CZĘŚĆ DRUGA Marzec — kwiecień 2121

Przynależność wymaga jasno zakreślonych granic; trzeba na pewnej podstawie wyraźnie wyodrębnić jakieś „my”, jeśli owo „my” ma stać się przedmiotem jakichkolwiek zobowiązań; a kiedy raz oznaczymy „my”, zawsze pojawią się jacyś „oni”.

JAMES Q. WILSON, THE MORAL SENSE:, 1993

10

JENNIFER SIEDZIAŁA PRZY SWOIM BIURKU W AZYLU I rysowała czarnym piórem do kaligrafii. Zdumiewające, jak bardzo odprężała ją ta najprostsza przecież sztuka, bo nie korzystała przy tym z programu komputerowego, lecz z prawdziwego atramentu i papieru. Dwa razy dziennie pozwalała sobie na dwadzieścia minut rysunków — rysowała wszystko, co tylko wpadło jej do głowy. „Czy to sposób na skupianie uwagi?” — zapytała kiedyś Caroline Renleigh, co dowiodło jedynie, jak mało rozumie Jennifer. Uwaga Jennifer już nie wymagała skupiania. Rysunki stanowiły regenerująca przerwę w jej nieustającej czujności.

Biuro Jennifer, umieszczone w tym końcu cylindrycznej stacji, który arbitralnie uznano za „południowy”, dzieliło kopułę z izbą Rady Azylu. Na „północy” farmy, kopuły mieszkalne, laboratoria i parki tworzyły uporządkowaną i przyjemną dla oka panoramę, która zakrzywiała się delikatnie w stronę nieba. Na „południu” biuro graniczyło z przezroczystą, wykonaną z superwytrzymałego plastiku ścianą stacji. Biurko Jennifer stało naprzeciw kosmosu.

Kiedy była młodsza, ustawiała swoją konsoletę tyłem do czerni. W swoim biurze czy na zebraniach Rady Jennifer zawsze stawała twarzą do wnętrza stacji i jej sztucznego, łagodnego słońca. Jednak w ciągu długich lat ziemskiego więzienia zrozumiała w końcu, że to niedopuszczalna słabość. Teraz ustawiała swe krzesło tak, że zawsze stawała twarzą w twarz z kosmosem. Czasem miała przed sobą próżnię, której gwiazdy były za daleko nawet dla techniki Bezsennych. Czasem to była Ziemia, wypełniała ponuro całe okno, przypominając, dlaczego jej ludzie musieli uciekać. Jennifer kontemplowała oba te widoki. Dla dyscypliny.

Nie mogła zabrać swoich ludzi jeszcze dalej od wroga. Księżyc — owszem, ale przecież tam wyniosła się Miranda razem ze swoimi zdrajcami. Ta nowa genomodyfikowana generacja, która miała być sposobem na uniknięcie genetycznej regresji, która miała zapewnić, że Bezsenni będą w nieskończoność umacniać swoją wyższość nad Śpiącymi. A która zamiast tego zdradziła swoich twórców i kochających rodziców, posyłając ich do więzienia za zdradę stanu.

Marsa kolonizowało już kilka różnych narodów, ale najbardziej ambitnie podeszło do tego Nowe Cesarstwo Chin, potężne i niebezpieczne. Tam Bezsenni otrzymywali zwykle kulę w tył głowy.

Tytan należał do Japończyków. Rozprzestrzeniali się także na inne księżyce w Układzie Słonecznym. Byli rozsądniejsi niż Chińczycy, niemniej nigdy tak naprawdę nie tolerowali dobrze obcych. W następnym pokoleniu — albo w drugim lub trzecim — mogą się obrócić przeciwko Azylowi umieszczonemu na orbicie Saturna czy Jowisza, tak samo jak Stany Zjednoczone obróciły się przeciwko temu pierwszemu Azylowi na Ziemi. A wtedy praprawnuki Jennifer będą musiały jeszcze raz od nowa tańczyć ten sam cholerny taniec.

Nie, nie może zabrać swoich ludzi nigdzie indziej, jak tylko do tej stacji, tej kruchej przystani z tytanu i stali, zbudowanej jeszcze przed wprowadzeniem nanotechniki. Nie może też bezpośrednio rzucić wyzwania Ziemi. Już raz tego próbowała i w konsekwencji spędziła dwadzieścia siedem lat w ziemskim więzieniu. Kiedy masz do czynienia z wrogiem, który zewsząd przepędza, ściga i lży, który morduje twoich współziomków, z wrogiem, którego ani nie możesz zwalczyć, ani od niego uciec, musisz wtedy zejść do podziemia. Użyć sprytu. Działać ukradkiem. Wykorzystać przeciw niemu jego własne słabości i zorganizować wszystko tak, by sam się nawet nie zorientował, kto pozbawił go skuteczności działania. Brakowało w tym chwili otwartego triumfu, ale Jennifer nauczyła się już obchodzić bez triumfów. Pod warunkiem, że zdoła w ten sposób uzyskać to, co dla niej najważniejsze: bezpieczeństwo jej ludu. To jej obowiązek.

Odpowiedzialność, samokontrola, poczucie obowiązku. Cnoty moralne, bez których nie będzie możliwe żadne osiągnięcie i żadna prawdziwa wielkość. Na Ziemi dawno już zostały zapomniane. Strukow, klasyczny chciwy najemnik, zdradzał swój własny rodzaj za każdym razem, kiedy tworzył i sprzedawał kolejnego patologicznego wirusa. Arystokraci z Nowego Cesarstwa Chin osiedlili się na Marsie, ale swych ubogich zostawili w piekle genomodyfikowanych wirusów, jakie uczyniły z zachodnich Chin wszystkie zwalczające się frakcje. A amerykańskie Woły, które przykuły Azyl do USA kajdanami praw i ogromnych podatków, porzuciły wszelką moralność i pławią się w pustych rozrywkach wewnątrz swoich okrytych polem Y enklaw.

W takim razie pozostaje tylko kosmos.

Stacja orbitalna Azyl, ostatni bastion odpowiedzialności za własny lud. Odpowiedzialności, samokontroli, poczucia obowiązku. Moralności, która jest zdolna spojrzeć poza chwilową przyjemność, poza indywidualne potrzeby jednostki i ujrzeć potrzeby całej społeczności. Reszta świata zapomniała już, że społeczność ma także podstawę biologiczną oprócz socjalnej. Istota ludzka przynależy nie tylko do społeczności, którą sobie wybierze ze względów zawodowych lub geograficznych, ale i do tej, w której się urodziła. Najbardziej podstawowym obowiązkiem człowieka jest lojalność wobec tej społeczności, która go wychowała, bo w przeciwnym razie pęknie cały łańcuch kolejno wychowujących się pokoleń. A lojalność ta musi być wynikiem świadomego wyboru, nie zaś bezrefleksyjnym dogmatem. To właśnie oznacza być w pełni człowiekiem: nie lojalność stadna jak u wilków, bo ludzie mogą sobie wybrać inne stado, ale świadomie tego nie robią. To wybór moralny.

Śpiący, zaślepieni zdobyczami techniki, która powinna wszak im służyć, a nie nimi rządzić, zapomnieli już o takiej moralności. Tym gorzej dla nich. Sami siebie zniszczą. A do Jennifer należy dopilnować, żeby nie zdołali przedtem zniszczyć Azylu.

Skończyła swój rysunek atramentem. Skomplikowana figura geometryczna z liniami i kątami tak precyzyjnymi, jak gdyby korzystała z kątomierza. Zawsze rysuje figury geometryczne. Ale zostały jej jeszcze cztery minuty. Zaczęła kolejną figurę u dołu strony.

— Jennifer? Jest tu coś, co powinnaś zobaczyć. — W drzwiach stał Paul Aleone, wiceprezes do spraw finansów Koncernu Sharifi. Paul, podobnie jak Caroline Renleigh, należał do owej dwunastki Bezsennych, wtajemniczonych w plan, za pomocą którego chcieli zmusić Stany Zjednoczone do uznania secesji Azylu. I jego także zdradziły własne wnuki, został skazany i odsiedział dziesięć lat w więzieniu federalnym Allendale. Można mu ufać. Jennifer odwróciła się z fotelem tak, żeby patrzeć mu prosto w twarz i uśmiechnęła się.

— Popatrz — powiedział Paul, wręczając jej stertę wydruków. Przystojny genomodyfikowaną urodą, nadal poruszał się z lekkością młodzieńca. Ale z drugiej strony miał przecież dopiero siedemdziesiąt lat. — Znalazł je program Caroline, który przeglądał sieci informacyjne w poszukiwaniu hasła „Billy Washington”. To ten Amator, który…

— Pamiętam go — przerwała mu Jennifer. Azyl, rzecz jasna, zawsze kontrolował bazy danych ANGS, tak samo jak bazy większości co ważniejszych agend rządowych. Billy Washington, jego żona Annie Francy i jej dziecko byli pierwszymi królikami doświadczalnymi w biologicznych eksperymentach Mirandy. Razem z jakimś agentem ANGS tak dobrze zakamuflowanym, że nawet Azyl nie zdołał go zidentyfikować.

— Program szukał też hasła „Lizzie Francy”, to przybrana córka Washingtona. Ma teraz siedemnaście lat. Ona i jej tak zwane plemię próbują wybrać swojego kandydata na stanowisko rządowe.

— Amatorski kandydat? — Jennifer przebiegła wzrokiem po wydrukach. Choć ich treść odzwierciedlała głównie normalną dla Śpiących pogoń za tanią sensacją, to jednak spod szumnej piany słów dało się wyodrębnić kilka znaczących faktów. Amatorzy Życia w okręgu Willoughby w Pensylwanii zarejestrowali się do głosowania w wyborach — czego niegdyś mieli zwyczaj dopełniać nadzwyczaj wiernie, ale przecież nie teraz, kiedy Miranda Sharifi zmieniła osiemdziesiąt procent populacji w wędrownych nomadów, którzy nie podążali już za stadami dzikich zwierząt ani własnych trzód, a jedynie za słońcem. Ci potencjalni wyborcy z Pensylwanii planowali wybrać własnego kandydata na urząd okręgowy w wyborach dodatkowych pierwszego kwietnia. Kandydata-Amatora.

Jennifer siedziała w bezruchu, roztrząsając w myślach usłyszaną wieść.

— Biorąc pod uwagę nasze interesy — mówił dalej Paul — możemy patrzeć na to w dwojaki sposób. Po pierwsze: im więcej będzie podziałów między Śpiącymi, tym więcej uwagi będą im zajmować bratobójcze walki i tym mniej uwagi będą poświęcać nam — bez względu na to, co będziemy chcieli zrobić. Drugi, negatywny aspekt jest taki, że Amatorzy przy władzy staną się jeszcze jednym, bardzo realnym zagrożeniem, którego trzeba będzie się strzec, i to mniej nam znanym i mniej przewidywalnym niż arystokracja Śpiących. A wszystkie te sieci informacyjne zdają się zakładać, że istnieje realna możliwość, iż władza przejdzie w ręce Amatorów. Nawet jeśli wziąć pod uwagę ich zwykłą skłonność do przesady i histerii.

Jennifer przebiegła wzrokiem tytuły:

ZAGROŻENIE DLA OBECNEGO RZĄDU: „CHCIELIBYŚMY TERAZ DLA ODMIANY PORZĄDZIĆ ŚWIATEM PO AMATORSKU” — TWIERDZI PEŁNOMOCNIK KANDYDATA NA NADZORCĘ OKRĘGOWEGO.

POZWOLIĆ DZIECIOM RZĄDZIĆ W SIEROCIŃCU: ODWRÓCENIE ZASAD CZTERNASTEJ POPRAWKI.

OLIGARCHIA PRAWNA: RZĄD, KTÓRY DOBIEGŁ BIOLOGICZNEGO KRESU?

JAK DO TEGO DOSZŁO? NIEZALEŻNA KOMISJA BADA PRZYCZYNY WYBORCZEGO WYNATURZENIA.

„DAJCIE SPOKÓJ MOIM LUDZIOM” — NIEZBYT STOSOWNA FORMUŁKA MA POKRYĆ KATASTROFĘ W OBOZIE WŁADZY.

„CZAS JESZCZE RAZ PRZYJRZEĆ SIĘ PROCEDUROM REJESTRACYJNYM” — DEKLARUJE PRZYWÓDCA WIĘKSZOŚCI BENNET.

— Przepuściłem różne prawdopodobne wersje wydarzeń przez program Eislera. Jeżeli ten amatorski kandydat wygra wybory, może to mieć wpływ nie tylko na ten jeden okręg. Wskaźnik wydarzeń wynosi 4,71. Istnieje osiemdziesięciosiedmioprocentowa szansa na to, że wygrana Amatorów stanie się zarzewiem fundamentalnych zmian w systemie.

— Czy mogą wygrać?

— Nie.

— Pieniądze?

— Oczywiście. Wołowscy kandydaci kupią te wybory.

— W takim razie interesuje nas to…

— Jako miejsce na nasz test próbny. — Paul przeciągnął ręką po włosach, ciemnych, nadal gęstych i błyszczących. Mężczyźni w Azylu nosili włosy przycięte krótko i praktycznie, podobnie tutejsze kobiety. Długie czarne włosy Jennifer stanowiły niejaką anomalię. Nosiła je upięte w kok nisko nad karkiem. Will powiedział, że wygląda przy tym jak rzymska matrona. Była to jedna z niewielu ostatnich wypowiedzi Willa, jaka sprawiła jej przyjemność.

— Wiem, że planowaliśmy przetestowanie związku Strukowa na wołowskiej enklawie — ciągnął Paul. — W końcu to oni są naszą docelową populacją. Ale wykorzystanie tego amatorskiego plemienia może nam się bardziej opłacić. Nie mamy z tymi wyborami nic wspólnego — ani jako beneficjanci, ani jako zagrożeni. Nikt nie będzie miał podstaw, żeby nas o cokolwiek podejrzewać.

— Ale czy Amatorzy nie zimują w zbyt dużym rozproszeniu? To nam utrudni dostarczenie związku.

— Nie tak bardzo — odpowiedział Paul. — Okręg Willoughby to w większości wzgórza i niewysokie góry. W zimie klimat jest tam dość uciążliwy. W całym okręgu jest tylko dwadzieścia jeden amatorskich obozów. Wszystkie mają osłonięte plastikiem poletka żywieniowe, do których nasze roboty przenikną bez trudu. Nie mają przy tym żadnych radarów, które naturalnie posiadają wołowskie enklawy. Na ostatniej stronie wydruku jest odpowiednia mapa.

Jennifer przestudiowała uważnie najpierw mapę, potem stronę z równaniami Eislera. Pokiwała głową.

— Tak, rozumiem. Jeśli Amatorzy przegrają te wybory, unikniemy szerszych zmian w systemie politycznym?

— Wszystko pozostanie tak jak było. A my wtedy możemy spokojnie zająć się enklawami.

— Tak. Zróbcie tak. Będzie to dla nas mały, interesujący test wstępny, a jednocześnie zapobiegniemy ewentualnym zmianom w systemie.

Paul skinął głową.

— Do dużej kampanii chcemy mieć możliwie najmniejszą liczbę zmiennych. Sugerowałbym zlecić sprawę Robertowi. Prowadzi właśnie negocjacje na temat sposobu dostarczenia substancji. Pod koniec tygodnia przedstawi ci pełny raport.

— Żadnych Arabów, Rosjan, Francuzów albo Chińczyków. I nikogo, kto przedtem — choćby bardzo odległe — miał do czynienia ze Strukowem.

— Ci ludzie są Peruwiańczykami.

— Dobrze. Z La Guerra de Dios?

— Nie, wolni strzelcy.

— I Strukow zgodził się z nimi współpracować?

— Owszem. Choć tylko w wyznaczonych przez niego miejscach, z wykorzystaniem jego procedur i jego ochrony.

— To naturalne — odparła Jennifer. — Przygotuj mi spotkanie z Robertem.

— Dla ciebie, mnie i Caroline?

— A także Barbary, Raymonda, Charlesa i Eileen. Chcę, żeby każdy miał pełną świadomość, czym zajmują się inni.

Paul skinął głową z mniejszym entuzjazmem i wyszedł. Nic nie rozumie, pomyślała Jennifer. Paul wolałby raczej porcjować wiedzę według indywidualnego wkładu, jakby to były pieniądze. Dlaczego niektórym z nich — Paulowi, a nawet Willowi — tak ciężko było uchwycić moralny aspekt tego wszystkiego? Azyl to społeczność. Ci, którzy kierują jakąś społecznością, muszą działać powodowani odpowiedzialnością, lojalnością i poczuciem obowiązku. I nikt tutaj nie może mieć o jedną trzecią mniej lojalności czy poczucia obowiązku od innych. Tak więc cała dwunastka ludzi, którzy będą starali się uchronić Azyl przed zakusami Stanów Zjednoczonych, musi dzielić się po równo ryzykiem, planowaniem i wiedzą. Inaczej nie będzie nimi kierowała moralność, a jedynie ambicja i żądza władzy. Tak postępują Śpiący. Ludzie niemoralni.

Jennifer przekręciła krzesło tak, by znów siedzieć twarzą w stronę okna. Było tam mnóstwo gwiazd: Rigel, Aldebaran, Plejady. Nieoczekiwanie przypomniało jej się coś, co powiedziała kiedyś do Mirandy — dawno temu, kiedy Miri była jeszcze małą dziewczynką. Jennifer podniosła ją wtedy do okna w sali obrad Rady, a za oknem przeleciał właśnie meteor. Miri roześmiała się i wyciągnęła rączki, żeby dotknąć ślicznych światełek na niebie. „Są za daleko dla twoich dłoni, Miri. Ale nie dla twojego umysłu. Zawsze o tym pamiętaj, Mirando”.

Ale Miranda nie zapamiętała. Wykorzystała swój umysł nie do tego, by sięgać nim wyżej i dalej. Wykorzystała natomiast swoją potężną inteligencję — którą obdarzyła ją Jennifer — żeby babrać się w brudzie i błocie biologii Śpiących. Na korzyść tych Śpiących, którzy zdradzili Azyl. Tak jak sama Miranda.

— Przyjaciel mego wroga jest także moim wrogiem — wyrecytowała na głos Jennifer. Za oknem w pole widzenia wchodziła właśnie Ziemia. Azyl orbitował nad Afryką, kolejnym z miejsc, które Śpiący doszczętnie zniszczyli.

Ekran pojaśniał. To jeszcze raz Caroline. Ale tym razem jej szefowa łączności sprawiała wrażenie wyraźnie wstrząśniętej. — Jennifer?

— Tak, Caroline?

— Mamy pewne… nowe dane.

— Tak? Słucham.

— Nie w ten sposób — sprzeciwiła się Caroline. — Zaraz do ciebie przyjdę. Natychmiast.

Jennifer nie pozwoliła, by zachwiał się jej zwykły spokój ducha. — Jak sobie życzysz. Możesz mi przynajmniej powiedzieć, czego dotyczą te nowe dane?

— Selene.

Ekran pociemniał. W trakcie oczekiwania na Caroline, Jennifer starannie wytarła stalówkę swego pióra do kaligrafii. Jej dwadzieścia minut dawno już się skończyło. Spojrzawszy w dół, zobaczyła, że w trakcie swoich rozmyślań o Miri nie przestawała rysować, nieświadoma nawet, co szkicowała jej ręka. Na grubym białym papierze widniały, zarysowane i wycieniowane, czołowe, skroniowe i ciemieniowe płaty ludzkiego mózgu.

INTERLUDIUM

DATA TRANSMISJI: 12 lutego, 2121

DO: Bazy księżycowej Selene

PRZEZ: Stację naziemną w Lionie, satelitę E-398 (Francja), satelitę GLO 62 (USA)

TYP PRZESŁANIA: Nie szyfrowane

KLASA PRZESŁANIA: Poza klasyfikacją, transmisja z zagranicy

POCHODZENIE: Nie nazwana grupa z Ste Jeanne, Francja

TREŚĆ PRZESŁANIA:

Nous sommes les gens d’une petite ville en France qui s’appelle Ste Jeanne. Nous n’avons plus de seringues de la sante. Maintenant, ici, il n’y a pas beaucoup d’enfants qui ne sont pas changes, mais que ferons-nous demain? S’il vous plait, Mademoiselle Sharifi, donnez-nous plus de seringues de la sante. Que sommes-nous obliges faire pour vous persuader? Nous sommes pauvres, mais vous aurez les remerciements. Comme les riches, nous aimons les enfants, et nous avons peur de l’avenir.

S’il vous plait, n’oubliez-nous pas![9]

POTWIERDZENIE: Nie otrzymano

11

— NIE MOŻESZ — POWIEDZIAŁA LIZZIE DO NABURMUSZONEGO Amatora. Jackson, który stał jakieś siedemdziesiąt pięć metrów od nich, w dębowym zagajniku wciąż jeszcze okrytym zeszłorocznymi zwiędłymi liśćmi, miał przy sobie soczewki do zbliżeń i odbiornik wielkości ziarnka grochu. Widział wyraźnie, jak Lizzie walczy ze sobą, by nie ukazać wykrzywionej grymasem niechęci twarzy. Uśmiechnęła się najbardziej pustym uśmiechem, jaki w życiu widział.

— Shockey mi tam mówił, że mogę — odburknął jeszcze bardziej skwaszony mężczyzna.

— Shockey tak wam powiedział?!

— Tak.

— Jedną chwileczkę, proszę — rzuciła Lizzie i oddaliła się od mężczyzny, który stał tuż obok poletka żywieniowego swego plemienia, zgodnie z panującym zwyczajem okrytego plastikiem. W środku dwudziestka nagich amatorów konsumowała właśnie lunch. Jackson odniósł wrażenie, że kiedy tylko wpada na chwilę do plemienia Lizzie, wizyta nieodmiennie kończy się oglądaniem nagich Amatorów. Tym razem jednakże obok zagrody stało trzech kompletnie ubranych reporterów, którzy rejestrowali ten posiłek. Wewnątrz krążyły robokamery. Ta akurat grupka Amatorów, w przeciwieństwie do niektórych innych w okręgu Willoughby, wyraźnie bawiła się swoją chwilową złą sławą. Jackson zauważył, że dwie kobiety miały we włosach złote spinki. Inna, jak dostrzegł, miała naszyjnik, który w jego soczewkach wyraźnie wyglądał na diamentowy. Kolejny kłopot.

Lizzie podeszła teraz do Jacksona, który stał przebrany za Amatora. W ciągu ostatnich trzech tygodni wyhodował szczeciniastą brodę. Miał na sobie workowaty błękitny kombinezon i znoszony kapelusz, wciśnięty głęboko na oczy, a na nogach najcięższe buciory, jakie w życiu zdarzyło mu się nosić. Grunt wszędzie dookoła zamienił się w morze błota — padało bez przerwy już od dwóch dni; ciężki, marcowy deszcz, który w każdej chwili groził nowym atakiem ulewy. Buty miał teraz dokładnie oblepione błotem. Żeby dostać się do tego plemienia, szedł z Lizzie przez góry — w końcu udawał Amatora, a Amatorzy nie korzystają z helikopterów. Jak dotąd, nie zauważył go jeszcze żaden z kręcących się w pobliżu reporterów. Jackson czuł się idiotycznie.

Lizzie pochyliła się ku niemu i szepnęła z rozpaczą:

— On mówi, że to Shockey powiedział, że mogą brać te skutery!

— No cóż, sądzisz, że Shockey mógł naprawdę tak powiedzieć? — zapytał Jackson. Jego zdaniem było to niemal pewne. Shockey nie bardzo mógł się połapać, o co chodzi, kiedy Lizzie tłumaczyła mu, że jeśli Amatorzy mają zamiar głosować w kwietniowych wyborach na własnego kandydata, nie powinni dwudziestego piątego marca przyjmować w prezencie dóbr materialnych ani kont kredytowych od dwóch jego przeciwników. „Odszkodowania” — mówił o tym Shockey, ale skąd mu to słowo wpadło do głowy. „Łapówki” — odrzekła mu Lizzie i miała absolutną rację.

Lizzie zagryzła wargę.

— Harry Jenner mówi, że Shockey kazał mu przyjmować prezenty, nie robić żadnych obietnic, a potem i tak głosować na Shockeya.

Tak właśnie przez całe dziesięciolecia postępowały Woły. Jackson sam jej to już powiedział.

— Ale to nie w porządku! — oburzała się, a jego nagle ogarnęło zniecierpliwienie. Na nią, że tak mocno angażuje się w tę niewinną, z góry skazaną na przegraną, legalną rewolucję. Na siebie, że tak sterczy tutaj, ukryty w cieniu drzew, cieniu nader skąpym, bo przecież jest dopiero marzec, i wszystko go swędzi w tym nieprzewiewnym syntetycznym kombinezonie, oblepionym górskim błotem.

— Najważniejsze jest to — powiedział jednak — czy Harry i jego plemię rzeczywiście będą głosować na Shockeya, kiedy przyjmują teraz skutery, te krzykliwe ubrania, perfumowane mydła i diamentowe naszyjniki? Czy raczej zagłosują na tego, kto dał im to wszystko?

— Diamentowe naszyjniki?! — powtórzyła w osłupieniu Lizzie.

— Ta dziewczyna, która stoi najbliżej plastiku, ta z długimi ciemnymi włosami, ma taki na szyi. Od Tiffany’ego, jak mi się zdaje.

— O mój Boże drogi.

Jackson nie mógł powstrzymać uśmiechu. Lizzie bardzo by się zmartwiła, gdyby wiedziała, że w chwilach napięcia, nawet kiedy nie mówi po amatorsku, bardzo przypomina swoją matkę, potężną i groźną Annie. Jackson jej tego nie mówił. W ciągu ostatnich trzech miesięcy, kiedy kręcił się dookoła tej śmiesznej kampanii, bardzo polubił Lizzie. Była najdziwniejszą mieszaniną wytrzymałości i bezbronnej wrażliwości. Czasem nawet przypominała mu Theresę.

Ale to wcale nie powód, żeby zaraz pchać się w ten donkiszotowski projekt. No to co on tu robi?

— Słuchaj Lizzie, do wyborów pozostało sześć dni. Musisz po prostu zaufać Harry’emu Jennerowi i całej tej reszcie, że zagłosują na Shockeya mimo tych… podarków. — Podarków. Łapówek. Odszkodowań.

— Czy naprawdę pan myśli, że będą głosować na Shockeya? — Jej czarne oczy wpatrzyły się w niego błagalnie.

— Prawdę mówiąc — zaczął ostrożnie — tak. Myślę, że nienawiść pozostała po Wojnach o Przemianę jest silniejsza od pazerności Amatorów. — Albo od ich wdzięczności. Amatorzy byli takimi właśnie oportunistami, jakich zrobiły z nich Woły.

— Tak mówi również Vicki — powiedziała Lizzie.

Jackson nie miał ochoty rozmawiać teraz o Vicki, którą pozostawili w obozie, żeby pilnowała porządku w „sztabie wyborczym”, i która do tego stopnia zrosła się z plemieniem Shockeya, że nie musiała sterczeć w błocie przebrana za kogoś, kim nie jest. „Nie potrzeba nam negatywnych skutków, jakie mogłyby się pojawić, gdyby odkryto tu twoją obecność — oznajmiła Jacksonowi — i tobie także nie potrzeba tego do kariery lekarskiej”. Tak, tak. Racja.

— No dobra — powiedziała teraz Lizzie. — Nie będę im mówić, żeby oddali z powrotem skutery i inne rzeczy. Powiem im za to, jakie to ważne, żeby głosowali na Shockeya!

— No dobrze, zrób to od razu. Ten reporter wyraźnie zaczyna znów się tobą interesować. I przy okazji mną.

— Zobaczymy się w obozie.

— Dobrze — odpowiedział Jackson i odmaszerował w las.

Po kilku kilometrach zrobiło mu się tak gorąco, że musiał rozpiąć kurtkę, a potem zupełnie ją zdjąć. Kapelusz pozostawił — reporterzy, którzy nie mieli chwilowo żadnej lepszej historii na widoku, korzystali tutaj z helikopterów i kamer do zbliżeń, żeby rejestrować na bieżąco przebieg kampanii. Kampania ta, zależnie od kanału, który przedstawiał serwis, była zbrodnią przeciwko zdrowemu rozsądkowi, zagrożeniem dla resztek porządku publicznego, nieistotnym dopiskiem do politycznej historii świata albo kosmicznym żartem. Czasami nawet wszystkim naraz.

Nawet dla Susannah Wells Livingston i Donalda Thomasa Serrano. W zeszłym tygodniu Jackson, szpieg w obozie wroga, uczestniczył w imprezie zbierania środków na kampanię Dona Serrano. Przekonał się, że wołowski kandydat wcale się niczym nie martwi.

„Rozprowadziłem w swoim okręgu najróżniejsze ‘dobra’ — oznajmił mu Serrano. — Od kiedy to nie da się kupić Amatora?” Jackson tylko pokiwał głową. Czy i sam tak nie uważał, dopóki w jego życie nie wdarła się Lizzie Francy?

Wybory te jednak nie były wcale kosmicznym żartem dla Cazie. Ażeby uniknąć wszelkiej z nią styczności, Jackson wyprowadził się tymczasowo z mieszkania i zameldował się pod przybranym nazwiskiem w hotelu w enklawie Pittsburga. Nie w luksusowym hotelu, tylko w takim, który służył głównie technicznym, tej zmarginalizowanej grupie Wołów, rodziców, których stać było tylko na niektóre genomodyfikacje, głównie w zakresie wyglądu. Techniczni sami zarabiali na swoje utrzymanie, ale nigdy niczym nie zarządzali. Jackson poruszał się między nimi cicho. Rozmawiał jedynie z Theresą — bo tylko ona miała jego aktualny adres — codziennie i, jak miał nadzieję, przez należycie strzeżoną linię. Fakt, że Cazie nie może go znaleźć, sprawiał Jacksonowi dość szczególną satysfakcję, niemal równie dużą, co świadomość, że go szuka.

Powrót do plemienia Lizzie zajął mu całe trzy godziny. Promienie późnopopołudniowego słońca przeświecały ukosem znad wierzchołków gór, ciemnozielonych od porastających je sosen i gdzieniegdzie białych od pozostałości śnieżnych zasp. Inne „drużyny sprawdzania głosujących” też pewnie przedzierały się już z powrotem, odbywszy długą męczącą wędrówkę, aby sprawdzić lojalność pozostałych plemion.

No więc: po co on się w to wszystko wplątał? Bo nie podobało się Cazie? To niewystarczający powód, i to znacznie.

Bo miał po uszy swojego dotychczasowego życia, swojej klasy społecznej, swoich bezsensownych codziennych zajęć? To też niewystarczający powód.

Bo w całym kraju codziennie umierały pozbawione strzykawek niemowlęta? Te wybory nie pomogą cierpiącym dzieciom. Nawet jeśli Amatorzy wygrają każde cholerne wybory w tym kraju i w ciągu następnych sześciu lat obsadzą wszystkie stanowiska rządowe od prezydenta do strażnika leśnego — nie genomodyfikowany, politykierski desant we własnych, zastraszonych stolicach — nie stworzą dzięki temu ani jednej strzykawki więcej. To potrafi tylko Miranda Sharifi i jej Superbezsenni. A oni już nie chcą. Nie odpowiadają nawet na wysyłane do Selene przekazy, ukryci w swoim mieście-pustelni pod powierzchnią Księżyca.

Jackson zatrzymał się w cieniu rozłożystej, pachnącej sosny, otarł pot z czoła i zebrał się w sobie, by wkroczyć w halucynogenno-holograficzną rzeczywistość „sztabu wyborczego”.

Zaczęło się już pół kilometra przed obozem, od samego kandydata.

— Kim ty, do cholery, jesteś? — rzuciła gniewnie dziewczyna. Podniosła głowę znad twarzy Shockeya, który rycersko wybrał dolną pozycję, oddzielony od warstwy błota tylko jaskrawopomarańczowym kocem. Dziewczyna, naga od pasa aż do bardzo drogich butów, siedziała na nim okrakiem. Nie ruszyła się z miejsca, kiedy Jackson potknął się o niewielki wykrot między drzewami i wpadł w ich ledwie zakrytą dolinkę.

Jackson spuścił oczy — nie żeby na nią nie patrzeć, wręcz przeciwnie. Już gdzieś ją widział. Miała może z siedemnaście lat, zielone genomodyfikowane oczy i długie czarne włosy. Młoda Wołówka na wycieczce w slumsach. Jackson ma uchodzić za Amatora: jak w takiej sytuacji zareagowałby Amator? Jackson przestąpił z nogi na nogę, jakby czuł się zażenowany, i nie odrywał wzroku od jej butów. Sięgały jej do łydek, skórzane, włoskie, z pewnością nanopowlekane, żeby nie skonsumowała ich skóra stóp, do tego oblepione teraz błotem. Powyżej nienaganne uda pokryte gęsią skórką. Marcowe powietrze przenikało chłodem.

— Reporter? — rzuciła chytrze.

Widać, że nie genomodyfikowana pod względem inteligencji.

— Jaki ja tam reporter — wymamrotał Jackson.

Shockey natomiast go rozpoznał. Przyciągnął dziewczynę z powrotem do siebie.

— To tylko jeden z tych gapiów, Alexandro. Chodź, pogap się lepiej na mnie.

— W tej pozycji? — zachichotała, ale zaraz go pocałowała. Shockey nie zamknął oczu, tylko patrzył gniewnie na Jacksona: „Zabieraj się”.

Zabrał się więc, zastanawiając się w duchu, czy Alexandra jest amatorką przygód, polityczną przynętą, profesjonalną łapówką, czy próbą wywołania skandalu. Jackson nie dojrzał dookoła żadnych robokamer. Ale mimo wszystko… Czy Vicki nie ostrzegła Shockeya? Niektórzy członkowie jego elektoratu nie byliby zachwyceni, widząc swego amatorskiego kandydata, antidotum na wołowską korupcję, tarzającego się w zmysłowym błotku z Wołówką taką jak Alexandra.

Jackson obrócił się, przyłożył dłonie do ust i wrzasnął:

— Ej, ty, Shockey! Będziecie mieć towarzystwo! Idzie Sharon z dzieckiem! — Może to coś pomoże.

W samym obozie kręciło się tylko dwóch reporterów. Jeden przeprowadzał wywiad ze Scottem Morrisonem, kumplem Shockeya.

— Mamy zamiar wygrać te tu wybory! A w przyszłym roku zgarniemy też cholerną prezydenturę!

— Widzę, że ma pan na szyi złoty łańcuszek — rzucił reporter. — Czy to może podarunek od ruchu obywatelskiego poparcia dla Serrano?

— To spadek — oświadczył z powagą Morrison. — Po mojej prababci. Była płaskoekranową aktorką.

— A ten skuter obok pana? — Robokamera zafurkotała, reporterowi nawet nie chciało się już kryć szyderczego tonu.

— Też został mi po prababci.

Co się dzieje z Vicki?

Przed okrytym plastikiem poletkiem żywieniowym tłoczyła się ponuro grupka Amatorów, których Jackson widział pierwszy raz w życiu. Brudni, noszący na sobie ślady długiej podróży. Do plemienia przybywało w tygodniu kilka takich grup. Niektórzy wykazywali ostrożne zainteresowanie. Inni — pogardę dla Amatorów, którzy chcą się paprać polityczną robotą dla Wołów. Niektórzy usłyszeli o skuterach, klejnotach i winie od „nie związanych z kandydatem grup obywatelskich na rzecz Serrano”. Już ukradziono jeden skuter. Członkowie poszczególnych plemion trzymali się blisko siebie i właśnie dlatego wszyscy stali teraz w zasięgu kamery filmującej poletko żywieniowe. Z wyjątkiem, rzecz jasna, samego kandydata, który głębiej w lesie korzystał właśnie z uroków sławy.

Gdzie, do cholery, podziewa się Vicki?

Z budynku wypadła Annie z Dirkiem w ramionach. Dostrzegła Jacksona, nastroszyła się dziko, ale zaraz przypomniała sobie, że ma go nie znać. Natychmiast z pogardą odwróciła wzrok jak grymaśna księżna na widok zdechłej ryby. Jej wzrok wylądował na kolejnej grupce włóczących się tu wołowskich nastolatków, wyszydzających wszystko z bezpiecznego wnętrza bajeranckiego helikoptera. Dwóch miało przy sobie inhalatory. Przeprowadzał z nimi wywiad drugi reporter, a Jackson na szczęście nie mógł dosłyszeć tej rozmowy.

Wtem tuż obok wylądował drugi helikopter, z którego wyskoczyła Cazie z nowym głównym inżynierem TenTechu.

Jackson odwrócił się do nich plecami. Stanowczym krokiem ruszył w stronę budynku i po chwili zniknął w jego wnętrzu.

Co ona tutaj robi? Od czasu tamtego spotkania w sprawie TenTechu, z którego zrozumiał co najwyżej połowę, kazał swemu osobistemu systemowi, Caroline, przeprowadzić małe śledztwo. TenTech miał bardzo zróżnicowanych udziałowców, ale większości Caroline nie udało się wyśledzić w rozmaitych bankach danych, mimo że Jackson posiadał kody dostępu. Jackson nigdy nie zwracał zbyt wiele uwagi na sprawy TenTechu. Dopóki żył jego ojciec, on się tym zajmował, potem kiedy Jackson studiował, firmą zarządzał adwokat ojca. Kiedy ożenił się z Cazie, zaczęła stopniowo przejmować kierowanie firmą, a on z radością jej na to pozwolił. Gdzie lądują pieniądze TenTechu i dlaczego tak mocno wpływa nań to, co się dzieje w Pensylwanii, skoro główna siedziba firmy mieści się w Nowym Jorku? Jackson wynajął — bez powiadamiania Cazie — niezależnego księgowego, który jeszcze nie złożył mu raportu ze swej kontroli. Być może Cazie wykryła już jego działalność.

A może po prostu przyjechała poszukać Jacksona.

Uchylił lekko drzwi i czekał, aż wzrok przyzwyczai się do przejścia z półmroku w słoneczny blask. Cazie rozmawiała z Billym Washingtonem, ojczymem Lizzie. No, przynajmniej trafiła na Billy’ego, najrozumniejszego człowieka w całym plemieniu. Cazie nie mogła wejść za Jacksonem do budynku — Vicki uparła się, żeby do środka pod żadnym pozorem nie wpuszczać obcych. Zainstalowała nawet prymitywny system selekcji: jeśli przez drzwi próbował przejść ktoś bez specjalnie zsyntetyzowanego chipa, natychmiast zaczynał dzwonić alarm. To była zwykła atrapa, ale jak do tej pory nikomu nie chciało się próbować. Jackson wymacał w kieszeni własny chip.

Ciemne kędziory Cazie błyszczały w wiosennym słońcu. Białe botki i poważny czarny kostium wyglądały świeżo i schludnie. Wykonując jakiś gest w rozmowie z Billym, podniosła rękę, a jej pełna pierś uniosła się, zadrżała i wreszcie opadła.

Co ona tu robi? A co on tu robi? Przez szparę w drzwiach zobaczył, że z lasu wraca spacerkiem Shockey. Nie było już z nim tamtej wołowskiej ślicznotki. Sharon, z twarzą wykrzywioną wściekłością, pomknęła ku niemu jak burza przez zwiędłą trawę. Annie wrzeszczała na reportera. Billy zostawił Cazie, ruszył w stronę Annie, ale po drodze napadł na niego jeden z szyderczych wołowskich nastolatków, który odważył się wyskoczyć ze swego helikoptera na tyle daleko, żeby wcisnąć Billy’emu pod nos swój inhalator. Billy zachwiał się na nogach. Scott Morrison skoczył na smarkacza i go przytrzymał. Obie robokamery błyskawicznie skupiły się na bójce. Kandydat skoczył na drugiego nastolatka, a Sharon krzyknęła. Annie, wciąż z dzieckiem na ręku, podbiegła pospiesznie do Billy’ego, który teraz uśmiechał się z bezmyślnym wyrazem twarzy. Dirk zaczął płakać. Sharon nie przestawała krzyczeć. Cazie odrzuciła do tyłu głowę i wybuchnęła obrzydliwym śmiechem, który zdołał jakoś wznieść się ponad cały ten zamęt. Rzuciła coś do stojącego obok niej głównego inżyniera, a Jackson wyczytał z ruchu warg: „Amerykańskie procesy polityczne w akcji”.

Zamknął za sobą sponiewierane drzwi.

Ależ z nich wszystkich głupcy. Jacksona nie dziwiło zbytnio, że tak wielu Amatorów z zacięciem trwa w zamiarze głosowania na Shockeya, mimo że przyjmowali łapówki od jego przeciwników. Shockey wygra wybory, to widać. Ale na dłuższą metę niczego to nie zmieni. Shockey wygra, ale nie dlatego, że Amatorzy rośli w siłę, która przejmie władzę, ale dlatego, że Woły nie wzięły tej kampanii zbyt poważnie. Użyli marchewki, ale nie użyli kija — rozdając naokoło swoje bawidełka sądzili, że problem już został rozwiązany. Kiedy w dniu wyborów przekonają się, że tak nie jest, wstrzymają się z marchewkami. Obozy Amatorów były nie strzeżone, pozbawione urządzeń technicznych, nie uzbrojone. Następny amatorski kandydat na urząd publiczny przegra. Jackson był właśnie świadkiem politycznego fuksa, niepowtarzalnego splotu nieprawdopodobieństw, dla którego ryzykował cały swój status we własnej grupie społecznej. A to dowodzi, że jest największym głupcem z nich wszystkich. Gdzieś w głębi budynku ktoś płakał.

Zaczął przedzierać się w tamtym kierunku przez ponury mrok, przez stosy rozpadających się wspólnych sprzętów, przez labirynt prowizorycznych przepierzeń, przewróconych kanap, ręcznie tkanych zasłon, połamanych półek. Płacz przybrał na sile. Minął plemiennego robota tkackiego, który cierpliwie wysnuwał z siebie całe metry paskudnej, burej tkaniny ze wszelkich surowych organicznych składników, jakie wrzucono mu do otworu wpustowego. Robot mruczał miękko. Za tym wszystkim, w najdalszym z prowizorycznych przedziałów sypialnych, przy samej pozbawionej okien ścianie, Jackson wreszcie ich odnalazł.

Chłopak, siedzący tyłem do niego, niemal zgięty wpół. Jego plecy były chude i — jak było widać przez dziury w jego ubraniu — całe pokryte piegami. Obok chłopca stała Vicki i otaczała go ramieniem, niemal go podtrzymując. Kiedy oboje się odwrócili, Jackson zobaczył, że chłopak tuli w ramionach dziecko.

— Już miałam iść cię szukać — rzuciła Vicki z ponurą miną. Jackson sięgnął po dziecko. Zobaczył natychmiast, że umiera, pewnie od jakiegoś zmutowanego mikroorganizmu, który zdążył mu zniszczyć system immunologiczny. Usta niemowlęcia okrywały białe łatki kandydozy. Skórę upstrzyły podskórne wylewy. Zapadnięte policzki przylegały ściśle do maleńkiej czaszki. Słyszał wyraźnie, jak ciężko pracują małe płucka przy każdym oddechu. Na szyi tkwiły dwa plasterki, żółty i niebieski: antybiotyki o szerokim spektrum działania i środki antywirusowe. Vicki zawsze nosiła je przy sobie. Nic nie pomogą — było już o wiele za późno.

— Pan jest tym lekarzem? — zachłysnął się chłopiec. — To moja córka. Może jej pan dać strzykawkę Przemiany? W moim plemieniu już żadnej nie mamy… i nigdzie indziej… usłyszałem o tym tu miejscu…

— Nie — odpowiedział mu Jackson — już nie mam więcej strzykawek. — Vicki gapiła się na niego oszołomiona. Najwyraźniej nie spodziewała się takiej odpowiedzi, nie wiedziała, oczywiście, że Theresa pozbawiła go mizernego zapasu.

— Nie ma pan żadnych strzykawek? Naprawdę? — zapytał jeszcze chłopiec.

— Naprawdę — odparł z powagą Jackson.

— Ale czy pan nie jest lekarzem… Wołowskim lekarzem?

Jackson nic już na to nie odpowiedział. Nikt inny też się nie odezwał. Przez długą chwilę ciągnęło się bolesne milczenie. W końcu Jackson żałośnie pokiwał głową, potem potrząsnął nią przecząco. Nie śmiał spojrzeć młodemu ojcu w oczy.

Chłopiec nie kłócił się, nie wybuchnął gniewem, nawet nie płakał więcej. W pochylonych plecach Jackson widział rezygnację — ten chłopiec już nie spodziewał się pomocy. Od samego początku. Przyszedł tu, bo nie miał dokąd pójść.

— Czy zrobisz, co będziesz mógł, Jackson? — rzuciła sztywno Vicki.

Już zdążyła przynieść jego torbę z przynależnej mu kieszonki wśród tej plemiennej graciarni. Jackson wykonał więc wszystkie po kolei zbędne zabiegi. Kiedy skończył, chłopak odezwał się:

— Dziękuję, doktorze.

To wystarczyło, żeby dopełnić upokorzenia.

— Chodź ze mną — zakomenderowała Vicki, więc poszedł za nią, ciesząc się, że może iść, nie dbając wcale o to gdzie. Z dworu weszło kilku Amatorów, porozsiadali się na wspólnych krzesłach, dyskutując z ożywieniem. Vicki powiodła go przez labirynt przepierzeń, za zasłonę rozciągniętą między ścianą a postawionym na sztorc stołem.

— Nikt tu nie wejdzie, Jacksonie.

— Gdzie matka tego dziecka?

Vicki wzruszyła ramionami.

— Wiesz, jak to jest. Tak łatwo zachodzą w ciążę, nic złego nie może się dziać w ich organizmach, wszystkie dzieci wychowuje się w plemieniu wspólnie. Nikt, kto nie ma ochoty zawracać sobie głowy dzieckiem, nie musi.

— W takim razie to bardzo źle. Ta nowa organizacja społeczna, którą stworzyła strzykawka Przemiany — to wszystko nie tak.

— Wiem.

— Wiesz?! Myślałem, że jesteś najgorliwszym adwokatem tego, co ofiarowała światu Miranda Sharifi!

— Jestem najgorliwszym adwokatem tego, żebyśmy się do jej daru przystosowali. Jak dotąd to się nam nie udało.

Nigdy przedtem nie widział jej takiej: poważnej, bezpośredniej, nie chronionej przez to swoje zdystansowane rozbawienie. Nie podobało mu się to. Budziła w nim niepokój. Żeby uniknąć jej wzroku, rozejrzał się po przedziale sypialnym i zdał sobie sprawę, że musi należeć do niej. Nie różnił się wyposażeniem od innych sypialni: prycza do spania, porysowane biurko zarzucone biżuterią domowej roboty, wiszące na kołkach ubrania. Nie było tu nic tak drogiego i nie pasującego jak tamten terminal Jansen-Sagura i kryształowa biblioteka w sypialni Lizzie. A jednak to niewielkie wnętrze wyglądało po wołowsku, nie po amatorsku. Widać to było po kolorach, przygaszonych i harmonizujących ze sobą. Po ustawieniu sprzętów. Po tej pojedynczej gałązce wierzby, tkwiącej w czarnym glinianym naczyniu z niemal orientalnym, oszczędnym wdziękiem.

— Czy zdawałeś sobie sprawę, że płaczesz, trzymając to dziecko? — zapytała.

Nie zdawał sobie sprawy. Otarł mokre policzki, pełen niechęci do niej za to, że zauważyła, a jednocześnie pełen wdzięczności za to, że nie wystawiła jego łez na widok Amatorom, zaśmiewającym się teraz na środku wielkiej hali.

— One cierpią — powiedział, bo trzeba było coś powiedzieć. — Nie tutaj, w tym plemieniu, ale w innych miejscach, bez takich zasobów, oni żyją tak…

— Biedni zawsze żyją w innym kraju niż bogaci, bez względu na to, jak blisko siebie stoją ich domy.

— Proszę cię, nie rób mi wykładów na temat…

— Popatrz na to, Jacksonie. — Wysunęła górną szufladę biurka, wyjęła stamtąd holoodtwarzacz i rzuciła mu polecenie: — Proszę zapis numer trzy. — Potem wręczyła urządzenie Jacksonowi.

Malutki ekranik pokazywał nagranie z serwisu informacyjnego. Pochodziło z wołowskiego kanału, a ton komentatora balansował gdzieś między rozbawieniem a pogardą. Program, nie dłuższy niż dwuminutowy, pokazywał wywiad z grupką lekarzy z Teksasu, którzy założyli chronioną polem Y klinikę tuż przy enklawie Austin, żeby w niej leczyć nie Odmienione amatorskie dzieci. „To konieczne — tłumaczył młody lekarz, któremu pilnie przydałby się fryzjer. — One odczuwają cierpienia fizyczne. To, na co pozwala Miranda Sharifi, to zbrodnia”. Ekran pociemniał.

— „To, na co pozwala Miranda Sharifi” — parsknęła Vicki. — Nadal nie chcemy przyjąć za nic odpowiedzialności.

— Kim są ci „my”? — warknął zirytowany. — Raz używasz „my” w odniesieniu do Amatorów, innym razem — do Wołów.

— No i co z tego? Jackson, jest coraz więcej nie Odmienionych dzieci. Potrzebują lekarzy.

Przed oczyma stanęła mu znów tamta zmęczona twarz lekarza z holo, pole zabezpieczające wokół kliniki, potem Amatorzy, którzy wdarli się do jego mieszkania, kiedy była w nim sama Theresa. Mimo całej nieodpartej sympatii dla Lizzie, nie miał ochoty prowadzić praktyki wśród Amatorów. Nie po to się szkolił.

— Współczucie jest o wiele łatwiej odczuwać, niż okazywać czynem, prawda? — odezwała się Vicki. — Ale na dłuższą metę przynosi o wiele mniej satysfakcji. Wierz mi, ja to wiem.

— Nie zauważyłem jeszcze, żebyś kiedykolwiek sądziła inaczej — rzucił oschle.

— Masz rację. — Vicki roześmiała się. Nachyliła się i pocałowała go.

Jackson był kompletnie zaskoczony. Co ona wyrabia? Chyba nie całuje go dlatego, że płakał nad amatorskim dzieckiem… prawda? Nie wydaje się aż tak… Aż wreszcie pierzchły od niego wszystkie myśli. Miała miękkie wargi, węższe niż Cazie, ciało wyższe i mniej zaokrąglone. Przylgnęła na krótko ustami do jego ust, cofnęła się, wróciła. Jackson przyciągnął ją do siebie i poczuł, jak od warg spływa mu przez cały tors przyjemny dreszcz, kończący się nie mniej przyjemnym wstrząsem jego męskości. Przycisnął ją mocniej do siebie.

Vicki jednak go odepchnęła.

— Pomyśl trochę o tej klinice — powiedziała. — W czasie wolnym od innych trosk, naturalnie. Oto nadchodzi.

Jackson uświadomił sobie, że słyszy dzwonek alarmu, że przez cały ten czas towarzyszył mu on gdzieś na krawędzi świadomości. Ponad dźwięk dzwonka wybijał się wrzask Cazie, która darła się:

— Jackson! Wiem, że gdzieś tam jesteś! Jackson, do cholery, muszę z tobą porozmawiać.

Vicki uśmiechnęła się. Z całym rozmysłem rozsunęła zasłony i zawołała:

— Tutaj, Cazie! Jesteśmy tutaj.

Cazie ruszyła energicznie przez żałosny labirynt zniszczonych mebli. Od razu pojęła całą scenę — Jackson przy łóżku Vicki, a ona sama jedną ręką odchyla wdzięcznie zasłonę. Na twarzy Jacksona rumieniec, na twarzy Vicki przebiegły uśmieszek. Cazie zamarła w bezruchu.

— My już skończyliśmy — zagruchała Vicki. — No to na razie, Jackson. — Puściła do niego oko.

A on bał się podnieść wzrok na Cazie.


Pierwszy kwietnia, dzień wyborów, nie był pogodny. Kiedy Jackson obudził się w dusznej sypialence w budynku plemiennym w okręgu Willoughby, usłyszał, jak deszcz dzwoni o dach.

Wcale nie planował, że tu będzie. Ale wczoraj wpadł na ogień zaporowy reporterów i ich robokamer, a dwóch z nich usiłowało go przyprzeć do muru, żeby zobaczyć, kim jest. Byli na tyle blisko, że mogli dojrzeć jego genomodyfikowane oczy. Odepchnął ich i uciekł do wnętrza budynku, gdzie Lizzie uparła się, że powinien przenocować, jeśli nie chce zostać rozpoznany. Vicki przebywała teraz u jakiegoś innego plemienia. Jackson z tego powodu nawet odczuwał zadowolenie.

Leżał na twardej pryczy z niekonsumowalnego tworzywa, gapiąc się w półmroku na dwie stykające się ściany z pianki budowlanej, trzecią z czegoś, co wydawało się porzuconym arkuszem blachy, przytwierdzonym połamanymi kawałkami krzeseł, i ostatnią z chałupniczej burej zasłonki. Na arkuszu blachy wisiała ręcznej roboty makatka w kolorze lawendy z karmazynowym napisem: WITAJ NIEZNAJOMY Jackson wywnioskował z tego, że umieszczono go w pokoju gościnnym.

Wstał, przeciągnął się, włożył spodnie i ruszył w kierunku zwykłych porannych hałasów dobiegających ze środka przepastnej hali.

— Dzień dobry! — zaszczebiotała na jego widok Lizzie. W jej czarnych oczach migotały iskry. Była ubrana do wyjścia, z butami do wędrówki na nogach. Dirk leżał na podłodze, w turkusowym plastikowym pojemniku, wymachując tłustymi piąstkami i łapiąc za palce bosych stopek. — Dziś jest ten dzień!

— Gdzie Shockey? — zapytał Jackson. Miał straszną chęć na kawę, ale wiedział, że jej nie dostanie.

— Przy śniadaniu. Razem z tymi, co chcą się zobaczyć na golasa w wiadomościach. Jest pan głodny?

— Nie — skłamał Jackson.

— To dobrze. Bo teraz jest najlepszy moment, żeby pana stąd wydostać, zanim reporterzy wrócą na dobre. Większość z nich poleciała na noc do domów, a ci, co zostali, są teraz przy poletku żywieniowym. Lokale wyborcze są otwarte od dziewiątej do południa. Mam zamiar się wymknąć tylnym wyjściem, żeby spotkać się z Vicki przy pańskim helikopterze, a potem obie polecimy sprawdzić plemię z Wellsville. Chce pan iść?

— Jeśli macie się spotkać przy moim helikopterze, to przynajmniej tam muszę ci towarzyszyć. Jadłaś już, Lizzie?

— Nie mogę. Jestem zbyt podniecona. O, mama! Tu jest Dirk — już go nakarmiłam.

Z sypialni wychynęła Annie, obrzuciła Jacksona nieprzyjaznym spojrzeniem i podniosła z podłogi wnuka. Jednak jej nieprzyjazne miny nie były na serio. Annie nie czuła się dobrze przy Wołach, jednak mocno zmiękła w stosunku do Jacksona, kiedy się zorientowała, że nie lubi Vicki. Czy Jackson rzeczywiście nie lubi Vicki? Nie widział jej ani razu w ciągu ostatniego tygodnia, od tamtego dnia, kiedy się całowali. Nie miał ochoty jej widzieć. Ani Cazie. Ani nawet Lizzie. Chciał tylko odnaleźć swój helikopter, polecieć do domu i napić się kawy. Wiedział doskonale, że sam siebie okłamuje.

— Dobry, Annie! — odezwał się. — Wybierasz się na śniadanie?

— Nie przy tych wszystkich kamerach! — żachnęła się. — Billy skoczył przynieść trochę dobrej ziemi i zjemy tu w środku, przyzwoicie, dziękuję bardzo.

Lizzie ukryła uśmiech. Złapała Jacksona za rękę i powiodła w stronę niewielkich drzwi, jak dotąd nie wykrytych przez robokamery, a wyciętych przez Billy’ego z tyłu budynku, tam gdzie kryły je zarośla i wybujałe chwasty. Drzwiczki były tak niskie, że Lizzie i Jackson musieli się przez nie przeczołgać na kolanach. Piankę cięło się ciężko.

— Lizzie, skąd Billy wydostał regulowaną piłę laserową, żeby wyciąć te drzwi?

Lizzie obejrzała się przez ramię z szerokim uśmiechem na twarzy.

— To ja znalazłam sposób, żeby mu ją wyszperać. W zeszłym miesiącu. Ale nie powiem panu jak.

Uciekli w deszczu, który teraz przeszedł w mżawkę. Mimo to Jackson był kompletnie mokry i zmarznięty, zanim zdołali dotrzeć do helikoptera, ukrytego pod nieprzejrzystym polem Y. Na zewnętrznej pokrywie siedziała Vicki, brudząc ją błotem z kombinezonu.

— Dobry, Lizzie! Dobry, Jackson!

— Vicki! Jak tam wygląda w obozie Farli i Maksa?

— Dobrze. Wszyscy wstali, przebrali się w najlepsze ubranka, najpiękniejszą biżuterię i zebrali się dookoła terminalu, gotowi na polityczną nieśmiertelność. — Uśmiechnęła się do Jacksona, który odpowiedział jej wymuszonym grymasem.

— Za piętnaście minut otwierają urny — powiedziała Lizzie. — Chyba będę głosować w Wellsville.

— Zrób to tutaj — podsunęła Vicki.

— Tutaj? Jak?

— Jestem pewna, że Jackson ma możliwość łączenia się z rządowymi kanałami. Prawda, Jackson? Możemy więc siedzieć właśnie tu, w tym wołowskim wehikule i wybrać pierwszego od dziesięcioleci amatorskiego kandydata.

Lizzie zaśmiała się radośnie.

— Zróbmy tak!

— Jackson? — rzuciła pytająco Vicki.

Jackson przeciągnął spojrzeniem po wszystkich trzech przesiąkniętych deszczem i wyplamionych błotem ubraniach i doszedł do wniosku, że niechybnie mu odbiło.

— Jasne, czemu nie?

— Och, jestem taka podniecona! — paplała Lizzie.

Otworzył kabinę i wcisnęli się do środka. Jackson włączył terminal, poprosił o oficjalny kanał rządowy i wszedł do programu wyborczego. O dziewiątej spojrzał znacząco na Lizzie. Dziewczyna uroczyście pochyliła się do przodu.

— Lizzie Francy, numer obywatelski CLM-03-9645-957, w głosowaniu dodatkowym na stanowisko nadzorcy okręgowego okręgu Willoughby w Pensylwanii.

— Numer obywatelski zweryfikowany. Proszę przyłożyć do ikony lewe oko w celu pobrania odbitki siatkówkowej. — Przyłożyła. — Kandydaci zarejestrowani do wyborów na stanowisko nadzorcy okręgowego okręgu Willoughby to Susannah Wells Livingston, Donald Thomas Serrano i Shockey Toor. Na którego kandydata oddaje pani głos?

— Na Shockeya Toora — oznajmiła bardzo wyraźnie Lizzie.

— Jeden głos na Shockeya Toora. Oficjalnie zarejestrowany.

— Już! — wyszeptała Lizzie. — Vicki, teraz ty.

Vicki zagłosowała. Jackson, który nie był zarejestrowany w okręgu Willoughby, poczuł, jak coś ściska go w piersi. Lizzie będzie miała swoją wygraną, ale to będzie pierwsza i ostatnia wygrana Amatorów. Nie miała pojęcia, do jakich sił i środków może się uciec skamieniała struktura władzy, kiedy tylko poważnie potraktuje zagrożenie. Wyjrzał przez okno na ponury, zmoczony deszczem las. Obok pojazdu przebiegła wyliniała wiewiórka ziemna.

— Szybko! — zawołała Lizzie. — Przełączcie na wyniki!

— Lizzie, dopiero dziewiąta trzy!

— No dobra, przełączcie na wiadomości.

Vicki przełączyła. Relację nadawał kanał czternasty. Jackson patrzył na znajome poletko żywieniowe, teraz zupełnie puste. Wszyscy pewnie weszli do środka zagłosować.

Czyjś głos recytował śpiewnie:

— Tutaj, w dniu wyborów dodatkowych w okręgu Willoughby w Pensylwanii, obywatele biorą udział w niezwykłym głosowaniu, mającym wyłonić nowego nadzorcę okręgowego. Jeden z kandydatów nie przywykł do sprawowania oficjalnych urzędów — i pewnie jest także zupełnie do tego nie przygotowany. Oto wybory, przez które rozgorzała ogólnonarodowa dyskusja nad tym, kto ma najlepsze predyspozycje do obejmowania urzędów publicznych, jak powinno się rejestrować uprawnionych do głosowania i jak zabezpieczyć tych politycznie niewinnych przed działaniami tych politycznie oportunistycznych. Po raz pierwszy naszą kamerę wpuszcza się do tej… „wspólnoty”… żebyśmy mogli obserwować, jak jej członkowie ustawili się w kolejce do głosowania.

Robokamera podjechała do otwartych drzwi budynku i przystosowała się do panującego wewnątrz półmroku. Szerokokątne soczewki pokazywały w jednym końcu plemienny terminal na stole pokrytym białą, czerwoną i niebieską materią. Z drugiej strony uformowała się kolejka ze wszystkich członków plemienia, którzy przesuwali się powoli, kiedy pojedynczo podchodzili, aby oddać głos. Sto sześćdziesiąt dwoje Amatorów sunęło wolno, szurając nogami, trzymając na rękach dzieci lub trzymając się parami za ręce.

— Tam jest mama i Dirk! — pisnęła Lizzie. — I Billy. I Sharon z Callie. Shockey musiał już chyba głosować, chciał iść pierwszy. — Minęła chwila. — Dlaczego oni tak dziwnie wyglądają?

Jackson przysunął się bliżej ekranu.

— Dlaczego oni wyglądają tak jakoś… niesamowicie? — powtórzyła Lizzłe.

Robokamera zrobiła teraz zbliżenie. Sharon Nugent, Franklin Caterino, Norma Kroll, Scott Morrison — ich twarze były niepewne i pełne napięcia. Brwi zmarszczone, spuszczony wzrok, przyspieszony oddech — tak reagowali, kiedy kierowała się na nich kamera. Sharon przytuliła się do swej starszej już matki, a Sam Weller przysunął się bliżej do nich obu.

— Co tam się dzieje?! — krzyknęła Lizzie. — Gdzie jest Shockey? Kamera odnalazła go skulonego na starym ogrodowym leżaku w jakimś ciemnym kącie. Ciasno zaciśnięte dłonie złożył na podołku. Kiedy podniósł wzrok na głosujących, twarz ściągnęła mu się napięciem. Jackson dałby głową, że Shockey drży. Ktoś zatrzasnął drzwi od środka.

— Łamiąc przedwyborcze ustalenia, Amatorzy właśnie wykluczyli działania naszej kamery — oznajmił komentator z głębokim niezadowoleniem w głosie. — Połączymy się teraz z kolejnym miejscem elekcji w tym okręgu… Nie, ten budynek także wydaje się szczelnie zasłonięty.

— Wyłącz to. Przełącz na tabelę wyników — rzuciła Vicki.

Była dziewiąta siedemnaście. Jackson znalazł w rządowym kanale odpowiedni grafik, spokojną, skromną tabelkę:


ROZKŁAD GŁOSÓW

W WYBORACH DODATKOWYCH

NA STANOWISKO NADZORCY OKRĘGOWEGO

OKRĘGU WILLOUGHBY


SUSANNAH WELLS LIVINGSTON: 3

DONALD THOMAS SERRANO: 192

SHOCKEY TOOR: 2


Kiedy się przyglądali, Donaldowi Serrano przybyły kolejne dwa głosy.

— Oszukują! — wrzasnęła Lizzie. — Widzieliśmy, jak ludzie głosują na Shockeya!

— Widzieliśmy, jak ludzie głosują — poprawiła ją Vicki. — Tak naprawdę wcale nie widzieliśmy na kogo.

— Ale to musi być oszustwo!

Jackson myślał intensywnie. Te wyniki zupełnie nie mają sensu. Ale Vicki miała pewnie rację, że system nie oszukuje — nikt nie śmiałby przy nim majstrować. Kiedy raz sfałszuje się wyniki wyborów na niekorzyść Amatora, następnym razem można zrobić to samo w stosunku do Woła. A kanały informacyjne wynajmą najlepszych szperaczy, żeby się dowiedzieć, kto w tym maczał palce. Nie. Tu dzieje się coś całkiem innego. Ale co? I dlaczego?

— Lećmy do domu — zakomenderowała nagle Lizzie. — Och, szybko!

Jackson wymienił spojrzenia z Vicki, uniósł helikopter i poleciał z powrotem. Podczas krótkiego lotu obserwowali, jak Donald Serrano przejmuje niemal wszystkie głosy. Wszyscy szli do wyborów wcześnie, jak przystało na porządnych obywateli. Jackson wylądował tuż koło pojazdów reporterów; nikt nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi, dopóki nie pojawiła się Lizzie. Ignorując wszystkie pytania i komentarze, pognała w stronę drzwi wejściowych. Jackson i Vicki z kamiennymi twarzami podążyli za nią.

Drzwi były zamknięte.

Lizzie rzuciła szybko kody nadrzędne i wpadła do środka.

— Lizzie! — odezwała się na jej widok Annie. — Czemu tak biegasz? Stało się coś? — Annie przyciskała do siebie kurczowo Dirka, który uderzył w płacz.

— Coś się stało?! — wrzasnęła Lizzie. — Shockey przegrywa! Nikt na niego nie głosuje.

Annie odsunęła się o krok i spuściła oczy. Annie! — która każdą niesubordynację witała gniewnym spojrzeniem i szorstkimi komendami. Poprawiła na ręku Dirka. Dziecko zobaczyło matkę i Vicki, więc się na chwilę uspokoiło, dopóki nie dostrzegło Jacksona. Wtedy natychmiast znów się rozpłakało, kryjąc twarz na ramieniu Annie.

— Annie, głosowałaś? — spytała spokojnym tonem Vicki. Annie jeszcze bardziej się cofnęła i wymamrotała: — Tak.

— Głosowałaś na Shockeya?

Bez słowa, z widocznym cierpieniem, pokiwała głową na „nie”.

— Dlaczego nie?! — krzyknęła znów Lizzie, a Dirk zawodził nieprzerwanie, kiedy tylko podnosił głowę znad ramienia Annie i na nowo widział przed sobą Jacksona.

Annie jeszcze silniej przycisnęła dziecko.

— Ja nie… Shockey, nie jest… Przepraszam, skarbie, ale to wszystko jest za… Lepiej nam będzie z kimś, kto wie, co robić.

Jackson zastygł w bezruchu. Sposób zachowania Annie coś mu przypominał, tylko że jak na razie nie potrafił sobie przypomnieć co. Za chwilę powinien już wiedzieć. Po drugiej stronie wspólnego centralnego kręgu, na którym nie było już głosujących, wychynął z sypialenki Annie Billy Washington. Postawny starszy człowiek zrobił kilka niepewnych kroków, przystanął, popatrzył na Annie, zrobił jeszcze kilka kroków i spuścił wzrok. Jackson dostrzegł, jak drżą mu ręce, jak zmusza się, by iść naprzód.

Theresa! Oni wszyscy — Billy, Annie, nawet Dirk — zachowują się zupełnie jak Theresa.

Nawet Shockey. Dziś kuli się na swoim leżaku, bojaźliwy i nerwowy — a jeszcze wczoraj, pełen buńczucznego, niewinnego zepsucia pieprzył w lesie żądną wrażeń wołowską dziewczynę…

A tamta dziewczyna wdychała coś z inhalatora.

— Wychodźcie — odezwał się raptem do Vicki i Lizzie. — Już. W tej chwili wyjdźcie z budynku. Vicki, bierz Annie.

Popatrzyła zaskoczona, ale nie protestowała — pewnie usłyszała coś w jego głosie. Złapała Annie pod ramię i powlokła ją w stronę drzwi.

— Nie, nie — jęknęła Annie. — Nie, proszę. Nie chcę tam wychodzić, proszę…

— No, chodźmy — powtórzył Jackson i złapał Annie pod drugie ramię, żeby pomóc Vicki ją wlec.

— Co? Co to jest? — dopytywała się Lizzie, ale posłusznie ruszyła za nimi.

Na dworze Dirk wyjrzał nad ramieniem Annie i zaczął płakać jeszcze głośniej. Lizzie porwała go w ramiona. Jackson pognał je wszystkie — Annie bez płaszcza — w deszczu w stronę swojego helikoptera. Kamery ruszyły w ich kierunku, a reporterzy, śledzący wyniki wyborów, podnieśli wzrok znad ekranów… Jackson wepchnął Annie do kabiny i wystartował.

— Dobra — zaatakowała Vicki. — Co to było?

— Jeszcze nie jestem pewien — odparł Jackson. — Chyba jakiś neurofarmaceutyk, jak mi się wydaje. W postaci gazowej. Tylko… — Tylko że czyściciel komórek w organizmie Annie musi już dawno pracować, oczyszczając całe ciało z obecności obcych cząsteczek, kiedy tylko przestała je wdychać. Jednak Annie nadal kuliła się i trzęsła, a Dirk płakał i z całych sił przyciskał się do matki. No i jeśli neurofarmaceutyk rozpylono w budynku, to on, Lizzie i Vicki także powinni byli się go nawdychać. Tylko że Lizzie była wyraźnie wściekła, Vicki — czujna, a sam Jackson wcale nie czuł się roztrzęsiony ani niespokojny. A więc jeśli nie w budynku…

Wylądował i obrócił się w fotelu, żeby spojrzeć na siedzącą z tyłu Annie.

— Annie, czy jadłaś śniadanie na poletku żywieniowym?

Potrząsnęła przecząco głową i splotła ciasno dłonie. Strzelała oczami na boki, a jej pierś unosiła się i opadała gwałtownie.

— Czy Billy jadł śniadanie na poletku żywieniowym?

— Po… poszedł tam, żeby przynieść nam trochę ziemi na śniadanie… przyzwoicie…

— I wcale nie byłaś dzisiaj na poletku żywieniowym? Annie zaczerpnęła głęboko powietrza.

— Ja… później. Jak sobie poszli ci reporterzy i wszyscy wrócili do domu… Wyszło trochę słońca i… Dirk potrzebuje słońca. Tylko tam siedzieliśmy, w ubraniach… my nie… — urwała i zapatrzyła się w okno, z ładną, pulchną twarzą ściągniętą przerażeniem. — Proszę, doktorze, niech pan mnie weźmie do domu…

Zupełnie jak Theresa.

— Oddychaj równomiernie, Annie — nakazał jej. — Proszę, przyłóż sobie ten plasterek.

— Nie, ja… Co to jest? — Annie bezradnie potrząsnęła głową.

— Vicki, przyłóż jej ten plaster — nakazał wobec tego Jackson. Przyglądał się uważnie, jak Vicki to robi. Annie — Annie! — wcale się nie opierała.

Skuliła się przy oknie, wystawiła rękę w mdłym geście obrony, który oszołomiona sytuacją Vicki zupełnie zignorowała. Przykleiła energicznie plaster do karku Annie. Annie zaskamlała.

Po kilku minutach usiadła trochę bardziej prosto, ale jej dłonie nadal pozostały ciasno splecione, a całe ciało napięte.

— Czy teraz już możemy wracać do domu? Co tu się dzieje, doktorze? Proszę… niech pan nas weźmie do domu!

Jackson przymknął oczy. Ten plaster to był neurofarmaceutyk, który nosił przy sobie dla Theresy, a którego ona nigdy nie chciała użyć. Powodował produkcję biogennych amin, które z kolei wyzwalały w organizmie aż dziesięć różnych neuroprzekaźników. Łagodziły one niepokój i obniżały zahamowania w stosunku do bodźców uznanych za groźne. Plaster złagodził nieco symptomy Annie, ale ich nie wyeliminował.

— Vicki, przyłóż plaster Dirkowi — powiedział, ale zaraz się poprawił. — Nie, czekaj — lepiej nie.

Krew i mózg Dirka powinny już być oczyszczone ze wszystkiego, czego mógł się nawdychać w obozie, a mimo to nadal zachowywał się jak niemowlę z bardzo poważnymi zahamowaniami, w szczytowym stadium ataku lęku przed obcymi. A przecież Dirk zwykle nie był nieśmiały. Dlaczego ten neurofarmaceutyk się nie zużywa?

— To było na poletku żywieniowym, prawda? — odezwała się Vicki. — Lizzie, chodziłaś tam dzisiaj?

— O czym wy w ogóle mówicie, co? — zaczęła dopytywać się Lizzie. — Czy ktoś coś zrobił Dirkowi?!

— Ja też nic nie jadłam u tamtych — mówiła Vicki. — Byłam zbyt podekscytowana. Dlaczego czyściciel komórek nie neutralizuje efektów u Dirka?

— Nie wiem — odparł Jackson, a w tej samej chwili Lizzie wrzasnęła:

— Jakich efektów?! Co się stało mojej dzidzi?! — A Annie sięgnęła ręką przez oparcie fotela, klepnęła Jacksona w ramię i rzuciła roztrzęsionym głosem:

— Jak ktoś coś zrobił temu dziecku…

Vicki zignorowała ich wszystkich i włączyła z powrotem terminal.


ROZKŁAD GŁOSÓW

W WYBORACH DODATKOWYCH

NA STANOWISKO NADZORCY OKRĘGOWEGO

OKRĘGU WILLOUGHBY


SUSANNAH WELLS LIVINGSTON: 104

DONALD THOMAS SERRANO: 1681

SHOCKEY TOOR: 32


— To Donald Serrano — stwierdziła Vicki. — Znalazł sposób, żeby wygrać wybory, a wszyscy myśleli, że zadowala się tylko rozdawaniem łapówek w naturze.

— Nie — odpowiedział jej Jackson. — Nie wiemy, jak to zrobić.

— Co zrobić?! — krzyknęła Lizzie.

Podniósł głos, żeby przekrzyczeć strach Annie, niepokój Lizzie i płacz Dirka.

— Jak wyprodukować neurofarmaceutyk, który nie zostanie natychmiast uprzątnięty przez czyściciela komórek. Periodyki medyczne, moi koledzy ze studiów, którzy zajęli się badaniami… wszyscy tego szukają. Dającego się opatentować halucynogenu albo syntetycznej endorfiny, albo innego wywołującego błogostan narkotyku, którego nie trzeba wdychać co kilka minut… Na litość boską, wyjdźmy na zewnątrz, Vicki. Nie słyszę własnych myśli.

Jackson i Vicki wygramolili się na zewnątrz. Jackson zamknął drzwi przed obsypującą go trwożliwymi pytaniami Annie i uparcie chcącą pójść za nim Lizzie. Stał później na deszczu, po karku spływała mu woda, a on próbował jakoś poukładać myśli.

— Nikt w całym medycznym światku nie zbliżył się nawet do tego rodzaju przełomu. A gdyby nawet, nie wykorzystaliby tego na tak groszową sprawę jak lokalne wybory. To rzecz warta miliardy.

— No to kto? — zapytała Vicki. — Miranda Sharifi?

— Ale po co? Dlaczego Superbezsenni mieliby coś takiego robić?

— Nie wiem.

Helikopter cały się trząsł. Jackson popatrzył na Lizzie, wściekle walącą od środka w zalewane deszczem okno, na Annie, z tą ledwie przywróconą odrobiną tolerancji dla nowych sytuacji i to tylko na tyle, na ile wystarczy neurofarmaceutyku w plasterku. Popatrzył na niemowlę, które zachowywało się jak mała Theresa, okazując właściwą Theresie nieśmiałość i przenikliwy lęk przed wszystkim, co nowe, ryzykowne czy choćby odmienne od tego, co robiła zawsze.

Jak na przykład wybór Amatora na stanowisko polityczne. Ale kto, Jackson? — dopytywała się Vicki. — Kto jest w stanie zrobić coś takiego, i to w tylu miejscach naraz? I jak?

— Nie wiem — odparł Jackson. Ale to musiała być Miranda, nikt inny nie posiadł tak zaawansowanej wiedzy neurobiologicznej… ale jednocześnie to nie mogła być Miranda. Przecież z zasady nie działała na szkodę ludzi!

Czy naprawdę?

To musiała być Miranda. To nie mogła być Miranda.

Cała populacja Theres.

— Ja… ja nie wiem.

12

LIZZIE MOCNO PRZYCISKAŁA DIRKA, PRÓBUJĄC PRZY tym udawać, że to tylko ze względu na dziecko. Nigdy przedtem nie widziała niczego podobnego. Doktor Aranow zabrał ich do enklawy Wschodniego Manhattanu, przeleciał właśnie przez pole Y, jakby wcale nie istniało, i wylądował na dachu wieżowca. Tylko że to wcale nie był taki blok mieszkaniowy, jaki Lizzie pamiętała z dzieciństwa, spędzonego w amatorskim miasteczku Wschodni Oleant, i jakie zdarzało jej się potem widywać w czasie wędrówek. Ten dach wcale nie przypominał dachu. Był po prostu śliczny. Porośnięty jasnozieloną genomodyfikowaną trawą, pełen grządek z delikatnymi kwiatami, ławek i dziwnych robotów, na których widok aż zaświerzbiały ją ręce, żeby porozbierać je na części. Ale nawet by ich nie tknęła. Nie była dość bystra. Była tylko tępą Amatorką, która wszystko spieprzyła: przegrała wybory, zawiodła swoje plemię i w jakiś dziwny sposób, którego nawet nie pojmowała, skrzywdziła przy tym własne dziecko.

— Tędy — powiedział doktor Aranow, prowadząc ich po dachu. Było ciepło — na niebie ani jednej chmurki.

— „Ach, cóż tak rzadkie jest jak dzień czerwcowy” — rzuciła Vicki, zupełnie bez sensu, bo przecież jest kwiecień. Vicki się nie uśmiechała, ale nie sprawiała wrażenia zmieszanej jak Lizzie. No tak, oczywiście, Vicki kiedyś sama tak mieszkała. Lizzie poczuła jakiś bliżej nieokreślony wstyd: nie wyobrażała sobie, że Vicki porzuciła coś podobnego. Przypomniała sobie, jak to nieraz pouczała Vicki na temat tego, jak wygląda świat i na to wspomnienie aż skręciła się w środku. Za mało wiedziała, żeby pouczać Woły. Nic nie wiedziała.

A jeszcze wczoraj wiedziała wszystko. Jeszcze wczoraj.

Doktor Aranow odwiózł Annie do obozu. Teraz wprowadził Lizzie, Dirka i Vicki do windy, która powiedziała:

— Dzień dobry, doktorze Aranow.

— Dzień dobry. Proszę do mojego mieszkania. Czy moja siostra jest w domu?

— Tak — odpowiedziała winda. — Pani Aranow jest w domu.

Winda zatrzymała się, a drzwi otworzyły się wprost na najpiękniejszy pokój, jaki Lizzie w życiu widziała. Długi, wąski, z gładkimi białymi ścianami, podłogą z błyszczącego srebrzystoszarego kamienia, usianą dywanikami. Idealny stoliczek, a na nim róże — tylko że właściwie to nie były róże, miały dziwne srebrnoszare liście i urzekający zapach — i obraz oświetlany nie wiadomo przez co. Lizzie nic a nic nie rozumiała z tego obrazu. Dwie nagie kobiety karmiły się na trawie, a obok dwaj mężczyźni w sztywnych, niekonsumowalnych ubraniach. Mężczyźni wyraźnie nie byli głodni.

— Oczywiście oryginalny Manet — odezwała się Vicki, ale doktor Aranow nie odpowiedział. Szedł energicznie dalej, a kiedy ruszyły za nim, Lizzie zorientowała się, że cudny biały pokój z różami to tylko korytarz.

W środku mieszkania był kolejny korytarz, a potem prawdziwy pokój. Lizzie aż dech zaparło w piersiach. Jedna ściana była cała z pola Y i wyglądała na zielony, bardzo zielony park. Na pozostałych ścianach przemieszczały się subtelne szaro-białe wzory — to pewnie jakieś programowane ekrany. Czy ten park to też program? Krzesła były białe i miękkie, stoły lśniły wypolerowane, w środku miały jakieś dziwne rośliny… Była tam też dziewczyna, siedziała na twardym, drewnianych krześle i jadła doustne jedzenie z jakiegoś dziwnego robota, który sam był płaski i lśniący jak kolejny stół.

— Thereso — odezwał się doktor Aranow, i nawet Lizzie mimo chłonięcia widoku i narastającego przygnębienia — nie wie nic, zupełnie nic! — zdołała dosłyszeć w jego głosie ostrożną delikatność. — Thereso, nie niepokój się, przyprowadziłem tylko kilka osób na spotkanie w interesach.

Dziewczyna skuliła się w swoim krześle. Nie była starsza od Lizzie, a wyglądała na przestraszoną i niespokojną… Bała się Lizzie i Vicki? To bez sensu. Głowę dziewczyny otaczała chmurka bladych, srebrzystych włosów; była bardzo chuda, ubrana w dziwaczną, luźną i kwiecistą suknię, która — Lizzie mogłaby przysiąc — wyglądała na konsumowalną. Jak to możliwe? Nie widać było żadnych dziur.

— To jest Vicki Turner — powiedział doktor Aranow — a to Lizzie Francy i jej syn, Dirk. To jest moja siostra, Theresa Aranow.

Theresa nic nie odpowiedziała. Lizzie wydało się, że trochę drżała i miała przyśpieszony oddech. To była Wołówka, a przecież nie wyglądała tak jak Vicki, reporterzy albo te dziewczyny, które lubiły pieprzyć się z Shockeyem, kiedy został kandydatem. Theresa wyglądała… wyglądała…

Theresa wyglądała tak, jak teraz wyglądał Shockey, Annie i Billy.

Vicki i doktor popatrzyli na siebie znacząco, ale Lizzie nie potrafiła zinterpretować ich spojrzenia, a potem Vicki zapytała miękko:

— Pani Aranow, czy chciałaby pani zobaczyć dzidziusia?

Dziwaczny strach Theresy trochę osłabł.

— Och, dzidziuś… tak… proszę…

Doktor Aranow wziął od Lizzie Dirka — na szczęście akurat spał — i położył na rękach Theresy. Dziewczyna wpatrzyła się w niego w absolutnym zachwycie i ku zdumieniu Lizzie zaczęła płakać. Nie łkała, tylko po jej bladych policzkach toczyły się blade, pozbawione blasku łzy.

— Czy mogłabym… Jacksonie, czy… mogłabym go potrzymać, kiedy będziecie mieli swoje zebranie?

— Oczywiście — odpowiedziała jej Vicki, a Lizzie poczuła chwilowy przypływ niechęci. Dirk to jej dziecko, a ta dziewczyna, ta wołowska Theresa, która żyła sobie w takim otoczeniu, teraz zapragnęła i dziecka Lizzie — ta Theresa nawet nie zapytała jej, Lizzie, czy może potrzymać Dirka. Widać było po niej, że to słabeusz. Ona nie wytrzymałaby nawet trzech minut, gdyby miała, używając własnego sprytu, zaopatrzyć całe plemię w wyszperane dobra.

— Będziemy tuż obok, w jadalni — powiedział Jackson i wziął pod ręce Vicki i Lizzie.

Ta jadalnia to wcale nie było poletko żywieniowe, tylko stół z dwunastoma wysokimi krzesłami, nieruchomy robot obsługi i jeszcze więcej wielkich, dziwnie wyglądających roślin, które z pewnością muszą być genomodyfikowane. Z jednej ściany spływała kaskada wody — i to nie był żaden program, tylko prawdziwa woda. Polerowany stół był zupełnie pusty. Lizzie zaburczało w brzuchu.

— Nie ma pan nawet poletka żywieniowego? — zapytała, nie wiadomo dlaczego, jakby ze złością.

— Mam — odpowiedział niezbyt uważnie doktor Aranow — ale lepiej będzie… Jesteś głodna? Jones, proszę śniadanie na trzy osoby. To samo co jadła Theresa.

— Proszę bardzo, doktorze Aranow — odpowiedział pokój.

— Caroline, proszę się włączyć.

Lizzie nie widziała żadnego terminalu, a jednak jakiś inny głos powiedział zaraz:

— Słucham, doktorze Aranow.

— Masz system osobisty Caroline VIII. Jestem pod wrażeniem.

— Caroline, proszę zadzwonić do Thurmonda Rogersa w Kelvin-Castner. Proszę mu powiedzieć, że to sprawa nie cierpiąca zwłoki.

— Tak, doktorze Aranow.

— Thurmond to mój stary znajomy — zwrócił się teraz do Vicki. — Razem kończyliśmy medycynę. Jest etatowym badaczem w Zakładach Farmaceutycznych Kelvin-Castner, on nam pomoże.

— Pomoże nam w czym? — zapytała Vicki, ale Lizzie już nie słyszała odpowiedzi. W drugim pokoju rozpłakał się Dirk. Lizzie z miejsca do niego popędziła. Theresa bezradnie trzymała dziecko, kołysząc je i nucąc jękliwie, podczas gdy Dirk wrzeszczał ze strachu i usiłował uciec z jej kolan.

Lizzie wzięła go na ręce. Od razu poczuła więcej sympatii do Theresy. Dirk schował twarz na ramieniu matki i przywarł do niej z całej siły.

— Proszę się nie przejmować — powiedziała Lizzie. — To tylko dlatego, że pani nie zna.

— Czy on… czy on boi się… obcych?

— Dopiero od dzisiejszego poranka!

Obie dziewczyny popatrzyły na siebie. Lizzie nagle uświadomiła sobie, jak muszą wyglądać: Theresa z jej genomodyfikowaną urodą i elegancką suknią, a obok niej Lizzie z kombinezonem oblepionym błotem i zeschłymi liśćmi, które przyczepiły się też do włosów i ubrudziły twarzyczkę dziecka. Ale to Theresa się bała. Lizzie wyjęła gałązkę z włosów Dirka.

— Coś się stało dzisiaj rano — rzuciła impulsywnie. — Doktor Aranow powiedział, że być może w naszym poletku żywieniowym ktoś umieścił neurofarmaceutyk. Przez to wszyscy boją się nowych rzeczy. Nawet głosować na Shockeya! A tak się napracowaliśmy! Niech to jasna pieprzona cholera!

Theresa skrzywiła się lekko, ale zapytała z zainteresowaniem:

— Boją się nowych rzeczy? To znaczy… tak jak ja?

A więc to o to chodzi z tą dziewczyną: nawdychała się tego samego co Annie, Billy i Dirk. Ale… ale przecież doktor Aranow mówił, że nie wie, co to za neurofarmaceutyk, że to coś, czego nie umiałby wymyślić żaden Śpiący, więc w jaki sposób Theresa…

— Muszę wracać — rzuciła znienacka. — Doktor Aranow dzwoni do jakiegoś zakładu badawczego. — I zabrała Dirka ze sobą do jadalni.

Na stole stały teraz różne naczynia z doustnym jedzeniem, chociaż Lizzie nie zauważyła, żeby wjeżdżał tam jakiś robot. Truskawki, wielkie i soczyste, chleb z zapieczonymi na wierzchu owocami i orzechami, puszysta jajecznica. Lizzie nie jadła jajek od zeszłego lata. Do ust napływała jej słodka ślina. Jednak w następnej sekundzie zupełnie zapomniała o jedzeniu.

Fragment programowanej ściany usunął się tak, że powstała nisza z holosceną. Lizzie nigdy dotąd nie miała do czynienia z tak zaawansowaną techniką. Z holosceny mówił mężczyzna w wieku doktora Aranowa, o przystojnej twarzy i kasztanowych włosach.

— To brzmi niewiarygodnie, Jackson.

— Wiem, Thurmond, wiem. Ale wierz mi, znałem tych ludzi wcześniej, zmiana w ich zachowaniu jest tak radykalna i nagła…

— Skąd możesz do tego stopnia znać Amatorów? Chyba nie są twoimi pacjentami, co? Czy są Odmienieni?

— Tak. I nieważne, skąd ich znam. Mówię ci, zmiana wygląda na działanie neurofarmaceutyku, a nie ustępuje, kiedy przestają go wdychać, i nie towarzyszą mu żadne zaburzenia układu pokarmowego ani omdlenia. Z pewnością zechcesz się temu przyjrzeć, Thurmond. Ja też chciałbym, żebyś to zobaczył.

Hologram zabębnił palcami o blat biurka.

— Dobra. Sprzedam to Castnerowi — jeśli zdołam. Przywieź dwa okazy — to dziecko i jakiegoś dorosłego.

Okazy?

— Kiedy? — zapytał doktor Aranow.

— No cóż, nie mogę… No, do diabła, dziś po południu. Jesteś pewien, Jackson, że efekt behawioralny utrzymuje się po zaprzestaniu inhalacji? Bez tego sprawa nie jest warta mojego czasu…

— Jestem pewien. To może się okazać dla ciebie cenne, Thurmond.

— Czy chcesz podpisać kontrakt na udział procentowy, jeśli zdołamy wykorzystać to w celach komercyjnych? Nasz standardowy podział zysków…

— To może poczekać. Będziemy u ciebie za kilka godzin. Powiadom swój system bezpieczeństwa. Ja i troje Amatorów, którzy…

— Troje?

— Matka niemowlęcia także musi jechać, a ona nie wdychała neurofarmaceutyku, w związku z czym będzie dwóch dorosłych.

— No dobra. Tylko najpierw każ im się umyć.

Jackson zerknął z ukosa na Vicki. A ten Thurmond Rogers — ten durny pieprzony Wół, co to myśli sobie, że Amatorzy nawet się nie myją — zapytał zaraz ostrym tonem:

— Czy oni są teraz z tobą? W twoim domu?!

Przed holoscenę wyszła teraz Vicki. We wdzięcznie uniesionych palcach trzymała dojrzałą truskawkę. Jej kombinezon był tak samo ubłocony jak kombinezon Lizzie, za to jeszcze starszy. Jej genomodyfikowane fioletowe oczy płonęły.

— Tak, Thurmond, jesteśmy tutaj. Ale nie martw się, zostaliśmy odwszeni.

— Kim pani jest? — zapytał Thurmond.

Vicki posłała mu słodki uśmiech i skubnęła swoją truskawkę.

— Nie pamiętasz mnie, Thurmond? Na przyjęciu ogrodowym u Cazie Sanders, w zeszłym roku?

— Jackson, co tam się dzieje? To Wołówka, dlaczego…

— Do Kelvin-Castner przyjedzie nas pięcioro — wpadła mu w słowo Vicki. — Jestem nianią dziecka. Do zobaczenia, Thurmond.

— Jackson… — zaczął Thurmond.

— No to w południe — zagadał go pospiesznie doktor Aranow. — Dzięki, Thurmond. Caroline, to wszystko.

Holoscena pociemniała. Lizzie obserwowała, jak doktor Aranow i Vicki mierzą się wzrokiem. Przerzuciwszy Dirka na drugą rękę — robi się ciężki — Lizzie czekała, aż Vicki zacznie się drzeć na doktora Aranowa za to, że pozwolił ich nazwać „okazami”, albo doktor Aranow zacznie się drzeć na Vicki za to, że mu schrzaniła rozmowę. Ale zamiast tego wszystkiego doktor Aranow zapytał:

— Naprawdę spotkałaś Thurmonda Rogersa u Cazie?

— Nie — odparła Vicki. — Widzę go po raz pierwszy w życiu. Ale teraz zajeździ sobie mózg, próbując sobie przypomnieć, co to było za przyjęcie.

— Wątpię.

— A ja nie. Ty naprawdę nie wiesz, jak się w to gra, co, Jackson?

— Nie sądziłem, że w cokolwiek gramy.

— No, z pewnością nie w sprawie tego neurofarmaceutyku. A przy okazji, kto ma być tym twoim dorosłym okazem? Lizzie, nie stój tak i nie gap się na nas gniewnie, kiedy z ust cieknie ci ślina. Jak jesteś głodna, zjedz sobie truskawek. Genomodyfikowane i wyśmienite.

Lizzie miała ochotę powiedzieć „nie” — jak to jest, że Vicki zawsze musi wszystkimi rządzić, nawet tu, w domu doktora Aranowa? Ale była za bardzo głodna. Usiadła naburmuszona na jednym z pięknych, rzeźbionych krzeseł, przyciskając Dirka mocno, i zaczęła częstować się wszystkim, co miała w zasięgu ręki.

— Polecimy z powrotem do obozu i sprowadzimy Shockeya — oznajmił doktor.

— Dlaczego akurat Shockeya? — spytała Vicki. — Billy także to wdychał, a będzie znacznie bardziej skłonny do współpracy. Albo nawet Annie.

— Nie, Billy jest już za stary, a Annie przyłożyliśmy plaster, zmieniając pierwotne uwarunkowania. Thurmond nie uznałby ich za idealne przedmioty badań. Przemiany behawioralne Shockeya są chyba najgłębsze… to musi mieć coś wspólnego z ciałami migdałowatymi.

— Z czym? — zapytała Lizzie, żeby im przypomnieć, że też tu jest. Dirk zaczął marudzić, więc usadziła go na kolanach, żeby dać mu truskawkę.

— To taka część mózgu, która wywołuje strach i obawę przed… co się dzieje z Dirkiem?

Dirk rozwrzeszczal się na kolanach Lizzie. Odpychał się małymi stopkami, tłuste rączki przycisnął mocno do tułowia. Twarzyczkę wykrzywiał strach. Wił się cały w jej objęciach, próbując zejść, próbując gdzieś uciec. W jego wyciu dało się wyczuć czysto zwierzęcy strach, kiedy Lizzie wyciągnęła ku niemu coś dotąd mu nie znanego, coś, czego nie widział nigdy przedtem: idealną, czerwoną i dojrzałą truskawkę.


— Śpi — powiedziała Vicki. — Chodź, Lizzie.

— Gdzie mam iść? — Nie miała ochoty zostawiać Dirka samego. Leżał w pokoju dziennym Aranowów na miękkim, kolorowym kocu, który Lizzie zdjęła z jednej z białych kanap. Dirk rzucał się i krzyczał tak strasznie, że w końcu doktor Aranow przylepił mu na szyi jakiś mały plasterek. Żeby zasnął — jak powiedział. Lizzie siedziała teraz na jednej z kanap, która wygodnie dopasowała się do jej wszystkich zaokrągleń, i wściekała się na Vicki. Doktor Aranow z początku nie chciał pojechać sam po Shockeya. Lizzie nie miała pojęcia, co mu w końcu Vicki nagadała, że się zgodził, ani dlaczego Vicki chciała tu zostać, ani co ona, Lizzie, przez resztę życia będzie robić z dzieckiem, którego przeraża byle truskawka. Czuła się wyczerpana.

— Chcę porozmawiać z Theresą — oznajmiła Vicki. — A ty nie masz ochoty poszperać trochę w systemach? Aranow ma Caroline VIII.

Caroline VIII. Do tej pory Lizzie tylko o nim słyszała. Nagle zapragnęła wejść w ten system, bardziej niż pragnęła czegokolwiek w swoim życiu. Jest w stanie go przeszperać. Jest w stanie go zrozumieć. Nie tak jak wszystko inne, co tak nagle eksplodowało w jej życiu.

— Dirkowi nic nie będzie, ten plaster wystarczy na kilka godzin. No chodź, Lizzie. Ustanówmy przyczółki.

Lizzie nie wiedziała, co to są przyczółki, ale nie spytała. Niemniej jednak poszła za Vicki do jadalni, gdzie w razie czego mogła usłyszeć płacz Dirka. Na stole dalej znajdowało się mnóstwo jedzenia.

— System Jacksona wywołuje się głosem — powiedziała Vicki, a Lizzie roześmiała się i sięgnęła po talerz.

— Naprawdę się spodziewasz, że to mnie powstrzyma?

— Najwyraźniej nie. Do zobaczenia. Idę poszukać Theresy.

Lizzie jadła łapczywie. Wszystko tu było takie pyszne! Nawet naczynia były śliczne — z czegoś cieniutkiego, na krawędzi miały złoto. I kieliszki. I sztućce. Kiedy Lizzie najadła się tak, że więcej już by nie zmieściła, rozejrzała się ukradkiem dookoła i wsunęła do kieszeni srebrną łyżeczkę.

Potem zabrała się do domowego systemu, Jonesa. Tak jak się spodziewała, miał bezpośredni, śmiesznie chroniony, dostęp do osobistego systemu Jacksona. Zupełni laicy. Do uszu Lizzie mogło teraz trafić na temat Jacksona dosłownie wszystko.

I wszystko na temat Theresy.

Oczy Lizzie zalśniły. Jeśli Vicki nie zdoła znaleźć Theresy, Lizzie już będzie wiedziała o niej wszystko z jej osobistego systemu. Potem, kiedy Vicki powie, że tego i tego nie zdołała się dowiedzieć, Lizzie od niechcenia poda jej te informacje. Będzie lepiej zorientowana w sytuacji od Vicki.

Osobisty system Theresy, Thomas, zawierał pliki z kalendarzem, pliki medyczne (Czy Theresa naprawdę przyjmowała w dzieciństwie te wszystkie lekarstwa? I na co one w ogóle są?), konta kredytowe — Lizzie zanotowała sobie numery i ścieżki dostępu. Wybór dostępnych wzorów do programowania ścian, projekty sukienek, telefony (niemal pusto — czy ta Theresa nie ma żadnych przyjaciół?), polecenia dla Jonesa, zamówienia biblioteczne, czy ona nie prowadzi dziennika? Nie, ale jest jakaś książka, którą dyktuje.

Lizzie parsknęła z pogardą. Sieci Wołów zapchane były książkami. Ze wszystkich zastosowań dla systemów, ten wydał jej się najgłupszy. Komu chce się słuchać o czymś, co się nigdy nie zdarzyło, albo działo się już dawno temu i dawno się skończyło? W obecnej rzeczywistości było już i tak zbyt wiele do wchłonięcia. Lizzie przeglądała pobieżnie plik, aż uchwyciła słowa strzykawka Przemiany. Przerwała przeglądanie.

— Thomas, przeczytaj mi ten fragment.

— „Leisha Camden nigdy nie widziała strzykawek, które zrobiła Miranda. Leisha już wtedy nie żyła. Wszyscy myślą, że by się jej spodobały, bo kiedyś powiedziała Tony’emu Indivino, że oddałaby hiszpańskim żebrakom dużo pieniędzy. Wszyscy myślą, że Leishy spodobałoby się wszystko, co pozwala biednym żebrakom, takim jak Amatorzy, uzyskać pożywienie. Ale ja wcale nie sądzę, że Leishy spodobałyby się strzykawki Przemiany. Rozumiała, że ludzie potrzebują jedzenia, ale jeszcze bardziej potrzebują innych rzeczy, takich jak sens życia”.

„Biedni żebracy tacy jak Amatorzy”?! Lizzie nigdy w życiu o nic jeszcze nie żebrała! Jak czegoś potrzebowała, szła i brała sobie albo wyszperała w sieci.

— Thomas, streść zawartość pliku.

— Ten plik zawiera książkę dyktowaną przez Theresę Aranow. Utworzyła go 19 sierpnia 2118. Opisuje życie Leishy Camden, urodzonej w 2008, zmarłej w 2114, dwudziestej pierwszej Bezsennej stworzonej genetycznie w Stanach Zjednoczonych. Książka przedstawia całe życie Leishy, poczynając od jej narodzin w Chicago, w Illinois, w…

— Wystarczy. Połączenia z innymi plikami?

— Z jednym. Z plikiem 65, zawierającym wycinki z wiadomości. Dostęp zastrzeżony.

Zastrzeżony? Do wycinków z wiadomości? Przecież one i tak są publiczne.

— Gdzie jest ten zastrzeżony plik?

— W katalogu drukarki w pracowni Theresy Aranow.

Obejście tej przeszkody zajęło Lizzie trzy minuty.

— Wyświetlić na najbliższym ekranie.

Kolory na ścianie w jadalni rozpłynęły się, a na ich miejscu pojawiły się zdjęcia z podpisami — okropne zdjęcia, jedno za drugim, każde wyświetlane przez trzydzieści sekund, dopóki nie przeszło w następne. Lizzie nie umiała odczytać napisów, ale rozpoznała zdjęcia. Tylko że nigdy przedtem nie widziała ich tylu naraz.

Malutkie dzieci ze spuchniętymi i upstrzonymi cętkami brzuszkami. Niemowlęta, którym z oczu ciekła krew. Niemowlęta leżące zupełnie nieruchomo, z bezwładnymi, wynędzniałymi kończynami. Dzieci pomarszczone jak zeschłe jabłka, w otwartych buźkach spuchnięte bezzębne dziąsła. Nie Odmienione dzieci, nie chronione przed głodem i chorobami… tak strasznie dużo nie Odmienionych dzieci.

Lizzie chwiejnym krokiem przeszła do pokoju dziennego. Dirk leżał pogrążony we śnie na kolorowym kocu, który — Lizzie zauważyła to dopiero teraz — był już konsumowany przez jego pulchne nóżki. Różowe usteczka wykonywały we śnie ruchy podobne do ssania.

Wróciła do jadalni i dalej patrzyła na zdjęcia. Nie Odmienione dzieci chore. Nie Odmienione dzieci umierające. Nie Odmienione dzieci już martwe… A wszystkie amatorskie. Lizzie przymknęła oczy. Ile naprawdę jest tych nie Odmienionych dzieci w całych Stanach? Gdyby nie miała strzykawki dla Dirka… Dlaczego ktoś czegoś z tym nie zrobi?

I dlaczego Theresa Aranow — bogata, genomodyfikowana, chroniona i bezpieczna — tak się interesowała amatorskimi dziećmi?

Wtedy uświadomiła sobie, że zna odpowiedź. Lęk Theresy przed nowościami. Niewielu przyjaciół. Doustne jedzenie. Ten koc, konsumowany przez ciało Dirka. Theresa sama też była nie Odmieniona.

Ale jak to możliwe? Przecież jest Wołem. I jest w wieku Lizzie. Jeszcze dwa lata temu wszędzie było pełno strzykawek. Czy Woły nadal mają ich dosyć? Może w niektórych miejscach. Lizzie tak naprawdę nie miała pojęcia. To wszystko było bez sensu.

Domowy system odezwał się sztywnym głosem Jonesa:

— Pani Aranow, doktor Aranow jest już w windzie.

W tej samej chwili Lizzie usłyszała, że do jadalni wraca Vicki.

Natychmiast wyłączyła system — sama nie wiedząc dlaczego. Ale Vicki nie powinna oglądać tych zdjęć. To głupie, bo przecież Vicki jest jej najlepszą przyjaciółką na świecie, Lizzie zawdzięcza jej wszystko, a poza tym Vicki na bieżąco ogląda wiadomości i pewnie sama już o tym doskonale wie. Ale mimo wszystko Vicki była Wołem. Lizzie nie chciała, żeby oglądała te żałosne i straszne amatorskie dzieci. W każdym razie nie w tym bogatym wołowskim domu.

— Nie mogłam znaleźć Theresy — rzuciła Vicki ze złością. — Albo raczej wydaje mi się, że ją znalazłam, ale nie mogłam sforsować zamka. Dlaczego nie poszłaś ze mną? I co to za hałas?

— Doktor Aranow wrócił.

— Sam? Gdzie Shockey? Czy masz już wszystkie kody dostępu?

— Tak.

— No to powitajmy oddziały w pełnym rynsztunku bojowym.

— Za chwilkę — odparła Lizzie — ja tylko… chciałam jeszcze trochę chleba.

— Ty metabolicznie przewrotny żarłoku — rzuciła Vicki i wyszła.

— Thomas — odezwała się cicho Lizzie. — Osobista wiadomość dla Theresy Aranow. Pilna.

— Słucham.

— Widziałam zdjęcia amatorskich dzieci. Musi pani znaleźć Mirandę Sharifi i zmusić ją, żeby nam dała jeszcze trochę strzykawek. Jest pani Wołem, ma pani tyle pieniędzy, pani może się dostać do Mirandy, a my nie możemy… — Zawiesiła głos. Jak ma zakończyć? I co ona tu, do cholery, wyprawia, błagając o pomoc wołowską dziewczynę, która jest tak tchórzliwa, że nawet nie wyjdzie z własnego mieszkania?

— Thomas, anuluj pilną wiadomość.

— Proszę o osobisty kod anulowania.

Nie ma czasu. Jackson i Vicki zbliżają się już do drzwi.

— Thomas, zakończ. Ściana znów była pusta.

— Chodźmy, Lizzie — powiedział doktor Aranow znużonym głosem. — To nie będzie nic strasznego, przyrzekam. Parę nagrań różnych zachowań, skanowanie mózgu, potem uśpią was na krótko, żeby pobrać próbki tkanek. To nie będzie bolało.

— Gdzie Shockey?

— W helikopterze. Nie chciał za nic wyjść, nawet z plastrem uspokajającym na szyi. Weź dziecko i idziemy.

— Czy u mamy i Billy’ego wszystko w porządku?

— Tak. Nie. Jest tak samo jak wtedy, kiedy ich widziałaś.

— Jak ci się udało zabrać ze sobą Shockeya? — zainteresowała się Vicki.

— Z trudem. Płakał.

Lizzie próbowała wyobrazić sobie płaczącego Shockeya — tego wielkiego, szorstkiego Shockeya o śmiałym spojrzeniu.

— Czy ktoś próbował pana zatrzymywać?

— Tak. Billy i kilku innych. Ale zacząłem po prostu trochę dziwniej się zachowywać i wszyscy przestraszyli się jeszcze bardziej, i w końcu się wycofali. Złapałem Shockeya, przylepiłem mu środek uspokajający i przywlokłem tu ze sobą. Płaczącego. — Doktor Aranow przeciągnął ręką po włosach. Lizzie nie zdawała sobie sprawy, że Wół może kiedykolwiek wyglądać na tak znużonego i… no, zmartwionego.

Teraz odezwała się Vicki, tak delikatnie, jak odzywała się dotąd wyłącznie do Lizzie i Dirka:

— Powinieneś się przespać, Jackson.

Zaśmiał się krótko.

— O, tak. To powinno rozwiązać wszystkie problemy. Chodź, Lizzie, czeka na nas Thurmond Rogers.

A Lizzie odparła, zanim zorientowała się, że zamierza coś powiedzieć:

— Ale najpierw wezmę kąpiel. I Dirk też.

— Nie możesz.

— Ależ mogę. I tak zrobię.

Vicki uśmiechnęła się do niej. Lizzie dopiero po chwili zrozumiała dlaczego. Vicki sądziła, że Lizzie chce się wykąpać, żeby dać doktorowi czas na drzemkę, której potrzebował. Pieprzyć to. Chciała się wykąpać, zanim stanie przed Thurmondem Rogersem i jego nadętą korporacją. Ona i jej Dirk. Vicki może się tam pokazać jak człowiek z lasu, ale Vicki to co innego — jest Wołem.

Nagle wydało się Lizzie, że do tej pory nie bardzo zdawała sobie sprawę, co to naprawdę znaczy.

— Dobrze, dobrze — powiedział doktor Aranow. — Wykąp się. Tylko się pospiesz.

— Pospieszę się — obiecała Lizzie. I tak właśnie zrobi. Okropnie martwiła się o Billy’ego i Annie. Umyje Dirka i siebie, najszybciej jak potrafi.

I może w łazience uda jej się przeszperać jeszcze jakieś inne części domowego systemu.

INTERLUDIUM

DATA TRANSMISJI: 3 kwietnia 2121

DO: Bazy księżycowej Selene

PRZEZ: Stację naziemną Chicago 2, satelitę GEO 342 (Stary czarter) (USA)

TYP PRZESŁANIA: Nie szyfrowane

KLASA PRZESŁANIA: Klasa D, dostęp publiczny, zgodnie z ustawą Kongresu 4892-18, z maja 2118

POCHODZENIE: Amerykańskie Towarzystwo Medyczne

TREŚĆ PRZESŁANIA:

List otwarty do Mirandy Sharifi

My, lekarze należący do Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, chcielibyśmy raz jeszcze wystąpić ze zbiorową prośbą, ażeby w akcie humanitaryzmu udostępniła pani ludom świata substancję medyczną, czyściciela komórek TM, który jest pani prawnie zastrzeżoną własnością. Jako lekarze wszyscy jesteśmy co dnia świadkami wielu osobistych cierpień i stale pogłębiającego się społecznego chaosu, powodowanych przez nagły brak tego farmaceutyku. Sytuacja jest naprawdę tragiczna. Grozi najpoważniejszymi konsekwencjami dla naszego kraju — który jest także i pani krajem.

Proszę przemyśleć raz jeszcze swoją decyzję i nie odmawiać nam środków na złagodzenie tych cierpień.

Margaret Ruth Streibel, Prezes ATM Ryan Arthur Anderson, Wiceprezes ATM Theodore George Milgate, Sekretarz ATM

…oraz 114 822 członków Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego

POTWIERDZENIE: Nie otrzymano

13

LATAJĄCY ROBOT ZSZEDŁ TERAZ NISKO NAD DRZEWA — nie szybszy i nie większy od ptaka. Maleńka kamera rejestrująca na przedzie pokazywała leżącą poniżej enklawę, która pomału rosła na ekranie. Jennifer Sharifi, siedząca samotnie w swoim biurze w Azylu, pochyliła się w stronę monitora.

Przyciemniła okno, które otwierało się na przestrzeń kosmiczną. W tej chwili nie miała ochoty na oglądanie gwiazd, tak samo jak nie miała ochoty na towarzystwo — nawet swego męża, Willa. Zwłaszcza Willa. Reszta ekipy zatrudnionej przy tym projekcie oglądała próbę z laboratoriów Sharifi. Jennifer wydało się, że dobrze sobie zasłużyła na tę chwilę pobłażania sobie.

Kalifornijska enklawa przybliżała się coraz bardziej. Jak do tej pory, szesnaście amatorskich obozów, ale to tylko drobna próbka. To będzie pierwsza wołowska enklawa, do której przeniknie wirus Strukowa, a także pierwsza, przy której przetestują tę bardziej złożoną wersję robota rozprowadzającego, skonstruowaną przez peruwiańskich zleceniobiorców Jennifer. Żeby zainfekować Amatorów, wystarczyło nakłuć plastikowy namiot. Chronione polem Y enklawy to zupełnie co innego. Ta kalifornijska to stosunkowo łatwy pierwszy krok.

— Pięćdziesiąt osiem minut — powiedział bezosobowy głos z innego terminalu, wciśniętego klinem w kąt po drugiej stronie pomieszczenia. Jennifer nawet się nie obejrzała.

Północnokalifornijska enklawa była niewielka, początkowo stanowiła tylko kolonię letniskową, przycupniętą na wybrzeżu Pacyfiku. Pod kopułą Y, która wrzynała się czterysta metrów w głąb oceanu i schodziła głęboko pod ziemię, żyło około czterystu siedemdziesięciu Wołów. Pod niewidzialnym kloszem kwitły luksusowe, genomodyfikowane ogrody, ciągnęła się oszałamiająca sztuczna plaża, otoczona przez nanokonstruowane domy o fantastycznych wymiarach i wyposażeniu, ale niezbyt ciężkim uzbrojeniu. W czasie Wojen o Przemianę wzmocniono zabezpieczenia, lecz nie środki obrony. Dlaczego ktoś miałby atakować z ciężkiej broni malutką enklawę letniskową, zamieszkaną głównie przez emerytów? Złodzieje nie byli w stanie przeniknąć przez pole Y. Niczego więcej nie było tu potrzeba.

Ale mieszkańcy enklawy lubili ptaki. Mewy, kondory, dzięcioły, jaskółki albo bardziej egzotyczne, sztucznie generowane ptaki. Nie mieli powodów, żeby bać się ptaków — Amatorzy nie władali odpowiednią techniką do prowadzenia wojny biologicznej, a nawet nie umieli jej ukraść — a gdyby nawet ukradli, to i tak nie wpadliby na to, co mają z nią zrobić. Wszyscy o tym wiedzą. Osiemnaście metrów nad ziemią kopuła przepuszczała ptaki.

Robot przeleciał powoli przez pole, tak powoli jak ptak. Nie zauważył go żaden z mieszkańców. Powoli zaczął się opuszczać, a jego kamera ukazywała coraz więcej detali. Ostatni przekazany obraz pochodził z wysokości dwunastu metrów nad ogrodem, utrzymanym w modnych odcieniach fioletu: basen z fioletową wodą i całe połacie fiołkowych kwiatów, które nawet łodyżki i liście miały w subtelnie zmieszanych odcieniach lawendy, fiołkoworóżowym, bzowym, w kolorach orchidei i heliotropu. Genomodyfikowany śliwkowy królik zwrócił fiołkowe oczy w stronę nieba. Soczewki pokazały jego źrenice, ciemne jak atrament na matowej satynie.

Robot eksplodował bezgłośnie. Delikatna mgła pokryła znacznie większy obszar, niżby to się wydało możliwe. W tej samej chwili wszystkie pozostałości sondy rozpadły się na atomy. Sztuczny wietrzyk wewnątrz enklawy, wspomagany przez powiew znad oceanu, rozprzestrzenił mgiełkę jeszcze dalej. W enklawie było zawsze dwadzieścia trzy stopnie — we wszystkich luksusowych willach otwarte okna wpuszczały do środka przesycone zapachem kwiatów powietrze. Przy ekranie po lewej stronie Jennifer rozdźwięczał się dzwonek.

— Pani Sharifi, dzwoni pan Strukow.

Jennifer odwróciła się w stronę ekranu. Zanim zdołała odpowiedzieć, że odbierze, holograficzny obraz Strukowa już znalazł się na ekranie, bez słowa udowadniając wyższość jego własnych kodów nadrzędnych. Jennifer nie pozwoliła sobie na to, by z jej twarzy mógł wyczytać choć cień reakcji.

— Dzień dobry, pani Sharifi. Oczywiście widziała pani transmisję?

— Tak.

— Bez skazy, prawda? Ufam, że zapłata już się przekablowała do Singapuru?

— Tak.

— To dobrze, to dobrze. A czy terminarz dostaw pozostaje bez zmiany?

— Tak. — Dalsze enklawy, coraz lepiej strzeżone, aż w końcu cele militarne i rządowe. Te, rzecz jasna, najtrudniej będzie przeniknąć i są najbardziej kluczowe. Jeśli Strukowowi uda się zarazić enklawy federalne w Brookhaven, Cold Harbor, Bethesdzie, Nowym Jorku i w waszyngtońskim Mali, a także bazy wojskowe w Kalifornii, Kolorado, Teksasie i na Florydzie, to znaczy, że może zainfekować wszystko.

Drzwi do jej biura otworzyły się i zamknęły, wyraźnie wbrew jej życzeniom. Will rzucił w stronę obrazu Strukowa:

— Jak dotąd, bardzo dobrze. Choć, oczywiście, nie ma jeszcze dowodu na to, że ta wersja pańskiego wirusa będzie działać.

Nigdy nie udało jej się nauczyć Willa, jakie korzyści taktyczne płyną z nieujawniania skrytej rywalizacji.

— Ależ tak, zadziała — odparł mu Strukow. Odsłonił w uśmiechu garnitur idealnych zębów. — A może wątpi pan w mechanizmy rozprzestrzeniania. Oczywiście, odpowiedzialność za to spada nie na mnie, lecz na waszych peruwiańskich inżynierów. Być może powinien pan przedyskutować obawy dotyczące tej technologii ze swoją błyskotliwą wnuczką, Mirandą Sharifi?

— To wszystko, doktorze Strukow — ucięła Jennifer.

— A bientot, madame[10].

— Nie ufam mu — powiedział Will, kiedy tamten się wyłączył.

— I słusznie — oświadczyła spokojnie Jennifer. Będzie musiała jednak przemyśleć sobie problem Willa Sandalerosa jako męża i partnera. Jeśli nie potrafi ukryć swojej niechęci i zazdrości…

— Nadal nie chce przekazać próbki wirusa do analizy Laboratoriom Sharifi. A nasi genetycy nie potrafią wymyślić żadnego w miarę spójnego modelu. Procesy biochemiczne są tak cholernie pośrednie…

— Prosiliśmy o pośrednie efekty — przerwała Jennifer. Potem rzuciła w stronę ekranu. — Proszę o sieci informacyjne. Kanał 164. — Była to najbardziej rzetelna i wiarygodna z wołowskich stacji, nadająca z Nowego Jorku.

— Po prostu mu nie ufam — powtórzył Will.

— Pięćdziesiąt minut — odezwał się terminal z kąta.

— …wybuchły walki między Amatorami w stanie Iowa — informował prezenter. — Służby bezpieczeństwa zapewniają wszystkie kanały, że nic nie zagraża enklawie Peoria ani chronionym polem areałom uprawnym południowego Illinois. Robokamera filmująca walkę pokazuje, że obejmuje ona kilka amatorskich obozów, prawdopodobnie skupionych w większe grupy. Przyczyną, jak wszędzie indziej, jest niedostatek strzykawek Przemiany w tych nieszczęsnych amatorskich obozach, które…

Jennifer skupiła uwagę na obrazach, przesyłanych na żywo, w zmiennej kolejności z kilku różnych kamer. Napad w biały dzień — wczoraj? — dokonany przez trzydziestu czy czterdziestu Amatorów na jeden z ich nędznych „obozów”. Mieszkający tam Amatorzy siedzą nadzy pod przezroczystym brezentem, z którego budują osłony swoich poletek żywieniowych. Dlaczego nie odeszli na południe, jak tylu innych? Nieważne. Druga grupka Amatorów, odzianych w stare, niegdyś rozprowadzane przez władze syntetyczne ubrania i dziwaczne, domowej roboty konsumowalne szmaty, wpadła w pole widzenia kamery i otworzyła ogień. Ludzie zaczęli krzyczeć, przezroczysty plastik pochlapały tryskające strugi krwi. Małe dziecko rozkrzyczało się, zanim zaraz ktoś je zastrzelił.

Jennifer zatrzymała obraz i przyjrzała mu się dokładniej. Napastnicy byli uzbrojeni w AL-72, ciężką broń wojskową. A to znaczy, że albo mają wołowskich popleczników, albo są w stanie dobrać się gdzieś do federalnych lub stanowych arsenałów — bardziej prawdopodobne jest to ostatnie. Ich szperacze stają się coraz śmielsi. Ponieważ zyskują coraz więcej wiedzy i broni, stają się potencjalnie coraz większym zagrożeniem nie tylko dla Wołów, ale i dla finansowych holdingów Azylu w Stanach Zjednoczonych, a co za tym idzie, i dla samego Azylu.

— …kolejna grupa Humanitarnej Akcji Lekarzy wyruszała już do trzyokręgowego regionu z…

— Czterdzieści minut — odezwał się terminal z kąta. Jennifer zmieniała kanały z regularnością metronomu, dwie minuty na każdy. Oczywiście, program selekcjonujący kompiluje dla niej cogodzinne streszczenia. Ale ważne było także osobiste oglądanie informacji, żeby wychwycić te wszystkie niuanse i zmiany tonu, których nie da się zawrzeć w streszczeniu.

Napaść Amatorów na enklawę w Miami — skradzionych trzydzieści strzykawek, pięćdziesięcioro dwoje zabitych. Kolejne zdjęcia nie Odmienionych dzieci w Teksasie, umierających z powodu jakiegoś nie nazwanego wirusa czy toksyny. Prezydent Garrison, ogłaszający stan wyjątkowy, który zignorują wszystkie, właściwie już samorządne enklawy. Kolejne przekazy do Selene, błagające Mirandę o dodatkowe strzykawki Przemiany. Kolejny dziwaczny kult religijny w Wirginii, tym różniący się od innych, że szerzył się raczej wśród Wołów niż wśród Amatorów. Wierzyli, że Jezus Chrystus przygotowuje Ziemię na powrót aniołów z Mgławicy Oriona.

Jennifer oglądała to wszystko ze spokojem, nie okazywała po sobie najmniejszych emocji. Co ta Miranda wyprawia? Miranda oddała wrogom Przemianę… Dlaczego ją teraz odbiera?

Niekonsekwentni ludzie są niebezpieczni. Nie można przewidzieć, jak zablokować ich działania.

— Trzydzieści minut — oznajmił terminal w kącie.

— Jennifer, czas już na drugą penetrację — przypomniał jej Will Sandaleros. Mówił wysokim i zdławionym głosem. Jennifer wyłączyła sieci informacyjne.

Tym razem celem była bogata enklawa, tuż przy głównej kopule St. Paul, w Minnesocie. Enklawę te zamieszkiwali głównie techniczni, którzy zajmowali się obsługą i programowaniem maszyn w mieście. Techniczni, uzdolnieni i genomodyfikowani, wchodzili w skład wołowskiej gospodarki, choć nigdy nie brali udziału w procesach decyzyjnych. Kamera robota ukazywała rzędy małych, schludnych domków, genomodyfikowanych trawników i klombów, potem plac zabaw, kościół i centrum. Pole Y nie przepuszczało ptaków. Technicznych ptaki nie interesują.

Mimo to i drugi robot przeleciał przez pole tak samo łatwo, jak poprzedni dostał się do opływającej w dostatki enklawy emerytów nad Pacyfikiem. Rozpłynął się bezszelestnie, a wirusonośna mgła równie bezszelestnie opadła na domy i plac zabaw.

Techniczni zarabiali na swoje utrzymanie. Nie można było pozwolić, by stali się tak samo bojaźliwi jak Amatorzy, bo nie zechcieliby opuścić swojej małej enklawy i zgłosić się do pracy. Ale Strukow, na podstawie testów próbnych na szesnastu Amatorach, opracował dla nich wersję specjalną, nieco złagodzoną, ale równie trudną do wychwycenia za pomocą analizy biochemicznej. Nie udało się to nawet Laboratoriom Sharifi. Wirus zapoczątkowywał w organizmie produkcję pewnej biogennej aminy, endogenicznej dla mózgu, który z kolei pobudzał wydzielanie kolejnej aminy, wpływającej na receptory włókien nerwowych, i w ten sposób wywoływał dalsze reakcje elektrochemiczne… Była to długa i zawiła plątanina reakcji wewnątrzmózgowych. Jej końcowy rezultat będzie taki, że technicy, nie zdając sobie z tego sprawy, zaczną preferować rzeczy dobrze im znane: taki sam rozkład dnia, twarze, które widuje się co dnia, zadania, do których człowiek już przywykł. Starzy znajomi, stary sposób myślenia, bardziej konserwatywny polityk. Po prostu będą odczuwać lekki niepokój na samą myśl o zaczynaniu, uczeniu się czy zmienianiu czegokolwiek.

A wtedy Jennifer i reszta jej ludu będzie bezpieczna. „Lepszy diabeł znany niż nieznany”.

Bezpieczni. Czy to możliwe? Bywały takie chwile w więzieniu federalnym w Allendale, kiedy popadała w rozpacz i zwątpienie — czy kiedykolwiek jeszcze będzie się mogła czuć bezpiecznie, czy zdoła zapewnić bezpieczeństwo swoim ludziom? Wszystkie jej poprzednie wysiłki w tym kierunku okazały się bezcelowe. Azyl — odsunięty od Ziemi, ale kruchy i bezbronny, jak wszystkie stacje orbitalne. Jego potęga finansowa — konieczna, ale niewystarczająca. A wreszcie oddzielenie od skorumpowanego rządu — za pomocą terroru, który tylko zwrócił na nich uwagę świata, przez co z góry został skazany na niepowodzenie.

Tym razem wszystko odbędzie się inaczej. Żadnych gróźb użycia broni biologicznej. Żadnych wolnościowych żądań. Żadnych przekazów, które miałyby wrogiemu światu ukazać to, czego nie chce widzieć. Nie. Tym razem wszystko odbędzie się ukradkiem i pomału.

Zamrozimy świat w biologicznej inhibicji, ale tak subtelnie, żeby nawet się na tym nie poznał. Will ma rację — nawet nie będą wiedzieli, skąd spadł cios.

Z wyjątkiem dwudziestu siedmiu ludzi.

Oni, gdyby tylko zechcieli, mogliby ją powstrzymać. Tak jak kiedyś. To, że dotąd nie interweniowali, może oznaczać, że mają własne, chytre i skomplikowane plany, które do tego miejsca pokrywają się jakoś z jej planami… Czy to możliwe? Co ta Miranda wyprawia?

Wszystko jedno — Jennifer i tak nie pozwoli, żeby pokrzyżowała jej plany. Nie może na to pozwolić.

To był właśnie najbardziej bolesny punkt: Jennifer nie miała wyboru. Miranda jest jej wnuczką, Nikos i Christina to wnuki najstarszego z jej przyjaciół, Toshio Ohmura to jej cioteczny wnuk. Nie mogła tak bezboleśnie odwrócić się do nich plecami. To właśnie dzieło Śpiących: zniszczyli więzy rodzinne, zniszczyli samą społeczność i nie odczuli przy tym żadnej straty. To właśnie przeciwko takiemu obumarłemu „ja” walczyła Jennifer.

A mimo to — nie miała wyboru. Przecież musi zapewnić bezpieczeństwo swoim ludziom.

Poczuła na ramionach dłonie Willa.

— Jenny, już czas — powiedział, a jej wydawało się, że mówił to już wcześniej, tylko że nagle nic nie mogła sobie przypomnieć. Nie słyszała głosu terminalu z kąta. Na moment kontury pokoju zamazały się. Zamknęła oczy.

— Trzydzieści sekund — oznajmił terminal w rogu. Jennifer zmusiła się do rozchylenia powiek. Ekran pojaśniał. Tym razem to nie obraz z kamery latającego robota. Ukryty w odległości półtora kilometra obiektyw ukazywał pustynny krajobraz, a na zbliżeniu leciutki połysk pola Y. Nie, nie pola Y, ale czegoś zupełnie innego, zaprojektowanego przez geniusza i niemożliwego do skopiowania. Czegoś, czego nigdy nie przeniknie żaden robot.

— Dwadzieścia sekund.

Dłonie Willa zacisnęły się mocniej na jej ramionach. Przyszło jej na myśl, żeby je strząsnąć, ale, nie wiadomo czemu, nie mogła się poruszyć. Nie mogła myśleć. Jej umysł, to precyzyjne narzędzie, zaćmione zamieszaniem, jakie biło z nowych faktów, które Caroline Ranleigh podała jej na temat Selene. Tej Selene, w której ukryła się przed światem zdrajczyni Miranda Sharifi.

Jej wnuczka Miranda. Córka Richarda, jej syna, który stanął po stronie zdradzieckiej Mirandy, przeciwko własnej matce. Richarda, który był tam teraz z Mirandą.

— Dziesięć sekund.

Nie pamiętała dzieciństwa Richarda. Była taka młoda i tak bardzo pochłonięta budową Azylu, a wtedy jeszcze nie wyćwiczyła w sobie tej zdolności zapamiętywania wszystkiego. Teraz przypomniała sobie dzieciństwo Mirandy. Mirandy, z tymi jej niesfornymi czarnymi włosami i czarnymi oczyma, jak śmiała się do gwiazd, kiedy w tym samym pokoju Jennifer podniosła ją do okna. Miranda.

„Miri…”

— Nie! — krzyknęła Jennifer, a jej krzyk zagłuszył spokojny głos z terminalu.

— Już po wszystkim, Jenny — powiedział miękko Will. — Już po wszystkim.

Ale Jennifer wybuchnęła łkaniem, tak głośnym, że ledwie dosłyszała, jak system dodaje: „Operacja Nowy Meksyk zakończona”. Później będzie sobie wyrzucać, że płakała, i będzie miała żal do Willa za to, że był tego świadkiem. Przyniosła wstyd własnej wewnętrznej dyscyplinie, ale płakała teraz jak dwulatka, ponieważ tak musiało być, bo trzeba było dokonać tak trudnego wyboru. Okropnego wyboru czasu wojny.

„Miri…”

Will tulił ją, jakby była przerażonym dzieckiem, a ona nawet wśród łkań i niechęci, i swej niewybaczalnej słabości zdała sobie sprawę, że dopóki będzie tak na nią działał tą swoją pogardzaną dobrocią, zatrzyma go przy sobie.

14

PADAJĄCE NA TWARZ ŚWIATŁO ZBUDZIŁO THERESĘ — krzyknęła.

Chwilę później przypomniała sobie, gdzie jest. Przycupnęła na siedzisku na okiennym parapecie w korytarzu na piętrze. Czy jest tu od wczorajszego wieczora? Siedziała przez całą noc? Chciała przecież tylko odpocząć przez moment, popatrzeć na park, uciec na chwilę ze swego gabinetu.

Rozprostowała ciało zdrętwiałe od długiego siedzenia na wąskim parapecie. Bolały ją plecy, zesztywniał kark, a w ustach miała paskudny posmak. Kiedy ostatnio spała przed dzisiejszą nocą? Kiedy ostatnio jadła? Straciła już rachubę. Jackson nie bywa w domu już od wielu dni. Theresa siedziała sama, zamknięta w swoim gabinecie, oglądała sieci informacyjne i drukowała obrazki na swoje ściany. Obrazy umierających nie Odmienionych dzieci, dorosłych walczących o nie istniejące strzykawki, rabujących stożki Y, terminale, meble, wdzierających się do przeszperanych enklaw w Oregonie, New Jersey, Wisconsin… Theresa oglądała to wszystko.

„Przybyłem tu, by dać świadectwo zniszczeniu świata”. Thomas znalazł jej ten cytat. Wpatrywała się w napis, aż w końcu litery zaczęły rozmazywać się przed oczami. Potem jeszcze trochę pogapiła się na sieci informacyjne. Następnie jej wzrok przykuła wiadomość w systemie, wiadomość, której wcale nie powinno tam być:

— Widziałam zdjęcia amatorskich dzieci. Musi pani znaleźć Mirandę Sharifi i zmusić ją, żeby nam dała jeszcze trochę strzykawek. Jest pani Wołem, ma pani tyle pieniędzy, pani może się dostać do Mirandy tak, jak my nie możemy…

Wiadomość, oczywiście, była mówiona, ale Theresa poprosiła Thomasa, żeby ją dla niej zapisał. Potem patrzyła na nią, nie śpiąc, przez cały ten czas, jaki upłynął od dnia, kiedy Jackson ostatnio był w domu. Z początku udawała, że ta wiadomość to pomyłka. Fuks, jedno z tysiąca przesłań, jakie ludzie w całym kraju układają codziennie, żeby je wysłać do Selene, i że przeciekło do osobistego systemu Theresy przez jakiś dziwaczny sieciowy błąd. Ale nawet kiedy sobie to wszystko mówiła, wiedziała jednocześnie, że nie jest aż tak szalona, żeby w to wierzyć.

Tym gorzej.

Wiadomość była od tej dziewczyny, którą przyprowadził Jackson — tej amatorskiej dziewczyny z dzieckiem, opanowanym przez strach wywołany neurofarmaceutykami — a przeznaczona była dla Theresy. Jackson zawsze chciał, żeby stawiła czoło faktom — i to właśnie były fakty. Wiadomość była dla niej.

Oczywiście, nie znaczy to, że zaraz musi coś z tym zrobić. Patrzyła więc na wiadomość, odwracała od niej wzrok, żeby popatrzyć na holoobrazy umierających niemowląt, odwracała od nich wzrok, żeby spojrzeć na ściany swego studia i znów odwracała wzrok, i tak przez dwa dni. Albo trzy. Aż w końcu wczoraj wieczorem zrozumiała, że jeśli nie wyjdzie z tego pokoju, naprawdę zwariuje. Jeszcze bardziej. Przywlokła się więc do parapetu i spojrzała na nocny, rozświetlony sztucznym światłem park, a potem w górę, przez kopułę enklawy — na gwiazdy. I wybuchnęła niepowstrzymanym płaczem — bez powodu, zupełnie bez powodu…

„Weź neurofarmaceutyk — powiedział w jej głowie Jackson. — Tessie, to tylko biochemia, wcale nie musisz się tak czuć…”

— Odpierdol się — rzuciła na głos Tessie, po raz pierwszy w życiu, i znów się rozpłakała.

Nie. Dosyć już tego. Musi się pozbierać, wziąć kąpiel, coś zjeść… Musi wrócić do swojego gabinetu. Niemowlęta umierają, małe dzieci są całe pokryte bliznami i zniekształceniami po okropnych chorobach, matki takie jak ta Lizzie muszą trzymać w ramionach niemowlęta wijące się z bólu. Dlaczego nie może o tym zapomnieć? Inni zapominają! Trzeba tylko usunąć to z myśli i trzymać się z daleka od tego głupiego gabinetu…

„Weź neurofarmaceutyk, Tessie”.

— Pani Aranow — odezwał się Jones — jest pilny telefon do pani.

— Powiedz, że umarłam.

— Pani Aranow?

To może być tylko Jackson. Nie wolno go martwić. Nie wolno jej… nie powinna… nie może…

— Pani Aranow?

— Powiedz, że już odbieram, Jones.

Theresa zwlokła się z parapetu. Kręciło jej się w głowie. Oparła się o ścianę, czekając, aż przejaśni jej się w oczach, czując jednocześnie, jak drżą pod nią kolana. Napięła mięśnie nóg i poszła odebrać w łazience, skąd nie trzeba było wysyłać swego obrazu. To nie był Jackson.

— Tess? Gdzie obraz? — To Cazie, wyglądała szorstko i dziko w surowym czarnym kostiumie.

— Dopiero co wyszłam spod prysznica. — Cazie wie, że Theresa nie lubi się pokazywać.

— O, przepraszam. Słuchaj, gdzie jest Jackson?

— A nie jest z tobą? — zapytała Theresa.

— Wiesz doskonale, że nie jest — słyszę to w twoim głosie. Nie próbuj ze mną żadnych gierek, Tess. Dokąd zabrał tych Amatorów?

— Ja nie… Jakich Amatorów?

Cazie zmieniła się na twarzy. Tę właśnie twarz, pomyślała sobie Theresa, musiał widywać Jackson, kiedy się kłócili: wystające kości policzkowe sterczące spod miękkiej skóry, oczy twarde jak marmur posadzki pod bosymi stopami Theresy. Theresa skurczyła się trochę i cofnęła pod umywalkę.

— Thereso, powiedz mi natychmiast, gdzie jest Jackson.

Theresa zacisnęła mocno powieki.

— Nie powiesz. Dobra, w takim razie już do ciebie jadę.

— Nie! Ja… Ja właśnie wychodzę.

— No jasne! Kiedy to ostatnio wychodziłaś? Za dziesięć minut, Tess. — Ekran pociemniał.

Theresa uległa panice. Cazie to z niej wydostanie, Cazie potrafi wszystko z niej wydostać, na pewno będzie musiała powiedzieć Cazie, że Jackson wziął Lizzie i innych do Kelvin-Castner w Bostonie… A Jackson kazał nikomu tego nie mówić. Nikomu. A zwłaszcza Cazie. Ale Cazie już tu jedzie… Theresa każe Jonesowi jej nie wpuszczać.

Cazie na pewno będzie znała kody nadrzędne. Do mieszkania, do budynku. Do myśli Theresy.

No dobrze — w takim razie Theresy tu nie będzie, kiedy przyjedzie Cazie.

Kiedy tylko pojawiła się ta myśl, Theresa wiedziała, że tak będzie najlepiej. Musi stąd wyjść, zanim przyjedzie Cazie. Musi też zrobić to, co nakazywała jej wiadomość w jej systemie — musi dostać się do Mirandy Sharifi i zmusić ją, żeby dała jeszcze trochę strzykawek Przemiany. Jest pani Wołem, ma pani tyle pieniędzy, pani może się dostać do Mirandy tak, jak my nie możemy…” Theresa spędziła przecież całe dwa dni (a może trzy?) — teraz widzi to wyraźnie — na wypychaniu z myśli tego, co i tak musi zrobić. I nie udało jej się — nigdy się nie udawało. Ignorowanie powodów bólu zawsze tylko wzmaga cierpienie. To wezwanie jest darem, jakoś to przeoczyła, a to, że go nie wykorzystywała, przyprawiało ją tylko o szaleństwo.

O jeszcze większe szaleństwo.

Ale teraz już nie.

Szybciutko, tak sprawnie, że sama się tym zdumiała, wypadła z łazienki. Nie ma czasu na prysznic. Ale buty — przydadzą się jakieś buty. I płaszcz. Za enklawą jest teraz kwiecień — w kwietniu chyba jest zimno? Złapała w przelocie buty i płaszcz.

— Na dach — rozkazała windzie. — Proszę.

Nie tylko jej mięśnie pracowały teraz sprawnie. Również umysł snuł skuteczne i samodzielne plany, które ją zdumiewały. Żeby odnaleźć Mirandę, Theresa musi zacząć od tego miejsca, w którym Mirandę po raz ostatni widziano na Ziemi. To było w tamtym amatorskim osiedlu, gdzie ludzie żyli związani po trzech, gdzie Patty, Josh i Mike już nigdy nie będą mogli być sami, bo teraz stale muszą przebywać razem. Miranda tam była i zostawiła im taśmę, w której opowiadała im o tych nowych strzykawkach. Żeby skorzystać z nowych strzykawek, trzeba być Odmienionym. Tak mówił Josh. Więc Miranda mogła zostawić tam więcej strzykawek Przemiany niż gdziekolwiek indziej. Albo mogła wrócić, albo posłać kogoś, żeby wrócił i przyniósł jeszcze trochę, kiedy zaczęły się walki o strzykawki Przemiany. Jeżeli związanie to najnowszy plan Mirandy wobec ludzi, to pewnie Miranda będzie jakoś nadzorować to miejsce (a może różne miejsca?), w którym je testuje. Tyle na temat badań naukowych wie nawet Theresa.

Na dachu zamrugała oślepiona jasnym blaskiem słonecznego poranka. Serce jej zabiło mocniej, a oddech uwiązł w gardle. Kiedy ostatni raz próbowała wyjść poza enklawę, straciła przytomność i wpadła w taką panikę, że miała atak za atakiem…

Ale przecież Cazie już tu jedzie. Jeśli Theresa nie wyjdzie, będzie musiała się z nią zobaczyć.

Zamknęła oczy, zgięła się wpół, włożyła głowę między kolana i oddychała głęboko. Po kilku chwilach panika zelżała. A może wcale nie, tylko perspektywa spotkania całego obozu dzikich, związanych Amatorów wydała jej się mniej straszna niż perspektywa znalezienia się twarzą w twarz z wściekłą Cazie Sanders.

Może w taki właśnie sposób ludzie przeciwstawiają się niebezpiecznym sytuacjom — w ucieczce przed tymi, które wydają im się jeszcze bardziej niebezpieczne.

Idąc w pełnym słońcu przez ogród na dachu w stronę zaparkowanych pojazdów, Theresa pojękiwała cicho. Potem wspięła się do kabiny i odszukała w pamięci komputera współrzędne tamtego obozu biochemicznie związanych Amatorów, oddychając przez cały czas równo i głęboko, żeby nie zawładnęła nią biochemia jej mózgu.

Amatorzy nie wyprowadzili się stamtąd. Theresa obawiała się, że mogli sobie pójść gdzieś indziej — często tak robili — ale jeszcze z powietrza widziała malutkie ludzkie sylwetki poruszające się grupkami po trzy. Jak daleko mogą się od siebie oddalić, zanim umrą? Theresa nie mogła sobie przypomnieć, ile dokładnie wynosiła ta odległość.

Wylądowała, oddychając równo i głęboko, ale tym razem nikt nie podbiegł do jej pojazdu. Wszystkie trójki za to zniknęły natychmiast we wnętrzu budynku i zamknięto drzwi.

Zmusiła się, by wysiąść i podejść do budynku, a potem obejść go dookoła. Pod plastikowym brezentem poletka żywieniowego siedziało troje nagich ludzi, którzy nie zauważyli przylotu helikoptera: dwie kobiety i jeden mężczyzna. Na widok Theresy ich twarze stężały, a w oczach zobaczyła to samo spojrzenie, jakie zwykle widywała w lustrze.

Bali się. Jej! Tak jak bało się dziecko Lizzie. Ten obóz zarażono tak samo jak obóz Lizzie.

— Halo? Czy jest tu Josh? — Josh był przedtem dla niej miły.

Trójka ludzi wstała, zbiła się w ciasną gromadkę i chwyciła za ręce. Nagą plątaniną zaczęli centymetr po centymetrze sunąć w stronę zasłonki z plastiku, która służyła tu za drzwi. Theresa przysunęła się bliżej zasłonki i cała trójka stanęła.

— Chcę rozmawiać z Joshem. I z Patty, i Mikiem.

Imiona te uspokoiły trochę przynajmniej jedną osobę z trójki. Starsza z kobiet wystąpiła krok naprzód i nadal trzymając za ręce pozostałych, odezwała się bojaźliwie:

— Znasz Jompa?

Jompa? Dopiero po dłuższej chwili Theresa zdała sobie sprawę, że chodzi o skrót od Josh-Mike-Patty. Poczuła lekką falę obrzydzenia.

— Tak. Znam Josha i przyszłam się z nim zobaczyć. Proszę mnie do niego zaprowadzić.

Mimo łomotu serca w piersiach, Theresa nie mogła się sobie nadziwić. Mówiła zupełnie jak Cazie. No, może niezupełnie. Ale przynajmniej tak jak Jackson.

Kobieta zawahała się. Miała około trzydziestki, wychudzoną twarz i krótkie, blade włosy jak Theresa.

— Jomp są w środku. Pójdę i ich zawołam.

— Możesz już nie wrócić — odparła Theresa. — Idę z tobą.

— Nie! Nie, nie. Zostań tutaj.

Theresa odsunęła się trochę na bok. Cała triada przemknęła obok niej chyłkiem. Kiedy opuścili wzmacniający promienie słoneczne namiot, ich naga skóra pokryła się zaraz gęsią skórką. Theresa patrzyła, jak pospiesznie wdziewają kombinezony, rzucone przedtem bezładnie na drewnianą półkę, potem podeszła do jasnowłosej kobiety, która skuliła się i nieco cofnęła.

— W porządku. Nic wam nie zrobię. Chcę tylko… chcę się widzieć z Joshem. Będzie mnie pamiętał. — Czy na pewno?

— Jak się nazywacie?

— Jesteśmy Peranla — dobiegł ją ledwie dosłyszalny szept.

Peranla. Percy-Anne-Laura. Albo Pearl-Andy-Lateesha. Albo… nieważne.

A powinno być ważne.

— Peranla, idę z wami zobaczyć się z Joshem.

Triada zamarła w bezruchu. Prawie że przestali oddychać. A jeśli dostaną ataku, jak to zdarza się Theresie, kiedy za bardzo się przestraszy? Co wtedy zrobi Theresa? Ale nie dostali. Po minucie przecisnęli się stłoczoną grupką obok Theresy i rozsypali się niezgrabnie, pędząc co sił za róg fabrycznego budynku. Theresa pobiegła za nimi.

— Otwórzcie drzwi! To my, Peranla! Otwórzcie!

Drzwi otworzyły się, a Peranla wpadła bezładnie do środka. Theresa, sama sobą zdumiona, wcisnęła się za nimi.

Potrwało chwilę, zanim jej oczy przywykły do panującego wewnątrz półmroku. Ponad stu ludzi, pogrupowanych w trójki, stało dookoła i na nią patrzyło. Triady trzymały się blisko siebie i były wyraźnie niespokojne, ale nikt nie wyglądał na przerażonego. Nawet Peranla wyglądała spokojniej niż na zewnątrz. No tak — Theresa we własnym domu, między znanymi sobie ludźmi, także była spokojniejsza. Czuła się bezpieczniej.

Serce przyśpieszyło, a zaciskające się gardło zaczęło napierać na tchawicę.

— Czy… jest tu Josh? Josh!

— Lepiej idź sobie — odezwał się jakiś stary mężczyzna. Kilkoro innych pokiwało głowami.

— Josh? Jomp?

Zaczął powoli podchodzić, wlokąc za ręce Patty i Mike’a. Mike jeszcze zachował na twarzy resztki dawnej wrogości, ale Patty, którą Theresa pamiętała jako okropną sukę, trzęsła się cała i chowała twarz na ramieniu Mike’a. Ten widok z powrotem wyrównał oddech Theresy.

Może kiedy jest się najmniej przestraszonym ze wszystkich, to jakby człowiek w ogóle się nie bał.

— Josh, jestem Theresa Aranow. Byłam tu zeszłej jesieni. Przywiozłam wam ubrania i stożki Y. Opowiedziałeś mi o waszym związaniu i… i o czerwonych strzykawkach.

Josh pokiwał głową, nie śmiejąc spojrzeć jej w oczy.

— I holo, Josh. Pokazywałeś mi holo z Mirandą Sharifi. Prezentowała wam te nowe strzykawki, te, które wam zostawiła, żebyście się pozwiązywali.

— Nic ci do tego — warknął Mike.

— Chcę zobaczyć to holo jeszcze raz, Josh. Proszę. Oglądaliście je już wiele razy, prawda?

Josh znów pokiwał głową. Patty uniosła głowę znad ramienia Mike’a.

— W takim razie — oznajmiła Theresa tak stanowczym tonem, na jaki tylko było ją stać — możecie je zobaczyć jeszcze raz. Tak samo jak zawsze. A ja pooglądam sobie z wami.

— Dobra — odparł Josh. — Ej, wy wszyscy, czas na Mirandę. My jesteśmy życiem i krwią.

— Jesteśmy życiem i krwią — odpowiedział mu pomieszany chór głosów, a Theresa poczuła, jak omywa ich wszystkich fala ulgi, klarowna i czysta jak woda w potoku. To był ich stały obyczaj — bezpieczny i znany. Triady rozsypały się i zmieszały, siadając przed przestarzałą holosceną w miejscach, w których — Theresa dałaby za to głowę — siadywały zawsze. Po minucie sama przycupnęła obok Josha, jak najbliżej drzwi.

— Włączyć — zakomenderował Mike. — Czas na Mirandę.

Holoscena ożyła. Najpierw wir ładnie zmieszanych, lecz nic nie znaczących kolorów, a potem ukazała się Miranda, tylko od piersi w górę, na prostym, ciemnym tle anonimowego pomieszczenia do rejestracji. Miała na sobie biały kostium bez rękawów; niesforne czarne włosy podtrzymywała czerwona wstążka.

— Mówi do was Miranda Sharifi z bazy księżycowej Selene. Chcecie pewnie wiedzieć, czym jest ta nowa strzykawka. To nowy, cudowny dar, lepszy nawet od strzykawek Przemiany. Tamte strzykawki dały wam biologiczną wolność, ale doprowadziły także do wielkiej izolacji, bo nie potrzebujecie już siebie nawzajem, żeby się wyżywić i przetrwać. A człowiek nie powinien być sam. Tak więc ta strzykawka, ten nowy cudowny dar…

Coś tu nie gra w tym hologramie.

Od czasu swojej pierwszej wizyty w tym obozie, pięć miesięcy temu, Theresa spędzała całe tygodnie, ba, miesiące!, na oglądaniu holograficznych zapisów z serwisów informacyjnych. W nocy same odgrywały się na nowo przed jej zamkniętymi powiekami. W tym, co widziała teraz przed sobą, coś odrobinę nie grało. Głos należał do Mirandy, słowa były zsynchronizowane z ruchami jej warg, ale nie z resztą jej ciała. Nie, to nie to. Nie, zbyt wiele się poruszała. Tak, to będzie to. Przy pewnych słowach sztywno nieruchoma, przy innych wykonywała całkiem niepotrzebne gesty — w zupełnie niewłaściwym rytmie. To samo działo się z rytmem słów… Theresa ma słuch absolutny. Słyszała, że głos leciutko opada w zupełnie niewłaściwych miejscach. To holo zostało spreparowane, a nie nagrane.

To oznacza, że wiadomość nie pochodzi od Mirandy. Ani czerwone strzykawki.

Theresa rozejrzała się wokół siebie. Amatorzy byli wniebowzięci — prawie tak, jakby oglądali koncert Śniącego na jawie. W hologramie muszą być przekazy podprogowe. Spuściła wzrok i reszty wysłuchała, już nie patrząc na obraz.

Jeśli wiążące strzykawki nie pochodzą od Mirandy, to od kogo?

Może od tych samych ludzi, którzy dali im do wdychania tamten neurofarmaceutyk, żeby teraz bali się wszystkiego, co nowe. Ale po co?

Jackson mówił, że takich neurofarmaceutyków nie potrafi stworzyć nikt oprócz Superbezsennych. Nikt prócz Mirandy Sharifi nie wiedział o czyścicielu komórek wystarczająco wiele, by zrobić coś, co nie zostanie zniszczone przez nanotechnologię Przemiany w ciałach wszystkich ludzi. Wszystkich — prócz Theresy.

— …być razem w zupełnie nowy sposób, w taki, który utworzy zupełnie nową społeczność, który więzy społeczne zakorzeni głęboko w samej biologii…

Theresę opadły wątpliwości. Cóż takiego wie o „samej biologii”, „więzach społecznych” czy wreszcie o Superbezsennych? Kimże jest, żeby decydować, czy ten hologram jest, czy nie jest od Mirandy? Theresa jest tylko stukniętą, bojaźliwą, nie Odmienioną dziewczyną, która dostaje ataków, kiedy tylko znajdzie się w nie znanej sobie sytuacji, która w zeszłym roku wyszła z mieszkania raptem trzy razy, która boi się teraz tam wrócić, bo jej była szwagierka — a także jedyna przyjaciółka — może tam na nią czekać. Theresa nie wie nic o niczym.

Z wyjątkiem każdego odnotowanego szczegółu z życia Leishy Camden.

Kiedy to sobie uświadomiła, nagle doszła do wniosku, że wie, co należy zrobić.

Wstała, zaraz kiedy nagranie dobiegło końca. Dookoła niej Amatorzy siedzieli uśmiechnięci, z zamglonymi oczyma, w swoich związanych triadach, bez których by umarli. To paskudne, paskudne. To nie żadne związki, to kajdany.

— Daj mi kasetę z nagraniem, Josh — rozkazała tak stanowczo, jak tylko mogła się na to zdobyć. Próbowała mówić tak, jak mówiła Leisha Camden, kiedy wydawała rozkazy. Nikt nie znał życia Leishy lepiej niż Theresa — nikt nie znał lepiej samej Leishy.

Wpatrzyło się w nią sto zamglonych spojrzeń.

— Zabieram ją. Jest mi potrzebna. Później przywiozę ją z powrotem. — To Leisha, kiedy stanowczym głosem mówi Jennifer Sharifi, że nie należy budować Azylu. Albo kiedy mówi Calvinowi Hawke, że koniec z jego anty-Bezsennym ruchem. To Leisha: stanowcza, spokojna, chłodna. Theresa ruszyła, na roztrzęsionych nogach, w stronę holosceny.

— Ty, zostaw w spokoju to holo! — odezwał się czyjś głos.

— Przykro mi, nie mogę. Jest mi potrzebne. — Theresa sięgnęła do terminalu. Ale nie była Theresa, była teraz Leishą. W tym cała sztuczka. Trzeba być Leishą, czuć jak ona. Jeżeli Theresa może oglądać wiadomości i czuć to, co matka umierającego niemowlęcia — potrafi czuć się tak, jakby nią była — to może być także Leishą Camden. To żadna różnica. Żadna…

Ludzie teraz wstali, niektórzy zbili się bojaźliwie w swoje trójki, inni ruszyli w jej stronę. Mike się zawahał, a po chwili on i Josh zaczęli ciągnąć w tę stronę Patty. Mike wtulił swą trójkątną głowę w ramiona, w oczach błysnęło mu przerażenie. Przez sekundę roztrzęsiona Theresa wyobraziła sobie, jak musiałby widzieć ich ktoś z zewnątrz: czworo świrów z obłąkanym wzrokiem, krążących trwożnie dookoła siebie, emanujących strachem. Nie, nie myśl tak, nie patrz na siebie z zewnątrz, patrz na siebie jak na Leishę Camden. Teraz jesteś Leishą Camden.

— Nie zatrzymujcie mnie — rzuciła załamującym się głosem. Mike przystanął na chwilę, potem znów ruszył w jej stronę.

— Mówię poważnie!

— Mike — zaskamlała Patty — nie… nie możesz…

— Nie może zabrać naszego hola… nie może go mieć… — odparł szeptem Mike. Złapał Theresę za ramię.

Poczuła zbliżający się zawrót głowy, ogarniającą myśli czerń. Theresa próbowała uniknąć ataku — Leisha nigdy nie mdlała! — i odepchnąć rękę Mike’a. Nie mogła. Nie była już Leishą, spokojną, stanowczą i chłodną, nigdy nie będzie Leishą, nigdy nie będzie miała tyle samokontroli. Chociaż udało jej się udawać Leishę przez kilka minut, Theresa nie jest przecież Leishą…

No to bądź kimś, kto nie jest spokojny ani chłodny.

— Puszczaj to pieprzone holo albo cię przerobię na żeglarski węzeł! — wrzasnęła Theresa słowami Cazie.

Mikę opuścił rękę i zagapił się na nią zdumiony, a zarazem przerażony.

— Zjeżdżaj mi, kurwa, z drogi!

Część tłumu cofnęła się, reszta nieśmiało postąpiła naprzód. Między triadami dały się słyszeć pomruki: „Nie pozwólcie jej…” „Zatrzymajcie ją…”, „Jakie ma prawo…”

Za chwilę przemogą strach i znów ją złapią. Nie — złapią Cazie. Przecież teraz jest Cazie. A reakcje chemiczne w mózgach tych ludzi każą im bać się wszystkiego, czego nie znają, wszystkiego, do czego nie nawykli.

— Zaraz będę płakać! — wrzasnęła ile sił w płucach. — Zaraz roztopię tu podłogę! Mam tu nanotechnikę, jakiej na oczy nie widzieliście, i mogę to zrobić! Wystarczy, że zaśpiewam! — Zaczęła śpiewać jakąś starą piosenkę, którą nuciła jej niania, tylko że to było wyraźnie za mało, więc zaczęła skakać, kręcić się kółko, wykrzykiwać słowa piosenki na zmianę z tymi wszystkimi wulgarnymi wyrażeniami, którymi Cazie obsypywała Jacksona, kiedy była wściekła, bo nie chciał zrobić czegoś po jej myśli. — Ty nieszczęsny, pełen złudzeń sukinsynu, masz tak ograniczone postrzeganie rzeczywistości, że nie widzisz z niej nawet ułamka, nie widzisz nawet ułamka ze mnie, nie masz w sobie za grosz ironii, Jackson, niech to wszyscy amatorscy diabli, czy nawet tego nie widzisz! Ty żałosny wypieszczony maminsynku, myślałby kto, że… Zjeżdżajcie mi, kurwa, z drogi!!

Posłuchali. Tłum cofnął się, niektóre dzieci zaczęły płakać. Triady sczepiły się w zwarte grupki. Wrzeszcząc, skacząc, przeklinając, wirując — Theresa z kasetą w dłoni sunęła ciągle w stronę drzwi, a setka ludzi — nie, musi ich być dziewięćdziesięcioro dziewięcioro albo sto dwoje — przyglądała się jej z tym samym bolesnym przerażeniem, które Theresa widywała codziennie w lustrze.

Udało jej się wydostać na zewnątrz tuż przed tym, nim sama się załamała.

Mimo wszystko zdołała jakoś wsiąść do helikoptera.

— Do góry! — wydyszała. — Do domu… — i wtedy zatkało ją, i zaczął się atak, więc mogła teraz tylko starać się oddychać, a pojazd oddalał się coraz bardziej od amatorskiego obozu, w którym żadne malutkie już teraz sylwetki nie wysypały się z budynku, żeby patrzeć, jak odlatuje.


Odzyskała panowanie nad sobą tuż przed Wschodnim Manhattanem. Usiadła wygodniej w fotelu i spróbowała zebrać myśli.

Nie może lecieć do domu. Tam wciąż jeszcze może być Cazie. Kazała helikopterowi lecieć nad pierwsze wolne miejsce, które zobaczyła, czyli na opuszczony tor skuterowy. Stamtąd miała widok na wszystkie strony. Siedziała w kabinie, ściskając z całych sił kasetę z hologramem Mirandy Sharifi, i starała się oddychać najgłębiej i najrówniej, jak potrafiła.

Co się właściwie stało?

Była Cazie. Oczywiście, tylko udawała, ale wyszło to na tyle dobrze, że na chwilę odsunęło jej zwykły strach i pozwoliło się zachowywać tak jak nigdy dotąd. Ale jak to w ogóle możliwe? Holoaktorzy, oczywiście, przez cały czas udają, że są innymi ludźmi, żeby w swoich historyjkach wypaść przekonująco… Ale Theresa przecież nie jest holoaktorką. A już z całą pewnością w niczym nie przypomina Cazie. Reakcje chemiczne w jej mózgu przebiegają zupełnie inaczej — niewłaściwie, tak że ciągle się czegoś obawia i czymś niepokoi, i ma to, co Jackson nazwał „poważnym zespołem zahamowań w obliczu rzeczy nowych”… Czy to udawanie, że jest kimś innym, mogło na chwilę zmienić reakcje w jej mózgu? Ale jak to możliwe?

Mogłaby poprosić Thomasa, żeby znalazł jej coś na ten temat.

Ale teraz musi zdecydować, dokąd chce iść, skoro nie chce wracać do domu. Tylko że tak naprawdę chciała tam wrócić. Nie miała pojęcia, ile potrwa ta dziwna, zapożyczona działalność chemiczna w jej mózgu i chciała mieć koło siebie swoje rzeczy: różową sypialnię, szydełkową kapę, Thomasa. Ale jeśli tam jest Cazie…

Jeśli tam jest Cazie, Theresa może po prostu stać się kimś, kto powie Cazie, że to nie najlepsza pora na rozmowy. Kimś, kto potrafi powiedzieć: „Przykro mi, ale jestem zmęczona i muszę teraz się zdrzemnąć”. Nawet jeśli miałaby tak udawać tylko przez minutę. Minuta mogłaby zupełnie wystarczyć, z całą pewnością da radę być kimś zupełnie innym jeszcze przez minutę… Leisha Camden. Leisha zawsze była spokojna i stanowcza. Theresa będzie Leisha Camden, spokojnie spierającą się z innymi prawnikami o prawa Bezsennych, podczas gdy Cazie…

Podczas gdy Cazie wedrze się Theresie do środka i rozszarpie ją na kawałki.

Theresa nie zdoła być Leishą Camden przed Cazie. To tak jakby w obliczu nadciągającego huraganu podpierać dom słomkami od drinków. Ale może zdoła chociaż być Leishą Camden przed samą sobą. Udawać, że ma mózg Leishy choć przez krótką chwilę, kiedy będzie obmyślać, dokąd teraz pojechać i co zrobić. Być Leishą, która stawiła czoło problemom i próbowała rozumnie je rozwiązywać…

Gdyby to Leisha próbowała sprawdzić, co wiadomo na temat fałszywego hologramu Mirandy, udałaby się w miejsce, gdzie najpewniej można zdobyć jakieś informacje. Gdziekolwiek by to miało być. Nawet do Selene. Ale Selene nie odpowiada na przekazy, a gdyby nawet Theresa potrafiła się zmusić do podróży kosmicznej… ale nie da rady. Była o tym przekonana. Ale może wcale nie trzeba będzie wędrować aż do samej Selene.

Theresa zacisnęła dłonie na kasecie. Czy naprawdę zdoła się na to zdobyć, nawet kiedy będzie udawała, że jest Leishą? Polecieć na lotnisko, zupełnie samej wynająć samolot… nie, to za ciężkie. Oddech zaczyna się plątać już na samą myśl o tym.

Potem przyszło jej do głowy, że może by wrócić do domu — i próbować nie powiedzieć Cazie, gdzie jest Jackson.

Theresa zakryła twarz rękoma, potem wyprostowała się z nagła. Nie jest Theresą Aranow — jest Leishą Camden. A kiedy będzie tak myśleć, poczuje się inaczej, procesy chemiczne w jej mózgu odrobinkę się zmienią… Jest Leishą Camden. Po prostu nią jest.

— Lotnisko Wschodni Manhattan. Sterowanie automatyczne — powiedziała do pojazdu, a jej głos zabrzmiał odrobinę inaczej nawet dla jej własnych przerażonych uszu.

Kiedy helikopter się wznosił, Theresie przyszło jeszcze na myśl jeszcze coś innego: „Weź neurofarmaceutyk” — zawsze mawiał Jackson. A ona nigdy nie chciała go posłuchać, bo bała się, że utraci swój szczególny dar cierpienia i to miejsce, do którego miał ją zaprowadzić. Zawsze bała się skorzystać z neurofarmaceutyku, żeby nie stać się kimś zupełnie innym.

Wbrew sobie Theresa się roześmiała. Wyszło to zupełnie jak skowyt.

Zaczęła się zastanawiać, kogo zastanie i kim sama wtedy będzie, kiedy już dotrze do Nowego Meksyku.


Najtrudniej było, jak się okazało, wynająć pilota.

Theresa weszła do budynku lotniska Wschodni Manhattan na Lexington Avenue. Był to smukły, staromodny budynek z przesuwającymi się metalowymi programowanymi ścianami. Obok niej sunęli śpiesznie ludzie w stronę różnych drzwi lub terminali. Grupka mężczyzn i kobiet ubranych w oficjalne sarongi, roześmianych, wymieniających żarty. Mężczyzna w czarnym hologarniturze, niosący w ręku pilota i plik wydruków. Podróżująca samotnie starsza pani o miłej twarzy. Theresa już zebrała się na odwagę, żeby się odezwać, kiedy podleciała do niej okrągła, bezosobowa robokamera wielkości ludzkiej głowy.

— Stoi pani bez ruchu już dwie minuty, proszę pani. Czy mogę w czymś pomóc?

— Och, tak! — wypaliła Theresa. — Potrzebuję… Chcę wynająć prywatny samolot. Z pilotem. Żeby mnie zawiózł do… do Nowego Meksyku.

— Z biurem obsługi lotów czarterowych można się skontaktować z każdego terminalu dla klientów, proszę pani. Jeśli mogę w czymś jeszcze…

— Ale ja nie wiem jak!

— Zechce mi pani na chwilę wybaczyć, muszę wykonać autodiagnozę. — Robokamera zamruczała miękko. — Moje oprogramowanie nie wykazuje błędów w funkcjonowaniu sensorów. Pani jest genomodyfikowanym dorosłym, prawda?

— Tak. Jestem… Jestem dorosła. Ale mimo to nie wiem, jak się korzysta z terminalu dla klientów. — Theresa poczuła, jak pali ją zaczerwieniona twarz.

— Czy życzy pani sobie, żebym zademonstrował działanie systemu?

— Och, tak. Bardzo proszę.

Robokamera powiodła ją do rzędu terminali. Theresie udało się przynajmniej rozpoznać kredytowy skaner siatkówkowy. Stała potulnie przed ekranem, aż w końcu przyjemny, cichy głos zapytał:

— Witamy na lotnisku Wschodni Manhattan, pani Aranow. Jaki numer lotu pani sobie życzy?

— Proszę obsługę lotów czarterowych.

— Proszę bardzo — odpowiedział system.

Na ekranie pojawiły się rzędy liter. Theresa poczuła, że na policzki wraca jej rumieniec. Czytanie idzie jej tak powoli. Ale robokamera zapytała zaraz:

— Dokąd pani życzy sobie lecieć, pani Aranow? I kiedy?

— Do Nowego Meksyku. W okolice Taos. A chcę wyruszyć natychmiast. Z… z… — Jak trzeba prosić, żeby pilot nie wyglądał zbyt groźnie? Theresa rozpaczliwie odsunęła się o krok.

— Trzeci warunek nie został zrozumiany. Proszę powtórzyć — powiedział terminal.

— Chcę lecieć z kimś bezpiecznym!

— Mamy obecnie troje pilotów z potrójnym A w zakresie bezpieczeństwa pilotażu, gotowych do odbycia lotu krajowego w ciągu najbliższej półgodziny. Obowiązują ekspresowe stawki. Przedstawiam rejestry lotów. Czy życzy pani sobie połączyć się z kimś z tej trójki?

Rejestry lotów — kolejne rzędy malutkich literek. Ale były tam także zdjęcia: trzy genomodyfikowane, atrakcyjne twarze. Jednak nie wyglądały po wołowsku. No tak, oczywiście, to są techniczni.

— Z tą. Z kobietą. Proszę mnie połączyć.

Pilotka połączyła się z nią natychmiast. Dobiegała chyba czterdziestki, miała wyrazistą twarz, bez makijażu — całe piękno zawarło się w tych mocnych, surowych rysach. Jej głos także był mocny i surowy.

— Pani Aranow? Czy życzy pani sobie pilota na natychmiastowy lot do Nowego Meksyku?

— Tak. Nie. Ja… sama nie wiem.

Kobieta na obrazie pochyliła się do przodu, przyglądając się uważnie twarzy Theresy.

— Sama pani nie wie?

— Nie, to znaczy: tak, wiem. Nigdzie nie lecę, nie potrzebuję pilota. To pomyłka. — Zaczęła odsuwać się niezgrabnie od terminalu. Zatrzymał ją ten spokojny, mocny głos.

— Pani Aranow, robot, który znajduje się obok, przyprowadzi panią prosto do mojego samolotu. Możemy startować natychmiast. Jeśli źle się pani czuje, mogę posłać po panią jakiś pojazd.

— Nie, ja… No dobrze, już idę.

Utkwiła wzrok w robocie, z całej siły chciała widzieć tylko jego i nic więcej. Tylko tę okrągłość szarej kuli, nie była groźna, tylko trzeba iść za nią i nie myśleć… tak jakby to zrobiła Cazie.

Nie, wcale nie. Cazie sama pilotowałaby własny samolot.

No dobra, mniejsza o Cazie, nie może być Cazie, ale musi być kimś innym, bo ona, Theresa, nigdy sobie z tym nie poradzi, już czuje, że wpada w panikę, kim by tu mogła być, bo przecież nie zna właściwie nikogo poza Cazie i Leishą…

I Jacksonem. „Weź neurofarmaceutyk, Tessie”. No dobrze, będzie Theresą na neurofarmaceutyku. Będzie kimś, kto jest chemicznie uspokojony, kimś, kto wierzy, że w tym świecie jest jakiś sens…

— Witam, pani Aranow. Jestem Jane Martha Olivetti, pilot pierwszej kategorii.

Już jest na miejscu. Samolot wznosił się teraz przed nią, choć Theresa zupełnie nie pamięta, jak jechała magnetycznym autokarem dla pasażerów ani jak szła później przez płytę lotniska. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że pas startowy nie jest chroniony polem Y, albo chroniony tylko na obrzeżach, bo poczuła podmuch rzeczywistego zimnego kwietniowego wiatru. Kiedy wsiadała do samolotu pilot Olivetti, cała się trzęsła.

— Na tym stojaku, w zielonym pudełku znajdzie pani plastry ze środkami uspokajającymi — poinformowała ją spokojnym głosem pilotka. — W czerwonym jest endorkiss, w żółtym hallufun, a w brązowym — sleepease.

Theresa spojrzała tęsknie na to brązowe. Ale większość plastrów, jak mówił Jackson, była przystosowana do Odmienionych organizmów. Ostrzegał ją, by nie korzystała z niczego, co nie było przystosowane do jej nie Odmienionych procesów chemicznych.

— Nie, dziękuję. Proszę tylko… o koc. — Cała się trzęsła, mimo że wnętrze samolotu było ogrzewane.

Gdzieś nad pokrytymi śniegiem wzgórzami Theresie udało się zasnąć. Obudziła się, kiedy pilotka oznajmiła:

— Pani Aranow, jesteśmy w Taos. Czy chce pani lądować tutaj, czy na jakimś prywatnym lotnisku?

— Czy wie pani, gdzie jest lotnisko dla… dla La Solana? Tam gdzie kiedyś mieszkała Leisha Camden?

Pilotka Olivetti obróciła się i popatrzyła na nią w zdumieniu.

— Oczywiście, że wiem. Przez cały czas latają tam tłumy turystów i reporterów. A ostatnio też ludzie, którzy chcą prosić Richarda Sharifi o przesłanie wiadomości do córki. Ale to pani nic nie da — Richard Sharifi nigdy się nie pokazuje. Uzyska pani co najwyżej standardową zarejestrowaną wypowiedź.

Theresa przymknęła oczy. Co ona sobie właściwie myślała? To oczywiste, że nie ona pierwsza próbuje się skontaktować z Mirandą przez La Solana. Pewnie próbowali już tego wszyscy na całym świecie — politycy i inne ważne osobistości. A jeśli Richard Sharifi nie chciał się widzieć z nimi, to nie ma żadnego powodu, żeby chciał się zobaczyć akurat z Theresą Aranow. Jest kompletną idiotką.

Co w takim wypadku zrobiłaby Cazie?

— Skoro już tu jesteśmy — rzuciła — to lećmy do La Solana.

Olivetti wzruszyła ramionami i powiedziała coś do swego samolotu.

Theresa zobaczyła zabudowania posiadłości, na długo zanim wylądowali. Bladoniebieska owalna kopuła na pustynnym piasku — jaśniała tak samo idealna i nieokreślona jak jajko rudzika. Terry Mwakambe, najbardziej uzdolniony spośród fizyków-praktyków Mirandy, zaprojektował to pole dla Leishy. Niczego podobnego nie znalazłoby się nigdzie indziej na całej Ziemi — z wyjątkiem opuszczonej wyspy Huevos Verdes, gdzie Miranda ze swymi ludźmi tworzyli strzykawki Przemiany.

To pole to nie była energia Y, tylko coś zupełnie innego — i Theresa nie miała pojęcia co. Ciągnęło się zarówno pod ziemią, jak i w powietrzu. Nic, co zawierałoby kod DNA inny niż próbki zawarte w banku danych, nie mogło się przedostać przez tę błękitną kopułę: ani ptaki, ani owady, ani mikroby. A także nic, czemu nie towarzyszyło DNA odnotowane w banku danych: ani roboty, ani pociski, ani kamienie. Pole przepuszczało także jedynie bardzo wąski zakres promieniowania. I nie mogło go zniszczyć nic z wyjątkiem ataku nuklearnego.

Theresa poszła na piechotę od samolotu w stronę na wpół zagrzebanego w piasku rudzikowego jaja. Pustynne słońce paliło jej odkrytą głowę. Lekki wietrzyk buszował wśród niewiarygodnej sterty śmieci, która nagromadziła się przed błyszczącym błękitem. Stosy holograficznych kaset. Dziecięca lalka. Wystrzępiona flaga amerykańska. Plastikowe kwiaty, zakrwawione chusteczki do nosa, pobielała czaszka jakiegoś zwierzęcia, jakieś niszczycielskie narzędzia, poskręcane i pogięte. I mała, zapieczętowana trumna. Theresie zrobiło się niedobrze. Czy to tylko symbol, czy też rzeczywiście w trumnie spoczywało ciałko czyjegoś nie Odmienionego dziecka, które zmarło na chorobę dającą się bez trudu wyleczyć jeszcze jedną strzykawką?

Jeden fragment pola rozjaśnił się w ogromny ekran o powierzchni metra kwadratowego. Widniał na nim obraz mężczyzny, który wyglądał na czterdzieści lat, jednak Theresa wiedziała, że w rzeczywistości ma siedemdziesiąt siedem. Miał znużone ciemne oczy i gęstą czarną brodę.

— Mówi Richard Sharifi, ojciec Mirandy Sharifi. Nikt, w żadnych okolicznościach, nie może uzyskać wstępu do La Solana. Jeśli chcecie przekazać Mirandzie Sharifi jakąś wiadomość, proszę powiedzieć maszynie rejestrującej, kiedy ma zacząć. Wszystkie przekazy dla Mirandy Sharifi są wysyłane na Selene codziennie. Żaden obiekt, który pozostawicie przed tą ścianą, nie zostanie wniesiony do środka ani zbadany. Dziękuję. — Obraz zniknął.

I tyle. Theresa ciasno splotła dłonie przed sobą.

— Proszę rejestrować.

— Rejestruję.

— Nazywam się Theresa Aranow. Nie znacie mnie. Jestem… właściwie nie jestem nikim. Ale wszędzie są niemowlęta, które umierają, bo nie są Odmienione…

Urwała. Richard i Miranda Sharifi już sami to wiedzą. Cóż mogłaby powiedzieć, żeby ich zainteresować, żeby ich przekonać… o czym? Że ludzie potrzebują pomocy? Kimże jest, by myśleć, że mogłaby komukolwiek pomóc? Bywają przecież takie dni, kiedy z ledwością sama potrafi wstać z łóżka.

Ale nie dziś. Spróbowała jeszcze raz.

— Nie jestem nikim szczególnym. Nie jestem nawet Odmieniona. Chciałam… Musiałam zostać tym, czym jestem, bo jak na Woła nie jestem zupełnie normalna, a jeśli to stracę, stracę Theresę. Stracę… nie będę taka, jaka mam być, żebym mogła znaleźć… to, czego szukam.

Coś zaczęło się w niej dziać. Wróciła fala pewności siebie, którą czuła będąc Cazie, tylko tym razem wcale nie dlatego, że była kimś innym. Dlatego, że teraz była najprawdziwszą Theresą. Słowa wypłynęły z niej takim samym pospiesznym strumieniem jak wtedy, kiedy rozmawiała z siostrą Annę w zakonie Sióstr Miłosiernego Nieba.

— Mogłam zostać Odmieniona i może to nie miałoby najmniejszego znaczenia. Wiem, że w ten sposób moje utrzymanie kosztuje znacznie więcej. Muszę jeść prawdziwe jedzenie. Trzeba dla mnie oczyszczać dom z zarazków. Muszę mieć czystą wodę. To wszystko kosztuje, więc gdybym nie miała tylu pieniędzy, a mój brat nie był lekarzem, to byłoby niewłaściwe z mojej strony nie dać się Odmienić, bo stanowiłabym dla wszystkich ciężar. Ale ja mam pieniądze i mam Jacksona, więc źle by było, gdybym wszystko urządziła tak, żeby nie cierpieć. Muszę cierpieć. Wszyscy muszą w jakiś sposób cierpieć, bo inaczej robią się… rozlaźli. Nie, to nie to słowo. Mirando…

Zwracała się bezpośrednio do Mirandy, której przecież nie ma nawet na Ziemi, ale to nieważne. Theresa pospiesznie ciągnęła dalej.

— Mirando, nie znam określenia na to, jak ludzie reagują, kiedy nie mogą cierpieć ani poczuć samotności. Ale coś się z nimi dzieje. Kiedy ciągle biorą te różne neurofarmaceutyki, przestają odczuwać samych siebie i bardzo prędko przestają też czuć innych ludzi. Robią się tacy jak przyjaciele Cazie, a może nawet jak sama Cazie… Nie wiem. Cazie pod spodem jest dobra. Ale nawdychała się z tylu różnych inhalatorów, żeby zagłuszyć własne cierpienie, że szybko przestała odczuwać też cierpienie Jacksona, a zaraz potem przestała też widzieć samego Jacksona. Jest tylko jeszcze jednym meblem w jej życiu albo kolejnym robotem.

Ludzie muszą cierpieć. Muszą pozwolić sobie na ten ból. Powinni też go znieść, a nie zagłuszać endorkissem albo seksem, albo neurofarmaceutykami, albo zarabianiem pieniędzy… To jedyny sposób na to, żeby się dowiedzieć, że powinniśmy postępować inaczej. Że powinniśmy uważniej patrzeć — w głąb siebie i w głąb innych ludzi. Nie możemy tak sobie obejść tego bólu, trzeba przez niego przejść, żeby dostać się w to miejsce po drugiej stronie, gdzie jest nasza dusza… Och, sama nie wiem! Nie jestem dość bystra, żeby to wiedzieć! Coś poszło nie tak w czasie mojej embrionalnej genomodyfikacji i teraz nie jestem taka bystra jak Jackson albo Cazie… Ale jedno wiem: musisz nam dać więcej strzykawek, żeby niemowlęta mogły żyć dostatecznie długo, aby poczuć własne cierpienie i zacząć się z niego uczyć. Może trzeba było nam nie dawać wcale tych strzykawek. Ale nam je dałaś, a teraz Amatorzy nie mogą bez nich żyć, bo Woły po prostu się ich pozbyły, a same dalej mają w ręku środki produkcji. Więc musisz nam dać więcej strzykawek, żeby te dzieci mogły żyć wystarczająco długo, by się przekonać, co naprawdę się liczy.

Ale dzieje się też coś złego. Jest taki obóz w Nowym Jorku — w stanie, nie w mieście — który dostał nowy rodzaj strzykawek Przemiany. Są czerwone. I te strzykawki coś z nimi robią. Wiążą ich przez feromony albo coś takiego — po trzech, tak że kiedy jedno z nich odejdzie, umierają. Naprawdę umierają. A z tymi strzykawkami dostali holotaśmę, na której jesteś ty i wyjaśniasz, że te strzykawki to kolejny dar od Mirandy Sharifi. Amatorzy w to wierzą. Tylko że to wszystko jest nie tak. Holo jest sfałszowane, a te nowe strzykawki jeszcze bardziej utrudniają ludziom odczuwanie własnego bólu i widzenie drugiego człowieka. Te trójki całe się zlewają w jedną bryłę, już nie są prawdziwymi ludźmi, mogą się pocieszać tylko tym, że nigdy nie są samotni, ale kiedy nigdy nie bywają samotni, jak mogą odczuć własny ból i próbować przejść przez niego do…

— Co za nowe strzykawki? — zapytał Richard Sharifi.

Theresa zamrugała ze zdziwienia. Obraz na połyskującej niebieskiej ścianie tym razem szedł na żywo. Smutne, ciemne oczy Richarda Sharifi wpatrywały się w nią nieporuszenie w oczekiwaniu na odpowiedź.

— Te… te nowe strzykawki, które ktoś zostawił w… w obozie w górach Nowego Jorku, przy… przy… — Nie mogła sobie przypomnieć dokładnych współrzędnych. — Czerwone strzykawki, i było z nimi holo Mirandy, które tak naprawdę wcale nie było Mirandą.

Richard Sharifi odwrócił głowę. Zmarszczył się i rzucił „Nie…” Jego wielka podobizna gwałtownie zmalała, aż w końcu Theresa patrzyła na ekranik nie większy niż cztery centymetry kwadratowe. Richard Sharifi został na nim zastąpiony przez niezbyt piękną kobietę o bujnych ciemnych włosach przytrzymywanych czerwoną wstążką.

— Thereso, mówi Miranda Sharifi.

Theresie aż dech zaparło ze zdumienia.

— Czy… czy nadajesz z Selene?

— Proszę, opowiedz mi wszystko, co możesz, o tych nowych strzykawkach i hologramie zostawionym dla plemienia Amatorów. Zacznij od samego początku i niczego nie pomijaj. To bardzo ważne.

W tej chwili obok pojawił się drugi czterocentymetrowy ekranik — to jeszcze raz Richard Sharifi, widać było, że jest wściekły.

— Powinnaś wiedzieć — odezwał się — że sprawdziliśmy ciebie, twój samolot i całą okolicę pod względem obecności jakichkolwiek urządzeń rejestrujących. Pilotka nie patrzy w tę stronę, a gdyby nawet, to i tak ten ekran jest zbyt mały, żeby z takiej odległości mogły go dostrzec nawet wasze najpotężniejsze soczewki. Jeśli wyjawisz komukolwiek, że miała miejsce taka rozmowa, masz bardzo niewielkią szansę na to, że ktoś ci uwierzy. Twoja kartoteka medyczna wykazuje…

— To niepotrzebne, tato — przerwała mu Miranda i teraz ona także miała gniewny wzrok. Malutki obraz Richarda Sharifi zniknął.

— Wcale nie jesteś na Selene, prawda? Jesteś tutaj…! — wypaliła Theresa.

— Opowiedz mi wszystko o tych nowych strzykawkach, Thereso. Zacznij od tego, jak to się stało, że znalazłaś się w obozie Amatorów. Nie, nie wpadaj w panikę — nie mogę ci posłać nikogo na pomoc. Oddychaj głęboko i patrz na ekran, Thereso, patrz na ekran…

Posłuchała, dyszała z braku powietrza, wśród wywołanych paniką fal czerni. Wokół Mirandy migotały subtelne kształty i kolory, co to jest, już czuje się trochę spokojniejsza… Przekazy podprogowe. Theresa odetchnęła głębiej.

— To… to jak na koncertach Dana Arlena.

Po twarzy Mirandy przemknął cień głębokiego bólu.

— Opowiedz mi o tych nowych strzykawkach.

Theresa zaczęła opowiadać, w trakcie mówienia uspokajając się jeszcze bardziej. Miranda słuchała w bezruchu, jej czarne oczy nawet nie mrugnęły. Były tak ciemne jak oczy jej ojca, ciemniejsze nawet niż oczy Cazie… Ale Theresa nie udaje teraz, że jest Cazie. Nie udaje, że jest Leishą Camden. Jest Theresą Aranow.

— Mirando… wyłącz te obrazy. Proszę. Dam… dam sobie radę. Chyba.

Po raz pierwszy — i ostatni — zobaczyła na twarzy Mirandy Sharifi uśmiech.

Kiedy skończyła swoją opowieść, Theresa zapytała:

— Ale kto w takim razie zrobił te nowe strzykawki? Jackson mówi, że my, Woły, nie mamy jeszcze tego rodzaju biotechniki, tak wyrafinowanej…

— Oto, co musisz zrobić, Thereso. Posłuchaj mnie uważnie. Chcę, żebyś wróciła teraz do domu i nikomu nie mówiła o swojej wizycie tutaj ani o tych nowych strzykawkach. Nawet Jacksonowi. A także — i to jest bardzo ważne — nie dyktuj tego do żadnego terminalu. Nawet jeśli myślisz, że nie jest przyłączony do sieci.

Theresa wyciągnęła rękę, ale zatrzymała ją tuż przed malutkim obrazem na ścianie. Palce zawisły niepewnie. Gorący wiatr zaszeleścił zwiędłymi wiązankami u jej stóp.

— Mirando… dlaczego już nie dajesz nam strzykawek?

— Popełniliśmy błąd. Nie mieliśmy zamiaru — naszym celem było uwolnienie Amatorów spod dominacji Wołów. Mieli być samożywni. Nie wiedzieliśmy, że oni, że wy… tak szybko popadniecie w regres i infantylną zależność. A teraz nikt z nas nie wie, jaki powinien być następny krok, bo nie potrafimy znaleźć równań, które przewidywałyby końcowe skutki z jakimkolwiek stopniem dokładności. Wszyscy tak bardzo się staramy… — Holograficzny obraz zadrżał, Miranda uniosła ręce, które po chwili opadły bezsilnie. — Ogromny błąd. Kiedy widzę w sieciach informacyjnych umierające niemowlęta, cierpiące nie Odmienione dzieci, kiedy ludzie przesyłają te swoje prośby na Selene… Myśleliśmy, że możemy nad tym wszystkim zapanować! Jak jacyś wasi „bogowie”. Myśleliśmy… Zapomnieliśmy…

— Zapomnieliście wpatrzyć się dobrze w głąb siebie — dokończyła za nią Theresa.

— Tak — szepnęła Miranda. — Właśnie tak. I wywołaliśmy chaos.

— Ale chcieliście tylko…

— A teraz rozpaczliwie próbujemy znaleźć jakieś wyjście, jakiś syntetyczny środek, który moglibyście produkować sami, bez naszej pomocy, jakąś substancję, nad którą moglibyście zapanować, a która by wam nie zaszkodziła. Ale wiesz, Thereso, my nie myślimy tak jak ty, inaczej reagujemy, nawet inaczej czujemy.

To było jak mowa obrończa. Theresa zobaczyła w twarzy Mirandy Sharifi — samej Mirandy Sharifi! — taką głębię bólu, jaki ledwie potrafiła sobie wyobrazić. Odetchnęła spokojniej. Dwie kobiety przez chwilę wpatrywały się w siebie nawzajem i coś zaszło między nimi — coś, czego, jak zdawało się Theresie, nie dzieliła jeszcze nigdy i z nikim, nawet z Jacksonem.

— Ależ tak — odparła miękko. — Czujecie dokładnie tak samo jak ja.

Miranda nie uśmiechnęła się.

— Być może. A teraz już idź, Thereso. Zajmiemy się tymi nowymi strzykawkami, które niszczą wolność jeszcze bardziej, niż my ją zniszczyliśmy.

I znów miała przed sobą tylko połyskującą niebieską ścianę.

Zupełnie oszołomiona, wróciła do samolotu. Pilotka czekała na nią, oglądając wiadomości. Kiedy Theresa wsiadła, wyłączyła ekran. Już dawno straciły z oczu La Solanę, kiedy Theresa zdołała się wreszcie odezwać.

— Czy wie pani, jak długo wiadomość musi lecieć na Księżyc i z powrotem? Najszybszym sposobem?

Pilotka popatrzyła na nią pytająco.

— To znaczy, jeśli zdecyduje się pani na transmisję do Luna City, a oni natychmiast odpowiedzą?

— Tak. Czy nie zachodzi wtedy… jakieś opóźnienie, kiedy ludzie rozmawiają ze sobą w ten sposób? Przynajmniej kilkusekundowe?

— Owszem, jest opóźnienie.

— Dziękuję. — Oczywiście, tu była mowa tylko o ludzkiej technice. Jackson mówił, że Superbezsenni mają takie technologie, o jakich my możemy jedynie marzyć. „My nie myślimy tak jak ty, inaczej reagujemy…”

— O, mój Boże! — odezwała się nagle pilotka.

— Co? Co się dzieje?

Samolot skoczył nagle do przodu z takim przyśpieszeniem, że Theresę wgniotło w siedzenie jej fotela. Po chwili niebo wypełniło się oślepiającym światłem. Pilotka krzyknęła.

Światło przygasło, a przez samolot przebiegł dreszcz, jakby za chwilę miał się rozpaść. W uszy Theresy wdarł się potworny ryk. Samolot wyprostował się i poleciał dalej.

Jaśniejące światło zostało w tyle. Ale przecież słońce mieli przed sobą, na południowym wschodzie… Jak może być takie jasne światło tam, gdzie nie ma słońca? Theresa odwróciła się, żeby spojrzeć w okno za sobą i zobaczyła, jak nad horyzontem wznosi się chmura w kształcie grzyba.

— Przyjęłyśmy dwieście czterdzieści radów — zachłysnęła się pilot Olivetti, patrząc na monitor. — Pani Aranow… proszę przygotować się na ciężką chorobę.

— Ale… ale co się właściwie stało?

— Ktoś zniszczył La Solana. Bronią nuklearną. Kilka minut wcześniej, a już by nas nie było.

— Ale… dlaczego?!

— Skąd mam wiedzieć? Ale, mój Boże, jeśli Selene zechce wziąć odwet… — Włączyła z powrotem sieci informacyjne.

Theresa ukryła twarz w dłoniach. Selene nie może wziąć żadnego odwetu. W Selene nikogo nie ma. Miranda Sharifi i jej Superbezsenni byli w La Solana — tak bardzo starali się znaleźć jakieś rozwiązanie — a teraz wszyscy nie żyją. Nigdy już nie dadzą więcej strzykawek, żeby ocalić umierające dzieci, nie znajdą rozwiązania dla ludzi, którzy tak uzależnili się od ich wynalazku, ani nie powstrzymają tych, którzy sprawili, że Jomp i inne triady stały się jeszcze bardziej zależne i strachliwe. Ktoś zbombardował La Solana, żeby zabić Richarda Sharifi albo zniszczyć dawny dom Mirandy, albo przyciągnąć uwagę. Wszyscy Superbezsenni nie żyją.

A Theresa jest jedyną na Ziemi osobą, która o tym wie.

INTERLUDIUM

DATA TRANSMISJI: 4 kwietnia, 2121 DO: Bazy księżycowej Selene

PRZEZ: Stację naziemną enklawy Lubbock, Satelitę S-65 (Izrael)

TYP PRZESŁANIA: Nie szyfrowane

KLASA PRZESŁANIA: Klasa D, dostęp publiczny, zgodnie z ustawą Kongresu 4892-18 z maja 2118

POCHODZENIE: „Plemię Carterów”, Teksas

TREŚĆ PRZESŁANIA:

Do Mirandy Sharifi,

Rodzina Carterów prowadzi rancho w zachodnim Teksasie od dwustu pięćdziesięciu lat. Trzymamy się razem. Teraz już nikt nie prowadzi rancha, ale my i tak trzymamy się razem. Jestem Molly Carter. Mam szóstkę dzieci, siedemnaścioro wnucząt, dwadzieścioro prawnucząt i jeszcze kilkoro w drodze. Ale nie mamy już więcej tych igieł Przemiany dla nowych prawnucząt. Proszę cię, żebyś przysłała nam jeszcze trochę.

Mój syn, Ray Junior, zabierze tę taśmę do radia w Lubbock, żeby ją wysłać do ciebie w kosmos.

POTWIERDZENIE: Nie otrzymano

15

NIC, POMYŚLAŁ JACKSON, NIE WYCHODZI NIGDY TAK, jak się tego człowiek spodziewa.

Kiedy zabrał Shockeya, Lizzie, Dirka i Vicki do Zakładów Farmaceutycznych Kelvin-Castner, spodziewał się ciężkich przejść. Ze strony wszystkich Amatorów spodziewał się kolejnych ataków paniki w otoczeniu, które byłoby dla nich nowe i niepokojące, nawet gdyby nie nawdychali się tego lękowego farmaceutyku. Wyobrażał sobie szarpaninę z Shockeyem, który nie pozwoli sobie pobrać ani jednej próbki, histeryczne protesty ze strony Lizzie, która nie pozwoli pobrać próbek od Dirka. Liczył, że Vicki wspomoże go w tej hipotetycznej walce. Potem, jak się spodziewał, on i Thurmond odbędą długą, poważną rozmowę na temat ewentualnych konsekwencji istnienia narkotyku, który nie poddaje się czyścicielowi komórek. Analiza tkankowa będzie w tej chwili dla Rogersa sprawą najważniejszą, zatem wyniki powinny nadejść natychmiast.

Nic takiego jednak nie nastąpiło.

Zamiast tego na dachu Kelvin-Castner helikopter Jacksona powitały dwa pierwszorzędne roboty ochrony. Roboty sprawnie schwytały wszystkich z wyjątkiem Jacksona i wyposażyły w maski, które natychmiast pozbawiły ich przytomności. Nawet Vicki. Następnie załadowały czworo nieprzytomnych ludzi na platformy transportowe i ignorując wszelkie protesty Jacksona, skierowały je w stronę windy, a później na dół, do laboratorium. Tam następne roboty rozebrały Shockeya, Lizzie i dziecko, po czym zaczęły pobierać od nich próbki śliny, płynu rdzeniowo-kręgowego, krwi, moczu, kału i komórek z każdego organu. Próbki pobierano za pomocą długich, nanokonstruowanych igieł, o ścianach grubości ledwie kilku atomów — biopsja najwyższej jakości. Potem były skanery — badały wszystko, od przewodności skóry po mózgowe reakcje na najróżniejsze bodźce. Nie pojawił się za to żaden żywy człowiek. Dla Jacksona było jasne, że taka procedura obowiązuje tu od dawna.

Od jak dawna w Kelvin-Castner pobierają w ten sposób próbki od Amatorów, którzy nawet nie mają szans zaprotestować?

Wobec tego protestował Jackson.

— Thurmond, chcę z tobą porozmawiać!

Ale udało mu się tylko uzyskać słodziutkie, przygotowane wcześniej holo:

— Cześć, Jack! Przepraszam, że nie przyjmuję cię osobiście, ale jestem akurat w samym środku roboty, której nie mogę zostawić. Jeśli zechcesz coś zjeść albo wypić w czasie, kiedy pobieramy próbki, wezwij system. Zadzwonię do ciebie, kiedy znajdziemy coś ciekawego. Pozdrowienia dla siostry.

— Thurmond, niech cię wszyscy diabli… Włączyć system!

— System włączony — odpowiedział pokój. Igły tak cienkie, że ledwie widoczne, wniknęły jednocześnie w nagie brzuchy Shockeya, Lizzie i Dirka. Vicki, nadal ubrana, leżała na swojej platformie w kącie sali, wdychając to, czego dostarczała jej maska.

— Proszę mnie pilnie połączyć z Thurmondem Rogersem!

— Przykro mi, ten system służy jedynie do rejestracji i do odbierania zamówień gastronomicznych.

— To nagły wypadek medyczny. Proszę połączyć mnie z systemem do nagłych wypadków.

— Przykro mi, ten system…

— Wyłącz się!

Mógł zarejestrować jakąś wściekłą wiadomość dla Rogersa. Mógł zdjąć maskę z twarzy Vicki i sprawdzić, czy potrafiłaby przeszperać ten system. Ale to Lizzie była szperaczem, a Lizzie w tej chwili miała w gardle giętką sondę, która pobierała próbki komórek z jej oskrzeli. Tak więc Jackson nie zrobił nic, spacerował tylko, prychając gniewnie, po pokoju, nie chciał nawet usiąść w żadnym ze stojących tu wygodnych foteli — czy to ze złości, czy w żałosnym akcie umartwiania się.

Kiedy Kelvin-Castner pobrał już sobie wszystkie fragmenty ludzkich ciał, jakich sobie zażyczył, roboty ochrony zabrały Shockeya, Lizzie, Vicki i dziecko z powrotem na dach, a tam sprawnie załadowały ich do helikoptera Jacksona, zerwały z twarzy maski i odleciały. Po minucie płuca uśpionych zdołały się oczyścić i odzyskali przytomność.

— No — odezwała się Lizzie — na co czekamy? Nie wchodzimy do środka? — Dirk skulił się przy jej szyi, łkając ze strachu, bo świat nie kończył się tylko na jego matce.

Jackson odwiózł ich z powrotem do obozu, gdzie trójka Amatorów natychmiast zniknęła w budynku.

— Nie jestem tym wszystkim zachwycona, Jackson — oznajmiła Vicki. — Powinieneś był mnie ocucić. Wiesz, że mam kilka pytań.

— Nie dostałabyś na nie żadnych odpowiedzi.

— Mimo wszystko. — Wpatrywała się weń zagniewanym wzrokiem. — Obiecaj mi, że nie wrócisz do Kelvin-Castner ani nie będziesz w ogóle rozmawiał z Rogersem, jeśli mnie przy tym nie będzie. System Lizzie może nas wszystkich ze sobą połączyć.

— Nie myślę…

— A ja tak. Obiecaj.

A Jackson — powodowany znużeniem, rezygnacją, rozwagą czy czymś tam jeszcze — jej to obiecał.

Od tamtej chwili nic więcej się nie działo. Minęły cztery dni, a Thurmond Rogers ani nie skontaktował się z Jacksonem, ani nie odpowiadał na jego telefony. Theresa spędzała całe dnie w tym swoim gabinecie na górze, o którym Jackson miał nic nie wiedzieć, nie pojawiała się nawet na posiłki. Od czasu do czasu zostawiała dla Jacksona wiadomość, że u niej wszystko w porządku. Jackson spacerował tam i z powrotem po mieszkaniu, denerwował się, zapominał jeść. Aż w końcu organizm zbuntował się i Jackson zasnął nago na poletku żywieniowym, a jego ciało wchłonęło wszystkie potrzebne mu składniki odżywcze.

Czwartego dnia, bardzo wcześnie rano, zadzwoniła Cazie. Jackson nie odebrał. Przetoczył się na drugi bok w swej zaciemnionej sypialni, ułożył się plecami do ekranu i poczekał, aż wiadomość się zarejestruje.

— Jackson, odbierz. Wiem, że tam jesteś.

Nieoczekiwanie Jackson poczuł falę irytacji. Dlaczego ta kobieta zawsze zakłada, że wie o nim wszystko?

— Posłuchaj — mówiła Cazie — musimy pogadać. Właśnie odebrałam prywatną wiadomość od mojego starego przyjaciela, Alexandra Castnera z Zakładów Farmaceutycznych Kelvin-Castner. Chyba was kiedyś sobie przedstawiłam, na jakimś przyjęciu — pamiętasz?

Jackson obrócił się powoli, żeby popatrzeć na ekran. W lewym dolnym rogu, pod wizerunkiem twarzy Cazie widniał symbol szyfrowania. Cazie dzwoniła do niego na bardzo strzeżonej linii.

— Alex kontaktuje się z kilkoma najpoważniejszymi inwestorami, bardzo poufnie. Kelvin-Castner trafił na coś naprawdę wielkiego. Coś, co chcą opracować jak najszybciej… Alex sądzi, że jego firma może wprowadzić zupełnie nowy system farmaceutyczny i opatentować go przed wszystkimi innymi. Pojmij dobrze: ten system omija czyściciela komórek i wywołuje trwałe efekty farmakodynamiczne! A wykorzystany na rynku narkotyków przyjemnościowych — tylko pomyśl! Można wyeliminować inhalatory!

Ale Alex nie wie, kto jeszcze może nad tym pracować ani jak bliscy są opatentowania, więc musi działać tak szybko, jak to tylko możliwe. Potrzebuje potężnej dawki kapitału, talentu i czasu komputerowego. Jack, TenTech powinien w to wejść, i to bardzo poważnie. To właśnie jest szansa, która pomogłaby nam wejść do Międzynarodowej Pięćdziesiątki. Zebrałam już dla ciebie kilka wstępnych obliczeń — i, oczywiście, dla Theresy. Ale musimy prędko się zdecydować, najlepiej jeszcze dziś — Jackson, cholera, odbierz!

Jackson powoli zwlókł się z łóżka. W ciemnościach włożył na siebie wczorajsze ubranie.

— No dobra — skapitulowała Cazie. — Może rzeczywiście cię tam nie ma. Ale gdzie ty się podziewasz? Dzwoniłam już do twojego ulubionego amatorskiego obozu, do tej śmiesznej kobiety, Vicki Jakjejtam, a ona powiedziała, że cię tam nie ma. Jeśli spędzasz z kimś noc, to zadzwoń do mnie, kiedy tylko odsłuchasz zapis, przez strzeżoną linię, do mojego biura w TenTechu, jeśli nie…

— I tak mnie w końcu ściągniesz na ziemię — dokończył za nią Jackson.

— …i tak cię w końcu ściągnę na ziemię, skarbie. To za dobra okazja, żeby ją przepuścić.

Jackson wyszedł z mieszkania. Na wschodzie słońce już plamiło niebo na różowo. Prawdziwe, rzeczywiste słońce — w tej chwili kopuła nad enklawą Wschodniego Manhattanu była zupełnie przezroczysta. Zdecydowanym krokiem przemierzył ogródek na dachu wśród teatralnie rozwijających się powojników i lilii królewskich i dotarł do helikoptera. Nie pamiętał, żeby w całym swoim życiu czuł się kiedyś tak wściekły.

Vicki czekała już na niego przed plemiennym domem — samotna sylwetka na tle kwietniowego chłodnego poranka.

— Czarująca Cazie zadzwoniła najpierw tutaj — powiedziała, kiedy wsiadła do kabiny. — Domyśliłam się, że coś się dzieje, i wiedziałam, że przypomnisz sobie swoją obietnicę, że zabierzesz mnie do Kelvin-Castner.

— Skąd wiedziałaś? — zdziwił się ponuro Jackson.

— Bo wiedziałam, że gdzieś głęboko w środku masz coś takiego, dzięki czemu będziesz mógł kiedyś wyglądać tak jak w tej chwili. Chcesz mi powiedzieć, o co chodzi?

— Kelvin-Castner chce opracować system podawania narkotyków na podstawie tego, czego dowiedzieli się po zbadaniu Shockeya i Dirka, a później go opatentować. Znacznie mniej interesuje ich znalezienie antidotum na związane z tym zahamowania i lęki niż możliwości handlowe, jakie stwarza im na rynku coś, co omija działanie czyściciela komórek. Poprosili TenTech o wielki zastrzyk kapitału.

— Jezu Chryste Osobliwy! — wykrzyknęła Vicki prawie z podziwem. — Twoja była z całą pewnością szybko łapie trop. Czy nie ma przypadkiem domieszki genów po bloodhoundzie?

— Myślisz, że powinniśmy wziąć ze sobą Lizzie? — zapytał Jackson. — Jeśli nas nie wpuszczą, nie umiem szperać, ty też nie.

— Ani Lizzie, w ciągu pół sekundy, zanim zdejmą ją roboty ochrony. Trochę realizmu, Jackson. To nie Superbezsenna.

Helikopter Jacksona wystartował.

— Nie chcesz nawet wiedzieć, co powiedziałam Cazie, kiedy zadzwoniła?

— Nie.

— Powiedziałam jej, że o ile mi wiadomo, pieprzysz się teraz z Jennifer Sharifi, skoro wyszła akurat z więzienia, a charakterem przypomina samą Cazie.

Wbrew sobie Jackson musiał się uśmiechnąć.


Nic nie stanęło im na przeszkodzie, kiedy lądowali na dachu Kelvin-Castner. Ku zdumieniu Jacksona, nic też nie zatrzymało jego i Vicki, kiedy zjeżdżali windą do holu najwyższego piętra budynku.

Sam hol okazał się nie kończącą się barokową wariacją na temat podwójnej helisy — niewiele brakowało, a popadłaby w wulgarność. Jackson przypomniał sobie Ellie Lester.

O metr przed nim włączyło się holo hostessy. Ukazywało blondynkę w średnim wieku, o skórze koloru kawy — atrakcyjną, lecz na tyle poważną, by budzić zaufanie.

— Witam w Kelvin-Castner. Czym mogę służyć?

— Jackson Aranow do Thurmonda Rogersa.

— Obawiam się, że doktor Rogers jest dziś nieobecny. Czy chciałby pan nagrać wiadomość?

— Zatem proszę pozwolić mi porozmawiać z Alexandrem Castnerem.

— Czy jest pan umówiony?

— Nie.

— Obawiam się, że rozkład zajęć pana Castnera nie pozwala mu na przyjmowanie nie zapowiedzianych wizyt, Czy zechce pan zarejestrować wiadomość?

— Powinniśmy byli jednak wziąć ze sobą Lizzie — powiedział Jackson do Vicki.

— To by nic nie dało. W tej samej sekundzie, w której do czegokolwiek by się dobrała, zagazowaliby nas. Rozumiesz, to przecież fabryka neurofarmaceutyków.

No tak, oczywiście. Jackson nie myślał jasno. To wszystko z tej wściekłości. Musi bardziej uważać.

Vicki natomiast zwróciła się uprzejmie do hostessy:

— Chciałabym nagrać wiadomość dla pana Castnera. Ale być może tej wiadomości zechce wysłuchać na żywo. Proszę mu przekazać, że jest tu doktor Jackson Aranow z TenTechu, firmy Cazie Sanders. Powtarzam: „Aranow”, „TenTech”, „Sanders” — jestem pewna, że od wczoraj przynajmniej jeden z tych wyrazów znajduje się w waszym programie selekcjonującym, z klauzulą natychmiastowego zgłaszania. Proszę przekazać, że doktor Aranow zasięgnął porady prawnej, ażeby na drodze sądowej dochodzić praw do próbek tkanek, i wszystkich wynikających z nich patentów, pobranych od obywatela Shockeya Toora i Dirka Francy bez uprzedniego skonsultowania ich z prawnikiem. Radca prawny otrzymał już zaprzysiężone zeznania dotyczące wszystkich tych wydarzeń, jak również został dokładnie poinformowany o naszej obecnej wizycie. Istnieje możliwość, że sędzia federalny zawiesi czasowo prace prowadzone w K-C, możliwe jest także, że działania te nadadzą sprawie szerszy rozgłos, który pan Castner mógłby uznać za mocno przedwczesny. Proszę także przekazać panu Castnerowi, że doktor Aranow i jego siostra znajdują się w posiadaniu pakietu kontrolnego TenTechu i bez ich współpracy nie jest możliwa żadna inwestycja tej firmy. Czy zdołałam włączyć program selekcjonujący?

Holo odparło z promiennym uśmiechem:

— Owszem, mój program selekcjonujący działa i transmituje właśnie pani wiadomość. Zechcą państwo napić się kawy?

— Nie, dziękuję. Poczekamy tu tylko na odpowiedź pana Castnera. Albo i doktora Rogersa.

— Doktor Rogers jest dzisiaj nieobecny — odparła hostessa. Nadal promieniała uśmiechem.

— Ależ oczywiście — odparła Vicki. Opadła na sofę z obiciem drukowanym we wzorki z podwójnych helis i poklepała dłonią miejsce koło siebie. — Usiądź, Jackson. Musimy dać im trochę czasu na naradę wojenną, to pozwoli im ustalić, który z nich spieprzył robotę, kontaktując się z Cazie, kiedy Rogers właśnie cię oszwabiał.

— Prawdopodobnie jesteśmy na podsłuchu — ostrzegł Jackson.

— Mam szczerą nadzieję.

Usiadł więc i zapytał cicho:

— Gdzie ty się tego nauczyłaś?

Twarz Vicki nagle przybrała wyraz znużenia.

— Nie chcesz wiedzieć.

— Ależ chcę.

— No to innym razem. O, jakaż błyskawiczna reakcja. Piątka za skuteczność.

Ekran ścienny rozjarzył się podobizną sztywno uśmiechniętego Thurmonda Rogersa.

— Jackson, jak się masz? Właśnie wszedłem, a system poinformował mnie, że tu jesteś i że zaszło jakieś nieporozumienie w związku z tym, iż się do ciebie nie odzywam. Przykro mi.

— Ach, te komputerowe chochliki — mruknęła Vicki.

— Miałem dzwonić do ciebie dziś rano — kontynuował Rogers. Wystający fragment ciała nad kołnierzykiem kitla wędrował rytmicznie w górę i w dół. — Mamy wstępne wyniki badań nad zmianami w mózgu u twoich obiektów badań.

— No to przyjdź tu i mi je daj — odparł Jackson. — Osobiście. Nie pobiję cię, Thurmond.

Obraz roześmiał się z widocznym skrępowaniem.

— No oczywiście, że nie. Ale widzisz, wysiadając z helikoptera, nadwerężyłem sobie plecy i wolałbym się za bardzo nie ruszać, dopóki czyściciel komórek się z tym nie upora.

— W takim razie my przyjdziemy do ciebie — odarł bezbarwnym tonem Jackson.

— Pozwól, że zacznę od wyjaśnienia, jakie testy przeprowadziliśmy na waszych obiektach, a potem opowiem o ich wynikach. Odkryliśmy… Czy to konieczne?

Vicki wyjęła z kieszeni rejestrator i wycelowała go prosto w podobiznę Rogersa.

— Absolutnie konieczne — oznajmiła. — Niechże się zarejestruje, że doktor Rogers odciął się od świata w swoim biochronionym laboratorium, bo odkrył w tym neurofarmaceutyku coś naprawdę alarmującego i nie chce podjąć nawet najdrobniejszego ryzyka, że to coś mogłoby się jakoś przedostać do jego bardzo kosztownego i wyedukowanego mózgu. Czyż nie mam racji, doktorze Rogers?

Rogers obrzucił ją nienawistnym spojrzeniem.

— Jak już zacząłem mówić, przeprowadziliśmy wyczerpujące analizy wyników badań i próbek tkanek. To, co znaleźliśmy, to tylko wyniki wstępne, Jackson, ale i tak zupełnie niezwykłe. Obiekty wdychały jakąś genomodyfikowaną, unoszącą się w powietrzu cząsteczkę, prawdopodobnie wygenerowanego przez genetyków wirusa. Samej cząsteczki nie da się już uzyskać do analizy, bo rozpadła się w krótki czas po tym, jak dotarła do mózgu. Byliśmy jednak w stanie prześledzić jej drogę i na bazie efektów farmakodynamicznych dokonać bardzo przybliżonych prób odgadnięcia jej częściowego składu.

Rogers wziął głęboki oddech. Wydawało się, że to go trochę uspokoiło, choć grdyka nad kołnierzykiem nadal wędrowała nerwowo w górę i w dół. Jackson zaczął się zastanawiać, czego to tamten mógł napuścić sobie do powietrza w gabinecie.

— Molekuła ta — bez względu na to, czym jest — najwyraźniej została zaprojektowana po to, by wpływała na złożone receptory neuronowe zarówno jako agonista, jak i antagonista wymierzony…

— A w języku zrozumiałym dla prawników to będzie? — przerwała mu Vicki.

— Jackson, czy to konieczne?

— Na to wygląda — odparł Jackson.

Rogers wpatrzył się w Vicki kamiennym wzrokiem.

— „Agonista” pobudza do działania specyficzne receptory nerwowe, powodujące zmiany w biochemii organizmu. „Antagonista” blokuje inne podtypy receptorów.

— Dziękuję — rzuciła słodko Vicki. Jackson niespodziewanie odniósł wrażenie, że już to wiedziała, a tylko korzystając z okazji, zabawia się kosztem Rogersa.

— Ta cząsteczka — ciągnął Rogers — chyba ma wysokowiązaniowe powinowactwo z receptorem albo kilkoma receptorami w układzie migdałowatym. Wyniki analiz wykazują, że ostatnio odbywał się tam wzmożony dopływ krwi, w rejonach układu limbicznego i w prawym płacie skroniowym kory mózgowej. Jak widać, molekuła wywołała bardzo złożony efekt kaskadowy, w którym wytworzenie pewnych biogennych amin spowodowało wytwarzanie następnych związków chemicznych i tak dalej. Zdołaliśmy już wyodrębnić zmiany w składzie aż dwunastu różnych peptydów, a to prawdopodobnie dopiero początek. Zaistniały także zmiany w synchronizacji wydzielania substancji w neuronach.

— Czy z sumy tych wszystkich zmian wynikają trwałe zmiany w receptorach NMDA? — zapytał Jackson.

— Obawiam się, że tak. Na zmiany te najprawdopodobniej składają się zaburzenia w strukturze i produkcji amin, w tym amin, które powstają wyłącznie w sytuacjach patologicznych. A także zmiany w składzie receptorów, procesach neuroprzekaźnikowych w synapsach, a nawet w reakcjach wewnątrzkomórkowych. Choć te ostatnie ustalenia są naprawdę bardzo wstępne. Występuje także pewien szczególny rodzaj obumierania komórek, związany dotąd tylko z traumą lub przedłużonym działaniem stresu. Przenicowano całą neurologiczną strukturę organizmu.

Zanim zdążył się zorientować, Jackson znów był już na nogach i krążył nerwowo po holu.

— Jak te dane wpasowują się w mapę ludzkiego układu nerwowego?

— Właśnie do tego zmierzam. Oba obiekty wykazywały nieodmiennie przyśpieszone bicia serca, nawet we śnie. Wysoką przewodność skóry. Wysokie ciśnienie wewnątrzkomórkowe. Płyn rdzeniowo-mózgowy, mocz, ślina, krew — wszystko wykazuje ciągłą obecność produktów wynikających z produkcji neuroprzekaźników związanych z załamaniem nerwowym. Na mapie wygląda to tak, że mamy do czynienia z niskim progiem pobudliwości limbiczno-podwzgórzowej, wysokim poziomem chronicznego stresu i z głębokimi zahamowaniami, mającymi źródło w trwałych zmianach podstawowej drogi odprowadzającej z ciała migdałowatego.

— Po ludzku proszę — wtrąciła znów Vicki. Tym razem odpowiedział jej Jackson.

— Ten neurofarmaceutyk — czymkolwiek jest — zmienił procesy biochemiczne Shockeya i Dirka na takie, jakie występują zwykle u kogoś, kto urodził się z zespołem silnych zahamowań psychicznych. Boją się wszystkiego, co nowe, przeraża ich rozdzielenie z tymi, których znają, niechętnie zmieniają ustalone rytmy zachowań, bo każda taka zmiana wywołuje w nich bolesny niepokój.

— Dziecko Sharon… mała Callie… — powiedziała Vicki.

— Tak. U niemowląt od szóstego do dziewiątego miesiąca życia to normalne, że boją się obcych i nie znanych sobie rzeczy. Ale później proces dojrzewania organizmu przytępia początkowe obawy, ponieważ prymitywniejsze funkcje mózgu wypierane są przez te bardziej złożone. Ale to… to jest regresja do poziomu najbardziej lękliwego raczkującego niemowlaka. Na stałe! I to bez zmieniania DNA i bez potrzeby ciągłych dostaw obcych organizmowi substancji chemicznych, z czym czyściciel komórek poradziłby sobie w obu tych przypadkach. Naturalny, wyraźnie zaznaczający się strach przed wszystkim, co nowe lub odmienne.

Jak u Theresy, pomyślał sobie Jackson, ale nie dodał tego głośno. Obóz pełen Theres. A może naród pełen Theres? Czy zainfekowano jeszcze inne plemiona?

— Ale po co? — zdumiała się Vicki.

Rogers spojrzał na nią z widocznym niesmakiem.

— Rolą układu nerwowego jest generowanie zachowań. Ktoś najwidoczniej eksperymentuje sobie z takim właśnie rodzajem zachowań.

— To żadna odpowiedź.

— Nie mam innej — odparł Rogers. — Czego się spodziewacie zaledwie po czterech dniach? Każda komórka nerwowa w mózgu może odebrać nawet do stu tysięcy sygnałów od innych neuronów, które są ze sobą połączone na zasadzie piramidy. Co więcej, istnieją także receptory przy innych organach wewnętrznych, nie tylko w mózgu, występują także ogromne różnice indywidualne w strukturze nerwowej i reakcji na narkotyki, są też…

— Dobra, dobra — przerwała mu Vicki. — Prawdziwe pytanie brzmi tak: co możecie zrobić? Czy potraficie stworzyć neurofarmaceutyk, który odwróciłby te reakcje?

— Jackson — zeźlił się Rogers — powiedz swojej przyjaciółce, że jest o niebo łatwiej uszkodzić żywe organizmy, niż je później naprawić. Powiedz jej…

— …że bez kłopotu udało wam się odkryć szybki sposób na wykorzystanie tego tak zwanego uszkodzenia — wpadła mu w słowo Vicki. — Przestudiować, jak z pominięciem czyściciela komórek można trwale zmienić strukturę nerwową organizmu, a potem wprowadzić to na zyskowny rynek narkotyków przyjemnościowych. Czy nie to powiedziałeś Cazie Sanders, hę? Musicie więc widzieć przynajmniej możliwość znalezienia jakichś furtek w tej na pozór nieodwracalnej reakcji biochemicznej.

— Ona ma rację — odezwał się Jackson. — I dobrze o tym wiesz, Thurmond. Kelvin-Castner powinien szukać sposobu na odwrócenie tych efektów.

— Oczywiście, zajmiemy się tym — odparł Rogers. — Ale wszystkie enklawy mają doskonałe systemy zabezpieczeń przed pociskami z bronią biologiczną. W indywidualnych budynkach można zastosować cyrkulację zamkniętą. No i maski. Być może nie będziemy chcieli tak pochopnie tworzyć antidotum. Dla naszego wspólnego dobra.

Jacksonowi aż dech zaparło w piersiach. Rogers przyznaje otwarcie, że Wołom prawdopodobnie nie grozi podobna infekcja, jeżeli tylko zachowają należytą ostrożność. Dostanie się tylko Amatorom, a ci z całym zestawem zahamowań, lękliwi wobec wszelkich nowości, przerażeni myślą o rozdzieleniu z tym, co dobrze im znane, będą stanowić dla nich znacznie mniejsze zagrożenie. Nie będą atakować enklaw w poszukiwaniu strzykawek Przemiany. Wcale nie będą atakować enklaw. Będą tylko wiedli swoje bojaźliwe życie, pogrążeni w cichej rozpaczy, z dala od oczu i myśli Wołów, aż w końcu w następnym, nie Odmienionym pokoleniu większość z nich wybiją choroby.

— Ty skurwysynu — rzuciła miękko Vicki.

Rogers skrzywił się; Jackson mógł się domyślić, że tamten dał się ponieść nerwom, a teraz żałował.

— Oczywiście nie przemawiam oficjalnie w imieniu Kelvin-Castner — zaznaczył szybko. — Nie jestem do tego upoważniony.

A Vicki odpowiedziała mu tym samym miękkim, złowróżbnym tonem:

— A ja jestem zupełnie pewna, że Kelvin-Castner…

— Czekajcie — przerwał im Jackson. — Czekajcie!

Oboje obejrzeli się na niego: jedna osoba na żywo i jedna z hologramu. Jackson skupił myśli.

— Naprawdę najważniejsze pytanie brzmi: kto? Kto stworzył ten neurofarmaceutyk? I po co?

— To chyba dość oczywiste — odparł Rogers. — To niezwykle subtelne i zaawansowane procesy biochemiczne. Najbardziej prawdopodobnym kandydatem będą tu Superbezsenni. Miranda Sharifi odmieniła już ludzkie ciała, a teraz bierze się za ludzkie umysły.

— Ale po co?

— A skąd mamy wiedzieć? — warknął ze złością Rogers. — To nie są ludzie.

Jackson nie zwrócił na to uwagi.

— Poczekaj. Powiedziałeś, że te procesy biochemiczne są bardzo zaawansowane. Czy na tyle, że to muszą być Superbezsenni? Czy może tylko bardziej zaawansowane niż to, czego potrafi w tej chwili dokonać nasz naukowy establishment, lecz niezupełnie poza normalnymi ludzkimi możliwościami?

Obraz na hologramie milczał.

— Przemyśl swoją odpowiedź, Thurmond. To niezwykle ważne.

— Z tą wiedzą, jaką już posiedliśmy na temat ludzkiego mózgu, nie jest to zupełnie poza naszymi możliwościami. Ale potrzeba do tego kombinacji geniuszu, szczęścia i ogromnych nakładów finansowych. Najłatwiejszym wyjaśnieniem jest Miranda Sharifi. Brzytwa Ockhama.

— To nie jedyny sposób, by się ogolić — wtrąciła Vicki. — No dobrze, wyłożyłeś nam już podstawy. Teraz prosimy o wydruki rzeczywistych danych.

— Stanowią wyłączną własność Kelvin-Castner.

— A jeśli my… — zaczęła Vicki, ale Jackson przerwał jej w pół słowa.

— Nie. W porządku, Thurmond. Nie potrzebujemy twoich danych. Dadzą się odtworzyć po zbadaniu każdego z członków plemienia Lizzie. A teraz może także i z innych plemion.

Całe plemiona Theres. Pełnych obawy przed wszystkim, co nieznane, pełnych niechęci do obcych i do zmiany trybu życia, który znali, zanim wciągnęli do płuc ten neurofarmaceutyk. Niechętni wszelkim zmianom. Komu mogłoby zależeć, aby taki neurofarmaceutyk w ogóle zaistniał? Jakiemuś potężnemu lobby Wołów, rządowemu czy prywatnemu, które jest zainteresowane finansowo w utrzymaniu status quo. Co w praktyce mogło oznaczać niemal każde wołowskie ugrupowanie. Plemię Lizzie poszło na pierwszy ogień z powodu tej nienormalnej, bardzo nagłośnionej próby wygrania wyborów. A na pewno nie będzie ostatnie.

Podobizna Thurmonda Rogersa przyglądała się Jacksonowi uważnie.

— Oczywiście, masz rację, Jackson. Każdy może uzyskać nasze dane. Dlatego właśnie musimy tak szybko działać, jeśli chcemy doprowadzić do opatentowania tej cząsteczki. O ósmej trzydzieści Alex Castner ma się widzieć z Cazie oraz kilkoma innymi potencjalnymi inwestorami. Chętnie zapewnię ci odpowiednie pomieszczenie, w którym będziesz mógł się doprowadzić do porządku, a także pożyczę oficjalny garnitur w twoim…

— Tak, dzięki — odpowiedział Jackson. Siedząca obok Vicki znieruchomiała. Jackson wziął ją za rękę. — A także coś dla… dla mojej przyjaciółki. Chociaż ona poczeka na mnie w tym twoim pomieszczeniu.

— Oczywiście — odparł natychmiast Rogers. Wyglądał teraz znacznie pogodniej. Wreszcie zdołał rozpracować Vicki. Jackson niemalże słyszał jego myśli: Nie w moim typie, ale gdzieś pod tym wszystkim w gruncie rzeczy dość ładna, Jackson zawsze lubił takie cierpkie kobietki, w końcu ożenił się z Cazie Sanders, nie? Vicki na szczęście się nie odezwała, dopóki holohostessa nie doprowadziła ich do dyskretnej sali konferencyjnej z dyskretną sypialnią i łazienką za dyskretnymi drzwiami.

— Nie w tej biochronionej części budynku, w której siedzi teraz Rogers — skomentowała, otwierając na chybił trafił różne szafki. W środku wisiały oficjalne ubrania i szlafroki kąpielowe. — Chcesz się założyć, że Rogers będzie uczestniczył w tym spotkaniu tylko w postaci hologramu?

— To możliwe.

— Chociaż ten kącik jest całkiem przyjemny. — Przycisnęła się do Jacksona i wyszeptała mu wprost do ucha, tak cicho, że żaden podsłuch nie był w stanie tego wyłapać. — Co masz zamiar zrobić?

Nie miało znaczenia, że nie mógł nigdzie dojrzeć kamer — i tak tu były. Otoczył ją ramionami i odszepnął:

— Pozwolić Cazie zainwestować.

— Dlaczego?

— To jedyny sposób, żeby się dowiedzieć, co zamierzają.

Pokiwała głową tuż przy jego ramieniu. Czuł się nieswojo, trzymając ją w ramionach. Była inna w dotyku niż Cazie — wyższa, mniej krągła. Miała chłodniejszą skórę. Pachniała inaczej. Jackson poczuł, że ma erekcję.

Puścił Vicki i odwrócił się, udając, że pochłania go przeglądanie ubrań wiszących w szafie. Kiedy odwrócił się z powrotem, spodziewał się, że zobaczy na jej twarzy sardoniczny uśmiech, że stoi gotowa wypowiedzieć uszczypliwą uwagę. Ale nie: stała cicho, taka jakaś osamotniona, na środku pokoju, a jej twarz przybrała taki wyraz, który u każdej innej osoby Jackson określiłby jako tęskny.

— Vicki…?

— Tak, Jacksonie? — Podniosła na niego wzrok i zobaczył, zaszokowany, że jej oczy wyrażają teraz tylko nagie pragnienie.

— Vicki… ja…

W tej chwili odezwał się jego przenośny terminal.

— Trzęsienie Księżyca od Theresy Aranow. Powtarzam: trzęsienie Księżyca od Theresy Aranow.

„Trzęsienie Księżyca” to taki ich rodzinny kod, jeszcze z dzieciństwa, na wypadek najwyższego zagrożenia. Theresa nigdy przedtem go nie użyła. Jackson włączył terminal. Na ekranie zobaczył jej obraz, była w jakiejś małej kabinie — wyglądało to na samolot. Ale to przecież niemożliwe. Theresa nie potrafi prowadzić samolotu.

— J-jackson! — wysapała rozpaczliwie. — Oni nie żyją!

— Kto? Kto nie żyje, Thereso?

— Wszyscy w La Solana! Richard Sharifi! — nagle Theresa wzięła się w garść. — Richard Sharifi. Był w posiadłości, a przynajmniej było tam jego ostatnio zarejestrowane holo… La Solana…

Za jego plecami Vicki rzuciła gwałtownie:

— Włączyć terminal! Sieć informacyjna! Kanał trzydziesty piąty! Na ścianie rozjarzył się ekran.

— …detonacja nuklearna w La Solana, chronionej potężnym polem posiadłości w Nowym Meksyku, w której zamieszkiwał ojciec Mirandy Sharifi, Richard Keller Sharifi. Do zamachu, będącego pogwałceniem międzynarodowych zakazów, nie przyznało się na razie żadne ugrupowanie. Biały Dom wystosował oświadczenie, w którym wyraża swoje oburzenie tym faktem. Pentagon natychmiast wysłał na miejsce wybuchu grupę robotów defensywnych, które mają dokładnie zbadać radioaktywne szczątki w poszukiwaniu wszelkich wskazówek dotyczących pochodzenia, składu czy sposobu przetransportowania bomby. Pole energetyczne wokół La Solana zostało wynalezione przez…

— Lecę do domu, Jackson — powiedziała Theresa.

— Thereso, czekaj chwilkę, jakoś dziwnie mówisz, jakbyś nie była sobą…

— Bo nie jestem — odparła Theresa. Otwarła szeroko oczy i na jedną krótką chwilę uśmiechnęła się. I to było najbardziej niepokojące ze wszystkiego, co Jackson widział w tym pełnym niepokojących zdarzeń dniu. Theresa dorzuciła tym samym obcym głosem: — Pilotka mówi, że przyjęłyśmy dwieście czterdzieści radów. — Ekran pociemniał.

— Jezu Chryste — jęknęła cicho Vicki. — Czy ona… Czy to wystarczy, żeby ją zabić?

— Prawdopodobnie nie, ale będzie bardzo chora. Muszę iść.

— A co z Cazie?

— Niech ją wszyscy diabli — odparł Jackson i zobaczył, że Vicki się uśmiecha, choć wiedział — tak samo jak wiedziała Vicki — że nie mówi tego serio. Jeszcze nie. Ale może któregoś dnia to nastąpi. A tymczasem Cazie nie może zainwestować żadnej poważnej sumy bez jego i Theresy zgody. To przynajmniej lepsze niż nic.

Choć w żadnym stopniu niezadowalające.

16

KIEDY LIZZIE SIĘ OBUDZIŁA, VICKI WCIĄŻ JESZCZE NIE było.

Łatwo było teraz stwierdzić, kto jest w obozie, a kogo nie ma. Wszyscy o tej samej porze zbierali się na śniadanie pod brezentem na poletku żywieniowym i wszyscy siadali lub kładli się zawsze w tych samych miejscach. Niektórzy — Norma Kroll, Babcia Seifert albo Sam Webster kładli się nawet zawsze w tej samej pozycji. Dzień po dniu. Przy karmieniu plemię rozmawiało ściszonymi głosami, a potem wychodzili, zawsze w tym samym porządku, i zabierali się zawsze do tych samych czynności. Przynosili świeżą glebę z nie wykorzystanymi jeszcze składnikami odżywczymi. Sprzątali budynek. Opiekowali się dziećmi, które bawiły się zawsze w te same zabawy, zawsze w tych samych miejscach. Zajmowali się robotami ciesielskimi albo krawieckimi, albo przynosili drewno z lasu, albo tkali materiał na robocie tkackim. Dzień po dniu.

Potem lunch — o tej samej porze, w tych samych miejscach.

Drzemka dla dzieci, robótki albo oglądanie holo, karty albo ćwiczenia. Potem obiad i znów te same miejsca pod brezentem. Wieczorem wciąż te same opowieści, bo nietypowo chłodny kwiecień trzyma wszystkich w budynku. Czy w czerwcu albo w sierpniu też będą siedzieć w środku tylko dlatego, że tak robili w kwietniu?

„Nie mogę tego znieść” — Lizzie powiedziała raz do matki. Annie odrzekła: „Ty to zawsze byłaś niecierpliwa. Ciesz się tym, co jest, Lizzie. Jest spokojnie i bezpiecznie. Co, nie chcesz, żeby twoje dziecko miało spokój?”

„Nie taki!” — wrzasnęła Lizzie, ale Annie tylko pokręciła głową i wróciła do swej makatki, którą przygotowywała z kawałka utkanego materiału, kamieni i suszonych kwiatów. Kiedy ją skończy, pomyślała z rozpaczą Lizzie, weźmie się do następnej. O dziesiątej ona i Billy pójdą do łóżka, bo o dziesiątej jest ich pora do łóżka. Kochają się pewnie zawsze w te same dni tygodnia. Z pewnością robią tak Shockey i Sharon, którzy mieszkają w przedziale tuż obok Lizzie. We wtorki i soboty wieczorami, a w niedziele po południu.

Kiedy Vicki była w obozie, Lizzie przynajmniej miała z kim pogadać. Vicki była napięta, podniecona, sfrustrowana, nieprzewidywalna. Vicki była prawdziwa. Krążyła po leśnych ścieżkach w butach oblepionych błotem i gadała o swoich obawach i nadziejach. Czasem Lizzie się zdawało, że Vicki nie odróżnia jednych od drugich.

„Musimy poczekać na Jacksona — powiedziała jej, uderzając pięścią w otwartą dłoń — chociaż robię to z najwyższą niechęcią, on i ten jego wyjątkowo obrzydliwy kolega badacz, Thurmond Rogers, są dla nas jedynym źródłem wiedzy na temat medycznych źródeł tego wszystkiego. Bo to jest problem medyczny, Lizzie, i najlepiej można go zwalczać, mając przed sobą jego medyczny model. W jakiś sposób zmieniono reakcje chemiczne w mózgu, a my…”

„Czekaj — zaprotestowała Lizzie — czekaj!”

Vicki spojrzała na nią uważnie.

„To nie tylko jakiś tam problem medyczny. — Wyczuła, że zaczyna przechodzić na amatorski sposób mówienia, czego nie mogła znieść. Czy nigdy się nie nauczy? — Jest też polityczny. Ktoś to w końcu robi, nie? Samo z siebie to się nie stało!”

„No tak, oczywiście masz rację. Ale nie możemy zająć się bezpośrednio przyczyną — próbowaliśmy tego w czasie elekcji, pamiętasz? Możemy tylko mieć nadzieję, że uda nam się pomajstrować przy rezultatach. No, Jackson, zadzwońże!”

I najwyraźniej Jackson w końcu zadzwonił, bo Vicki gdzieś zniknęła. Czy jest we wspaniałym domu Jacksona we Wschodnim Manhattanie? Czy w Kelvin-Castner w Bostonie? Lizzie nie miała pojęcia.

Ale najgorszy był Dirk.

— Patrz Dirk, wiewiórka!

Tego popołudnia wzięła go na chwilę, ubranego w ciepły zimowy kombinezonik, do jeszcze bezlistnego, kwietniowego lasu. Spod jasnoczerwonego kołnierzyka wymykały się na czoło ciemne kędziorki grzywki. Przez cały króciutki spacer Dirk chował głowę na ramieniu Lizzie i nie chciał za nic podnieść oczu.

— Popatrz na wiewiórkę. Kić, kić!

Małe stworzonko przycupnęło dwadzieścia metrów od nich, popatrzyło na nich badawczo, potem przysiadło na tylnych nogach, zawijając z tyłu puszysty ogonek. Podniosło z ziemi orzeszek i zaczęło go ogryzać: niewielka główka podskakiwała zabawnie nad wzniesionymi łapkami. Dirk spojrzał i rozwrzeszczał się z przerażenia.

— Przestań! Przestań, do cholery! — krzyknęła z kolei Lizzie, ale zaraz zreflektowała się i przestraszyła. Co ona wyprawia? Przecież Dirk nic na to nie poradzi! Przytuliła go mocno i pobiegła z powrotem do budynku. Annie podniosła wzrok znad swojej makatki.

— Lizzie! Gdzieś ty wlokła to dziecko, co?

— Na pieprzony spacer! — Znów była wściekła, bo Dirk, w znanym sobie otoczeniu, zaraz się uspokoił. Na podłodze zobaczył klocki, które zrobił dla niego Billy — te same klocki, którymi zawsze bawił się o tej porze po południu — więc zaczął wierzgać, żeby Lizzie położyła go na ziemi.

— Ty mi się tu nie wyrażaj — skarciła ją Annie. — No, chodź do babci, Dirk, czas na klocki, co? Chodź do babci.

Dziecko zupełnie ucichło. Zadowolone, zaczęło układać klocki, jedne na drugich. Annie uśmiechnęła do niego. Lizzie ogarnęła rozpacz.

— Gdzie ty znowu idziesz, dziecko? — zapytała Annie. — Usiądźże i porozmawiaj ze mną trochę.

— Idę na dwór.

Ciemne oczy Annie wypełnił niepokój.

— Nie, lepiej zostań. Lizzie, siądź sobie tutaj ze mną i z Dirkiem…

Lizzie wypadła pędem za drzwi.

Zza szarych chmur zaczęło wyglądać słońce. Zaczęła iść bez celu przed siebie — dokądkolwiek, byle dalej od tej spokojnej, bezpiecznej rutyny, którą zostawiła za sobą. Która będzie się tak ciągnęła dzień za dniem, aż wszyscy wymrą.

Maszerując ścieżką na szczyt góry, kopała od czasu do czasu gałązki postrącane z drzew przez zimowe wiatry. Czy ta ścieżka będzie coraz rzadziej uczęszczana, jeśli nie weszła w skład czyichś codziennych rytuałów? Czy ten neurofarmaceutyk będzie się rozprzestrzeniał? Może i ona, Lizzie, zarazi się któregoś dnia, jeśli nadejdzie druga fala. I nawet nie będzie jej to przeszkadzać — to właśnie jest w tym wszystkim najgorsze. Będzie taka jak Annie — wdzięczna, że jest bezpiecznie i spokojnie.

Lizzie przystanęła i trzasnęła z całej siły w młodą brzózkę. Nie. Ma osiemnaście lat i nie może tak po prostu się poddać. Nigdy dotąd się nie poddała, przez całe swoje życie. Musi być coś, czym mogłaby się zająć. Po prostu musi.

Ale co?

Nie mogła zacząć szukać antidotum — tym zajmowali się już Jackson, Vicki i Thurmond Rogers. Nie może zorganizować następnych wyborów — kiedy wszyscy są tacy, nie ma szans, żeby przekonać ludzi, że władzę trzeba oddać w ręce Amatorów. To wszystko jakoś dobrze się złożyło dla kandydata Wołów!

Czy to właśnie dlatego tak się zdarzyło? Czy to Donald Serrano zorganizował ten nowy farmaceutyk — „przede wszystkim bezpiecznie” — żeby Woły mogły wygrać wybory? Ale przecież Jackson mówił, że to jakiś zupełnie nowy neurofarmaceutyk, którego nie może wyeliminować nawet czyściciel komórek, bo sprawia, że organizm zmienia na stałe zestaw protein, które sam wytwarza. Nikt nie chciałby marnować czegoś takiego na mało istotne wybory nadzorcy okręgowego w Willoughby.

Chyba że go po prostu testują. Chyba że kto go na razie testuje?!

To rozumowanie prowadzi donikąd! Jest za głupia, żeby móc się czegoś domyślić. Co ona sobie wyobraża: że jest Mirandą Sharifi?

Jest Lizzie Francy, i tyle. Najlepszym szperaczem komputerowym w kraju. A może nawet na całym tym cholernym świecie!

Dobra, dobra — szydziła sama z siebie — skoro jest takim wystrzałowym szperaczem, to czemu nie szpera? Po co sterczy tu, w tym kwietniowym lesie, i obija malutkie drzewka, kiedy powinna zająć się tą jedną cholerną rzeczą, którą naprawdę potrafi? Najpierw powinna chronić się przed wchłonięciem neurofarmaceutyku — a to znaczy, że musi znaleźć sobie jakieś mieszkanie poza obozem. W górach jest pełno porzuconych chat. Inne plemiona tu nie wrócą, dopóki nie zrobi się cieplej, co nastąpi za parę miesięcy. Będzie wystarczająco bezpieczna. Może wziąć zapasowy stożek Y i swój terminal, a potem siedzieć przy nim przez osiemnaście godzin na dobę, szukając odpowiedzi w sieci.

Bez Dirka?

Stanowczy krok Lizzie na chwilę zgubił rytm. Nie może go zabrać. Inaczej przez cały czas będzie płakał ze strachu przed nowym otoczeniem. A ona przez cały czas będzie musiała się nim zajmować. Nikt jej nie powiedział, kiedy z taką radością zaszła w ciążę, ile dziecko zabiera człowiekowi czasu. Zwłaszcza takie, które raczkuje i wszystko wkłada do buzi. Nie może wziąć Dirka. Będzie musiała zostawić go z Annie i resztą plemienia, tam gdzie jego miejsce, dopóki nie uda jej się znaleźć czegoś, dzięki czemu dowie się, co ma robić, żeby go wyleczyć.

A ona już na pewno to znajdzie. W końcu jest Lizzie Francy. A oni — kimkolwiek są! — nigdy nie dadzą jej rady!

I popędziła przed siebie, z powrotem do obozu.


Znalazła chatę z pianki budowlanej jakieś trzy kilometry od obozu. Wyglądała, jakby zamieszkiwała ją kiedyś rodzina Amatorów — z rodzaju tych upartych, co przed Wojnami o Przemianę woleli mieszkać samotnie na górskim zboczu niż w utrzymywanych przez rząd miastach. Zanim stąd odeszli, większość rzeczy spalili w ogniskach, a resztę zabrali ze sobą. Nie było mebli ani kanalizacji. Lizzie jednak niczego nie potrzebowała. Drzwi nadal szczelnie się zamykały, a plastikowe szyby były nienaruszone. W lesie płynął potok.

Najpierw wygnała z kątów zwierzęta: szopa, węża, świeżo wyklute pająki. Potem przyniosła stożek Y, swoje posłanie i plastikowy dzban na wodę. Następnie usiadła po turecku na posłaniu, oparła się z plecami o gołą ścianę i zaczęła rozmawiać ze swym terminalem.

Zaczęła — bo przecież musiała od czegoś zacząć — od Donalda Serrano. Nowy nadzorca okręgowy sprawował swój urząd mniej więcej tak samo jak świętej pamięci Harold Winthrop Wayland. Staranne badania Lizzie nie potwierdziły powiązań Serrano — osobistych lub finansowych — z jakąkolwiek firmą farmaceutyczną. Jeśli takie powiązania rzeczywiście istniały, Serrano umiał ukryć je lepiej, niż Lizzie potrafiła szperać. A to raczej mało prawdopodobne.

Następnie sprawdziła główne kompanie biotechniczne. To było znacznie trudniejsze. Nie chciała, żeby ktoś znalazł ją po śladach. Złamanie wszystkich kodów zabezpieczających i dobranie się do banków danych zabrało jej całe tygodnie mozolnej pracy. Korzystała z fantomowych badaczy, których konstruowała w przypadkowo wybranych systemach innych ludzi. Badacze ci z kolei sami konstruowali skomplikowane programy z klonów, penetratorów, szyfrów i ślepych uliczek. Lizzie chowała zrabowane w ten sposób pliki w jeszcze innych, znów przypadkowo wybranych systemach, do których dostęp miała tylko przez fantomy. Zachowywała najwyższą ostrożność.

Ale kiedy już udało jej się zebrać informacje, pojawiał się kolejny problem: nie miała dostatecznego naukowego zaplecza, żeby rozpoznać, co właściwie ma przed sobą. Nic nie pomogło, że wie, czego szuka — zapisów z procesów tworzenia neurofarmaceutyku, który na stale zmienia reakcje mózgu w kierunku większej lękliwości. Kilka przedsiębiorstw pracowało właśnie nad wynalezieniem ekstatycznego narkotyku, który umiałby się wymknąć czyścicielowi komórek, ale nikt, o ile Lizzie potrafiła się zorientować, nie odnosił w tej dziedzinie żadnych znaczących sukcesów.

Szczególną uwagę zwracała na Kelvin-Castner. Ich banki danych pełne były tajemniczych raportów mówiących o tym, co działo się z próbkami tkanek pobranymi od Shockeya i Dirka. Wyglądało na to, że codziennie do zespołu dołączali wciąż nowi badacze, co dzień kupowano coraz więcej sprzętu, wypełniano coraz więcej tymczasowych raportów, spisywano coraz więcej laboratoryjnych notatek, których nie potrafiła odczytać. Lekarze w Kelvin-Castner zajmowali się czymś, co z dnia na dzień rosło i nabierało coraz większego znaczenia. Częściowo finansował to TenTech. Ale Lizzie sama nie potrafiła określić, czy rzeczywiście pracują nad wynalezieniem środka przeciwdziałającego skutkom tamtego neurofarmaceutyku, czy tylko dalej prowadzą badania nad narkotykami przyjemności. Brakowało jej wykształcenia.

Codziennie schodziła z góry, żeby choć przez kilka minut popatrzeć na Dirka. Na obozowym terminalu nigdy nie czekała na nią żadna wiadomość od doktora Aranowa, która wyjaśniłaby jej, co się dzieje.

Dlaczego niby miałby jej to wyjaśnić? Przecież Lizzie jest nikim.

Potem zajęła się szperaniem w obozach innych Amatorów. Było to zarazem łatwiejsze i trudniejsze: tymczasowe obozowiska, zawsze w ruchu, zawsze miały jednego czy dwóch młodych ludzi, którzy umieli wykorzystywać terminal. Niektórzy z nich szperali szeroko i głęboko, inni tylko przeglądali pocztę w innych obozach. Należało rozejrzeć się za jakimiś wzorami. Z drugiej strony, Amatorzy na ogół wcale nie umieli maskować swych elektronicznych śladów. Było wiele danych nie uszeregowanych i poszarpanych, ale nie zaszyfrowanych.

Napisała kilka programów, które miały analizować przynajmniej tuzin różnego rodzaju danych, w poszukiwaniu… czego właściwie? Jak można wykorzystać sieć, żeby z jej pomocą wytropić strach przed nowościami? Jeśli ludzie bali się nowych rejonów, po prostu się w nie nie zapuszczali. Jak można wykryć brak pewnych grup ludzi na obszarze całego kontynentu?

Powoli, powolutku, jej oparte na rachunku prawdopodobieństwa programy zaczęły wyławiać pewne konkretne układy.

Obóz Amatorów w miejscu zwanym Judith Falls, w Iowa, szperał w rachunkach najbliższego magazynu codziennie dokładnie o tej samej porze, i zawsze przez tyle samo czasu. Ten powtarzający się wzór nie istniał jeszcze przed kwietniem.

Plemię włóczące się po Teksasie wysyłało pozdrowienia zawsze tym samym krewnym i zawsze w tej samej kolejności, mniej więcej w tych samych słowach, i zawsze tego samego dnia tygodnia. A zaczęło trzeciego kwietnia.

Ludzie z jakiegoś miasta w północnym Oregonie, którzy mieszkali tam przed Wojnami o Przemiany, szperali w danych tylko w czwartkowe popołudnia. Każdego czwartku jakiś szperacz — technicznie nie najgorszy, jak stwierdziła z uznaniem Lizzie — włamywał się do tych samych okolicznych biotechnicznych banków danych. Jak Lizzie udało się prześledzić, przeszukiwał, czy też przeszukiwała, najróżniejsze spisy i listy w poszukiwaniu strzykawek Przemiany, nigdy żadnych nie znajdując.

Lizzie siedziała po turecku na swoim posłaniu i szarpała się za kosmyki włosów. Drzwi chaty otwarte były na oścież, gdyż zimna wiosna ustąpiła miejsca nagłemu i wczesnemu latu, choć był to dopiero maj. Z ciepłym powiewem wpadał do środka zapach dzikiej mięty. Zakładające gniazda ptaki śpiewały w konarach okrywających się liśćmi drzew. Lizzie nie zwracała na to najmniejszej uwagi.

Załóżmy, że te amatorskie obozy też zainfekowano tym neurofarmaceutykiem, tak jak obóz Lizzie. Załóżmy, że to właśnie dlatego powtarzali stale te same działania — bezpieczne i rutynowe. Załóżmy dalej, że i tamte miejsca wykorzystywane są do testów. Co z tego może wynikać dla niej? Lizzie nie może przecież powędrować do Iowy, Teksasu albo Oregonu, żeby przeprowadzić w tamtejszych obozach prywatne śledztwo. A gdyby nawet mogła — to co? Może się najwyżej przekonać, że i inni Amatorzy zostali królikami doświadczalnymi. Ale ta wiedza w niczym jej nie pomoże.

Od długiego siedzenia bolały ją plecy i kark, a lewa stopa zupełnie zdrętwiała.

Musi wymyślić coś innego. No dobrze, dajmy spokój Amatorom, którzy mogli zostać zainfekowani, oraz fabrykom leków, które mogły coś takiego wyprodukować. Kto zostaje? Kto chciałby, żeby wszystko zostało tak, jak jest? Wołowscy politycy, owszem. Dowiodły tego nieudane wybory Shockeya. Ale jak tu się dowiedzieć, którzy politycy byli w stanie załatwić sobie taką broń do walki politycznej? Nie przydały się monitorowanie ani programy selekcyjne, ani algorytmy decyzyjne Lelanda-Warnera, ani rachunek prawdopodobieństwa. No to co teraz?

„Idź za pieniędzmi” — tak zawsze mawia Vicki. Ale Lizzie już próbowała, badając inwestorów przedsiębiorstw farmakologicznych, i nic. W każdym razie nie dotarła tam, gdzie mogłaby cokolwiek zrozumieć. No to co teraz?

Nie zaczynaj od produktu końcowego, neurofarmaceutyku, żeby dojść do pieniędzy. Zacznij od pieniędzy i dotrzyj do farmaceutyku. Ale to okazało się niemożliwe do wykonania. Lizzie mogła przeszperać rejestry najważniejszych światowych banków — a przynajmniej większości z nich — ale często nie umiała prześledzić transakcji, które wykryła. Nie znała się na finansach. I ani razu nie udało jej się w tych bankowych rejestrach nic zmienić. No, teraz może nie jest jej to potrzebne. Problem leżał w czym innym: w samej liczbie dziennych transferów pieniężnych dookoła Ziemi, Księżyca, Marsa i stacji orbitalnych. Skąd mogła wiedzieć, które z nich mają coś wspólnego z tajnym neurofarmaceutykiem, wyprodukowanym Bóg wie gdzie i przez Bóg wie kogo? Nie da rady.

Nie mogła wyśledzić twórców narkotyku. Nie mogła wyśledzić pieniędzy. No dobra — spróbuj jeszcze raz. Jeżeli te obozy w Iowa, Teksasie i Oregonie rzeczywiście służą do testowania, ludzie, którzy tym się zajmują, z pewnością chcą znać ich wyniki. W tym celu muszą je obserwować, najpewniej przez robokamerę. Może przez satelitę orbitalnego do dużych zbliżeń.

A to znaczy, że muszą też obserwować jej plemię.

Lizzie poczuła, jak przebiegają dreszcz. Czy sekretne sondy, ukryte za maskującymi polami Y, obserwują jej kryjówkę w górskiej chacie? Czy patrzyli, jak co dzień schodzi na dół, żeby zobaczyć Dirka? Czy kogoś bawi myśl, że Lizzie sądziła, iż może tak łatwo ustrzec się przed zainfekowaniem, jeśli oni dojdą do wniosku, że chcą ją zainfekować? A co gorsza — czy ktoś, pomimo wszystkich jej starań, szedł po elektronicznych śladach, kiedy szperała w sieci dzień i noc?

Wstała, tupnęła zdrętwiałą stopą i podeszła do drzwi. W głupim odruchu uniosła wzrok ku błękitnemu niebu. Oczywiście, nic na nim nie było. Świeży zapach mięty przypomniał jej, że już od kilku dni się nie kąpała ani nie myła włosów. Cuchnęła jak skunks.

Weszła z powrotem, usiadła na brudnym posłaniu i wpatrzyła się w swój terminal.

Nie miał aplikacji radarowych — a już na pewno nic nie zdziała, jeśli sondy rzeczywiście są na orbicie i to dobrze zamaskowane. Monitorowanie wizyjne było poza jej możliwościami. Ale jest w stanie wykryć naziemne źródło stałego strumienia danych, jeśli znajduje się w promieniu około półtora kilometra. Chyba że — rzecz jasna — owe teoretyczne ukryte sondy wytropią ją pierwsze i przestaną nadawać.

Trzeciej nocy znalazła. Stały strumień danych, dobrze zaszyfrowany, ze źródła ukrytego w grubym pniu sosny o jakieś trzydzieści metrów od budynku plemiennego. Miało bezpośredni wgląd w ich poletko żywieniowe. Lizzie nie była pewna, czego dotyczą te dane — nie była w stanie przeszperać strumienia. Już samo to budziło strach.

Ale mimo że nie dała rady złamać kodów — a bardzo się przykładała — mogła przynajmniej ustalić, dokąd płynął ten strumień. Tryskał prosto w górę, niewątpliwie do jakiegoś satelity łącznościowego na orbicie. A tam miejsce przeznaczenia będzie tak zamazane, że teoretycznie nie do wykrycia. Ale nie dla Lizzie. Zajmuje się przekaźnikami nie od dziś.

Pracowała nad tym przez cały ranek, kiedy po dachu bębnił wesoło ciepły deszcz, a jej serce łkało z tęsknoty za Dirkiem. W końcu, zgodnie z oczekiwaniami, zdołała wyszperać dane dotyczące transmisji.

Na chwilę zabrakło jej tchu; rozejrzała się dziko dookoła, choć oczywiście nikogo tam nie było. Potem, z sercem tak roztrzepotanym jak serce Dirka, kiedy tylko odrywała go od ulubionych klocków, wyłączyła cały swój system. Wyłączyła nawet i zamknęła na klucz swój terminal. Siedząc po turecku i wpatrując się w pustkę, próbowała myśleć, co z tego wynika, co to może oznaczać i jak należy się teraz zabezpieczyć. I niczego nie mogła wymyślić.

Obserwacje dotyczące jej plemienia były rzeczywiście transmitowane na orbitę. Do Azylu.

— Muszę odnaleźć doktora Aranowa — oświadczyła Lizzie Billy’emu Washingtonowi, ponieważ komuś musiała o tym powiedzieć. Znalazła Billy’ego tam, gdzie zawsze bywał wczesnym popołudniem — nad potokiem, na rybach.

— Nie, najlepiej zostań tutaj — odpowiedział jej Billy, ale znacznie łagodniej, niżby to zrobiła Annie. „Indywidualne różnice w procesach biochemicznych” — tak to określił doktor Aranow. Ludzie różnie reagują — czasem nawet bardzo różnie — na każdy narkotyk.

— Nie mogę tu zostać, Billy. Muszę znaleźć doktora Aranowa i Vicki.

— Mów głośniej, co? Nic cię nie słyszę.

— Nie, nie mam zamiaru mówić głośniej, Billy. — Podsłuch był o czterysta metrów stąd, ale Lizzie nie zamierzała ryzykować. — Jak mogę się dostać do enklawy Wschodniego Manhattanu?

— Manhattanu?! Nie możesz, sama wiesz.

— Nie wierzę. Ty wiesz o wiele więcej, niż mówisz, Billy. Przez cały czas gadałeś z różnymi obcymi, zanim się tu osiedliliśmy na zimę. — Zobaczyła, jak na samo wspomnienie obcych w jego oczach rozbłyskają światełka niepokoju. — Grawkolej nie chodzi, już sprawdzałam, ale przecież musi być jakiś sposób!

Coś szarpnęło za linkę. Billy wyciągnął ją z wody, ale haczyk był pusty, a przynęta zniknęła. Założył następnego robaka.

— Lizzie, masz teraz małe dziecko. Nie powinnaś wędrować po jakichś niebezpiecznych miejscach, kiedy masz się zajmować Dirkiem.

— Jak mogę się dostać do Wschodniego Manhattanu?

— Nie możesz i już.

Billy był uparty jeszcze przed neurofarmaceutykiem.

Ponieważ Lizzie nie odzywała się, stary mężczyzna powiedział w końcu:

— Jeśli musisz pogadać z doktorem Aranowem, możesz do niego zadzwonić.

— Nie mogę.

— A czemu?

„Bo wszystko, co przejdzie przez mój terminal, podsłuchają ci z Azylu”. Ale nie mogła powiedzieć tego na głos. Billy, potraktowany neurofarmaceutykiem, dostałby zawału.

— Po prostu nie mogę, Billy. Nie zadawaj mi pytań.

Znów się zaniepokoił. Poderwał wędkę, choć nic właściwie nie ciągnęło linki, i popatrzył na robaka. Po chwili opuścił kij z powrotem nad wodę.

— Billy, wiem, że ty wiesz. Jak mogę się dostać do Wschodniego Manhattanu?

— Nie powinnaś…

— Jak?!

Twarz Billy’ego pokryła się kroplami potu. Lizzie starała się zwalczyć ogarniające ją zniecierpliwienie. Annie na jego miejscu dawno by stąd uciekła w ataku paniki. Tak samo Shockey, ten niegdyś taki zuchowaty samochwała. Indywidualne różnice w procesach biochemicznych.

— Jeden człowiek — odezwał się w końcu Billy — powiedział mi zeszłej jesieni, że tory grawkolejowe na wschód od rzeki prowadzą prosto do Wschodniego Manhattanu. Ale nie przejdziesz przez pole ochronne enklawy, Lizzie. Sama o tym wiesz!

— Której rzeki? Gdzie?

— Której rzeki? Mamy tu tylko jedną. Wpływa do niej ten potok.

Mamy tylko jedną. Co nie zaistniało w świecie Billy’ego przed neurofarmaceutykiem, nie istniało wcale. A mimo to on jeden w całym obozie zbadał okoliczne tereny.

— Ile dni trzeba iść?

Teraz rzeczywiście wpadł w panikę. Położył jej na ramieniu roztrzęsioną dłoń.

— Lizzie, nie możesz tam iść! To zbyt niebezpieczne, młoda dziewczyna sama, a poza tym masz tu Dirka…

Oddychał coraz szybciej. Nagle Lizzie przypomniało się, jak to było z Billym, kiedy jeszcze była mała — przed Przemianą, kiedy Billy miał słabe, zablokowane zatorami serce. Często wpadał w zadyszkę i słabł, właśnie tak jak teraz. Ogarnęła ją fala nagiej serdeczności i współczucia przemieszanego z irytacją.

— Dobrze, Billy, dobrze.

— Obiecaj mi… obiecaj mi tu zaraz… że nie pójdziesz… sama!

— Obiecuję — odparła Lizzie. No, w końcu sama nie pójdzie. Weźmie ze sobą terminal i osobiste pole ochronne, które zostawiła jej Vicki.

— Dobra — odpowiedział Billy spokojniej. Oddech też zaczął mu się wyrównywać. Zawsze miał do niej zaufanie. Po kilku minutach znów pochłonęło go łowienie ryb.

Lizzie przyglądała mu się przez chwilę. Ciemne, czujne oczy w pociągłej twarzy obserwowały uważnie wodę. Zdjął kapelusz, żeby jego niemal łysa głowa, okolona nad uszami siwymi włosami, mogła pochłaniać łagodne promienie słoneczne. Kapelusz wisiał teraz na gałęzi. Co dnia o tej porze podejmował pewnie tę samą decyzję: zdjąć go czy pozostawić? Codziennie kładł pewnie swoje plastikowe wiadro na ryby dokładnie w tym samym miejscu wśród trawy. Codziennie wykopywał tyle samo robaków, metodycznie zakładając je kolejno na haczyk, dopóki mu ich starczało. Co dnia.

Co ta Jennifer Sharifi wyprawia?

Lizzie nie miała pojęcia. Potrafi szperać w danych jak nikt inny w tym kraju, ale Jennifer Sharifi to Bezsenna. Nie Superbezsenna jak Miranda, ale mimo wszystko Bezsenna. I ma za sobą niesłychane pieniądze. Ot, tak zmienia sobie ludzi, których Lizzie kocha, przywiązując ich do jednego miejsca i do wciąż jednakowych zadań, jakby byli wielofunkcyjnymi robotami. Lizzie nie jest taka głupia, by sądzić, że wie, o co tamtej chodzi albo co trzeba z tym zrobić. Jennifer Sharifi próbowała kiedyś zmusić Stany Zjednoczone, by pozwoliły Azylowi na secesję — sterroryzowała wtedy pięć amerykańskich miast, umieszczając w nich wirusa, którym mogła pozabijać wszystkich mieszkańców. Poszła za to do więzienia na dłużej, niż Lizzie żyje. Lizzie miała świadomość, gdzie kończą się jej możliwości. Potrzebuje pomocy.

Kiedy w końcu doszła do tego wniosku, poczuła niemalże ulgę. Niemalże.


Wyruszyła jeszcze tej samej nocy — okrążając ukryty przekaźnik szerokim łukiem — lasem, w dół górskiego zbocza. Musiała trzymać się z dala od starych, zniszczonych dróg — to właśnie tamtędy według Azylu ludzie powinni wędrować, wobec tego pewnie tam umieścili swoje kamery. Wędrówka przez las w ciemności, wzdłuż brzegu potoku, nie była wcale łatwa. Z terminalem w plecaku posuwała się naprzód bardzo powoli. A nawet to by jej się nie udało, gdyby nie księżyc w pełni, wspomagany światłem milionów gwiazd na bezchmurnym niebie. Przedzierając się przez zarośla, Lizzie starała się trzymać zawsze pod drzewami, na wypadek gdyby Azyl korzystał z przekaźników o wysokiej rozdzielczości — tam, w kosmosie.

Później będzie mogła skorzystać z osobistego pola Vicki — otuli się tarczą przejrzystej, ochronnej energii, dzięki której nie będą jej kąsać owady, drapać cierniste gałęzie i straszyć nocne dźwięki w zaroślach. Ale jeszcze nie teraz. Dopiero kiedy na dobre oddali się od obozu. Osobiste pola łatwo wykryć.

Azyl przecież nie może chyba monitorować całego okręgu, prawda?

Rankiem dotarła w to miejsce, gdzie potok wpada do rzeki. Była wyczerpana. Wpełzła pod zwisające zarośla, dzięki którym nie można jej było wypatrzyć z góry, ale które przepuszczały przez siebie ukośne promienie porannego słońca. Zdjęła ubranie i pożywiła się. Potem z uczuciem wdzięczności włączyła swoje pole ochronne i przespała resztę dnia.

Kiedy obudziła się o zmierzchu, przekonała się, że nie jest tu sama. Nastało już lato; plemiona Amatorów, które na zimę odeszły na południe, teraz wracały z powrotem. Z odgłosów wnioskowała, że plemię było nieduże i raczej rodzinne — dochodził płacz kilku małych dzieci. Odmienionych czy nie Odmienionych? Nie wychyliła się ze swej kryjówki, by sprawdzić. Podczas tej wędrówki największym dla niej zagrożeniem nie był głód, choroba czy wypadek, tylko tacy ludzie jak ona. Nie wszystkie plemiona były nieduże i rodzinne.

Nocą wyruszyła w dalszą drogę. Z włączonym polem szło się o wiele łatwiej. Billy sporo ją nauczył o tym, jak kryć się w lasach — a także poza lasem — i to również okazało się bardzo pomocne.

O Wschodni Manhattan będzie się martwić, kiedy już dotrze na miejsce.

INTERLUDIUM

DATA TRANSMISJI: 20 kwietnia, 2121

DO: Bazy księżycowej Selene

PRZEZ: Stację naziemną enklawy Mali, satelitę GEO C-1494 (U.S.)

TYP PRZESŁANIA: Nie szyfrowane

KLASA PRZESŁANIA: Klasa A, transmisja federalna

POCHODZENIE: Państwowy Urząd Skarbowy

TREŚĆ PRZESŁANIA:

Szanowna pani Sharifi,

Państwowy Urząd Skarbowy otrzymał właśnie pani rozliczenie podatkowe za rok 2120, wypełnione elektronicznie w bazie księżycowej Selene. Rozliczenie to jednak nie zostało podpisane. Prawo federalne wymaga, by elektroniczne zeznania podatkowe były podpisane odręcznie elektronicznym piórem lub za pomocą innej odpowiedniej techniki. Dlatego też załączam tu elektroniczny formularz 1978A z prośbą o złożenie na nim podpisu.

Z góry dziękuję za pozytywne załatwienie sprawy.

Z poważaniem,

Madeleine Elizabeth Miller

Madeleine E. Miller

Komisarz okręgowy Państwowego Urzędu Skarbowego.

POTWIERDZENIE: Nie otrzymano

17

JENNIFER SHARIFI PODĄŻAŁA ZA CHADEM MANNINGIEM do sali konferencyjnej Laboratoriów Sharifi. Wzdłuż trzech ścian biegł wielki stół w kształcie litery U, przy nim stało szesnaście krzeseł. W samym środku tego U w podłogę wpuszczono wielką przejrzystą płytę z plastiku, którego nie mogłoby naruszyć nic z wyjątkiem eksplozji nuklearnej. W miarę jak Azyl sunął po orbicie, widok pod podłogą zmieniał się od czarnej przestrzeni kosmicznej połyskującej tysiącami gwiazd do wielkiej, niebiesko-białej gałki ocznej — Ziemi. Płyta zaciemniała się automatycznie, kiedy w pole widzenia wchodziło oślepiająco jasne Słońce. Dookoła niej biegł ozdobny arabski szlaczek ze skomplikowanych, wzajemnie na siebie zachodzących geometrycznych wzorów, skopiowany ze starych kaszmirskich dywanów. Szlaczek ten zaprogramowano tak, by zmieniał kolory zależnie od widoku, jaki ukazywał się za płytą. W ten sposób wszechświat zmieniał się w dywanik pod stopami Azylu.

— Zamknąć drzwi — zakomenderował doktor Manning. W wielkim pomieszczeniu jego głos poniósł się delikatnym echem. — Usiądź, Jennifer.

— Dziękuję, postoję. Cóż takiego chciałeś mi pokazać?

Chad wysupłał z kieszeni plik papierów. Już samo to stanowiło ważną wskazówkę — jego informacje, bez względu na to, czego dotyczą, nie są dostępne w sieci, nawet w bardzo pilnie strzeżonych programach związanych z projektem neurofarmaceutycznym. A przecież, jak doskonale wiadomo Jennifer, Chad Manning nie był osobą szczególnie skłonną do podejrzliwości. O doktorze Chadzie Parkerze Manningu Jennifer wiedziała wszystko, co powinna.

Szef naukowy Laboratoriów Sharifi był w ekipie jedynym, który nie siedział w więzieniu za dawną próbę zapewnienia bezpieczeństwa Azylowi. Włączenie osoby z zewnątrz okazało się nieuniknione. Odsiadujący wyroki genetycy stracili w więzieniu zbyt wiele czasu, w tej dziedzinie zachodzą co kilka lat gwałtowne przemiany. A projekt musiał zostać przeprowadzony w Laboratoriach Sharifi — tylko tu znajdował się odpowiedni sprzęt, na którym można było sprawdzić twierdzenia Strukowa i wyniki jego prac, zanim Jennifer zdecyduje się przekazać następną część swej ogromnej fortuny temu Śpiącemu renegatowi. W związku z tym do ekipy pracującej nad projektem musiał wejść szef naukowy placówki.

Robert Day, odpowiedzialny za interesy Azylu, a przy tym jeszcze jeden z uwięzionych bohaterów tamtej pierwszej próby, wybrał Manninga spośród wszystkich Bezsennych naukowców. Roberta wypuszczono z więzienia dziesięć lat wcześniej niż Jennifer. Miał czas, żeby wszechstronnie zbadać sprawę i werbować ludzi powoli, dokładnie ich przy tym sprawdzając. Doktor Chad Manning nie był naukowym geniuszem jak Serge Strukow. Taki geniusz zdarza się raz na pokolenie. Ale jako naukowiec, Chad był solidny, metodyczny, bez trudu radził sobie z prześledzeniem kolejnych naukowych kroków Strukowa — mimo że nie mógłby pomknąć tą ścieżką pierwszy. A co równie ważne, był dogłębnie oddany sprawie bezpieczeństwa Azylu i gotów użyć wszelkich środków, jakie okażą się konieczne. Jennifer miała do niego zaufanie.

— Bawiłem się trochę wirusem Strukowa — zaczął Chad. — Oczywiście, podczas symulacji. I coś znalazłem.

— Tak? Co mianowicie? I czy istnieje jakiś powód, że nie patrzymy teraz na twoje symulacje?

— Zniszczyłem je. Tutaj są wydruki. Choć oczywiście jestem w stanie odtworzyć i symulacje, jeśli zechcesz je sprawdzić.

Rozwinął przed nią swój zwitek papierów. Rodzice Manninga zapewnili mu genomodyfikowaną urodę według rzadko spotykanego szablonu: typ delikatnego wrażliwca. Miał szczupłą twarz, wysokie, ostro zarysowane kości policzkowe, bladą skórę i długie, ruchliwe palce skrzypka. Palce te drżały teraz, kiedy wręczał papiery Jennifer.

— Na pierwszych stronach są równania biochemiczne i modele… Później mogę omówić każdy z nich po kolei, jeśli zechcesz, ale teraz spójrzmy na ostatnią stronę.

Jennifer zajrzała. Dwa identyczne komputerowe rysunki przedstawiające łańcuchy białkowe. Pod nimi równanie prawdopodobieństwa. Zmienne zostały wpisane odręcznie.

— Różnica jest naprawdę bardzo subtelna — powiedział Chad, a w jego głosie słychać było napięcie. — Widzisz, tutaj… Na ostatnim segmencie po lewej. Różnica chromosomowa mieści się ledwie w kilku aminokwasach.

Teraz Jennifer dostrzegła, że oba rysunki nie są jednak identyczne. Jeden malutki obszar łańcucha białkowego różnił się od tego na drugim rysunku.

— Najważniejsze jest to, że odkrycie zawdzięczam pójściu mało prawdopodobną ścieżką symulacji — mówił Chad, a jego poruszenie wyraźnie narastało. — Ja po prostu się o to potknąłem. To nie jest powszechnie spotykana mutacja i wystąpiła w proteinie Strukowa, czego nie można się było po niej spodziewać… Ale, Jennifer, tylko popatrz na równania!

Łańcuchy białkowe niewiele Jennifer mówiły — nie była mikrobiologiem. Ale matematyka pod spodem należała do standardowego rachunku prawdopodobieństwa. Prawdopodobieństwo wystąpienia takiej właśnie spontanicznej mutacji w ciągu jednego roku — przyjąwszy zmienne Chada dotyczące samoreprodukcji i infekowania — wynosiło 38,72 procent.

— W jaki sposób podziała na wirusa taki właśnie łańcuch proteinowy? — zapytała ze spokojem.

— Sprawi, że stanie się zdolny do życia poza ludzkim organizmem. A co za tym idzie, będzie go można przenosić.

— Innymi słowy ludzie nie będą musieli wdychać wirusa, który zanim zostanie zniszczony przez czyściciela komórek, zdoła wywołać reakcję kaskadową naturalnych amin…

— Zamiast tego wirus będzie mógł być przenoszony z osoby na osobę. Przetrwa we włosach, na ubraniu, na skórze i w jej zagięciach…

— Jak długo?

— Nie wiadomo. Ale z całą pewnością przez kilka dni. Zainfekowana osoba będzie mogła zarażać inne. Przynajmniej przez kilka dni. Przy poprzednim układzie aminokwasów tak się nie mogło zdarzyć. Każdy wirus, który nie został wchłonięty zaraz po ataku, obumierał w kilka chwil później. A jeśli został wchłonięty, i tak ginął zniszczony przez czyściciela komórek.

Jennifer nie pozwoliła, by na jej twarzy ukazał się choć cień zdziwienia.

— Ależ Chad, przecież do tego właśnie dążyliśmy przez cały czas, czyż nie? Ten drugi model rozprzestrzeniania, nad którym właśnie pracuje Strukow, ma wyglądać właśnie tak: przekazywanie podczas kontaktów osobistych. Dlaczego uważasz, że to stanowi jakiś problem?

— Ponieważ jeśli wirus zmutuje w ten naturalny sposób, zanim Strukow będzie gotowy ze swoją wersją zakaźną, nie będzie mógł go kontrolować.

Jennifer czekała. Nadal nie w pełni pojmowała poruszenie Chada, ale mu tego nie mówiła. Nigdy nie okazuj po sobie, ile naprawdę rozumiesz, nawet sprzymierzeńcom. Zatem czekała.

— Istnieją dwa problemy — zaczął wyjaśniać Chad. — Nie, trzy. Jeśli wirus zmutuje, zanim będziemy gotowi, nie będziemy mogli kontrolować jego rozprzestrzeniania. Rozpowszechnianie wirusa za pomocą robotów — jak ci świetnie wiadomo! — starannie zaplanowaliśmy, tak by jak najdłużej uniknąć zainteresowania kół naukowych lub wojskowych. Tego także nie będziemy w stanie kontrolować.

— Już dawno nie jesteśmy w stanie — odrzekła Jennifer. — Zakłady Farmaceutyczne Kelvin-Castner natknęły się na wirusa w jednej z naszych amatorskich placówek testujących. Sam dobrze wiesz.

— To prawda. Ale nie sprowadzili za sobą CDC ani tych z Brookhaven. W każdym razie, jak dotąd. Po drugie, jeżeli wirus stanie się zdolny do życia poza ludzkim organizmem, oznacza to, że miejsca takie jak Kelvin-Castner mogą przebadać jego oryginalny skład białkowy, a nie tylko wtórny wpływ na mózg. A to wielki skok naprzód w pracach nad wynalezieniem szczepionki. Albo nawet czegoś, co odwróci działanie wirusa.

— Ale sam mówiłeś, że znaleźć coś takiego jest niezwykle trudno, nawet kiedy wirus będzie przenoszony bezpośrednio…

— Ależ tak — odparł Chad. — Będzie trudno. Ale przecież nie mamy zamiaru stwarzać Śpiącym żadnej dodatkowej szansy. Po trzecie, jeśli wirus może zmutować w ten sposób z prawdopodobieństwem 38,72 procent, a ja wpadłem na to tylko przypadkiem, to co jeszcze może się stać? I czy Strukow o tym wie?

— Nic mu nie mów — wtrąciła szybko Jennifer. — I o nic nie pytaj. Nie mamy możliwości stwierdzić, czyjego odpowiedź będzie zgodna z prawdą.

Chad pokiwał głową. Zamyślona Jennifer wpatrzyła się w przejrzystą płaszczyznę pod swoimi stopami. Gwiazdy — zimne, odległe… Ale z bliska, przypomniała sobie natychmiast, są bardzo nie uporządkowanym skupiskiem gwałtownie zderzających się obiektów.

— Chcę, żeby dowiedziała się o tym reszta ekipy, Chad. Chociaż dobrze postąpiłeś, pokazując to najpierw mnie i niszcząc symulacje. — Azyl miał własnych młodocianych komputerowych szperaczy. Zwykle Jennifer była bardzo z tego zadowolona. Rosła z nich następna generacja speców od systemów, więc im bardziej pomysłowych technik się imali, tym lepiej. Ale nie tym razem. — Musimy opracować nowy plan rozprowadzania. O wiele szybszy.

— Czy Peruwiańczycy będą mogli tak przyspieszyć dostawy sprzętu?

— Nie wiem. W tym tkwi prawdziwy problem. — Strukow, Jennifer była tego pewna, ze swej strony poradzi sobie z każdą zmianą. — Skieruję do tego Roberta i Khalida.

— W porządku — odparł Chad. Jennifer widziała, że był już znacznie spokojniejszy. Zaraziła go swoim spokojem. I tak właśnie miało być.

Przytrzymał otwarte drzwi, ale Jennifer potrząsnęła przecząco głową.

— Jeszcze tu przez chwilę zostanę.

Chad kiwnął głową i zamknął drzwi.

Jennifer zapatrzyła się na obwiedzioną szlaczkiem płytę w podłodze. W jej obręb powoli wślizgiwała się Ziemia. Nad Pacyfikiem zalegały chmury. Ależ piękna. Tak zdradliwa, moralnie zdegenerowana, ale taka piękna.

Naszła ją nagła ochota, żeby jeszcze raz popatrzeć na grób Tony’ego Indivino w Alleghenach, w stanie Nowy Jork. Tego Tony’ego Indivino, którego za młodu kochała tak, jak nigdy potem nie kochała nikogo. Tony’ego, którego zamordowali Śpiący, ale który zdołał przedtem położyć podwaliny pod Azyl, spokojną przystań dla nich wszystkich…

Jennifer zdusiła tę myśl. Tony nie żyje, a kto nie żyje, tego już nie ma. A kogo już nie ma, nie może rządzić żywymi, nawet przez chwilkę. Kto na to pozwala, naraża się na łzawy i niepotrzebny sentymentalizm.

Tony nie żyje. Ci, którzy nie żyją, już się dla Jennifer nie liczą.

Wszyscy.


— Myślę, że powinnaś przeczytać raporty — upierał się Will. — Przynajmniej raz.

— Nie — odparła Jennifer. Odsunęła się nieznacznie od niego w ich wspólnym łóżku. — I prosiłam cię, żebyś więcej nie poruszał przy mnie tego tematu.

— Wiem, o co prosiłaś — odpowiedział Will bez cienia emocji.

— W takim razie bardzo proszę, żebyś szanował moje życzenia. Will podniósł się na łokciu i popatrzył na nią.

— To ty kierujesz programem neurofarmaceutycznego wirusa, Jennifer. A to oznacza, że musisz mieć świadomość wszystkich związanych z nim czynników. Pozostałości La Solana to właśnie jeden z takich czynników. Ekipa FBI-CIA ustaliła, że bomba nadleciała trajektorią prowadzącą z naszego miejsca w Górach Skalistych, tak jak zakładaliśmy. Analizują tam teraz każdą molekułę materii. Powinnaś przynajmniej rzucić okiem na raporty, które wyszperaliśmy, żeby…

Jennifer wstała z łóżka. Jednym płynnym ruchem zarzuciła na siebie szlafrok. Wyszła z sypialni.

— Jennifer! — zawołał za nią i teraz już słyszała w jego głosie tę nieszczęsną złość, która niemal dyskwalifikowała Willa jako członka ekipy programowej i sprzymierzeńca. Jako mężczyznę. — Jennifer, nie możesz w nieskończoność udawać, że La Solana nie zdarzyła się naprawdę! To się zdarzyło!

Tak, właśnie, zdarzyło się, myślała Jennifer, zamykając za sobą drzwi do sypialni i odcinając się od głosu Willa. Czas przeszły. Już po wszystkim. Nie ma powodu więcej o tym myśleć. To, co się skończyło, nie było bardziej realne niż to, co nigdy nie istniało. Nie ma różnicy.

Ich mały salonik — wszystkie budynki mieszkalne na Azylu były nieduże — pogrążony był w ciemności.

— Włączyć światło — zakomenderowała Jennifer. Ostatnio jakoś nie lubiła ciemności. Czasem wydawało jej się, że kątem oka dostrzega w zakamarkach pokoju jakąś postać — niską, krępą, z masą niesfornych czarnych włosów przewiązanych czerwoną wstążką. Postać, rzecz jasna, nie jest realna. Nie istnieje.

W takim razie nie istniała nigdy.

18

THERESA BYŁA BARDZO CHORA. ALE GDYBY ZOSTAŁA Odmieniona, byłoby z nią jeszcze gorzej. Jacksona niezbyt bawiła ta ironia losu.

Theresa przyjęła dwieście czterdzieści radów. Kiedy tylko Jackson przypędził do domu z Kelvin-Castner, zeskrobał tego z jej ciała, ile się dało. Nie posłał jej do szpitala — w enklawach nie było już szpitali, które zasługiwałyby na tę nazwę. Nie były potrzebne.

Jackson zamówił ekspresowo potrzebny mu sprzęt — wszystko dotarło do ich mieszkania w tym samym czasie co on. Theresa wpadła w histerię.

— Cćśśśś, Tessie, wszystko będzie dobrze. Trzymaj się, kochanie, wszystko jest w porządku, tylko pomóż nam w miarę swoich możliwości.

— Nie żyje! — wykrzykiwała wciąż Theresa. — Nie żyje… nie żyje… nie żyje…

— Nie, nie umrzesz. Cććśśś, Tessie, cicho… — Ale nie dało jej się uspokoić.

— Uśpij ją — poprosiła Vicki, szamocąc się z roztrzepotanymi rękoma Theresy. — Jackson, tak będzie lepiej — dla niej.

Posłuchał jej rady. Potem razem z Vicki zaczął pracować nad bezwładnym ciałem Theresy. Wypompował jej treść żołądka i posłał wyspecjalizowane czyszczące rurki robota w dół jej przełyku, oskrzeli, w głąb odbytnicy, do nosa i uszu, do pochwy i oczu. On i Vicki przemyli środkiem chemicznym każdy centymetr jej ciała. Vicki ścięła długie, jasne włosy Theresy i zgoliła pozostałą szczecinkę. Wtedy Jackson nie wytrzymał i wyszedł z pokoju. Stał w korytarzu i walił pięściami w ścianę.

Kiedy wrócił, Vicki była na tyle miła, że nie spojrzała mu w oczy. Założył jej rurkę dotchawiczną — nabłonek jej dróg oddechowych będzie się łuszczył i puchł, będzie więc potrzebowała jakiejś mechanicznej pomocy przy oddychaniu. Potem wstrzyknął zastrzyk, który miał wywołać silne poty. Podłączył ją do kroplówki pełnej składników odżywczych i elektrolitów. Kiedy skończyli, stanęli nad Theresą, rozciągniętą na łóżku i okrytą bawełnianym prześcieradłem. Najróżniejsze czujniki wewnętrzne, wspomagane plasterkami elektrod, które upstrzyły na zielono jej skórę, przesyłały informacje do głównego terminalu. Theresą wygląda, pomyślał z rozpaczą Jackson, jak chudy, oskubany, zdechły wróbel.

— Zostanę tu, Jackson — odezwała się Vicki. — Nie dasz rady pielęgnować jej sam.

— Zamówiłem już robota-pielęgniarkę z programem do choroby popromiennej. Niedługo tu będzie. Trzeba go było sprowadzać aż z Atlanty.

— Nic nie zastąpi człowieka.

— Wiesz coś na temat choroby popromiennej? — zapytał bardziej szorstko, niż zamierzał.

— Wszystkiego mnie nauczysz.

— Ale Lizzie i Dirk…

— …wcale mnie nie potrzebują — dokończyła. — Lizzie doskonale daje sobie radę. No, a w obozie raczej nie wydarzy się nic szczególnie nowego i zaskakującego.

Jackson się nie uśmiechnął. Ledwie ją słyszał.

— Gdyby Theresa była Odmieniona…

— Domyśliłam się, że nie jest. Ale dlaczego?

Nie zwrócił uwagi na jej pytanie.

— Gdyby była Odmieniona, byłoby jeszcze gorzej. Kiedy Miranda Sharifi tworzyła czyściciela komórek, nie wzięła pod uwagę choroby popromiennej. No cóż, nie mogła uwzględnić wszystkiego. Czyściciel komórek likwiduje zmieniony kod genetyczny. Właśnie dlatego tak wcześnie wyłapuje wszystkie guzy. Ale Theresa… — Nie mógł dokończyć.

Dokończyła za niego Vicki.

— Będzie miała całą masę komórek ze zmienionym kodem genetycznym. Jackson, tak mi przykro. Gdzie jest ta techniczna — pilotka?

— Chyba wróciła do domu.

— No to miejmy nadzieję, że też ma w rodzinie lekarza.

Popatrzył na nią ze złością.

— Nie jestem jednoosobową akcją humanitarną, do cholery! Ona nie jest moją pacjentką.

Vicki nic nie odpowiedziała, ale dotknęła lekko jego ramienia, a potem oświadczyła:

— Idę trochę się przespać. Ty popilnuj jej teraz, a ja cię zmienię za kilka godzin.

— Poproś domowy system, żeby cię obudził. Nazywa się Jones, a hasło do programu gościnnego to „Michał Anioł”.

— Wiem — odparła Vicki, a Jacksonowi nie chciało się pytać skąd.

Po godzinie zadzwonił na lotnisko Wschodni Manhattan i przesłał wiadomość dla pilotki, która wiozła Theresę Aranow. Do wiadomości załączył plik na temat leczenia choroby popromiennej.

Potem przysunął sobie krzesło do łóżka siostry i przyglądał się jej twarzy, dopóki jeszcze wyglądała jak zawsze.

W środku nocy do pokoju zakradła się po cichutku Vicki i powiedziała łagodnie:

— Pozwól mi przy niej posiedzieć.

Jackson na wpół drzemał. Miał krótkie, niespokojne sny, w których atakowały go jakieś ogromne bryłki, próbujące wchłonąć mu głowę… Uświadomił sobie, że to krwinki tarczowate Theresy, zmobilizowane do walki z jej własnym organizmem. Wyprostował się na krześle i rzucił trochę bełkotliwie:

— Nie… zostanę tutaj.

— Jackson, wyglądasz strasznie. Idź do łóżka. Do rana nic się nie zmieni.

Ale Theresa już zaczynała się zmieniać. Na bladej skórze zaczęły się pojawiać popromienne oparzeliny, w ustach i na języku — rany.

— Jackson…

— Zostanę.

Przyciągnęła sobie drugie krzesło i usiadła obok. Kilka minut później — a może godzin? — Jackson ocknął się na chwilę, potykając się w korytarzu, wleczony przez Vicki do sypialni. Nie pamiętał, jak zasnął ani jak się obudził. Cisnęła go w ubraniu na łóżko, a on natychmiast pogrążył się w niespokojnych snach.

Przy następnym przebudzeniu odkrył, że szarpie go za ramię Cazie, wisząca nad nim jak furia.

— Jackson! Zostawiłam ci z tuzin pilnych wiadomości z K-C — co się z tobą dzieje?! Czy ty nie rozumiesz, jakie to dla nas ważne? A gdyby nawet — czy nie możesz choć wyświadczyć mi tej grzeczności, żeby odebrać mój telefon raz na trzydzieści sześć godzin, nawet kiedy się na mnie gniewasz? Boże, nie mogę nawet uwierzyć, że ty…

— Wolałabym, żebyś mu nie przeszkadzała — rzuciła słodko Vicki od drzwi sypialni Jacksona.

Cazie obróciła się powoli. Jej miodowozłota cera pobielała, przez co cętki na tęczówkach zaświeciły jeszcze silniejszą zielenią.

— Jackson musi pospać — ciągnęła Vicki tym samym tonem słodkiej i rozsądnej perswazji — więc może byłoby lepiej, gdybyś teraz wyszła.

Cazie już się pozbierała, a to u niej niebezpieczny stan.

— Nie wydaje mi się… Diano, prawda? A może Victorio? To prawda, Jackson wygląda na wykończonego, musiałaś nieźle dać mu popalić. Jestem pewna, że dobrze się bawił. Ale musimy teraz pogadać o kilku sprawach dla dorosłych, więc jeśli dostałaś już zapłatę, domowy system może ci wezwać robotaksówkę. A teraz, Jackson, jeśli chcesz, poczekam w twoim gabinecie, aż weźmiesz prysznic.

Vicki tylko się uśmiechnęła.

Nagle Jackson miał serdecznie dość ich obu. Dźwignął się ciężko z łóżka.

— Przestań być taką idiotką, Cazie. Theresa jest chora. Nie mam czasu myśleć o Kelvin-Castner, dopóki nie minie najgorsze.

Cazie zmieniła się na twarzy.

— Chora? Poważnie? Na co? Jackson, strzykawka Przemiany…

— Nie tym razem. To choroba popromienna. — Minął ją energicznie i ruszył do pokoju Theresy. Cazie pobiegła za nim.

Jego siostra leżała spokojnie pogrążona we śnie, odczyty na monitorach nie wykazywały żadnych zmian. Cazie na jej widok aż syknęła z przejęcia.

— Co…? Jack!

— Znalazła się w zasięgu promieniowania bomby, która zniszczyła La Solana. — Teraz muszą już o tym trąbić we wszystkich serwisach. A Cazie zawsze ogląda serwisy.

— Tess?! Poleciała do Nowego Meksyku? Przecież to niemożliwe!

— Sam bym tak twierdził.

— Och, mój Boże, Jack… Zostanę i pomogę ci się nią opiekować.

Taka właśnie była najszczersza i najbardziej przez niego kochana Cazie. Obrzuciła Theresę spojrzeniem pełnym uczucia i bólu. Jackson odpowiedział:

— Vicki już się nią zajmuje — i natychmiast poczuł się zbyt podle, by móc się cieszyć własnym okrucieństwem.

— Dobrze — odrzekła pokornie Cazie. Ostrożnie położyła dłoń na samym brzeżku łóżka Theresy.

Jackson przymknął oczy.

— Powiedz mi, o co chodzi z tym Kelvin-Castner.

— To może poczekać — odparła cicho Cazie.

— Nie, nie może. W tej chwili i tak nie mogę nic dla niej zrobić. Powiedz.

— Jeśli… no dobrze. Chcę na początek zainwestować pięć milionów dolarów, więcej według ściśle ustalonego planu, po dojściu do kolejnych stadiów badań. Posłałam ci już proponowany plan docelowy. My mamy piętnaście procent zysków brutto tylko z tego projektu, przy mniej więcej standardowych wierzytelnościach i ryzyku. Wskaźnik ROI i powiązania długoterminowe…

— Nie, nie o tym. O tym mi nie mów. Co K-C ma zamiar robić?

— Gnać po patent cząsteczki wprowadzającej, zbudowanej na podstawie tych amatorskich próbek tkanek. Mają już pierwsze modele komputerowe. Trzeba sprawdzić setki możliwości, może nawet tysiące. Ale jeśli uda nam się uzyskać nadający się do opatentowania model, możemy na jego bazie wyprodukować niezliczoną liczbę czyścicieloodpornych farmaceutyków. Ekipa do wstępnych zastosowań właśnie zaczęła burzę mózgów.

„Czyścicieloodporny”. Jackson nigdy przedtem nie słyszał takiego terminu. Może to właśnie jest pierwszy efekt burzy mózgów „ekipy do zastosowań wstępnych”.

Spojrzał po raz ostatni na odczyty Theresy, a potem wyprowadził Cazie z pokoju. Robopielęgniarka przysunęła się bliżej łóżka.

W korytarzu Jackson oświadczył:

— Będę głosował za zainwestowaniem pieniędzy, także w imieniu Theresy, ale pod jednym warunkiem: pierwsza linia badań — pierwsza, Cazie, i ważniejsza, na którą poświęci się większą część sił i środków — ma dotyczyć znalezienia środka odwracającego skutki tamtego neurofarmaceutyku. Takiego środka, który przywróci pierwotny stan ich biochemicznych procesów mózgowych. Żeby likwidował lęk przed obcymi i zahamowania w obliczu rzeczy nowych, i cały ten pieprzony strach. Zgoda?

Cazie zawahała się tylko przez chwilę.

— Zgoda.

— Załatwisz zgodę Aleksa Castnera?

— Tak. — W jej głosie usłyszał pewność siebie. Nagle zaczął się zastanawiać, czy jego eksżona sypia z Castnerem albo z Thurmondem Rogersem.

— Wpisz to do kontraktu i przyślij go mnie. Chcę mieć także stałe raporty z prac nad antidotum, a także zapisy z laboratoriów.

— Nie ma problemu.

— I zapisz w kontrakcie, że mam być natychmiast powiadomiony, kiedy tylko nastąpi jakiś przełom, jakikolwiek znaczący przełom w którejkolwiek części prac wchodzących w skład tego programu.

— Załatwione. Kontrakt znajdzie się u ciebie jutro rano. Zaraz też możemy zarejestrować wynik głosowania. Ty — osobiście, Theresa przez przedstawiciela. Ale, Jack — jej głos zadrżał. — Czy z Tessie jest bardzo źle? Czy ona… Czy ona…

— Nie umrze. — Jackson spojrzał na Cazie. W zielonych oczach, wzniesionych do góry z powodu różnicy wzrostów, niespodziewanie zabłysły łzy. — Tess wyzdrowieje. Długo to potrwa, ale wyzdrowieje.

— A skutki długoterminowe?

— Na skutki długoterminowe będzie musiała wziąć zastrzyk Przemiany. To jedyny sposób, żeby powstrzymać nieunikniony rozwój nowotworów.

— Ale już nie ma więcej strzykawek. Chyba że ty…

— Oczywiście, że trzymam jedną dla Theresy. W prywatnym sejfie mojego ojca. Od zawsze trzymam tam jedną strzykawkę dla Theresy.

Na twarzy Cazie ujrzał błysk nagłego zrozumienia. Pojęła, ile to musiało kosztować go jako lekarza, kiedy dookoła narastał taki kryzys — musiał patrzeć, jak umierają niemowlęta, a wiedział, że mógłby ocalić przynajmniej jedno z nich. Podeszła bliżej i otoczyła go ramionami. Poczuł na torsie miękkość jej pełnych piersi. Czubek jej głowy znajomym ruchem wpasował się pod jego podbródek. Jackson był strasznie zmęczony.

Kątem oka zobaczył, jak Vicki znika za rogiem korytarza.


Na całej głowie i reszcie ciała Theresy pojawiły się sączące rany. Wszystkie tkanki napuchły tak, że gdyby nie była ciągle na środkach przeciwbólowych, sam nacisk miękkiego łóżka byłby dla niej nieznośnym cierpieniem. Jej małe, twarde piersi zmieniły się w dwie owrzodzone poduchy z popękanymi i krwawiącymi brodawkami.

Nie mogła mówić. Usta, język, dziąsła stały się taką samą masą wrzodów jak reszta poparzonego promieniowaniem ciała. Czasem na chwilę odzyskiwała przytomność, a wtedy próbowała coś wymamrotać pomimo rurki tkwiącej w tchawicy. Spuchnięte oczy wpatrywały się nagląco w Jacksona. „Eee… niii…” Wtedy natychmiast ją usypiał. Nie mógł tego znieść.

— Poprawa u pacjentki w granicach normy — oznajmiała kilka razy dziennie swoim przyjemnym głosem robopielęgniarka. — Czy życzy pan sobie szczegółowych danych?

— Na litość boską, Jackson, prześpijże się — mówiła równie często Vicki. — Wyglądasz jak odpad z laboratorium Mirandy Sharifi.

— M-M-M-M… nie… nie… — starała się Theresa. Zwiększył jej dawkę środka nasennego.

A dwa razy dziennie, zgodnie z kontraktem, napływały raporty z laboratoriów Kelvin-Castner — stosy wstępnych, nie obrobionych danych. Jackson wysłuchiwał tylko streszczeń, dyktowanych w pośpiechu przez Thurmonda Rogersa: Jackson, zbudowaliśmy komputerowe modele najbardziej prawdopodobnych łańcuchów białkowych cząstki inicjującej, opierając się na najbardziej prawdopodobnych reakcjach receptorowych. Niestety, istnieją sześćset czterdzieści trzy możliwe łańcuchy na poziomie A, tak więc testowanie ich zajmie nam trochę czasu i pomyśleliśmy…

— To wystarczy, Caroline — mówił do swego systemu Jackson. — Opatrz ten plik datą, nazwiskiem nadawcy i… i czym tam jeszcze trzeba, żebym nie musiał go później długo szukać.

I daj mi święty spokój — dodawał w myślach.

— Tak, doktorze Aranow — odpowiadała Caroline.

— Jack, jak tam Tess? — pytał codziennie obraz Cazie, a może jeszcze częściej, nie wiedział jak często, bo nigdy nie odbierał. Raz słyszał jej głos w drugim pokoju, rozmawiała z Vicki. Z Vicki?! To konflikt, mecz sparingowy czy pojedynek? Nie wszedł tam.

Theresa traciła na wadze, a przecież już przedtem była chuda. Teraz jej ciało przypominało szkielet; ręce i nogi nasuwały porównanie z drucianymi wieszakami, a kolana i łokcie stały się spiczaste. Z ran sączyła się ropa i płyn surowiczy.

Raporty z postępów prac w Kevin-Castner, które codziennie przekazywał mu Thurmond Rogers, nie wykazywały żadnego szczególnego postępu. Z modeli komputerowych nic konkretnego nie wynikało. Algorytmy, przy bliższym zbadaniu, nie pasowały. Istniały tylko możliwości, ostrożne hipotezy, które później się nie sprawdzały, mało satysfakcjonujące wyniki prób na zwierzętach. Potrzebują jakiegoś przełomu — wyjaśniał Thurmond Rogers w swoich przesłaniach, które Jackson oglądał tylko dopóty, dopóki nie pojął z grubsza, o co chodzi. Ten przełom nastąpi, zapewniał Rogers. Ale jakoś dotąd nie następował. W końcu nie jesteśmy Mirandą Sharifi ani Jonathanem Markowitzem — dodawał cierpko.

— Poprawa u pacjentki w granicach normy — mówiła robopielęgniarka.

— Idź spać! Twoje zdrowie psychiczne też się może zużyć, wiesz? — mówiła Vicki.

— Prawdopodobnie dekapeptyd, wywołujący reakcję wewnątrzcząsteczkową w…

— Nie… żżyyy… mmm…

— Jak ona się miewa, Jack? Jak ty się miewasz? Odpowiedz mi, do jasnej cholery…

Po miesiącu Theresa nadal miała na całym ciele popromienne oparzeliny. Wystąpił zanik mięśni. Rany przestały się sączyć. Jackson chciał, żeby zaczęła jeść, choć jeszcze przez całe miesiące nie będzie odczuwała prawdziwego apetytu. Żeby jeść, musiała przestać spać.

Z pomocą Vicki oparł Theresę o poduszki. Obok łóżka Vicki postawiła ogromny bukiet genomodyfikowanych kwiatów — różowych, żółtych i w głębokim, choć subtelnym odcieniu oranżu. Potem dyskretnie wyszła. Robopielęgniarka przygotowała mieszaninę białkową pachnącą truskawkami i słomkę do picia. Theresa zawsze lubiła truskawki.

— Jack… son.

— Nie próbuj mówić, Tessie, jeśli to cię boli. Byłaś chora, ale wyzdrowiejesz. Jestem tu.

Patrzyła na niego zamglonym wzrokiem. Jej pozbawioną włosów głowę pokrywały oparzeliny i strupy. Ale z wolna niebieskie oczy zaczęły patrzeć trzeźwiej.

— M-M-Mir…

— Prosiłem, żebyś nic nie mówiła, skarbie.

— M-Mir…

W końcu ustąpił.

— Pozwól, że ci pomogę. Miranda Sharifi. Poleciałaś do La Solana, żeby znaleźć coś do swojej książki o Leishy Camden, tak? Chciałaś porozmawiać z ojcem Mirandy, bo kiedyś znał Leishę?

Theresa zawahała się przez chwilę. Potem lekko skinęła swoją żałosną, bezwłosą głową. Skrzywiła się, bo tyłem głowy przejechała lekko po miękkiej poduszce.

— Nie… ży…je.

— Richard Sharifi nie żyje. Ktoś spuścił bombę na La Solana i Sharifi wyparował. — Jackson wyczytał teraz w jej oczach pytanie. — Nie, rząd nie wie, kto to zrobił. Prawdopodobnie bombę odpalono z Ziemi, w górach Nowego Meksyku. Nie przyznało się do niej żadne ugrupowanie, nikogo nie aresztowano, a jeśli FBI ma jakiś trop, to go nie ujawnia. A Selene nie przedsięwzięło żadnej akcji odwetowej, a nawet nie wysłało oficjalnego oświadczenia.

— Nie… na… Selene.

— Co nie na Selene? Tess, skarbie, nie próbuj więcej mówić, przecież widzę, jak to cię boli. To wszystko może poczekać, aż…

— Nie… żyje. Miranda.

Jackson wziął ją delikatnie za rękę.

— Miranda Sharifi nie żyje? Przecież nie możesz tego wiedzieć, kochanie.

— Wi… działam. Roz… ma… wiałam… z nią.

— Widziałaś Mirandę Sharifi? — Zerknął pospiesznie na monitor. Temperatura, przewodność skóry, obraz pracy mózgu — wszystko w normie, nie ma halucynacji. — Kochanie, nie mogłaś z nią rozmawiać. Miranda jest w Selene. Na Księżycu.

— Nie!

— Nie jest? Była w La Solana? Tess, jak to możliwe?

Theresa wbiła w niego pełne gniewu spojrzenie mokrych niebieskich oczu osadzonych w obrzydliwie zdeformowanej twarzy. Po chwili zaczęła płakać. Jackson zobaczył, jak Theresa się krzywi, kiedy sól dotknęła jej policzków.

— Nie żyje! Nie żyje!

— Och, Tess, proszę, nie…

— Jeśli mówi, że widziała Mirandę i że Miranda nie żyje, to najprawdopodobniej tak właśnie było — odezwał się za nim głos Vicki. — Wie, co widziała. A poza tym to jedyny sensowny motyw zbombardowania La Solana, kiedy nikt nie wysunął żadnych żądań ani się do tego nie przyznał.

Theresa spojrzała poza Jacksona, w stronę stojącej w drzwiach Vicki. Z ogromnym wysiłkiem skinęła głową, potem jej powieki opadły i zasnęła.

Jackson obrócił się na pięcie i rzucił do Vicki:

— Czy ty w ogóle wiesz, co mówisz?

— Pewnie lepiej od ciebie — odparowała, krzywiąc się, i wyszła z pokoju.

Jackson nie poszedł za nią. Popatrzył na Theresę, która leżała, wsparta na poduszkach, z żałośnie otwartymi ustami. Delikatnie ułożył ją na płask.

Przeszedł przez całe mieszkanie, potem przez pole Y wyszedł na taras. Wyglądało na to, że zapada zmierzch; zupełnie zatracił rachubę czasu. Drzewa i klomby kwiatowe w parku poniżej prezentowały właśnie swe genomodyfikowane kwiaty, jak w samym środku lata. Przyszło mu do głowy, że to musi być maj.

Theresa powiedziała, że Miranda Sharifi nie żyje.

Czy także i reszta Superbezsennych? Możliwe. Zwykle trzymali się razem — w paczce podobnych do siebie ludzi. Może tylko w ten sposób mogli mieć koło siebie kogoś, kto by ich zrozumiał. A może po prostu dla lepszej ochrony. Trzymali się razem i kryli przed resztą świata, a potem, dla dodatkowej ochrony, wykorzystali własną zaawansowaną technikę, żeby przekonać świat, że są zupełnie gdzie indziej. Jeśli Theresa ma rację, to nic nie poskutkowało. Ci, co ich nienawidzili, i tak ich w końcu dopadli.

Pod nim czubki drzew zatańczyły pod wpływem nagłego powiewu wietrzyka. Stojąc na samym skraju tarasu, Jackson słyszał, jak szemrzą liście, czuł ich wilgotny zapach. Na południowym wschodzie, tuż pod Księżycem jaśniała stabilnym światłem jakaś planeta. Pewnie Jowisz. A może holo Jowisza, zaproponowane przez komitet pogodowy enklawy. „Dodajmy w tym miesiącu do programu kopuły jakąś planetę. Dzieci będą się mogły uczyć, jak korzystać z programów astronomicznych”.

Jackson ujrzał znów w myślach tamte zdjęcia ze ścian gabinetu Theresy. Nie Odmienione dzieci, opuchłe i gnijące, umierały z braku higieny, której nikt nie musiał już przestrzegać, albo z braku strzykawek Przemiany, albo z braku opieki medycznej.

A teraz nie będzie już więcej strzykawek. Ludzie, ugrupowania i rządy mogą sobie w nieskończoność słać do Selene przekazy lub nawet ekspedycje i nie będzie to miało najmniejszego znaczenia. Chyba że Superbezsenni zostawili gdzieś ogromny zapas strzykawek, który zostanie odkryty — inaczej następne pokolenie już ich nie dostanie. Albo i jeszcze następne. I jeszcze. Nawet wołowskie dzieci z programami astronomicznymi. Nanotechnika i procesy biochemiczne w strzykawkach to zbyt zaawansowany poziom dla zwykłej, prostej ludzkości, nawet dla tej genomodyfikowanej. Nie można przejść rewolucji technicznej, skoro dopiero co odkryło się koło.

Jackson wsparł się obiema rękami o balustradę i wychylił. Ze znajdującej się cztery piętra niżej ulicy napływał miękki dźwięk kobiecego śmiechu, któremu zawtórował męski, przyjemny tenor. W powietrzu pachniało miętą, skoszoną trawą i różami.

„Eden” — tak powiedziała kiedyś Theresa o Central Parku, w trakcie swojej fazy religijnej. Miała wtedy dwanaście lat i chciała zostać zakonnicą.

Eden. Na jak długo?

Pewnie są jeszcze jakieś strzykawki, przechowywane w rodzinnych zasobach po różnych enklawach — tu dwie, tam trzy, a tam jeszcze kilka. Noworodki będzie się zaszczepiać w tajemnicy, zanim ktoś obcy dowie się, że takie strzykawki istnieją, i przyjdzie je ukraść. Kiedy strzykawki się skończą, wskaźnik urodzin spadnie jeszcze niżej niż dotychczas, kiedy zabezpieczeni Przemianą przyszli rodzice zaczną rozważać ewentualne choroby i potrzeby żywieniowe swoich przyszłych dzieci. W końcu ludzie i tak zaczną mieć dzieci, bo tak było zawsze. Potem medycyna wyjdzie z gorączki poszukiwania ekstatycznych narkotyków i odtąd już Woły będą się miały tak samo dobrze jak zwykle za swoimi polami Y, które będą sięgać co roku dalej, bo znów pojawi się potrzeba przeznaczenia coraz większych areałów pod uprawę, farmy hodowlane, fabryki sojsyntu — i powstaną potężniejsze pola ochronne. Ale ludzie w enklawach szybko się zaadaptują. Mają w końcu za sobą wszystkie zdobycze techniki. Dla nich nie będzie wygnania z raju.

A Amatorzy Życia? Nawet nie trzeba pytać: to widać gołym okiem. Głód, śmierć, choroby, wojny. Aż w końcu od nowa nauczą się podstawowych metod przetrwania. Albo też, jeśli neurofarmaceutyk wywołujący brak tolerancji dla zmian będzie się rozprzestrzeniał, nigdy się nie nauczą. Będą trwali przy starych zwyczajach, przeznaczonych dla Odmienionych organizmów, których przecież następne pokolenia nie będą miały. A Woły, rozgoryczone po Wojnach o Przemianę i aż nazbyt dobrze świadome, że Amatorzy i tak są ekonomicznie zbędni co najmniej od trzech pokoleń, nie zrobią dla nich nic.

Ludobójstwo przez powszechny brak działania. Pan Bóg nie wspomoże tych, którzy z powodu biochemii mózgu nie pomogą sobie sami. Których każda zmiana przeraża tak, że nie dopuszczą w pobliże siebie nikogo obcego. I którzy właśnie stracili swoich ostatnich, pozaziemskich faworytów.

Jackson wciągnął głęboko aromatyczne, sztuczne powietrze i przymknął powieki.

— Jackson — usłyszał za sobą głos Vicki. — Theresa cię woła.

— Za chwilkę.

Ku swemu zaskoczeniu poczuł, jak od tyłu otaczają go ręce Vicki. Jej policzek spoczął na jego plecach. Koszula zrobiła się wilgotna. Przypomniał sobie, że podczas gdy on rozmyślał o nieżyjących Superbezsennych jako o źródle strzykawek Przemiany, Vicki łączyły z nimi jakieś bliżej nie wyjaśnione sprawy osobiste.

— Spotkałaś Mirandę Sharifi — powiedział, nie odwracając się.

— Tak, spotkałyśmy się. Dwa razy.

— Co za wariat ich zabił?

— Zbyt wielu znajdzie się kandydatów, żeby tu wszystkich wymieniać. Ten świat pełen jest niezadowolonych i dogłębnie oburzonych.

— Tak… Wszelkiego rodzaju przegranych, którzy mają żal do zwycięzców.

— Nie jestem taka pewna, czy Miranda kiedykolwiek należała do zwycięzców — odrzekła Vicki. — Raczej nigdy. Ale ona i jej podobni są o krok z przodu w tej radykalnej, wymuszonej ewolucji. Tylko Azyl był w stanie ich stworzyć, a Azyl już nigdy tego nie powtórzy.

Wtedy Jackson zrozumiał. Dłonie zacisnęły się kurczowo na barierce. Powietrze nagle zapachniało czymś niezdrowym.

— Zabiła ich Jennifer Sharifi. W odwecie za to, że prawie trzydzieści lat temu wysłano ją i wspólników jej spisku do więzienia.

— Tak — potwierdziła Vicki. — To bardzo prawdopodobne. Ale Departament Sprawiedliwości nigdy nie zdoła tego dowieść.

Puściła Jacksona i odsunęła się o krok.

— Teraz wszystko zależy od ciebie, Jackson.

Odwrócił się i stanął z nią twarzą w twarz.

— Ode mnie?! O czym ty, do cholery, mówisz?

— Chyba nie sądzisz, że ci z Kelvin-Castner rzeczywiście skierują swoje badania na odnalezienie antidotum, co? Spodziewają się, że wirus nie przeniknie do enklaw, bo wiedzą, że musiała go stworzyć jakaś grupa Wołów. W celu zniwelowania politycznego lub fizycznego zagrożenia ze strony Amatorów, i to bez paprania się mokrą robotą. Jeśli nie przypilnujesz warunków kontraktu, K-C popędzi z rykiem w kierunku zastosowań komercyjnych, a twoje antidotum będzie musiało długo poczekać.

— Codzienne sprawozdania z laboratoriów…

— Były przez ciebie bardzo szczegółowo sprawdzane, nieprawdaż? Gówno prawda. Ledwie rzuciłeś na nie okiem.

Milczał, próbując przełknąć tę pigułkę.

— Ja się im przyjrzałam — mówiła dalej Vicki — chociaż niewiele mi to dało. Nie mam odpowiedniego przygotowania, dla mnie to tylko rzędy wykresów, plątanina równań i modele niepojętych substancji. Jackson, będziesz musiał zamieszkać na najwyższym piętrze Kelvin-Castner, jeśli rzeczywiście zależy ci na tym antidotum. Właśnie ty.

— A Theresa…?

— Już zdrowieje. Dirk, Billy i Shockey — nie. W końcu — wzniosła dłonie w błagalnym, pokornym geście, jakiego Jackson nigdy dotąd u niej nie widział i o jaki nigdy by jej nie podejrzewał — w końcu jesteś lekarzem, prawda?

— Nie jestem naukowcem!

— Teraz już tak — odparowała. A potem zupełnie nieoczekiwanie uśmiechnęła się. — Witamy na kolejnym szczeblu indywidualnego rozwoju.


To były całe tygodnie sprawozdań. Codziennie rosła liczba pracujących uczonych — począwszy od siedemnastu wzrosła do niewiarygodnej wprost liczby dwustu czterdziestu jeden, rozrzuconych po różnych placówkach w całym kraju. Wszyscy wysyłali Jacksonowi kopie ze wszystkiego: wszystkie protokoły z konferencji, wszystkie procedury, wszystkie spekulacje, wszystkie wersje wszystkich elektronicznych modeli. Różne warianty tempa absorbcji, biodostępność, wiązania białkowe, mechanizmy działania różnych podtypów receptorów, wzory nerwów odprowadzających, modele Meldruma, jonizacja ganglionowa, syntezy białkowe w rybosomach, wskaźniki tempa oddziaływania czyściciela komórek — nikt nigdy nie byłby w stanie przebrnąć przez to wszystko. Po kilku próbach Jackson zaczął podejrzewać, że o to właśnie chodziło.

Zaczął także podejrzewać, że część tego, co mu tu przysyłają, to zwyczajna lipa. Ale brakowało mu czasu, specjalistycznej wiedzy, a także i cierpliwości, żeby określić dokładniej, która to część.

Siedząc w gabinecie przy terminalu i przeglądając sterty wydruków, zorientował się, że jedyny sposób na to, żeby się w tym wszystkim połapać, to napisać specjalne programy selekcjonujące, które wyszukałyby charakterystyczne wzory i specyficzne linie przebiegu badań. Albo potencjalnych badań. Albo kierunki, w jakim te potencjalne badania mogłyby pójść. Takich programów nie ma na rynku. A Jackson, nie będąc softwerowym ekspertem, nie potrafił ich napisać. Nie mówiąc już o wyszperaniu tych raportów, których, jak podejrzewał, z Kelvin-Castner mu nie przysyłają.

— Poślij po Lizzie — polecił Vicki znużonym głosem.

— Lizzie?! Ona nic nie wie o badaniu procesów chemicznych w mózgu.

— No cóż, ja też nie. A w każdym razie nie dosyć. Zadzwoń do niej i powiedz, że zaraz wysyłam po nią helikopter. Będzie musiała pomóc mi napisać wyspecjalizowany program selekcjonujący. Jeśli tego nie potrafi, może przynajmniej przeszperać zamknięte archiwa K-C. Bóg mi świadkiem, że na tym zna się dostatecznie dobrze. Nie chcę wprowadzać w to wszystko szperacza z zewnątrz, który mógłby odsprzedać komuś nasze informacje. W każdym razie jeszcze nie teraz.

Vicki zaświeciły się oczy.

— W porządku. Skoro już jesteśmy przy temacie informacji, Jones twierdzi, że Cazie leci tu, żeby się z tobą zobaczyć.

Jackson podniósł wzrok znad stert wydruków, piętrzących się na całym jego antycznym biurku w stylu aubusson. Twarz Vickie przybrała ostrożny wyraz neutralności. Znów poczuł dookoła siebie jej ręce — cieple, solidne — tam, koło tarasowej barierki.

Może pomoc Lizzie to nie jedyne wyjście z tej sytuacji.

— Cazie — powtórzył cicho. — Bywała tu regularnie, prawda? Widywać Theresę.

— Tym razem chce się widzieć z tobą.

— Skąd wiesz?

Vicki uśmiechnęła się z przekąsem.

— Wiem.

I zaraz zjawiła się Cazie, wpakowała mu się do gabinetu jak do swojego, z szelestem niebieskiej sukni i rozwianymi loczkami. Jej żywiołowość zdawała się rozpalać cały ten pokój, tworzyć niebezpieczną poświatę, która, jak się zdawało, zdolna była strawić nawet niekonsumowalny plastik wydruków. Cazie obrzuciła go wściekłym spojrzeniem.

— Jack! Gdybym mogła widzieć cię samego…

— Tylko gdybyś zaczęła widzieć kogoś jeszcze poza sobą — mruknęła Vicki i wyszła.

Jackson wstał, żeby zyskać choćby tę kruchą przewagę wzrostu.

— Jak się miewasz, Jack?

— W porządku. — Czekał. Tym razem to już będzie koniec. Definitywny. Zastanawiał się, czy Cazie zdaje sobie z tego sprawę.

— A Tessie?

— Zdrowieje ściśle według rozkładu.

Uśmiech Cazie był jak najszczerszy.

— Tak się cieszę! Nasza Tessie… Pamiętasz, jak uważaliśmy ją po trosze za własne dziecko, bo nie mieliśmy jeszcze swojego? Niezasłużony sentyment, ale nie do końca fałszywy. — Przysunęła się do niego o krok. Poczuł woń jej perfum, były niczym kwiaty wśród zapachu zwierzęcej rui.

— Kelvin-Castner nie pracuje nad antidotum — odezwał się Jackson. — A ja mogę udowodnić, że o tym wiesz.

To była jego jedyna szansa — ustrzelić ją z zaskoczenia, licząc na to, że nie spodziewa się po nim dwulicowości, bezpodstawnych zarzutów ani kłamstw. Ufała mu, mimo że sama przez cały czas wyraźnie dawała do zrozumienia, że jej zaufać nie można. Przecież to Jackson: solidny, uczciwy, zaślepiony jej blaskiem. Łatwo go oszukać. Łatwo nim kierować.

Przyglądał się jej uważnie. Była niezła: tylko odrobinę szerzej otwarły się ogromne zielone oczy, nieświadomie zwęziły się błyszczące źrenice. Wystarczyło. Jackson poczuł się nagle, jakby ktoś zdzielił go w żołądek.

— To nieprawda, Jack — odparła beznamiętnym tonem. — Codziennie dostajesz raporty z laboratoriów.

— Są spreparowane. Wszystkie wysiłki zmierzające do wyjaśnienia czynnika trwałości mają na celu wykorzystanie go jako bazy do produkcji narkotyków.

— Nie miałeś dość czasu, żeby dokonać takiej analizy. A gdyby nawet, to i tak się mylisz. Przyjedź do K-C i sam się przekonaj. Thurmond pokaże ci…

— …prawdziwe doświadczenia. Oczywiście, w to nie wątpię. Tych kilka, które trzyma na pokaz. Cazie… jak mogłaś? Wiesz, co ten neurofarmaceutyk zrobił z Amatorami w obozie Vicki. Co może zrobić gdzie indziej. Nikt nie potrafił zaadaptować się do nowych warunków, czy choćby zmienić rozkładu dnia. Kiedy skończą się wszystkie strzykawki Przemiany i dzieci nie będą mogły liczyć na to, że czyściciel komórek zmiecie każdy wrogi organizm, jaki gdzieś złapią, ani na to, że wyżywią ich trofoblastyczne kanaliki, nikt nie będzie w stanie zmienić się na tyle, by od nowa uczyć się z tym żyć! Następne pokolenie…

— Och, Jack, ty się nigdy nie zmienisz, co? Zawsze wpatrzony w swoją wąziutką specjalność, święty model medyczny, i nawet szerzej na to nie spojrzysz. Podnieś wzrok — dosłownie! Amatorzy nie żyją sami na tym świecie, jak jakiś zagrożony gatunek jaszczurki na jałowej pustyni! Mają swoją Mirandę Sharifi, swojego anioła stróża. Z całą bandą Superbezsennych cherubinów i serafinów. Miranda przyleci tu z Selene, jak już będzie całkiem gotowa, spali kilka krzewów, wręczy nam antidotum i po krzyku. K-C nie musi nic dla nich robić. I nie ma też po temu żadnych powodów.

— No cóż, oprócz tego drobnego faktu, że ty mi to obiecałaś.

Cazie popatrzyła teraz na niego. Mój Boże, ależ ona piękna.

Najbardziej godna pożądania kobieta, jaką kiedykolwiek znał. Piękna, bystra, nawet czuła, kiedy miała na to ochotę. Jego żona — w każdym razie kiedyś — w każdym sensie, jaki Jackson przypisywał niegdyś temu słowu. Coś ścisnęło mu się boleśnie pod żebrami. Świadomość, że już nigdy więcej nie będzie trzymał jej w ramionach, sprawiała mu wręcz fizyczny ból.

— Jack…

— Powiedz Thurmondowi Rogersowi, mojemu staremu kumplowi ze studiów, że wprowadzam się do Kelvin-Castner. Natychmiast. Z prawnikiem i komputerowym szperaczem. Osobiście sprawdzę każdy raport i odwiedzę każde biochronione laboratorium i będę go, kurwa, dosłownie tropił z ekspertami i konsultantami. A jeśli…

— Nie możesz wprowadzać obcych do K-C! Klauzula niejawności…

— A jeżeli nie znajdę żadnych naukowo istotnych postępów — codziennie! — zmierzających do odkrycia antidotum, naślę na K-C prawników w sprawie o naruszenie warunków kontraktu i stary Alex nie zdoła dostać swojego patentu przed upływem następnego tysiąclecia! Nawet jeśli po drodze miałbym doprowadzić do bankructwa TenTechu.

Cazie tylko się na niego gapiła. Jacksonowi nagle wydało się, że jego była żona stoi za przejrzystym polem Y — niewidzialnym i nieprzekraczalnym. To jej pole czy może jego? Ponuro zdał sobie sprawę, że to już nie ma najmniejszego znaczenia.

— Tym razem już zerwałeś ze mną na dobre, co, Jack? Na dobre.

— Przekaż Rogersowi, co mówiłem.

— Coś się w tobie zmieniło. Ty naprawdę byłbyś w stanie poświęcić TenTech dla tej odrobiny donkiszoterii. Dlaczego?

— Bo ty nie potrafisz dostrzec, że to nie jest pusty gest.

— Nigdy nie udawałam, że jestem kimś innym, niż naprawdę jestem, Jack — powiedziała, nie ruszając się z miejsca.

— Nie. Nigdy nie udawałaś — potwierdził z bólem.

A ona nieoczekiwanie odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się — głośnym, serdecznym śmiechem, pozbawionym histerii. Wtedy Jacksonowi mignęło w środku jakieś stare uczucie — „nie mogę dać jej odejść” — i poczuł, że dokładnie w tej samej chwili owo uczucie zanika, pozostawiając po sobie pustkę.

— Idę teraz odwiedzić Theresę — rzuciła lekko.

Kiedy wyszła, postał tak jeszcze chwilę, czekając. Teraz wejdzie Vicki z jakąś sardoniczną i prowokującą uwagą na ustach. Tak to właśnie zawsze wyglądało: on kłócił się z Cazie, Vicki podsłuchiwała pod drzwiami, a potem wchodziła i rozdrapywała mu rany. Tak to się właśnie odbywało.

Ale tym razem to nie była tylko kolejna rutynowa kłótnia z Cazie. Po kilku minutach Vicki rzeczywiście weszła, ale nie żeby go drażnić. Wciągała przez głowę sweter tak gwałtownie, że zburzyła sobie fryzurę. Patrzyła nie widzącym wzrokiem.

— Biorę twój helikopter, Jack. Lizzie zniknęła.

— Lizzie? Jak to zniknęła?

— Annie nic nie wie. Ale Lizzie opuściła obóz tydzień temu i od tamtej pory nie dała znaku życia. Zaraz po jej odejściu szukało jej w obozie dwóch genomodyfikowanych obcych. Annie, rzecz jasna, jest tym przerażona.

— Tydzień… Słuchaj, Vicki, nie mogę lecieć z tobą, muszę jechać do Kevin-Castner…

To na moment odwróciło jej uwagę od tamtej sprawy: z twarzy zniknęła na chwilę zimna determinacja, oczy zajaśniały. Ale tylko na jedną chwilę.

— …ale mogę dać ci pistolet — dokończył Jackson. — Laser larsen-colt, który…

— Nie masz nic, co dałoby się porównać z tym, co sama mogę zdobyć — przerwała mu Vicki z tym swoim fachowym chłodem i wyszła, a Jackson pozostał bez słowa w gabinecie zarzuconym wydrukami, których jeszcze nie czytał.

INTERLUDIUM

DATA TRANSMISJI: 13 maja, 2121

DO: Bazy księżycowej Selene

PRZEZ: Stacje naziemną enklawy Dallas, satelitę GEO C-1867 (USA), satelitę E-643 (Brazylia)

TYP PRZESŁANIA: Szyfrowane

KLASA PRZESŁANIA: Klasa C, opłacone ze środków prywatnych

POCHODZENIE: Gregory Ross Elmsworth

TREŚĆ PRZESŁANIA:

Pani Sharifi — niewątpliwie wiadomo pani, kim jestem — twierdząc inaczej, obrażałbym pani inteligencję. Obywatele Stanów Zjednoczonych zechcieli odrzucić moją kandydaturę na prezydenta, ale nie oznacza to, że nie jestem gotów nadal służyć temu wielkiemu krajowi najlepiej, jak potrafię. Dlatego jestem skłonny zaofiarować pani miliard dolarów — jedną trzecią moich prywatnych zasobów — w zamian za kompletne naukowe wyjaśnienie pani strzykawek Przemiany, które umożliwiłoby ich przemysłowe powielanie. Informacje te przekażę nieodpłatnie wszystkim zakładom przemysłu farmaceutycznego w Stanach Zjednoczonych. Choć pani zasoby finansowe są bez wątpienia ogromne, nie wierzę, by pozostała pani obojętna na moją propozycję.

Załączam adresy i szyfry, które pozwolą pani skontaktować się z moimi prawnikami.

Sprawmy, by historia wyraziła się o nas obojgu życzliwie.

Z poważaniem,

Gregory Ross Elmsworth

Elmsworth Enterprises International, Inc.

POTWIERDZENIE: Nie otrzymano

Загрузка...