lubieżnie zmysłowego ciała Cazie. Pachniała płynami z Dekonu i czuł zapach jej czystych włosów.

Nakryła ustami jego ucho.

— Lizzie opuściła swoje plemię dwa tygodnie temu, bo odkryła tam monitory o najwyższej intensywności przekazu. Idąc za strumieniem danych, wytropiła Azyl. To oni stoją za neurofarmaceutykiem. Nie, Jackson, nie reaguj. Odstawiaj dalej amory.

Azyl. Odpowiada za neurofarmaceutyk strachu. Ale dlaczego to zrobili? Żeby władza nie przeszła w ręce nieprzewidywalnych Amatorów.

— Jest więcej — wyszeptała mu w ucho Vicki. — Coś dziwnego dzieje się w Państwowych Laboratoriach Brookhaven. Zablokowali dostęp do informacji. Kiedy Azyl wyleciał w powietrze, Lizzie znów mogła bezpiecznie szperać, więc przeszperała głęboko akta rządowe. Tylko zgaduję, ale wydaje mi się, że Azyl starał się rozprzestrzenić neurofarmaceutyk w enklawach, zanim ktoś ich sprzątnął. Sieci informacyjne zakładają, że to Selene, ale jeśli Theresa się nie myli, Selene jest puste, a Jennifer zabiła Mirandę, zanim sama oberwała. Zatem Azyl musiał zniszczyć ktoś inny. Nie, Jackson, nie reaguj. Zachowuj się naturalnie.

„Zachowuj się naturalnie”. Czyli jak, do jasnej cholery? Jackson już nie bardzo wie. „Selene jest puste”, „Jennifer Sharifi zabiła Mirandę”, i „Azyl musiał zniszczyć ktoś inny”. Czuł, jak drżą mu ramiona. Żeby to powstrzymać, przyciągnął Vicki mocniej i przycisnął usta do jej szyi.

— A… a Theresa?

— Rozłóż się wygodnie, Jackson. To długa i skomplikowana historia. Coś się stało z Theresą, a ja tak naprawdę nie rozumiem co. Ani jak.

INTERLUDIUM

DATA TRANSMISJI: 20 maja, 2121

DO: Bazy księżycowej Selene

PRZEZ: Stację naziemną enklawy Denver, satelitę GEO C-1663 (USA)

TYP PRZESŁANIA: Nie szyfrowane

KLASA PRZESŁANIA: Klasa D, dostęp publiczny, zgodnie z ustawą Kongresu 4892-18, z maja 2118

POCHODZENIE: „miasteczko Crawford-Perez”

TREŚĆ PRZESŁANIA:

Liczyliśmy na ciebie, Mirando Sharifi. Miałaś nas uratować i co? Teraz jest za późno. Troje dzieci jest już chorych. I to wszystko twoja wina.

I do kogo teraz mamy iść, co? Do kogo?

POTWIERDZENIE: Nie otrzymano.

23

BUDZĄC SIĘ Z GŁĘBOKIEGO SNU, THERESA ODKRYŁA, że znajduje się z powrotem we własnym łóżku, choć nie bardzo pamiętała, jak do niego dotarła. Czy przywiozła ją do domu Lizzie Francy, robotaksówką? Chyba tak właśnie musiało być.

A ona, Theresa Aranow, wydostała Lizzie z więzienia.

Theresa leżała cichutko, nie mogąc się temu nadziwić. Bolały ją plecy, swędziała skóra, piekła łysa głowa. Czuła się tak, jakby wszystkie mięśnie miała z wody. A mimo to potrafiła się zmusić, żeby opuścić mieszkanie, pojechać do więzienia i wyswobodzić tę obcą dziewczynę, którą widziała tylko raz w życiu. Mimo całego swego przerażenia, wątpliwości, bolesnego niepokoju, które tkwiły w niej tak samo jak zawsze. Jej mózg był nie inny niż zwykle. Tylko że dziwnym sposobem, kiedy udawała, że jest Cazie, jakoś się zmieniał.

Nie — nie udawała, że jest Cazie. Ona stawała się Cazie. Przynajmniej na chwilę, we własnych myślach.

Czy to oznacza, że potrafi jakoś odmienić swój mózg? Że każdy tak może? Bez żadnych strzykawek od Bezsennych, których przecież już nie ma?

Do łóżka zbliżyła się robopielęgniarka.

— Czas na ćwiczenia rehabilitacyjne, pani Aranow. Czy zechce pani najpierw coś zjeść?

— Tak. Nie. Proszę dać mi pomyśleć.

Theresa zapatrzyła się na urządzenie. Przez sześć tygodni słyszała, jak Vicki i Jackson wydają mu polecenia. Zapamiętała te słowa.

— Proszę wykonać skanowanie mózgu i wydrukować wyniki.

Robot przyjął właściwą pozycję, otoczył jej głowę czterema ekranami i delikatnie zamruczał. Theresa leżała nieruchomo i myślała o tamtym jesiennym wieczorze, kiedy Cazie przyprowadziła ze sobą swoich przyjaciół — takich zimnych, przerażających mężczyzn, ubranych w łachmany i pszczoły i wdychających coś z inhalatorów. Kiedy robot wypuścił z siebie wydruk, rozłożyła go na pościeli w różowe kwiatki.

— A teraz proszę wykonać jeszcze raz to samo, dokładnie za pięć minut.

— Wykonywanie dwóch skanowań w tak krótkim odstępie czasu nie jest przyjęte. Wyniki nie…

— Mimo wszystko proszę to zrobić. Tylko ten jeden raz, dobrze? Doprasza się czynności u robota. Cazie nigdy niczego by się nie dopraszała. Theresa zamknęła oczy i stała się Cazie. Wchodziła pewnie do budynku więzienia, nalegała, żeby wydano jej Lizzie… Była na lotnisku Wschodni Manhattan, wynajmowała sobie czarterowy samolot… Stawała twarzą w twarz z Cazie — Cazie twarzą w twarz z Cazie! — i mówiła jej, żeby lepiej traktowała Jacksona, mówiła jej, jaki dobry jest Jackson, a teraz każe jej się wynosić…

Robopielęgniarka zamruczała jeszcze raz.

Theresa zamknęła oczy. Kiedy znów była tylko Theresa, przyjrzała się uważnie obu wydrukom, próbując je ze sobą porównać. Nie wiedziała, co znaczą diagramy, liczby ani symbole ciągnące się po jednej stronie. Większość słów była dla niej za trudna. Ale widziała wyraźnie, że na obu papierach wszystkie te rzeczy różnią się od siebie.

A więc to prawda.

Jej mózg pracował inaczej, kiedy była Cazie. Kiedy nakazywała mu pracować inaczej. Mogła dowolnie zmienić sobie procesy biochemiczne albo elektryczne, czy cokolwiek tam mierzyły te badania.

Robopielęgniarka znów odezwała się swoim przyjemnym głosem:

— Czas na ćwiczenia rehabilitacyjne, pani Aranow. Czy zechce pani przedtem coś zjeść?

— Nie. Proszę się wyłączyć.

Theresa wstała z łóżka. Nogi wprawdzie się pod nią trzęsły, ale dało się na nich ustać. Ale nie czas na prysznic — nie chciała trwonić sił. Choćby nawet miała wyglądać jak zaniedbany żebrak…

Przystanęła. Żebrak. Ktoś, kto nikim nie może rządzić, nigdzie nie może się schować, niczego nie może zaoferować. Nie może nikogo przestraszyć.

Zdjęła koszulę nocną i przeszła na chwiejnych nogach do pokoju Jacksona. Z jego szafy wyjęła spodnie i koszulę, a potem za pomocą nożyczek poszarpała je i pocięła. Z doniczki z genomodyfikowanymi kwiatami — wielkimi, czerwonymi pękami, które Jackson musiał dostać od Cazie — wzięła garść ziemi i wysmarowała nią ubranie Jacksona. Ziemia pewnie miała w środku różne genomodyfikowane dodatki, ale i tak nadawała się do brudzenia. Ubranie było na Theresę za duże, więc przewiązała je sznurkiem.

Kiedy popatrzyła na siebie w lustrze, płakać jej się chciało. Łysa, poparzona głowa, zapadnięta twarz, brudne, postrzępione ubranie — roztrzęsiona i słaba… Nie — nie płakać. Radować się. To jest jej dar i w końcu będzie mogła go użyć.

— Proszę za mną — rzuciła do robopielęgniarki. Z ulgą przekonała się, że urządzenie jej słucha.

Jakoś udało jej się dostać na dach, do helikoptera i potem aż do obozu nad rzeką Hudson, bez konieczności bycia Cazie. Oszczędzała siły na później. Kiedy helikopter wylądował tam, gdzie nie było go widać z obozu, wzięła głęboki oddech i zaczęła.

— Pani Aranow — odezwała się robopielęgniarka z siedzenia obok. — Naprawdę najwyższy czas na ćwiczenia rehabilitacyjne. Czy zechce pani najpierw coś zjeść?

Theresa nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi.

Była żebraczką, żebraczką z darem. Darem jest to, że potrzebuje tych ludzi. Potrzebuje, żeby ją nakarmili, żeby ją przyjęli, zaprosili do środka. Jest głodna, słaba i bardzo ich potrzebuje. Przyniosła im w darze własną potrzebę, żeby ich ocalić.

— Pani Aranow, już naprawdę najwyższy czas…

Jest żebraczką, żebraczką z darem. Darem jest to, że potrzebuje tych ludzi. Potrzebuje, żeby ją nakarmili, żeby ją przyjęli, zaprosili do środka…

— Pani Aranow!

Nie jest Theresa, jest żebraczką. Żebraczką z darem. Darem jest to, że potrzebuje…

Droga do obozu niemalże zużyła jej siły. Obóz wyglądał na opuszczony, ale żebraczka znała się na tym. Przykucnęła przed budynkiem, na wprost okna, i zaczęła płakać. Jestem głodna, jestem taka głodna…” I rzeczywiście była. Theresa była głodna, żebraczką była głodna, Theresa była żebraczką, ze swoim darem.

W końcu drzwi się otwarły i zza framugi wyjrzała lękliwie jakaś starsza kobieta.

— Tak panią proszę, nie jestem Odmieniona, nic nie jadłam, jestem taka chora, nie zostawiajcie mnie tutaj…

W powietrzu zawisł ciężko strach tamtej kobiety, żebraczka czuła go dokładnie. Ale stara twarz zmarszczyła się ze współczucia. Żebraczką wyraźnie widziała, że stara kobieta w swoim długim życiu poznała, co to głód, choroba i samotność.

Powoli, powolutku kobieta wysunęła się przed drzwi. Za nią dwoje ludzi, z którymi musiała być związana: druga starsza kobieta i młoda dziewczyna, która grubymi rysami przypominała swą towarzyszkę. Jedna niosła miskę, druga koc, trzecia plastikowy kubek. Zatrzymały się o dziesięć kroków od żebraczki; wyprężone, dyszały ciężko ze strachu.

— Proszę, och, proszę. Już nie mogę się ruszać.

Strach zmagał się ze wspomnieniami. Stare kobiety, które pamiętały głód i choroby sprzed czasów Przemiany, na krótko stały się ludźmi z tamtych lat. Ruszyły ku Theresie — ku obcemu w potrzebie.

— No, masz, jak to się stało, że nie jesteś Odmieniona? Zjedz i idź dalej… Patrz no na jej ręce, Paula jak patyczki…

Plastikowa miska i łyżka. W środku jakaś paskudna papka, która wygląda jak owsianka, ale smakuje jak leśne orzechy, trochę goryczy przebija przez omastę ze zbyt słodkiego syropu klonowego. Żebraczka żarłocznie pochłonęła wszystko.

— Ona umiera z głodu… Paula, ona ledwie się rusza, nie możemy jej tu tak zostawić…

Zza framugi ciężkich drzwi wysunęli się powoli Josh, Mike i Patty, trzymając się kurczowo za ręce. Jomp. Żebraczka uniosła z trudem swoją łysą, pokrytą bliznami głowę. Nie poznali jej.

— Nie Odmieniona?! Jezu Chryste!

— Zaczyna padać, nie możemy jej tu tak zostawić…

Mikę podniósł ją z ziemi. Żebraczka skrzywiła się, kiedy twarde ramiona zetknęły się z jej wrażliwą skórą. Wniósł ją do środka, a za nim gęsiego ruszyli pozostali.

Mroczne, obce pomieszczenie, zewsząd pochylają się nad nią cudze twarze… Poczuła ucisk w gardle, przyśpieszone bicie serca. Ale przecież nie jest Theresą. Jest Żebraczką. Żebraczką z darem. Dla nich to niezwykle istotne, by byli komuś potrzebni.

Nie Odmienione dziecko, to, które widziała w poprzednim życiu, przyglądało jej się ukryte za nogami matki. A więc jeszcze żyje. I jest starsze — Żebraczka widzi teraz, że to mały chłopiec. Cieknie mu z nosa. A kaleka lewa ręka, krótsza od prawej, zwisa bezwładnie.

— Dziękuję — powiedziała w stronę kręgu twarzy. Kilka z nich cofnęło się, ale reszta z uśmiechem pokiwała głowami. — Czy pozwolicie teraz, żebym dała wam coś za to, że mi pomogliście?

Natychmiastowy wzrost niepokoju. Coś innego, nowego. Żebraczka zaczęła się zastanawiać, gdzieś głęboko w tej części mózgu, która należała do kogoś innego, jak bardzo pod wpływem jej słów zmienił się obraz ich mózgów.

— Możecie to zrobić, możecie to przyjąć — mówiła. — To tylko robot. Wszyscy widzieliście roboty, wiele razy.

Przez drzwi, które pozostały otwarte, wtoczył się teraz robot, zgodnie z otrzymanymi przedtem instrukcjami. Nie Odmienione dziecko, które nie miało okazji zbyt często widywać robotów, wybuchnęło płaczem.

— To jednostka medyczna — rzuciła desperacko Żebraczka. Może gdyby zaczęła mówić jak oni… — No wiecie, jednostka medyczna. Taka jak kiedyś. Nie może Odmienić dziecka, ale da mu lekarstwo na ten nos. I naprawi mu rękę. — I jeszcze raz powtórzyła: — Potraficie to zrobić.

— Co niby? — zapytał Josh. Nadal był tu najinteligentniejszy i najmniej przestraszony. Żebraczka zwróciła się więc bezpośrednio do niego.

— Zrobić coś nowego, Josh. Umiesz to zrobić, to będzie coś dobrego, nauczę cię, czego trzeba.

Posuwała się za prędko. Josh pobladł i postąpił krok do tyłu. Ale dostrzegła też w jego oczach krótki błysk zainteresowania, zanim zastąpił go strach. Będzie umiał. Będzie mógł się nauczyć, jak zmieniać biochemię własnego mózgu, żeby móc działać jak zupełnie inna osoba. Może nie wszyscy to potrafią, ale część na pewno. Być może to wystarczy.

Jakiś mężczyzna odsunął się teraz od robota, ciągnąc za ręce dwoje swoich partnerów.

— Nie, dobrze jest, jak jest. Zabieraj to sobie!

Ale matka okaleczonego dziecka dzielnie, choć z lękliwym drżeniem, pozostała na miejscu. Theresa zebrała się w sobie i połą brudnej, obszarpanej koszuli obtarła dziecku nos. Matka nie sprzeciwiła się, choć jej dłoń zacisnęła się mocniej na ramieniu dziecka. Mimo to pozwoliła żebraczce, która umazała sobie przy tym całą rękę śluzem, dotknąć dziecka. Miała powód, żeby zwalczyć strach.

„Weź neurofarmaceutyk, Tessie. To czysto medyczny problem”.

Z tą myślą na powrót stała się Theresą. Theresą słabą, Theresą przerażoną, Theresą w obcym miejscu wśród obcych ludzi. Poczuła, jak oddech zaczyna się rwać. Ale udało jej się być żebraczką, przyszła tutaj, udało jej się dokonać przemiany… Następnym razem będzie żebraczką dłużej. Nauczy innych, jak to się robi, tylko jeszcze nie teraz, jest taka słaba, boi się, ale ci inni przecież dobrze rozumieją, co to strach, oni się nią zajmą…

Zanim ogarnęła ją ciemność, zdążyła jeszcze pomyśleć, jako Theresa, nie jako żebraczka: „Tylko częściowo medyczny, Jacksonie. Tylko częściowo”.


Kiedy znów przyszła do siebie, leżała w ciemności na obcym łóżku. Nie, to nie było łóżko — kupka koców, narzucona na sosnowe gałęzie. Theresą czuła ich zapach i słyszała, jak pod nią szeleszczą. Po obu stronach wznosiły się groźnie nieregularne kształty ścian.

Obóz Amatorów. Położyli ją na łóżku w jednym z własnych kątów sypialnych. Theresa przypomniała sobie wszystko. Natychmiast zamknęła oczy i próbowała stać się Cazie. Tylko Cazie zdoła ją stąd wydostać bez ataku paniki. Jest Cazie — małą, gwałtowną, nieustraszoną Cazie, jest Cazie… W głowie poczuła znajomy już teraz pstryk.

Podniosła się cicho w ciemności i po omacku ruszyła wzdłuż najbliższej ze ścian, która kończyła się kurtyną z ciężkiego koca. Kiedy odsunęła go na bok, zobaczyła więcej światła z małego stożka Y stojącego na środku podłogi. Pomieszczenie cuchnęło śpiącymi, nie mytymi ciałami. Cazie przemknęła przez nie tak szybko, jak na to pozwoliło wycieńczone ciało. W połowie drogi do drzwi dopadła ją robopielęgniarka.

— Pani Aranow, opuściła pani już dwie sesje fizjoterape…

— Cicho! — szepnęła Cazie. — Nie gadaj! Masz tu zostać.

— Nie potrafię samodzielnie zmieniać raz ustalonego programu — odszepnął robot. — Muszę zostać z panią, pani Aranow.

Ta głupia rzecz była z nią związana jak jakiś Jomp. Cazie gniewnie ściągnęła brwi.

— W takim razie pojedziesz za mną za pół godziny. Tak jak przedtem.

Kulejąc, podeszła do drzwi i otwarła je cicho. Wysoko na niebie wisiał księżyc w pełni. Cazie ruszyła ścieżką wzdłuż rzeki w stronę helikoptera. Żeby w końcu tam dotrzeć, musiała wykorzystać cały zapas sił Theresy — własny, wypracowany, pożyczony i ten, który musiał być nierozerwalnie związany z jej darem.


— O Boże — powiedział na jej widok jakiś głos. — Och, Thereso!

To Vicki Turner. Głos Vicki. Ale co Vicki robi na dachu jej wieżowca, w samym środku zimnej nocy? Theresa, która zasnęła głęboko, zanim helikopter wylądował, zamrugała teraz i wbiła się głębiej w siedzenie fotela.

— Tylko popatrz na siebie, Thereso. Gdzie ty byłaś? Te łachmany… Nie masz kapelusza? Chodź, pozwól, że ci pomogę…

— Byłam Cazie — odpowiedziała jej Theresa. — I żebraczką.

— Co? Wejdź do środka, cała się trzęsiesz. Czekałam tu na ciebie, bo nie miałam pojęcia, gdzie cię szukać, nawet nie śmiałam powiedzieć Jacksonowi, że cię tu nie ma. Nie, Tessie, pozwól, że ci pomogę, tutaj jest winda…

Znowu zapadła w sen. Śniło jej się — to musiał być sen — że jakieś obce kształty z ogromnymi zębami gonią ją po genomodyfikowanej trawie, a otaczające ją drzewa wszystkie jej nienawidzą; czuła, jak ta ich nienawiść napływa do niej falami, i nie mogła pojąć, co takiego zrobiła, że teraz chcą ją zniszczyć…

— Thereso, obudź się, to tylko sen. Krzyczałaś, śpisz już od wielu godzin…

Ciało Theresy płonęło. Tamte kształty musiały ją podpalić. Bolała ją głowa.

— Nie… nie czuję się… zbyt dobrze.

Vicki, która stała przy łóżku, trzymając dłoń na ramieniu Theresy, nagle znieruchomiała. Theresa odwróciła głowę i zwymiotowała na poduszkę.

Vicki poczekała, aż Theresa skończy.

— No, Tessie, ześliźnij się z drugiej strony… Nie, nie przewrócisz się, ja cię trzymam, idziemy do łazienki… No, już. Thereso, posłuchaj, to bardzo ważne. Gdzie jest robopielęgniarka?

— Ja… ja ją zostawiłam. — Dała sobie wytrzeć twarz chłodną szmatką — taką chłodną. Theresa cała płonie, tamte kształty o ostrych zębach podpaliły jej ręce i nogi i teraz tańczą po nich suche, gorące płomienie.

— Zostawiłaś? Gdzie? Gdzie, Tess?!

— W… obozie.

— W obozie? Amatorów? Dałaś robopielęgniarkę jakiemuś amatorskiemu obozowi?

— Byłam… żebraczką. — Poczuła narastającą falę mdłości i znów zwymiotowała.

— A w tamtym obozie, Thereso, czy tam był jakiś Amator, który nie został Odmieniony? Czy dotykałaś kogoś, kto był chory?

— Tamto dziecko. Jego nos…

— Co z jego nosem? Co mu było?

Ale nie mogła odpowiedzieć. Pokój dookoła podskoczył i zawirował, a ona znów zwymiotowała, cienką, czarną żółcią zmieszaną ze śluzowatymi włóknami.

A potem znalazła się z powrotem w łóżku, ale przynajmniej pościel była czysta. Vicki trzymała przy jej ustach miskę za każdym razem, gdy żołądkiem szarpały suche skurcze. Theresa czuła w głowie bolesny łomot, tak silny, że widziała wszystko tylko w przebłyskach, ale i one przeszywały jej oczy rozpalonymi włóczniami. Widziała, że w pokoju panuje bałagan. Dziury w ścianach, poprzewracane meble… Czy to Vicki zrobiła to wszystko? Po co Vicki to zrobiła?

— Gdzie to jest, Tess? Pomyśl, kochanie. To bardzo ważne. Gdzie to jest?

— Co? — zapytała Theresa, bo na twarzy Vicki malowało się wielkie napięcie i pośpiech. Jak na twarzy Cazie. Nikt nie potrafi oprzeć się Cazie. Nawet Jackson. Tylko że Theresa już nie może być Cazie, bo jest za słaba, wszystko ją boli i jest jej tak strasznie gorąco…

— Gdzie jest ten sejf, Tess? Prywatny sejf twojego ojca. Wiem, że miał swój sejf, bo słyszałam, jak mówił o tym Jackson. No, Tessie, nie uciekaj mi, powiedz. Gdzie jest ten sejf?

Bezpieczny sejf. Ona też chciała być bezpieczna. Przez całe życie chciała być bezpieczna, a nigdy nie była… „Weź neurofarmaceutyk, Tess”. Ale dzięki temu nie będzie bezpieczna, wie o tym od zawsze, potrzeba jej czegoś więcej, czegoś znacznie większego…

— Gdzie jest prywatny sejf twojego ojca?

— Chyba… w głównej łazience… w ścianie za toaletą… — Vicki gdzieś pobiegła. Dopiero wtedy Tess zdała sobie sprawę, że ten porozwalany pokój to nie jej sypialnia, tylko Jacksona, że leży w łóżku Jacksona, nie własnym.

Z łazienki dobiegł okropny huk. Natychmiast odezwał się Jones:

— Pani Aranow, mamy problem z rurami kanalizacyjnymi w głównej łazience. Czy życzy pani sobie, żebym wezwał robota konserwacyjnego?

— Tak… Nie…

Jeszcze kilka uderzeń. Waliło coś ciężkiego — bardzo mocno. Theresa skuliła się trwożnie na łóżku Jacksona. Znów weszła Vicki, kompletnie przemoczona.

— Dobra, to staromodny zamek mechaniczny. Zupełnie nie do wykrycia za pomocą elektroniki. Otwiera się na numery. Jaki to kod, Thereso? Trzy cyfry… Thereso! Nie zostawiaj mnie!

— Nie wiem… zadzwoń do Jacksona…

— Nie mogę się dodzwonić. Kelvin-Castner odciął go elektronicznie, a on sam pewnie nawet o tym nie wie. Nie mogę się dostać do Lizzie, nie znam się aż tak na systemach… chwileczkę. Systemy.

— Ja… czy ja… umrę?

— Nie, jeśli tylko będę w stanie temu przeszkodzić — zapewniła ją ponuro Vicki. — I jeśli twój brat jest tak sentymentalnym naiwniakiem, za jakiego go uważam. Jones, informacje kalendarzowe!

Theresa skrzywiła się. Vicki mówiła teraz dokładnie takim samym tonem jak Cazie. Ale jak to możliwe, przecież to Theresa jest Cazie…

— O które daty pani chodzi, pani Turner? — zapytał Jones. Vicki pobiegła do łazienki, wykrzykując po drodze do Jonesa:

— Urodziny Jacksona. Urodziny Theresy…

Theresa umiera. Ale przecież nie może umrzeć, ma śpiewać nieszpory z siostrą Annę. Nieszpory, godzinki i… co tam dalej szło? Coś jeszcze. A tamto nie Odmienione dziecko z usmarkanym nosem będzie śpiewało razem z nią. Przecież mu to obiecała…

— Data ukończenia szkoły przez Jacksona! — wrzeszczała w łazience Vicki.

Jeśli Theresa umrze, ten mały chłopczyk z zasmarkanym nosem także umrze.

„Nie możesz, Jacksonie — kłóciła się z jego obrazem przy łóżku — nie możesz mnie powstrzymać. Muszę im pokazać, jak… Czy ty nie widzisz, że to dar? To zawsze był mój jedyny dar. Potrzeba. Ty mnie potrzebowałeś, żeby się mną zajmować”.

Koło niej stała teraz Vicki, trzymając coś w ręku. Już przestała wrzeszczeć. Właściwie to Theresa ledwie ją teraz słyszy. Głos Vicki dociera do niej gdzieś z bardzo daleka, ale dalej brzmi zupełnie jak głos Cazie.

— Ten kod to była jego data ślubu, niech go diabli za to bezsensowne przywiązanie. Data jego ślubu z tym narcystycznym sukubem. Thereso, posłuchaj mnie…

To coś w ręku Vicki to była strzykawka Przemiany.

— Posłuchaj, Tess. Jackson powiedział mi, że odłożył to w sejfie dla ciebie. Na wypadek gdybyś pewnego dnia zmieniła zdanie. Zaraziłaś się od tamtego dziecka jakąś chorobą, to musi być jeden z tych szybko mutujących wirusów — teraz kiedy populacja nosicieli nie ma już szczepionek, z lasów wyłazi pełno takich mikrobów. Tess, dałam ci leki antywirusowe z zapasów Jacksona, ale wygląda na to, że żaden nie zadziałał. Ja o medycynie nie mam zielonego pojęcia, robopielęgniarki już nie ma, nie mogę połączyć się z Jacksonem. To musi być strzykawka Przemiany…

Theresa potrząsnęła przecząco głową. Łzy ją zapiekły.

— Tessie, i tak prędzej czy później musiałabyś to zrobić z powodu promieniowania, które wchłonęłaś w Nowym Meksyku. Krzywe nowotworów… Mam zamiar cię zaszczepić, Thereso. Muszę.

— D-d-d… — nie mogła wykrztusić z siebie tego słowa. Dar. Jej dar. Zniknie, jeśli zostanie Odmieniona, człowiek musi walczyć, żeby zyskać duszę… tak mówili… wszyscy wielcy ludzie w historii, Thomas wynalazł jej odpowiednie cytaty…

— Przykro mi, Tess. — Vicki złapała ją mocno za ramię i uniosła strzykawkę.

— Żebraczka — zdołała wyszeptać. — Dar… — Zamknęła oczy, gorączka tańczyła po jej ciele i wypalała duszę. Zniknie.

Nic nie poczuła. Ale kiedy otwarła oczy, Vicki nadal trzymała strzykawkę nad jej ramieniem.

— Tessie — szepnęła. — Czy naprawdę wolisz umrzeć? Nie mogę cię do tego zmusić… No tak, w zasadzie mogę. Ale nie powinnam, to ty sama musisz zdecydować. Niech cię wszyscy diabli, Jackson! To powinien być twój problem!

— Mój… problem — poprawiła Tess.

Vicki wpatrzyła się w nią w zdumieniu.

— Tak. To twój problem. Twoje życie, twoja decyzja… Boże, Tess, ja mogę nie… no dobra. Ty wybierasz. Czy powinnam cię zaszczepić? Jeśli tego nie zrobię, możesz umrzeć — ale nie wiem tego na pewno. Jeśli cię zaszczepię, być może w jakimś stopniu zmienią ci się procesy biochemiczne w mózgu… Nie znam się na tym, nie jestem lekarzem!

Zmienią jej się procesy biochemiczne w mózgu. Ale przecież Theresa umie już robić coś takiego sama! Umie być Cazie, umie być żebraczką, umie się zmusić do panowania nad własnym mózgiem… przynajmniej trochę.

Wystarczająco, by nadal być Theresą.

Nawet kiedy jej ciało zostanie Odmienione. Jest czymś więcej niż tylko ciałem. Ale czy nie jest tego świadoma od zawsze? Czy nie o to tak gorączkowo wykłócała się z Jacksonem?

— Tess? Uśmiechasz się jak… Boże mój, skarbie, twoje czoło dosłownie płonie… sama nie wiem, co mam robić!

— Zaszczep mnie — powiedziała jej Theresa i w tej samej chwili igła zanurzyła się w jej skórze, a Theresa pomyślała wśród oślepiającego wiru gorączki, że Vicki jednak różni się czymś od Cazie — Cazie nigdy by się nie przyznała, że nie wie, co robić.

Zawartość wąskiej czarnej strzykawki przelała się w jej ramię.

24

KIEDY VICKI SKOŃCZYŁA, JACKSON PRZEZ DŁUGI CZAS leżał w milczeniu. Jej ciało, leżące tuż obok na wąskim łóżku dla gości Kelvin-Castner, już go nie rozpraszało, ale z pewnością nie czuł się też senny.

Wierzył jej. Mimo że niektóre z wydarzeń, o których naszeptała mu przed chwilą do ucha, wydały mu się wręcz niewiarygodne. Theresa — jego Theresa — wyciągająca z więzienia Lizzie Francy? Udająca się samopas do obozu Amatorów, żeby dać im robopielęgniarkę? Z własnej woli Odmieniona?

A mimo wszystko wierzył Vicki. Ale z drugiej strony zawsze wierzył też Cazie, aż do chwili kiedy przybył tu, do Kelvin-Castner…

— Mam ci coś do pokazania — dodała Vicki, nieco sennym głosem. — Coś w rodzaju dowodu. Ale to może poczekać do rana. Jestem wyjątkowo śpiąca. Wykończyły mnie Lizzie i Theresa, te dzieci nowej ery…

— Te co? — zdziwił się Jackson bardziej szorstko, niż zamierzał, bo czuł się zupełnie zdezorientowany. Theresa, zaszczepiona z własnej woli… Theresa Odmieniona. Czy nadal będzie jej potrzebny?

— Dzieci nowej ery… — powtórzyła Vicki niemal bełkotliwie. — Samozwańcze… — I już spała.

Jackson wysunął się spod jej bezwładnego ciała i wstał z łóżka. Sen był teraz wykluczony. W pokoiku — najwyżej trzy na trzy — spacerować się nie dało. A kiedy będzie korzystał z komputera, obudzi Vicki. Wolał, żeby spała. Inaczej tylko dołoży mu kilka kolejnych emocjonalnych prawych sierpowych — bo to właśnie zrobiła — a dzisiaj zgarnął ich już o wiele za dużo.

Ile człowiek może znieść ciosów, od których kolebie mu się mózg? I czemu do cholery to właśnie on ma je znosić?

Jackson bezszelestnie otworzył drzwi sypialni, zamknął je za sobą, po czym ruszył na bosaka i w pożyczonej piżamie wzdłuż nieznajomie wyglądającego korytarza, takiego, jaki spotyka się w różnych instytucjach. Przy końcu natrafił na mały, pusty pokój. Jasne, że pusty — w końcu to sam środek nocy. W pomieszczeniu stała kanapa, kilka krzeseł, stół, robot obsługi — wszystko wyglądało tak samo jak korytarz — oraz płaskoekranowy terminal.

— Włączyć system — zarządził Jackson.

— Słucham, w czym mogę pomóc? — odpowiedział jakiś anonimowy program, przeznaczony dla znudzonych technicznych lub cierpiących na bezsenność gości. Niewątpliwie z ograniczonym dostępem. Ale wystarczy.

— Sieć informacyjna, proszę. Kanał trzydziesty piąty.

— Oczywiście. A jeśli Kelvin-Castner może coś jeszcze dla pana zrobić, proszę wezwać nas bez wahania.

— …we wschodnim Kansas. Tornado musnęło obrzeża enklawy Wichita, która natychmiast uruchomiła pole o najwyższych parametrach ochronnych. W Waszyngtonie Kongres debatował dzisiaj nad kontrowersyjnym pakietem ustaw regulujących ruch powietrzny; debatę w Senacie zaplanowano na jutro rano. W Paryżu enklawa Sorbony obejrzała dziś premierę nowego koncertu Claude’a Guillame’a Arnaulta, „Le Moindre”. Czcigodny, lecz skłonny do irytacji, cieszący się powszechnym uznaniem kompozytor nie…

— Komunikacja wewnętrzna — rzucił Jackson. W sieciach nie było żadnych świeżych informacji na temat zniszczenia Azylu. A lękowy neurofarmaceutyk nie dostał się jak dotąd na czołówki serwisów — był tylko jednostkowym zjawiskiem, lokalną ciekawostką.

Głupcy. Ci w enklawach to kompletni głupcy.

— Słucham, w czym mogę pomóc? — zapytał program. — Z którym działem wewnętrznym chciałby się pan połączyć?

— Nie z działem, lecz z osobą. Lizzie Francy. Korzysta gościnnie z komputera gdzieś tu w budynku. W części nie separowanej.

— Oczywiście. A jeśli Kelvin-Castner może coś jeszcze dla pana zrobić, proszę wezwać nas bez wahania.

Na ekranie pojawiła się twarz Lizzie. Jej czarne kręcone włosy sterczały teraz we wszystkich możliwych kierunkach jak włochate wektory. Czarne oczy błyszczały z podniecenia, mimo że pod nimi pojawiły się głębokie cienie.

— Właśnie próbowałam się połączyć z twoim pokojem.

— Nie ma mnie tam — palnął bezmyślnie Jackson. — Jest tylko Vicki. Wróciła z mojego i Theresy…

— Wiem — przerwała mu pospiesznie. Podniosła ręce do włosów i pociągnęła za nie, tworząc kolejne wektory. — Obudziłam ją. Jackson, muszę do was przyjść. Muszę się z wami widzieć, osobiście. Zaraz.

— Lizzie, tu jest bioochrona. Jeśli wejdziesz, nie będziesz mogła wyjść przez…

— Wiem, wiem! Ale ja muszę tam wejść, no muszę! Zaraz!

Jackson przyjrzał się uważnie jej oczom. To nie podniecenie w nich błyszczy, lecz strach. A w mowie coraz bardziej słychać było ton Amatorki.

— Lizzie, co…

— Jak na razie nic. Ja tam nie umiem przeszperać tego systemu. Jest za trudny. Ale nie chcę tu być całkiem sama. Chcę do Vicki. Chcę tam do was wejść!

Lizzie, jak zauważył Jackson, z całej siły starała się wyglądać żałośnie. Nastolatka sama w obcym miejscu, w środku nocy, która chce do swojej zastępczej matki. Tylko że to jest Lizzie Francy, która sama wędrowała na piechotę do Nowego Jorku, włamała się do na pozór nieprzenikalnej enklawy i przeszperała więcej wołowskich korporacji, niż pewnie Jackson potrafiłby wymienić. Ten żałosny wygląd jest udawany.

Ale ukrywany pod nim strach — nie.

— Dirk… — zaczął.

— Wiem, że jak tam wejdę, muszę przejść kilkutygodniową kwarantannę. Ale chcę do Vicki! I nie umiem przeszperać tego pieprzonego systemu! — Ciemne oczy napełniły się łzami.

— W porządku — odparł kompletnie oszołomiony Jackson. — Powiem, żeby holo zaprowadziło cię do sekcji Dekon. Thurmond Rogers podał mi kod. Cały ten proces zajmuje jakąś godzinę. Ale nie możesz zabrać tam swojego terminalu, Lizzie.

— Ale tu mam swój pamiętnik! I pierwsze zdjęcia Dirka! — Wybuchnęła płaczem.

— Lizzie, kochana…

— Chcę do Vicki!

Niespodziewanie to samo poczuł Jackson. Vicki może będzie wiedziała, jak sobie radzić z tym niespodziewanym wybuchem histerii. Lizzie, akurat Lizzie, cała we łzach i spazmach za matką… A przecież Vicki nawet nie jest jej matką. No, on jakoś nie mógł uwierzyć w to, że Lizzie nie potrafi przeszperać systemu Kelvin-Castner.

— No dobrze, wchodź, Lizzie — odezwał się koło niego głos Vicki. — Zostaw swój terminal. Czy te informacje, o które tak się boisz, nie mają kopii w systemie Jacksona?

— Nie! Jakbym spróbowała, ktoś mógłby je świsnąć!

— No to zanieś swój osobisty system — już go rozłączyłaś z systemem K-C, prawda? Oczywiście, że tak — wynieś go przed budynek. Przez drzwi, które masz za sobą, potem skręć w lewo na końcu korytarza, a potem dalej aż do wyjścia przeciwpożarowego. Tam znajdziesz siedmioro ludzi w półciężarówce. Daj im swój system, a oni ci go popilnują, kiedy będziesz szła do mnie.

Jackson aż zamrugał ze zdziwienia. Półciężarówka? Ekran natychmiast się podzielił, a z tej drugiej połówki przemówił do nich Thurmond Rogers:

— Żadne dane stanowiące własność Kelvin-Castner nie mogą zostać wyniesione poza obręb budynku. Pani Francy analizowała systemy K-C, a więc…

— Dwoje z tych siedmiorga ludzi to wynajęci agenci ochrony wyspecjalizowani w polach Y. Mają stosowny sprzęt, żeby zamknąć system Lizzie w taki sposób, aby nie mógł zostać otwarty bez odbitki siatkówkowej jej, Jacksona i dwóch przedstawicieli K-C, obecnych przy zapieczętowywaniu. Jednym z nich możesz przecież być ty sam, Thurmond.

— Nawet jeśli tak jest, nie możesz…

— W ekipie w półciężarówce obecny jest też prawnik. Ma nakaz sądowy pozwalający na bezpieczne zabranie stąd wszelkich danych, które mogą mieć znaczenie w sprawie kontraktu doktora Aranowa z Kelvin-Castner.

— Ale to należy do kontraktu tylko wtedy…

— Wśród osób w półciężarówce znajduje się też mikrobiolog. Jest przygotowana do przejrzenia danych Lizzie przed ich zapieczętowaniem i jako ekspert sądowy będzie mogła orzec, czy rzeczywiście mają one znaczenie dla kontraktu doktora Aranowa. Chyba że, rzecz jasna, nie życzycie sobie, aby przejrzała te dane.

Thurmond Rogers tylko wpatrzył się w nią z nienawiścią.

— Idź już, Lizzie — mówiła Vicki. — To nie będzie długi spacer i nikt nie będzie cię zatrzymywał. Wewnątrz kołnierza twojego kombinezonu jest sygnalizator; ludzie w półciężarówce będą dokładnie śledzić twoje ruchy, kiedy wyjdziesz poza zasięg monitorów K-C. Doktor Rogers powie, żeby drzwi otworzyły się przed tobą, a potem wpuści cię do środka. Razem ze świadkiem z półciężarówki. Idź już, skarbie.

Lizzie, nadal z tym samym blaskiem w oczach, zebrała swój terminal i brzydki fioletowy plecak. Przycisnęła terminal mocno do piersi i wyszła poza zasięg monitora. Vicki wciągnęła głęboko powietrze i nie wypuściła go, dopóki na ekranie nie ukazała się obca męska twarz. Mimo środka nocy, mężczyzna prezentował się nadzwyczaj świeżo, był należycie uczesany i idealnie spokojny.

— Elizabeth Francy jest już z nami, pani Covington. Razem z systemem. Zapieczętowywanie systemu rozpocznie się natychmiast, kiedy tylko Kelvin-Castner przyśle tu swoją ekipę. Chyba że wolą, aby to doktor Seddley przeanalizowała dane.

— Rogers? — rzuciła pytająco Vicki.

Thurmond Rogers jeszcze nie ochłonął z nienawiści. Ale zdołał się opanować.

— Na razie żadnych analiz. Zaraz będę przy wschodnim wyjściu przeciwpożarowym, w towarzystwie pracowników ochrony Kelvin-Castner.

— Ależ oczywiście — odparła zadbana męska twarz, a Jackson ni z tego, ni z owego przypomniał sobie tamten anonimowy system, który włączył dla niego wiadomości. — Pani Francy, w towarzystwie agenta Addisona, wraca teraz do budynku. — Obie połówki ekranu pociemniały.

Jackson popatrzył teraz na Vicki. Stała boso, z włosami potarganymi od snu. Lewy policzek przykrywały pasemka włosów. Sprawiała wrażenie młodej i bezbronnej.

— Kto to jest agent Addison? A pozostali trzej ludzie w półciężarówce?

— Ochroniarze.

— Ale skąd wiedziałaś, jak…

— Tym właśnie się zajmuję — odparła Vicki. — A raczej kiedyś się zajmowałam. Choć oczywiście nie ja za to wszystko zapłaciłam, tylko ty.

— Jak…

— Lizzie już dawno wyszperała wszystkie numery twoich kont osobistych. Ale to bardzo etyczne stworzonko, na swój sposób. Mogłabym przysiąc, że nigdy z nich nie skorzystała. — Vicki uśmiechnęła się. — Czego natomiast nie mogłabym powiedzieć o sobie.

Jackson położył rękę na ramieniu Vicki. Nie twardo, ale i nie pieszczotliwie.

— Co wyszperała Lizzie?

— Nie będę wiedziała, dopóki sama nam nie powie albo dopóki nie odpieczętują terminalu. Ale bardziej interesuje mnie, dlaczego tak się upierała, żeby przejść w strefę bioochrony i rozmawiać z nami osobiście.

— Czy ten agent… czy ochroniarz… czy czym tam jest… przejdzie z nią przez Dekon?

— Nierozerwalnie jak atom w cząsteczce — rzuciła w powietrze Vicki. — A agent ma przy sobie podskórne nadajniki o ciągłej emisji. Pomiędzy licznymi innymi usprawnieniami.

— W takim razie poczekajmy — orzekł Jackson — aż Lizzie przejdzie przez Dekon.

— Poczekajmy — zgodziła się Vicki. — System, każ robotowi obsługi podać nam kawę.

— Oczywiście. A jeśli Kelvin-Castner może coś jeszcze dla państwa zrobić, proszę wezwać nas bez wahania.

Vicki tylko się uśmiechnęła.


Przejście przez sekcję Dekon zajęło Lizzie i agentowi Addisonowi pełną godzinę. Jackson wypił dwie filiżanki kawy i obserwował, jak Vicki szykuje się do rzucenia kolejnego granatu. Do tej pory zdążył się już nauczyć rozpoznawać odpowiednie sygnały. Sączyła swoją kawę powoli, z namysłem, i wpatrywała się w wiadomości.

— A co dokładnie chcesz usłyszeć? — zapytał w końcu.

— Coś na temat Brookhaven. — Vicki mówiła naturalnym głosem, a to znaczyło, że nie obchodzi ją, czy są podsłuchiwani. Zmieniła pozycję na kanapie, podwijając nogi pod siebie.

— Państwowe Laboratoria Brookhaven? A co konkretnie?

— Bo ja wiem… Ale program Lizzie wykrył jakąś anomalię. Ten program przegląda transmisje z wybranych agencji rządowych, żeby wyselekcjonować zaznaczone różnice w objętości, częstotliwości, stopniu ważności albo kodowaniu. Informacje przesyłane z Brookhaven do prawie wszystkich innych wykazywały pewną anomalię. — Vicki wyciągnęła nogi spod siebie i skrzyżowała je.

— Anomalię? Jakieś istotne zmiany? — zapytał Jackson.

— Raczej istotny brak zmian. Ta sama objętość, częstotliwość, stopień ważności i szyfrowanie — codziennie.

— Chcesz powiedzieć…

— Że przez pole enklawy przeniknął nasz neurofarmaceutyk. A nie jest to jakaś tam sobie enklawa — to rządowe laboratorium, które miało mieć doskonałe zabezpieczenia biologiczne. — Vicki znów zmieniła pozycję. — Ale oczywiście Kelvin-Castner już o tym wie, jestem tego pewna. Cholera jasna, jakoś nie mogę wygodnie się ułożyć.

Wstała z kanapy, przeciągnęła się, ziewnęła i posłała Jacksonowi uśmiech. Przynajmniej raz wiedział, co ma teraz robić.

— Chodź tu, ze mną ci będzie wygodniej — powiedział. Przeszła przez cały pokój i usiadła mu na kolanach. Z ekranu bardzo głośno brzęczały wiadomości — jak sobie nagle uświadomił Jackson, nieco głośniej niż normalnie. Wargi Vicki pieściły mu ucho. Rzuciła miękkim szeptem:

— Chciałam ci coś pokazać.

I zaczęła rozpinać bluzkę.

W piersi Jacksona zatańczyły hormony. Ale zaraz dostrzegł, że na jej piersi widnieją jakieś rysunki.

— Tutaj chyba mniej nas śledzą niż w twoim pokoju — mruknęła. — Ale mimo wszystko przesuń się trochę w lewo. Jeszcze trochę. No, już.

Ich ciała wraz z wysokim oparciem krzesła utworzyły ścisły trójkąt. Vicki pochyliła głowę i włosami odcięła widok z sufitu. Rozpięła jeszcze kilka guzików.

Miała gładkie, blade piersi. Mniejsze niż piersi Cazie, ale twardsze, wysoko sklepione. Na górnej połowie każdej z nich widniał jakiś rysunek, wykonany specjalnym atramentem, takim, jakiego używa się do trwałego podpisywania i datowania wydruków raportów laboratoryjnych. Takich długopisów pełno było w całym Kelvin-Castner. Vicki musiała sama się porysować już po wyjściu z sekcji Dekon. Jackson przypatrywał się uważnie tym rysunkom, ale światła docierało tam tak niewiele, że ledwie zdołał je rozszyfrować. Do tego zapach Vicki, słodki aromat jej skóry i oddechu zupełnie zaciemniły mu myśli.

Aż wreszcie zorientował się, na co patrzy.

Dwa prymitywne szkice wydruków skanowania mózgu. Ten na lewej piersi należał do Theresy. Mimo że rysunek był do góry nogami i mało precyzyjny, Jackson nie miał kłopotu z rozpoznaniem. Przez cały okres trwania choroby Theresy codziennie przypatrywał się takim wykresom, a i przedtem zdarzało mu się to dość często. To były wykresy przedstawiające stan chronicznej nadpobudliwości mózgu, szczególnie w tych bardziej pierwotnych jego partiach, które rządzą emocjami. Układ limbiczno-podwzgórzowy, twór migdałowaty, twór siatkowaty pnia mózgowego, rostralno-brzuszny szpik kostny — wszystko w stanie nadmiernego pobudzenia.

System wstępującego uczynniania tworu siateczkowatego — ARAS — który reaguje na bodźce dostarczane przez włókna nerwowe z wielu innych części mózgu, wykazywał falę szczególnie wzmożonej aktywności: niska amplituda, wysoka częstotliwość, silna desynchronizacja. Do kory mózgowej Theresy nieustannie wędrowały sygnały alarmowe i w ten sposób świat dookoła wciąż wydawał się jej miejscem pełnym zagrożeń. Taka informacja biegła więc z powrotem do ARAS, który reagował na nią jeszcze bardziej wzmożoną aktywnością elektrochemiczną. Elektrochemiczne sygnały o niebezpieczeństwie wywoływały z kolei coraz więcej elektrochemicznych sygnałów stresu. Diabelski krąg, którego Theresa nigdy nie pozwoliła mu przerwać żadnymi neurofarmaceutykami.

Drugi zestaw prymitywnych szkiców był całkowicie odmienny. Właściwie nie był podobny do żadnego wyniku skanowania mózgu, jakie Jackson w życiu oglądał. ARAS i z grubsza nakreślone wykresy wykazywały zwykły stan pobudzenia, taki, który występuje na ogół przy stabilnym, celowym i realistycznie motywowanym działaniu. Ale strumień informacji płynący od kory mózgowej do ARAS był bardzo intensywny. A niektóre części mózgu wykazywały istną burzę elektryczną, głównie te leżące w częściach związanych z intensywną aktywnością niesomatyczną: atakami epilepsji, wizjami religijnymi, złudami wyobraźni i pewnymi rodzajami kreatywności. Takie wykresy widywano najczęściej u odciętych od świata mistyków: ludzi, którzy wierzyli, że są Jezusem Chrystusem albo Napoleonem, albo generałem Manheimem. Ale żeby połączyć tę część z opanowaniem i klarownością fal alfa o tak wysokiej amplitudzie i niskiej częstotliwości, które zwykle są efektem wysokiej koncentracji lub biologicznego sprzężenia zwrotnego…

— Czyj jest ten drugi wynik?

— Theresy — odszepnęła Vicki.

— Niemożliwe!

— Nie, wcale nie. Oba pochodzą od Theresy. Jeden zrobiono, zanim przygotowała się mentalnie do trudnego dla niej zadania, drugi — już po przygotowaniu. Nie wiem dokładnie, jak zdołała tego dokonać.

— Szkoda, że nie mogę zobaczyć odczytów z odcinka grzbietowego!

— No cóż — rzuciła kwaśno Vicki. — Na moich piersiach jest tylko tyle miejsca. Nie tak jak u niektórych innych osób. Tak więc wykułam na pamięć tylko te części wydruku, które według mnie różniły się od siebie najbardziej.

— Ale jak Tess potrafiła…

— Zniż głos, Jackson. I wyglądaj tak, jakbyś naprawdę mnie pieścił, przecież wciąż nas podglądają. Mówiłam ci, że nie wiem, jak Theresa to robi, ale wiem, co sądzi, że wtedy robi. Theresa zmienia swój obraz mózgu, kiedy udaje, że jest Cazie.

Jackson popadł w zadumę. Theresa udaje, że jest Cazie. I potrafi przy tym wywołać — przynajmniej tymczasowo — taki obraz aktywności mózgu, który występuje u osób o skrajnie odmiennym temperamencie. A do tego włącza bardzo intensywną kreatywność wyobraźni, na granicy omamu. Musi zaczynać od kontrolowania myśli w korze, co zmienia informacje płynące z powrotem do jej autonomicznego układu nerwowego… Wszystkie doświadczenia emocjonalne to w końcu tylko historie, które tworzy mózg, żeby nadać sens fizycznym odczuciom organizmu. Tess znalazła jakiś sposób, żeby to odwrócić. Opowiadała sobie jakąś tam historię — w świadomej części mózgu — a ona odwracała jej najbardziej podstawowe reakcje fizyczne. Aż po sam poziom neurochemiczny. Panuje nad swoim światem fizycznym samą tylko silą woli i wyobraźni.

Okazuje się, że Jackson zupełnie nie znał swojej siostry.

— Chciałbym to powtórzyć… — zaczął z wahaniem.

— Oczywiście. Ale nie teraz. — Vicki zapięła z powrotem koszulę, ale nie odsunęła się od niego. Dalej siedziała mu na kolanach, a on czuł na szyi jej ciepły oddech. Po chwili dorzuciła zupełnie innym głosem: — Wiesz, trochę się ciebie boję.

— Akurat.

— Nie wierzysz mi. Myślisz, że tylko ty boisz się poczuć za dużo. No to pieprz się.

Zerwała się gwałtownie. Po tym, co usłyszał, Jackson spodziewał się ujrzeć na jej twarzy złość, ale zobaczył tylko niepewność i zranione uczucia. I w tej dokładnie chwili Jackson uświadomił sobie, że to jest kobieta, która mogłaby w jego życiu zastąpić Cazie.

Wraz z tą myślą poczuł napływ przerażenia. Jeszcze jedna wredna szara gęś w jego życiu? Szydząca zeń przy każdej nadarzającej się okazji, wiecznie próbująca go sobie podporządkować, wiecznie wiedząca z góry, co on powie, zanim sam zdoła o tym pomyśleć… Zapach Vicki, nie wiedzieć czemu silniejszy teraz, kiedy nie była już blisko, wypełnił mu nozdrza i gardło. Trzy dolne guziki koszuli zostawiła nie zapięte. Z rozmysłem? No jasne. Taka manipulacja znów napełniła go niechęcią.

Chwila słabości Vicki trwała krótko. Już wyglądała z powrotem jak Victoria Turner, opanowana i kompetentna.

Victoria Turner. Nie żadna Cazie. To jemu się coś pomieszało, nie jej.

To przecież Theresa jest teraz Cazie.

Jackson wybuchnął gwałtownym śmiechem. Nie mógł się opanować — cała ta krytyczna, dziwaczna sytuacja nagle wydała mu się nieznośnie zabawna. A może po prostu nieznośna. Theresa. Brookhaven. Neurofarmaceutyk-renegat. Kelvin-Castner. Azyl. Świat dookoła się rozpadał — zarówno na poziomie mikro, jak i makro — a on, Jackson, wybrał sobie na obiekt lęków kobietę, która właśnie wyznała, że tak samo boi się jego, tylko że on za bardzo się bał, żeby jej uwierzyć, a ona znowu za bardzo się bała, żeby uwierzyć, że on za bardzo się bał…

— Vicki… — rzucił czule.

Ich spojrzenia spotkały się w tym ponurym pokoiku, na tle ryczących z terminalu wiadomości. Chwila zaczęła w końcu przypominać toffi — ciągnęła się słodko w nieskończoność.

— Vicki…

— Za chwilę będą państwo mieli gości — włączył się rześkim głosem system. — Za dziewięćdziesiąt sekund dotrą tutaj pani Francy i pan Addison. Czy mam ich wpuścić?

— Tak — odpowiedział mu Jackson. Ucieszyła go ta zwłoka, choć jednocześnie rozczarowała.

— Oczywiście. A jeśli Kelvin-Castner może coś jeszcze dla państwa zrobić, proszę wzywać nas bez wahania.

Addison okazał się technicznym, a wybrany został, by budzić postrach nie tylko umiejętnościami, ale i wyglądem. Głową dotykał sufitu, a w ramionach był dwa razy szerszy od Jacksona. Pewnie miał także najróżniejsze wzmocnienia: mięśni, wzroku, czasu reakcji. Okiem zawodowca sprawdził natychmiast cały pokój. Stojąca obok niego Lizzie wyglądała jak malutka, wyszorowana do czysta i bardzo przerażona lalka w zielonym stroju Kelvin-Castner. Natychmiast rzuciła się na Vicki i mocno do niej przywarła. Jackson spodziewał się, ze Vicki zacznie teraz po macierzyńsku pogdakiwać, ale nic podobnego nie nastąpiło.

— No, Lizzie — powiedziała za to — zbierz się do kupy. Chyba mi nie powiesz, że taki zwycięski szperacz jak ty wpada w przerażenie, bo musiał przejść trochę głębsze płukanie. Właziłaś głębiej w różne rządowe dziury, niż te skrobaczki w Bekonie wlazły w twoje.

Lizzie parsknęła śmiechem. Drżącym, ale rozbawionym. Lekko nieprzyzwoita ironia Vicki pomogła jej się pozbierać. Jackson nigdy nie zdoła zrozumieć kobiet.

— No dobrze — mówiła Vicki — teraz usiądź i powiedz nam, co znalazłaś. Nie, nie zwracaj uwagi na monitory. Nic nie szkodzi, że K-C się dowie, że wiemy to, co wiemy. Chcesz kawy?

— Tak — odparła Lizzie. Była już wyraźnie spokojniejsza. Włosy, za które nie miała czasu targać od wyjścia z Dekonu, przylegały płasko do głowy. Addison zakończył sprawdzanie pokoju i zajął teraz pozycję między Lizzie a otwartymi drzwiami alkowy.

— A zatem: co właściwie wiemy? — zapytała Vicki.

Lizzie pociągnęła łyk kawy i zaraz się wykrzywiła. Jackson zdał sobie sprawę, że nie przywykła do prawdziwej. Usiadł naprzeciw niej i przyglądał się w milczeniu.

— Wiemy, że Kelvin-Castner wykonało model prawdopodobnego przebiegu badań nad tym neurofarmaceutykiem strachu, który… który ma Dirk. — Głos Lizzie zadrżał tylko na moment. — Większości z tego nie rozumiem. Ale wygląda to na program, który ma dostarczać danych dla doktora Aranowa według z góry ustalonej ścieżki. Niektóre punkty selekcjonera wyłapały równania realistyczności Lehmana-Wagnera… Zależnie od tego, o co zapyta doktor Aranow, drzewko decyzyjne poda mu odpowiednie dane. Tak mi się wydaje. Ale wiem na pewno, że każdą gałąź tego drzewka kończyły równania bez rozwiązań.

— Skąd wiesz, że to nie były prawdziwe dane? — zapytał spokojnie Aranow.

— Przy większości były przyszłe daty.

— Projektowane eksperymenty…

— Nie wiem — odparła Lizzie płaskim głosem. — Skąd mam wiedzieć.

Jackson zrozumiał, że nie powinien się z nią spierać, bo cała jej pewność siebie może z niej ulecieć tak samo gwałtownie, jak ją przedtem napełniła.

— Nikt z nas nie będzie wiedział, dopóki nie odpieczętujemy z powrotem terminalu — wtrąciła gładko Vicki. — I dopóki sam nie przeanalizujesz danych, Jackson. Ale z całą pewnością wygląda nam to na narzędzie do pogwałcenia warunków kontraktu, nieprawdaż?

— Wygląda — odparł Jackson. Narastał w nim ogromny, zimny gniew, jak czarna, stojąca woda. Czy Cazie wiedziała?

— Ten model prawdopodobieństwa był powiązany z plikami na pana temat, doktorze Aranow. Z przygotowanym na zamówienie portretem psychologicznym. — Lizzie spłonęła rumieńcem.

A więc Cazie wiedziała.

Jackson wstał, ale kiedy już był na nogach, nie bardzo miał dokąd się zwrócić. Lizzie wyraźnie jeszcze nie skończyła. Jego zimna, czarna wściekłość znowu wzrosła.

— Dobra robota, Lizzie — pochwaliła Vicki. — Ale to jeszcze nie wszystko, prawda? Dlaczego tak bardzo chciałaś dołączyć do nas w części z bioochroną?

Ręce Lizzie zadrżały. Wylała się resztka kawy.

— Vicki…

— Nie, powiedz to. Tu i teraz. Żeby wszyscy wiedzieli o tym, o czym wie K-C.

Głowa Lizzie wciąż jeszcze drżała, ale dziewczyna mówiła spokojnym już tonem:

— Wśród głęboko ukrytych danych znalazłam też inne modele prawdopodobieństw. Te były prostsze, więc je zrozumiałam. Pokazywały różne prawdopodobne warianty mutacji tego neurofarmaceutyku. A może nie neurofarmaceutyku, a czegoś, co go wytwarza. To było trudne. Ale modele dla różnych ścieżek… te modele…

— Podaj mi przeciętną Tollersa — wtrącił chłodno Jackson. — Przeciętna prawdopodobieństwa była obliczona dla przenoszenia się infekcji drogą bezpośrednią, prawda? W kontakcie między ludźmi, przez komórki Nielsena w płynach ciała. Jaki był rachunek prawdopodobieństwa Tollersa?

Vicki wtrąciła podniesionym ze zdumienia głosem:

— Wiedziałeś?

— Zgadywałem. Miałem nadzieję, że źle. Ale taki sposób rozprzestrzeniania jest zwykle ogromnie nietrwały, przez cały czas się zmienia. Lizzie, ile wynosi liczba Tollersa dla mutanta przenoszącego się drogą powietrzną w postaci, która jest zdolna do samodzielnego przetrwania poza kulturami laboratoryjnymi albo ludzkim organizmem?

— Zero przecinek trzy procent.

Niska. Projektant — obojętne, który cholerny Bezsenny nim był — pierwotnego nosiciela — obojętne, co tym cholernym nosicielem było — zadbał przynajmniej należycie o to, żeby wykluczyć nie kontrolowaną, ogólnoświatową epidemię. Przynajmniej tyle. — A dla mutanta zdolnego do samodzielnego przetrwania i do przenoszenia się podczas kontaktów między ludźmi?

— Trzydzieści osiem przecinek siedem procent — wyszeptała Lizzie.

To więcej niż jeden na trzy. A więc teraz już wiemy, pomyślał Jackson. Zaraza lękowa może się ostatecznie rozprzestrzeniać od człowieka do człowieka przez krew, ślinę, nasienie. Przez mocz? Możliwe. Trzydzieści osiem procent szansy. Żeby wyszło tak wysokie prawdopodobieństwo, próbki w laboratorium musiały mutować jak wściekłe.

— Bałaś się, że tam na zewnątrz mogłabyś się sama zarazić — powiedziała Vicki do Lizzie. — I że wtedy nigdy nie zdołasz pomóc Dirkowi. I dlatego przyszłaś tu do nas, do strefy z bioochroną.

— Nawet jeśli założyć, że mutacja już się zaczęła — a to mało prawdopodobne — nic by nie złapała, gdyby trzymała się z dala od ludzi. Musiałaby się zetknąć bezpośrednio z krwią albo uprawiać seks, albo… O co chodzi, Lizzie?

— Albo dotykać gałek ocznych? — wyszeptała Lizzie.

— Gałek ocznych?!

— To znaczy, takich nieżywych. Och, doktorze Aranow, ja jednej dotknęłam… O Boże, a co będzie, jeśli ja to złapałam? Dirk! Dirk! Jest jakiś test, bo co, jak ja to złapałam, no co, jak ja to też złapałam?!

Dziewczyna dostała ataku histerii. Jackson przypomniał sobie, że Lizzie ma ledwie osiemnaście lat i właśnie przeszła przez okropieństwa, których Jackson nie mógł sobie nawet wyobrazić. Lizzie zaniosła się łkaniem, a wtedy Vicki odprowadziła ją dokądś korytarzem. Po chwili usłyszał, jak zamykają się za nimi jakieś drzwi. Był wdzięczny za tę nieoczekiwaną chwilę ciszy.

Wydawało mu się, że minęły wieki, zanim Vicki wróciła, choć pewnie wcale tak nie było. W genomodyfikowanych fiołkowych oczach znać było wyraźnie zmęczenie. Musi już być strasznie późno.

— Lizzie śpi.

— To dobrze — odparł Jackson.

Vicki stała metr od niego, nie próbowała go dotknąć.

— No to co teraz będzie?

— Kelvin-Castner wymaże fałszywe drzewko danych i przeprowadzi prawdziwe badania. — Jackson popatrzył na ciemny ekran. — Słyszycie, dranie? Teraz przynajmniej macie odpowiednią motywację. Tu chodzi nie tylko o Amatorów, co się nawdychali jakichś dziwacznych cząsteczek. Dopadli także Brookhaven, czy nie tak? Chronione polem enklawy też mogą się zarazić. Wy możecie się zarazić. Lepiej poszukajcie antidotum.

Czekał, na wpół spodziewając się, że ujrzy twarz Thurrnonda Rogersa, Aleksa Castnera czy choćby Cazie. Ekran pozostał pusty.

— A więc teraz wszyscy jesteśmy po tej samej stronie — odezwała się Vicki. — Jak milutko.

— Właśnie — zgodził się z goryczą Jackson.

— Tylko że — ciągnęła Vicki — że ty, ja i Theresa wiemy coś, o czym nie wie reszta świata. Tym razem Miranda Sharifi i jej Bezsenni już nas z tego nie wyciągną. Nie będzie już żadnych cudownych strzykawek z Azylu, Edenu ani z Selene. Wszyscy Superbezsenni nie żyją.

Jackson gapił się na nią w zdumieniu.

— Nie, nie powinniśmy trzymać tego w sekrecie, Jackson. Musimy powiedzieć tym z K-C. Musimy zawiadomić agencje informacyjne, rząd i wszystkich ludzi, którzy tak desperacko liczą na to, że Miranda Sharifi wybawi nas raz jeszcze. Bo K-C już nie ma co liczyć na kolejną pomoc z nieba. Rząd musi się włamać do Selene, żeby sprawdzić, co się tam dzieje. A ludzie mogą już przestać wysyłać te swoje apele do Mirandy, bo tym razem nie będzie już żadnych dea ex machina. Machina się zepsuła, a dea nie żyją. Jackson, przytul mnie… Nie obchodzi mnie, kto to będzie oglądał.

Przytulił ją. I choć czuł ciepło Vicki, tak naprawdę niewiele to pomogło. Właściwie prawie wcale.

— Jack — odezwała się z ekranu ściągnięta ponurą powagą twarz Cazie — powiedz mi, co według ciebie wiadomo wam na temat Mirandy Sharifi i Selene.


Powtórzył to wszystko raz jeszcze dla Cazie, w samym środku nocy. Potem powtórzył to wszystko jeszcze raz dla Aleksa Castnera, także w środku nocy. Późnym rankiem następnego dnia powtórzył to jeszcze dla CIA i FBI — późnym, bo jak się okazało, ci z Kelvin-Castner wezwali federalnych, dopiero kiedy sami odbyli walne zebranie zarządu. Jackson był im za to wdzięczny, ponieważ mógł dłużej pospać. Dla FBI i CIA musiał powtarzać to wszystko jeszcze wiele razy.

Potem wypchnął całe to śledztwo ze świadomości. Spędzał całe dnie nad danymi, których Kelvin-Castner teraz mu nie szczędziło. Sam nie chodził do laboratoriów — w końcu nie miał odpowiedniego przygotowania. Ograniczył się do analizowania modeli medycznych, które nie prowadziły do niczego konkretnego. Być może da się znaleźć lekarstwo odwracające skutki działania neurofarmaceutyku. Ale nie wiadomo jak i gdzie.

Ani kiedy.

Przez cały czas nie opuszczał go zimny gniew. Nie brał się wcale stąd, że stworzenie antidotum wydawało się sprawą beznadziejną. Nie było zresztą sprawą aż tak beznadziejną. Nie brał się też stąd, że ktoś stworzył tak niebezpieczny i szkodliwy neurofarmaceutyk o nikomu nie znanej naturze. Przez cztery tysiące lat różni ludzie tworzyli najróżniejsze trucizny o nieznanej naturze, żeby za ich pomocą zawładnąć innymi. Nie był to także gniew z powodu tego, że Kelvin-Castner przedkłada własne zyski nad dobro publiczne. Tak właśnie działają korporacje.

Dwudziestego pierwszego dnia, kiedy Jackson opuszczał na krótko K-C, żeby zobaczyć się z Theresą, tuż przy wyjściu ze strefy biochronionej zatrzymał go nieoczekiwanie Thurmond Rogers. Osobiście, nie w postaci holo.

— Jackson.

— Nie sądzę, żebyśmy mieli sobie coś do powiedzenia, Rogers. Czy może robisz za posłańca u Cazie?

— Nie — odpowiedział Rogers, a słysząc jego ton, Jackson przyjrzał mu się uważniej. Skóra Rogersa, genomodyfikowana w odcień lekkiej opalenizny, który miał kontrastować z jego złocistymi lokami, była teraz ziemista i upstrzona plamami. Źrenice turkusowych oczu były wyraźnie powiększone mimo sztucznego blasku słońca w korytarzu.

— O co chodzi? — zapytał Jackson, ale przecież już wiedział.

— Już zaczęło się rozprzestrzeniać.

— Gdzie?

— W enklawie Północnego Wybrzeża w Chicago.

A więc nawet nie między Amatorami. Ktoś musiał wyjść poza enklawę — albo może ktoś się przedostał do środka — i pozarażał ich przez krew, nasienie, mocz albo mleko matki. W każdym razie nie drogą powietrzną.

— Zachowanie ofiar? — spytał krótko.

— Te same ostre zahamowania. Paniczny niepokój w obliczu nowych zachowań.

— Modele medyczne?

— Wszystkie pasują do znanych nam objawów. Płyn rdzeniowo-kręgowy, skanowanie mózgu, puls, działalność jąder migdałowatych, poziom hormonów we krwi…

— W porządku — odparł bezsensownie Jackson, bo przecież nic tu nie było w porządku. Ale on nagle zdał sobie sprawę, dlaczego jest taki wściekły.

— To wciąż to samo, wciąż i wciąż od nowa — tłumaczył Vicki. Siedzieli obok siebie w jego helikopterze, wylatywali właśnie z Bostonu. Tego miesiąca Ogrody Publiczne pod nimi rozkwitały na żółto: żonkile i narcyzy, róże i bratki w starannie genomodyfikowanym chaosie. W późnopopołudniowym słońcu kopuła State House połyskiwała złotem, a za nią widać było sinozielony, zadumany ocean. Po miesiącu spędzonym przed terminalem, Jackson czuł się dziwnie, trzymając palce na konsolecie pojazdu. Nastawił automat i wyciągnął się w fotelu. Był zmęczony.

— Co jest wciąż takie samo? — zapytała Vicki.

— Ludzie. Ciągle od nowa podejmują takie same działania, nawet kiedy nie przynoszą one żadnych rezultatów.

— A o których konkretnie ludziach tutaj mówimy? — Vicki położyła dłoń na udzie Jacksona. Nakrył ją swoją dłonią, a przez głowę przebiegło natychmiast: Gdzie tu mogą być kamery? Dwadzieścia jeden dni musieli się powstrzymywać, świadomi, że są wciąż podglądani i podsłuchiwani… Tylko że w jego helikopterze nie może być kamer. Czyżby? Siedział przecież całe trzy tygodnie pod kopułą Kelvin-Castner. Jasne, że są w nim kamery. A zresztą jest zbyt zmęczony na seks.

— O wszystkich ludziach — odparł. — O każdym. Po prostu ciągle robimy to, co robiliśmy zawsze, nawet kiedy nam nie wychodzi. Jennifer Sharifi wciąż próbowała opanować wszystko, co mogłoby zagrozić Azylowi. Miranda Sharifi nieodmiennie ufała, że coraz lepsza technika podniesie z kolan nas, ciemnych żebraków, którzy muszą spać. Kelvin-Castner wciąż tylko węszy za zyskiem, bez względu na to, dokąd ich to zaprowadzi. Lizzie zaczyna szperać, kiedy tylko zobaczy przed sobą jakiś system. Cazie… — urwał.

— …daje występ, kiedy tylko trafi na jakąś publiczność, która zaspokoi jej głód aplauzu — dokończyła uszczypliwie. — A ty, Jackson? Co ty robisz wciąż i wciąż od nowa?

Milczał.

— Nie pomyślałeś, żeby własną teorię zastosować do siebie? W takim razie ja ci ją zastosuję. Jackson wciąż będzie zakładał, że modele medyczne mogą wszystko w ludziach wyjaśnić. Określ procesy biochemiczne, a doskonale poznasz każdego.

Zerknął na nią z ukosa. Miała przymknięte powieki; nagle zrobiło mu się przykro, że nie widzi jej oczu. Wyjęła swoje ciepłe palce spod jego dłoni.

— Mówisz jak Theresa — odezwał się w końcu.

— Theresa — powtórzyła Vicki, nie otwierając oczu — właśnie się uczy robić coś zupełnie nowego. Bardzo odmiennego.

— To i tak jest kontrolowanie biochemii mózgu oparte na biologicznym sprzężeniu zwrotnym, które…

— Jesteś głupi, Jacksonie — oznajmiła Vicki. — Sama nie wiem, jak mogę być tak strasznie zakochana w facecie, który jest takim głupcem. Przyjrzyj się dobrze Theresie w chwili, kiedy dowie się, że neurofarmaceutyk może się rozprzestrzeniać. Tylko się jej przyjrzyj. A tymczasem… Pojazd, proszę się zatrzymać na najbliższej polance po lewej.

Kwiaty na polance nie były genomodyfikowane. Szorstka trawa pachniała dziką miętą. Powietrze było trochę za chłodne, przynajmniej jak dla nagich ciał. Ale Jackson przekonał się, że wcale nie jest tak bardzo zmęczony, jak mu się wydawało.

Potem Vicki mocno do niego przylgnęła, a jej długie, smukłe ciało znaczyły odciśnięte trawy i chwasty. Pachniała zgniecioną miętą. Pogłaskał gęsią skórkę na jej ciele. Poczuł, jak przyciśnięte do jego ramion usta wyginają się w uśmiechu.

— Tylko i wyłącznie biochemia, co, Jackson?

Roześmiał się; było mu za dobrze, żeby się złościć.

— Nigdy się nie poddajesz, co?

— Inaczej bym cię nie pociągała. Tylko i wyłącznie biochemia? Otoczył ją ramionami. Trzeba wracać do helikoptera, tu, na tym szorstkim polu było za twardo. Znajdowali się też na widoku.

A także narażali się na ukąszenia owadów. Co więcej, musiał się zobaczyć z Theresą, wrócić do Kelvin-Castner, wszcząć prawną batalię o to, by K-C podzieliło się swoimi danymi z CDC, skoro neurofarmaceutyk przestał być aktem terroryzmu, a stał się ogólnonarodowym kryzysem zdrowotnym…

W głosie Vicki zadźwięczał teraz zupełnie nieoczekiwany brak pewności — ta zaskakująca u niej cecha, która wypływała w zupełnie niespodziewanych okolicznościach:

— Jackson? Biochemia?

Przytulił ją mocniej.

— Nie biochemia. Miłość.

A była to zarazem prawda i nieprawda. Jak wszystko inne na tym świecie.

Загрузка...