Unikając krzyżowania spojrzeń, znów sięgnął po butelkę.

– Darek szukał miłej, porządnej Rosjanki – powiedział niezbyt głośno Kiernacki. – To dla ciebie? – Spojrzenie gospodarza w pełni wystarczyło za odpowiedź. – Nie wiedziałeś?

– Rosjanki? Dla mnie? – coś zadrżało w głosie Długiego. Odwrócił szybko fotel, by potem wolno i ostrożnie napełniać kieliszek. – A to artysta… Żartowaliśmy kiedyś, a on na serio… Taki kretyński pomysł.

– Niekoniecznie – rzuciła niedbale Iza.

– A co w tym nie jest kretyńskiego? – podjął rękawicę Długi.

– W Rosji jest mnóstwo bardzo biednych ludzi. A z drugiej strony to nie Murzyni z jakiegoś afrykańskiego zadupia. Gdyby dobrze poszukać, znalazłaby się niejedna niegłupia dziewczyna po maturze, jeśli nie studiach, która z pocałowaniem ręki przyjechałaby tu w charakterze Marioli bis. Tyle że bez wynoszenia magnetowidów. Rozumiem, że z rosyjskim nie ma pan problemów. Na początek o filozofii może byście swobodnie nie pogadali, ale za to mógłby jej pan uczyć polskiego. Znakomity wstęp do nawiązania bliższych stosunków.

Długi przyglądał jej się z niedowierzaniem. Potem roześmiał się. Nie do końca szczerze.

– Pani to poważnie…? Ot tak – strzelił palcami – i do drzwi puka radosna rosyjska piękność z tekturową walizeczką? I to taka, która następnego dnia nie zwieje ze wszystkim, co mam?

– Gwarancji nigdy nie ma. Ale ma pan duże szanse. – Zaczęła odliczać na palcach, widząc jego otwarcie powątpiewające spojrzenie. – Kobieta potrzebuje bezpieczeństwa, to po pierwsze i najważniejsze. Kiedyś był to potężny facet z muskułami i sporo nam tego atawizmu zostało, ale na dłuższą metę, jeśli jest czas pomyśleć, rozum zwycięża. Więc nie mięśnie, a portfel. Sądząc po warsztacie – rozejrzała się – to mamy załatwione. Sądząc po zabawkach, które pan produkował dla Drzymalskiego – tym bardziej.

– Nie macie dowodów… – zaczął z lekkim roztargnieniem.

– Przepraszam, zbędna dygresja. Zgoda, nie mamy. Punkt drugi: bycie potrzebną. Kobieta lubi czuć się ważna w czyimś życiu. U pana miałaby to jak w banku. Punkt trzeci: małżeństwo. Z kaleką na wózku honor taki sobie, ale w przypadku cudzoziemki, chcącej zostać na stałe… Punkt piąty: seks. – Kiernacki poruszył się niespokojnie, ale gospodarzowi, o dziwo, nie drgnął ani jeden mięsień. Chłonął każdą sylabę wykładu. – Gdyby coś między wami zaiskrzyło, mógłby jej pan dać w łóżku prawie wszystko, o czym kobieta…

– Dobra, to akurat wiem – przerwał jej z lekkim uśmiechem. – Autopsja. Ale coś poplątałaś z liczeniem. Było trzy, a potem od razu pięć.

– Nie poplątałam – powiedziała spokojnie, patrząc mu w twarz. – Tylko nie chciałam mówić o dzieciach. Chociaż skoro już o to zahaczyliśmy… Na twoim miejscu poszukałabym panny z małym dzieckiem.

Przyglądał jej się zafascynowany. Gdyby nie alkohol, pewnie czułby się głęboko upokorzony, ale na szczęście wypił wystarczająco dużo.

– Zdrowie twojej pani – zasalutował Kiernackiemu kieliszkiem. – Rasowa sztuka ci się trafiła. – Iza podziękowała ukłonem. – No, pij. To nie żubrówka, nie zaszkodzi.

– Nie lubi żubrówki? – zainteresowała się dziewczyna.

– Tak się tłumaczył, jak ostatni raz zdrowo pochlaliśmy. Przypominasz sobie? Wesele twojej kuzynki, grudzień roku pamiętnego.

– Osiemdziesiąt jeden? – bardziej podpowiedziała, niż zapytała Iza. Patrzyła na Długiego i tylko na Długiego.

– Opowiadał ci? – Gospodarz jeszcze szerzej wyszczerzył zęby. – O samym weselu czy o Katowicach też?

– Opowiadałeś o Katowicach? – zmarszczyła brwi, udając, że penetruje zakamarki pamięci.

– Założę się, że nie – pociągnął ochoczo Długi. – Blamaż jak cholera. Pan zwiadowca, postrach NATO, pobłądził w mieście jak dziecko. Najpierw dał się zrobić w konia jakiemuś pekaesiarzowi-solidarnościowcowi i łobuz wysadził nas na przedmieściu, a potem tak prowadził, że omal nie skończyliśmy jako pierwsze ofiary stanu wojennego. Zimno było jak… No i na koniec znalazł sobie panienkę i wprowadził nas w taką dzielnicę, że mi się scyzoryk ze strachu sam w kieszeni otwierał. Pusto, ciemno, dookoła czort wie ilu wkurzonych na Wojtka Ślązaków, a on małą po nogach obcałowuje i rozgrzewa klepaniem w pupę. Jakby nas dopadli…

– Nikogo po niczym nie całowałem – burknął Kiernacki. – Odstaw flaszkę, bo najwyraźniej masz dość. Ona… bałem się, że odmroziła nogi. Gówniara wyszła na mróz prawie na bosaka.

Nie patrzył w stronę Izy.

– Molestator nieletnich – śmiał się Długi. – Biedaczce pewnie został uraz na całe życie.

– Odwal się… Lepiej powiedz, gdzie znaleźć Darka.

– Dużo ci z tego przyjdzie… Dworca w Katowicach nie potrafi, a Drzymalski mu się marzy…

– Mówię serio. – Kiernacki odstawił szklaneczkę. – Jest ranny. Nie wiemy, jak poważnie, ale to nie skaleczony palec. Twardziel z niego, więc dotarł aż tutaj, ale czy da radę iść dalej, to wielkie pytanie.

Długi spoważniał.

– Zalewasz – mruknął niepewnie.

– Gówno prawda. Iza broni kariery, ale mnie, prawdę mówiąc, ta cała sprawa od paru godzin zwisa. Mamy pokój, słyszałeś pewnie. – Gospodarz skinął głową. – Nie będzie nagrody, a mogą być kłopoty. Zresztą… Myślisz, że aż tak się zeszmaciłem? Żeby za pieniądze własnego żołnierza…? Nigdy nie leciałem na forsę. Powinieneś wiedzieć.

Długi nie od razu odpowiedział.

– A na dziewczyny? – zerknął wymownie w stronę Izy.

– Daj spokój. My tylko… – Kiernacki utknął. Po chwili dokończył cicho: – Po prostu ją zapytaj.

Długi ograniczył się do spojrzenia.

– Wojna się skończyła – mruknęła dziewczyna. – A ja jestem żołnierzem.

Pokiwał głową. Zastanawiał się.

– I jego kobietą? – wskazał wreszcie Kiernackiego.

Zawahała się.

– I jego kobietą – powtórzyła spokojnie.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Jak dobrze pójdzie… Może w styczniu zaproszę cię na chrzciny. – Dopiero teraz uśmiechnęła się blado. – Jesteśmy sobie pisani.

Rozdział 29


Fajny – stwierdził z uznaniem Kiernacki, obracając się i oglądając przez noktowizor kolejne fragmenty lasu. – Ale nie do marszu. Za duże powiększenie.

– Wyobraź sobie, że wiem. Dlatego poprosiłam Grygorowskiego o latarki. – Przykucnęła, pogrzebała w torbie, pstryknęła przełącznikiem.

– To ty? – Kiernacki obrócił się, opuszczając krępą lunetkę nocnego celownika.

– Co: ja?

– Ty – odpowiedział sam sobie. – Nie, nic. Coś mi jakby błysnęło – wskazał kierunek, z którego przyjechali. – Pewnie odbicie światła.

Wyłączyła latarkę, bez słowa wyjęła mu noktowizor z dłoni i patrzyła przez chwilę wzdłuż błotnistej leśnej przesieki.

– Nic tam nie ma – orzekła, wyłączając zasilanie i chowając przyrząd do naramiennej torby. – I cicho. Samochód byłoby słychać. Który wolisz?

– Lepszy – uśmiechnął się. – Czyli radziecki.

– Sam w to nie wierzysz. To już prawie złom. Rozrzut ma jak…

– Zobaczymy, co powiesz, jak wdepniemy w gniazdo dzików. Jesteśmy w lesie, moja panno. Tu się liczy szybkość ognia.

– Ha, ha – mruknęła ponuro. – Trzeba było zamówić pepeszę i przywiązać od góry lunetkę. Ta to ma dopiero siłę ognia… Za karę, że tak głupio gadasz, pójdziesz przodem.

Przewiesiła przez plecy fiński karabin marki SAKO, błysnęła latarką. Kiernacki skrócił pas wybranego przez siebie SWD i podobnie jak dziewczyna ulokował broń w poprzek pleców. Wkroczyli do lasu.

Szli niezbyt szybko wzdłuż potoku-przewodnika. Nie rozmawiali. Dopiero przy znajomej kłodzie przewieszonej nad nurtem Kiernacki obejrzał się za siebie.

– To na tamtym brzegu – mruknął. – Dasz radę przejść?

– Po pniu? Nie martw się. W najgorszym razie zlecę. Nic nowego.

– Daj rękę. Będę cię asekurował.

– Obejdzie się.

Kilkanaście metrów przed ziemianką Kiernacki zaczął z cicha pogwizdywać. Wątpił, by Dopierała trzymał wartę na zewnątrz, ale na wszelki wypadek wolał nie uchodzić za kogoś, kto się skrada.

Dzięki latarkom szybko wypatrzyli właściwe drzewko. Postukał kolbą w pień, podskoczył, podciągnął się ku czubkowi kikuta i zbliżając usta do ukrytego tam ujścia rury wentylacyjnej, zawołał:

– Spokojnie, to my! Wchodzimy!

Nie czekając na odzew, przechylił drzewko i wśliznął się do środka. Po czym znieruchomiał. Trochę na widok wymierzonej w siebie lufy – ale nie przede wszystkim.

– To się nazywa oficerskie wejście – mruknął Dopierała, odkładając beryla. Udało mu się wciągnąć podkoszulek, ale czasu miał mało, więc włożył go na lewą stronę. – Żadnego pukania.

Z góry posypał się piasek. Iza, pobrzękując bronią, gramoliła się do środka.

– Mam nadzieję, że was nie obudzi… – Kiernacki nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że właśnie w tym momencie sięgnęła wzrokiem posłania.

– Przepraszam. – Dołączył najcieplejszy uśmiech, na jaki go było stać. – Kretyni z nas.

Dopierała nie zamierzał protestować. Był zły. Ale przede wszystkim zaniepokojony. Baśka, w przeciwieństwie do kaprala, nie podjęła próby ratowania pozorów i Kiernacki mógł bez przeszkód oglądać jej nagie piersi.

– No i wyszłam na dziwkę – uśmiechnęła się mało radośnie.

– Nie opowiadaj bzdur – warknął Dopierała. – To moja wina.

– Nie wygłupiajcie się, nie ma o czym mówić. – Iza zignorowała ostrzał zdziwionych spojrzeń i wyjęła mapę. – Już sobie idziemy, tylko pokaż nam, którędy szliście z Darkiem na Ukrainę.

– Słucham?

– Skończyło się. Chyba chce uciec z Polski i chyba pójdzie właśnie tamtędy. Ktoś nam powiedział, że taki miał plan awaryjny, głównie na wypadek, gdyby został ranny – odskok za San. I że przechwalał się bezpiecznym przejściem. Tak bezpiecznym, że chodził tamtędy z bratową. To… bardzo wiarygodna informacja. Więc jeśli nam pomożesz, spróbujemy się z nim spotkać.

Baśka zmarszczyła brwi. Dopiero teraz Kiernacki zauważył, że potargane włosy kleją jej się do spoconego czoła. W ziemiance nie było tak zimno jak poprzedniej nocy, ale…

– Spróbujecie go zabić – powiedziała spokojnie.

Iza otworzyła usta, nie powiedziała jednak słowa. To nie zabrzmiało jak wyrzut.

– Nie chcemy go zabijać. – Kiernacki położył ołówek na mapie. – Jest ranny, to po pierwsze. I chociaż dogadał się z Bauerem, nadal szukają go faceci, których obrabował z ciężkiej forsy – to po drugie.

– Co chcecie zrobić? – zapytał rzeczowo Dopierała.

– Spróbować go znaleźć. Spróbować pogadać. Spróbować zapytać, co z nią. – Kiernacki klepnął lekko ukryte pod kocem kolano Baśki.

– Z nią?

– Rąbnął tym facetom naprawdę ciężką forsę. Jeśli coś mu zostało, a raczej nie wydał wszystkiego na strzelające zabawki, to pewnie urządzi się w jakimś dalekim, raczej niespokojnym i antynatowsko usposobionym kraju. Chcę zapytać, czy zamierza ściągnąć tam rodzinę.

– Nie jesteśmy już rodziną – powiedziała cicho Baśka. – Prawdę mówiąc, nigdy się za bardzo… I nie przyjmę od niego pomocy. Wie o tym. Powiedziałam mu to bardzo wyraźnie. Kiedy porwał tę dziewczynę, próbował wcisnąć mi pieniądze. Pokłóciliśmy się. Delikatnie mówiąc. A ten numer z Wesołowskimi to przecież nic w porównaniu… Tam zabijał gangsterów. Teraz zwyczajnych ludzi. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. I nie muszę. Mirek nie żyje. Nic nas już nie łączy.

– Podobno pogoniłaś widłami facetów z UOP-u – uśmiechnęła się nieznacznie Iza.

– Bo źle zaczęli – mruknęła Baśka. – Garniturki, krawaciki… Wleźli tu jak do chlewu, żaden nie pomyślał, by błoto z butów wytrzeć. I mówili o posłach. Że posłów pozabijał, i dlatego to taka poważna sprawa. Do mostu doszli dopiero, jak ich wywalałam, ale wtedy byłam już wściekła i nie bardzo do mnie dotarło… Niby poseł też człowiek, ale akurat ci trzej… Wszyscy od nas, stąd. Żaden palcem nie kiwnął, chociaż i ja, i Darek pisaliśmy, chodziliśmy… Ci z SLD też zresztą nas olali, no ale że on zawsze był lekko czerwony, padło na prawicę. Właściwie to mam cholerne szczęście. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym potrafiła go wystawić policji. Mimo wszystko to… no, zawsze był wobec mnie w porządku. Nawet bardziej niż w porządku. Ale nic nie wiem, nie mam pojęcia, jak go znaleźć, więc nie muszę robić z siebie szmaty. Bo cokolwiek bym wybrała, tak bym się czuła. Tu dzieci, tu Darek… Bądź mądra, wybierz. Tak – poszczęściło mi się. Ale między nami koniec.

– Ci od Skarpety mogą to widzieć inaczej. A Darek nie wystawi cię na odstrzał tylko dlatego, że przestałaś być bratową. Nawet jeśli za sobą nie przepadacie.

– Zabierze ją z kraju? – Dopierała wyglądał na kogoś, kto tylko to jedno zrozumiał. – Chcecie posłać dziewczynę czort wie dokąd z facetem poszukiwanym przez wszystkie policje świata?! Porąbało was?!

– Nie mówię, że…

– Nie wyjadę z Polski – oznajmiła Baśka stanowczo.

– To może być najrozsądniejsze wyjście – poparła Kiernackiego Iza. – Zresztą… Co cię tu trzyma? Nie masz pracy, domu… Ja na twoim miejscu…

– Ktoś wie o tym karabinie? – przerwał jej Dopierała, kładąc dłoń na lufie beryla. Uniosła brwi. – Bo jak nie, tobym go sobie wziął. I całą resztę – wskazał zalegający niszę arsenał. – Jeżeli Drzymalski mógł dopaść tego skurwiela, i to z gotówką, ja też sobie poradzę.

– Chyba żartujesz…

– On chyba nie żartuje – wyprowadził ją z błędu Kiernacki. – I niegłupio mówi. Ale mam nadzieję, że to ostateczności, nie kroku numer jeden.

Powiodła oszołomionym spojrzeniem od jednej męskiej twarzy do drugiej. Zatrzymała je na Baśce.

– Odbiło mu – powiedziała ze skargą w głosie. – Kompletnie.

– Wiem – w kąciku skulonej pod kocem kobiety zadrżał lekki uśmiech. – Oświadczył mi się.


* * *

– A jak ich tam nie ma? – Nie padało, ale całonocna mżawka i wiatr miały prawo przyprawić głos Bogdana o drżenie. Mieli jedną parę noktowizyjnych gogli na dwóch, czuwali na zmianę i ten, który się budził z płytkiej drzemki, zwykle był skostniały z zimna. Wartownik ratował się seriami pompek i przysiadów, choć też tylko w ostateczności: od wyspy zarośli, którą obserwowali, dzieliło ich najwyżej dwieście metrów, a ich kryjówka do najlepszych nie należała.

– Są.

– Pokazali się? – chłopak przykucnął obok, rozcierając ramiona.

– Sprawdziłem mapę. Po tamtej stronie nie ma żadnych jarów, rowów, niczego. Zauważyłbym, gdyby wyszli z tej dziury.

– Mapę? – zdziwił się Bogdan.

– Mamy komputer.

Adamek był zły. Nie tak wyobrażał sobie to polowanie: liczył, że dopadną Drzymalskiego w jakimś cywilizowanym miejscu.

– To on i mapy umie…? Kurde, muszę sobie fundnąć taką zabawkę. Kiedyś, jak jeszcze przerzucałem bryki przez granicę, gliny wsiadły mi na ogon. Zgubiłem ich w jakimś polu, ale sam tak się zamotałem, że…

– Przymknij się – warknął Adamek. – Oni cię nie usłyszą, ale Drzymalski…

Bogdan przygarbił się, choć i przy świetle dziennym nie byłoby ich tak łatwo wypatrzyć w obramowanym młodą buczyną zagłębieniu.

– To go tam nie ma? – wskazał głęboki mrok na wschodzie.

– Myślisz, że odmrażałbym sobie dupę, gdyby był? – Adamek pogładził łoże leżącego obok karabinu.

– Moment, moment… – Głos Bogdana wyraźnie ochłódł. – On ma być żywy. Skarpety nie interesuje trup.

Adamek był zmarznięty, senny i zły. To nie sprzyja dyplomacji.

– Jak się da, będzie żywy – rzucił gniewnie. – Ale gołymi rękoma go brać nie będę.

– No, no, panie ważny… Tylko bez takich. Nie po to daliśmy wam namiary na faceta, żeby go teraz sprzątnąć. Wisi nam grubą forsę. I żywy pojedzie do Pruszkowa. Rozumiemy się? Jak cię palec świerzbi, kropnij sobie tych tam.

– Tych tam – wycedził Adamek – akurat wolałbym zostawić żywych. Nie interesuje nas wchodzenie wojsku w drogę. Rozumiemy się?

Bogdan nie odpowiedział. Zsunął się głębiej, wyjął papierosy i demonstracyjnie ignorując wcześniejszą sugestię Adamka, zapalił pierwszego od paru godzin.


* * *

Czuł, że nie śpi, choć nie odzywała się od dawna, a jej oddech był powolny i spokojny. Nie słyszał go – szeleszczący listowiem wiatr nie pozwalał – wyczuwał jednak. Siedzieli oparci o siebie plecami na przykrytym gałęziami kamieniu, dzieląc się ciepłem, kocem, lecz nie myślami. W ogóle było zimno i paskudnie. Zwłaszcza że Iza nie przejawiała chęci do rozmowy. Wmawiał sobie, że po prostu jest rozsądna i skoro kazał jej spać, próbuje zastosować się do polecenia.

Potem chyba usnęła. Kiernacki zaczął w pewnym momencie manipulować przy kieszeni, usiłując godzić bezruch z wyciąganiem latarki i fotografii.

Dziewczynka na zdjęciu miała może sześć, a może osiem lat. Raczej osiem, bo choć siedziała na sankach na tle ośnieżonej górki i gromady rozbawionych rówieśników, w jej twarzy nie było uśmiechu. Ale to oczywiście nic nie znaczy. Patrzyła prosto w obiektyw; to nie sprzyja swobodzie.

Jej twarz była szokująco znajoma, choć w tym wieku Iza Dembosz miała inny, chyba zadarty nosek i dużo jaśniejsze włosy. Wymykały się spod czapki z pomponem, nie spod kaptura, chociaż i obramowany futerkiem kaptur, i reszta kożuszka były doskonale widoczne.

Tyle że spośród kilkorga dzieciaków w tle co najmniej dwoje miało na sobie całkiem podobne kożuszki. A kobieta stojąca obok jak na złość ukryła fryzurę pod futrzaną czapą i równie dobrze mogła być jasną blondynką jak smagłą brunetką. Kiernacki tyle zapamiętał w kwestii zapłakanej mamy, której wkładał w ręce znalezisko z przystanku: że miała jasne włosy. Ustawiał teraz i latarkę, i zdjęcie pod wszelkimi możliwymi kątami, ale niewiele to pomagało: czas i marne, peerelowskie materiały fotograficzne zrobiły swoje. Nie było szans dowiedzieć się, po którym z rodziców Iza odziedziczyła te niesamowite niebieskie ślepia i jasne włosy.

– Studiujesz mapę? – usłyszał senny szept. Był krok od szczękania zębami, ale na chwilę zrobiło mu się cieplej.

Budzić się w środku nocy i słyszeć obok ucha taki glos…

– Śpij – szepnął. – Nie przyjdzie przed świtem. To dzienna trasa.

– Jeśli wierzyć Baśce…

– Była za bardzo zdołowana, żeby zmyślać. Wpadli jak… Mogłaś uprzedzić, że ten twój Dopierała to taki szybki zawodnik. Ledwie zakopał jej męża, a już…

– Pół roku próbowałam go poderwać.

– Podrywałaś go? – Z oceną własnego głosu nie miał problemu: sztywność i zazdrość w czystej formie. – I… co?

– I nic. – Albo mu się zdawało, albo jej szept zrobił się cieplejszy. – Kiedyś rzucił mimochodem, że w takiej jak nasza formacji nie powinno być za dużo kobiet. Bo nie wszystkie są takie rozsądne jak ja i mogłyby wyniknąć jakieś romanse, a to rozkłada zespół.

– Zaraz… Ty go uwodzisz, a on takie teksty?

– Ty prostaku – prychnęła. – Za kogo mnie masz? Jestem porządną, nieśmiałą dziewczyną. To były takie… subtelne znaki. Chyba nie myślisz, że podeszłam i zapytałam, czy nie ma na mnie ochoty?

– Ty? – zdziwił się fałszywie. – Przez myśl by mi…

– Świnia – roześmiała się w tej samej co on sekundzie. Kiedy potem spoważniała, coś z tego rozbawienia pozostało. – Nie znasz mnie. Wyciągasz wnioski na podstawie naszej znajomości, a to od początku… Wiesz – wyznała nieoczekiwanie – wtedy w Stargardzie naprawdę strzeliłam sobie setkę, nim do ciebie poszłam.

– Do szkoły czy do domu?

– Świnia… No dobrze: dwa razy po setce. To nie miało być łatwe. Czerwony oficer itede. A ja miałam cię przeciągnąć na naszą stronę. Aż mi się żołądek obracał.

Zamilkła. Uniosła głowę, co wygodne nie było, ale dzięki czemu mogli dotykać się trochę bardziej. Łatwiej było użyć dłoni – ale tego nie mógłby już odebrać dwuznacznie.

Zrozumiał, że dała mu szansę. Swobodę odtrącenia czegoś, co odtrąca się w sposób naturalny i niebudzący potępienia. Wystarczyło się pochylić.

– Bardzo ci na nim zależy.

– Na Drzymalskim? – westchnęła. – To moja przyszłość. Tak naprawdę… Wiesz, jestem tchórzem. Nie wiem, jak bym sobie poradziła, gdybym musiała odejść z wojska. Tu wszystko jest takie… proste. Robisz, co każą, a w GROM-ie w dodatku robisz to z sensem… Dobrze mi z tym.

– Rozumiem.

– Wiem. Jesteś taki jak ja.

Kiernacki patrzył w zachmurzone niebo. Nie udała im się ta noc. Była ważna, może ważniejsza od poprzedniej. Przydałoby się parę gwiazd tam, w górze. I trochę zmytego przez deszcz zapachu wiosny.

– Długi nie kłamał – mruknął. – Pytanie, czy dobrze trafił. I czy Darek pójdzie tą samą trasą, co z bratową.

– Jest najbezpieczniejsza. I rozpracował ją. – Zupełnie nieoczekiwanie zsunęła koc, obeszła kamień i ukucnęła naprzeciwko Kiernackiego. Nawet nie zdążył się przestraszyć. – Pokaż tę mapę.

– Sss… łucham?

Sięgnęła pod koc. Zawahała się, czując pojedynczy, w dodatku sztywny arkusik, ale nie miała już wyboru, więc wyjęła go nieco spowolnionym ruchem. Kiernacki siedział nieruchomo, zastanawiając się gorączkowo, czy krętactwem da się jeszcze coś uratować.

Wyłuskała mu latarkę, mrugnęła światłem na zdjęcie. Wystarczył jej jeden rzut oka. Bez słowa oddała jedno i drugie.

Potem po prostu siedziała na piętach, oparta o jego kolana. Trochę za długo.

– Nie wiem – zaczął niepewnie, ciesząc się, że nie oświetla ich blask księżyca w pełni. – Może to głupie…

– Głupie – weszła mu łagodnie w słowo. Rzucił jej zdziwione spojrzenie. – I w sumie bez znaczenia. Jesteśmy realistami. I mocno chodzimy po ziemi.

– Chyba nie bardzo…

– Coś mi zaświtało, jak się pokłóciliśmy o to rzucanie butelkami w skoty. Powiedziałeś: „bratnia pepsi”. To nie jest typowe skojarzenie. Wtedy po prostu przypomniałeś mi tamtą noc, tatę… Ale potem aż mną szarpnęło. Bo niby skąd jakiś obcy facet..?

Kiernacki z wysiłkiem przeciągnął końcem języka po wyschniętych nagle wargach.

– Czekaj… Chcesz powiedzieć…?

– A później to rozgrzewanie nóg – zignorowała pytanie. – Mnie i komuś dwadzieścia lat wcześniej. Nocą, na przystanku.

– Powinnaś… powinnaś mi powiedzieć.

– Powinnam – zgodziła się. – Przynajmniej nim poszliśmy do łóżka. Bo już wtedy coś podejrzewałeś, prawda? A ja prawie na sto procent… To nie w porządku. Nie wolno kochać się z kimś, mając taki pasztet w głowie. Wszystko mi się zlało w jedno: dzieciństwo, ojciec, tamten wielki facet w oblepionym śniegiem mundurze, zbój Kwiczoł z „Janosika”, ty… Poszłam do kościoła, bo miałam nadzieję, że mi to pomoże poukładać myśli – a tu, cholera, ślub. Jak na złość. Będziesz się śmiał, ale tak po cichu sobie pomyślałam, że da mi jakiś znak… no wiesz…

– Bóg – powiedział z powagą.

– Bóg – powtórzyła. – Ostatecznie to kościół, a ja miałam bardzo ważny problem do rozstrzygnięcia.

– Bardzo ważny?

– Nie wziąłeś do łóżka dziewicy – uśmiechnęła się blado. – Ale prawie. Nie myśl, że jak tam szybko nam poszło, to zawsze… A cnotę też straciłam wyłącznie dlatego, że zalałam się w trupa. Faceci na mnie nie lecą. Mam lustro, wiem dlaczego.

– Nie jesteś piękna – powiedział, dotykając jej policzka. – Na szczęście tylko ładna.

– Szczęście? – w jej głosie było więcej zdziwienia niż goryczy.

– Moje – pogłaskał ją po twarzy. – I twoje chyba też. Gdyby tam, na sali gimnastycznej, pojawiła się lala Barbie, nie byłoby nas tutaj. I nie miałabyś szansy się wykazać.

– Jestem brzydka i nieporządna? – jej ton świadczył, że doskonale zrozumiała, co chciał powiedzieć. – A może to naprawdę przeznaczenie? Los uznał, że jesteśmy sobie pisani, i nie dał mi wyboru?

– Nie wiem, czy los. Nie miałaś wyboru. Musiałaś się mnie trzymać, a ta durna historia poza wszystkim zrobiła się trochę… no, romantyczna. Wspólna walka, krew, śmierć, przygoda… Najprzytomniejszy realista ma prawo zgłupieć. Miło było, ale przecież… Jutro nie będzie sprawy Drzymalskiego i rozjedziemy się, każde w swoją stronę. Tak już jest. Nie pasujemy do siebie. Przecież to widać gołym okiem.


* * *

– Przetrzesz na wylot – Kiernacki próbował powiedzieć to z uśmiechem, ale jakoś mu nie wyszło.

– To chyba dobrze? – mruknęła, odkładając szmatkę i zerkając w niebo przez wypolerowane przed chwilą soczewki celownika optycznego. – Miałbyś pewność.

– Pewność? – uniósł lornetkę i zaczął przepatrywać dolinę Sanu.

– Że go nie skrzywdzę. – Nie odezwał się, ani nawet nie oderwał oczu od szkieł, ale prawidłowo odczytała nagły bezruch. – Tak naprawdę nie wierzysz, że się tu zjawi.

– Jasne – mruknął. – Łapię zapalenie płuc, bo lubię.

– Moim zdaniem, przyjechałeś tu na wszelki wypadek. Bo gdyby jednak poszedł tędy i był ranny, przyda się ktoś, kto go weźmie na plecy i przeniesie na tamtą stronę.

– I po to zabrałem ciebie? – Wziął się w garść, zaczął przesuwać lornetką z zachodu na wschód. Wszystkie zagłębienia terenu tonęły w oparze mgły, ale nie martwiło go to, bo mgła oznaczała brak wiatru, bezruch i ciszę.

– Beze mnie nie wszedłbyś do składnicy. Potem ci już nie byłam potrzebna, ale jesteś dżentelmenem, więc nie bardzo potrafisz rąbnąć kobietę w łeb i przetrzymać parę godzin w bagażniku.

– Wstałaś lewą nogą? W nocy…

– W nocy – przerwała mu sucho – człowiek robi różne głupstwa. – Mało delikatnym ruchem wprowadziła celownik w szynę na karabinie. – A swoją drogą mógłbyś się zdobyć na odrobinę szczerości.

– Jestem nieszczery?

– Nie protestowałeś, kiedy prosiłam Grygorowskiego o karabiny.

– Powiedziałaś – przypomniał – że jesteś żołnierzem. Żołnierz ma prawo mieć karabin. I nie powinien go używać, gdy rząd mówi wyraźnie, by tego nie robił. – Odczekał chwilę i dodał znacznie łagodniej: – Lubię Darka, ale siebie trochę bardziej. Gdyby zaczął strzelać… Chcę pomóc, ale jeśli skoczy mi do gardła… No i są jeszcze inni. Nie zapominaj, że postrzelaliśmy sobie ostatnio, a w żadnym wypadku nie chodziło o Drzymalskiego.

– Logiczne – przyznała. – Tyle że równie logiczna jest marchewka dla mnie. Cichy sygnał, że mogę z tego skorzystać – uniosła karabin. – I to mi się nie podoba. Gdybyś uczciwie postawił sprawę, powiedział: „Nie pozwolę ci go tknąć”…

– W porządku – mruknął, obracając się na brzuch i podnosząc lornetkę do oczu. – Jeśli potrzebujesz łopatologii… Nie pozwolę. A teraz przestań się użalać i zerknij od południa.


* * *

– Tam jest błoto. – Bogdan przenosił sceptyczne spojrzenie z ekranu laptopa na skupisko trzcin po lewej. – Po cholerę ci ta mapa, jeśli jej nie wierzysz?

– Wierzę – mruknął Adamek. – Ale tam się coś poruszyło.

– Gadanie… Trzeba by na brzuchu i z mordą w błocie, a woda jeszcze lodowata. Nikt nie wytrzyma pół godziny. A szybciej się nie da.

– Mówię ci, że widziałem jakiś ruch.

– Kaczkę pewnie. A zresztą… Gdyby nawet, to może i lepiej. Wyjdzie na tamtych, a potem cała trójka pod nasze lufy. – Po raz któryś z kolei odciągnął zamek i zajrzał do komory nabojowej swego kałasznikowa. – Tylko pamiętaj, kapitanie: Drzymalski ma przeżyć. Szef by mi jaja urwał, gdyby coś mu się…

Adamek pomyślał, że kałasznikow nie znalazł się tu przypadkiem. Chłopcy Skarpety na pewno mieli w podręcznym arsenale coś zbliżonego do jego sztucera, co lepiej wpisywało się w filozofię polowania. Ale automat ma jedną niekwestionowaną przewagę nad najdoskonalszą bronią dalekosiężną: skuteczniej przywołuje do porządku nielojalnych partnerów.

Na razie nie przejmował się tym. To chyba naprawdę była kaczka.


* * *

Było już całkiem widno, kiedy Kiernacki zwrócił uwagę na ten krzak. Cudem chyba. Wierzchołek odchylał się w tempie minutowej wskazówki zegara.

– Jest – szepnął, nie potrafiąc ukryć podniecenia. Iza, siedząca w najdalszym rogu przemoczonego koca, poruszyła się gwałtownie.

– Gdzie? Jesteś pewien?

Nie odpowiedział, ale widziała, w którą stronę zwrócił lornetkę. Kiedy opuścił szkła, dostrzegł nieruchomy koniec lufy nad uchem.

Przez chwilę czuł serce w gardle. Potem uświadomił sobie, że nie słyszał, by przeładowała broń. Mieli jedną lornetkę; chcąc widzieć, musiała posiłkować się lunetą. To dlatego ten karabin…

Taką przynajmniej miał nadzieję.

– Prawie go wyczuliśmy. Możesz z czystym sumieniem napisać w raporcie, że miałaś go na muszce.

– Z brudnym – mruknęła. – Wiem, gdzie jest, ale nie powiem, żebym go widziała.

Przyjrzał się jej dłoni. Palec wskazujący spoczywał na osłonie spustu. Ale raczej lekko. Jeden ruch i…

– Zabierajmy się stąd – powiedział odrobinę zbyt błagalnym tonem. – Jest za daleko, żeby z nim pogadać. Nim byśmy doszli… Iza, mówię do ciebie.

Dopiero teraz, bardzo powoli, opuściła karabin. Przyglądała się przez chwilę Kiernackiemu, a jej oczy były szare.

– Nie sprawdzisz, czy potrzebuje pomocy? – zapytała.

– Musiał przejść przez tę skarpę za zagajnikiem i przez bagno. Nie ma cudów, by wybrał taką trasę, nie będąc w dobrej kondycji. I popatrz, jak świetnie się rusza.

– Niech ci będzie – powiedziała, odwracając oczy. – Zwijaj koc. Wracamy. – Kiernacki wpatrywał się w jej pobielałą twarz, prosząc w myślach o jeszcze jedno, najkrótsze choćby spojrzenie. – Aha, i gdybyś mógł… Odwróć się na chwilę, co? Chcę zrobić siku…

Czekał jeszcze parę sekund. Potem bez słowa, z ociężałością starego człowieka, podniósł się z koca i stanął do niej plecami.


* * *

– Co zrobiła?! – zapytał z niedowierzaniem Adamek. Oczy bolały go od wpatrywania się w rozmiękczony mgłą, pełen zarośli krajobraz, a teraz doszła jeszcze ta cholerna, osiadająca na szkłach mżawka. Sam zaczynał mieć urojenia.

– Przecież mówię, że to był moment… Mignęło mi tylko, kiedy się podnieśli…

– Może ktoś się potknął? – Adamek posłał spojrzenie ku odległej kępie zarośli.

– Może. Ale jak dla mnie, to jedno dało drugiemu w łeb kolbą. I to raczej ona jemu.

Adamek nie zdążył skomentować. Coś się poruszyło. Właśnie tam.

Poderwał lornetkę. Zdążył w ostatniej chwili.

– Co jest? – Bogdan, sądząc po bezładnych ruchach jego lornetki, nie miał tyle szczęścia. – Drzymalski?

– Nie wiem – mruknął Adamek, sięgając po sztucer. – Ale coś się dzieje. Właśnie wyskoczyła. Po tamtej stronie, bliżej rzeki.

San był tu raczej szeroko rozlanym strumieniem i nawet nie bardzo dało się wskazać, którędy płynie. Po tamtej stronie niecki było jedynie trochę porośniętej krzaczkami łąki, płytka rzeka… i Ukraina.

– Zostań tutaj – powiedział cicho Adamek, wieszając lornetkę na szyi. – Diabli wiedzą, co z Kiernackim.

– Zapomnij. – Głos Bogdana dorównywał twardością lufie karabinu, po który sięgnął. – Idziemy razem. Wolę cię mieć na oku.


* * *

Łzy wyschły w miarę szybko, ale dopiero w połowie drogi wzięła się w garść na tyle, by wyzbyć się odruchu oglądania za siebie. Trochę pomogło jej zmęczenie, trochę strach. Najbardziej jednak niepewność. Musiała odpowiedzieć na podstawowe pytanie: „Co dalej?”.

Żeby zajść Drzymalskiego z boku, należało zatoczyć szeroki łuk. Pod koniec posuwała się niemal równolegle do szumiącej po prawej rzeki, z błotem chlupiącym pod butami. Niedobrze, za daleko ją zniosło. Z drugiej strony – tylko po takiej, mocno okrężnej trasie, mogła poruszać się naprawdę szybko. Gwałtowny manewr i wyprzedzenie przeciwnika to recepta trochę ryzykancka na prawdziwym froncie, gdzie nieprzyjaciół może być więcej – ale na szczęście ten dupek Bauer zawarł pokój. Prawdopodobieństwo, że zza pleców nadleci kula jakiegoś nadgorliwego strażnika granicznego, mylącego ją z Wrogiem Publicznym Numer Jeden, było znikome. Mogła swobodnie biec, dbając jedynie o to, by od strony Drzymalskiego osłaniały ją zarośla i fałdy terenu. Do marszu na czworakach czy pełzania przechodziła sporadycznie, w nielicznych miejscach, gdzie robiło się pusto i płasko.

Nad San dotarła mokra od potu, ale żywa i cała. Potem zwolniła. Nie była pewna, na ile dobrze oceniła kierunek marszruty Drzymalskiego. Szum przelewającej się przez kamienie i gałęzie wody tłumił wszelkie odgłosy. Nawet jej własnych kroków.

Serce waliło w piersi trochę mocniej, niż tego wymagał niedobór tlenu w zmuszonych do wysiłku mięśniach. Nagle poczuła przemożną tęsknotę do tej zawilgoconej, błotnistej dziury, gdzie było zimno, mokro i paskudnie – ale bezpiecznie. Gdzie byli oboje. Ostatni raz.

Klęcząc pod osłoną wybujałej kępy trawy, wytarła dłonie o nogawkę – karabin niemal ślizgał się w ich kurczowym uścisku. Wiedziała, że SWD nie jest cięższy od jej ulubionego SAKO, a jedynie trochę dłuższy – ale i tak miała wrażenie, że podwieszono pod niego parę niewidzialnych kamieni. Jeżeli na dodatek jego automatyka zawiedzie…

Nagle przypomniała sobie twarz Waldka z tym jego lekko kpiącym, choć zarazem ciepłym uśmiechem. „Radziecki karabin?! Zatnie się?! Czyś ty na głowę upadła, żabo? Radziecki karabin jest jak łopata: organicznie niezdolny do zacinania się!”

Nie powiedział nigdy czegoś takiego. Ale wiedziała, że tak by to z grubsza brzmiało. Uśmiechnęła się do tej myśli i choć spoconym dłoniom niewiele pomogło, nogi podniosły ją z kocią miękkością i poprowadziły ku nadrzecznemu wzniesieniu.

Rosło tam parę drzew, nawet sporych. Niemal natychmiast dostrzegła to, czego od tygodnia daremnie wypatrywali chyba wszyscy noszący broń Polacy: głowę Drzymalskiego. W zasięgu strzału. Może nawet celnego.

Zawahała się. Nim zesztywniałe ramiona uniosły karabin, niewielki, ciemny obiekt zanurkował pod taflę mgły. Ale gdyby nie to…

Przycupnęła za pniem. W celowniku o czterokrotnym powiększeniu widziała wyraźnie pojedyncze źdźbła traw porastających ten kawałek łąki. Wystarczyło nacisnąć spust… I chybić. Pewnie już go tam nie ma. Istniała duża szansa, ale duża szansa to nie pewność.

Potrzebowała zatrważająco długiego czasu, by przypomnieć sobie, że to realna wojna, a nie ćwiczenia GROM-u. Na ćwiczeniach pierwszy nieskuteczny strzał oznacza totalną klapę, burę od dowódcy i kpiny kolegów. Do pechowca na całe tygodnie przylepia się etykietka Zabójcy Zakładników.

Na wojnie, tej prawdziwej, dopuszczalne jest wystrzeliwanie całych wagonów amunicji i jeśli tylko w trakcie tego marnotrawstwa nie dasz się sam zabić – wszystko gra.

Pomyślała, że ma dziesięć naboi w magazynku i że jeśli tam, pod grubą na pół metra warstewką mgły nie ma żadnego zagłębienia, którymś z tych dziesięciu powinna trafić pełznącego ku rzece mężczyznę. To wyłącznie kwestia rozsądnego wyboru odstępów między kolejnymi punktami celowania.

Najpierw doszukiwała się jakiegoś podstępu losu, który nie bywa aż tak łaskawy. Potem uczepiła się myśli, że Drzymalski nie mógł wybrać na miejsce postoju odkrytego kawałka łąki. Dopiero na samym końcu, gdy już robiło się trochę za późno, przyszło jej do głowy, że ciągle nie wie, czy tego chce. Czy na pewno chce go zabić.

Odruchowo obejrzała się w lewo, odszukała wzrokiem wianuszek otaczających ich nieckę zarośli. Zdumiało ją, jak bardzo są blisko. Gdyby Waldek pozbierał się i wyszedł na otwartą przestrzeń, można by go jedną kulą…

Weź się w garść, dziewczyno. Zacznij myśleć. W tym wieku nie stać już człowieka na bezmyślność!

Nie była pewna, czy apel podziałał. Może to dzięki niemu nie pociągnęła za spust, kiedy w chwilę później niedaleko miejsca, gdzie widziała głowę, zafalowały zarośla.

Poza dyskusją pozostawało jedno: myślała wtedy o mężczyźnie, którego pozostawiła i ku któremu jeszcze raz, równie bezmyślnie jak poprzednio, skierowała wzrok. Gdyby nie Kiernacki, nie miałaby po co oglądać się do tyłu, a gdyby się nie obejrzała, nie odnotowałaby tego ruchu jedynie kątem oka.

Na sekundę w rozrzedzeniu mgły i listowia ukazała jej się krótka szczecina, porastająca męską potylicę. Dwieście metrów, nie więcej. Gdyby się obejrzał i nie przewrócił z wrażenia, bez trudu umieściłaby mu pocisk w oczodole. Nie strzeliła. Pomyślała, że jeszcze zdąży. A potem nagle zrobiło się za późno.

Zanim podskoczyła, spłoszona nagłym hukiem, dostrzegła w celowniku ścinaną pociskiem gałązkę. Kula przeszła o dobry metr od głowy Drzymalskiego, ale właśnie dlatego po zatoczeniu długiego łuku wieńczący gałąź pęczek liści trafił mężczyznę w sam czubek czaszki. Wtedy widziała go po raz ostatni. Głównie dlatego, że nie próbowała ścigać wzrokiem. Ktoś to robił za nią. Ołowiem.

Odwróciła się za szybko. Ułożenie ciała miała dobre, ale nie przewidziała, że zagrożenie może nadejść z tego kierunku. Pośliznęła się i choć nie zakończyło się to upadkiem, zarzuciło nią, a koniec lufy utknął na chwilę w plątaninie gałęzi. Nie miało to większego znaczenia. Żeby cokolwiek zrobić, musiała najpierw odszukać wzrokiem strzelający karabin. Wśród setek kęp roślinności, na tle połykającej dym mgły. Wiedziała, że nie zdąży.


* * *

Pojawiła się równie nagle, jak przedtem znikła im z oczu. W dodatku zupełnie nie tam, gdzie Adamek oczekiwał. Na szczęście jej uwaga skierowana była w lewo, a oni dotarli akurat do skupiska wysokich na metr krzaków. Zdążyli przykucnąć, nim ciemna od włosów plamka głowy pojaśniała, ostrzegając, że Dembosz zwróciła twarz w ich stronę.

Adamek nie zaryzykował wychylania się z lornetką, nie miał więc pewności, czy właśnie temu kawałkowi okolicy się przyglądała. Raczej nie: gdyby coś zwróciło jej uwagę, zmieniłaby pozycję. Tymczasem pozostała przy rosnącej na niedużym wzniesieniu gromadce drzew, beztrosko wystawiając się na strzał z zachodu. I obserwując.

– Jest! – Bogdan z podniecenia aż wyrżnął o którąś z gałęzi odrywaną od oczu lornetką. – Tam, nad samą rzeką! Rusza się! Te krzaki!

Adamek sam był już bliski wyciągnięcia wniosków z zachowania dziewczyny, więc potrzebował zaledwie dwóch sekund na odnalezienie miejsca, naprowadzenie na nie linii celowniczej i naciśnięcie spustu.

– Pilnuj Kiernackiego! – krzyknął, nie odrywając wzroku od lunety. Kiedy przyszło do strzelania, kryjówka okazała się dość niewygodna i musiał albo stanąć, albo prowadzić ogień z półprzysiadu – ale nie przejął się tym. Na strzelnicy opróżniał pięcionabojowy magazynek w jakieś osiem sekund, a tyle jego nogi wytrzymają bez problemu.

– To Drzymal…? – Bogdan nie dokończył. – Nie strzelaj!

Nie zabrzmiało to jak prośba. Adamek natychmiast zyskał pewność: szczeniak nie da się zastraszyć. I nie będzie przyglądał się biernie, jak pociski przerabiają na bezwartościowe mięso przepustkę do forsy jego szefa.

Był szybki: jedno ostrzeżenie i od razu skok. Na szczęście nie chciało mu się jeszcze wierzyć, że sprawy zaszły tak daleko, i zamiast posłużyć się kałasznikowem, jak Bóg przykazał, próbował grzmotnąć kolbą w karabin nielojalnego wspólnika. Był to ostatni z jego błędów. Adamek faktycznie działał pod wpływem impulsu, ale wcześniej rozważał podobną ewentualność i nie dał się zaskoczyć.

Wykonał błyskawiczny unik bronią i pociągnął za spust.

Bogdan miał szczęście w nieszczęściu: grzybkujący, myśliwski pocisk wywołał w jamie brzusznej spustoszenia dostatecznie wielkie, by spowodowany nimi szok natychmiast pozbawił ofiarę świadomości.

Adamek wpadł plecami na jedno z drzewek, odzyskał równowagę. Pospiesznie przeładowując broń, poderwał kolbę do ramienia. Od samego początku mierzył w rejon, nie konkretne miejsce, zdawał więc sobie sprawę, że sukces wymaga możliwie wielu strzałów.

Piąty pocisk pomknął płasko nad trawami. Leciał jeszcze, kiedy człowiek, który go wystrzelił, osunął się na kolano i gubiąc w pośpiechu naboje, zaczął ładować karabin.


* * *

Nie chciała do nich strzelać. Po prostu luneta była pod ręką, podczas gdy lornetkę musiałaby dopiero wyciągać z futerału przy pasie. Naprowadziła więc karabin na miejsce, gdzie zauważyła ruch. Dostatecznie wcześnie, by dostrzec dwie rozmazane listowiem sylwetki, ich krótkie starcie, a przede wszystkim upadek tej atakującej. Nie miała oczywiście pewności, czy karabin nie wypalił przypadkowo i czy ten, który upadł, został trafiony – ale zmroziło ją zachowanie strzelającego.

Niemal natychmiast, nie oglądając się na towarzysza, posłał kolejny pocisk Drzymalskiemu.

Potem przepadł. Zdążyła wyciągnąć się na brzuchu, nakierowując karabin na jego kryjówkę – i zacząć ponownie wstawać na klęczki.

Miała pustkę w głowie. Zaświtało jej, że powinna trzymać się swego, więc zaczęła obracać broń w kierunku Drzymalskiego. Nie doprowadziła jednak sprawy do końca. W pełni wyprostowany już teraz mężczyzna w godnym podziwu tempie wystrzeliwał kulę za kulą. Nawet nie próbując oglądać się na tego drugiego, który chyba…

Dopiero na koniec zdała sobie sprawę, że żaden z nich nie był w mundurze. Czarna kurtka, brązowa kurtka… Do wizerunku myśliwego też to nie pasowało. Zresztą tylko skończony kretyn mógłby polować o rzut beretem od granicy, posyłając co drugi pocisk na terytorium obcego państwa.

Mimo wszystko nie była jeszcze pewna. Nie tego, kim byli – własnych uczuć. Podrywając karabin do ramienia zadbała o to, by palec nie dotarł w pobliże spustu. Chciała po prostu skorzystać z lunety, jeszcze raz sprawdzić, czy nie przeoczyła czegoś, co odmieni jej obraz sytuacji i ułatwi decyzję.


* * *

Adamek przypomniał sobie o niej po dziewiątym wystrzale. Oczywiście i dziesiąty zadedykował Drzymalskiemu, ale nim zanurkował między krzaki, zerknął przez celownik w stronę wzniesienia. I lekko zmartwiał. Dziewczyna klęczała w typowej pozycji strzeleckiej, a lufa jej broni zdawała się mierzyć w środek jego głowy. Nie to było jednak najważniejsze – ostatecznie nie strzeliła – a fakt, że widział ją tak wyraźnie.

Padając na kolana, myślał już tylko o jednym: że to działa identycznie w obie strony. I że zbyt często kręcił się przy Woskowiczu, by mieć pewność, że nie widziała ich razem i nie zapamiętała go sobie. Nie zamierzał likwidować tych dwojga. Najważniejsza jednak była pewność, iż nikt nigdy nie skojarzy duetu Adamek-Woskowicz ze śmiercią Drzymalskiego. Gra szła o zbyt wielką stawkę: co najmniej czteroletnią kadencję nowego Sejmu i cztery lata pułkownika – wtedy już generała – na stołku szefa Urzędu.

Inteligentnemu człowiekowi nie potrzeba więcej. Po czterech latach można spokojnie iść na wczesną, radosną i dostatnią emeryturę. Oczywiście nie tę wypłacaną przez państwo.

Złapał upuszczony przez Bogdana karabin i uniósł się do półprzysiadu.


* * *

Była bezmyślną kretynką. Uświadomiła to sobie, gdy pierwsza trójka pocisków sypnęła jej w twarz ziemią i zdartą z pnia korą. Trzeba było…

Przynajmniej to jedno zrozumiała w porę: że jest za późno na cokolwiek poza podjęciem rękawicy. Dzieliło ich trzysta metrów – zbyt mało, by próbować ucieczki. Z takiego dystansu na strzelnicy powinno się trafiać z kałasznikowa w ludzką sylwetkę. Właściwie każdym pociskiem. To nie była strzelnica, a ona nie stała, ale…

Nie miała czasu. Ani dość zimnej krwi, by marnować te nędzne resztki na precyzyjne celowanie. W momencie, gdy karabin napastnika wypluł następną serię, zaczęła naciskać na spust.


* * *

Przytomność wracała szybko, lecz tamci byli jeszcze szybsi: załatwili sprawę, nim dojrzał do dźwigania się na łokciach. Mózg nie bardzo jeszcze funkcjonował.

Automat? Nawet w tej kwestii nie miał pewności. Nie zdziwiłby się, gdyby cały ten hałas był wytworem jego wyobraźni.

Bo ta działała. Wyglądało na to, że obudziła się pierwsza: nim oczom Kiernackiego ukazała się porastająca nieckę trawa, dość wyraźnie widział małą, bosonogą dziewczynkę w kożuszku, machającą beztrosko stopami i wymierzającą mu kopniaki w środek czoła. Jej twarz od czasu do czasu zmieniała się w gniewne i kpiące oblicze Izy, już tej dorosłej, a gdzieś obok, nie tyle widziany, co wyczuwany, pojawiał się fiński karabin z lunetą.

W sumie nie miało to sensu. Kręciło mu się w głowie i trochę go mdliło, ale ból umiejscowiony był z tyłu, na styku z karkiem. A jej daleko było do beztroski, gdy waliła go tam kolbą.

To bolało chyba mocniej niż eksplodujący przy każdym ruchu kark. Gdyby faktycznie uderzyła w gniewie albo z wypisaną na twarzy wzgardą dla frajera, który tak łatwo dał się podejść…

Nie powinna robić tego z miną kawalerzysty, któremu przyszło dobijać rannego konia.

Pozbierał się, usiadł jakoś i dopiero wtedy przyszło mu do głowy, że w ogóle nie powinna robić czegoś takiego.

Potem zobaczył karabin. Elegancki SAKO, równowartość – jeśli wierzyć dziennikarzom – samochodu, leżał w błocie, ewidentnie porzucony. Kiernacki był już na tyle w formie, że szybko dokonał dwóch kolejnych odkryć: iż celownik optyczny stracił podczas upadku przednią soczewkę i że on sam leżał ze zrolowanym kocem pod twarzą, choć obrywając kolbą, miał tenże koc daleko z tyłu i w postaci rozłożonej.

Łatwo dopowiedział sobie resztę. Iza musiała rzucić karabin zaraz po tym, jak zadała cios. Wylewający San naniósł tu sporo błota, na którym wyrosły trawy, ale kamieni też nie brakowało i padający bezwładnie człowiek mógł doznać poważnej krzywdy. Musiała wziąć to pod uwagę i natychmiast po uderzeniu złapała Kiernackiego za kołnierz czy pod pachy.

To się jeszcze dawało wytłumaczyć chłodnym pragmatyzmem. Nikt nie lubi stawać przed sądem i tłumaczyć się z nieumyślnego spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, a może i śmierci. Ale też nikt nie doznaje takowych, kiedy po wszystkim leży nieprzytomny w trawie. Poduszkę z koca mogła sobie zdecydowanie darować.

Niech cię szlag, Iza. Kto ci dał dyplom z psychologii?

Siedział, wpatrzony w porzucony karabin. Nie wiedział, co robić. No i, prawdę mówiąc, nie bardzo mógł. Powrót do pionu szybko zaowocował kłopotami z błędnikiem. Nie da się strzelać, mając problemy z utrzymaniem równowagi, a poza strzelaniem nie miał tu nic więcej do roboty. Zresztą i w konieczność strzelania nie wierzył. Cokolwiek się dokonało między tymi dwojgiem, było już przeszłością. Jedno nie żyło, a on nie miał powodów, by nienawidzić i zabijać zwycięzcę. Kimkolwiek by się okazał.

Choć błagał los, a chwilami i Boga, w którego nie wierzył, by to Iza wyszła ze strzelaniny obronną ręką.

Wieki minęły, nim zaświtała mu myśl, że nie każda wymiana ognia musi się skończyć śmiercią.

Zerwał się na nogi, porażony wizją rannej, wykrwawiającej się w jakichś zaroślach dziewczyny. Zdążył przejść tylko kilka kroków. Z rozpędu przebył skarpę, oddzielającą nieckę od łąki, wpakował się na jakieś drzewo – i znieruchomiał.

Niemal dokładnie z naprzeciwka, brodząc po kolana w wysokiej trawie, nadchodziła Iza.

Zatrzymała się na jego widok. Jej mundur był mokry i brudny, twarz upstrzona błotnymi piegami, a plecy obciążone parą karabinów, które dźwigała w charakterze dodatków do niesionego w dłoni SWD – ale od razu wyczuł, że ociężałości jej ruchów nie da się przypisać zmęczeniu czy kontuzjom.

Trochę wbrew sobie odepchnął się od pnia młodej olchy i chwiejnym krokiem ruszył w stronę dziewczyny. Nie wyszła mu naprzeciw. Może dlatego zatrzymał się w bezpiecznej odległości metra.

Jej usta po raz kolejny poruszyły się bez efektu.

– Nic ci…?

– Dobrze się…?

Pytania zlały się w jedno. Równie zgodnie umilkli. Wyszło zabawnie, ale żadne się nie uśmiechnęło. Coś jednak się zmieniło. Zagubiona, bezradna dziewczynka z oczami pełnymi lęku i smutku przeistoczyła się w dojrzałą kobietę. Równie smutną i przestraszoną, lecz nie zamierzającą kapitulować bez walki.

– Nie zabiłam go – rzuciła trochę zbyt pospiesznie.

– Spudłowałaś? – zapytał z niedowierzaniem. – Wydawało mi się, że było więcej strzałów…

Uśmiechnęła się blado, unosząc na chwilę karabin.

– Calutki magazynek. Miałeś rację: co półautomat, to półautomat. Gdybym poszła z moim, pewnie bym już… Wychodzi na to, że znów ci zawdzięczam życie.

– Strzelaliście do siebie? – Zerknął niepewnie na kolby i lufy, wychylające się zza jej ramion i bioder. – Miał to wszystko, a ty zdążyłaś opróżnić magazynek? I żyjesz? – Znalazł odpowiedź, nim otworzyła usta. – Był ranny, tak? Mocno? Gdzie go…?

– Nie zabiłam go! – zrobiła krok w jego stronę. Palce obu już dłoni pobielały od zgniatania łoża karabinu. – W ogóle do niego nie strzelałam! Nie jestem… Ja… – jej głos załamał się, przycichł niemal do granic szeptu. – Jestem żołnierzem.

Kiernacki stał bez ruchu, gapiąc się na nią i próbując zrozumieć, w czym rzecz.

– Jak to: nie strzelałaś? A ten cały magazynek…?

– Rozwaliłam jakiegoś faceta z UOP-u. Chyba że miał fałszywą… Miałam Drzymalskiego na muszce, a wtedy oni zaczęli strzelać i… Rany boskie – westchnęła nagle, znów wpadając w zupełnie inny, zrezygnowany ton – co ja ci chcę wcisnąć? Nawet jeśli mnie za to nie wsadzą, to z wojska na pewno pogonią.

– Zastrzeliłaś kogoś z UOP-u? – Kiernacki musiał walczyć z opadającą szczęką. – Jaja sobie robisz?

Wzruszyła ramionami.

– Musieli nas śledzić. To światło w nocy, błysk w noktowizorze…

– Oni? To ilu ich było? Nie jeden?

– Dwóch – odetchnęła głęboko, a twarz odrobinę jej się rozpogodziła. – No dobrze, może mnie nie wsadzą. Bo najpierw ten mój kropnął kolegę, a dopiero potem… Jakoś się wytłumaczę. Skąd niby miałam wiedzieć, że to nie jacyś…? Powinni mi uwierzyć. Co prawda nie mam świadków, ale ślady…

– Pieprzyć ich – mruknął Kiernacki. – Zeznam, co trzeba. Powiedz lepiej, co z Drzymalskim. Gdzie jest?

– Nie wiem – posłała mu zdziwione spojrzenie. – Chyba już na tamtym brzegu… Jak to: zeznasz? Niby co? Że dałam ci po łbie? – Położyła nagle karabin na ziemi, zrobiła jeszcze jeden krok i stanęła tuż przed Kiernackim. – Jak się czujesz? Bardzo boli?

Chciała unieść dłonie, dotknąć – może karku, a może nawet policzków, twarzy. Nie odważyła się.

– Nie bardzo – mruknął. – A zeznania uzgodnimy. Olać prawdę. Drzymalscy mówili prawdę i mamy kilkaset trupów. Pójdziemy tam, zrobimy wizję lokalną i skręcimy taki słodki kit, że się prokurator od tej poprawności porzyga. – Zamilkł na chwilę. – Co niby chcesz mi wcisnąć? Nie bardzo zrozumiałem. – Nie odpowiadała, przyglądając mu się coraz szerszymi oczyma w coraz bielszej twarzy. – Iza? Nic ci nie jest?

– Nnnic… – wymamrotała. – Tylko się trochę… – urwała, przełknęła z wysiłkiem ślinę i z wyrazem desperacji, omal nie zamykając oczu, dokończyła: – …zakochałam.

– Co? – zamrugał powiekami.

– Nic. Chciałam tylko… Ożeń się ze mną, co?

Kiernacki potrzebował paru długich sekund, by przezwyciężyć paraliż systemu oddechowego.

– Mam się z tobą…? – Nie odważył się wymówić tego słowa. – Ty to mówisz… poważnie?

– Wiem, wiem: mógłbyś być moim ojcem, mam niewłaściwe poglądy i dobre zadatki na bezrobotną. O wyglądzie nie wspominając.

– I lejesz mnie – dopowiedział oszołomiony, ale się uśmiechając. – Niby jak mam kiwnąć na „tak”? Zawsze walisz w kark facetów, którym się oświadczasz?

– Powiedziałeś, że my… że nic z tego nie będzie. Więc pomyślałam, że jak mam być nieszczęśliwa, to przynajmniej w GROM-ie, z medalem za Drzymalskiego… No dobrze: byłam na ciebie wściekła. Ale nie myśl, że łatwo mi to przyszło – uśmiechnęła się blado. – Nie lubię cię bić. Straszne marnotrawstwo. Dzisiaj nie robią już takich facetów.

Kiernacki zdał sobie sprawę, że stoją dużo bliżej. Ktoś musiał do kogoś podejść. Czort wie kiedy. W każdym razie czuł teraz wyraźnie jej zapach: egzotyczną mieszankę perfum, munduru, potu i wilgotnej ziemi. Niemal dotykał nosem jej ubłoconego czoła. Stali oddzieleni warstwą powietrza na tyle cienką, że musieli już trochę popracować nad unikaniem kontaktu fizycznego.

– Możesz mieć kogoś lepszego – powiedział, patrząc ponad jej ramieniem. Znajdował w sobie siły, by mówić takie rzeczy, lecz spoglądanie przy tym w najbardziej niebieskie z oczu wykraczało już poza jego możliwości. – To w ogóle cud, że taka dziewczyna uchowała się tyle lat. Bądź rozsądna. To, że nie jesteś w typie Dopierały, nie znaczy… Strzel tylko palcami, a ustawi się kolejka.

Nie musiał na nią patrzeć, by dostrzec uśmiech.

– Pod więzieniem, z paczkami dla idiotki, która zastrzeliła agenta UOP-u? I nadal mogę mieć Skarpetę na karku. Ty zresztą też. We dwoje mielibyśmy większe szanse przez to przejść.

– Możemy… Nie mówię, że nie jestem twoim… no… przyjacielem. Jasne, że w razie czego zawsze… Ale małżeństwo to trochę wygórowana cena za prywatną ochronę. Strasznie byś przepłaciła.

Sapnęła przez nos, chyba już trochę zniecierpliwiona.

– Nie potrzebuję goryla. Mam kumpli, którzy cię jednym palcem, ty durny wapniaku… I na twój posag też nie poluję. Rozsądna? Proszę bardzo, jestem rozsądna. Znalazłam pierwszą po ojcu osobę, którą kocham i z którą chcę być. Co w tym takiego głupiego?

– Po ojcu – powtórzył z goryczą, biorąc się na odwagę i zaglądając jej w oczy. – Jesteś psychologiem. Nie przyszło ci do głowy, że to właśnie jego we mnie…? – Urwał, patrząc z kompletnym brakiem zrozumienia, jak Iza cofa się, ciska na ziemię beret i pas, sięga do guzików bluzy. – Co robisz?

– Rozbieram się – rzuciła przez zęby. – A myślałeś, że co, tatusiu?

Była szybka: zanim ochłonął, bluza wylądowała obok pasa i sterty karabinów. Jeszcze sekunda – i na ziemię poleciał gruby podkoszulek. Błysnęło bielą skóry i czernią stanika. Przerzuciła ręce do tyłu, ku zapięciu. Dopiero wtedy ją złapał. Jeszcze symbolicznie, za łokcie. To jednak wystarczyło, by znieruchomiała.

– Ubierz się – powiedział cicho. – Już teraz zęby ci dzwonią.

– Nie bój się. Nie odgryzę ci… tatusiu. – Była jednym wielkim wyzwaniem, ale przynajmniej nie próbowała się wyszarpywać.

– Jeśli myślisz, że będę się tu z tobą kochał…

– Obejdzie się. – Jej obnażone, pokryte gęsią skórką ramiona zwisały teraz bezwładnie po bokach, jednak w gniewnej twarzy nie było niczego zbliżonego do rezygnacji. – Wystarczy, że zabierzesz ręce z rozporka. Zobaczymy, ile jest warte to twoje trucie o męsko-damskiej przyjaźni.

Kiedy opuściła ręce, jego dłonie automatycznie znalazły się pod pachami dziewczyny.

– Piłka w sufit? – uśmiechnął się, wpychając palce głębiej i pozwalając im sunąć ku łopatkom Izy. – To żaden dowód, żabo. Taka z ciebie mądra dziewczyna, a taki głuptas… – Patrzyła mu w oczy, naburmuszona i jeszcze niczego nierozumiejąca. – Każdy normalny mężczyzna by cię tu teraz, nawet gdyby zaczął padać śnieg… To nic nie znaczy. Tylko tyle, że jesteś śliczna. – Jego dłonie spłynęły po ciepłej skórze ku zaokrągleniu bioder, przyciągając zarazem dziewczynę. Blisko. Wystarczająco blisko, by odczuła, że jest bardziej niż normalnym mężczyzną. Kiernackiego trochę rozbawiło jej zaskoczenie. Podniósł dłoń i dotknął jej policzka. – Nie będzie seksu pod gołym niebem, na pobojowisku i przy paru stopniach Celsjusza.

– Nie? – zapytała niepewnie. W oczach rozpalał się już chyba ciepły, radosny blask. Ale tego Kiernacki nie był pewien.

– Nie chcę, żebyś dostała zapalenia płuc i umarła. – Zdjął kurtkę i okrył nią nagie ramiona Izy. – O przyjemnościach zapomnij. Mamy kupę roboty. Trzeba uzgodnić zeznania, załatwić Baśce jakieś bezpieczne miejsce, odebrać forsę w Warszawie i poszukać szybkiego urzędnika stanu cywilnego. – Trzymając kurtkę za poły, przyciągnął do siebie uwięzioną wewnątrz i poddającą się bez oporu dziewczynę. Powoli. Bardzo chciał posmakować jej ust, ale widok światła rozlewającego się po jej twarzy był co najmniej równie słodki. – Aha, a tak w ogóle to ja też cię…

Ich usta spotkały się i nie zdążył jej tego powiedzieć.

Przynajmniej tym razem.

Загрузка...