CZĘŚĆ I: KOLGRIM

ROZDZIAŁ I

Ktoś, kto wsłuchuje się w szum wiatru, wiele może w nim usłyszeć. Nigdy jednak wiatr nie skarżył się tak żałośnie jak tego roku, kiedy żałoba spadła na Grastensholm. Także w Lipowej Alei Are słyszał monotonny jęk, gdy wiatr szarpał koronami lip.

Jedno nierozważne słowo Taralda sprawiło, że złe skłonności Kolgrima wybuchnęły z ogromną siłą.

Właściwie chłopak miał zamiar wykorzystać naiwną dobroć rodziny i pozostać w Grastensholm, dopóki nie podrośnie. Było mu tam przecież pod wieloma względami dobrze.

Ale jakieś hamulce w głębi duszy puściły.

Był rok 1633, Kolgrim miał dwanaście lat. Na swój szczególny sposób był urodziwy, choć jego czarne niczym pióra kruka oczy, które tak otwarcie i po dziecinnemu szczerze patrzyły na ludzi, zmieniały się za ich plecami. Gdy się odwracali, oczy chłopca nabierały żółtego blasku, spoglądały na nich zimno i złośliwie, badawczo i z pogardą.

Nędzne małe kreatury, zdawały się mówić. Ja jestem silny, o wiele silniejszy niż wy wszyscy razem wzięci. Jestem wam posłuszny, dopóki mi to przynosi korzyści. Ale poczekajcie, niech no tylko dorosnę na tyle, by stanąć na własnych nogach!

Jak wszyscy obciążeni dziedzictwem potomkowie Ludzi Lodu Kolgrim był dzieckiem samotnym. Nie odbierał jednak samotności jako czegoś negatywnego. Przeciwnie, chętnie szukał odosobnienia, uważał, że to dodaje mu sił.

Daleko poza granicami spokojnej Norwegii działo się wiele.

Wojna religijna wciąż trwała. W roku 1631 król Szwecji, Gustaw II Adolf, odniósł pod Breitensfeld olśniewające zwycięstwo nad Tillym. W następnym roku, 1632, król szwedzki poległ pod Lutzen, lecz jego wojska rozbiły w perzynę połączone oddziały Wallensteina i Pappenheima. Pappenheim padł pod Latzen, a Tilly tego samego roku nad Lech. Wallenstein w kilka lat później został zamordowany przez własnych ludzi. Wojna jednak ciągnęła się i ciągnęła. Teraz siłami protestanckimi kierowali inni dowódcy szwedzcy. Lennart Torstensson, Johan Baner oraz Hans Christofer von Konigsmarck mieli przejść do historii dzięki sławie, jaką zdobyli w tej nie mającej końca wojnie.

Christian IV rozstał się ostatecznie z Kirsten Munk gdy pewnego dnia wyszło na jaw, że pochodzenie ostatniego jej dziecka, córeczki Dorotei, jest bardzo wątpliwe. Pani Kirsten próbowała ponadto dosypywać trucizny do pokarmów króla i upowszechniała ośmieszające rysunki, przedstawiające go jako zdradzanego męża. Tego było Christianowi za wiele. Kazał jej wynosić się do stu tysięcy diabłów i zabronił jej spotykać się z dziećmi, czego zresztą ona nie potraktowała ze specjalnym szacunkiem. Nikt nie wie, co Ellen Marsvin powiedziała swojej nieroztropnej córce, gdy tak wspaniały związek z królem został zerwany, lecz na zewnątrz robiła dobrą minę do złej gry.

Obu paniom nie było też zbyt wesoło, kiedy Christian wziął sobie nową kochankę, ich własną damę dworu, Vibeke Kruse, osobę niebywale wulgarną. Urodziła mu ona jednak wspaniałego syna, Ulrika Christiana Gyldenleve, który w przyszłości stał się znakomitym żołnierzem, dużo lepszym, niż kiedykolwiek był jego ojciec.

Leonora Christina w wieku dziewięciu lat została zaręczona z młodym, szybko pnącym się po stopniach kariery szlachcicem nazwiskiem Corfitz Ulfeldt. I oto zdarzyło się, że pewnego razu ochmistrzyni, która nadal twardą ręką trzymała królewskie dzieci, zbiła Leonorę tak, że dziewczynka przez wiele tygodni nie mogła siedzieć, a ślady pozostały jej na całe życie. Księżniczka poszła do narzeczonego na skargę i tak doszło do zakończenia brutalnego panowania ochmistrzyni w dziecinnych pokojach. Została wyrzucona i nigdy już nie wróciła do królewskiej służby.

Najstarsza córka króla z Kirsten Munk, Anna Catherina, nie żyła długo. Taka była dumna ze swojego narzeczonego, Fransa Rantzau, lecz w roku 1632 zdarzyło się nieszczęście. Młody wytworniś bawił właśnie u swego przyszłego teścia, gdzie świętował nominację na wysokie dworskie stanowisko. Trzeba było tęgiej głowy, by dotrzymać królowi kompanii przy kielichu. Młody Rantzau był więc tak pijany, że spadł z konia prosto do zamkowej fosy i utonął.

Po tych wydarzeniach mała Anna Catherina bardzo zapadła na zdrowiu. Mówiono, że z żalu, inni jednak utrzymywali, że to ospa. Chora bardzo prosiła, by zaopiekowała się nią margrabina Paladin. Cecylia zostawiła więc swoje, teraz już pięcioletnie bliźnięta z Alexandrem w Gabrielshus i pojechała do dawnej wychowanki.

Tymczasem w Grastensholm zbierało się na burzę.

Pewnego letniego dnia 1633 roku, kiedy wszyscy siedzieli przy obiedzie, Tarald, który nigdy nie grzeszył specjalną bystrością, w środku dość obojętnej rozmowy wygłosił fatalną informację:

– Dostałem dzisiaj list. Tarjei do mnie napisał.

– Naprawdę? – zdziwiła się Liv. – To dosyć niezwykłe!

On wybierał się do Erfurtu, prawda? Dostał posadę u jakiegoś uczonego medyka jako jego pomocnik. Czego Tarjei chce od ciebie?

– Znalazł się w okolicy, gdzie szaleje zaraza. Ospa. Tarjei boi się, że może zachorować.

– Tak, słyszałam, że ospa jest bardzo zakaźna – powiedziała Irja.

– Tarjei jest za dobry, by paść ofiarą ospy – westchnął Dag. – Ale dlaczego pisze o tym akurat do ciebie?

– Prosi mnie o zaopiekowanie się tajemnym skarbem Ludzi Lodu, zawierającym czarodziejskie środki, gdyby jemu coś się stało. W razie czego napisze do mnie jeszcze i poinformuje, gdzie został schowany ten skarb. Jest jego wolą, by kiedy nadejdzie pora, wszystko przejął Mattias.

Liv udała, że dostała gwałtownego ataku kaszlu, a jej syn zrozumiał nagle, co powiedział. Rozpłomienione oczy Kolgrima, które nagle stały się żółte, spoglądały to na ojca, to na babkę.

– Ale on to wszystko ma naturalnie ze sobą w Niemczech – dodał pospiesznie Tarald, chcąc ratować sytuację.

– A co to takiego, ten skarb? – zapytał ośmioletni Mattias o łagodnych oczach.

– Opowiem ci, jak będziesz większy – bąknął Tarald.

Małemu to wystarczyło. Skoro ojciec tak mówi, niech tak będzie. Mattias nie był ciekawski.

W Kolgrimie jednak słowa ojca wznieciły ogień!

Dorośli utrzymują coś przed nim w tajemnicy! Czy to są tajemne skarby Ludzi Lodu? I one mają stać się własnością Mattiasa?

Czyż Kolgrim nie jest najstarszy?

Wściekłość, która rozgorzała w nim tego dnia, spływała coraz głębiej i głębiej do jego duszy. Jest więc coś, o czym nie wiedział!

Tarjei ma to przy sobie?

O, nie! Babcia Liv ostrzegła ojca, to widział wyraźnie. Zatem Tarjei nie zabrał skarbu ze sobą. On musi znajdować się tutaj!

Gdzieś w Lipowej Alei…

Ech, cała troskliwość, z jaką Tarjei starał się ukryć istnienie skarbu, okazała się teraz na nic. Kiedyś, nad kołyską nowo narodzonego Kolgrima, Tengel go przestrzegał: „Nigdy, przenigdy nie pozwól, by cokolwiek, najmniejsza nawet część skarbu dostała się w ręce tego dziecka! I żebyś go niczego nie uczył! Absolutnie niczego!”

Teraz Tarjei, w potrzebie, zwrócił się do ojca chłopca, swojego kuzyna Taralda. Gorzej wybrać nie mógł. Bo choć Tarald stał się poważanym ojcem rodziny, to myślał wciąż niczym roztrzepany młokos.

Kolgrim usłyszał słowa, których absolutnie nie powinien był słyszeć!

W przeciwieństwie do ojca Kolgrim był niesłychanie bystry – na swój pełen złej woli sposób.

Teraz postanowił, że za wszelką cenę dowie się wszystkiego o skarbie.

Kogo powinien spytać?

Na pewno nie dziadka ani babki, ich niełatwo oszukać.

Ojciec był zbyt słaby, nigdy by się nie odważył zrobić niczego wbrew woli swoich rodziców. A głupia Irja na pewno o niczym nie ma pojęcia, to mógłby przysiąc.

Intuicyjnie wyczuwał, do kogo najlepiej się zwrócić. Do jednego z tych mniej uzdolnionych w rodzinie…

Następnego dnia pojawił się jakby nigdy nic na podwórzu w Lipowej Alei.

– Hej – powitał go dobrodusznie Are. – Wyszedłeś na przechadzkę?

– Chciałem poprosić Branda, żeby mi coś zreperował.

On jest taki silny.

– A ja nie jestem silny?

– Nie taki jak Brand.

Are roześmiał się.

– Widziałaś, Meta? Dostałem po nosie.

Meta pokręciła głową. Była teraz chuda i kanciasta, wiek nie dodawał jej krągłości. Wciąż dręczyły ją bóle żołądka i nigdy nie uwolniła się od smutku po śmierci Tronda. Był przecież jej ulubieńcem.

Spoglądała za odchodzącym Kolgrimem.

– Nie wiem czemu, Are, ale na widok tego chłopca zawsze czuję zimny dreszcz na plecach.

– Głupie gadanie! Rozwinął się przecież wspaniale!

– Tak myślisz? – mruknęła Meta.

Kolgrim znalazł Branda na polu, gdzie uprawiano groch. Po paru wstępnych mało ważnych zdaniach zapytał jakby od niechcenia:

– Czy ty widziałeś kiedyś tajemny skarb Ludzi Lodu?

Brand, opanowany, przysiadł na miedzy. Miał teraz dwadzieścia cztery lata, był duży i ciężki jak niedźwiedź. Więcej dzieci, oprócz syna Andreasa, on i Matylda nie mieli, lecz za to Andreas był dzieckiem, z którego wszyscy mogli być dumni, i ojciec, i dziadek. Wszyscy.

– Nie, nigdy nie widziałem tego skarbu. Myślę, że ma go Tarjei.

Kolgrim siedział jak mała sowa u boku najmłodszego kuzyna swego ojca.

– Z czego on się właściwie składa, ten skarb?

– Nigdy nie słyszałeś tej historii?

– Tylko częściowo, jakieś urwane zdania. Nie wiem, dlaczego wszyscy inni mogą znać tę historię, tylko ja nie.

Rzeczywiście, wszyscy byli zawsze ostrożni; uważali, żeby nie powiedzieć Kolgrimowi za dużo.

Brand wciągnął głęboko powietrze przez nos.

– Trond i ja zawsze uważaliśmy, że jesteś traktowany niesprawiedliwie, Kolgrim. Ty bardziej niż ktokolwiek inny powinieneś znać sagę o Ludziach Lodu.

– Ja też tak myślę – powiedział Kolgrim, a dolna warga mu drżała. I naprawdę udało mu się odegrać rolę nieszczęśliwego, bliskiego płaczu biedaka. – Słyszałem o Tengelu Złym i o twoim dziadku Tengelu, o mojej babee Sol, która umiała czarować, ale więcej nie wiem nic.

Brand zaczął więc opowiadać. Mówił o wszystkich obciążonych rodowym dziedzictwem, Kolgrim zaś słuchał, a jego oczy stawały się coraz większe i większe.

Siebie nie uważał za obciążonego. On, we własnym pojęciu, był wybranym!

– Czy naprawdę Tengel Zły wyruszył na poszukiwanie Szatana? Dokąd?

– Tego nikt nie wie.

– Ale jak on go przywoływał?

– Zebrał wszystkie magiczne zioła i czarodziejskie przedmioty, jakie znał, do wielkiego kotła i sporządził z tego wywar tak straszny, że trudno sobie wyobrazić. Bo Tengel Zły umiał wiele, wierz mi!

– I wypił to?

– Tego nie wiadomo. Może tak, może nie. W każdym razie odmawiał nad tym tajemne zaklęcia, by przywołać tego z kopytami, wiesz, o kogo chodzi. I mówią, że mu się to udało. Dziadek Tengel w to nie wierzył. On uważał, że w naszym rodzie jest po prostu taka cecha, że niektórzy mają kocie oczy i rodzą się ze specjalnymi umiejętnościami, których zwykli ludzie nie mają. Ale ja się teraz zastanawiam…

– Nad czym?

– Czy cała ta saga nie jest jednak prawdziwa. Ja myślę, że sam Szatan macza w tym palce.

– Jezu!

– Tego imienia nie wolno ci wymawiać bez potrzeby, wiesz o tym! I jeden z potomków Tengela Złego ma być największym czarownikiem, jakiego świat kiedykolwiek widział – zakończył Brand.

To ja, to na pewno ja, myślał Kolgrim podniecony. Od dawna wiedział bardzo dobrze, że jest jednym z, jak to nazywał, wybranych. Wystarczyło mu tylko przejrzeć się w lustrze, by to pojąć.

Tak, był pewien, że Tengel Zły pił diabelski wywar. I on zrobi to także. Żeby tylko wiedział, gdzie. I jak…

– Czy Tarjei ma ten skarb ze sobą, tam gdzie teraz jest?

– W Erfurcie? Nie sądzę. Tak, Trond także był jednym z was. Wiedziałeś o tym?

Nie, o tym Kolgrim nigdy nie słyszał. Och, gdyby wiedział, kiedy jeszcze Trond żył! We dwóch byliby straszliwie silni. Niepokonani!

Brand, który na moment pogrążył się w żalu po zmarłym bracie, ocknął się znowu.

– A w zbiorze znajduje się między innymi korzeń mandragory.

Takie czarodziejskie zioła Kolgrim już znał. W ogóle wiedział dużo więcej, niż można było się spodziewać. Bowiem te akurat sprawy bardzo go interesowały i dlatego wszystko, co usłyszał, zapamiętywał.

Brand był zbyt prostolinijny, by pojmować, co zasiał w małej, czarnej duszy Kolgrima.

Pierwsze, co chłopiec zrobił, to pewnej niedzieli, kiedy wszyscy wybierali się do kościoła, udał, że ma gorączkę. Pozwolono mu więc zostać w domu.

Gdy tylko dorośli wyszli, pobiegł co sił w nogach do Lipowej Alei i przeszukał cały dom, całe obejście, nie znajdując niczego. Długą nieobecność domowników wykorzystał do ostatniej minuty i wymknął się dopiero słysząc głosy powracającej służby. Najwięcej czasu spędził w starej części domu. Nigdzie jednak nie było żadnego skarbu. Wściekły i rozczarowany wrócił do Grastensholm, by znów udawać chorobę.

Erfurt znajdował się tak daleko stąd, że chłopiec nawet pojęcia nie miał, gdzie to jest. Nie mógł tam pojechać, by przyłożyć nóż do gardła zdradzieckiemu Tarjei.

Mógł jednak zrobić co innego! Coś, na co od wielu lat miał ochotę…

Mógł się uwolnić od swego rywala w tylu dziedzinach. A teraz rywala do tego, co najbardziej podniecające, do czarodziejskiego skarbu!

Wszyscy muszą się dowiedzieć, komu zrobili krzywdę!

Kolgrim przygotowywał wszystko z największą starannością. Może nosił w sobie jeszcze blade wspomnienie opowiadań Cecylii o wielkim czarowniku, który nie lubił, by małe trolle wyrządzały krzywdę swoim młodszym braciom? W każdym razie zwyczajnego morderstwa chciał uniknąć.

Ale istniały przecież inne możliwości.

Pewnego lipcowego dnia uprosił, by dziadek zabrał go do Christianii. Wziął ze sobą skarbonkę, do której od wielu lat składał w tajemnicy drobne monety, jakie czasami otrzymywał od życzliwych wujów i ciotek.

Teraz oszczędności będą się chyba mogły przydać.

W kramie złotnika kupił piękną broszkę ze srebra.

Nikomu jej nie pokazał.

W następnych dniach poczynił kolejne przygotowania. Kiedyś, na przykład, przez wiele godzin jeździł konno, nikomu jednak nie powiedział, gdzie był ani co robił.

Słuchał wiatru zawodzącego jakby ze skargą w koronach drzew i uśmiechał się złośliwie.

Teraz był gotów.

Pewnego wieczora, gdy obaj bracia leżeli już w łóżkach we wspólnym pokoju, Kolgrim zapytał szeptem małego Mattiasa:

– Czy widziałeś kiedy tańczące ryby?

– Nie – odparł łatwowierny Mattias. – Czy ryby umieją tańczyć?

– O, i to jak! Chciałbyś zobaczyć?

Mattias bardzo chciał.

Kolgrim szeptał tajemniczo:

– Ale to jest zaczarowane miejsce. I one tańczą tylko w określonym czasie. Musimy się tam dostać po kryjomu. I nikt nie powinien o tym wiedzieć.

Mattias zamyślił się.

– Nawet mama?

– Jasne, że nie. Wtedy by wszystko przepadło!

Młodszy brat skinął głową.

– W takim razie zabiorę cię do miejsca, gdzie tańczą ryby. Ale nie jutro. Jutro ich tam nie będzie. Pojutrze. Ja wcześniej wyjadę z domu konno, żeby zobaczyć, czy to właściwa pora, a ty spotkasz się ze mną na skraju lasu przy tym wielkim dębie o godzinie… powiedzmy, o dziewiątej. Znasz się na zegarze?

– Mogę zapytać tatę.

– Nie, głuptasie, tego nie wolno ci robić! Wymkniesz się z domu, kiedy służące zaczną sprzątać ze stołu po śniadaniu. Tylko nikt nie może cię widzieć, pamiętaj! Szybko będziemy z powrotem, tak że nikt nie musi o niczym wiedzieć.

– Zrobię, jak mówisz – obiecał Mattias o czystym sercu.

Następnego dnia Kolgrim zapytał Taralda jakby nigdy nic:

– Ojcze, czy mógłbym jutro pojechać konno do Christianii? Kiedy byliśmy tam ostatnio z dziadkiem, widziałem piękną broszkę ze srebra. Bardzo bym chciał kupić ją babci Liv, żeby ładnie wyglądała w kościele w dniu świętego Olafa.

Tak naprawdę Kolgrima kościół nic nie obchodził. Od czasu do czasu musiał do niego chodzić, ale przeważnie znajdował jakiś na pozór ważny powód, by zostać w domu.

Poruszony troskliwością syna Tarald zapytał:

– Ale czy ciebie na to stać, Kolgrimie?

– Mam oszczędności – odparł chłopiec z tajemniczym uśmiechem.

– Niech mnie kule, to nieźle! Nie musisz jednak jechać sam. Może ja mógłbym wziąć sobie wolne…

– Ojcze, ja mam dwanaście lat! Dobrze jeżdżę konno, wiesz o tym. Złodziei i innych przestępców też się potrafię wystrzegać.

Tak, Tarald wiedział o tym. Trochę co prawda niechętnie, ale w końcu się zgodził.

Następnego ranka Kolgrim pomachał ręką zaniepokojonej rodzinie i wyruszył w stronę Christianii.

Gdy tylko znalazł się w takiej odległości od Grastensholm, że nie mógł już być widziany z dziedzińca, zboczył z głównej drogi i sobie tylko znanymi leśnymi ścieżkami okrążał parafię.

W jakiś czas potem zatrzymał się, wciąż siedząc na koniu, pod wielkim dębem i patrzył, jak przez łąki zmierza ku niemu mały chłopczyk, spiesząc się, by zdążyć na czas.

Fala zimnego spokoju spłynęła do serca Kolgrima.

– Udało mi się – sapał zdyszany Mattias.- Nikt mnie nie widział. Trochę się bałem, bo mówiłeś, że jedziesz do Christianii, i myślałem, że może cię tu nie będzie. Ale jesteś – cieszył się malec. Natychmiast jednak zmartwienie odmalowało się na jego buzi. – Tylko ja tak nie lubię kłamać mamie.

– Pytała cię o coś? – krzyknął Kolgrim ostro.

– Nie, ale nic nie powiedzieć to prawie tak samo jak kłamać. Tak to czuję.

Brat nigdy nie miewał tego rodzaju skrupułów, więc nie rozumiał, czym się mały przejmuje. Nic sobie też nie robił ze swojej przybranej matki Irji, która wciąż starała się dawać mu tyle samo miłości, ile dawała rodzonemu synowi, Mattiasowi.

– Już ci mówiłem, nie będzie nas tak krótko, że nikt nawet nie zauważy. Siadaj teraz za mną!

Obaj musieli się potrudzić, by Mattias znalazł się w końcu na końskim grzbiecie, i wtedy Kolgrim zawrócił.

Jak wszyscy mali chłopcy Mattias podziwiał starszego brata. On był bohaterem, wszystko wiedział i wszystko umiał. Kolgrim przyjmował jego podziw z pewną dumą, przede wszystkim jednak z pogardą.

Gdy tak jechali przez las, Mattias zawołał przejęty:

– Jakie to cudowne! Przez całą noc nawet oka nie zmrużyłem.

Bardzo dobrze, pomyślał Kolgrim z paskudnym uśmiechem.

– Wziąłem też dla nas parę kanapek – opowiadał dalej malec.

– Co zrobiłeś? – wybuchnął Kolgrim, ale opanował się i dodał spokojniej: – Czy nikt cię nie widział?

– Nie. Zakradłem się do kuchni, kiedy nikogo tam nie było.

– Dobrze. Na pewno będziemy głodni.

I jechali dalej w milczeniu przez spowity zielonym półmrokiem las.

– Posłuchaj, jak wiatr szumi w koronach drzew – szepnął po chwili Mattias. – Jak to smutnie brzmi! Jak w kościele podczas rekwiem.

– A co to jest rekwiem? – zapytał Kolgrim, nie bardzo wprowadzony w kościelne rytuały.

– Msza żałobna.

No, to akurat odpowiednia muzyka, pomyślał starszy brat.

– Jakoś daleko jedziemy – rzekł Mattias niepewnie.

– Już niedługo będziemy na miejscu – obiecał Kolgrim.

Znowu minęło trochę czasu, po czym Mattias jęknął żałośnie:

– Nie chciałbym się skarżyć, ale pupa mnie już boli.

– Już, zaraz – odparł starszy, a serce zaczynało mu walić z podniecenia.

Jechali teraz leśną drogą, równie zieloną jak poszycie wokół, więc chyba niewiele ludzi przechodziło tędy ostatniego lata. Nawet gdyby Mattias zauważył ślady końskich kopyt, to i tak nie skojarzyłby tego z wyprawą Kolgrima w nieznane kilka dni temu. Od czasu do czasu przecinali małe polanki, otoczone krzakami czarnych jeżyn, a kilkakrotnie mijali grupy domów, które wyglądały, jakby opuszczono je bardzo dawno temu.

Wkrótce krajobraz stał się bardziej otwarty. Zbocza wzgórz porastały teraz dęby, a w miarę, jak posuwali się naprzód, spotykali coraz więcej osik i olch.

Zbliżali się do wybrzeża.

Kolgrim skierował konia na wąską ścieżkę, wiodącą do szopy przy nabrzeżu. Tam zeskoczył z siodła i pomógł bratu zejść na ziemię.

– O! – wykrzyknął Mattias. – Przecież to morze! W oddali, wśród wzgórz i skał, migotały w słońcu wody fiordu.

– Oczywiście, że morze – odparł Kolgrim. – Tylko w morzu ryby tańczą. Są ogromne i nazywają się delfiny. Chodź, mam tutaj łódź!

– Masz łódź? – pytał Mattias, wytrzeszczając oczy, podczas gdy Kolgrim przywiązywał konia do drzewa.

– Jasne. Tam jest schowana.

Kolgrim obmyślił wszystko starannie. Wiedział, że przy brzegu ukryta jest rzadko używana mała tratwa.

Wskoczyli na nią niej obydwaj. Kolgrim przeciął kamieniem linę, którą była przycumowana, i zaczął wiosłować. Nieważne, kto był jej właścicielem. Z lądu, zza gęstych olszynowych zarośli, i tak nikt by ich teraz nie zobaczył.

Wiosła przyjemnie pluskały w wodzie. Mattias wychylał się i obserwował rozchodzące się na powierzchni kręgi.

Kolgrim nie chciał za bardzo odpływać, żeby nie mieć potem zbyt daleko do domu, więc poruszał wiosłami powoli, usypiająco. Mały Mattias wkrótce skulił się, a jego powieki stawały się ciężkie, coraz cięższe.

– Odpoczywaj sobie – przeciągle, hipnotyzująco powiedział starszy brat. – To jeszcze spory kawałek. Obudzę cię, jak nadejdzie pora.

Mattias przytaknął cicho i ułożył się wygodniej.

Kiedy dopłynęli do cypla, za którym fiord łączył się z otwartym morzem, Kolgrim złożył ostrożnie wiosła i pozwolił tratwie sunąć w kierunku lądu. Sprawdził, czy mały śpi mocno, po czym daleko odrzucił wiosła i patrzył, jak odpływają. Sam bezszelestnie zszedł na ląd, a potem z całej siły, choć z największą ostrożnością, odepchnął tratwę od brzegu. W swoich rachubach brał pod uwagę także falę przyboju i teraz z zadowoleniem patrzył, jak tratwa nieubłaganie dryfuje ku otwartemu morzu.

Nie dostrzegał na niej najmniejszego nawet ruchu.

Co sił w nogach pognał wzdłuż brzegu do szopy, gdzie czekał na niego przywiązany koń.

Trudno powiedzieć, co to za instynkt sprawił, że umysł jego przenikała szalona myśl: „Nie zabiłem go! Tego nie zrobiłem!”

Musiała to być jakaś reminiscencja z dzieciństwa. Ślad po opowiadaniu Cecylii o wielkim czarowniku, to znaczy o Szatanie. O tym, co on lubi i czego nie lubi, żeby mali chłopcy robili.

Nie ma innego wytłumaczenia dla tego wymyślonego przez Kolgrima „ludzkiego” sposobu pozbycia się nie chcianego brata.

Po południu wrócił do domu, do szalejącej z niepokoju rodziny.

– Kolgrim, nie widziałeś Mattiasa? – zapytała Liv.

Chłopiec zeskoczył z konia. W ręce trzymał małą paczuszkę.

– Mattiasa? Nie. Przez cały dzień byłem w Christianii.

– Ale rano?

– Rano to on spał.

Twarz Kolgrima nigdy nie była bardziej szczera.

– Prawda – przypomniał wszystkim Tarald. – Jadł z nami śniadanie. Dopiero potem zniknął. A wtedy Kolgrim był już daleko stąd.

Twarz Irji była martwa, skamieniała.

– Ale Mattias brał ze sobą kanapki. Dla dwóch osób, jestem tego pewna!

– Jak możesz być tego taka pewna? – zapytał Tarald.

– Ponieważ poznałam sposób, w jaki Mattias smaruje chleb. Zostawia resztki masła na trzonku noża. Wziął chleba i wędliny dla co najmniej dwóch osób.

– Gdzie jest dziadek? – zapytał Kolgrim.

– Chodzi po okolicy i szuka. My wszyscy szukaliśmy przez cały dzień – wyjaśniła Liv, patrząc na niego z przerażeniem.

Irja zmieniła się na twarzy. Kurczowo chwyciła Kolgrima za ubranie.

– Ty wiesz, gdzie on jest! – krzyczała. – Widzę to dobrze! Ty wiesz, gdzie on jest, ty…

Tarald rzucił się do żony.

– Irja, co ty! Ty, zawsze taka dobra dla Kolgrima!

Histeria, którą tłumiła w sobie przez cały dzień, wybuchnęła teraz z całą siłą.

– Ja go znam! Wiem, co to znaczy, kiedy ma taką niewinną minę! On coś zrobił Mattiasowi! Ja to wiem! Ja wiem!

Oczy Kolgrima napełniły się łzami. Żeby tak go krzywdzić!

– Ale przecież ja byłem w Christianii! Żeby kupić prezent dla babci. O, zobaczcie!

Otworzył paczuszkę z połyskującą broszką.

– Och, Kolgrim! – zawołała Liv wzruszona. – Jak to miło z twojej strony! Musisz wybaczyć Irji. Matka nie jest w stanie myśleć rozsądnie, kiedy coś się stanie z jej dzieckiem.

Irja szlochała rozpaczliwie.

– Jedyne… co dobrego udało mi się… na tym świecie… stworzyć… to mój mały Mattias. On nie może zginąć, on nie może zginąć!

– On nie zginął, na pewno – uspokajał ją Tarald. – Wróci do domu, zanim zrobi się ciemno.

Ale Mattias nie wrócił. W Grastensholm zapanowała żałoba.

Dzień i noc słychać było nawoływania Irji: „Mattias, Mattias!” Trudno zliczyć, ile razy przeczesała dokładnie las. Budziła się w środku nocy w gwałtownej panice z krzykiem przerażenia: „On mnie potrzebuje! On jest sam i potrzebuje mnie!” I zaczynała od nowa szalone poszukiwania w okolicznych lasach, przepytywała po chałupach, szukała i szukała…

Liv utraciła swój cichy spokój, włosy posiwiały jej ze zmartwienia. Dag, który miał już nadwątlone zdrowie, podupadł tak bardzo, że wszystkich napełniało to lękiem. Paznokcie Taralda były obgryzione niemal do kości. Na zewnątrz nie okazywał za bardzo swojej rozpaczy, lecz kiedy był sam, szedł do pokoju Mattiasa, dotykał jego rzeczy, teraz opuszczonych przez właściciela, i wzbierał w nim płacz.

Cała parafia szukała tego małego, sympatycznego chłopca z Grastensholm, wszyscy bardzo go żałowali i współczuli jego najbliższym.

Któregoś dnia Kolgrim pozwolił sobie na śmiech z jakiegoś błahego powodu. Wtedy Irja rzuciła się na niego jak furia, zaczęła go szarpać i potrząsać nim.

– Cieszysz się! – krzyczała przejmująco. – Cieszysz się, bo się nareszcie pozbyłeś brata i będziesz mógł teraz sam wszystko zagarnąć!

Irja nawet nie wiedziała, jak bliska jest prawdy. Myliła się tylko w tym, co Kolgrim chciał odziedziczyć.

Chłopiec szarpnął się, przepełniony nienawiścią.

– Puść mnie, ty wstrętna babo! – wysyczał, mrużąc swoje kocio żółte oczy. Po czym jeszcze bardziej zniżył głos i niemal wycharczał: – Teraz się zdradziłaś! Nigdy cię nic nie obchodziłem, tylko ten twój ukochany synuś!

Liv przerwała mu ostro:

– Głupstwa wygadujesz! Żadne dziecko wychowywane bez matki nie miało więcej miłości niż ty u nas. Wszyscy otaczaliśmy cię miłością. Lubią cię wszyscy, od twego dziadka, asesora, do najmłodszego chłopca stajennego. Zawsze cię lubili i rozpieszczali. Dziadek i ja modliliśmy się o twoje życie, kiedy zaraz po urodzeniu byłeś zbyt… słaby, by móc żyć. Pragnęliśmy cię mieć i kochamy cię, a Irja chyba najbardziej! Nie przypuszczam, by twoja biedna matka Sunniva umiała bardziej cię kochać. To powinieneś wiedzieć!

Irja opanowała się natychmiast.

– Wybacz mi, Kolgrimie. Ja już naprawdę nie wiem, co mówię.

– O, idź do diabła! – parsknął Kolgrim tak cicho, że tylko Irja mogła to słyszeć, i ruszył w swoją stronę.

Liv jednak żywiła pewne podejrzenia. Napisała do Cecylii. O bezgranicznej rozpaczy całej rodziny. O tej ostatniej, szybko topniejącej nadziei, że Mattias może jeszcze żyje. Może leży gdzieś bezradny, a oni nie zdążą pomóc mu na czas.

Czy mogłabyś przyjechać do domu, najdroższa Cecylio! – kończyła Liv. – Mamy coraz poważniejsze podejrzenia, że Kolgrim coś wie. Ty jedna umiałaś zawsze go poskromić. Bądź tak dobra, kochanie! Nasz ukochany mały Mattias zniknął przed pięcioma tygodniami, nerwy zaczynają Irję zawodzić, a my wszyscy też nie jesteśmy już w stanie znosić dłużej tej udręki.

Cecylia wróciła właśnie do domu po dłuższej nieobecności. Opiekowała się umierającą Anną Catheriną i teraz bardzo potrzebowała odpoczynku w gronie rodziny. Natychmiast jednak zdecydowała się jechać do Norwegii.

– Nie, Alexandrze, nie zabiorę ze sobą bliźniaków. Nie do Grastensholm. Ja także mam pewne podejrzenia, że za tym wszystkim kryje się Kolgrim. I nigdy nie wystawię Gabrielli ani Tancreda na spojrzenie tych jego dzikich oczu!

– Ale on by chyba nie chciał…

– Jak wiesz, Kolgrim był do mnie bardzo przywiązany. Uważa za zdradę z mojej strony to, że mam własne dzieci. Ja zawsze wątpiłam w jego życzliwy stosunek do Mattiasa. Przecież nigdy nie zabrałam naszych dzieci do mojego rodzinnego domu, choć bardzo bym chciała. Ojciec i mama przyjechali tutaj, żeby je zobaczyć, Tarjei także, a reszta rodziny nigdy nie widziała Gabrielli i Tancreda. Wyłącznie z powodu Kolgrima.

– Wydaje mi się, że jesteś odrobinę niesprawiedliwa wobec tego chłopca. Ale znasz go lepiej niż ja. Dobrze, a zatem będziemy musieli jeszcze przez jakiś czas obejść się bez ciebie. Mam nadzieję, że odnajdziesz Mattiasa! To taki miły chłopiec.

Cecylia westchnęła.

– Och, gdyby tak dziadek Tengel był z nami! Albo Sol.

Oni potrafili odnajdywać zaginionych. Chociaż Sol czuwa raczej nad swoim wnukiem, Kolgrimem… W porządku, spędzę tam nie więcej niż tydzień, potem muszę odpocząć.

Głęboko przeżyłam śmierć Anny Catheriny. A teraz Mattias… Och, kochany, mały Mattias!

W tydzień później znalazła się w Grastensholm i z przerażeniem zobaczyła, jak żałoba i lęk o życie chłopca zgnębiły całą rodzinę.

Już następnego dnia porozmawiała z Kolgrimem. On jednak utracił dawne zaufanie do niej, a poza tym zanadto był pochłonięty jedną sprawą, by przejmować się takimi drobiazgami, jak los Mattiasa.

– Kiedy przyjedzie Tarjei? – pytał.

– Tego nie wiem, ale dawno już w domu nie był, więc pewnie niedługo się zjawi. Lubisz go?

Wzrok Kolgrima błądził po pokoju. Tarjei? A cóż on ma za znaczenie? Chłopca interesowało jedynie to, co Tarjei posiadał.

– O tak! – zawołał entuzjastycznie. – Bardzo go lubię. Tarjei jest taki mądry.

Później Cecylia rozmawiała z Liv.

– Chłopiec coś wie, tego jestem pewna. Ale bardzo trudno się z nim porozumieć, nie umiem sobie z nim poradzić. Będę próbować aż do wyjazdu, niczego jednak obiecywać nie mogę.

Cecylia musiała wrócić do domu, niczego nie wskórawszy. Nigdy twarz Kolgrima nie wyglądała tak niewinnie jak teraz. I właśnie dlatego była pewna, że chłopiec wie więcej, niż chciałby powiedzieć.

Lato chyliło się ku końcowi.

Chłopiec spokojnie czekał, aż przyjedzie Tarjei. Bo teraz nic już nie stało na przeszkodzie, by to on, Kolgrim, został dziedzicem skarbu, który był dla niego wart więcej niż całe złoto świata.

ROZDZIAŁ II

Tarjei nie planował jeszcze podróży do domu.

Wspaniale zdał egzamin na uniwersytecie w Tybindze i mógł wybierać pomiędzy różnymi ponętnymi propozycjami.

Ludziom Lodu nigdy nie brakowało pieniędzy, bowiem Tengel Dobry przez wiele lat leczył chorych, a malowidła Silje sprzedawano po znacznie wyższych cenach, niż ona sama mogła sobie życzyć. Tarjei nie musiał więc kierować się względami materialnymi. Miał wolny wybór.

Odrzucił kuszącą propozycję wykładania medycyny na uniwersytecie w Tybindze i wybrał – nie wiadomo, z jakich powodów – gorzej płatną pracę w Erfurcie. Miał tam być pomocnikiem wielce uczonego lekarza, prowadzącego badania nad różnymi chorobami.

Tarjei doczekał się spełnienia jednego z marzeń swego dzieciństwa: spotkał Johannesa Keplera. Doszło do tego w Tybindze, dokąd ów wielki matematyk i astronom przyjechał pod koniec życia. Odbyli wtedy szczerą rozmowę, trwającą do późna w noc. Kepler był w ostatnich latach człowiekiem pozbawionym iluzji, zmęczonym ludzką niewiedzą i brakiem zrozumienia, a ponadto dręczyła go choroba. Rozmowa z młodym, idealistycznie usposobionym Tarjeim ożywiła go, dyskutowali więc o kwestiach naukowych, dopóki sen ich nie zmorzył.

Prawie natychmiast odkryli jak wiele ich łączy. Matka Keplera zmarła w 1622 roku, po trzynastu miesiącach więzienia, oskarżona o czary. Tarjei miał w swojej rodzinie podobne doświadczenia – jego ciotkę, Sol, spotkał taki sam los. Zaczęli więc od rozmowy o procesach czarownic, a skończyli na ostatnim koniku Keplera: logarytmach i załamywaniu się światła.

Teraz Tarjei przebywał w Erfurcie. Lubił swoją pracę, choć wiązała się ona niejednokrotnie z wielkim ryzykiem, tak jak to miało miejsce w czasie epidemii ospy, z której na szczęście wyszedł obronną ręką. Jego chlebodawca był bardzo zadowolony z młodego pomocnika i przepowiadał mu wielką przyszłość – jeśli współcześni władcy lub czołowi mężowie Kościoła w swej głupocie nie zechcą spalić go na stosie ze względu na jego wiedzę. Czyż nie spalili Jana Husa i nie skazali Galileusza za herezję? Tarjei musiał być ostrożny!

W wolnych chwilach odwiedzał niekiedy swych starych przyjaciół na zamku Lowenstein. Hrabianka Cornelia Erbach von Breuenberg wyrosła na bardzo pewną siebie, obdarzoną silną wolą siedemnastoletnią damę. Była pełna wdzięku i znacznie teraz szczuplejsza niż w dzieciństwie.

Mili wujostwo chcieli wydać ją za mąż za potomka zubożałego niemieckiego rodu książęcego.

Cornelia nawet słuchać o tym nie chciała!

Mała Marka Christiana była teraz ośmioletnim, bardzo sympatycznym dzieckiem z wyraźnymi zadatkami na dużą inteligencję. Gdy Tarjei zjawiał się z wizytą na zamku, często siadała obok niego i przysłuchiwała się niezrozumiałej dla niej konwersacji dorosłych. Cornelia przeciwnie, wtrącała się do rozmowy, wygłaszała zdecydowane sądy, co Tarjei nierzadko kwitował uśmiechem.

Kiedyś Cornelia powiedziała do wuja:

– Tarjei ma przed sobą wielką przyszłość, prawda?

– Wspaniałą, jestem tego pewien.

– W takim razie powinien być dobrą partią.

– Na pewno. Dla panny ze swojej klasy. Ale nie dla ciebie, jeżeli o to ci chodzi.

– Dlaczego nie dla mnie?

– Bo jesteś hrabianką, kochana Cornelio. A Tarjei nie jest nawet szlachcicem.

– Nazwisko Lind z Ludzi Lodu mogłoby wprowadzić w błąd każdego z tych głupich starców, którzy decydują, kto znajdzie się w spisach arystokratycznych rodów.

– Cotnelio, nawet nie może być mowy o twoim małżeństwie z Tarjeim! Czy on ci się oświadczył, że o to pytasz?

– Nie, ale…

– No widzisz! Może on w ogóle by ciebie nie chciał.

– Jasne, że by chciał! Dobrze, wobec tego ja z nim ucieknę.

– Nie bądź niemądra, Cornelio! W ten sposób zniszczyłabyś tylko jego karierę.

– A czy wuj by nie mógł się za nim wstawić, by otrzymał tytuł szlachecki?

Hrabia von Lowenstein und Scharffeneck wyjaśnił:

– To mógłby zrobić tylko książę, głowa książęcego rodu.

– Książęcego? – zapytała Cornelia, nad czymś się zastanawiając. – Tarjei ma kuzynkę, która wyszła za mąż za księcia.

– Naprawdę?

– Tak, albo prawie księcia, jeśli chodzi o ścisłość. On się nazywa Paladin i jest co najmniej margrabią. Ale jego babka czy ktoś taki na pewno była księżną.

Komendant Erfurtu przytaknął.

– Paladin to dobre nazwisko. Należą do domu książęcego Schwarzburg.

– Tak, właśnie tak. Ja go zapytam.

Wuj przyjął to z uśmiechem.

– Nie sądzę, by on mógł zrobić aż tyle. A poza tym będzie chyba najlepiej, jeżeli najpierw zapytasz, co myśli o tym Tarjei.

– Zapytam, tego możesz być pewien!

Tymczasem młody medyk odniósł się do jej planów obojętnie.

– Po co, na Boga, miałbym zostawać szlachcicem?

Cornelia straciła pewność siebie, a nawet na chwilę zamilkła.

Niczego nie domyślający się Tarjei ciągnął:

– I przecież nie mogę zwrócić się do Alexandra z taką prośbą, chyba rozumiesz? Nawet gdyby on mógł przekonać swoich książęcych kuzynów ze Schwarzburga, to bym się spalił ze wstydu, bezczelnie prosząc o coś podobnego! Nie, ja ciebie nie rozumiem, Cornelio.

Ona, wściekła, odwróciła się na pięcie.

– O, jaki ty jesteś głupi! Jaki głupi! – syknęła jeszcze i wybiegła z pokoju, zgrzytając zębami ze złości.

– Czy ja kiedykolwiek nie byłem dla ciebie głupi? – krzyknął za nią Tarjei.

Później przez wiele tygodni nie odzywała się do niego, nie pokazywała się też podczas jego wizyt, choć zawsze wtedy stawała na galeryjce i ukryta za kolumną przyglądała mu się z góry.

Z pomocą przyszło jej nieszczęście.

Tarjei właściwie nie wiedział, dlaczego tak dobrze się czuje w zamku Lowenstein. Nie rozumiał też, czemu w ostatnich dniach jest taki zirytowany, czego mu brak. Uświadomił to sobie dopiero pod wpływem groźnych wydarzeń.

W Erfurcie znalazła się duża grupa byłych zaciężnych żołnierzy Wallensteina, teraz włóczących się po kraju, znudzonych brakiem zajęcia i żądnych grabieży. Komendant pospiesznie zorganizował obronę miasta i wyruszył przeciwko plądrującym żołdakom.

Opuścił tym samym Lowenstein. Nie spodziewał się, że grabieżcy pójdą tą drogą. Zamek leżał bowiem z dala od miasta, będącego, jak sądził, ich celem. Teraz zamek był zupełnie pozbawiony obrony. Została w nim tylko garść służby i rodzina hrabiego.

Żołdacy parli ostro do przodu. Hrabina Juliana ukryła się z dziećmi i kobietami w jednej z zamkowych wież, lecz Cornelii z nimi nie było. Wysłała więc pokojówkę na poszukiwania bratanicy, ale ku swemu przerażeniu usłyszała wkrótce że knechci odkryli dziewczynę i rzucili się na nią. Hrabina tymczasem musiała zostać z Marką Christianą.

Tarjei znajdował się właśnie w drodze do zamku, gdy odkrył, że nie jest sam. Przed nim na drodze hałasowała banda knechtów. Jakiś przerażony chłopiec, może piętnastoletni, ukrył się w rowie.

– Prędzej! – zawołał Tarjei. – Bierz mojego konia i pędź do komendanta, on na pewno jest teraz w mieście. Powiedz mu, że knechci są w drodze do zamku i że ja zrobię, co będę mógł. Nazywam się Tarjei.

Chłopiec już siedział na koniu i ruszył z kopyta ku miastu.

Tarjei czuł, ze serce mu łomoce. Nigdy nie miał specjalnej ochoty na odgrywanie roli bohatera; znacznie bardziej pociągały go wyzwania intelektualne. A poza tym knechtów, którzy znikali już w zamkowej bramie, była gromada. On zaś pozostał sam…

Myślał jednak o nieszczęsnych mieszkańcach zamku. Choć więc naprawdę niewiele mógł zrobić, jego obowiązkiem było próbować.

– Odwagi, Tarjei – mruczał sam do siebie.

Przemykał się niepostrzeżenie. Z daleka słyszał wrzaski knechtów. Wyglądało na to, że już plądrują salę rycerską.

Tarjei skradał się pod murami zamku. Gdyby nie był taki niespokojny, sam sobie musiałby wydać się śmieszny.

Próbował znaleźć kogoś ze służby. I to właśnie wtedy usłyszał rozpaczliwy krzyk młodej dziewczyny.

– O, mój Boże, Cornelia – szepnął wstrząśnięty.

W tym momencie zdał sobie sprawę, co tak naprawdę było przyczyną jego strachu. Cornelia… to biedne, bezradne dziecko.

Cornelio, moja najdroższa, ukochana, szeptał, pędząc w kierunku, skąd dochodził krzyk.

Gdyby słuchał uważniej, domyśliłby się, że te żałosne pełne skargi krzyki nie są krzykami Cornelii.

Lecz Tarjei jakby postradał zmysły ze strachu,

Był już blisko, w długim korytarzu z drewnianą podłogą. Na tyle jednak zachował rozsądek, by wiedzieć, że w pojedynkę niczego przeciwko knechtom nie zdziała, żeby nie wiem jakiej odwagi dodawał mu lęk o życie lub cześć Carnelii. Rozejrzał się i chwycił halabardę, stojącą pod ścianą jako dekoracja. Zaczął nią uderzać o podłogę i tupać tak, by echo jego kroków odbijało się od ścian, sprawiając wrażenie, że biegnie wielu ludzi.

– Tędy, panie komendancie! – wołał. – Tutaj są ci nędznicy. Bez litości wytnijmy ich co do nogi!

Rzeczywiście udało mu się przestraszyć knechtów, którzy, tratując się nawzajem, zaczęli uciekać z sali rycerskiej, krzycząc przy tym i nawołując:

– Komendant i jego ludzie! Musimy się wnosić!

Tarjei tupał energicznie jeszcze przez chwilę, po czym stwierdziwszy, że pole zostało oczyszczone, rzucił się do szlochającej na podłodze dziewczyny.

Natychmiast uświadomił sobie pomyłkę, lecz ulga, jaką przy tym odczuł, szybko przemieniła się we współczucie.

– O, dziecko drogie – powiedział. – Chodź, oprzyj się o ramie. A gdzie jest twoja chlebodawczyni?

– W wieży – szlochała dziewczyna.

– Czy wszyscy tam są?

– Nie. Panny Cornelii nie ma. Ja miałam jej poszukać i wtedy… oni przyszli.

– Wracaj szybko do pani, ja odnajdę Cornelię – powiedział Tarjei, a strach dławił go w piersi.

Domyślał się, gdzie mogła się ukryć Cornelia. Pokazała mu kiedyś swój sekretny schowek na drugim piętrze, tuż przy schodach wiodących na mury.

Jak szalony przebiegł przez zamek, nawet nie oglądając się za siebie. Gdyby to zrobił, mógłby zobaczyć, że uciekający rabusie wpadli na moście ponad fosą prosto w ręce ludzi komendanta. Bo hrabia już wcześniej został powiadomiony o napadzie i spieszył do zamku, a gdy po drodze spotkał chłopca, którego wysłał Tarjei, jego oddział pognał co koń wyskoczy.

Knechci próbowali zawrócić, lecz zamkowa służba błyskawicznie zatrzasnęła bramy i napastnicy zostali uwięzieni na moście. Wielu próbowało ratunku, skacząc do fosy, lecz tylko nieliczni uszli z życiem.

Kilku jednak pozostawało jeszcze w zamku. Zapuścili się zbyt daleko, by słyszeć ostrzegawcze nawoływania. Kiedy więc Tarjei zbliżał się do kryjówki Cornelii, usłyszał wściekły kobiecy głos. Tym razem trudno się było pomylić. To była Cornelia – w całej swojej krasie czy raczej w najwyższej potrzebie.

– Zabieraj stąd te swoje owłosione łapy, ty małpo – mówiła gniewnym głosem, który miał brzmieć lodowato, lecz ze strachu przechodził w piskliwy falset. – Czy myślisz, że pozwolę, żeby dotykało mnie coś tak wstrętnego i brudnego? I do ciebie też to się odnosi! – krzyknęła jeszcze ostrzej. – Twoja matka musiała się zapatrzeć na świnię, kiedy z tobą chodziła, ty wstrętna pokrako!

Boże drogi, pomyślał Tarjei otwierając drzwi do pomieszczenia przy schodach. Powinna to słyszeć wytworna ciotka Juliana!

Nie zastanawiając się, wpadł do środka na ratunek dziewicy. Ale, jak powiadają, odważnym szczęście sprzyja, choć tu można by raczej mówić o głupich…

Nie zdając sobie z tego sprawy, Tarjei przez cały czas dzierżył w dłoniach ciężką halabardę i teraz wyglądał naprawdę groźnie, wymachując bezładnie straszliwą bronią.

Dwaj knechci, zresztą ani paskudni, ani pokraki, rzucili się do ucieczki. Nie wiadomo tylko, czy bardziej ze strachu przed Tarjeim, czy też dlatego, że jeden z nich przypadkiem zobaczył, co się dzieje na moście.

Cornelia natychmiast dostrzegła w nim bohatera i rzuciła mu się w ramiona.

– O, Tarjei, jesteś! Ja wiedziałam, że przyjdziesz!

Cóż to znowu za kiepskie przedstawienie, myślał cokolwiek zirytowany, ale też skłonny do śmiechu, skoro niebezpieczeństwo minęło. Nie był jednak w stanie wykrztusić ani słowa, bowiem uściski Cornelii całkowicie pozbawiały go tchu. A ona umiała wykorzystać sytuację. Z wrodzoną kobiecą przebiegłością tak pokierowała sprawami, by Tarjei był przekonany, że to on ją całuje, a nie odwrotnie. Tego rodzaju chytre sztuczki kobiety znają od początku świata.

Tarjei zresztą nie protestował, o nie!

Tak naprawdę, to ten zawsze bardzo zajęty młody uczony nigdy nawet nie marzył, że mogłoby istnieć coś równie rozkosznego! A kiedy już raz zaczął, nie mógł przestać, bo Cornelia nie należała do osób, które by chciały przerywać taki pocałunek nie w porę.

Niechętnie ocknął się na dźwięk czyjegoś głosu.

– No, no – powiedział komendant Georg Ludvig Eberhardsson von Lowenstein und Scharffeneck.

Tarjei wstrzymał oddech, spłoszony, i uwolnił się z uwodzicielskich objęć Cornelii.

– Och, wuju! – szepnęła zawstydzona. – Tarjei mnie skompromitował! Lecz jako prawdziwy rycerz miał, oczywiście, uczciwe zamiary.

– Zaraz, zaraz, poczekaj chwilkę – zaprotestował oszołomiony Tarjei.

– Teraz musisz poprosić o moją rękę – podpowiadała mu głośno Cornelia.

– O twoją rękę? O, nie! Nie przywiążę sam sobie kamienia młyńskiego do szyi!

– Co? – wykrztusiła panna.

Komendant przyglądał się im z rozbawieniem.

Tarjei nie zamierzał się poddawać.

– Nieposłuszne małe dziewczynki stają się nieposłusznymi żonami – powiedział.

Przez chwilę Cornelia sprawiała wrażenie zupełnie zagubionej. Ostatnia szansa przepadła. Skoro Tarjei nie chce…

Jej dziecinna buzia wyrażała teraz inne uczucia niż zazwyczaj okazywana pewność siebie. Tarjei zmiękł i pogładził ją po policzku.

– Ja wcale tak nie myślałem, Cornelio – rzekł pospiesznie tonem usprawiedliwienia. – Tylko się z tobą drażniłem. – Pewien, że odpowiedź będzie odmowna, zwrócił się do wuja dziewczyny: – Panie komendancie, niniejszym mam zaszczyt prosić o rękę pańskiej kuzynki.

I oto stało się coś nieoczekiwanego! Hrabia uświadomił sobie nagle, że Tarjei jest jedynym mężczyzną, który zdoła utrzymać Cornelię w ryzach. A poza tym ma przed sobą przyszłość. Nosi nazwisko o szlacheckim brzmieniu. Sam zaś jest człowiekiem honoru.

A zatem, dlaczego nie?

Tak to Tarjei wpadł w pułapkę.

Od samego początku małżeństwo było bardzo szczęśliwe, a państwo młodzi nieprzytomnie zakochani. Tarjei nie pracował już wieczorami do późna, jak to przedtem czynił. Spieszył do domu, bo strasznie tęsknił za Cornelią. Wcześniej nawet nie śnił, że życie może być takie cudowne. Dawniej zawsze ze zdumieniem obserwował, jak nierozumnie zachowują się ludzie zakochani.

Gdy okazało się, że Cornelia oczekuje dziecka, szczęściu naprawdę nie było końca.

Dużo czasu musiało minąć, nim Tarjei uświadomił sobie, jak jest zdominowany, ba, nawet tyranizowany przez żonę.

Dostał bardzo spóźniony list z domu. Wysłano go późnym latem 1633 roku, a teraz była jesień 1634. Z niewypowiedzianym żalem czytał wstrząsające wiadomości o zaginięciu Mattiasa. I natychmiast usiadł, by napisać odpowiedź.

Do żony zaś powiedział:

– Cornelio, muszę niezwłocznie tam pojechać. Zaginął jeden z moich małych kuzynów. Muszę pojechać do domu, dowiedzieć się, czy go odnaleziono, albo pocieszyć jego rodziców.

Nie powiedział jej o tym, co niepokoiło go najbardziej: mały Mattias miał odziedziczyć skarb Ludzi Lodu. Skoro on zaginął, to kogo teraz wybrać?

Cornelia jednak szalała z gniewu. Czy naprawdę zamierza ją opuścić teraz, kiedy dziecko ma się niedługo urodzić? Czy on tylko o sobie potrafi myśleć?

Cornelia stała się nieznośna także pod wieloma innymi względami. Mieszkali na zamku, bo nie wyobrażała sobie, że mogłaby się przeprowadzić do ubogiego lekarskiego mieszkania. Wygrzewała się w blasku popularności, jaką Tarjei zaczynał zdobywać, lecz nie chciała się zgodzić, by chodził do pracy, bo uważała, że powinien nieustannie być z nią. Albo planowała jakąś wesołą wycieczkę, którą musieli odbyć akurat wtedy, gdy on prowadził ważne badania. W przeciwnym razie oświadczała, że źle się czuje. Tego ostatniego sposobu zresztą szybko zaniechała, bo Tarjei miał nieprzyjemny zwyczaj rozpoznawania chorób, także symulowanych.

Lubiła budzić w nim zazdrość, bo zabawnie było wtedy obserwować jego reakcje. Od czasu do czasu udawała, że sama jest zazdrosna, i rozkoszowała się słuchaniem jego zapewnień, że w tej dziedzinie nie ma się czego obawiać. Lubiła też wywoływać drobne małżeńskie sprzeczki tylko po to, by móc się potem znowu godzić. I zawsze po kłótniach, sprowokowanych przez nią z wymyślonych powodów, Tarjei musiał czynić pierwszy krok do zgody. A kiedy prosił o wybaczenie, stawała się łagodna i miła jak kociak, powtarzając wciąż, że nikt na świecie nie jest bardziej szczęśliwy niż oni.

Po czymś takim Tarjei wracał do równowagi powoli i za każdym razem potrzebował na to więcej czasu.

Wszystko to składał na karb jej stanu, lecz w głębi duszy czuł narastające przekonanie, że taka właśnie jest Cornelia i że nic a nic nie zmieniła się od ich pierwszego spotkania, kiedy jeszcze była dzieckiem. Pozostała tak samo uparta i pewna siebie.

Ustąpił więc i napisał drugi list, w którym wyjaśnił, że stan małżonki nie pozwala mu na podróż, a on żywi szczerą nadzieję, iż Mattias się odnalazł. Przekazał rodzinie swoje najgłębsze współczucie, zapewniając, że myśli o nich i o chłopcu dzień i noc. Prosił, by natychmiast znowu do niego napisali.

Oczywiście pisał do domu już wcześniej, informując o swoim małżeństwie i o tym, że rodzina wkrótce się powiększy, nie wiedział jednak, czy te listy doszły.

Tym razem poczta okazała się sprawniejsza. Bardzo szybko dostał kolejny list od swego ojca, Arego.

List był spokojny, lecz mimo to wstrząsnął Tarjeim do głębi. Mattias się nie odnalazł. Irja pogrążyła się w rezygnacji i apatii, nic już jej nie cieszyło. Ale Kolgrim jest dla nich dużą pomocą i teraz wszyscy w Grastensholm z nim właśnie wiążą nadzieje. Po pierwszych gwałtownych wybuchach i podejrzeniach pod jego adresem uspokoili się. Irja i Tarald traktują go teraz jak swego jedynego syna. Ale żałoba wyziera z każdego kąta w Grastensholm.

Chyba jeszcze gorzej mają się sprawy w Lipowej Alei. Do zmartwienia z powodu Mattiasa doszła poważna choroba Mety. Czy Tarjei mógłby przyjechać do domu? Teraz już tylko w nim nadzieja.

Ale on naprawdę nie mógł. Dziecko miało przyjść na świat za kilka tygodni i Cornelia czuła się bardzo źle, choć naturalnie przesadzała ze swoimi dolegliwościami, co czasami zaczynało być groteskowe. Zamierzał jednak jechać zaraz po rozwiązaniu niezależnie od tego co powie Cornelia. Tym razem zaniepokoił się poważnie. Meta, z którą wprawdzie nigdy nie miał wspólnego języka, była mimo wszystko jego matką i szczerze ją kochał.

A mały Mattias, który go zawsze tak cieszył, budził w nim tyle spokoju…

To było zbyt bolesne, nawet myśleć nie mógł!

Cornelia zresztą nie miała nic przeciwko temu, żeby jechał zaraz po porodzie. Cornelia w ogóle nie powiedziała już nic więcej.

Bo kiedy ich maleńki synek przyszedł na świat, jego matka zgasła jak delikatne, spokojne światełko. Tarjei, ze wszystkimi swoimi medycznymi umiejętnościami, nic nie mógł na to poradzić. Zmarła mu na rękach, a on nigdy nie zdołał odpowiedzieć na pytanie, dlaczego. Domyślał się, że miała słabe serce.

Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo ją kochał. Jej zadziorne odpowiedzi, humory, jej kochane ręce, ramiona obejmujące go tak, że prawie dławiły, jej maniery rozpieszczonej panny…

Zdawał sobie sprawę, że z czasem mogłaby skruszyć w nim wszelką wolę, zrujnować pasję badawczą, przepoić jego życie goryczą. A mimo to był po jej śmierci niepocieszony.

Z pomocą przyszła mu ciotka Cornelii, Juliana.

– Jedź do domu, Tarjei – radziła łagodnie. – Jedź do chorej matki! Tak nie można, rozpacz cię wyniszcza. Cornelia spoczywa w ziemi i nic na to nie poradzisz. Ja się zajmę twoim małym synkiem. A przy okazji, jakie zamierzasz dać mu imię?

Tarjei, który ledwie był w stanie spojrzeć na malca, ocknął się z odrętwienia.

– Imię? Nie wiem. Może Mikael, żeby zaczynało się na tę samą literę co imię mojej matki, Mety? I Cornelius. Mikael Cornelius… Tak, niech tak będzie.

– Dobrze – zgodziła się Juliana. – Możesz jechać spokojnie, drogi przyjacielu. Byłeś dla Cornelii dobrym mężem. Była szczęśliwa do ostatniej chwili i nie wiedziała, że umiera.

Tak więc Tarjei pojechał. Wyjechał z domu żałoby, by przybyć do innego, także dotkniętego żałobą.

Gdy statek przemierzał wody Kattegatu, Tarjei słyszał szum wiatru zawodzącego w takielunku i linach. Dźwięki te odbijały się jakby echem skargi w najskrytszych zakamarkach jego duszy, tak że w końcu nie umiałby powiedzieć, co było pierwsze. Może żałosny szum wiatru odzwierciedlał tylko stan jego uczuć?

Dopiero podczas tej podróży przez morze myśli jego zaczęły krążyć wokół nowo narodzonego dziecka. Mikael Cornelius Lind z Ludzi Lodu. Próbował sobie przypomnieć, jak chłopiec wygląda…

Ciemnowłosy, rzecz jasna, bowiem oboje rodzice byli ciemni. Gęste, czarne włosy z delikatnym odcieniem miedzi, który wniosła do rodziny Silje i który pojawiał się nieodmiennie w kolejnych pokoleniach. Chociaż Tengel jako potomek Ludzi Lodu był kruczoczarny, a zatem on powinien dominować, jeśli chodzi o kolor włosów i karnację. Blond włosy Daga czy Mety i ich niebieskie oczy miały bardzo nikłe szanse, by odrodzić się w przyszłych generacjach.

Z tego co Tarjei zapamiętał, mały Mikael miał buzię taką samą jak wszystkie noworodki. Trudno było w niej odnaleźć jakieś szczególne cechy. Tarjei odczuwał teraz żal, że nie brał częściej synka na ręce, że nie dawał mu tej miłości, którą w istocie dla niego żywił.

Ale jak poradzi sobie sam z wychowaniem małego dziecka?

Przybył do Lipowej Alei pewnego deszczowego dnia w kwietniu 1635 roku. Przyjechał za późno, by pomóc matce. Przekroczyła już tę granicę, za którą żaden ratunek nie jest możliwy. Była jednak niewypowiedzianie szczęśliwa, że może go jeszcze zobaczyć, i to dało jej nową nadzieję. Tarjei umiał przecież wszystko!

Starał się, jak mógł, by uczynić jej ostatnie dni wolnymi od bólu, i przyglądał się tej drobnej, wychudzonej postaci. Meta, niegdyś samotne, nieszczęśliwe dziecko wiejskiej ladacznicy, znalezione przez Sol gdzieś w Skanii… Później dobra i uczciwa gospodyni w zadbanej Lipowej Alei. Ta wysuszona teraz na wiór istota wydała na świat trzech synów. Dwóch wykierowało się na ludzi – jeden jako gospodarz, a drugi jako lekarz i uczony. Trzeci, którego kochała najbardziej, załamał się pod nieubłaganym przekleństwem Ludzi Lodu.

Gdy Meta spoczęła już w ziemi po uroczystym pogrzebie, który jej samej na pewno by się podobał, gdyby go widziała, Tarjei zajął się tragedią Mattiasa.

Opowiedziano mu dokładnie całą historię, choć tak wiele do opowiadania znowu nie było, bo przecież nikt nie wiedział, co stało się naprawdę.

Odbył przede wszystkim rozmowę z ciotką Liv i wujem Dagiem.

– Muszę znaleźć nowego dziedzica dla tajemnego skarbu Ludzi Lodu – powiedział. – Myślałem już o…

– Ciii – szepnęła Liv, choć wiedziała, że wszyscy pomagają przy sianokosach na łące. – Nie mów głośno, kogo wybrałeś!

– Dlaczego? – zapytał Tarjei zdumiony, marszcząc brwi.

Teraz dopiero Liv opowiedziała mu o brzemiennych w skutki słowach Taralda wtedy, podczas obiadu, kiedy dostał list od kuzyna.

– Przez cały czas dręczyło nas nieprzyjemne podejrzenie, że Kolgrim został głęboko zraniony tym, iż to Mattias, a nie on ma być dziedzicem czarodziejskiego skarbu. I że być może to była przyczyna zniknięcia małego. Takie podejrzenia są jednak zbyt okrutne, by wypowiadać je głośno. Choć teraz musiałam to zrobić.

Tarjei był wstrząśnięty.

– Dobry Boże, nie przypuszczacie chyba…? Tak, to było z mojej strony niewybaczalne głupstwo, że napisałem do Taralda. Powinienem był pamiętać, że on nie jest tym najmądrzejszym i najbardziej godnym zaufania.

Tarjei miał się nad czym zastanawiać.

Czy to dlatego Kolgrim starał mu się tak przypodobać we wszystkim, odkąd przyjechał do domu? Wszędzie, gdziekolwiek się Tarjei pojawił, wyrastał natychmiast ów czternastolatek, gotowy do usług, pogodny.

Przeniknął go dreszcz. Tarjei już kiedyś widział, co może zrobić przekleństwo Ludzi Lodu z tymi, których dotknęło. Kolgrim był dotknięty, co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości, nawet jeśli na razie jeszcze nic nie wskazuje na to, by miał jakieś ponadnaturalne zdolności.

A sam Kolgrim? Co on myślał?

Kolgrim przestał już wierzyć, że odziedziczy upragniony skarb. Chodził natomiast za Tarjeim, starał się go śledzić w nadziei, że uda mu się dowiedzieć, gdzie skarb został ukryty. Zdołał wypatrzyć, że Tarjei ma podróżny kuferek, a w nim mnóstwo bardzo interesujących przedmiotów, lecz to nie mogło być wszystko. Gdzieś, może tuż, tuż, znajdowały się rzeczy, o których Kolgrim nieustannie marzył. One mogły mu dać tę siłę, która – był o tym przekonany – należała się właśnie jemu!

Tarjei pozostał w domu przez całą wiosnę. Juliana pisała, że jego synek ma się dobrze i że ojciec nie powinien się niepokoić. Powinien natomiast odpocząć, pracował tak ciężko przez ostatnie lata, a prawie równoczesna śmierć Cornelii i matki także musiała być dotkliwym ciosem.

Juliana miała rację. Był bardzo zmęczony i bardzo, bardzo smutny.

Opowiadano mu, że zima w Grastensholm była trudna. Na dachach i gałęziach drzew spoczywała ciężka pokrywa śniegu, wiatr wył i zawodził na strychu. Irja zadręczała się myślą, że gdzieś pod śniegiem leży może małe dziecięce ciałko, samotne, bez grobu…

Tarald próbował nie dopuszczać do siebie takich myśli. Ale nachodziły go, mimo wszystko. Musiał wtedy raz po raz przełykać ślinę i oddychać głęboko, by nie utracić kontroli nad sobą.

W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia Irja zapaliła świecę dla Mattiasa.

– Dzisiaj skończyłby dziesięć lat – powiedziała cicho.

Liv i Dagowi było równie ciężko, choć oboje mieli więcej sił, zwłaszcza Liv. Z rosnącym lękiem patrzyła, że jedno z drzew w alei marnieje coraz wyraźniej, a bardzo dobrze wiedziała, do kogo ono należy…

W Lipowej Alei panowała dręcząca cisza. Are chodził po obejściu bezradny, nie był w stanie niczym się zająć, od kiedy stracił Metę, która zawsze przedtem nim kierowała. Lżej było tylko Brandowi i Matyldzie, bo oni mieli małego Andreasa, teraz ośmioletniego, który przyczyniał im wiele radości. Był to mały, pulchny chłopaczek, spokojny jak ojciec i jak dziadek, wolny od poważnych rozterek.

Tarjei czuł się bezradny.

Jedynie Kolgrim wydawał się być zadowolony z życia. Z wielką niecierpliwością starał się odnaleźć ukryty skarb, lecz zamiast tego pewnego wiosennego dnia 1635 roku przydarzyło mu się coś dziwnego…

Nie znalazł skarbu, ale coś jednak znalazł!

Buszował po strychu w Grastensholm i tam w jakimś kącie odkrył żelazną skrzynkę. Rozerwał zamki i w środku zobaczył rzecz, która z początku wydała mu się bez znaczenia.

Później jednak zaczął badać to dokładniej…

Spędził na strychu cały dzień. Następnego dnia także tam poszedł. A gdy w końcu zszedł na dół, miał na wargach uśmieszek, który Liv uznała za bardzo nieprzyjemny. Wyglądał niczym kot, który właśnie upolował wielkiego szczura.

Od tej chwili zaczął jeszcze usilniej poszukiwać skarbu.

Zbliżała się druga rocznica zaginięcia Mattiasa.

Ileż razy w tym czasie myśli jego rodziców powracały do tamtego lata, kiedy mieli go jeszcze przy sobie!

Do lata 1633 roku…

ROZDZIAŁ III

Gdzieś u wybrzeży Skagerraku siedział mały pastuszek. Owce pasły się spokojnie na soczystej trawie pod skałami. On sam usadowił się na wysokim wzniesieniu, skąd miał rozległy widok zarówno na owce, jak i na migoczące w słońcu morze.

Wyciął sobie wierzbową fujarkę, lecz pora była zbyt późna i wierzbina nie nadawała się już na piszczałki, toteż nie wydobył z niej żadnej melodii, tylko ostry świst. Zresztą kora nie była porządnie obrobiona, i w ogóle wszystko wyglądało jakoś nie tak.

Obok położył spory kij, jedyną obronę przed dzikimi zwierzętami, na wypadek gdyby zaatakowały jego owce. Niebezpieczeństwo nie było zresztą wielkie; tu, nad otwartym morzem, drapieżniki zjawiały się rzadko.

Od dawna dostrzegał jakiś ciemny przedmiot, pojawiający się raz po raz na migotliwej, jasnej powierzchni morza.

Za każdym razem wydawał się coraz większy. Wraz z falą przypływu zbliżał się do lądu.

Kiedy pastuszek kolejny raz spojrzał na taflę wody, przedmiot ów znajdował się poza strumieniem słonecznego światła i był wyraźnie widoczny…

To jakaś nieduża łódź albo coś podobnego. I nie wyglądało na to, że wewnątrz ktoś jest.

Ładna, mała tratwa, stwierdził w chwilę potem. Tratwa, która zerwała się z cumy być może tak daleko stąd, że trudno będzie znaleźć właściciela?

Całkiem zapomniał o swoich owcach, lecz przecież nic z tego powodu nie mogło się stać.

Pastuszek owiec, urodzony nad morzem, zawsze marzył o własnej łodzi!

Bardzo więc chciał dostać jakoś tę tratwę! Ale ona nigdy nie dotrze do lądu, teraz to widział. Minie go, dryfując dalej, ku nieznanym morzom.

Rzucił okiem na owce.

One nigdzie nie pójdą.

Gdyby tak pożyczył sobie łódkę, którą mieszkający tu niedaleko chłop wyprawiał się na ryby? Nikt by nawet nie zauważył.

W chwilę potem energicznie wiosłował ku kołyszącej się na wodzie tratwie. Raz po raz pospiesznie spoglądał przez ramię, czy nie zbacza z kursu. W którymś momencie drgnął. Okazało się, że ktoś tam jednak siedzi. W pierwszej chwili doznał głębokiego rozczarowania, lecz zaraz pojął, że coś tu nie jest w porządku. Na tratwie znajdowała się jakaś mała postać, trzymająca się kurczowo obiema rękami burty i wpatrująca się w niego wytrzeszczonymi oczyma.

Pastuszek nie dostrzegał nigdzie żadnych wioseł. Pracował coraz szybciej, jego łódź pruła wodę. Gdy już prawie podpłynął do chłopca, wstał i przeszedł na dziób łodzi, by zapobiec zderzeniu.

Malec na tratwie był mniejszy od pasterza owiec, lecz różnica nie wydawała się duża. Miał ładne, miedzianorude loki i bardzo piękne, trochę przybrudzone ubranie. Na buzi o ślicznych rysach widoczne były ślady łez.

– Jak to dobrze, że do mnie przypłynąłeś – powiedział uprzejmie, choć głos mu drżał. – Bo jestem już trochę głodny i chce mi się pić.

Pastuszek pomógł mu przejść do swojej łodzi, tratwę zaś przymocował linką.

– Miałem kilka kanapek – powiedział nieznajomy chłopiec swoim pięknym językiem. – A kanapki Kolgrima przechowywałem bardzo długo, ale w końcu musiałem zjeść także i je. One mi jednak nie smakowały, bo wiedziałem, że nie są moje.

Oczy znowu napełniły mu się łzami, które pospiesznie wycierał.

– Wybacz mi, ale jestem trochę smutny – powiedział z niepewnym uśmiechem. – Bo Kolgrim zaginął. Wiesz, mieliśmy wypłynąć, żeby zobaczyć tańczące ryby i ja je widziałem, ale Kolgrim już nie zdążył. Zasnąłem, a kiedy się obudziłem, jego nie było. I nie wrócił, choć wołałem i wołałem. Biedny Kolgrim!

Broda mu drżała.

Pastuszek nie wiedział, ani co o tym myśleć, ani co ma powiedzieć. Czuł się taki ubogi i nierozgarnięty wobec tej delikatnej istoty o łagodnym spojrzeniu…

– Dawno to się stało? – zapytał piskliwym głosem.

– Trzy razy była już noc, od kiedy zniknął. Czy myślisz, że on się utopił?

Pastuszek obawiał się, że tak właśnie było, lecz nie miał odwagi powiedzieć tego głośno.

– Nie, ta nic pewnego. Może wyszedł na ląd i łódź odpłynęła od niego?

– Tak myślisz? Bardzo bym chciał, żeby tak się stało!

– Na pewno! Bo przecież byś się obudził, gdyby wypadł za burtę i wzywał pomocy.

– Tak – przyznał mały, wyraźnie pocieszony.

– A jak się nazywasz?

– Mattias. Mattias Meiden. A ty?

Pastuszek się uśmiechnął.

– Prawie tak samo. Mam na imię Mads.

– Ale śmiesznie – ucieszył się Mattias. – O, nareszcie jesteśmy przy brzegu.

Łódź zderzyła się z lądem i obaj stracili równowagę. Znowu wybuchnęli śmiechem.

Kiedy jednak Mattias miał zejść na brzeg, okazało się, że jest zbyt wyczerpany. Po trzech dobach spędzonych na wodzie, bez jedzenia i picia, nogi miał całkiem bezwładne. Umiał jednak dawać sobie radę, tak że dno tratwy było prawie suche, a jego ubranie także nie zostało przemoczone. Inna sprawa, że miał niebywałe szczęście, jeśli chodzi o pogodę. Żadnego deszczu ani wiatru.

– Można by pomyśleć, że miałeś przy sobie anioła stróża – śmiał się Mads. Pomógł pobladłemu chłopcu wyjść na ląd i przyniósł swoje jedzenie. Bardzo niewyszukane, woda ze strumienia i twarda kromka chleba, lecz dla Mattiasa był to królewski posiłek.

– Oczywiście tratwę możesz sobie wziąć – powiedział wielkodusznie. – Kolgrim ją znalazł, więc chyba nie miała właściciela.

Mads nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Ten chłopiec musiał przynosić ze sobą szczęście.

– Ale ona nie ma wioseł – dodał zmartwiony Mattias.

– Co tam wiosła! Mogę wystrugać nowe z dwóch palików.

– A teraz muszę wracać do domu, do mamy – rzekł Mattias, niepewnie spoglądając w głąb lądu. – Ona martwi się pewnie o mnie. I o Kalgrirna. Mam nadzieję, że on wrócił do domu. Tak się boję o jego życie.

– A gdzie mieszkasz?

– W Grastensholm.

Takiej nazwy Mads nigdy nie słyszał.

– Nigdy nie słyszałeś o Grastensholm? – dopytywał się Mattias zdumiony. – Ja myślałem, że Grastensholm znają wszyscy.

– Dryfowałeś stamtąd – pokazał Mads.

– Tak, przez cały czas płynąłem wzdłuż lądu. Więc teraz muszę po prostu iść z powrotem wzdłuż brzegu, trzymając się morza.

Roześmiali się obaj, że to takie proste.

– Odprowadzę cię do głównego traktu.

W połowie drogi spotkali gospodarza, u którego służył Mads, i Mattias musiał powiedzieć, że tratwa to naprawdę podarunek dla Madsa. Dlatego, że go uratował, nie pozwolił dryfować daleko na otwarte morze. Pastuszek był niezwykle wdzięczny za te słowa, bo w przeciwnym razie tratwa pewnie niedługo pozostałaby jego własnością.

Gospodarz drapał się w głowę.

– Grastensholm? Nie, nie znam takiego majątku.

Mattias uważał, że gospodarz i chłopiec posługują się jakimś bardzo dziwnym dialektem. Podziękował uprzejmie za wszelką pomoc i ruszył drogą ku północy.

– Jaki to miły chłopaczek – powiedział gospodarz. – O Boże, czuję się dzisiaj tak jakoś lekko, jakbym spotkał anioła.

Mattias aniołem, oczywiście, nie był, lecz miał w oczach i w uśmiechu coś takiego, co wywierało bardzo dobry wpływ na ludzi. Jak to kiedyś powiedziała Liv: ludzie odzyskiwali przy nim utraconą wiarę w dobro.

Mads jednak nie miał wątpliwości, że spotkał anioła. Pomyśleć tylko, taka tratwa! I przez trzy dni na morzu chłopca nie zaskoczył deszcz ani wiatr!

Mattias nie wiedział przecież, że tratwa była ukradziona. Zresztą prawowity jej właściciel niedawno zmarł, a spadkobiercy kłócili się o nią. Tak więc kradzież dla nikogo nieszczęściem nie była. Raczej skutecznie rozstrzygnęła spadkowe spory.

Mads wysmołował tratwę i przyozdobił najpiękniej jak potrafił, tak że nawet właściciel by jej nie poznał, gdyby żył i gdyby kiedykolwiek dotarł tak daleko na południe do miejsca, gdzie się teraz znalazła.

Tak więc tratwa należała do Madsa. Nie mogło być żadnych wątpliwości.

Mattias czuł zmęczenie w swoich małych nogach. Szedł już przez cały dzień, a nie widział żadnych domów. Jedyne, czym się posilał, to maliny i jeżyny rosnące przy drodze. Znalazł też sobie piękny kij na wypadek, gdyby napotkał jakieś dzikie zwierzę.

Nad wieczorem, w dość akurat tutaj rzadkim lesie, zobaczył poświatę ogniska. Podszedł bliżej i grzecznie poprosił pięciu skupionych wokół ognia mężczyzn, by pozwolili mu przysiąść się na chwilę i trochę ogrzać.

Mężczyźni nie wyglądali zbyt sympatycznie, śmiali się jednak i zgadywali, kim też może być ten mały wędrowiec.

Wyjaśnił uprzejmie, tak jak go uczono, że nazywa się Mattias Meiden i ma osiem lat oraz że jest w drodze do domu, do Grastensholm.

Ci ludzie także nigdy nie słyszeli o takim majątku, lecz mimo to zrobili mu miejsce na pieńku przy ogniu.

Wszyscy byli zarośnięci, obdarci i brudni. Jeden, odrażający jednooki, przysunął się bliżej i pomacał brudnymi paluchami aksamitną kurtkę Mattiasa, po czym gwizdnął cicho.

– Skąd wziąłeś takie ubranie, chłopcze?

– Ona jest moje – odparł Mattias przestraszony. – Rodzice mi je uszyli.

– Ach, tak – rzekł nieznajomy ironicznie. – A kim to w takim razie jest twój tatuś?

– Tata? Nie, on nikim nie jest. Tylko właścicielem Grastensholm. Ale dziadek jest asesorem w Akershus. I jesteśmy baronami, wszyscy trzej. I mój brat także, ale on zaginął.

Wspomnienie nieszczęsnego losu Kolgrima sprawiło, że znowu oczy napełniły mu się łzami.

Na dźwięk słowa „asesor” nieznajomy mimo woli odsunął się trochę w bok.

– A, to tak! No to co robisz tutaj, ty, który mieszkasz w Akershus?

Mattias, ufny i dobrze wychowany, opowiedział swoją smutną historię o tratwie i rybach, i o tragicznym zniknięciu Kolgrima.

A gdzie ta twoja tratwa?

– Oddałem ją.

Mężczyźni wyglądali na rozczarowanych.

Jeden z nich powiedział z grymasem, który miał wyrażać życzliwość:

– Teraz powinieneś się przespać, chłopcze. Połóż się tutaj, w cieple ogniska, a my będziemy przy tobie czuwać.

Mattias chętnie usłuchał, nie chciał okazywać, że jest głodny. Byłoby nieuprzejmie z jego strony skarżyć się, skoro tacy są mili.

Zasnął natychmiast, pocieszony, w przekonaniu, że teraz już wróci do domu, do mamy i ojca. Ostatnie, co słyszał, to pełen skargi szum wiatru w koronach drzew…

Mattias nie całkiem się obudził, był na to zbyt zmęczony, lecz w półśnie poczuł, że ktoś go rozbiera.

Mama, pomyślał z uśmiechem. Jestem w domu u mamy i ona mnie rozbiera, bo usnąłem w ubraniu.

Teraz mama włoży mi nocną koszulę. Ale koszula nie pachnie dzisiaj za dobrze. Lepiej usiądę. Nie, nie mogę.

Słyszał jakieś głosy. Szepczące, ostre. I mama zapomniała zamknąć okno. Ciągnęło chłodem. Gdzieś z daleka słychać było żałosny śpiew jak w kościele. Nie, to nie był śpiew, to było coś innego, ale akurat teraz nie pamiętał, jak to się nazywa.

– Uch, to jasne, że musimy go zabić – mówił jeden z głosów. Mattias uważał, że nie brzmi on pięknie. – Widział nas przecież.

– Ale to taki mały dzieciak – odparł inny głos, posługujący się tym samym dialektem co Mattias. Tamten pierwszy mówił jak Mads. Mads? A to kto znowu?

– Sam słyszałeś, Olaves! Dziadek jest asesorem.

– To znaczy, że nie dostaniemy znaleźnego?

– Ty głupi! Przecież nie możemy iść do jakiegoś asesora! Pospiesz się! Taki mały kurczak jak ten ma cieniutką szyjkę. Nietrudno ją skręcić.

– Nie, poczekaj no – powiedział głos, który nazywał się Olaves. – A dlaczego by go nie sprzedać Nermarkenowi? On dobrze płaci.

– Nermarkenowi? Przecież to wiele mil stąd! Uważasz, że mamy taszczyć tego nieszczęśnika aż tam?

– No dobrze – zgodził się głos należący do Olavesa. – W takim razie ja się nim zajmę. Już dawno nie miałem żadnego kurczaka, któremu trzeba skręcić szyjkę. Wyszedłem z wprawy.

Rozległ się śmiech. Mattias był przekonany, że to okropny sen, i bardzo chciał się obudzić, ale zamiast tego zasypiał coraz mocniej…

Ktoś nim potrząsał.

– Musisz się obudzić – szeptał męski głos. – I bądź cicho! Chodź szybko, zanim tamci wstaną!

Mattias posłuchał, oszołomiony i zaspany. Noc była ciemna, ognisko już prawie wygasło, a wszędzie wokół leżeli mężczyźni i spali. Wiatr nie skarżył się już w drzewach.

Zdecydowana dłoń pociągnęła go za sobą. Pospiesznie zeszli do traktu i biegli przed siebie najszybciej jak mogli, dopóki obcemu nie zabrakło sił. Wtedy zwolnił tempo, za co Mattias był mu wdzięczny. Prawie nie czuł już nóg.

– Dlaczego tak pędzimy? – dziwił się.

– Bo tamci chcieli ci zrobić krzywdę.

Mattias zastanowił się przez chwilę.

Czy ty masz na imię Olaves?

– Tak. A skąd wiesz?

– Bo ja was w nocy słyszałem. Myślałem, że to zły sen. O, a gdzie moje ubranie?

Miał teraz na sobie tylko jakieś powiązane łachmany, o wiele na niego za obszerne. To one wydzielały ten paskudny odór, który wciąż czuł. Uwierały go i drapały.

– Oni zabrali ci ubranie. Chcą je sprzedać.

– Nieszczęśliwi ludzie! Jacy oni muszą być biedni! I chcieli mi zrobić krzywdę? Ale dlaczego? Nie mogę w to uwierzyć.

– Świat taki już jest, chłopcze. To są prawa życia. Zabijaj albo sam zostaniesz zabity.

– A dlaczego ty mi pomogłeś, dlaczego nie pozwoliłeś aby mnie skrzywdzili?

– Masz takie dziwne spojrzenie, mój mały! Takie jakieś, że trudno od ciebie oderwać oczy. Nie wiem, co mi się stało, bo nie jestem najdoskonalszym dzieckiem Pana, ale dla ciebie chciałbym być trochę lepszy.

– Tysięczne dzięki, panie Olaves!

– Panie? – mężczyzna roześmiał się nieprzyjemnie. – To i tego się doczekałem!

– Odprowadzisz mnie do domu? Do Grastensholm?

– Do Akershus? O nie, to za daleko. Nie. Ale pójdę z tobą do takiego miłego człowieka, który się nazywa Nermarken. On da ci pracę, żebyś mógł zarobić pieniądze i miał za co wrócić do domu. Bo musisz przecież z czegoś żyć po drodze, rozumiesz chyba.

– Czy do Akershus jest bardzo daleko?

– Czy daleko? Mógłbyś równie dobrze próbować dostać się do nieba o pustym brzuchu! Nie, Nermarken pomoże ci najlepiej.

Mattias zastanowił się chwilę.

– W takim razie jeszcze raz bardzo ci dziękuję za twoją uprzejmość, Olaves!

– No, to idziemy do Nermarkena, co?

– Tak, idziemy.

Olaves wyglądał na zadowolonego.

Wstali więc i powlekli się dalej. Kiedy nastał ranek, Mattias zobaczył, jak Olaves wygląda.

Nie był to piękny człowiek, co to, to nie. O grubych rysach, nie ogolony, krostowaty i obdarty. Oczy, niespokojnie rozbiegane, nigdy naprawdę nie spotykały wzroku Mattiasa, a ręce nie widziały wody chyba z rok, bo były całkiem zarośnięte brudem. To znaczy jedna ręka, bo drugiej po prostu nie miał.

Ale to przecież on uratował chłopcu życie.

Szli przez cały dzień. Gdy minęli niedużą wioskę z małym rynkiem, nagle okazało się, że pod podartą kurtką Olavesa pełno jest kiełbas, chleba i jarzyn, aż Mattias, zdumiony, zastanawiał się, czy jego towarzysz nie jest przypadkiem czarodziejem. Nad strumykiem, za wsią, zjedli wspaniały posiłek, po czym z nowymi siłami szli dalej aż do wieczora. Znaleźli sobie jakiś szałas na nocleg, a późnym popołudniem następnego dnia dotarli do celu.

Mattias miał wrażenie, że już bardzo dawno nie widzieli morza, ostatni odcinek natomiast wiódł wzdłuż rzeki.

Po drodze Olaves opowiadał o swoim nędznym życiu. O tym, jak w dzieciństwie musiał nauczyć się kraść i kłamać. O tym, ile razy był publicznie chłostany. Rękę mu odcięto za karę za złodziejstwo. A pręgierz? O, Pręgierz także bardzo dobrze znał! Teraz zbliżał się do czterdziestki i nie wierzył, że będzie jeszcze długo żył ani że spotka go coś dobrego.

– Ale że też nie zabrałeś się do jakiejś pracy?

– Ech, a kto by mnie wziął do służby? Widzisz, zawsze zdradzała ręka.

– Biedny Olaves! A ten Nermarken, taki miły, jak powiadasz? On nie mógł…?

Tu jednak Olaves zaprotestował. Nie, nie mógł zawracać głowy Nermarkenowi swoją nędzną osobą! Nie, coś takiego nie było po prostu możliwe. Tymczasem doszli na miejsce.

Mattias patrzył zdumiony na jakieś baraki, dziwne wieże i urządzenia. Pośród tego ziała pustką wielka dziura w ziemi. Wyglądało to okropnie! Nieco dalej z innej dziury lała się woda.

Weszli do jednego z baraków, gdzie siedział duży mężczyzna, taki gruby, że nie mieścił się w krześle. To był Nermarken.

Rozejrzał się uważnie wokół, jakby chciał się upewnić, czy nikt ich nie słyszy.

– Aha, więc chciałbyś pracować w kopalni srebra w Kongsberg, młody człowieku? – zapytał Mattiasa z fałszywym uśmieszkiem, a świńskie oczka zniknęły mu w fałdach tłuszczu.

– Muszę zarobić trochę pieniędzy, żeby wrócić do domu, do mamy. Ona na mnie czeka.

Olaves upominał go wielokrotnie, by nie wspominał o swoim dziadku asesorze. Bo wtedy Nermarken uznałby na pewno, że Mattias jest zbyt delikatny do pracy w kopalni i nie przyjął go.

Nermarken śmiał się tak, że aż się cały trząsł.

– No dobrze, co do płacy na pewno się zgodzimy. Możesz zaczynać zaraz. Chodź ze mną.

Olaves chrząknął znacząco i Nermarken wsunął mu do ręki kilka miedziaków. Tamten chwycił je i natychmiast zniknął, nie pożegnawszy się nawet z chłopcem.

Nermarken wyjrzał na zewnątrz, a gdy stwierdził, że w pobliżu nie ma nikogo, dał znak Mattiasowi, by poszedł za nim. Tak szybko, jak tylko na to pozwalał jego wielki brzuch, ruszył ku tej wielkiej dziurze w ziemi. Zeszli w dół po długiej drabinie i znaleźli się w podziemnym korytarzu. Paliło się tam kilka pochodni. Nermarken wziął jedną z nich.

– Chodź – mruknął tajemniczo i pociągnął Mattiasa za sobą w mroczną, nieznaną głębię.

Chłopca ogarnął lęk. Wszędzie było tak okropnie ciemno, gdzieś chlupotała woda.

Zaczął się opierać.

– Ja nie wiem, czy chcę…

Wielka, tłusta ręka ścisnęła go mocniej.

– Pospiesz się, chłopcze. I nie rób hałasu! Teraz tu pracujesz, rozumiesz, i za późno na protesty.

Mattias poczuł bolesny ucisk w gardle, ale przełknął tylko ślinę i nic już nie powiedział.

Szli długo. Za każdym razem, kiedy kogoś spotykali, Nermarken osłaniał ręką pochodnię i wciągał Mattiasa w jakieś ciemne boczne przejście.

Na koniec dotarli do miejsca, które, zdaniem Mattiasa, musiało być najbardziej tajemniczym, najgłębszym miejscem ziemi.

Znajdowali się w sporym, słabo oświetlonym kilkoma łuczywami pomieszczeniu. Chodził po nim jakiś człowiek, pewnie nadzorca bo wrzeszczał na pracujących w łamanym norweskim języku.

– Hauber, zajmij się tym tutaj – mruknął Nermarken. – Jest mały i drobny, dobrze się nada na miejsce tamtego.

– To być takie chuchro – burknął Hauber ze złością, zresztą w ogóle nie wyglądał na sympatycznego. – Ale on dobry, jak tylko ja pożartuję z nim jakąś chwilę.

– To jest sztygar – wyjaśnił Nermarken Mattiasowi. – Masz go ślepo słuchać, bo on dobrze wie, co robić z takimi zuchami jak ty.

I odszedł, nie mówiąc nic więcej.

Już wkrótce Mattias dowiedział się, na czym polega praca w kopalni. Na tym poziomie znajdowało się czterech chłopców.

Posyłano ich do ciasnych, nowych wyrobisk, przeważnie tak wąskich, że nie mieścili się w nich dorośli mężczyźni. Z początku Mattias nie rozumiał, jak bardzo niebezpieczne jest dla małych chłopców takie zajęcie.

Uważał tylko, że jest tam bardzo nieprzyjemnie. Wyobrażał sobie, że w mrocznej głębi, do której kazano mu się wczołgiwać, czają się okropne ropuchy lub węże albo po prostu trolle. Dali mu nieduży kilof, miał nim odbijać próbki i podawać dorosłym mężczyznom, żeby stwierdzili, czy w tym wyrobisku warto kopać. Małe chłopięce ciała miały swoją wartość także wtedy, gdy osypywała się ściana – mogły się przeciskać wąskimi kanałami i poprzez szczeliny w skałach. Dla chłopców nigdy nie brakowało zajęcia.

Pierwszego wieczora dowiedział się więcej. Prawdę powiedziawszy, nie był pewien, czy to wieczór, ale tak przypuszczał, skoro dorośli poszli do domu.

Wyprostował bolące plecy i chciał pójść za nimi.

– O nie – zawołał sztygar Hauber. – Co ty sobie myślisz, że co to jest za praca? Ty mieszkasz tutaj, w kopalni, razem z tamtymi chłopakami.

Wskazał na jakąś wnękę w korytarzu, wyglądającą jak niewielka hala.

Mattias niepewnie poszedł, gdzie mu kazano. Znalazł się w małym pomieszczeniu z piecykiem, w którym buzował ogień rozsiewając przyjemne ciepło. Rura odprowadzała dym przez otwór w skalnym pułapie, więc pewnie nie byli tak głęboko pod ziemią, jak początkowo sądził. Ten piec w ciągu dnia wykorzystywano do różnych rzeczy, nocą jednak służył jako źródło ciepła dla nocujących w kopalni.

A to właśnie byli ci mali chłopcy. Wszyscy trzej znajdowali się już w pomieszczeniu. Przyglądali się wyczekująco Mattiasowi, kiedy zdejmował z siebie robocze ubranie, które u góry miało kaptur, a dołem sięgało mu do kolan.

– Jezu – powiedział jeden dosyć niesympatyczny wyrostek, mniej więcej jedenastoletni. – Czy oni teraz biorą już niemowlęta?

Jak ci na imię? – zapytał największy głosem wskazującym, że przechodzi właśnie mutację. Głos ten brzmiał jednak przyjaźnie i Mattias poczuł się jakoś bezpieczniej.

– Mattias Meiden – odparł z lekkim drżeniem.- I mam osiem lat. A jak wy się nazywacie?

Ten niesympatyczny miał na imię Soren. Największy był Kaleb. Dziwne imię, pomyślał Mattias, nie zdając sobie sprawy, że to biblijne imię, podobnie jak jego własne. Trzeci zaś, mizerny chłopiec z poowijanymi rękami i nogami, miał na imię Knut.

– Knut ma trzynaście lat – wyjaśnił Kaleb. – On jest tutaj najdłużej z nas wszystkich. Zachorował na reumatyzm i nie może chodzić. Na dodatek źle widzi. I ma chorobę piersi.

– Jakie to przykre – powiedział Mattias współczująco. – Ale czy nie możesz iść do doktora?

Przestraszył się, gdy na jego pytanie chłopcy odpowiedzieli gorzkim śmiechem.

– Do ubiegłego tygodnia było nas czterech – mówił dalej Kaleb swoim spokojnym, budzącym zaufanie głosem. – Ale twój poprzednik uległ wypadkowi.

– Prędzej czy później spotka to wszystkich – zimno stwierdził Soren. – Posyłają cię do wyrobiska, do którego nie mają zaufania, i pang, pułapka się za tobą zamyka.

– Chciałeś powiedzieć… zapada się wszystko?

– Właśnie tak! Taki los spotkał tutaj wielu chłopców.

– Ale oni nie mają prawa, żeby… – zaczął Mattias przerażony.

– Nie, nie mają – przyznał Kaleb. – Ale nikt, kto cokolwiek znaczy, o nas nie wie. A ten, kto by się odważył naskarżyć, byłby skończony. W kopalni o nieszczęście nietrudno. Jedz teraz te marne ochłapy, które nam rzucają, jak byśmy byli psami!

– Kiedy pozwolą nam wyjść na górę? – pytał Mattias, a broda mu drżała.

– Na górę? – Knut roześmiał się gorzko. – Ja nie widziałem słońca od trzech lat. I sam widzisz, jak teraz wyglądam.

– Ale… – Mattias dzielnie walczył z płaczem. – Ja miałem przecież dostać pracę, zarobić pieniądze na drogę, żeby wrócić do domu, do mamy. Ona się na pewno zamartwia, gdzie się podziałem. Moja biedna, kochana mama.

– Zapomnij o zapłacie – rzekł Soren cierpko. – Bądź zadowolony, że żyjesz. Mimo wszystko jest ci tu ciepło i dobrze na dole. I żaden posterunkowy nie może cię złapać.

– Posterunkowy? – zapytał Mattias zdumiony. – Ale posterunkowy jest przecież bardzo miły! To przyjaciel mojego dziadka.

– Co? Przyjaciel posterunkowego? Nikt nie może być przyjacielem posterunkowego! Coś ty za jeden, mały oszuście, hę?

– No, no – przerwał mu Kaleb ostro. – Czy nie widzisz, że ten chłopiec pochodzi z innej warstwy niż my? Połóżcie się teraz, jutro znowu trzeba pracować.

Mattias dostał matę, na której mógł się położyć, i próbował zasnąć, lecz pozdzierane paznokcie bolały go dotkliwie, poranione palce krwawiły, a ból w plecach był taki, jakby, mu się kręgosłup przełamał na dwoje. Otarte do krwi kolana piekły. Gałgany, które miał na sobie, pełne były wszy albo pcheł, bo pogryzione ciało swędziało go niemiłosiernie. Ubranie było szorstkie, a włosy pełne pyłu i okruchów kamienia.

Nic nie mógł poradzić na to, że co chwila wstrząsał nim żałosny szloch. Na próżno starał się go stłumić.

Po chwili przykuśtykał do niego Kaleb.

– No, nie płacz, mały, wszystko się jakoś ułoży. Postaramy się coś zrobić, żebyś mógł wrócić do rodziców.

Mattias podniósł głowę.

– Ale jak to zrobić? – zapytał zdławionym od płaczu głosem.

– Nno, tego jeszcze nie wiem. Ale ja coś wymyślę. A ty sam? Co z tobą?

– Ja byłem taki głupi, że chciałem jak najprędzej wyjść z domu i iść na służbę. Widzisz, nas w domu było czternaścioro, a tylko jeden z braci mógł odziedziczyć ten maleńki kawałek ziemi jaki mieliśmy. My, reszta, byliśmy jeden po drugim po prostu wyrzucani z domu, tak to trzeba nazwać. Ja poszedłem sam, zanim zdążyli mi powiedzieć, żebym się zabierał. I przyszedłem tutaj…

– Do, Nermarkena?

– Tak, do tego nędznika! On przecież widział, że jestem za młody, miałem wtedy trzynaście lat, ale byłem chudy i mogłem się prześlizgiwać przez wąskie przejścia. Więc przeszmuglował mnie na dół, no i zostałem. Nikt na górze nic o tym nie wie.

– Spędziłeś tutaj całe dwa lata?

– Nie, jeszcze nie skończyłem piętnastu. Powiedzmy, długi rok. Straciłem rachubę. Wydaje mi się, że jestem tu całe życie.

– Teraz jest lato tysiąc sześćset trzydziestego trzeciego.

– Co? To ja już mam piętnaście lat! O Boże! Tyle czasu!

– Uważam, że nieźle to przetrzymałeś.

– Bo jestem silny. Tak, i nigdy nie uległem wypadkowi, Soren także jest silny, a poza tym on chce tutaj być.

– Czy on zrobił coś złego? – szepnął Mattias.

– Zrobił – uśmiechnął się Kaleb. – Jeśli wróci na górę, to będzie pręgierz, co najmniej! W najgorszym razie…

Kaleb wymownie przesunął ręką po gardle.

– Ale przecież on jest jeszcze dzieckiem – jęknął Mattias, przerażony.

– Soren zabił kilku ludzi, żeby ich okraść. A w takich wypadkach nikt o wiek nie pyta.

– O – wykrztusił Mattias głucho. – A Knut?

Kaleb tylko westchnął.

– On chyba nie uciekł przed posterunkowym?

– Nie, on nie. Knut jest sierotą. Został uprowadzony i posłany tu na dół kiedyś, gdy zmarło dwóch chłopców jednocześnie. Ale ty jesteś najmłodszy, jakiego tutaj widzieliśmy. Uważam, że to okropne, że oni cię wzięli. Poza tym ty się do tego nie nadajesz, to nie jest miejsce dla ciebie.

Mattias oświadczył poważnie:

– Jak tylko stąd wyjdę, to wszystko pawiem dziadkowi. On przyjedzie i uwolni was.

– I ukarze Nermarkena i Haubera?

– Ja nie lubię kar – rzekł Mattias z wahaniem. – Dziadek mówi, że lepiej zapobiegać niż karać, chociaż nie wiem, co to znaczy. Ale dziadek ma zawsze rację.

– Kim właściwie jest twój dziadek?

Mattias zaczął mówić szeptem:

– Nie wolno mi tego powiedzieć Nermarkenowi, ale tobie mogę. On jest asesorem w Akershus.

Kaleb zaniemówił na chwilę:

– O dobry Boże – szepnął. – Co oni zrobili? Tylko nie opowiadaj o tym nikomu innemu! Bo zaraz będziesz miał „wypadek”, możesz być tego pewien. Uznają, że jesteś dla nich zbyt kłopotliwy.

– A ci mężczyźni, co tutaj pracują? Są chyba sympatyczni?

– Owszem, ale oni mają swoją pracę. Hauber utrzymuje porządek batem. Wielu z nich to cudzoziemcy, nie rozumieją po norwesku. Inni to chłopi przymusowo przysłani na dniówkę. Jest kilku rębaczy i górników, którzy są dobrzy. Sam się domyślisz, którzy to. Sztygara znasz, to Hauber, i jest gorszy niż sam diabeł. Takich, co czyszczą rudę, nigdy nie spotkasz, bo pracują na górze. Więc oni nie mogą nam pomóc…

– Kaleb, zdaje mi się, że mam wszy!

– O, masz na pewno.

– Boże, co mama na to powie? I babcia, taka uważająca, jeśli chodzi o czystość!

Kaleb przełknął ślinę.

– Jutro spróbujemy wyprać twoje ubranie i umyć cię, jeśli się da – obiecał, choć sam w to wątpił.

– Czuję się taki biedny!

– Jak ty się umiesz ładnie wyrażać – roześmiał się starszy chłopiec. – Ale teraz musisz spać.

– Dobrze… Kaleb?

– Tak, o co chodzi?

– Ja bym nie chciał być dziecinny ani sprawiać kłopotu, ale czy nie mógłbyś potrzymać mnie za rękę? Tylko dzisiaj…

– Mogę. Bardzo chętnie.

Mattias poczuł dłoń zamykającą się na jego małej ręce. Dużą, silną dłoń, szorstką od pracy i źle zagojonych ran.

Biedne małe stworzenie, myślał Kaleb.

ROZDZIAŁ IV

Mattias dostał wkrótce odcisków na rękach i skóra na kolanach mu stwardniała. Nigdy nie nauczył się kląć, bo wiedział, że to nieładnie, ale poza tym starał się włączyć do nowego środowiska tak dalece, jak to możliwe.

W pierwszym okresie płakał przez sen każdego wieczora. Myślał o swoich bliskich w domu, o tym, jak bardzo wszyscy muszą się o niego niepokoić, i tęsknił, strasznie tęsknił do światła i wolności.

Z czasem nauczył się akceptować nową sytuację. Nie znaczyło to jednak, że poddał się rezygnacji. Jedzenie, naturalnie, chłopcy dostawali, lecz dzienne porcje były tak skąpe, że nigdy właściwie się nie najadali. Przeważnie była to cienka zimna zupa, albo zupa mleczna i stare, na wpół spleśniałe kromki chleba. Nigdy ciepłej strawy. Organizm jednak szybko się przyzwyczaja i ogranicza swoje wymagania.

Dorośli robotnicy nie mieli odwagi rozmawiać z chłopcami. Wiedzieli, że przebywają tu oni w najgłębszej tajemnicy, bo są bardzo potrzebni, by kopalnia mogła właściwie pracować, i że rozmowa z nimi jest zabroniona pod najsurowszą karą.

Nowy mały przybysz zdumiewał ich bardzo. Nigdy nie słyszeli bardziej pogodnego i przyjaznego głosu. I ten jego piękny język! Na dole w kopalni panowały prawie zupełne ciemności, łuczywa nie były w stanie rozjaśnić mroku, a chłopcy mieli twarze czarne od pyłu, lecz oczy tego małego wzruszały wszystkich.

Napotykając jego spojrzenie odnosili wrażenie, że budzi się w nich coś ciepłego i dobrego. Mały miał zawsze słowo pociechy, jeżeli ktoś się skaleczył, a każdego ranka witał się z nimi tak serdecznie.

– Jeśli to nie jest czysty i niewinny baranek Boży, to ja już nie wiem! – powiedział kiedyś jeden z górników.

Wsuwali mu ukradkiem w rękę trochę chleba lub kawałek kiełbasy, które on natychmiast dzielił między kolegów.

I wszyscy zgodnie uważali, że to zbrodnia trzymać go tu w tych warunkach.

Ale żeby coś na to poradzić… Nie, na to nie mogli się zdobyć. Nie odważyli się nawet wspomnieć o tych biedakach w domu, by nie popaść w niełaskę u Haubera lub Nermarkena. Zresztą chłopcy spotykali przeważnie cudzoziemców lub najzwyklejszych górników, którzy nie mieli na nic wpływu. Mattias poprosił kiedyś jednego o przesłanie wiadomości do jego rodziców w Grastensholm, ale ten rzucił się do ucieczki w takim popłochu, jakby sam diabeł deptał mu po piętach. Sztygar Hauber widział wszystko swoimi przenikliwymi oczkami. I był bardziej niebezpieczny niż jadowita żmija.

Z rozmów górników chłopcy dowiedzieli się, że nadeszła zima. Temperatura na dole w kopalni specjalnie się jednak nie zmieniła. Wciąż panował ten sam przenikliwie wilgotny chłód i tylko w pobliżu pieca utrzymywało się słabe ciepło. Zimą bywało, oczywiście, zimniej, lecz nie wiedzieli, czy to dlatego, że wiatr hula po pokładach, czy że góra skuta jest lodem. Nocami w pomieszczeniu nie milkł kaszel Knuta, który na dodatek cierpiał bardzo z powodu reumatycznych bólów. Mattias każdego wieczora zajmował się jego udręczonymi rękami i opatrywał wielkie, ropiejące rany najlepiej jak potrafił.

Soren przyglądał im się z nieskrywanym obrzydzeniem i nazywał to zbędnymi głupstwami. „Nie wyleczysz go w ten sposób!”, powtarzał. Kaleb jednak popierał starania Mattiasa. Knut zawsze był słabszy od trzech pozostałych chłopców. Zupełnie nie miał sił, by walczyć o przetrwanie.

Często rozmawiali o ucieczce, zwłaszcza gdy Sorena nie było w pobliżu. Bo choć możliwość ukrywania się w kopalni już go tak nie zachwycała, to jednak polegać na nim nie mogli. Soren ryzykował głową, wychodząc na zewnątrz, gdyby zatem pozostali podjęli próbę wydostania się stąd, pewno by na nich doniósł. Byli o tym przekonani.

Chłopcy mieli plan, szalony i zapewne niewykonalny, lecz fakt, że go mają, dodawał im odwagi. Bardzo lubili rozmawiać o tym, co zrobią, ale Sorenowi o niczym nie powiedzieli.

– O, gdybym tylko mógł wyjść na górę, na słońce! – wzdychał Knut. – Zobaczyć jego blask, poczuć ciepło, to już bym nie prosił o nic więcej!

– Wyjdziemy stąd – powiedział Mattias. – Wyjdziemy, obiecuję ci.

Nigdy jednak nie pojawił się nikt, z kim mogliby porozmawiać. Gdy do kopalni przyjeżdżał inspektor, chłopców zamykano w komórce, a ci obcy panowie na ogół nie zapuszczali się tak daleko, żeby walenie w drzwi lub wołanie mogło się na coś zdać.

A jednak, tak jak powiedział Kaleb, było kilku górników życzliwie nastawionych do chłopców. Opowiadali im o tym, co dzieje się na górze, uprzedzali, gdzie akurat znajduje się Hauber.

Wielokrotnie trzej mali więźniowie zastanawiali się, czy by po prostu nie wyjść pod nieobecność Haubera. I kiedyś zdecydowali się spróbować. Zostali jednak zatrzymani przy drabinie przez jakichś cudzoziemskich strażników, a kiedy sztygar wrócił, dostali takie baty, że długo jeszcze potem mieli na ciele ropiejące rany i bardzo się bali, czy Knut nie przypłaci tego życiem.

Mattias ciągle popłakiwał nocami, tak strasznie tęsknił do jasnego, bezpiecznego Grastensholm, do Lipowej Alei i do wszystkich swoich ukochanych w domu! Umierał ze strachu za każdym razem, kiedy musiał się wczołgiwać do wąskiego korytarza i wyrąbywać kawałki rudy, czuł, że ogromny ciężar góry przygniata mu plecy, i miał wrażenie, że się zaraz udusi. Dobrze wiedział, że w każdym momencie może spaść jakiś kamień, który sprawi, że wszystko stanie się bólem i przerażeniem a potem już tylko śmierć. Ileż to razy zagryzał wargi aż do krwi, by nie krzyczeć w panicznym strachu.

I tylko myśl o tym, że któregoś dnia stąd wyjdzie, pozwalała mu przetrwać.

Kiedyś zjawili się jeszcze dwaj chłopcy z bardzo biednych rodzin. Obaj byli nerwowi i nieuważni, obaj zniknęli wkrótce pod zwałami kamieni. Nikt ich nie wspomniał nawet słowem…

Zdarzało się, że gdy górnicy trafili na podziemny ciek, kopalnię zalewała woda. Wtedy życie człowieka zależało od tego, czy zdąży umknąć na jakiś występ skalny, gdzie woda nie miała dostępu. Ich pomieszczenie z piecykiem leżało wprawdzie dość wysoko, ale zawsze po takich powodziach wilgoć wdzierała się także i tam.

Znowu trochę pocieplało. Lato, mówili górnicy.

Knut był już prawie zupełnie ślepy. Kiedyś przynajmniej w ciemnościach widział lepiej, teraz nawet i tę zdolność utracił.

– Posiedź trochę przy mnie, Mattias – prosił często wieczorami. – Masz taki ciepły głos. I takie dobre ręce.

– Powinieneś widzieć jego oczy! – mruknął Kaleb.

– Kaleba też dobrze jest mieć przy sobie – powiedział Mattias do niewidomego przyjaciela.

– Tak, to prawda. Bogu niech będą dzięki, że on jest z nami – szepnął Knut.

Któregoś dnia Kaleb i Mattias zebrali się na odwagę i poszli do Haubera.

– Knut musi wyjść na górę – powiedzieli. – On nie wytrzyma tu dłużej. I już nic nie widzi.

– A po co mu wzrok? Tu i tak jest ciemno – warknął Hauber.

– Ale…

– O tak, to dopiero było pięknie, gdyby wyszedł na górę! Pilnujcie swojej roboty, szczeniaki, bo jak nie, to znowu posmakujecie bata!

Późną jesienią zdarzyło się nieszczęście. Jeden z górników dostał się pod spadający blok skalny.

W żaden sposób nie można mu było pomóc, usunięcie bloku trwałoby kilka dni.

– Czy mógłbym porozmawiać z małym Mattiasem? – wyszeptał ranny.

Hauber burczał, niezadowolony, ale górnicy sprowadzili chłopca.

– Módl się za mnie – prosił górnik. – Módl się za moją nędzną duszę! A kiedy znajdziesz się u Pana Boga, a pewnie trafisz tam już niedługo, mój chłopcze, to proś go o litość dla mnie!

Mattias był trochę wystraszony tą prośbą, ale złożył ręce i odmawiał „Ojcze nasz” razem z konającym, który już z trudem wydobywał głos. Pozostali otoczyli ich kołem i przysłuchiwali się w milczeniu.

Po zakończeniu modlitwy Mattias dodał:

– I przyjmij do siebie tego człowieka, kochany Panie Boże, bo on cierpi bardzo, a przecież pracował tak ciężko i zawsze był dla nas dobry.

– Amen – powiedzieli zebrani.

Kiedy górnik zmarł, Kaleb zamknął mu oczy, a Mattias szlochał, niepocieszony, chowając twarz w kurtce przyjaciela.

– No, dosyć tego! – ryknął Hauber, z jakiegoś powodu głośniej i z większą złością niż zazwyczaj. – Ruszajcie do roboty! Macie zamiar stać tak cały dzień, oder was?

Chłopcy nigdy nie porzucili swojego Wielkiego Planu. Mimo iż nie widzieli żadnej możliwości urzeczywistnienia go, wciąż fantazjowali na temat, co będzie, kiedy go zrealizują.

I mimo że właściwie w to nie wierzyli, wciąż czynili jakieś drobne potajemne przygotowania. Na przykład Kaleb i Mattias zapytali któregoś dnia jednego z życzliwie do nich usposobionych górników:

– A jak wygląda okolica wokół kopalni? Często się zastanawiamy, gdzie wychodzi nasz komin. Czy to jest gdzieś pośrodku miasta Kongsberg?

– O nie, skąd! – roześmiał się górnik.- Ten komin to widać dopiero daleko stąd, w lesie.

– Przy zabudowaniach kopalni?

– Nie, tam nie ma nic, żadnych domów w pobliżu!

No i dowiedzieli się, czego chcieli.

Teraz byli właściwie już zdecydowani podjąć próbę wykonania swego planu. Wymagało to jednak wielkiej odwagi. Poza tym okropnie się bali tego, co może zrobić Soren.

Dlatego wciąż zwlekali.

Aż doszło do nieoczekiwanych wydarzeń, i to do dwóch jednocześnie.

Knut miał się coraz gorzej, zaczynał pluć krwią i nie był w stanie utrzymać się na nogach.

Nikt jednak nie zamierzał wyprowadzić go na górę. Pozwalano mu po prostu leżeć.

– Czekają, aż umrze – powiedział Kaleb. – Nie mogą go stąd zabrać, bo wtedy ludzie dowiedzieliby się o nas.

Kaleb i Mattias nie mogli się w tych dniach pozbyć bolesnego ucisku w żołądku.

I wtedy znowu doszło do nieszczęścia.

Tym razem trafiło na Sorena.

Znajdował się akurat w wąskim przejściu, gdy strop, będący właściwie warstwą ziemi, osunął się i pogrzebał chłopca. Gdy go w końcu wydobyli, już nie żył.

To rozstrzygnęło wątpliwości. Wieczorem Kaleb oświadczył:

– Musimy to zrobić jutro w nocy, zanim zdążą przyprowadzić tu kolejnego małego biedaka. A poza tym Knut musi stąd wyjść jak najprędzej.

– Tak. O Boże, pozwól mi się wydostać na powietrze! Wszystko jedno jakim sposobem, bylebym tylko choć na chwilę wyszedł na świat – modlił się Knut.

– Rozmawiałem z jednym górnikiem – powiedział Kaleb. – Jest teraz koniec marca i pogoda niezła. Śnieg prawie już stopniał. Ty, Mattias, wiesz, co musimy zrobić?

Chłopiec potwierdził skinieniem głowy. Był teraz blisko dwa lata starszy niż wtedy, gdy przyszedł do kopalni, i przetrwał ten czas wyjątkowo dobrze, a nawet stał się znacznie silniejszy. Ale przecież w jego żyłach płynęła też krew Ludzi Lodu…

– To jednak okropne – powiedział z żalem. – Mam na myśli to, że Seren musiał umrzeć, byśmy mogli urzeczywistnić nasz plan.

Kaleb i Knut pokiwali głowami. Wszyscy trzej odczuwali bezsilny żal i rozpacz po śmierci Sorena, wkrótce jednak dostrzegli w tym swoją szansę. I bardzo dobrze rozumieli, co mały Mattias miał na myśli.

Kaleb otrząsnął się z przygnębienia.

– A ty, Knut? Jak myślisz? Będziesz w stanie pójść?

– Zrobię wszystko, byle tylko się stąd wydostać! A poza tym ręce mam wciąż silne, Bogu dzięki.

– Ciągle jeszcze nie mamy pewności, czy w ogóle uda nam się wyjść tak, jak zaplanowaliśmy – przypomniał Kaleb. – Ale ty, Knut, będziesz miał tyle czasu, ile ci potrzeba. A my ci pomożemy. Mattias będzie cię wspierał z góry, a ja z dołu.

Knut skinął głową.

– Wszystko jest w rękach Boga – rzekł poważnie.

Kaleb nie odpowiedział. Być może sądził, że ta najwyższa instancja powinna była włączyć się już nieco wcześniej.

Ostatnie przygotowania rozpoczęli następnego dnia wczesnym popołudniem. Do pieca wkładali już tylko po kilka cienkich szczap, a gdy po pracy górnicy odeszli, wygasili ogień.

Potem usiedli i czekali. Całkiem bezczynni jednak nie byli. Ze swojej nędznej pościeli przygotowali coś w rodzaju noszy dla Knuta, bo chociaż Mattiasowi udało się zaleczyć rany na rękach i nogach przyjaciela, to jednak był on bardzo osłabiony.

Próbowali jakoś mierzyć czas, ale brakowało im jakichkolwiek punktów odniesienia. Piec wciąż był zbyt gorący.

Mattias ledwo się trzymał na nogach po całym dniu pracy.

– Śpiewaj! – nakazał mu Kaleb. – Śpiewaj, to nie zaśniesz!

I Mattias śpiewał. Okropne piosenki, których nauczył się w kopalni i z których nie rozumiał ani słowa. Śpiewał, a dwaj pozostali przytupywali do taktu i śmiali się z jego dziecinnego głosiku. Dobrze, że rodzina z Grastensholm nie mogła słyszeć jego obecnego repertuaru. Ale by wytrzeszczali oczy! A pewnie i zatykali uszy…

W miarę jak upływały godziny, chłopcy stawali się coraz bardziej zdenerwowani. Piec stygł niesłychanie wolno. A przecież potrzebowali dużo czasu, żeby wydostać się na zewnątrz. Chwilami wydawało im się, że już nadchodzi świt. Zaczynało też robić się przejmująco zimno.

Górnicy mogli niedługo nadejść…

– Teraz – oświadczył Kaleb. – Musimy spróbować. W przeciwnym razie możemy nie zdążyć.

Mattias wczołgał się przez duży otwór do pieca.

– No, i jak tam jest? – zapytał Kaleb.

Głos Mattiasa dudnił głucho:

– Mur jest gorący i na ścianach pełno sadzy, ale dymu już nie ma. Można iść.

– Czy widzisz coś w górze? Jakieś światło?

– Nie. Daj mi łuczywo!

Podali mu, a co prosił.

– Wydaje mi się, że komin jest dość obszerny. Ale końca nie widzę. W każdym razie wyjdziemy stąd całkiem czarni – zakończył ze śmiechem.

– Nie szkodzi – odparł Kaleb spokojnie. – Idziemy?

– Idziemy – potwierdzili jednogłośnie.

– Wciąż nie mamy pewności, czy uda nam się wyjść na zewnątrz – powiedział znowu Kaleb. – Może się nagle okazać, że jest za ciasno albo za szeroko. Otwór komina może być w jakiś sposób zamknięty.

– Możemy też spaść na dół – dodał Mattias. – Czy dużo jeszcze nieszczęść zamierzasz przepowiedzieć?

– Nie – uśmiechnął się Kaleb.- jesteś gotów, Knut?

– Od dawna!

Trochę się natrudzili, zanim Mattias wszedł do komina i mocno uchwycił prowizoryczne nosze, zanim Knut uniósł się trochę na rękach, tak by Kaleb mógł wejść do pieca. W końcu jednak rozpoczęli trudną wspinaczkę po ścianach komina. Zastanawiali się najpierw, czy Kaleb nie powinien iść jako pierwszy i wciągać za sobą Knuta, zgodzili się jednak, że najsilniejszy będzie najbardziej pożyteczny na dole. Podpierając Knuta, ułatwi mu wspinaczkę. Dwaj młodsi czuli się też bezpieczniej, niż gdyby szli na końcu niby porzuceni.

– No a jak tam, Mattias? – pytał Kaleb.

– Na razie dobrze – zapiszczał Mattias, zdyszany i przejęty.

Nie mieli ze sobą łuczywa, bo mogłaby się od niego zapalić sadza w kominie. Wciąż było tu ciepło i czuło się duszny zapach dymu, mimo że ogień wygasili już dawno temu.

Mattias przy każdym kroku starannie wyszukiwał w nierównej ścianie oparcia dla stóp i dłoni. Nie miał pojęcia jak radzi sobie Knut, opierający się tylko na rękach. Zapytał.

– Mam do pomocy tyłek – roześmiał się Knut. – No i Kaleba.

Podejmowane wciąż przez Mattiasa próby podciągania noszy pomagały niewiele. Chłopiec zdawał sobie z tego sprawę. Cały ciężar musiał dźwigać Kaleb.

Tym sposobem posuwali się naprzód. W milczeniu ciężko dysząc, krok za krokiem…

Knut zaczął kaszleć.

– Odpoczynek! – zadecydował Kaleb.

Musieli długo czekać, zawieszeni w pół drogi w nieznanej próżni, dopóki atak kaszlu nie minął. Wtedy ruszyli dalej.

Po chwili Kaleb powiedział:

– Tak, teraz to już nie wrócimy na dół.

– Nigdy w życiu! – zawołał Knut. – Już wolałbym tu skonać, uczepiony ściany!

– Co tam u ciebie, Mattias?

– Zdaje mi się, że komin trochę skręca. Tak, rzeczywiście, czuję to wyraźnie!

– Jak to?

– Lekko się zakrzywia. To pewnie dlatego nie widzieliśmy światła.

– Czy wciąż jest tak samo szeroki?

– Jeszcze nie wiem. W każdym razie łatwiej będzie się wspinać, jeśli okaże się już nie tak pionowy – wołał Mattias piskliwie, a jego głos odbijał się głucho od ścian komina.

– Dzięki Bogu i za to – wydyszał Knut. – Jestem śmiertelnie zmęczony.

– W takim razie odpoczniemy – zadecydował Kaleb.

Mattias siedział bez ruchu przy skośnym załomie komina, oparty plecami o ścianę, i myślał, jak bardzo lubi tych dwóch chłopców w dole pod sobą.

– No, ruszamy dalej – rzekł po chwili Kaleb.

Gdy jednak Mattias miał się wczołgać w przewężenie komina, jęknął zrozpaczony.

– Co tam? Coś sobie zrobiłeś? – zapytał Kaleb.

– Nie, ale tu jest tak ciasno! Nigdy tędy nie przejdziemy!

Z dołu usłyszał westchnienia pełne rozczarowania.

– Jesteś pewien? – wołał Kaleb.

– Ja sam chyba się przeczołgam – odparł Mattias. – Ale co zrobię, jeżeli wyjdę bez was?

Cały Mattias, pomyśleli obaj chłopcy na dole i uśmiechnęli się, choć były to gorzkie uśmiechy.

Wszyscy trzej dobrze wiedzieli, co się stanie, jeżeli jeden z nich wyjdzie na wolność, a dwaj zostaną. Nawet gdyby Mattias jak najszybciej dotarł do Grastensholm, a jego dziadek zrobił wszystko, by ujawnić przestępstwo, to i tak będzie za późno. Żadna komisja nie odnajdzie w kopalni ani Knuta, ani Kaleba. W każdym razie nie odnajdzie ich żywych. Już Hauber i Nermarken zatroszczą się o to! Muszą się stąd wydostać wszyscy trzej, i muszą to zrobić teraz!

– Jeżeli ty zdołasz się przeczołgać, my zrobimy to także – obiecał Kaleb.

– Pod warunkiem, że komin nie zwęzi się jeszcze bardziej – mruknął Knut.

Mattias zacisnął zęby.

– Spróbuję!

– Bardzo dobrze – pochwalił Kaleb. – I mów przez cały czas, jak ci idzie!

Jednego bali się panicznie – świtu! I robotników, którzy przyjdą do kopalni, zobaczą, że piec zimny, a chłopcy zniknęli. Oni zaś, uwięzieni w kominie, albo zostaną ściągnięci na dół, albo uwędzeni, gdy w piecu zostanie rozpalony ogień…

Z sercem podchodzącym do gardła Mattias wcisnął się w wąski otwór.

– O! – zawołał radośnie. – Tylko samo przejście jest takie ciasne. Później robi się znowu przestronniej.

– W porządku! Zatem przejdziemy, prawda, Knut?

– Oczywiście!

Przyjaciele słyszeli jednak, jak bardzo jest zmęczony. Z jego płuc wydobywał się bolesny świst.

Mattias, który miał teraz lepsze oparcie dla stóp, chwycił go mocno i starał się przeciągnąć, Kaleb zaś wygładzał mu ubranie, żeby nie stawiało oporu. Najtrudniej było Knutowi przecisnąć ramiona, a gdy to się udało, reszta poszła już bez trudu. Poobcierał sobie ramiona i biodra, lecz mógł nareszcie trochę odpocząć, a to było najważniejsze.

Gorzej miała się sprawa z Kalebem. W końcu zdecydował się rozebrać do naga i jakoś się przecisnął, choć ryzykował, że jeżeli mu się nie uda, zostanie tam zakleszczony, na zawsze. Ale udało się! Wszyscy trzej znaleźli się po drugiej stronie. Czekali tylko, żeby Kaleb się ubrał.

– Teraz nie mamy już odwrotu – stwierdził Knut.

– To prawda – potwierdził Kaleb cicho.

Mattias, siedzący najwyżej, spojrzał w górę.

– O! – wykrzyknął.

– Co się stało?

– Widzę słabe światło! Daleko w górze. Jest jeszcze noc.

– Cudownie! Cudownie! Widzimy światło, chłopcy! To znaczy widzimy noc!

– Ale…

– Co takiego?

– Nie wiem. Światło jest jakieś takie małe. Zdaje mi się, że na kominie coś leży.

– Co masz na myśli?

– Jakaś sieć czy coś. Kraty!

– Żeby nic do komina nie wpadło, to jasne. Idziemy dalej?

– Tak, oczywiście. Skoro dotarliśmy tak daleko…

Teraz, kiedy wszyscy trzej znaleźli się już w pochylonej części komina, wspinaczka była łatwiejsza. Pochylenie było niewielkie, ale mimo wszystko czuli się nieco pewniej. Musieliby się zresztą bardzo starać, żeby spaść w dół przez ciasne przewężenie. W każdym razie dwaj więksi chłopcy.

Wszyscy jednak zobaczyli wkrótce, że otwór, przez który sączy się światło, jest okropnie wąski. Prostokątny w kształcie i tak ciasny, że nawet Mattias nie zdoła się przez niego przecisnąć!

Zaczynali się naprawdę denerwować. Rozczarowanie paliło w piersiach.

Wkrótce jednak pojęli przyczynę. Komin był znowu lekko wygięty, tym razem w drugą stronę, tak że tylko ostatni jego odcinek celował prosto w niebo. Z dołu widzieli tylko połowę otworu.

Ale Mattias się nie mylił: otwór przykrywała gruba krata.

Próbował ją poruszyć.

– Ani drgnie – jęknął żałośnie.

Przestrzenie pomiędzy prętami były zbyt małe, żeby przez nie przejść. Dwaj czekający niżej chłopcy czuli już zimny powiew nocy. Wsłuchiwali się w pełen grozy świst wiatru, jakby bawiącego się z kratami i cichnącego pod nimi w dole. Kaleb drżał.

– Spróbuj jeszcze raz – powiedział.

Mattias szarpał z całych sił.

– Nie, nie mogę. Ale to chyba nie jest niemożliwe. Może ty sobie z tym poradzisz, Kaleb?

Kaleb chciał spróbować, ale jak zamienić się miejscami w ciasnym kominie, kiedy pomiędzy nimi znajdował się prawie bezwładny Knut?

– Musimy zejść na dół – postanowił Kaleb.

– Aż do końca? – zapytali tamci dwaj stłumionymi głosami.

– Nie, nie. Do tego przewężenia, gdzie komin się odchyla. Tam jest trochę szerzej i łatwiej będzie się poruszać.

Nie pozostawało im nic innego. Z wielką przykrością musieli oddalić się od tej odrobiny matowego nocnego światła i od powiewu świeżego powietrza, pierwszego, jakiego zaznali od lat, ale bez szemrania zaczęli schodzić.

Było to znacznie trudniejsze niż wspinaczka. Niebezpieczeństwo, że spadną, wydawało się większe, zwłaszcza, że Knut zaczynał tracić przytomność. Z trudem wyciągał ręce, które stały się ciężkie jak z ołowiu, a płuca pracowały gwałtownie.

Nie musieli jednak schodzić aż tak nisko, jak to się początkowo zdawało. Już w połowie drogi Kaleb uznał, że można spróbować.

– Mattias, najpierw ty musisz zejść niżej!

Mattias posłuchał natychmiast. Zdenerwowany prześlizgiwał się obok Knuta, który wisiał na rękach, podtrzymywany przez towarzyszy, a potem obok barczystego Kaleba.

– Teraz będziesz musiał sam utrzymać Knuta, Mattias. przygotuj się!

– Dobrze – odparł i drżąc na całym ciele ujął nosze jak mógł najmocniej.

O Boże, jaki ten Knut ciężki! Nie wolno mi się zsunąć, nie wolno, powtarzał w myśli Mattias. Bo przecież jestem taki mały, że mógłbym spaść nawet przez ten wąski otwór. A wtedy bez wątpienia zleciałbym aż do pieca. To zbyt duża wysokość.

I znowu tam? Do tej znienawidzonej kopalni?

Nie, nawet myśli o tym nie był w stanie znieść!

Tymczasem jednak Kaleb znalazł się na górze, silną ręką ujął nosze i ciężar zelżał. Znów zaczęli się wspinać.

– Ja już… już nie mogę – szepnął Knut.

Odpoczywali. Niebo ponad nimi jaśniało tak kusząco. Czy nigdy nie wydostaną się na zewnątrz? Nigdy, nigdy więcej?

Wszyscy trzej wiedzieli bardzo dobrze, że to ich ostatnia szansa. Jeśli im się nie uda, kopalnia stanie się ich domem na wieki. Jak stała się domem Sorena.

Biedny Soren, myślał Mattias. To się przecież mogło równie dobrze przytrafić każdemu z nas.

Jeszcze jedno podciągnięcie i znowu byli na górze. Mattias i Knut usadowili się jak najwygodniej, czy raczej – jak najmniej niewygodnie, Kaleb natomiast zabrał się za kratę.

Słyszeli, jak szarpie ją z całych sił. Mattias chętnie by mu pomógł, ale to niemożliwe. Jego miejsce było przy Knucie.

– No i jak? – pytał co chwila.

– Żebym miał chociaż najprostsze narzędzie, to…

– Ja wziąłem ten mały łom – powiedział Knut. – Żebyśmy się mieli czym bronić w razie potrzeby.

– Knut, jesteś aniołem – oświadczył Kaleb.

– Nie, ale jestem chyba na najlepszej drodze, żeby nim zostać – szepnął Knut, podając przyjacielowi narzędzie.

– Co robisz, Kaleb? – pytał Mattias.

– Chcę zeskrobać zaprawę. Chłopcy, myślę, że się uda! Uważajcie, upadł mi kawałek gruzu!

Gruz trafił Knuta w ramię, ale on tylko jęknął. Mattias zdążył się uchylić. A potem długo nasłuchiwali wszyscy trzej, jak gruz, obijając się o ściany, spadał i spadał, zanim nie wylądował z głuchym pacnięciem na samym dole.

Niepewnie spoglądali na siebie w mroku. I nagle myśl, że oto tam na dole, gdzie spadł kamień, żyli przez tyle lat, wydała im się niepojęta. Marzli, głodowali, cierpieli od ran, płakali z rozpaczy… Ale też i znaleźli piękną przyjaźń.

Kaleb znowu chwycił metalowe pręty.

Całą wieczność później, gdy niebo zaczynało już tracić tę nocną soczystą granatową barwę, pchnął kratę szczególnie mocno. Usłyszeli ostry chrzęst, a chmura pyłu posypała im się na głowy.

– Droga wolna! – oświadczył Kaleb pełnym wzruszenia drżącym głosem.

Mało brakowało, a Mattias byłby wybuchnął płaczem z radości, że się udało.

– Jak jest na zewnątrz? – zapytał.

– Komin nie wydaje się specjalnie wysoki. W każdym razie możemy zeskoczyć. Chodź, Knut!

Kaleb wdrapał się na krawędź muru i wyciągnął rękę po towarzysza. Knut zniknął Mattiasowi z oczu. Ostatnie, co zobaczył, to palce, wpijające się kurczowo w mur. Po czym Knut rozluźnił chwyt i już go nie było. Znalazł się w świecie poza kominem!

Mały Mattias poczuł się tak rozpaczliwie zagubiony i porzucony w tym okropnym kominie, że o mało nie zaczął głośno krzyczeć ze strachu.

Kaleb znowu wyciągnął rękę.

– Prosimy do nas, Mattias.

Błogosławione słowa! Skierował rękę w stronę światła i z pomocą Kaleba podciągnął się w górę.

Poczuł rześkie nocne powietrze i wciągał je łapczywie, głęboko. Przeraził się, jak daleko mają do ziemi, ale za przykładem Knuta chwycił rękami krawędź komina i zawisł na murze.

– A teraz się puść – powiedział Kaleb.

Mattias zamknął oczy i spadł. Było wysoko, to prawda, ale potoczył się miękko po skłonie zbocza. Kaleb na wszelki wypadek położył kratę na dawnym miejscu i skoczył za nim.

Teraz wszyscy trzej stali znowu na twardej, dobrej ziemi. To znaczy Knut leżał, wdychając te wszystkie zapachy, których tak długo był pozbawiony. Płakał tak, że szloch omal nie rozerwał jego nieszczęsnej piersi.

– Chodźmy – przynaglał Kaleb. – Musimy stąd uciekać. Jak najdalej od Kongsberg.

– Ale dokąd? – zapytał Knut. – Ja przecież nie mam domu.

– Do mnie – zawołał Mattias pospiesznie. – Musicie iść ze mną, obaj.

– Tak – zgodził się Kaleb z wahaniem. – Bo ja też nie mam gdzie się podziać. W mojej rodzinie wypycha się pisklęta z gniazda, gdy tylko są w stanie samodzielnie rozwinąć skrzydła. A poza tym to dosyć daleko stąd. Tak, myślę, że teraz najważniejsze to odprowadzić Mattiasa do domu. Żałoba musi tam być wielka.

– I Knut otrzyma tam pomoc – dodał Mattias przejęty.

– O, jak ja was lubię. Obu. Jesteście wspaniali, najlepsi przyjaciele, jakich kiedykolwiek miałem!

Kaleb położył mu rękę na ramieniu i przytulił tak mocno, że aż zabolało.

– Posłuchaj, Mattias, co ci powiem. Knut i ja jesteśmy zwykłymi chłopcami, niczym specjalnym się nie wyróżniamy. Ale braliśmy z ciebie przykład, nie zauważyłeś tego? Nawet nasz język się zmienił. Ty masz taką niezwykłą zdolność, że ludzie przy tobie stają się lepsi.

– Naprawdę? – pytał chłopiec z zakłopotaniem.

– Tak, ja też tak uważam – potwierdził Knut. – Nawet Seren stał się lepszy, od kiedy do nas przyszedłeś. Przedtem wciąż sobie ze mnie kpił, że nie jestem taki silny jak inni. Wszyscy górnicy w kopalni też tak o tobie mówili.

– Ale Hauber nie.

– Nie, Hauber nie… Ale on był dzielny tylko z batem w ręce. Chociaż i u niego parę razy zauważyłem oznaki słabości.

– Ja także – przyznał Kaleb. – I to była twoja zasługa Mattias. Tak, chętnie pójdziemy z tobą do twojego domu i może odpoczniemy tam parę dni.

– Musicie zostać! Jak najdłużej! A nawet na zawsze, gdybyście chcieli.

Kaleb uśmiechnął się.

– Zobaczymy później. Nie chcielibyśmy być dla nikogo ciężarem. Teraz jednak musimy się spieszyć.

– Tak – zawołał Mattias. – Do domu! Do Grastenholm! O, jak się cieszę, że będziecie tam ze mną. Sad… wspaniałe pokoje. I pyszne jedzenie!

– Och, nie mów o jedzeniu – westchnął Knut tęsknie. – Tyle długich lat marzyłem o jedzeniu!

Określili kierunek marszu, orientując się po drzewach i Po jaśniejącym od wschodu niebie, ostrzegającym, że nadchodzi nowy dzień, i rozpoczęli wędrówkę, podtrzymując słaniającego się Knuta.

– Dzień – powiedział Kaleb. – Jakie dziwne słowo? Nie poznam chyba dnia po naszej wiecznej nocy.

– Wielkie nieba, jak my wyglądamy! – śmiał się Mattias, patrząc na przyjaciół w coraz jaśniejszym rozświcie. Był taki szczęśliwy, tak nieprzytomnie szczęśliwy!

– No, powinniśmy unikać ludzi – przyznał Kaleb ze śmiechem. – A gdy trafimy na jakiś potok, byle jak najdalej stąd, urządzimy sobie porządną kąpiel.

– O tej porze roku?

– W takim razie małą kąpiel.

Znowu wybuchnęli śmiechem.

Nocny chłód był dotkliwy, zwłaszcza że solidnie wiało, ale to im nie przeszkadzało, bo przecież w lodowatym wnętrzu góry przywykli do zimna.

Niebo na wschodzie jaśniało coraz wyraźniej. Wkrótce zobaczyli w dole miasto Kongsberg i rzekę Lagen, przez którą musieli się przeprawić.

– W mieście jest most – powiedział Kaleb. – Ale w żadnym razie nie wolno nam tam pójść.

– A tam drugi – zawołał Mattias, pokazując w górę rzeki.

– Mosty oznaczają ludzi – rzekł Kaleb. – Mimo wszystko musimy przedostać się na drugi brzeg. I to przed wschodem słońca. Chodźcie, nie zwlekajmy!

Ciągnęli Knuta w dół po nierównej ziemi i nagich skałach, przez las jodłowy i las sosnowy, odpoczywali i szli, odpoczywali i szli, i w końcu już nie wiedzieli, gdzie się znajdują.

Ale wtedy usłyszeli szum Lagen, więc Kaleb poszedł przodem, żeby zobaczyć, gdzie jest most.

Mattias i Knut czekali, trzymając się za ręce, przepełnieni uczuciem radości, milczący, w otoczeniu potężnych drzew.

Kaleb po chwili wrócił.

– Nie jest źle – powiedział. – Zaszliśmy trochę za daleko na północ.

Przecięli jakąś drogę, ale nikt ich nie widział i skradali się zaroślami wzdłuż brzegu rzeki do kamiennego mostu.

Kaleb odważył się wstać, by zobaczyć, czy może przejść przez most, a jego dwaj towarzysze siedzieli na brzegu i słuchali, jak rzeka szumi, chlupie i pluszcze w szarym rozświcie. Po chwili Kaleb usiadł także.

– Z tamtej strony zbliża się jakiś chłop na furze. Pewnie jedzie na targ do Kongsberg. Zaraz wjedzie na most. Bądźcie cicho!

Skulili się w zaroślach. Mattias wdychał ciężką woń wilgotnej ziemi. O tak wczesnej porze roku zapachów było niewiele, jemu się jednak zdawało, że powietrze jest nimi przepełnione. Odczuwał dużo więcej niż ludzie, którzy codziennie wdychają różne zapachy. Dla niego i jego towarzyszy wszystko było nowe i świeże.

Po chwili usłyszeli stukot kół, skrzypienie furki i końskie kopyta na moście. Jeszcze trochę i odważyli się pobiec na drugą stronę, ciągnąc Knuta między sobą.

– Woda jest wysoka – stwierdził Kaleb, kiedy znaleźli się już na moście. – W Norwegii nastała wiosna!

Szczęśliwi, roześmiali się wszyscy trzej.

Szli potem dalej przez wzgórza na wschód od Lagen. Kaleb prowadził ich, nie dając chwili wytchnienia, bo chciał odejść jak najdalej od Kongsberg, gdzie wszyscy byli mniej lub bardziej powiązani z kopalnią. Zapewne mogliby liczyć na pomoc i połączone z szokiem zrozumienie w mieście, gdyby tylko wiedzieli, do kogo się zwrócić. Ale nie wiedzieli. Najlepiej było stąd uciec.

Knut przystanął.

– Ja czuję… czuję jakieś ciepło na twarzy! I zrobiło się jasno. Tak jasno! Czy to…?

– Słońce. Światło, dzień. Wolne, otwarte niebo. Tak, słońce już wzeszło, Knut – powiedział Kaleb, a jego głos zdradzał, jak bardzo jest wzruszony. Światło raziło nienawykłe do blasku oczy jego i Mattiasa.

– Słońce? Naprawdę słońce? Naprawdę?

Knut osunął się na kolana, a przyjaciele poszli za jego przykładem. Klęczeli tak długo, zwracając twarze ku słońcu. Mattias i Knut złożyli ręce jak do modlitwy.

Żaden nie powstrzymywał łez i żaden ich się nie wstydził.

ROZDZIAŁ V

Gdy szli potem dalej po porośniętych lasem wzgórzach gdzie wciąż jeszcze na północnych zboczach leżał śnieg, Kaleb powiedział:

– Dużo czasu przyszło nam spędzić tam na dole.

– Tak – potwierdził Knut. – Mattias blisko dwa lata. Ty, Kaleb, cztery, a ja pięć długich, piekielnych lat. Nikt nie wytrzymał tak długo jak my. Widziałem wielu małych chłopców, którzy przyszli do kopalni i umarli. Nikt stamtąd nie wyszedł. Nikt, oprócz nas.

Znowu się śmiali, lecz spoza tego śmiechu przebijał żal po tych wszystkich, którym nie udało się wydostać.

– Gdzie my jesteśmy? – zapytał Mattias.

Przystanęli i zaczęli się rozglądać. Chłopcy nie zdawali sobie sprawy z tego, że zaszli już za daleko na północ i że znajdą się w Sigdal, jeśli nadal będą się posuwać w tym kierunku. Żaden z nich nie wiedział, gdzie, w stosunku do Christianii, leży Kongsberg.

Sigdal jednak i inne okoliczne miejscowości znajdowały się jeszcze zbyt daleko, by mogli je widzieć.

Tymczasem dostrzegli co innego.

W pewnej chwili Kaleb zapytał:

– Czy widzisz dach tam wysoko na wzgórzu przed nami?

– Widzę.

– Ja myślę, że to szałas. Spróbujmy się tam dostać. Dasz radę, Knut?

– Dam radę wszystkiemu.

Kaleb i Mattias byli jednak pełni obaw. Knut musiał coraz częściej przystawać, by się wykaszleć, a Mattias nieustannie poprawiał jego bandaże. Stopy krwawiły.

Knut mimo wszystko nie dawał za wygraną.

Mattias znosił życie w kopalni zdumiewająco dobrze. Oczywiście, że na całym ciele miał pełno blizn i ran, oczywiście, że kilkakrotnie chorował, raz nawet bardzo poważnie na zapalenie płuc. Krew Ludzi Lodu jednak nie poddaje się łatwo. A tę krew Mattias odziedziczył po swoim ojcu, Taraldzie, który z kolei przejął ją od matki Liv, a poprzez nią od najbardziej wartościowego z nich wszystkich, Tengela Dobrego. To, co Tengel przekazał swojemu potomstwu – ta siła, wytrzymałość, odwaga i miłość bliźnich – trudno przecenić. Także przodkowie Mattiasa nie spokrewnieni z rodem Ludzi Lodu należeli do niezwykle wartościowych ludzi. Jak jego matka Irja, dziadek Dag Meiden, prababka Charlotta Meiden, a zwłaszcza matka jego babki – Silje!

Czy więc należy się dziwić, że Mattias był takim wspaniałym chłopcem?

Kaleb okazał się niezwykle silny. Zniósł te cztery lata w kopalni bez większych szkód. Kamienie spadały mu na głowę, ręce miał pokryte bliznami, paznokcie niemal zupełnie zdarte, ale to wszystko drobiazgi.

Wszyscy trzej wiedzieli jednak bardzo dobrze, że podstawą tego, iż zdołali przetrwać tak długo w tym wilgotnym, zimnym i ciemnym piekle, było współdziałanie. Troskliwość, pomoc i pociecha, jaką sobie dawali, gdy któryś doznał krzywdy lub stracił chęć do życia. Nieustanna czujność, by żaden z towarzyszy nie zapomniał o ostrożności, co w ich trudnej pracy było najważniejsze.

Wciąż jeszcze nie do końca pojmowali swoje szczęście – że są wolni!

Dotarli do szałasu późnym popołudniem.

– Czy naprawdę możemy wejść do środka? – zapytał Mattias niepewnie, gdy Kaleb zerwał zamek.

– Potrzeba nie zna prawa – odparł tamten. – Musimy przed nocą znaleźć się pod dachem, a tutaj o tej porze roku nikt nie przyjdzie. Widzisz, na śniegu nie ma żadnych śladów, szopa na drewno też jest pusta, widocznie zabrali wszystko przed zimą. Zresztą zimą opał przewozi się na saniach, a teraz śnieg już prawie zginął.

W szałasie znaleźli suche szczapy na opał, a pod sufitem wisiały cztery piękne wędzone szynki i dwa udźce baranie. Znaleźli też zapas mąki i wiele innych pożytecznych rzeczy.

– Myślę, że nikt nie będzie miał nam za złe, jeśli weźmiemy trochę jedzenia – powiedział Kaleb. – To normalne, że ludzie w potrzebie korzystają z zapasów.

– Możemy za wszystko zapłacić, jak tylko dojdziemy do domu – dodał Mattias, który zawsze chciał postępować właściwie.

– Tak będzie najlepiej – zgodził się Kaleb.

Zagrzał wody w dużym saganku, po czym wszyscy umyli się w małej beczułce. Jeden po drugim zostali wyszorowani wiechciem z brzozowych gałązek i otuleni w skóry, jakie znaleźli na pryczach, podczas gdy ich podarte, lecz teraz czysto wyprane ubrania suszyły się nad paleniskiem.

Siedzieli potem, owinięci w skóry, i spożywali prawdziwy posiłek, przyglądając się sobie nawzajem, śmiali się i rozkoszując swoją sytuacją.

– Aha, więc to tak wyglądasz, kiedy zedrzeć z ciebie czarną powłokę brudu, Mattias? – powiedział Kaleb. – Nie wiedziałem, że masz rude włosy!

Knut uśmiechał się.

– Zawsze myślałem, że jesteś zabłąkanym aniołem, Mattias. Teraz już tak nie myślę. Bo rudowłosych aniołów… Nie, takich nie ma!

– Więc ty mnie widzisz? – ucieszył się Mattias.

– Nie – odparł Knut. – Widzę, że tam siedzisz. poruszasz się od czasu do czasu. Ale nic więcej.

– To się poprawi, zobaczysz – pocieszał go Mattias. – Musisz jeść dużo tłuszczu, Tarjei wciąż tak mówi. To dobre na oczy. Tarjei zna się na takich sprawach. On uleczy wszystkie twoje choroby natychmiast, jak tylko przyjdziemy do domu.

– Kaszel też?

– Oczywiście! Wszystko!

Kaleb spuścił wzrok, by Mattias nie mógł w nim dostrzec lęku i współczucia.

– Tam na dole nawet nie można się było domyślać, że masz takie jasne włosy, Kaleb – śmiał się Mattias. – I jesteś już całkiem dorosłym mężczyzną!

– No, siedemnaście lat to chyba jeszcze nie tak dużo.

Mattias przyglądał się z podziwem muskułom, napinającym się pod skórą na rękach Kaleba. Sympatyczna twarz młodzieńca wyrażała siłę, a oczy miał zdumiewająco niebieskie. Delikatny jasny zarost pokrywał, czy raczej miał z czasem pokrywać, brodę i skórę nad górną wargą.

Knut, niestety, na odwrót, przedstawiał smutny widok. Popielato blond włosy powypadały mu kępkami, całą twarz pokrywały duże, zaskorupiałe pryszcze, oczy miał matowe, ciało wychudłe z zapadniętą klatką piersiową. Kolana popuchły mu od reumatyzmu, a na ręce i nogi wprost trudno było patrzeć, całe były w ranach głębokich aż do kości.

Tarjei będzie się musiał napracować, myślał Mattias z lękiem.

– Uff, jakże my wyglądamy – westchnął. – Bladzi, z czarnymi bruzdami na całym ciele. Chyba nigdy się nie domyjemy.

– O, nie będzie tak źle. Jeszcze kilka takich porządnych kąpieli i już – powiedział Kaleb.

– Pewnie – prychnął Knut. – Będziemy czyści, bo zedrzesz z nas całą skórę, jeśli nie przestaniesz tak szorować.

– Zło należy wykorzeniać za pomocą zła – drażnił się z nim Kaleb. – Mogę wam jednak zagwarantować, że ani jedna wesz, ani jedna pchła nie uszła z życiem.

Syci i szczęśliwi ułożyli się do snu. Mattias leżał, nie śpiąc, i marzył, jak będzie wyglądał jego powrót do domu…

Knut miał ciężką noc. Cierpiał bardzo, więc żaden z towarzyszy też nie spał wiele. Obaj zdrowi pełnili przy nim na zmianę dyżury.

O brzasku jednak zasnął, a gdy w ciągu dnia zaświeciło słońce, zrobili mu przed szałasem wygodne legowisko ze skór ułożonych na starych saniach.

Czuł się tam wspaniale, mrużył na wpół oślepłe oczy do słońca i rozkoszował się ciepłem.

Ze względu na Knuta zostali w szałasie przez wiele dni. Mieli zbyt dużo poczucia odpowiedzialności, by ciągnąć go znowu w drogę. Podobnie jak Mattias i Kaleb dostał zdrowej, brązowej opalenizny na twarzy od wiosennego słońca i wyglądało na to, że w miarę upływu czasu jego stan się poprawia.

Mattias nie bąknął nigdy ani słowa o tym, jak trudno mu było znieść to opóźnienie. Siadywał natomiast często na saniach obok przyjaciela i fantazjowali obaj na temat, co będą robić, kiedy Knut wyzdrowieje. Bo bez niego nie mogli wyruszyć w dalszą drogę, taka myśl nigdy by Mattiasowi nie przyszła do głowy! Wciąż zapewniał, że Knut wygląda dużo zdrowiej, a ten przyznawał mu rację. Czuł się o wiele silniejszy, nie kaszlał już tak strasznie przez ostatnie noce, no i patrzcie na ręce! Rany prawie się zagoiły, wyczuwał to.

Kaleb słyszał ich rozmowy, lecz nie mówił nic. Tylko oczy miał wciąż smutne. On znał przebieg piersiowej choroby, widział nienaturalne rumieńce na policzkach Knuta…

– Taki jestem szczęśliwy – wzdychał Knut. – Nigdy nie wierzyłem, że takie marzenie może się spełnić! Wystaw twarz do słońca, Mattias! Czujesz, jak grzeje?

A mały Mattias cieszył się wraz z nim.

Tak mijały pełne słońca dni na hali. Nie wiedzieli, że tymczasem nadeszła i minęła Wielkanoc, zresztą wcale ich to nie martwiło.

– No, niedługo możemy ruszać dalej – powiedział kiedyś Kaleb. – Jeszcze kilka dni i będziesz w stanie iść, Knut.

– Oczywiście – zapewniał chory.

Następnego dnia Kaleb stwierdził, że zaczyna wiać.

– Musimy przenieść Knuta do szałasu – powiedział.

– Tak, Kaleb. Słyszysz wiatr w koronach drzew? Słyszysz, jak zawodzi i płacze?

– Wiatr zawsze zawodzi i płacze – odparł Kaleb.

Słońce wciąż przygrzewało, więc pozwolili Knutowi, dobrze opatulonemu w skóry, zostać na dworze jeszcze trochę.

– To tylko łagodny, wiosenny wiatr wieje w górach – powiedział. Chciał poczuć na twarzy jego podmuch.

I właśnie tam, na zalanym słońcem zboczu, Knut umarł.

Kiedy chłopcy przyszli, żeby go zabrać do szałasu, leżał zwróciwszy swoje nie widzące oczy ku ukochanemu słońcu a na wargach miał spokojny uśmiech.

Pochowali go w lesie na małej polance, a na grobie postawili drewniany krzyż.

– Jakie to niesprawiedliwe – szlochał Mattias. – Akurat teraz, kiedy już mu było lepiej!

Kaleb położył dłoń na ramieniu przyjaciela.

– Knut nigdy by nie wyzdrowiał, Mattias – powiedział z oczyma pełnymi smutku. – On był umierający już tam, w kopalni. Wiedziałem o tym.

– A mimo to zabrałeś go ze sobą?

– A ty byś go zostawił, gdybyś wiedział, że umiera?

– Nie. Właśnie dlatego zrobiłbym wszystko, żeby go stamtąd wyciągnąć.

– No więc ja myślałem dokładnie tak samo. To z jego powodu trzeba było się spieszyć. A z twojego powodu musieliśmy stamtąd wyjść. Ty naprawdę nie miałeś w kopalni nic do roboty. Zresztą z mojego powodu także, ponieważ jestem już dorosły i nie mogłem być używany do tego co przedtem, a przecież oni by mnie nie wypuścili na górę, to by było dla nich ryzykowne. Znalazłem się więc w bardzo niebezpiecznej sytuacji. A poza tym tak strasznie bym chciał przeżyć coś w tym życiu, sam rozumiesz.

– Tak – szepnął Mattias zdławionym ze wzruszenia głosem. – Jesteś wspaniałym człowiekiem, Kaleb.

– I to ty mówisz, mały promyku – uśmiechnął się Kaleb i zdjął dłoń z jego ramienia.

Już następnego dnia opuścili szałas na hali, przedtem jednak Mattias napisał list i zostawił go na stole. Kaleb ani czytać, ani pisać nie potrafił, umiejętności Mattiasa zaś były żałośnie skromne. Miał przecież tylko osiem lat, gdy jego nauka została brutalnie przerwana.

Drogi Panie właścicielu! Wybacz, że my zjedliśmy całe szynki i Kaleb upiekł chleb z mąki, ale musieliśmy, bo Knut umierał, i to zrobił na dworze, kiedy świeciło słońce. My go pochowaliśmy na polanie, niech pan będzie dobry położyć kwiaty na grobie jak będą i może ksiądz się pomodli. my by chcieli zapłacić wam za to co my zrobiliśmy i my dajemy wam adres mojego ojca majątek garstencholm grastencholm parafia. Akershus. dziękujemy za wszystko i wybacz. Mattias Meiden.

– Dobrze tak? – zapytał, przeczytawszy to, co napisał.

– Wspaniale! – pochwalił Kaleb.

Starannie posprzątali po sobie i zamknęli drzwi najlepiej jak mogli.

– Ale ja nie wiem, gdzie leży Grastensholm – powiedział Kaleb. – Akershus jednak leży w pobliżu Oslo, prawda?

– Koło Christianii, tak się to teraz nazywa.

– No tak, Christiania. – Kaleb westchnął. – Musimy się tam dostać. Myślę, że powinniśmy iść w tę stronę, w którą szliśmy od początku. W końcu kogoś zapytamy. Gdzieś przecież musimy spotkać ludzi.

– Myślisz, że Hauber i Nermarken nie polują na nas?

– Tak daleko od kopalni chyba nie. Ale na pewno są mocno wystraszeni.

Mattias skinął głową. Tym razem nie powiedział „biedacy”. O Hauberze ani Nermarkenie nie mógł tak myśleć. Dla tego, co zrobili Knutowi, nie znajdował wybaczenia.

Szli długo przez pustkowia, nigdzie nie dostrzegając ni śladu ludzkich osiedli. Mattiasa zaczynała opuszczać odwaga. Zdawało mu się, że jakaś zła siła nie pozwala mu wrócić do domu. Od tamtego dnia, kiedy obudził się na tratwie, sam, a wokół było tylko morze i bezbrzeżna pustka, wciąż napotykał przeszkody. Teraz, gdy powrót do domu zdawał się być tak bliski jak nigdy dotychczas, po prostu błądzili. Może nawet oddalali się od Grastensholm? Może szli z powrotem w stronę kopalni i za następnym wzgórzem spotkają Haubera?

Ta myśl sprawiała, że panika ogarniała go wciąż powracającymi falami.

Nocami układali się do snu, skuleni w jakimś osłoniętym od wiatru miejscu w lesie, i budzili się sztywni z zimna. Już nie codziennie świeciło słońce. Kiedyś złapała ich burza śnieżna, która pokryła wzgórza grubą warstwą białego puchu, a nad lasem zaległa ta osobliwa niemal dzwoniąca w uszach cisza i pustka, która spływa na ziemię wraz ze śniegiem. W ciągu dnia jednak śnieg stopniał.

Chłopcy nie zdawali sobie sprawy, że idą górą, wzdłuż szerokiego łańcucha wzgórz. Ta wędrówka zabrała im wiele dni.

Wreszcie w swoim szaleńczym marszu przez nieznany kraj dotarli do jakiejś doliny.

I nareszcie zobaczyli domy.

W tym czasie chleba, który Kaleb upiekł ze znalezionej w szałasie mąki, już dawno nie miel. Byli tak głodni, że mogliby zjeść własne buty, gdyby jakieś buty mieli. Teraz owijali tylko nogi szmatami.

Weszli do najbliższego domu, poprosili o kubek mleka lub czegokolwiek do jedzenia i jednym tchem zapytali o drogę do Grastensholm.

Gospodyni, która najwyraźniej nie miała zwyczaju dawania niczego żebrakom ani włóczęgom, raz po raz spoglądała na Mattiasa i wsłuchiwała się w jego piękną mowę, choć teraz skażoną już nieco prostą mową górników. Potem bez słowa przyniosła mleka i kaszy i ustawiła to przed chłopcami na stole.

Kiedy najedli się już do syta, zapytała, co taki chłopiec jak Mattias robi na wiejskich drogach.

Kaleb odpowiedział w jego imieniu:

– Stało się nieszczęście i chłopiec znalazł się daleko od rodziny. Teraz próbujemy odnaleźć jego dom. Słyszeliście taką nazwę, matko?

Nie, gospodyni nigdy o Grastensholm nie słyszała.

– Ale jak to jest gdzieś koło Christianii, to…

– Tak, to tam – wykrzyknął Mattias uradowany.

– W takim razie musicie zejść dalej w dolinę. Zaszliście za daleko na północny wschód. To jest dolina Fla w Hallingdal. Powiadacie, że przeszliście przez zachodnie wzgórza? W takim razie dziękujcie Bogu, że nie spotkaliście niedźwiedzia! Ale one pewno jeszcze śpią.

Kaleb uśmiechnął się przelotnie.

– Ja prowadzę ze sobą anioła stróża.

Podziękowali i ruszyli w drogę z nową nadzieją i nowymi siłami, zaopatrzeni w mały węzełek.

W południowej części doliny spotykali zabudowania, położone w znacznej odległości jedne od drugich. Przez dłuższy czas wędrowali wzdłuż dużej rzeki i tu szło im się dobrze, potem jednak musieli porzucić rzekę i znaleźli się w jakimś nieprzyjaznym otoczeniu. Przestraszyli się, nie mogąc znaleźć drogi. Znowu przed nimi rozciągał się las. Chyba ponownie zabłądzili. Chociaż i przedtem tu, po zachodniej stronie rzeki, żadnej wyraźnej drogi nie było, to przynajmniej rzeka stanowiła jakiś punkt odniesienia. Teraz jej zabrakło.

Mattias, śmiertelnie znużony, usiadł na ziemi.

– Gdzie przenocujemy? – zastanawiał się przygnębiony.

Kaleb widział, jak bardzo chłopiec jest zmęczony i przemarznięty.

– Pójdziemy jeszcze trochę, a kiedy napotkamy jakąś chłopską zagrodę, wejdziemy i poprosimy, by nam pozwolono przenocować w oborze.

Mattias skinął głową i wstał pełen zwątpienia. Już bardzo dawno temu po raz ostatni widzieli zabudowania, a szanse na to, by mogli dojść do jakiejś osady przed nocą, były niewielkie.

– Musimy znowu odnaleźć rzekę – powiedział Kaleb chcąc dodać małemu przyjacielowi odwagi. – Nad rzeką zawsze jest więcej możliwości.

Wędrowali dalej na sztywnych ze zmęczenia nogach i Kaleb nie powiedział ani słowa, kiedy Mattias wsunął swoją dłoń w jego rękę.

Tego wieczora jednak szczęście im sprzyjało. Zaczynało już zmierzchać, kiedy znowu usłyszeli szum rzeki, a wkrótce potem dostrzegli światło jakiejś zagrody. Byli tak zmęczeni, że nawet nie zapytali o pozwolenie. Weszli po prostu do obory i natychmiast zasnęli zagrzebani w sianie.

Ostatnie zadanie, jakie Mattias wyrzekł tego wieczora, brzmiało:

– Kaleb, a co będzie, jeżeli nie odnajdziemy Grastensholm? My chyba nigdy nie dojdziemy do domu.

– Ależ oczywiście, że dojdziemy!

Pierwszy raz słyszał rezygnację w głosie Mattiasa. To nim wstrząsnęło. Mattias, który był samą pogodą i jasnością!

Zrozumiał też, jak bardzo jego własna odwaga była uzależniona od spokojnego, pogodnego wsparcia Mattiasa. Jeśli chłopiec straci wiarę… na czym on wówczas się oprze?

– Wszystko będzie dobrze, Mattias – powiedział jeszcze, ale sam słyszał, jak niepewnie to zabrzmiało.

Wyglądało jednak na to, że nawet te puste słowa uspokoiły malca. Nad własną przyszłością Kaleb specjalnie się nie zastanawiał. Uciekł z kopalni, to było najważniejsze. Teraz powinien zatroszczyć się przede wszystkim o to, by Mattias wrócił do domu. To mu naprawdę leżało na sercu. A potem znajdzie się i dla niego jakaś rada. Był młody i silny, miał przed sobą całe Życie, wolne i niezależne.

To był boski dar dla kogoś, kto spędził cztery lata zamknięty w ciemnicy!

Las, który musieli przebyć następnego dnia, nie był zbyt rozległy. Napotkali też most na rzece, przeszli na drugą stronę i znaleźli się w jasnej, otwartej okolicy Ringerike.

Od długiej wędrówki po twardych wiejskich drogach Mattiasowi porobiły się pęcherze na stopach. Nie narzekał, lecz Kaleb widział, że każdy krok jest dla niego udręką. Ale dzielnie brnął dalej. Widocznie pęcherze prócz bólu stóp mają też inne działanie…

Niebawem dotarli do jakiejś większej osady.

Kaleb zapytał pierwszego napotkanego człowieka o Grastensholm.

Chłop drapał się w kark. Nie, on nie wie, ale niech zapytają sędziego, co przyjechał tu dzisiaj na rozprawę, on jest z Akershus.

Mattias ożywił się.

– To on musi znać dziadka! Gdzie on jest?

Chłop pokazał im duże obejście, wyglądające na plebanię. Rozstrzygają tam dzisiaj zadawniony spór, a wrogość przeciwników jest straszna, wyjaśniał im ze złośliwą radością stojącego z boku obserwatora.

Chłopcy poszli na plebanię. Widocznie trafili na przerwę w rozprawie, bo sień pełna była rozdyskutowanych chłopów. Nikt nie zauważył dwóch obszarpańców którzy cicho wślizgnęli się do środka.

W dużej sali jadalnej probostwa, przerobionej teraz na pomieszczenie sądowe, siedział asesor pogrążony w poważnej rozmowie ze swymi współpracownikami. W pobliżu gromadka mężczyzn roztrząsała coś przyciszonymi głosami.

Drzwi w końcu sali otworzyły się mimo gwałtownych protestów odźwiernego i asesor usłyszał dziecięcy głos, wołający piskliwie w najwyższym podnieceniu:

– Dziadek! To jest dziadek, Kaleb! Chodź!

Baron Dag Meiden spojrzał zirytowany. Kto tu przeszkadza…? Dopiero wtedy zrozumiał, że wołanie odnosi się do niego.

Dziadek? Teraz jest dziadkiem tylko dla jednego – dla Kolgrima. A to nie jest jego głos…

Dwaj niewiarygodnie nędznie ubrani chłopcy wbiegli do sali, a odźwierny nie zdołał ich zatrzymać. Oczy wszystkich skierowały się na intruzów. Starszy z chłopców, należałoby raczej powiedzieć: młodzieniec, z pewnym wahaniem podążał za mniejszym, który pędził przed siebie z rozpromienioną twarzą.

– Dziadku!

Dag Meiden poczuł bolesne ukłucie w sercu. To nie może być…

Nie, nie wolno sobie pozwolić na nadzieję, bo rozczarowanie będzie straszne.

Ale te miedziane włosy – już nie tak kręcone jak dawniej – rysy twarzy, oczy, które tylko Mattias…

O Boże, to on!

– Mattias! – krzyknął łamiącym się głosem. Przez moment pokój zawirował wraz z nim, w oczach mu pociemniało, lecz wkrótce wszystko minęło.

W następnej chwili trzymał już chłopca w ramionach a ten jednym tchem wyrzucał z siebie jakieś niepojęte słowa o kopalni i Knucie, o Kalebie i kominie, bez ładu i składu.

W końcu Dag się opanował. Głośno wyczyścił nos i drżącym głosem wyjaśnił zebranym, że ten chłopiec to jego wnuk, który zaginął przed dwoma laty i którego wszyscy mieli za zmarłego. Potem przywitał się z Kalebem, bardzo zażenowanym, gdy Mattias wychwalał go pod niebiosa. Następnie odprowadził chłopców do kuchni, gdzie ich nakarmiono, gdy tymczasem on kończył rozprawę szybciej niż mu się kiedykolwiek przedtem zdarzyło i w bardzo jak na niego niezwykły sposób. (Ale bardzo sprawiedliwie, bo Dag Meiden znał swój fach.)

Po wszystkim usiadł w kuchni przy obu głodnych oberwańcach i usłyszał nieco bardziej składny opis tego, co się stało. Był taki szczęśliwy i wpatrywał się jak urzeczony we wnuka, który był teraz znacznie szczuplejszy niż dawniej, ale sprawiał wrażenie krzepkiego i silnego. Jego paznokcie były w katastrofalnym stanie, w oczach jednak miał to samo życiodajne ciepło co przedtem. Drugiego chłopca także natychmiast polubił. Dag rozumiał, jak wielką podporą był Kaleb dla Mattiasa.

– I mam muskuły, dziadku! Zobacz!

Malec podciągnął postrzępiony rękaw i z niezmierną dumą pokazał niedużą, twardą kulkę na ramieniu. Dziadek podziwiał, zachwycony.

Nagle Mattias spoważniał.

– A Kolgrim, dziadku? Ca się z nim stało?

– Kolgrim? Ma się chyba dobrze.

Mattias odetchnął z ulgą.

– O, Bogu dzięki! Więc mimo wszystko wrócił do domu? Taki byłem o niego niespokojny i smutny. Bałem się, że utonął. I nie zobaczył tańczących ryb. Jaka szkoda.

– Utonął?

Tak więc Dag usłyszał także i tę historię, a na jego twarzy malowało się coraz głębsze przygnębienie.

Czyli jednak Irja i Liv, i Cecylia, ba, nawet Meta słusznie bały się najgorszego! Może naprawdę kobiety mają więcej intuicji niż mężczyźni?

Kolgrim…

Myśl o nim sprawiała dziadkowi nieznośny ból. Bo także starszego chłopca, urodzonego w tak dramatycznych okolicznościach, darzył głębokim uczuciem.

Właściwie Dag miał zamiar przenocować na probostwie, teraz jednak nie mógł odkładać powrotu do domu. O Boże, móc wrócić do Grastensholm z tym dzieckiem! Zresztą sąd zakończył już pracę, więc nic go tu nie zatrzymywało. Wsadził obu chłopców do powozu i ruszyli prosto do domu. Woźnica poznał oczywiście, Mattiasa i wzruszony ocierał ukradkiem łzy. Będzie co opowiadać żonie. I wszystkim innym. Przecież on pierwszy dowiedział się o powrocie chłopca!

Gdy mieli wsiadać do pięknego powozu, Mattias zapewnił:

– My się umyliśmy bardzo starannie, dziadku, i ubrania wypraliśmy. Myślę, że nie mamy na sobie żadnego paskudztwa.

– Widzę, że jesteście czyści – powiedział Dag. – Nie przejmuj się niczym.

– Proszę mi powiedzieć, panie asesorze – zapytał Kaleb po drodze – czy można będzie coś zrobić z tym Hauberem? I Nermarkenem? Żeby się takie rzeczy z dziećmi nie powtarzały?

– Bądź pewien, że zrobię co w mojej mocy! Ale przede wszystkim chciałbym się zająć w ogóle problemem pracy dzieci w kopalniach w całym kraju. Wierz mi, nie wiedziałem, że coś takiego w ogóle ma miejsce!

Kaleb skinął głową:

– Wielokrotnie myślałem, że jeżeli kiedykolwiek uda mi się stamtąd wyjść, będę się starał ulżyć dzieciom, które muszą pracować. Ale co może zrobić taki człowiek jak ja? Brak mi wykształcenia.

– To akurat nietrudno będzie nadrobić – powiedział Dag. – Wasz przykład jest wyjątkowo dramatyczny, ale myślę, że w wielu miejscach dzieciom dzieje się krzywda. Teraz jednak ci nikczemnicy zobaczą, z kim mają do czynienia. Nikt bezkarnie nie może skrzywdzić mojego wnuka!

– Ale musimy pomóc Olavesowi, dziadku. On uratował mi życie!

– Tak, uratował – rzekł Dag z goryczą. – Tylko po to, żeby cię wpakować da kopalni, bo mógł na tym zarobić. Ale myślę, że tej kanalii pozwolimy pójść własną drogą, Mattias, mój chłopcze o gorącym sercu.

Kaleb uśmiechnął się do asesara ponad głową chłopca. z tą ostatnią uwagą zgadzał się bez zastrzeżeń.

W Grastensholm Kolgrim w dalszym ciągu chodził za Tarjeim, niemal nie spuszczając go z oczu. Po tamtym odkryciu na strychu był jak odmieniony. Oczy płonęły mu trudną do ukrycia niecierpliwością. W końcu kiedyś Tarjei będzie musiał robić użytek z tego dużego zbioru, o którego istnieniu Kolgrim wiedział.

Wciąż jednak się na to nie zanosiło.

Tarjei straszył wyjazdem. Kolgrim popadał w desperację. Przychodziły mu do głowy najdziksze pomysły.

I wreszcie na dwa tygodnie przed wyjazdem Daga do Ringerike wpadł na coś, na co powinien był wpaść, tak sądził, już wiele lat temu.

Należał przecież do wybranych wśród Ludzi Lodu, a dotychczas nie ujawniły się w nim jeszcze żadne talenty, które by na to wskazywały. Nic poza wymyślną złośliwością.

A dotknięci bywali przecież jasnowidzami. Umieli czarować, rzucać uroki, posiadali władzę nad ludźmi, potrafili kierować ich myślami…

Kolgrim wpadł we wściekłość. Dlaczego on nie ma takich talentów?

Potem jednak zaczął się nad tym zastanawiać nieco spokojniej. Czy kiedykolwiek starał się w sobie te umiejętności odnaleźć? Nie, nic takiego nie robił. Naburmuszony siedział tylko i czekał, aż pojawią się same.

Byłoby przecież dziwne, gdyby i on nie potrafił czegoś takiego!

Muszę zdobyć skarb, myślał.

Ale w jaki sposób?

Nie miał się kogo poradzić. Dotychczas dotknięci przekazywali wiedzę sobie nawzajem. Kolgrim jednak, a przed nim Trond, nie miał się do kogo zwrócić. Tengel odebrał sobie życie, tak że Kolgrim nie mógł się od niego niczego nauczyć. Żebym tylko miał te czarodziejskie środki, to bym przy ich pomocy znalazł… Co by znalazł? Czarodziejskie środki?

Nie, jego myśli krążą jak błędne.

Gdybym się jednak na tym skupił całą siłą woli, może skarb sam by się jakoś znalazł?

Postanowił spróbować.

Wieczorem w swoim pokoju rozpoczął z drżeniem serca pierwszą prawdziwą próbę czarowania.

Nigdy nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia na widok pustego łóżka Mattiasa pod drugą ścianą. To była nieistotna sprawa.

Zatrzasnął drzwi, pogasił wszystkie światła i usiadł skulony.

– Chodź – szeptał. – Chodź, skarbie, chodź!

Nie spuszczał wzroku z jasnej szpary pod drzwiami. Jakby się spodziewał, że jakiś mroczny cień przemknie tam w księżycowej poświacie. Skarb…

Było coś hipnotyzującego w jego głosie. Siedział tak co najmniej godzinę, powtarzając wciąż te same słowa jak mały czarownik z odległej przeszłości, skurczony, ze złym błyskiem w oku.

Słyszał, że gdzieś skrzypnęły jakieś drzwi, i zamarł. Ale nie stało się nic więcej.

Rozczarowany, wściekły na duchy, które nie chcą z nim współpracować, i na cały ten zgniły świat, położył się w końcu do łóżka.

W nocy rzuca¦ się niespokojnie. Słyszał jakieś szepty.

– Chodź!

Początkowo sądził, że to echo jego własnych zaklęć, wkrótce jednak ukazała się także twarz. Szelmowska, skora do śmiechu twarz, gotowa pożartować ze zdolnymi krewniakami.

– Chodź! – powiedział głos.

To była Sol, babka Kolgrima, taka jak na portrecie w hallu domu w Lipowej Alei. Teraz jednak poruszała ustami i przewracała oczami.

– Chodź!

Potem zniknęła.

Kolgrim po przebudzeniu pamiętał tę zjawę bardzo dobrze. Im dłużej w ciągu dnia o tym myślał, tym bardziej go to zastanawiało.

Po południu rodzina z Lipowej Alei przyszła do Grastensholm z wizytą. Are, Tarjei, Brand, Matylda i mały Andreas. Wszyscy zebrali się w dużym salonie.

Kolgrim wymknął się ukradkiem.

W hallu w Lipowej Alei panował półmrok. Ostatnie promienie słońca padały na witraż i rzucały mistyczne barwne refleksy na podłogę i ścianę naprzeciwko okna.

Uważnie studiował wszystkie portrety.

Tajemnicze oczy Sol patrzyły na niego bez wyrazu.

Ale to one wzywały go we śnie.

Obejrzał starannie ramy portretów. Wszystkie były takie same. Podszedł bliżej i zaczął dotykać płótna.

Tu wyczuwał różnicę!

Płótno innych obrazów ustępowało pod dotknięciem, póki się nie oparło o ścianę. Płótno na portrecie Sol było napięte.

Podniecony przesuwał dłonią po ramie. Palce nerwowo badały krawędzie. Jeszcze nie miał odwagi wierzyć, że coś znalazł.

Tam!

Był tam ukryty zameczek, tak maleńki, że z początku niczego nie zauważył.

Nacisnął i zamek odskoczył.

Obraz się poruszył! Całe malowidło wraz z ramą zsunęło się w dół… a za nim ukazały się drzwi.

Jeśli są zamknięte na klucz, to umrę z rozpaczy, pomyślał Kolgrim.

Ale drzwi nie miały zamka. Dość łatwo pozwoliły się otworzyć.

Kolgrim wstrzymał dech.

W hallu było ciemno, ale w pomieszczeniu za obrazem jeszcze ciemniej. Wytrzeszczał oczy, jak mógł, i wkrótce dostrzegł tam coś w rodzaju skórzanego worka, wypełnionego jakimiś przedmiotami.

Wsunął rękę do worka i wyjął jeden z tych przedmiotów.

Mimo woli skrzywił się, trzymał bowiem w ręce wysuszoną najintymniejszą część męskiego ciała, pochodzącą prawdopodobnie od jakiegoś powieszonego przestępcy. Kolgrim odłożył to z powrotem na miejsce.

Ale znalazł skarb!

I dowiedział się, że posiada, dotychczas nie odkryte, magiczne zdolności. Bo czyż nie nawiązał kontaktu ze swoją babką? I ona pomogła mu natychmiast.

Nagle Kolgrim poczuł się nieskończenie silny.

Ja wiedziałem, że tak jest, szeptał do siebie. Wiedziałem, że największym ze wszystkich wybranych jestem właśnie ja! Równego mi świat jeszcze nie widział. Ludzkości, oto przybyłem! I jestem straszny!

Nie chciał jednak brać tego wszystkiego już teraz. Lepiej zaczekać, aż Tarjei odjedzie. Powinien to zrobić lada dzień. Tarjei jest niebezpieczny. Nikt nie wie, ile on potrafi i rozumie.

Czasami Kolgrim zastanawiał się, czy Tarjei także nie należy do wybranych, ale jak gdyby na odwrót, w odmienny sposób.

Nie, chyba jednak nie był wybranym. Tarjei nie miał w sobie nic z tych mistycznych mocy, które wprost kłębiły się wokół prawdziwych spadkobierców Tengela Złego.

Takich jak Kolgrim.

Poczekajcie tylko, ludzie! Dopiero zobaczycie coś!

Delikatnie zamknął drzwi i powiesił obraz na miejscu. Porozumiewawczo skinął głową swojej babce, pięknej wiedźmie Sol.

– Teraz wszystko w porządku, babciu – szepnął.

Jego prawowita własność należała wreszcie do niego!

ROZDZIAŁ VI

Nadszedł nareszcie ów pamiętny dzień, kiedy Dag, przejeżdżając obok kościoła w Grastensholm, zawołał do woźnicy:

– Dmij w róg! Bo oto ten wyczekiwany, ten wytęskniony wraca do domu!

I woźnica dął co tchu w piersiach. Radosne fanfary dźwięczały w powietrzu.

W Grastensholm rodzina siedziała przy kolacji. Liv uniosła głowę znad stołu.

– A to co? Jakby nasz róg.

– Tak, to nasz róg – potwierdził Tarald.

– O, Boże, chyba Dagowi nic się nie stało?

– Nie, to brzmi jak sygnał radości – powiedziała Irja. – Chodźmy, zobaczymy, kto to będzie w takim pędzie.

– No nie, co to ma znaczyć? Czy ten Dag zmysły postradał?

Zaciekawieni, wyszli na schody i wówczas zobaczyli powóz zbliżający się do dworu przy ciągłym wtórze przenikliwego dźwięku rogu.

Nie zwalniając powóz wpadł na dziedziniec i dopiero tu się zatrzymał.

– Dag, oszalałeś? – zawołała Liv.

On wysiadał roześmiany. Tak młodo nie wyglądał od wielu lat.

– Przywiozłem ze sobą dwóch przyjaciół.

– O Boże, co oni sobie o nas pomyślą? – mruknęła Liv do Irji i Taralda.

Woźnica pomógł wysiąść rosłemu młodzieńcowi, a następnie małemu rudowłosemu chłopcu, który śmiał się i machał rękami. Obaj byli niewiarygodnie obdarci, odzienie mieli powiązane sznurkami i rzemieniami.

Irja krzyknęła przejmująco:

– Mattias!

Tarald już zbiegł ze schodów i obejmował swego młodszego syna bez słowa, bo prostu nie był w stanie wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Liv kurczowo trzymała się poręczy, bliska omdlenia.

Rodzina z Lipowej Alei przybiegła w pośpiechu zobaczyć, co jest powodem takiego zamieszania na całą parafię. Irja opadła na ziemię i siedziała wstrząsana spazmatycznym szlochem, niezdolna się poruszyć, a Mattias przykucnął obok niej i zapytał:

– Nie cieszysz się, mamo?

Zbiegła się cała służba, a woźnica próbował zagłuszyć zebranych swoim opowiadaniem. Na długi czas wszystko pogrążyło się w trudnym do opisania chaosie.

Are śmiał się, a z oczu płynęły mu łzy radości.

– A ja miałem zamiar cię skrzyczeć, Dag, za to, że narażasz nas na wstyd! Woźnico, dmij w róg, dmij tak, żeby cała Norwegia usłyszała!

Tego wieczora w Grastensholm odbyła się wielka uczta. Zaproszono wszystkich z obu dworów i z Eikeby, gospodarzy i służbę, a wiadomość rozniosła się lotem błyskawicy, wkrótce więc przybyło mnóstwo ludzi z całej parafii, żeby zobaczyć i dotknąć Mattiasa. Przede wszystkim tłoczyli się, rzecz jasna, ludzie z Eikeby, liczni krewniacy Irji, a stary gospodarz wciąż obejmował Mattiasa, swego imiennika, i raz po raz wycierał łzy. Bo to przecież także jego wnuk! Wszystko się mieszało, bogaci i biedni, a każdy dostał coś do jedzenia i picia.

Toteż dopiero późnym wieczorem wszyscy drgnęli, kiedy Mattias zapytał:

– A gdzie jest Kolgrim? Jeszcze się z nim nie przywitałem!

Okazało się, że od kolacji, czyli od czasu, gdy wrócił Dag, nikt go nie widział.

Dag polecił służbie zajmować się gośćmi, a sam zebrał rodzinę w swoim gabinecie. Mattias został odesłany do łóżka, Irja i Tarald poszli z nim.

– Sprawa jest poważna – zaczął Dag. – Z tego, co mówi Mattias, wynika wyraźnie, że to Kolgrim odpowiada za jego zniknięcie.

Powtórzył dokładnie, co opowiedział mu niczego nie podejrzewający chłopiec.

Wszyscy byli wstrząśnięci. Nie wiedzieli, co począć.

– Nie mówcie na razie nic Irji ani Taraldowi – poprosił. – Tyle już przeżyli.

– Masz rację – poparła go Liv. – Ale gdzie jest Kolgrim? Czy teraz on zginie? Nie wiem, jak byśmy to znieśli.

– To jasne, że się przestraszył – powiedział Brand, który był tutaj sam, bo Matylda poszła do domu położyć Andreasa. – Powrót Mattiasa oznacza, że wszystko się wyda.

– Pytanie tylko, od jak dawna nie ma go w domu – zastanawiała się Liv. – Bardzo nie lubię, jak on się gdzieś włóczy po ciemku.

– Tak, ale co powiemy, kiedy wróci? – zapytał Dag zmartwiony. – Jestem przyzwyczajony rozmawiać z przestępcami o tym, co złe, a co dobre, ale to… Nie, myślę, że tego nie potrafię!

Wróciła zdyszana Matylda.

– Tarjei, ktoś był w starym domu w Lipowej Alei. Twój podróżny kuferek został rozbity, medykamenty porozrzucane. Jeden z obrazów jest zerwany, a w ścianie widać jakiś pusty schowek. Co tam…

– Pusty?! – krzyknął Tarjei. – O, Boże, on to znalazł!

– Co takiego?

– Skarb Ludzi Lodu. Zbiór tajemnych przepisów i czarodziejskich przedmiotów. To śmiertelne niebezpieczeństwo!

– Zbiory ojca? I Sol? – szepnęła Liv. – O, nie!

– Musimy go natychmiast odszukać – oświadczył Tarjei.

– Nie, zaczekaj – powstrzymał go Dag. – Nie teraz, po nocy. Zresztą nie wiemy przecież, gdzie szukać.

– Jak, na Boga, udało mu się to znaleźć?

– Musiał szukać przez cały czas, od kiedy Tarald się z tym wygadał przed dwoma laty – powiedział Dag.

– Tak – zgodził się Tarjei. – I pewnie dlatego, że Mattias miał wszystko odziedziczyć, Kolgrim usiłował się go pozbyć.

– Nie możemy zapominać, że Kolgrim jest dotknięty – wtrącił lekko rozdrażniony Brand. – Chodzi mi o to, że mógł odnaleźć ukryty skarb niedostępnymi nam sposobami.

Liv, zamyślona, skinęła głową.

– W ostatnim czasie stał się jakiś dziwny. Jakiś taki tajemniczy. Od… Tak, chyba gdzieś od dwóch tygodni. Był wtedy na strychu, dwukrotnie, i schodził na dół z takim nieprzyjemnym, triumfującym uśmieszkiem.

– Liv, pamiętaj, że mówisz o własnym wnuku – upomniał ją Dag.

W oczach Liv pojawił się smutek.

– Czy myślisz, że o tym nie wiem? Czy myślisz, że nie kocham tego wnuka tak samo jak trojga pozostałych? Ale tym razem…

Nie dokończyła zdania.

Tarjei zniecierpliwił się.

– Zaraz, chwileczkę! Co powiedziałaś o strychu, ciociu Liv? To o tutejszy strych chodzi? W Grastensholm?

– Tak.

– Co on tam znalazł?

– Nie wiem.

Tarjei oświadczył zdecydowanie:

– Dziś wieczorem go nie znajdziemy, ale dajcie latarkę. Spróbuję zobaczyć, co go tak poruszyło na tym strychu.

– Ale tam jest ciemno, Tarjei – wtrąciła Liv. – I straszny bałagan. Niczego tam nie znajdziesz do jutra.

– Jutro może być za późno.

Wziął ze sobą kilka latarek i wszedł na górę do ogromnego i nie znanego mu pomieszczenia pod dachem dworu.

Najpierw rozejrzał się wokół.

W świetle latarek krążyły po ścianach tajemnicze cienie. Dookoła stały zrzucone na stosy stare, zużyte meble i domowe sprzęty, na wieszakach wisiały ubrania i tkaniny, większość pewnie od bardzo dawna. Tarjei zauważył też sporo bardzo ładnych sprzętów, pięknie rzeźbione skrzynie i inne, całkiem jeszcze nadające się do użytku. Musi poprosić ciotkę Liv, żeby mu dała coś z tego do jego domu, jeśli kiedykolwiek osiedli się gdzieś na stałe.

Myślami wrócił znowu do Cornelii i poczuł w sercu bolesną tęsknotę. Mała, radosna, nieznośna Cornelia, z którą przecież nie mógłby żyć bez uszczerbku dla własnej psychiki, bez której jednak życie wydawało mu się takie trudne. Mimo wszystko to ona dała mu najszczęśliwsze lata, choć bywała niekiedy taka męcząca.

I mały Mikael, synek, którego prawie nie znał.

Nagle Tarjei poczuł, że nieprędko będzie mógł wrócić do domu, do swego synka. Dręczył go niepokój, że ma mało czasu. Czy synek jest chory? Ten chłopczyk, który coraz bardziej zajmował jego myśli i sprawiał, że serce przepełniało mu się gorącym uczuciem miłości?

Tarjei wiedział, że w rzeszy niemieckiej szaleją groźne epidemie. Ludność cywilna cierpiała tam wciąż z powodu przewalających się po kraju band. Każdy pan miał swoich knechtów, a knechtami zostawały przeważnie najbardziej ponure typy, które za punkt honoru brały sobie plądrowanie i mordowanie. Miasta i wsie pustoszały, chłopi ukrywali się w piwnicach swoich zrujnowanych domostw. Nikt nie odważył się podróżować za dnia. Głód panował katastrofalny, ale nikt nie troszczył się o uprawianie spustoszonych pól, bo wszyscy wiedzieli, że wkrótce nadejdą nowe bandy. Zdziczałe psy włóczyły się wielkimi stadami dopóki nie zostały zjedzone przez nędznych, wygłodniałych ludzi. Wszędzie czyhały na podróżnych wilki i czaili się rabusie.

W tych warunkach zasady moralne zanikały. Wierze w Boga zadano śmiertelny cios. Będzie musiało minąć kilkaset lat, by liczba ludności osiągnęła poziom sprzed wojny. Rok 1635 był rokiem dżumy, co dodatkowo pogorszyło sytuację. Jedynie „czarna śmierć”, jaka spadła na Europę przed trzema wiekami, była straszniejsza.

Tarjei o tym wszystkim wiedział. I gdzieś tam, pośrodku tego całego spustoszenia, znajdował się jego mały synek. Juliana donosiła jednak, że wszystko jest w porządku. To musiało mu wystarczyć. Ale tęsknił mimo to. Tęsknił i lękał się o tę małą istotkę, za którą był odpowiedzialny.

Znowu skoncentrował się na oględzinach strychu.

Tarjei obdarzony był zdolnością logicznego myślenia. Jednak nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by stwierdzić, gdzie Kolgrim spędzał czas.

W odległym kącie ktoś zrobił sobie wygodne siedzisko: miękki koc ułożony w starym fotelu. Wyraźnie widać, że przebywał tu niedawno. Ślady świecy na stoliku obok także mówiły same za siebie. Okruchy chleba i kubek z resztkami mleka…

A zatem tutaj Kolgrim przesiedział dwa dni…

Tarjei rozejrzał się dokoła. W tej części strychu z mnóstwem różnych gratów poskładanych jedne na drugich panował nieopisany bałagan.

Jego wzrok padł na niewielką metalową skrzynkę, w której najwyraźniej ktoś wyłamał zamek. Kolgrim nie zadawał sobie trudu, by zatrzeć ślady. Roztrzepany jak każdy czternastolatek.

Tarjei ukucnął i otworzył wieko. Uniósł latarkę, żeby lepiej widzieć.

Zdumiony wyjął ze skrzynki jakiś stary przedmiot. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, usiadł w wygodnym fotelu Kolgrima. Siedział tam długo, jakby zapomniał o całym świecie.

Tarjei nie potrzebował, jak Kolgrim, dwóch dni, żeby się zorientować, z czym ma do czynienia. Był po prostu bystrzejszy.

Gdy w blasku rozświtu światło latarki zbladło, podniósł głowę i szepnął:

– On oszalał! Kompletnie oszalał! On nie może sobie z tym poradzić, sam chyba nie wierzy, że sobie poradzi.

Cały dom tętnił już życiem, kiedy Tarjei, z oczami zaczerwienionymi ze zmęczenia, zszedł na dół. Służba, zajęta codziennymi czynnościami, dwoiła się i troiła, żeby zaprowadzić porządek po wczorajszej uczcie. Liv przeglądała właśnie w spiżarni wyraźnie uszczuplone zapasy i zadecydowała, że trzeba nastawić nowe piwo, gdy ukazał się Tarjei.

Nie miał nawet czasu powiedzieć „dzień dobry”.

– Musimy natychmiast wyruszyć za Kolgrimem – powiedział od progu. – Wiem, co on zamierza.

Liv patrzyła na niego zaniepokojona.

– Tarald zaważył, że jego koń zniknął. Oboje z Irją już organizują poszukiwania.

– To niepotrzebne. Zaraz pójdę i porozmawiam z nimi. Gdzie jest Mattias?

– Jeszcze śpi.

Na dziedzińcu spora grupa ludzi, przeważnie mężczyzn, słuchała poleceń Taralda.

Poczekaj, Tarald. Nie ma sensu rozsyłać ludzi na wszystkie strony – powiedział Tarjei. – Ja wiem, dokąd on się wybiera.

– Dokąd? – Tarald był sino blady. Zniknięcie syna stanowiło dla niego ciężki cios.

– Na północ. Jeśli dasz mi konie i dwóch dobrych jeźdźców, sam zajmę się poszukiwaniami.

– Ale ja bym chciał…

Tarjei powstrzymał go.

– Nie, Tarald. Ty nie!

– To przecież mój syn!

– Właśnie dlatego nie powinno cię tam być. Ja muszę, ponieważ on zabrał te wszystkie środki, których użycie przez kogoś tak niedoświadczonego i tak nieodpowiedzialnego jak on może być brzemienne w skutki.

Tarald podszedł do kuzyna.

– Tarjei… Pamiętaj, że my go kochamy – powiedział z naciskiem. – Mimo wszystko co zrobił Mattiasowi.

– Wiem. I spróbuję sprowadzić go do domu. Ale zagrożone jest także jego życie. Jeśli nie zostanie powstrzymany w porę…

– Zrób, co możesz – szepnął Tarald, zmęczony i przybity.

Nikogo tak los nie prześladuje jak Taralda, pomyślał Tarjei. Bogu dzięki, że ma Irję! Choć i ona wygląda na udręczoną. Nawet nie mogą się cieszyć powrotem Mattiasa.

Wybierano jak najlepsze konie.

– Dawniej byłem dobrym jeźdźcem – powiedział Kaleb, przebrany teraz w czyste ubranie, świeżo ogolony i naprawdę postawny.

– Ale cztery lata spędziłeś w kopalni – uśmiechnął się Tarjei smutno. – Szybko by cię rozbolało siedzenie od konnej jazdy! I na Boga, chłopcze, przecież dopiero wczoraj dotarłeś tutaj po takiej męczącej wędrówce!

– To ten Kolgrim skrzywdził Mattiasa, prawda?

– Tak – przyznał Tarjei ostro. – Ale musisz zapanować nad chęcią zemsty. Mamy do czynienia z dzieckiem.

– Nie o tym myślałem. Uważam po prostu, że ten chłopak musi być całkiem bez sumienia. I chyba niebezpieczny dla innych?

– Owszem – zgodził się Tarjei.

Pomyślał przy tym: Kolgrim nie jest dzieckiem. Jest bardziej przebiegły niż niejeden dorosły. A ponadto pozbawiony wszelkiego współczucia i troski o innych.

– Czy on wybiera się daleko? – spytał Tarald niepewnie.

– Do Trondelag – odparł Tarjei.

– Oszalałeś? – wykrzyknęła Irja.

– Nie. Wszystko wskazuje na to, że Kolgrim podąża właśnie tam. A ja już raz widziałem jednego z dotkniętych potomków Ludzi Lodu ogarniętego szaleństwem. To wystarczy.

– Pochodzę właśnie z Trondelag – rzekł Kaleb. – I to zadanie, które miałem do spełnienia, już wykonałem. odprowadziłem Mattiasa do domu. Muszę więc ruszać dalej, może nie akurat w rodzinne strony, ale… dalej. Wszystko jedno dokąd.

Tarjei przyglądał mu się uważnie.

– Z jakich okolic Trondelag jesteś?

– Z Horg. Na południe od Trondheim.

– Dobrze – zgodził się Tarjei. – Możemy potrzebować kogoś znającego okolicę. I chciałbym mieć ze sobą jeszcze jednego, nie, jeszcze dwóch ludzi. Muszę teraz porozmawiać z Dagiem i Liv.

Liv pamiętała niewiele; miała zaledwie trzy lata, kiedy opuściła Trondelag. Dag natomiast naszkicował mapę, którą Tarjei schował pod koszulą.

– Tarjei…- prosiła Liv. – On jest naszym wnukiem. I w ostatnich latach zachowywał się naprawdę dobrze. Nigdy przedtem nie mieliśmy powodu, żeby się skarżyć. Dopóki nie dowiedzieliśmy się, że on…

Zamilkła.

Tarjei skinął głową.

– Oczywiście, że będę się z nim obchodził delikatnie. Tylko że to może być trudne.

I opowiedział im o Trondzie, o tym, jak okrutnie zmieniło go przekleństwo Ludzi Lodu.

Byli wstrząśnięci tym, co usłyszeli. Nie mieli o niczym pojęcia.

– W takim razie nie jestem pewien, czy powinien jechać – rzekł Dag. – Kolgrim nie jest już dzieckiem. Jest… jak wilkołak wśród ludzi. Nie mam racji?

Tarjei znowu pokiwał smutno głową, wciąż mając w pamięci Tronda.

– Tak, coś w tym rodzaju.

– Więc zostań. Jesteś potrzebny ludziom, wiesz o tym.

Tarjei uśmiechnął się przelotnie.

– Przeżyłem napad Tronda, przeżyłem głód w lasach Harzu, przeżyłem zarazę tutaj, w naszej okolicy, i drugą w Niemczech. Chyba nie dlatego, że jestem nieśmiertelny, po prostu umiem sobie radzić. I tym razem też sobie na pewno dam radę. Jeśli już nie z innego powodu, to chociaż po to, by jeszcze raz zobaczyć syna. Byłem tak przygnębiony, kiedy wyjeżdżałem z Niemiec, że nawet nie zdążyłem się dobrze przyjrzeć tej małej istotce. Nie macie pojęcia, ile razy każdego dnia myślę o moim Mikaelu!

– Niech cię Bóg prowadzi, Tarjei – westchnął Dag.

– Dzięki! Wiele działa na moją korzyść. Wiem przecież jakie uczucia żywi Kolgrim, wiem, co zaprząta jego mysi, znam zło i przekleństwo, które na nim ciążą. To, co się stało z Trondem, zaskoczyło mnie, a mimo to poradziłem sobie. Teraz jestem przygotowany! Nie mówcie tylko nic W Lipowej Alei, dopóki nie odjedziemy. Nie chcę rozmawiać z ojcem. On by mnie przekonywał, żebym został.

– Ja porozmawiam z Arem – obiecała Liv. – To Przecież mój młodszy brat i zawsze umiałam mu wszystko wytłumaczyć.

Wkrótce jeźdźcy wyruszyli w drogę – Tarjei, Kaleb oraz Bard, stajenny, który miał w drodze zajmować się końmi. Klaus był już na taką wyprawę za stary, a Jesper zanadto roztrzepany. Towarzyszył im dzierżawca o imieniu Bergfinn, podobnie jak Bard rosły i silny mężczyzna, godzien zaufania i jeszcze stosunkowo młody.

Kolgrim wyprzedzał ich o pół doby jazdy, liczyli jednak na to, że musiał przecież trochę odpoczywać, nocą przynajmniej. Byli więc dobrej myśli.

Wkrótce okazało się, że to płonne nadzieje. Gdziekolwiek bowiem pytali, zawsze słyszeli tę samą odpowiedź: owszem, przejeżdżał tędy w wielkim pośpiechu młody chłopak o płomiennym wzroku. Ale minęło już wiele godzin…

– Bardzo się spieszy – powiedział stajenny Bard. – Ale wkrótce go dostaniemy.

Tarjei miał wątpliwości.

– Ktoś, kogo gna fanatyczna siła, posuwa się znacznie szybciej do przodu niż ludzie, którzy mają do wykonania trudne zadanie.

Towarzysze popatrzyli na niego zdumieni, lecz Tarjei nie powiedział już nic więcej.

Kiedyś, gdy odpoczywali na słonecznej polance, żeby konie mogły poskubać trochę świeżej wiosennej trawy, ledwo co odrosłej od ziemi, Kaleb powiedział:

– Jeszcze w kopalni Mattias wspominał kilka razy Ludzi Lodu i zawsze wywoływało to we mnie dreszcz. Bo znałem to nazwisko.

– Naprawdę? – Tarjei był zaskoczony.

– Tak. Ale skoro Mattias twierdził, że jest jednym z nich, nie chciałem nic mówić. Teraz widzę, że wy prawie wszyscy pochodzicie z Ludzi Lodu. Nie myślałem, że oni naprawdę istnieją!

Tarjei ułożył się wygodniej. Bardzo go zainteresowały słowa Kaleba.

– Opowiedz – poprosił. – Gdzie słyszałeś nasze nazwisko?

– W Trondelag, oczywiście! Ale tam wszyscy uważają, że to tylko baśń.

– A jak ta baśń brzmi?

– Że w dawnych, dawnych czasach, daleko w górach Utgard, była wieś, w której żyli sami czarownicy i wiedźmy. Dzielni ludzie wójta dostali się tam któregoś dnia, wymordowali wszystkich, a ich okropne domostwa spalili.

Tarjei skrzywił się boleśnie.

– Dzielni ludzie wójta! Kaleb, oni wyrżnęli niewinne istoty! A poza tym wszystko jest prawdą. Możesz zapytać Daga i Liv! Tylko nasi dziadkowie z nimi i małą Sol uniknęli masakry!

Po czym opowiedział o dotkniętych złym dziedzictwem. O tym, jak niebezpieczny może być Kolgrim, a trzej jego towarzysze w najwyższym zdumieniu przysłuchiwali się tej niezwykłej historii.

– Rozumiecie chyba, że chciałbym podjąć próbę, jeżeli chodzi o Kolgrima. Tengel, mój dziadek, w dzieciństwie był bardzo kłopotliwym chłopcem, ale potem udało mu się odwrócić w sobie złe dziedzictwo, przemienić je w dobro. Spróbuję wpłynąć na Kolgrima, żeby postarał się o to samo. Żeby został nowym Tengelem. Boże, spraw, żeby się to udało! Ale potrzebna mi będzie pomoc wszystkich sił niebieskich.

Miał sam do siebie pretensje, że wcześniej nie próbował wpływać na Kolgrima. Nigdy jednak tak do końca nie pojmował, ile naprawdę zła kryło się za grzeczną miną chłopca.

Gdy Tarjei skończył, długo siedzieli w milczeniu. Pierwszy podniósł się właśnie on.

– No, trzeba odszukać konie. Czas ruszać dalej!

Kolgrim siedział w przydrożnej karczmie i rozglądał się uważnie. Do Trondelag było dalej, niż początkowo myślał. Czasami wydawało mu się, że ta podróż nigdy się nie skończy. Ale jechać musiał, tego jednego był pewien!

Podniecenie go nie opuszczało. On, Kolgrim Meiden, został wybrany, by górować nad innymi!

Nie miał dotąd czasu przejrzeć całej zawartości worka. Zrobi to tam, na miejscu, gdzie nikt nie może go niepokoić. Jedną rzecz wszakże wyszukał wśród poczerniałych skórzanych woreczków i drewnianych szkatułek.

Rozluźnił zapięcie koszuli pod szyją i uśmiechnął się.

To korzeń mandragory. Teraz miał ochronę przed wszelkim niebezpieczeństwem! Nikt nie może go zranić! Jest nieśmiertelny! Może osiągnąć wszystko, co zechce!

Piwo i jedzenie podróżnym podawała młoda szynkarka. Kolgrim wodził za nią oczami. Duża, pulchna, o niepokornym spojrzeniu, nie wyglądała na przesadnie cnotliwą.

Przyglądał się jej z pogardą.

Doszedł już do wieku, w którym chłopcy zaczynają domyślać się rozkoszy kobiecego ciała. Podobnie jak jego babka Sol, która sztukę uwodzenia zaczęła rozwijać już w czternastym roku życia, był dojrzały na tyle, że mógł spróbować tych kuszących radości.

Choć wyobrażał to sobie nieco inaczej niż inni…

Miał po prostu ten sam stosunek do kobiet co tamten jego przodek, którego Sol widziała kiedyś w swoich fantastycznych snach. Ów niewiarygodnie piękny, pociągający mężczyzna o lodowatym uśmiechu z odrąbaną kobiecą głową, którą trzymał za włosy, na wpół ukrytą za plecami.

Pulchna szynkarka podobała się Kolgrimowi. Wyglądała na dojrzałą i doświadczoną, a przy tym chętną wprowadzać młodego chłopca z oczami wilka w tajemnice miłości.

Ale jeszcze nie teraz, myślał. Teraz nie mam czasu, muszę jechać.

Potem jednak wrócę…

I oddał się lubieżnym fantazjom.

Najpierw pozwoli, by dziewczyna nauczyła go wszystkiego, co potrafi. Weźmie od niej wszelką rozkosz, sam jednak nie okaże żadnej czułości, to są po prostu bzdury! Po wszystkim wyjmie nóż. Podrażni się z nią trochę, tak żeby się bała. No i wtedy…

Kolgrim nie zdawał sobie sprawy, iż jego oczy płoną takim złym blaskiem, że wielu gości wymykało się cichaczem z karczmy, a szynkarka za nic nie chciała wrócić do izby, dopóki on tam był.

Co się działo z tym ślicznym chłopakiem, którego samo pojawienie się poruszyło jej zmysły!

Powinna dziękować Bogu, że nie znała wszystkich jego żądnych krwi rojeń.

Zakończył na tym, że ciska zmasakrowane resztki tego, co było młodą dziewczyną, psom na pożarcie. Otrząsnął się, potem wstał i wyszedł do konia.

Karczmarz odetchnął z ulgą.

Gdy czterej poszukujący Kolgrima jeźdźcy przybyli do gospody, otrzymali wyczerpującą odpowiedź.

To nie żaden chłopiec, to Szatan w ludzkim przebraniu zatrzymał się w karczmie. Oczy mu płonęły, jakby cały w środku wypełniony był rozżarzonym ogniem.

– To on – uznał Tarjei, któremu kiedyś dane było spojrzeć w dzikie oczy swego brata. – Czy możemy dostać coś do jedzenia i paszę dla koni? Szybko, tak żeby go jak najprędzej dogonić. Bardzo nas wyprzedza?

– Nie więcej niż jakieś sześć godzin.

Spojrzeli po sobie.

– No to go mamy – powiedział Bergfinn.

– Jaka to parafia?

– Nazywa się Oppdal.

– Czy daleko stąd do południowego Trendelag?

– Właśnie tu jesteście.

Tarjei odetchnął głęboko.

– Jedzenie! Natychmiast! Najważniejsze, żeby teraz nie zgubić jego śladu.

Ale tak się, niestety, stało. Dotychczas bez trudu podążali jego tropem, ludzie rozpoznawali go z łatwością. I nagle wszelki ślad się urwał. Nikt, kogo pytali, nie widział chłopca podobnego do Kolgrima.

Następnego ranka Kaleb powiedział:

– Tam dalej jest Trollheimen, siedziba trolli, a pobliskie góry ludzie nazywają Utgard.

W porządku. – Zgnębiony Tarjei zsiadł z konia. – Czas zajrzeć do mapy wuja Daga. Kłopot w tym, że oni nie schodzili główną drogą prowadzącą do Lodowej Doliny. Tej drogi Dag w ogóle nie zna, bo był niemowlęciem, kiedy Silje i Tengel z dziećmi przedzierali się tutaj potajemnie. Musimy pójść okrężną trasą, tą, którą rodzina Tengela uciekała. To strasznie trudne wejście i nie możemy zabierać koni. Oni mieli ze sobą jednego, ale to była krwawa mordęga, i dla nich, i dla zwierzęcia.

Przestudiowali naszkicowaną przez Daga mapę, naradzili się z Kalebem i ustalili trasę.

– A którędy Kolgrim dostanie się na górę? – spytał Kaleb.

– Nie wiadomo. Ale idzie tam, to pewne. I wiem, co ten wariat zamierza! A nie zna się przecież na ziołach ani nie jest w stanie zrozumieć tych tajemniczych przepisów, które dostały się w jego ręce. To, co chce zrobić, to czyste szaleństwo!

Wkrótce znaleźli się w dolinie, do której kiedyś, blisko pół wieku temu, zeszli z gór Tengel i Silje z dziećmi, tym razem z trojgiem, bo i Liv była już na świecie.

Czterej jeźdźcy ulokowali konie w pobliskiej zagrodzie i poszli tą samą drogą co Tengel, tyle że w odwrotnym kierunku.

Powoli wspinali się coraz wyżej i wyżej w dzikiej, skalistej okolicy. Dag wskazał im kilka punktów orientacyjnych i na razie wszystko szło dobrze.

Przed sobą i wokół siebie mieli pionowe, poszarpane górskie ściany. Tu, w górze, próżno by szukać śladu człowieka, tylko cętkowane siewki zawodziły smętnie w jagodnikach. Zimne wiatry zwiewały na dół śnieg z górskich szczytów i poświstywały żałośnie w skalnych szczelinach.

Mattias nazywa to skargą wiatru, pomyślał Kaleb. Czuł się jednak dosyć marnie. Ten wiatr opowiadał niekiedy bardzo smutne historie, a czasami zwiastował cierpienie, wielkie zło i przerażenie.

– Tu jest potok, wzdłuż którego szli – zawołał Tarjei, a jego głos zabrzmiał matowo i bezdźwięcznie w tym pustkowiu. – Tu niedaleko, za tamtym szczytem, powinna spod lodowca wypływać rzeka.

Szli dalej brzegiem potoku, brodzili w przemoczonych butach wśród liści bagiennych malin i wełnianki, potykali się o kamienie, wspinali na nadbrzeżne głazy, wokół których latem jaśniały żółtoczerwone kwiaty skalnicy. Teraz były tu tylko szare, popękane zbocza.

W dole pod sobą widzieli skalną półkę, którą dopiero co opuścili.

Bard popatrzył w górę na pokryte śniegiem szczyty i zadrżał.

– Mam nadzieję, że nie będziemy musieli tędy wracać.

– Na pewno – odparł Tarjei. – Jeśli tylko dostaniemy się na miejsce, bez trudu odnajdziemy drogę powrotną.

Wspinaczka stawała się coraz bardziej męcząca. I nagle kiedy myśleli, że mają przed sobą kolejną skalną półkę i nowe wzniesienie do pokonania, stanęli nieoczekiwanie u stóp lodowca.

Otaczały go ciemne skalne ściany.

– Zapomniane przez Boga pustkowie – westchnął Tarjei. – Czy naprawdę dziadek i babcia tędy przeszli? Z koniem, trojgiem małych dzieci i czwartym, moim ojcem, w drodze? To trudne do pojęcia!

Wiatr świstał i szeptał ponad tą olbrzymią płaszczyzną z lodu i śniegu. Poczuli się mali i zagubieni.

– Przejście, o którym mówił Dag, powinno być wyżej, Z drugiej strony lodowca – powiedział Tarjei. – Tam musimy iść, ale niech nas Bóg ma w opiece…

– Przeszli oni, to przejdziemy i my – rzekł Bergfinn – Ale czy uda nam się to jeszcze dzisiaj?

– Nie. Wiem, że Tengel wraz z rodziną przedzierał się nocą, ale oni byli do tego zmuszeni, od tego zależało ich życie. I wtedy świecił księżyc. Dzisiejsza noc będzie ciemna, a poza tym lodowiec wygląda niebezpiecznie, tak więc nie powinniśmy ryzykować. Przenocować na lodowcu też nie można. Musimy tutaj rozbić obóz. I tak do rana porządnie przemarzniemy.

Tak, tak, myślał Kaleb owijając się szczelnie płaszczem i odwracając się od wiatru. Oto świeże, czyste powietrze i otwarte przestrzenie, do których tak tęskniłem w kopalni. Ale czy od razu musi tego być aż tyle?

Tarjei miał poważniejsze zmartwienia.

Chłopak jest szalony, myślał. Zło Ludzi Lodu objawia się tym razem z całą siłą. Muszę go uratować, dopóki nie zrobi sobie krzywdy. Pozostaje tylko pytanie, czy rzeczywiście tego chcę? Czy tak naprawdę nie chodzi mi tylko o odzyskanie czarodziejskiego zbioru?

– Owszem – odpowiedział sobie głośno. – Pragnę go ocalić dla jego bliskich. To dla nich zrobię, co w mojej mocy, by wrócił cały i zdrowy do domu. I spróbuję uczynić z niego nowego Tengela!

ROZDZIAŁ VII

Tymczasem Kolgrim posuwał się naprzód dawną tajemną drogą. Wiedział bowiem więcej niż Tarjei…

Jechał przez tę rozległą równinę, gdzie Silje z woźnicą Przerobili kiedyś wóz na sanie i gdzie później mordercy Hanny i Grimara jeden po drugim padali martwi.

Tengel kochał tę równinę. Rozciągał się stąd widok na otwarte, porośnięte trawą zbocza, żółtozłote pomiędzy ciemnymi, niebieskozielonymi krzewami jałowców. Zawsze go to wzruszało, gdy wracał do domu z wyprawy w doliny.

Kolgrim nie miał jednak głowy do takich rzeczy.

Jego serce przepełniała muzyka.

On, Kolgrim Meiden z Ludzi Lodu, zbliżał się do miejsca, gdzie dopełnić się miała przepowiednia. Że pojawi się na świecie człowiek, obdarzony takimi ponadnaturalnymi zdolnościami, jakich nikt przed nim nie posiadał.

Do tego jednak potrzebna jest szczególna siła.

Kolgrim wierzył, że tę siłę zdobędzie.

Poza tym zamierzał porzucić nazwisko Meiden. Meiden, Lind, to byle jakie nazwiska, bez znaczenia. Kolgrim z Ludzi Lodu! Tak się będzie nazywał! Nikt nie ma większych praw do tego nazwiska niż on, dziedzic ich krwi zarówno po ojcu, jak i po matce. Jego babka była wiedźmą. Ojciec drugiej babki był czarownikiem, nie, on był mistrzem czarownic!

Baron to bzdura! Baronowie są leniwymi, zdegenerowanymi snobami! W końcu nigdy o ten tytuł nie prosił.

Nigdy już do Grastensholm nie wróci. Nie potrzebuje. Ten żółtodziób Mattias znowu jest w domu, a zatem wszystko przepadło. Zresztą wcale by nie chciał tam mieszkać nigdy w życiu! Był już dorosły i mógł wyruszyć na podbój świata. Obdarzony magiczną siłą będzie w stanie zapanować nad wszystkimi swoimi wrogami. A wtedy wróci do Grastensholm i zemści się na…

Gwałtownie osadził konia w miejscu.

Nieświadomie jechał dawną drogą poprzez równinę, tą, której nikt nie wtajemniczony by nie odnalazł. Mógł się jedynie domyślać, co za siła kierowała jego krokami. Wiedział co prawda, dokąd droga prowadzi, lecz przecież myślami był daleko od tych pustkowi.

U stóp potężnego lodowca zionęła wielka jama.

To musiało być tajemne przejście do Lodowej Doliny!

Pięćdziesiąt lat minęło od czasu, gdy po raz ostatni przeszli tędy ludzie. Wówczas lodowy tunel był otwarty i łatwo dostępny, obecnie wzięła go we władanie natura. Poza tym trwały wiosenne roztopy i pod lodowym dachem płynęła rwąca, wzburzona rzeka.

Nigdy tędy nie przejdę, pomyślał Kolgrim niechętnie. Woda zmiecie mnie jak zeschły liść!

Nikt z dawnych Ludzi Lodu też by się nie odważył pokonać tunelu o tej porze roku. Ciągle jednak wzdłuż rzeki widoczne były ślady starej ścieżki. Kolgrim zdecydował się spróbować. Nie miał zresztą wyboru, najwyżej mógł zawrócić. Ale on chciał przejść.

Usiłował wprowadzić konia do tunelu, lecz zwierze stawało dęba. Kolgrim wściekał się i krzyczał. W końcu jednak, gdy kopniaki i przekleństwa nie pomogły, musiał zostawić wierzchowca na równinie.

Błękitno zielony tunel przerażał go. Im dalej w głąb, tym gęstsza panowała w nim ciemność. Nie widział już ścieżki, a rzeka grzmiała, gotowa pochłonąć go, gdyby podszedł zbyt blisko. Doznawał wrażenia, że kłębiące się wiry tylko czekają, żeby wessać śmiałka. Miejscami woda była tak wysoka, że musiał się czołgać na brzuchu tuż przed lodowym nawisem. Niekiedy rzeka z hukiem przetaczała w tunelu wielkie bloki lodu, a wtedy mógł tylko stać, przywarłszy plecami do zimnej ściany w nadziei, że wściekły nurt go nie porwie.

Choć trudno w to uwierzyć, posuwał się do przodu. Gdy dostrzegł, że ciemność przed nim rzednie, a sklepienie nad nim przybiera zielonkawoniebieską, mieniącą się barwę, wiedział, że zbliża się do końca drogi.

A kiedy znowu stanął w świetle dnia i zobaczył ten sam widok, na który kiedyś patrzyła Silje, poczuł się niezwyciężony. Jestem wielki, myślał. Nikt prócz mnie by tędy nie przeszedł!

Fanatyczna wiara we własne możliwości może czasami pchać człowieka do niepojętych czynów.

Drżał, przemoczony do suchej nitki przez niezliczone fontanny wody, które spadały na niego w tunelu. To szybko wyschnie, myślał, nie tracąc optymizmu.

Z wolna ruszył w głąb starej Doliny Ludzi Lodu. Zarosłe trawą fundamenty domostw świadczyły o katastrofie, jaka wydarzyła się tu pół wieku temu. Wiatr szumiał ponuro w suchych gałązkach górskich brzóz. Południowe stoki były już suche, choć po drugiej stronie jeziora samotności, na pokrytych lodem skałach, śnieg zalegał jeszcze grubymi warstwami.

Kolgrim wiedział, dokąd powinien się udać. Tam jest dom stróża czy raczej ruiny jego domostwa. Tam musiała być zagroda Brattengów. A tam… To tam pewnie mieszkała Hanna z Grimarem. Nad porośniętą trawą zagrodą wciąż trwała atmosfera niesamowitości. Zastanawiał się, czy tam nie pójść ale szeleszczący w zaroślach wiatr zdawał się go ostrzegać. Największy czarownik świata zadrżał i pospiesznie poszedł dalej.

Nigdy nie myślał, że będzie tu taka przytłaczająca, straszna pustka!

Nie żeby się spodziewał zastać tu ludzi, co to, to nie. To te krzyczące zniszczenia, świadectwa losu żyjących tu kiedyś ludzi, robiły wrażenie nawet na pozbawionym cielesnych uczuć Kolgrimie.

W końcu dotarł do resztek domostwa Tengela i Silje. Tutaj urodziła się babka, myślał wsłuchany w bezmierną ciszę. Trudno uwierzyć, ona, która teraz chce być elegancką damą.

Taka opinia była dla Liv niesprawiedliwa, ale Kolgrim mierzył ludzi swoją miarą.

Czas jednak uciekał, dzień mijał szybko, nie należało go tracić na zbędne rozmyślania.

Od czego powinien zacząć? Najpierw przyrządzić czarodziejski straszny napój, czy odszukać miejsce?

Serce biło mu mocno z podniecenia. Tylko on jeden na całym świecie wiedział, gdzie…!

Nie, najlepiej najpierw przejrzeć zawartość worka.

Kolgrim uważał, że to, co robi, jest słuszne. Zamierzał wrzucić całą zawartość worka, jak popadnie, do kociołka i tym sposobem uzyskać pożądane działanie. Nie dysponował żadnymi wskazówkami, jak przywołuje się Szatana, wiedział to tylko Tengel Zły. Ale nie mogę popełnić błędu, myślał Kolgrim. Znam przecież miejsce, gdzie się to dokonało!

Wysypał zawartość worka na podwórzu, gdzie kiedyś bawili się Dag, Liv i Sol. Zdumiewały go te mistyczne, niekiedy śmieszne przedmioty rozrzucone po ziemi. Wszystko to wsadzę do garnka, myślał. Niczego nie muszę zostawiać dla potomnych, przecież to wszystko istnieje tylko dla mnie!

Ważniejsza wydawała mu się zawartość małych skórzanych woreczków i drewnianych szkatułek. Były na nich jakieś napisy, ale Kolgrim nie rozumiał tych prastarych zawijasów ani tekstów zapisanych na grubych, po części zniszczonych zwitkach brzozowej kory…

Gdyby znalazł czas na odczytanie tych przepisów, mógłby się może stać prawdziwym czarownikiem, mistrzem czarownic. Ale co tam – wszystko wpakuję do garnka, tam zadziała to najlepiej, myślał.

Znalazł też dwie małe szkatułki, których zawartość rozpoznawał. Czyż to nie ten proszek i drażetki, które ułatwiają człowiekowi wejście w trans?

Musi je kiedyś wypróbować! I to niedługo!

Najpierw jednak mimo wszystko powinien zobaczyć tamto miejsce.

Zebrał z powrotem rozsypane rzeczy, węzełek z narkotycznymi ziołami wsunął pod kurtkę, po czym zarzucił worek na ramię i poszedł.

Wędrówka była długa. Od ruin starych domostw poszedł przez dolinę krętą ścieżką, tak głęboką, że czas nie zdołał jej zatrzeć.

Po pewnym czasie przystanął.

To powinno być tam, pod skałą o dwu szczytach, przypominających kamienie nagrobne…

Najpierw trzeba wejść w górę po tamtym nawisie. Tak, jest ścieżka.

Pocił się. Nie przywykł do takich wycieczek. Nie było Specjalnie gorąco, siąpił drobny deszcz, a nawet zanosiło się na śnieg. Wiosna jeszcze nie zawitała w tej górskiej dolinie. Ale wspinaczka po stromych zboczach dawała się we znaki.

Jedno było w tym dobre – zdążył się wysuszyć po trudnej przeprawie przez tunel…

Dyszał ciężko, z wysiłkiem. Samotność spowijała go jak gęsta, choć niewidzialna mgła. Gdzieś w oddali, nad jeziorem, rozlegał się od czasu do czasu krzyk dzikiego ptaka i niósł się długo w tej wielkiej ciszy. Bliżej pokrzykiwały spłoszone siewki.

Na krawędzi skalnego nawisu wiatr uderzył w niego z taką siłą, że o mało się nie stoczył w dół. Wszedł jeszcze wyżej, spojrzał w dno przepaści i zakręciło mu się w głowie. Z położonej pod nim górskiej ściany stoczyła się kamienna lawina.

Opuszczone domostwa Ludzi Lodu pozostały daleko poza nim w dolinie. Z miejsca, w którym teraz stał, dostrzegał na niektórych budowlach ślady spalenizny po tamtym pożarze. Inne przemieniły się w ledwie widoczną ruinę; zostały z nich jedynie porosłe trawą fundamenty. W zagrodzie Tengela zobaczył kołysane wiatrem nagie drzewo. To pewnie opiekuńcze drzewo ich podwórza, pomyślał.

Nagle zapragnął, żeby w tych zagrodach pojawili się ludzie. Wiedźmy i czarownicy jak on. Nieświadom, że to jego własny dziadek, ów nieszczęsny Heming Zabójca Wójta, przyczynił się do tego zniszczenia, Kolgrim użalał się nad swoją bezgraniczną samotnością. Naprawdę potrzeba odwagi, by przeprowadzić to, co zamierzyłem, myślał. Potrzeba siły, takiej jaką miał Tengel Zły. Tego właśnie pragnął.

Dla Tengela nie była to żadna sztuka. Miał przecież dolinę pełną ludzi. Kolgrim zaś był samotny. Niewiarygodnie, bezmiernie samotny. Nikt nawet nie wiedział, że on tu jest. Nikt na całym świecie.

Zrzucił worek. Niech leży tu pod ścianą, dopóki on nie odnajdzie miejsca, którego szuka. Miejsca, w którym jego zły praprzodek spotykał samego Szatana!

Nikt prócz Kolgrima nie wiedział, gdzie to jest.

przeniknął go dreszcz grozy, choć przecież nie zwykł Się bać!

Ale to, co zamierzał, nie należało do spraw powszednich.

A gdyby tak…

Gdyby tak dodać sobie trochę odwagi?

Zamyślony ważył w dłoni woreczek.

W woreczku był proszek; wysuszone, utarte zioła. Ale jak się je zażywa?

Największy czarownik w historii nie wiedział.

Kolgrim rozejrzał się po okolicy. Niedaleko, cicho szemrząc, spływał po zboczu nieduży potoczek. Chłopak wysypał nieco proszku na dłoń i poszedł ku wodzie.

Z trudem zdołał przełknąć trochę naprędce sporządzonej mieszanki, ale jakaś odrobina dostała się do tchawicy i chwycił go kaszel.

Teraz nie pozostawało już nic więcej, jak ruszyć do tego miejsca…

Na moment przystanął. A niech to diabli! Powinien był przecież pozacierać wszystkie ślady w Grastensholm! Tak, by nikt inny… no, może kiedyś, długo po nim…

Ale niech tam! Zrobi to później, kiedy znowu wróci do domu.

Długo po nim? Ależ on będzie mógł stać się nieśmiertelny! Będzie żył całe wieki. Tak, tak właśnie będzie. Teraz może robić naprawdę wszystko, co zechce!

Po wyczerpującej wspinaczce pośród dzikiej i pięknej przyrody, na którą zresztą nie zwracał uwagi, znalazł się u stóp skały z dwoma obeliskami.

Znowu miał przemoczone ubranie i włosy od wciąż

Siąpiącego deszczu.

W górze teren był bardziej płaski. Kolgrim miał przed sobą otwartą, dość rozległą przestrzeń.

No i gdzie teraz?

Obszedł z wolna skalny występ…

Tu stała z pewnością kiedyś Silje wraz z Tengelem i dwojgiem młodszych dzieci.

I Sol, która szła o własnych siłach, tu właśnie musiała wybiec zza skały, krzycząc z przerażona: „Zły człowiek!”

Sol, która nie bała się niczego, wyglądała na śmiertelnie wystraszoną.

Kolgrim zrozumiał natychmiast, że to jest to miejsce. Nawet pokrzywione brzozy tu były, choć teraz pozbawione liści.

Nie zażył co prawda narkotyku jak należało, ale coś jednak przedostało się do krwi. Czuł, że rozsadza go odwaga. Phi! Co tam, nie ma się czego bać!

Wypiął pierś, wciągnął powietrze jak mógł najgłębiej, potem odetchnął i zdecydowanie ruszył ku skalnemu występowi…

Tarjei i trzej jego towarzysze przeprawili się szczęśliwie przez Lodowiec. Zabrało im to więcej czasu, niż się spodziewali, musieli bowiem często nadkładać drogi omijając rozległe pęknięcia i szczeliny w lodzie. Niekiedy zapadali się w śnieg po pas. Na taki marsz trzeba czasu.

Teraz jednak znajdowali się w kamienistym przejściu pomiędzy dwoma górskimi szczytami. Wiatr wył w ciasnym korytarzu i ciskał w twarze wędrowców kłęby ostrego, zlodowaciałego śniegu.

Początkowo nie widzieli nic, wkrótce jednak śnieg opadł i ukazała im się Dolina Ludzi Lodu, opustoszała, nie zamieszkała od pół wieku.

Skały zasłaniały im widok na ruiny dawnych zabudowań, dostrzegali jednak połyskujące jezioro, a na stokach po drugiej stronie pociemniały w wiosennym słońcu śnieg.

Tarjei stał przez chwilę wpatrzony w dolinę. Doznał bolesnego uczucia lęku. Znajdował się zatem w miejscu, które nazwano Doliną Zła. On sam zmieniłby tę nazwę na „Dolina Cierpienia”.

Nagle gdzieś w pobliżu ciszę rozdarł krzyk. Przeciągły, podobny do wycia krzyk przerażenia i rozpaczy to wznosił się, to opadał, jakby krzyczący biegł.

Za późno, pomyślał Tarjei.

I oto zobaczyli Kolgrima, zbiegającego w dzikim popłochu ze zbocza na prawo od nich, krzyczącego i szlochającego, oszalałego ze strachu.

– Chodźmy! – zawołał Tarjei i wszyscy pobiegli na przełaj w dół, by przeciąć chłopcu drogę.

Tarjei nie mógł zebrać myśli. Czy on znalazł to miejsce? Co się stało? Przecież nie zdążył jeszcze sporządzić wywaru, miał na to za mało czasu. Musiał zobaczyć to samo, co wtedy Sol.

Kolgrim ich nie widział. Uciekał na łeb na szyję od tego przerażającego widoku w dół, do skały, gdzie zostawił worek.

Musi znaleźć jakiś uspokajający środek, musi się uwolnić od tego obrazu. Musi być silny.

Gorączkowo szukał właściwego woreczka, złapał go i pobiegł do strumienia. Tam pomieszał z wodą większą część jego zawartości i połknął. Obrzydzenie powstrzymało go przed zażyciem wszystkiego.

Rzucił się na trawę. Teraz dobrze…

Jak rozkosznie! Znowu wracało niezwykłe uczucie błogości. Obojętność na wszystko. Pewność siebie…

O, Boże, jestem niezwyciężony!

Kolgrim wstał i lekko zbiegł w dół. Mógłby latać, czuł to!

Nareszcie był gotów do spełnienia tego fantastycznego rytuału. Nic go już nie może przestraszyć.

Świat należy do niego. Ogarnęła go nieprzeparta chęć, by rozpostrzeć ręce i sfrunąć ze skały niczym ptak…

Nagle zamarł.

Głosy? Na tym pustkowiu? Czy to ta wstrętna istota, którą widział? Czyżby szła za nim?

– Kolgrim!

Nie, to Tarjei, to jego głos. Co to znaczy? Tarjei tutaj? A może proszek wywołuje takie halucynacje?

Z góry jednak biegło ku niemu czterech mężczyzn.

Niech to piekło pochłonie!

To naprawdę Tarjei. I stajenny, Bard czy jakoś tak. I dzierżawca Bergfinn. Co oni tu, do diabła, mają do roboty?

A ten młody chłopak z włosami blond? Nigdy go przedtem nie widział. Skąd oni go wzięli?

Albo… chwileczkę! Czy to nie ten, który przyszedł z Mattiasem?

Zawsze Mattias!

Przeklęty Mattias! Przeklęty smarkacz! Czy nawet na tę dolinę pada jego cień?

– Kolgrim, zaczekaj!

Już zbiegali na dół.

– Nie zbliżajcie się! – wrzasnął. – I tak mnie nie pokonacie! Jesteście tylko zwyczajnymi śmiertelnikami. A ja spotkałem samego Szatana!

Tarjei wyjaśnił towarzyszom:

– On zażył jakieś środki. Poczekajcie tutaj, postaram się z nim porozmawiać. Cofnijcie się trochę!

– Jak wygląda Szatan, Kolgrimie?

– Niech mnie diabli – odpowiedział chłopiec. – Jest straszniejszy od wszystkiego, co w życiu widziałem.

Taki z pewnością diabeł powinien być…

Tarjei nigdy by nie pomyślał, że mały, przymilny Kolgrim zna tyle przekleństw.

– Jest znacznie mniejszy, niż ci się wydaje – mówił dalej chłopiec z wytrzeszczonymi, nienaturalnie błyszczącymi oczami. – Mały i gruby. Z nosem niczym dziób ptaka i świdrującymi, paskudnie żółtymi oczami i… i stał tam, taka ciemna postać na szczycie góry, i…

– Kolgrimie – przemawiał Tarjei uspokajająco. – To nie był Szatan. Szatan nie istnieje. To, o czym mówisz, jest dokładnym opisem Tengela Złego, tak jak go kiedyś zobaczyła Sol tu, w tym miejscu. I w narkotycznym oszołomieniu.

Kolgrim patrzył na niego sceptycznie.

Skąd ty to wiesz? Jesteś tylko zwyczajnym człowiekiem!

– Dziadek Tengel mi o tym opowiedział. Tego dnia, kiedy przekazywał mi czarodziejski zbiór Ludzi Lodu. Sol opisała mu swoje wizje. A Sol umiała o wiele więcej niż ty.

– O, nie! – zawołał Kolgrim z przechwałką w głosie. – Ja jestem najsilniejszy. Jestem największy! Umiem latać! Popatrz, jak sfrunę z tej skały!

– Stój, Kolgrim! Czy ty oszalałeś? To tylko oszołomienie, zrozum! Wracaj z nami do domu. To naprawdę niebezpieczna zabawa!

Chłopiec znieruchomiał.

– To nie jest zabawa! Ja jestem wybrany! Tylko ja!

– W porządku, Kolgrim, jesteś wybrany – powiedział Tarjei poważnie. – Uważam zatem, że powinieneś wykorzystać te nadzwyczajne możliwości, jakie zostały ci dane i stać się nowym Tengelem Dobrym. Będziesz kochany i podziwiany przez wszystkich tak jak on.

Kolgrim skrzywił się ironicznie.

– Ale ja nie chcę być kochany i podziwiany! Głupi jesteś, Tarjei! Co mi z tego, skoro mogę być postrachem dla wszystkich, panować nad całym światem, mordować, kogo zechcę, deptać ludzi i śmiać się z ich strachu? Tarjei, także będziesz drżał przede mną. I wszyscy w domu będą przede mną pełzać. Kochany i podziwiany! Ale głupota! A w ogóle to co wy tu robicie?

– Ja także odwiedzałem strych w Grastensholm – odparł Tarjei łagodnie. – I znalazłem to co ty. Ja także wiem, gdzie jest to miejsce, w którym Tengel Zły zakopał kociołek. Nic dziwnego, że ukazał się i Sol, i tobie! Musiał być wściekły, że ktoś się tu zakradł. On przecież nie chciał, by ktoś odkopał kociołek i tym samym przerwał działanie przekleństwa. Ale popatrz, ja nie jestem dotknięty, ja nie mogę go zobaczyć. Pomyślałem więc, że ja wykopię to paskudztwo, by w przyszłości ród mógł żyć w spokoju.

– Nie! – wysyczał Kolgrim, niemal zielony na twarzy. – Nie możesz tego zrobić, bo stracimy siłę!

– Owszem. I niech Bóg wam dopomoże, żeby tak się stało, biedni przeklęci!

– Jesteśmy wybrani – sprostował Kolgrim z godnością.

– Skończ z tym! Oddaj mi worek i wracajmy do domu.

– Skarb jest mój! Nigdy go nie dostaniesz! Przywołam Szatana, bo wcale się nie boję jakiegoś nędznego upiora. Uciekałem tylko dlatego, że pojawił się tak nieoczekiwanie. On mi nic nie może zrobić. Bo ja będę większy niż on był, rozumiesz?

– Kolgrim, na miłość boską…

– Nie podchodź do mnie, ostrzegam cię! Chcesz unicestwić naszą siłę, którą sam Szatan nam dał? Wiesz, że potrafię latać? Nie złapiesz mnie!

Zrobił ruch, jakby chciał rzucić się ze skały.

Tarjei złapał go za ramiona. Trzej pozostali przybiegli, by mu pomóc.

Kolgrim rozglądał się, zdesperowany, i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, co zamierza, wbił kuzynowi nóż pod żebra. Tarjei wpatrywał się weń, przerażony, ale wciąż z niedowierzaniem. Potem pochylił się, jakby chciał chronić zranione miejsce, a towarzysze biegli do niego z krzykiem. Kolgrim natomiast…

Kolgrim, ten szaleniec, władca świata, patrzył na nich wszystkich dzikim wzrokiem, po czym rzucił się ku krawędzi skały. Triumfująco rozpostarł ramiona, przekonany, że to skrzydła, które uniosą go wysoko ponad ziemią.

Gdy zrozumiał swoją pomyłkę, zaczął rozpaczliwie wymachiwać rękami, lecz przepaść zbliżała się ku niemu w coraz większym pędzie. Mężczyźni na górze długo słyszeli jego pełen przerażenia dziecinny głos, dopóki nie zamilkł, poprzedzony okropnym łoskotem.

Tak więc spełniła się przepowiednia Hanny – linia Sol wygasła. Sunniva, jedyne dziecko Sol, zmarła przed czternastoma laty. Tu zaś leżał jedyny wnuk Sol, zmarły w czternastym zaledwie roku życia.

Było tak, jak powiedziała Hanna: Sol to fałszywy ślad.

Tarjei wciąż leżał na ziemi. Trzej towarzysze próbowali go podnieść, ale nagle poczuli się rozpaczliwie bezradni.

– Zostawcie go, niech leży – powiedział Kaleb, który przez długie miesiące pomagał Mattiasowi pielęgnować biednego Knuta. – Trzeba przyłożyć coś do rany!

Niewprawnie próbował zatamować krew. Długo przyciskał ranę, a Tarjei leżał pobladły i cichy, oddychał z trudem.

Bard powtarzał żałośnie:

– O, nie, nie! Nie pan Tarjei! Tylko nie on! Co się bez niego stanie z nami wszystkimi w Lipowej Alei?

Bergfinn spoglądał na obu bezradnie i modlił się o ratunek, którego nie było.

– Nie, nie pan Tarjei! Na Boga, tylko nie on! On jest naszym największym skarbem!

Pochowali Kolgrima w Dolinie Ludzi Lodu. Nie było sensu ciągnąć zmasakrowanych zwłok do domu przez pół Norwegii.

Nikt nie zwrócił uwagi na to, że wraz z nim pochowali także dziwny, przypominający ludzką postać korzeń, który Kolgrim nosił zawieszony na szyi.

Korzeń mandragory, który przechodził z pokolenia na pokolenie przez co najmniej czterysta lat.

Ale czy naprawdę przynosił właścicielowi szczęście? Nikt nie wiedział, co stało się z tymi, który żyli setki lat temu, ale Hanna? Czy ona była szczęśliwa? Czy nie umarła zamordowana w brutalny sposób?

A Sol, kolejna po niej właścicielka korzenia? Korzeń mandragory nie stanowił dla niej żadnej ochrony. A już najmniej dla Kolgrima, ostatniego posiadacza, który nawet nie zdążył dorosnąć, a już życie jego dobiegło końca.

Tengel także miał ten korzeń. I jakiegoż to szczęścia doczekał? W rozpaczy sam odebrał sobie życie.

I Tarjei był jego właścicielem. Czy ów skarb mógł zapobiec śmierci jego ukochanej Cornelii? Czy teraz może odwrócić to straszne nieszczęście?

Nie, najlepiej, żeby mandragora spoczęła w ziemi. I nawet gdyby, tak jak Sol kiedyś twierdziła, miała się zacisnąć w proteście jak szponiasta dłoń, to i tak nic by nikomu nie mogła zrobić, bo mężczyźni byli już daleko w drodze powrotnej z Doliny Ludzi Lodu.

Sporządzili nosze i transportowali na nich nieprzytomnego Tarjei. Nie mieli nawet odwagi na niego patrzeć, by nie odkryć, że przestał oddychać.

Raz tylko odwrócili się, by popatrzeć za siebie.

– Mimo wszystko nie powinniśmy go osądzać – powiedział Kaleb w zamyśleniu.

– Pewnie – mruknęli zgodnie pozostali. – Nie powinniśmy. W każdym razie nie zbyt surowo.

Wysoko ponad doliną wznosiła się skała. U jej stóp znajdowała się teraz niewielka mogiła. Kolgrim będzie tu spoczywał w samotności. A może jednak nie tak zupełnie sam? W dole, pośród ruin, znajdowało się wiele niewidocznych grobów. A Dolina Ludzi Lodu miała przecież własny cmentarz…

Kolgrim spoczął wśród wszystkich swoich przodków, którzy tu żyli i umierali w ciągu wielu stuleci.

Zerwał się wiatr i śnieżyca przesłoniła górę. Wtedy odwrócili się i podjęli na nowo swoją mozolną wędrówkę.

ROZDZIAŁ VIII

Bez trudu znaleźli wyjście z Doliny Ludzi Lodu i rankiem gdy woda w rzece była najniższa, ze względu na nocny przymrozek, przeszli przez tunel. Powoli i bardzo ostrożnie nieśli nosze. Posuwali się niemal bez słowa.

Na zewnątrz odnaleźli konia, którego zostawił Kolgrim. Wierzchowiec bardzo ułatwiał transport. W milczeniu podążali przez rozległą równinę. Musieli dobrze się rozglądać, by znaleźć drogę w doliny. Kiedy już odebrali własne konie, zrobili nowe solidniejsze nosze i umieścili je pomiędzy dwoma z nich.

W ten sposób pokonywali dzień po dniu tę nieskończenie długą drogę do domu, nie wiedząc nawet, czy Tarjei jeszcze żyje, czy może już nie. Rozpytywali o znających się na sztuce leczenia, ale gdy udało im się kogoś takiego znaleźć, zawsze jedyną odpowiedzią było potrząsanie głową. Nikt nie potrafił nic zrobić.

Nigdy nie czuli się tak rozpaczliwie przygnębieni i bezradni! Trzech prostych, nieuczonych ludzi i jeden śmiertelnie ranny, wspaniały, wykształcony młodzieniec.

Po wielu dniach w ulewnym deszczu dotarli do lipowej alei Tengela i Silje.

Przyjęto ich z trudnym do opisania żalem i przerażeniem. Are natychmiast posłał po balwierza. Cała rodzina, a także Liv i Dag siedzieli jak skamieniali przy łóżku, na którym leżał Tarjei.

Czegoś takiego nie przewidywali nawet w koszmarnych snach! Tarjei, ich duma i nadzieja, najwspanialszy członek rodziny.

Tarald zamknął się w swoim pokoju i nie chciał z nikim rozmawiać. Rozumieli go. To jego syn doprowadził do tragedii i sam także przypłacił ją życiem. Mogli się jedynie domyślać, co czuje. Irja dzieliła swój czas pomiędzy opiekę nad Mattiasem i Taraldem, wierna jak zawsze.

Liv już dawno powiadomiła Cecylię o radości z powrotu Mattiasa i o nowej rozpaczy po ucieczce Kolgrima.

Tym razem poczta sprawiła się dobrze. I już drugiego dnia po tym, jak Tarjei został przyniesiony do domu, zjawiła się Cecylia z całą swoją rodziną.

– Teraz – powiedziała Alexandrowi – chcę was mieć wszystkich razem, pokazać w domu moje piękne dzieci. Chciałabym powitać Mattiasa, a oni pewnie też nas potrzebują. Czuję, że potrafię już ochronić Gabriellę i Tancreda przed Kolgrimem, gdyby się znowu pojawił.

Wiadomości, którymi zostali przywitani, wstrząsnęły wszystkimi głęboko. Kolgrim nie żyje, Tarjei jest umierający!

Cecylia pospieszyła do kuzyna.

Zastała tam wszystkich domowników. Tarjei, kredowobiały leżał w łóżku. Bez słowa poleciła balwierzowi, by się usunął, potem odsłoniła ranę.

– Cecylio, nie możesz przecież… – powstrzymywała ją Liv.

Córka odwróciła się ze łzami w oczach.

– Kiedyś Tarjei przyszedł nam z pomocą. Uratował mi Alexandra. Nauczyłam się wtedy co nieco. I zawsze byliśmy sobie bliscy, Tarjei i ja.

Przez wiele dni i nocy balwierz i Cecylia walczyli o życie rannego.

Wieczorem piątego dnia po raz pierwszy otworzył oczy. Natychmiast wezwano wszystkich dorosłych członków rodzin.

Tarjei, słyszysz mnie? – spytała Cecylia.

Znowu zamknął oczy i ledwie dostrzegalnie skinął głową.

– Czy mogłabym coś dla ciebie zrobić? Dla twojego zdrowia?

Jeszcze raz skinął, a raczej leciutko poruszył głową.

– Dać ci jakieś lekarstwo?

Chory zmarszczył brwi, pytanie najwyraźniej było niejasne.

– Z twoich zapasów?

Nie, to nie to. Słaby, prawie niewidoczny ruch głowy zdecydowanie oznaczał: nie.

Cecylia musiała podjąć dalsze próby.

– Chciałbyś czegoś?

Potwierdzenie.

– Chcesz coś zażyć? No dobrze, coś do picia?

Tak, o to chodziło. Zaczęła kolejno wymieniać różne napoje. Na wszystko odpowiadał przeczącym ruchem głowy. W końcu jednak trafiła.

Cecylia była wstrząśnięta.

– Zwykłej wódki? Co to da?

– Może potrzeba mu do czegoś więcej siły? – zastanawiał się Alexander.

– Tak, oczywiście, ależ jestem nierozgarnięta – przyznała Cecylia, czując bolesny ucisk w dołku. To życzenie nie wróżyło nic dobrego.

Wspólnymi siłami wlali w niego kilka łyków, aż dał znak, że wystarczy.

W chwilę potem otworzył oczy i spojrzał na nich.

– Mikael… powinien dostać… wszystko, co… posiadam – szeptał z wysiłkiem.

– Ależ, Tarjei… – jęknęła Liv.

Potrząsnął głową na znak, że prosi o ciszę.

– Z wyjątkiem… tajemniczego zbioru Ludzi Lodu. Ten ma… pójść do… Mattiasa.

Liv przymknęła oczy. Najchętniej pozbyłaby się tego, chciałaby, żeby te okropności zostały wyrzucone, wiedziała jednak, że takie prośby nie zostaną wysłuchane. Poza tym to jest bezcenny skarb, zdawała sobie z tego sprawę aż nazbyt dobrze.

– Zrobimy, jak sobie życzysz, Tarjei – powiedział Are. Usta tego dojrzałego, rosłego mężczyzny drżały z żalu. – Czy chcesz, żeby Mikael tutaj przyjechał? Mieszkał z nami?

– Nie. Tylko z wizytą. Opiekujcie się nim, ale niech go wychowuje… Juliana. To dobra kobieta. Mikael jest jedynym… potomkiem jej brata. Dlatego chciałaby…

– Tak, rozumiemy. Nie zerwiemy z nim związku.

– Przekażcie mu pozdrowienia… kiedyś… powiedzcie, że go… kochałem. Bardzo!

– Powiemy – obiecała Cecylia. – Pojedziemy do Lowenstein, najszybciej jak to będzie możliwe.

– I powiedzcie Mattiasowi… że musi znaleźć… godnego dziedzica.

– Wiemy – powiedział Dag. – Takiego jak ty.

Tarjei uśmiechnął się.

W dwa dni potem umarł w wieku dwudziestu ośmiu lat.

Wszyscy byli jak porażeni. Wielka nadzieja rodziny, on, który mógł zdobyć światową sławę w nauce, odszedł. Ich ukochany Tarjei! To niemożliwe! On nie mógł umrzeć! Nie on!

Ale to była prawda.

Wszyscy domownicy, i cała służba także, chcieli pójść na pogrzeb, więc Kaleb ofiarował się, że zostanie w domu i zajmie się dziećmi, i gospodarzy, i służby. Przyjęli jego propozycję z wdzięcznością.

Okazało się, że będzie się musiał opiekować sporą gromadą. Na dziedzińcu w Grastensholm zaroiło się od dzieci. Gdy pierwsze onieśmielenie minęło, bawiły się i biegały jak szalone, nieskrępowane tym, że w kościele odbywa się właśnie żałobne nabożeństwo.

Ale słuchały się Kaleba. Był już prawie dorosłym młodzieńcem, a jego wrodzony spokój bardzo im się podobał. Gdy widział, że się za bardzo oddalają albo biegają za szybko, wystarczyło, że podniósł głos.

Były niczym stadko kurcząt.

Wśród czwartego pokolenia potomstwa Tengela byli prawie wyłącznie chłopcy: Kolgrim, Mattias, Andreas, Mikael i Tancred. Teraz Kolgrim odszedł na zawsze, a Mikael przebywał gdzieś bardzo daleko stąd, w obcym kraju.

Jedyną dziewczynką w tym pokoleniu była bliźniaczą, siostra Tancreda, Gabriella.

Kaleb szybko się zorientował, z kim ma do czynienia, jeśli chodzi o tę czwórkę: baron, margrabia, margrabianka i mały chłopski syn.

Mattiasa znał dobrze. Andreas był skupionym ośmiolatkiem, który najchętniej bawił się sam. Uśmiechał się sympatycznie, zjeżdżając po poręczy schodów, i przyglądał się zabawom innych dzieci z wyniosłym spokojem.

Bliźnięta różniły się między sobą bardzo. Tancred był wszędzie, żywy, odważny, z błyskiem humoru w ciemnych oczach. Włosy miał tak ciemne, że ich dawna miedziana barwa pojawiała się już tylko jako refleks w blasku słońca.

Mała Gabriella, siedmiolatka podobnie jak brat, trzymała się Kaleba. Układała teraz lalkę do snu na schodach, gdzie Kaleb siedział. Okrywała ją piękną koronkową chusteczką, sprawdzając co chwila, czy Kaleb jeszcze tam jest.

Włosy miała zupełnie proste, zaplecione w dwa warkocze, które teraz wciąż opadały na lalczyne łóżko. Cierpliwie odrzucała je z powrotem na plecy. Po Paladinach odziedziczyła kruczoczarny kolor włosów i ciemnobrązowe oczy.

Przyszedł Mattias i usiadł obok.

– Mama mówi, że nikt nie powiedział ani jednego złego słowa o Kolgrimie – rzekł w zamyśleniu. – Myślę, że to bardzo ładnie z jej strony. Wszyscy uważają, że Kolgrim był najbardziej nieszczęśliwy z całej rodziny, że nic nie mógł poradzić na to, co robi. Ja też tak uważam. On był naprawdę miły.

Kaleb nie wiedział, co na to odpowiedzieć, mruknął więc tylko coś niepewnie.

Mattias ciągnął dalej:

– Brand i Matylda mówią, że ostatnie, co Tarjei powiedział przed śmiercią, to imię Cornelia. I że uśmiechał się przy tym jakby był szczęśliwy. Matylda wierzy, że on spotkał Cornelię. Uważam, że to brzmi bardzo dziwnie. Ale też pięknie. Jak ci się zdaje?

Gabriella spojrzała na Kaleba. Ona także czekała na odpowiedź. Kaleb był zakłopotany. Znajomość spraw tamtego świata nie była jego najmocniejszą stroną.

Wybawił go płacz jakiegoś dziecka na podwórzu. Jeden z chłopców przewrócił się i szedł teraz do nich ze skaleczonym kolanem, a za nim podążała cała procesja w nadziei, że Kaleb potrafi pomóc.

Kaleb, Mattias i Gabriella natychmiast zabrali się do roboty. Mattias był przez dzieci uważany za swego rodzaju bohatera. Najstarszy wśród nich – niedługo skończy jedenaście lat, a poza tym miał muskuły!

Wszyscy troje zajęli się skaleczonym kolanem, a pozostałe dzieci tłoczyły się wokół.

Kaleb zwrócił uwagę na troskliwość Gabrielli.

– Masz naprawdę zręczne dłonie – pochwalił ją. – Powinnaś poświęcić się pielęgniarstwu albo czemuś podobnemu.

– Zawsze lubiłam pomagać innym – odparła Gabriella poważnie, nie zwracając uwagi na to, że młody człowiek rozmawia z nią, małą margrabianką, bez należytej uniżoności.

– Ja też – powiedział Kaleb.

Skaleczony chłopiec wziął koronkową „kołderkę” lalki, wycierał nią nos i łzy. Gabriella nawet nie mruknęła. Chusteczka się przydała, a to najważniejsze.

Rodzina nigdy się naprawdę nie otrząsnęła po stracie. Pamięć o Tarjeim przygniatała ich serca, wszystkich przepełniała żałoba, która nie miała ich już opuścić.

Tarjei zabrał do grobu tajemnicę. On i Kolgrim. Tylko oni wiedzieli, co zawierał kuferek ze strychu w Grastensholm.

Następnego dnia po pogrzebie Kaleb oświadczył, że zamierza wyruszyć w drogę.

– Ale dokąd? – Dag był zaskoczony.

Kaleb wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Może spróbuję dostać się gdzieś na naukę.

– Czy nie chciałeś zrobić czegoś dla wykorzystywanych, zbyt ciężko pracujących dzieci?

– Tak, ale to były tylko marzenia. Bez wykształcenia nic nie znaczę.

Dag spoglądał na niego swoimi rozumnymi oczami.

– Masz rację, sama dobra wola nie wystarczy. Musisz zdobyć jakąś pozycję w społeczeństwie. Musisz być kimś, by cię wysłuchano. Tak, niestety, jest. A jeśli o to chodzi, wybór masz niewielki. Chciałbyś zostać pastorem?

– Nie – odparł Kaleb cierpko.

– No tak. Pieniędzy też nie masz. Asesorem nie możesz zostać, bo na to potrzeba i pieniędzy, i długich studiów, nauki od dzieciństwa. Poza tym asesorów mianuje sam król. Boję się, że wójtem też byś nie chciał zostać. Tu, w Norwegii, są oni źle widziani. Tak, rzeczywiście nie masz wielkiego wyboru! Może mógłbym ci pomóc zostać na przykład pisarzem u posterunkowego? Może jego pomocnikiem albo protokolantem, sam nie wiem. Żebyś tylko miał jakiś tytuł, to już ludzie będą się z tobą liczyć. A znajomość prawa nierzadko przynosi korzyści, bo człowiek często wpada w kłopoty, z którymi niełatwo sobie poradzić.

Kaleb uśmiechnął się blado.

– Jak mógłbym być pisarzem, skoro nawet czytać nie umiem?

– Myślałem i o tym – Dag uśmiechał się także. – Dlaczego nie miałbyś się nauczyć? Norwegia potrzebuje ludzi, którzy by się zajmowali sprawami biedoty. Moja żona nauczy cię czytać i pisać, a ja wprowadzę cię w podstawowe zagadnienia prawne. Musisz jednak wiedzieć, do czego zmierzasz! Walka o sprawiedliwość przysparza człowiekowi wrogów. Bardzo wielu możnych chce mieć prawo do taniej siły roboczej, prawo do obchodzenia się z ludźmi jak z psami. Chcesz się narażać na gniew możnych?

– Wiem dostatecznie dużo o ich postępowaniu. Nie boję się ich.

– Dobrze! Zawsze możesz liczyć na wsparcie z naszej strony. Chcesz?

Kaleb był oszołomiony. Ale gdy tylko ochłonął z pierwszego wrażenia, dziękował asesorowi, zachwycony. Upierał się jednak, że musi zarabiać na siebie pracą we dworze. Pozwalano mu, oczywiście, na to. Kaleb zamieszkał w jednym pokoju z Mattiasem, uszczęśliwiony takim obrotem spraw, i wszystko zdawało się układać najlepiej.

Któregoś dnia Dag zadecydował, że pojedzie z chłopcami do Kongsberg.

Liv była zmartwiona. Tragedie najbardziej odbiły się na Dagu; który już i wcześniej chorował. Miewał takie nieprzyjemne ataki duszności, wskazujące na kłopoty z sercem.

– Czy naprawdę musisz jechać, Dagu?

On jednak wyglądał młodo i sprawiał wrażenie zadowolonego, że może się zająć tą sprawą.

– Nie daje mi to spokoju, Liv, przecież wiesz. przecież chodzi także o naszego małego Mattiasa. I o wielu takich jak on.

Popatrzyła na jego ożywioną twarz i musiała ustąpić.

Tak więc pojechali wszyscy trzej. Dag dobrze znał urzędników sądowych w Kongsberg. Rzetelnie poprowadzili sprawę oskarżonych Nermarkena i Haubera.

Naturalnie obaj oskarżeni wszystkiemu zaprzeczali. Są niewinni jak baranki. W kopalni nie ma żadnych dzieci, skąd, sąd może sam zobaczyć!

W żadnym razie nie powinni byli tego mówić.

Sąd wziął ich za słowo. Początkowo oskarżeni wcale się nie bali, wszyscy górnicy bowiem dobrze wiedzieli, że natychmiast wylecą z pracy, jeśli pisną choć słówko o chłopcach.

Dag Meiden nie występował w tej sprawie jako sędzia. On żądał pociągnięcia do odpowiedzialności obu nadzorców kopalni. Miał do tego prawo jako dziadek jednego z chłopców. Był przez cały czas obecny na rozprawie, a to miało swoje znaczenie. Sąd wierzył bez zastrzeżeń w każde jego słowo. Ale czy tak samo wierzono chłopcom?

Wszyscy ci uczeni panowie zabrali Mattiasa i Kaleba na dół, do kopalni, przedtem jednak przesłuchali ich gruntownie. Jak tam jest na dole? Opiszcie kopalnię! Opiszcie pomieszczenie, w którym sypialiście! Opowiedzcie, jak udało się wam zbiec!

Nermarken i Hauber podnieśli krzyk. To na pewno jakiś złośliwy górnik nagadał chłopcom takich rzeczy, by zemścić się na nadzorcach.

Chłopcy jednak opisali kopalnię bardzo szczegółowo, mówili o drobiazgach, na które zazwyczaj nie zwraca się uwagi.

Sędziowie zeszli na dół. Oczywiście żaden z robotników nie odważył się wystąpić w roli świadka. Nikt jednak nie zaprzeczył słowom chłopców. Po prostu nie chcieli się w ogóle odzywać. I już to mówiło samo za siebie.

Zeznania chłopców potwierdziły się co do najmniejszego drobiazgu, potrafili ponadto wymienić nazwiska wszystkich górników. Sąd polecił wygasić ogień w piecu i wysłać na górę drobnego robotnika. Potwierdził on, że tą drogą można wydostać się z kopalni. Nikt tylko nie mógł zrozumieć, jak poradzili sobie ze śmiertelnie chorym Knutem. Krata została, oczywiście, ponownie wmurowana, ale wyraźne ślady wskazywały, że zrobiono to niedawno.

Koronny dowód przedstawił Kaleb, który wskazał, gdzie pochowano Sorena i kilku innych chłopców. Natychmiast zarządzono odpowiednie prace, w wyniku których przestępstwa Nermarkena i Haubera zostały ostatecznie ujawnione.

Próbowali, naturalnie, zwalać winę jeden na drugiego, ale to żadnemu nie pomogło. Obaj zostali powieszeni.

Tego widoku chłopcom oszczędzono. Także dlatego, że do powieszenia Nermarkena trzeba było podwójnej liny, a i tak szubienica trzeszczała podejrzanie pod jego ciężarem.

Okazało się, że praca dzieci w kopalniach nie była zjawiskiem powszechnym. Stosowano ją tylko w Kongsberg i tylko za czasów tych dwóch pozbawionych sumienia nadzorców.

Dag jednak zachęcał Kaleba do kontynuowania nauki. Istniało mnóstwo miejsc, które należało skontrolować pod tym kątem. Dzieci pracowały wszędzie. Harowały od bladego świtu do ciemnej nocy i rzadko, lub zgoła nigdy, otrzymywały zapłatę.

W rok po procesie w Kongsberg Dag dostał pierwszego ataku. Co prawda wyszedł z tego, ale zdecydował się zakończyć pracę asesora. Pozostając w domu mógł też więcej nauczyć Kaleba.

Liv bardzo się cieszyła, że nareszcie ma męża przy sobie i może się nim opiekować.

Ona i Are mieli jednak inne jeszcze zmartwienia. Juliana von Lovenstein und Scharffeneck została wdową. Komendant zmarł w listopadzie 1635 roku. W rok później Juliana ponownie wyszła za mąż za wybitnego szwedzkiego dowódcę wojskowego, Johana Banera, i przez jakiś czas towarzyszyła mu w wojennej wyprawie. Jej córka, Marka Christiana, oraz mały Mikael zostali w Lowenstein. Przerwy w korespondencji stawały się coraz dłuższe…

– Nie chciałbym całkiem utracić mojego wnuka – mówił Are. – Marzę o tym, by go zobaczyć. Przecież jego ojcem jest Tarjei. I chcę mu przekazać ostatnie słowa ojca.

Liv napisała do Cecylii, a ona, jak zawsze, gotowa była do pomocy.

Tak więc któregoś dnia Are ze lśniącym nowym kuferkiem podróżnym w ręce stanął na nabrzeżu portu w Kopenhadze, witany przez Cecylię i Alexandra. Ów solidny gospodarz miał na sobie swoje najlepsze samodziałowe ubranie i czuł się kompletnie zagubiony w tym wielkim świecie, bowiem przez całe życie nigdy nie wyjeżdżał dalej niż do Christianii.

Dzięki Cecylii i jej mężowi wkrótce poczuł się u nich jak w domu; oboje starali się odsuwać od niego wszelkie trudności.

Po kilku dniach wszyscy troje rozpoczęli długą podróż do Dolnej Saksonii.

Byli wstrząśnięci, widząc, jak strasznie spustoszone zostały Niemcy. Are z wielkim niepokojem oczekiwał przyjazdu do Lowenstein. Nawet nie miał odwagi wierzyć, że zamek przetrwał zawieruchę.

Ale zamek stał.

Spotkanie trzyletniego Mikaela z dziadkiem było wzruszające. Pominąwszy oczywiste trudności językowe, ci dwaj porozumieli się natychmiast. Juliana wróciła do domu, bo wędrowne życie było zbyt męczące, a ona nie czuła się całkiem zdrowa. Pozostała w zamku, dopóki goście nie wyjechali.

Mikael miał czarne, lśniące i zupełnie proste włosy z lekkim miedzianorudym połyskiem, mocno wygięte brwi, co dodawało mu powagi, i ogromne, ciemne oczy. Był, oczywiście, trochę podobny do Cornelii, ale rysy twarzy odziedziczył niewątpliwie po Ludziach Lodu, a Cecylia twierdziła, że bardzo jej przypomina Tancreda z czasów, gdy miał trzy lata. Alexander jednak uważał to za przesadę. Juliana opowiadała zabawne anegdoty o malcu, które wskazywały, na jego zdolność do wyciągania szybkich wniosków oraz dowodziły stałości uczuć.

Wyglądało na to, że między trzynastoletnią Marką Christianą a Mikaelem panuje pełne porozumienie. Dziewczynka okazywała wzruszającą troskliwość małemu synkowi swojej kuzynki. Marka Christiana była żywym, inteligentnym dzieckiem, może nie uderzająco pięknym, lecz pod każdym względem interesującym. Are polubił ją bardzo.

Goście spędzili w zamku trzy tygodnie. Are chciał jak najdłużej przebywać z wnukiem, ale w końcu musiał wracać do domu na żniwa. Zresztą Alexander i Cecylia także tęsknili już do swoich dzieci.

Przed wyjazdem Are długo obejmował Mikaela, ale teraz, kiedy już poznał chłopca, dzieląca ich odległość nie wydawała mu się taka wielka. Uważał, że bardzo się do siebie zbliżyli.

Juliana obiecała, że wkrótce przyjadą do Norwegii, by chłopiec mógł poznać rodzinny dom ojca.

Are wracał do Lipowej Alei i czuł się teraz człowiekiem bywałym. Bądź co bądź zwiedził kawał świata. Niewielu z Grastensholm tego doświadczyło. Podróżował równo dwa miesiące i miał mnóstwo do opowiedzenia swojej rodzinie: Brandowi, Matyldzie i Andreasowi.

Gdy tylko znalazł się w lipowej alei, zobaczył, że lipa która od dawna wyglądała już marnie, zniknęła. Został tylko pociemniały pieniek. – Dag! – szepnął z rozpaczą. – O, Boże, to Dag!

Tak, Dag odszedł. Wszystko stało się tak nagle, opowiadała Liv. Kolejny atak, po którym nie odzyskał przytomności. Na pewno niczego sobie nawet nie uświadomił, pocieszała się.

Następnego dnia Are i Liv poszli na cmentarz.

Liv wsunęła mu rękę pod ramię.

– Teraz zostaliśmy sami, braciszku. Tylko ty i ja.

Młodszy brat, wyższy od niej o głowę, odparł:

– Tak, ponieważ my pochodzimy z Ludzi Lodu. Jesteśmy wytrzymali i silni. Mamy przed sobą wiele samotnych lat.

– Tego właśnie ojciec nie mógł znieść i wybrał śmierć razem ze swoją Silje.

Are w milczeniu skinął głową.

– Tak wielu utraciliśmy już oboje, ty i ja – mówiła dalej Liv ze smutkiem: – Dzieci i wnuki. Wszystko przez to straszne przekleństwo. Wiesz, Are, kiedy Dag umarł ogarnęło mnie takie przemożne pragnienie, aby pójść za nim.

– Rozumiem cię. To samo odczuwałem po śmierci Mety. Ale nasze dzieci i wnuki potrzebują nas. Jesteśmy dla nich oparciem.

– Tak, wiem. I może teraz skończą się nasze tragedie, nie sądzisz?

– Owszem. Mógłby być koniec, przynajmniej na jakiś czas.

Liv zamyśliła się.

Wiesz co, Are? Przez wiele lat strasznie się bałam o Daga. Widziałam, że jego czas się kończy. I byłam pewna, że jeśli on umrze, to ja się załamię. A teraz jestem jakaś spokojniejsza. Pełna żalu, ale uspokojona.

Tak, to naturalne.

Znowu umilkła, a po chwili powiedziała:

– Jest jeszcze wiele rzeczy, którymi możemy się cieszyć, prawda?

– O tak, na pewno!

– Myślę, że Brand i Matylda dobrze ze sobą żyją? – spytała niepewnie.

– O tak, jest dużo lepiej, niż się spodziewałem. Matylda to wspaniała kobieta. A twoje dzieci też mają udane małżeństwa?

– Oczywiście! Do Irji zawsze miałam słabość, a już Alexander po prostu jest wspaniały – ciągnęła Liv w zamyśleniu. – Cecylia powiedziała mi kiedyś coś, co by świadczyło, że na początku mieli jakieś kłopoty, ale to chyba nie miała nic wspólnego z ich uczuciami… Nie, nie zrozumiałam, a co chodziło, a nie chcę wypytywać. Rodzice powinni zachowywać dyskrecję, zawsze byłam tego zdania.

Zatrzymali się przy grobie rodziny Meidenów. Myślami znowu wrócili do Daga.

– Jak już mówiłam, od dawna wiedziałam, że to się stanie. Ta lipa, rozumiesz.

– Tak. Patrzyłem dzisiaj na nasze lipy. Dwie ostatnie z tamtych ośmiu. Są zdrowe i silne. Obie.

Tak. Dzięki ci, dobry Boże, że mamie udało się powstrzymać ojca i że nie zdążył zaczarować więcej drzew w alei.

Roześmiała się nieoczekiwanie.

– Aż dziwnie o tym pomyśleć, ale teraz jestem jedynym człowiekiem na ziemi, który widział Dolinę Ludzi Lodu. To znaczy kiedy jeszcze istniały tam domostwa i żyli ludzie.

Tak. No właśnie, a jak tam Kaleb?

– Otrzymał dobre podstawy, przynajmniej tyle. Bardzo szybko nauczył się czytać, pisać i liczyć. I Dag zdążył przekazać mu bardzo wiele w ciągu tych krótkich trzech lat.

Czy on myśli o dalszych studiach?

– Do żadnych szkół chodził nie będzie, ale Dag załatwił mu już pracę w sądzie. Pomocnika na razie, ale Kaleb chce spróbować. Sądzi, że uda mu się do czegoś dojść.

– Ta dobry chłopiec, ten Kaleb.

– Tak. On i Mattias są wielkimi przyjaciółmi. Jak dobrze, że Mattias go ma. Inaczej byłby chyba dość samotny. I Andreas też do nas często przychodzi. Dobrze im razem? Bo Andreas też jest raczej samotny, prawda?

– Chyba tak. Taki już zwyczaj w naszej rodzinie, że nie miewamy zbyt dużo dzieci. Nie wszyscy postępują tak jak Cecylia, żeby rodzić dwoje za jednym razem. Swoją drogą muszę powiedzieć, że to bardzo praktyczne!

Liv wróciła do swoich myśli, zbliżali się teraz do grobu Ludzi Lodu.

– Wiesz, od dawna zastanawiam się nad taką sprawą…

– Tak?

– Grastensholm jest takie duże. A ja teraz zostałam sama w naszej części domu, mojej i Daga. Myślałam, żeby Kaleb otworzył tu za jakiś czas dom dla dzieci. Jeszcze nie teraz, na razie jest jeszcze za młody. Myślę o takim domu i szkole dla dzieci wykorzystywanych do ciężkiej pracy.

Are rozglądał się dokoła. W powietrzu czuć było pierwsze powiewy nadchodzącej jesieni.

W Grastensbolm? Pomysł jest dosyć zaskakujący, ale… Zobaczymy.

Stali przed dużym kamieniem nagrobnym Tengela i Silje, na którym zostało wyryte także imię Sol. Obok pojawił się niedawno nowy kamień. U góry pozostawiono puste miejsce, przeznaczone dla imienia Arego, a poniżej umieszczono imię Mety. Pod nim znalazł miejsce dla swego imienia Tarjei, a najniżej Trond.

W cmentarnej kaplicy Meidenów wyryto także imię Kolgrima. Jednak ani on, ani Sol, ani Trond nie spoczęli na tym cmentarzu. Wszystkich troje dosięgła nagła śmierć daleko od domu. Wszyscy byli obciążeni dziedzictwem zła, wyrzuceni z ludzkiej wspólnoty, lecz ich najbliżsi pragnęli zachować ich w pamięci jako zwykłych ludzi. Dlatego także ich imiona znalazły tutaj swoje miejsce.

W 1640 roku umarła Juliana. Jej mąż, Johan Baner, zaopiekował się Marką Christianą i małym wychowankiem żony, Mikaelem, mimo że wkrótce potem ożenił się ponownie. On sam zresztą po wszystkich trudach wojny rozchorował się poważnie na płuca i nie pozostawało mu wiele życia. Własne dzieci i tych dwoje po Julianie powierzył opiece swego szwagra.

Po śmierci Banera Liv i Are próbowali odzyskać Mikaela. Nie wiedzieli jednak, kim jest jego nowy opiekun, i choć rozsyłali na wszystkie strony listy z pytaniami, nie udało im się natrafić na ślad ani szwagra, ani wdowy po Johanie Banerze, której nazwiska zresztą także nie znali. Ktoś im doradził, że powinni szukać w Estonii, ale jak mogli odnaleźć kogoś w dużym kraju, nie wiedząc nawet, kogo dokładnie poszukują?

Popełniali ponadto błąd sądząc, że ów szwagier jest bratem żony Banera. Ktoś im to zasugerował, a tymczasem chodziło o męża siostry Johana Banera. Ale nawet gdyby na to wpadli, i tak by im to wiele nie pomogło. Wszystkie te rodziny rozpierzchły się po całym kraju, większość mężczyzn brała udział w wojnie.

Wszelkie więzi z małym Mikaelem zostały zerwane.

Jedyną pociechą było to, że chłopiec nadal nazywał się Lind z Ludzi Lodu. I mieli nadzieję, że kiedyś może jednak natrafią na jego ślad.

A jeśli nie…? Drżeli na myśl o tym. Bo przecież chłopiec mógł nosić w sobie złe dziedzictwo Ludzi Lodu.

Загрузка...