– Dostał pan kartę powołania – przypomniała urażonym tonem. – Oboje wiemy, że nie jest pan tu dobrowolnie.

– Gówno prawda. Mogłem załatwić zwolnienie lekarskie i śmiać się wam w żywe oczy. Albo zniknąć na parę dni.

– Albo wylecieć z pracy.

– Dlaczego miałbym…? – nie dokończył. Jego szare oczy zrobiły się nagle lodowate. – No, no… Aż tak ostro chcieliście grać?

Chyba żałowała swoich słów.

– To ważna sprawa – stwierdziła sucho. – Chodzi o ludzkie życie.

– Więc wolno rujnować je innym? – Nie odpowiedziała. – Dobrze pomyślane. Dostałem posadę nauczyciela wyłącznie dzięki znajomościom. Od tej pory zdążyłem skończyć zaocznie studia i dostać papierek, ale to jednak nie to co belfer z prawdziwego zdarzenia. Wystarczy jedno słowo i profesor Kiernacki ustawia się w kolejce po zasiłek. Potem wylatuje z mieszkania, bo z zasiłku, nawet póki jest, nie da się opłacić czynszu. – Uśmiechnął się ponuro. – Coś mi mówi, że tak to z grubsza wyglądało z Drzymalskim. Też musiał dostać zdrowo po dupie od współczesności, skoro aż wypowiedział jej wojnę. Nie wiesz, co mu konkretnie zrobiliście?

– My?

– Wy – odwrócił twarz. – Fani nowej Polski. Wielcy entuzjaści kapitalizmu.

Nie odpowiedziała. Otworzyła walizeczkę, uruchomiła komputer. Kiernacki poczekał jeszcze chwilę. Potem wzruszył nieznacznie ramionami i usiadł na tapczanie za jej plecami. Nie spojrzała za siebie, ale odnotował, że o parę centymetrów, niby niechcący, przesunęła komputer w prawo, gdzie musiał być lepiej widoczny.

– Jest szkic – mruknęła. Wpatrywała się może minutę w wycinek mapy, w komentarze obok. – Naprawdę dobrze ktoś strzelał. Czterysta metrów.

– Wystarczy kałach.

– Może panu. Zresztą to nie był karabinek.

– Nie był – zgodził się Kiernacki. Dopiero teraz zerknęła przez ramię, sprawdzając chyba, czy się po prostu nie wymądrza. – Na wylot przez pierś – wyjaśnił. – Mimo kamizelki. To musiał być mocny nabój.

Kiwnęła głową na znak akceptacji. Potem dotknęła miejsca, z którego strzelano.

– Widzi pan? Wschodnie pobocze. Raczej nie zjeżdżał na lewy pas pod nosem policji. Czyli jechał na północ.

– Brawo.

– Więc dlaczego stanął? Wszystko wskazuje na to, że minął radiowozy. Raczej bez problemów. Napisali tu, że kluczyki tkwiły w stacyjkach w pozycji „wyłączone”, a biegi ustawiono na luz. No i ten z przestrzeloną piersią dostał z tyłu. Gdyby coś ich tknęło, pewnie patrzyliby za mordercą, nie w drugą stronę. To się kupy nie trzyma.

– Dobrze wiesz, że się trzyma. – Znów się obejrzała. – To on. Obiecał i dotrzymał słowa.

Pachniała mocno jakąś owocową kompozycją i chyba miętą.

– Na to wygląda – mruknęła. – A to skurwiel…

Kiernacki nie spieszył się z zabieraniem głosu. Siedział za dziewczyną, zerkając to na ekran, to na jej pochylony kark i obrys różowego ucha. Próbował odgadnąć jej myśli. Powrócił na ziemię na widok strzałki, kierującej się ku polu „Zamknij”.

– Nie wyłączaj. – Dłoń znieruchomiała. Krótkie, niepomalowane paznokcie, żadnej biżuterii… Ładne miała te dłonie. – Jest tu coś o Wesołowskich? Wnioski z dochodzenia?

Wzruszyła ramionami, ale szybko znalazła odpowiedni plik. Dużo tego nie było, ale też Kiernacki się nie spieszył. Podobał mu się aktualny układ geometryczny. Zerkając jej przez ramię, był blisko niej, chwilami nawet bardzo blisko.

– To wszystko? – upewnił się. – Ani słowa o okupie.

– Bo to oficjalna część. Jasne, że pytali Wesołowskiego, czy i ile zapłacił. To nie kretyni. Ale kiedy dziesięć razy z rzędu poszkodowany powtarza, że okupu nie było, trudno pisać, że był.

– Z tego podsumowania wynika, że Drzymalski urządził całą hecę dla sportu. No, może dla zdobycia broni. A dziewczynę wziął na przejażdżkę. Przepraszam, ale to pasuje tylko i wyłącznie do świra.

– Bo to jest świr. Mówiąc w uproszczeniu.

– To twoje oficjalne stanowisko?

– Bo co?

– Nic, pytam przez ciekawość. Wariaci też bywają konsekwentni. Więc nie ma znaczenia, czy pojedziemy do Ustrzyk pogadać o czubku, czy o normalnym facecie. Prawda, pani magister?

– Tu – popukała w laptopa – jest nawet numer tego, który prowadził śledztwo. Jeśli koniecznie chce pan z kimś pogadać…

– Myślisz, że Wesołowscy zechcą mi się wyspowiadać przez telefon? – Podniósł się, wzdychając. – Jadę. Jeśli sam, to bądź tak dobra i sprawdź na tej maszynce, o której mam pociąg.

Patrzyła z niedowierzaniem, jak sięga po kurtkę.

– Naprawdę chce pan… Ale po co? Jak dobrze pójdzie, Drzymalski wpadnie jeszcze dziś!

– Zjem całą zaliczkę, jeśli im się uda – uśmiechnął się niewesoło. – Na sucho, bez popijania. Nie łudź się. Wiesz, dlaczego zabił tych trzech? – Przyglądała mu się chwilę, po czym kiwnęła głową. – Właśnie. Od tej chwili możemy zapomnieć o wielu małych blokadach. Elementarz partyzanta. Postrasz przeciwnika, zmuś do trzymania się w kupie, a zyskasz swobodę ruchów i przestrzeń operacyjną. Założę się, że Zagroda na gwałt łączy swoje trójki w szóstki albo i dziewiątki. O ile od razu tego nie zrobił. Bądź co bądź to żołnierz.

– Myśli pan, że to… że to tylko chłodna kalkulacja? Że zabija, bo to mu ułatwia przemieszczanie się? Ot tak, po prostu?

– Reguły wojny są na swój sposób proste. I świńskie, fakt.

– To nie wojna. To tylko maniak z karabinem.

Uśmiechnął się półgębkiem.

– Lepiej, że jadę sam. Masz do tego niewłaściwe podejście.

– Nigdzie pan nie pojedzie – rzuciła ostrzej.

– Pojadę. Pytanie brzmi: zachód czy południe? – Sięgnął do kieszeni i pomachał złożoną kartką. – Telefon do kochanki to jedno, ale przy okazji wpadłem do lekarza. Zdziwisz się, jakie to teraz łatwe, jeśli człowiek jest zdrowy, sprawny i może zarobić odpowiednio dużo.

Pobladła ze złości. Natychmiast odgadła, w czym rzecz, ale oczywiście nie uwierzyła.

– Co to jest?

– Zwolnienie. Pan doktor stwierdził cholernie nieprzyjemny zbieg dyskopatii z nadciśnieniem na tle nerwowym. Nie wolno mnie zmuszać do wysiłku ani słuchania o przykrych sprawach. Oczywiście nie ma mowy o ćwiczeniach rezerwy. Żegnaj, WP.

Przyglądała mu się z niedowierzaniem.

– Nie ośmielił się pan… – Kiernacki poszerzył uśmiech. – Taki numer nie przejdzie! Przecież… Nabija się pan ze mnie?

– Z psychologa? Jeszcze nie oszalałem. Jedna celna diagnoza i wpędzisz mnie w kompleksy.

– Ziętarski podciera się takimi świstkami. Jeden telefon do lekarza, który to wystawił i…

– …ogon pod siebie. Gangsterzy nie idą do więzień, a nikt nie śmie zweryfikować diagnozy ich lekarzy. Słyszałaś, by jakiegoś łapiducha ukarali za lewe zaświadczenie o stanie zdrowia? Bo ja nie. W naszym systemie prawnoobyczajowym to coś zbliżonego do zbrodni doskonałej. Praktycznie niekaralne.

– Nie dostanie pan reszty pieniędzy – powiedziała cicho.

– Ile razy mam powtarzać, że nie zależy mi na waszej forsie?

Otworzyła usta, ale nie użyła ostatniego z argumentów. Kiernacki był pewien, że wie, jaki miał być ten as atutowy. Patrzyli przez chwilę na siebie. Potem, trochę wbrew sobie, lekko skinął głową. Chyba zrozumiała, że to forma niechętnego podziękowania. Inaczej nie byłaby zakłopotana.

– Zadzwonię po Dopierałę – mruknęła, wyjmując miniaturową słuchawkę z obudowy komputera.

– Żeby mnie podrzucił na dworzec? – zapytał niepewnie.

– Nas – poprawiła szorstko. – Do Ustrzyk.

Rozdział 9


Rozrzucone między zalesionymi wzgórzami osiedle – jeśli pół tuzina domów to już osiedle – było w gruncie rzeczy placem budowy. Większości budynków nie wykończono i może dlatego na ich tle dom Wesołowskich ze skalno-wodno-trawiastymi kompozycjami, gąszczem różanych krzewów i otaczającym to wszystko płotem tak mocno rzucał się w oczy. Inna sprawa, że garaż przybudówka mógł pomieścić cztery samochody, willa była dwa razy większa od następnej w kolejności, a z kamiennego muru, podtrzymującego bramę, wpatrywała się w Kiernackiego zabezpieczona pancerną szybą kamera.

– Ładnie tu – rzucił, po raz kolejny przyciskając dzwonek. – Ciekawe, ile kosztuje taka działka.

– Majątek. – Dopierała przełknął ostatni kęs bułki. – To długie to chyba warsztat. Zajrzę od tyłu, może tam siedzą i dlatego nie słyszą.

Posiadłość miała około hektara, a budowla, o której mówił, stała kawałek od domu. Kiernackiemu przypomniało się, że oficjalnym zajęciem gospodarza – a konkretnie jego żony – jest handel hurtowy. To od biedy mogła być hurtownia. Skinął głową. Kapral niespiesznie ruszył wzdłuż ogrodzenia.

– Robi się ciemno. – Robiło się też chłodno i pewnie dlatego pani porucznik skrzyżowała ciasno ręce na piersi. – Jeśli połowa z tego, co o nim mówią, jest prawdą, to nie dziwię się Wesołowskiemu, że trzyma nas na dystans. To bezludzie. Nim policja dojechałaby z Ustrzyk…

Przerwał jej pisk ukrytego pod swetrem telefonu.

– Dembosz, słucham. Rozumiem. Nie, na razie bez rezultatów.

Schowała aparat, nie patrząc na Kiernackiego.

– Złe wieści – domyślił się. – Pytanie: służbowe czy prywatne.

Milczała jakiś czas.

– A które są dla pana te złe? – rzuciła w końcu z nieoczekiwaną gwałtownością. – Czasem nie te, że go dopadli?

Przyglądał jej się ze zdziwieniem, stopniowo przechodzącym w zrozumienie.

– Myślisz, że życzę mu powodzenia – bardziej stwierdził, niż zapytał. – No cóż, ty jesteś znawcą ludzkich dusz… Ale nie, to nie tak. Na razie staram się nie mieć zdania. Nie wiem, o co poszło.

– A jakie to ma znaczenie? Morduje ludzi, i to niemających nic wspólnego… – urwała. Wzięła się w garść i dodała spokojniej: – Mamy tekst jego listu do mediów. Woskowicz postraszył wydawców, więc na razie o nim głucho.

– I to cię tak zmartwiło?

– Rura właśnie pieprznęła. W dwóch miejscach. Nie ma ofiar, ale płonie kilka hektarów lasu. – Kiernacki zagwizdał przez zęby. – Najdziwniejsze, że jeden wybuch nastąpił niemal pod nosem policyjnego patrolu, tuż przy szosie bydgoskiej. Nikt niczego nie widział, kompletne zaskoczenie.

– Jak daleko…? – rozstawił dłonie.

– No właśnie – mruknęła. – Parę minut różnicy, a ten drugi wybuch odnotowano niemal nad Odrą.

Kiernacki pokiwał głową. Miał dość kwaśną minę.

– Daliśmy ciała, szkoda gadać. Obława, blokady, tysiące ludzi… A nikt nie pomyślał, że to już tam jest.

Milczeli dość długo. Kiernacki, bez przekonania, jeszcze raz potrzymał palec na przycisku dzwonka. Zdejmował go, kiedy telefon Izy zapiszczał ponownie.

– Ależ się zrobiłaś popularna…

– Słucham, Dem… – Nie pozwolono jej dokończyć. Uniosła brwi; głowa, jak pchnięta sprężyną, obróciła się ku domowi Wesołowskich.

– Co się dzieje? – zapytał cicho Kiernacki.

Nie odpowiedziała. Schowała aparat, postała chwilę, po czym, nie za szybko, obeszła samochód. Dziwną trasą wzdłuż lewego boku.

Wyjęła z bagażnika ciężką torbę i wróciła tą samą trasą. Ani na chwilę nie spuściła wzroku z pogrążonej w ciszy willi. Kiernacki, nie pytając o nic, przesunął się o metr w bok, gdzie mur oddzielał go od domu.

– To Dopierała. – Postawiła torbę, odciągnęła suwak. – Mówi, że na piętrze widać przestrzeloną szybę.

Wyjęła z torby spory pistolet. Po sekundowym namyśle podała go Kiernackiemu. Zważył broń w dłoni.

– To wist? Nie było okazji…

– Strzela się jak z każdego. Szesnaście naboi. – Zmarszczyła czoło, oglądając coś, co połyskiwało wewnątrz torby i czego ostatecznie nie wyjęła. – Jeden ma pan w lufie. Nie trzeba odbezpieczać. Po prostu celuje pan i pociąga za spust.

– To nieregulaminowe – pouczył ją, wkładając broń do kieszeni. – Za moich czasów tłumaczono młodym oficerom, że jak będą łazić z przeładowaną pukawką, to i sprężynę zniszczą, i jaja sobie odstrzelą.

– Czasem opłaca się być babą. Którędy by pan tam wlazł?

– A… pozwalasz? Mogę? – dotknął ogrodzenia.

– Możemy – poprawiła z naciskiem.

– Nie żartuj…

– Nie żartuję. Wejdziemy tam razem albo wcale. Jak zespół, to zespół. – Musiała dopatrzyć się braku przekonania w jego twarzy, bo klepnęła przewieszoną przez ramię torbę. – Mam jeszcze cięższą artylerię. Nie zaszkodzi panu wsparcie. Co dwie lufy, to nie jedna.

Patrząc jej cały czas w oczy, wepchnął dłoń między ząbki zamka błyskawicznego. Było coś mocno dwuznacznego w tym geście, choć jego palce nawet nie zbliżyły się do dermy stykającej się z krągłym biodrem.

Miał prawie pewność, że odebrała to podobnie. I nic nie zrobiła.

– O żeż ty… – Nie potrzebował wiele czasu. – Wozisz automat?!

– Dopierała wozi – uściśliła dość obojętnie.

– Aha. I to takie naturalne?

– Wozi też Zagrodę. Czasami. Nie ma pan większych zmartwień?

Nie odpowiedział. Ujął ją pod łokieć i poprowadził wzdłuż ogrodzenia. Zaskoczona, milczała niemal do narożnika działki. Ale nie mogło to oczywiście trwać bez końca. Szli wolno, miała dużo czasu.

– Dopierała poszedł w prawo. – Zerknęła niby to z uśmiechem i niby to na Kiernackiego, ale tak naprawdę było to czujne zezowanie zza jego ramienia w kierunku budynku.

– Lewo, prawo… Co za różnica?

– Żadna – zgodziła się. – Mam tylko nadzieję, że ma pan głębokie kieszenie w tej kurtce. I nie wystaje panu kolba.

– To się nazywa rękojeść. Albo chwyt. Kolbę ma karabin.

– Palant.

Teraz on był pod wrażeniem. Nawet nie dlatego, że zaszokowało go samo słowo. Chodziło o to, że wymówiła je jakoś… cieplej?

Dotarli do narożnika zespawanego z solidnych prętów ogrodzenia, skręcili. Miał teraz przed oczyma front willi. Sporo z boku, ale jednak.

– Podsadzi mnie pan? W tej spódnicy marnie się ruszam.

– Zdejmij.

– Jak zaczną strzelać, przypadkowo zrobię z pana sito. Wypadek. Każdy uwierzy, ostatecznie baba i automat… Już?

– Za garażami, w osi. Będą tylko dwa okna do upilnowania. Ale jak cię przerzucę, wyjmij tę maszynkę.

Pięćdziesiąt metrów. Skośny strzał przez szybę to ryzyko, ale jednak większe dla ostrzeliwanego niż dla strzelca. I nic się nie dało zrobić.

Był prawie pewny, że nie ma nikogo, kto mógłby próbować. Tylko dlatego zdecydował się na ten straceńczy spacer w poprzek ewentualnej strzelnicy. Rozsądek podpowiadał, że gdyby nawet jakimś cudem trafili na faceta odpowiedzialnego za tę przedziurawioną szybę Dopierały, najprawdopodobniej uciekłby już dawno. Tyle teorii. W praktyce bał się i podczas spaceru, i potem, splatając palce i robiąc z nich strzemię dla pantofla Izy. Ogrodzenie było jak zasieki: zatrzymywało intruzów na czas dostatecznie długi, by zmasakrować ich kulami.

Oboje nie odrywali spojrzeń od pary okien w szczytowej ścianie domu. Wywindował ją wysoko, a potem nie zaprotestował, gdy wbijała mu obcas w bark. Płot był tak naprawdę paskudnym, żądnym krwi ciągiem zaostrzonych włóczni. Zrobiło mu się zimno, gdy Iza, z zadartą aż na biodra spódnicą, balansowała nad tuzinem ostrzy, szukając oparcia dla stopy. Wsparta o któryś z prętów wymacała wreszcie jakąś szczelinę, przełożyła drugą nogę do środka i odważnym wybiciem z pięty przesadziła koronę płotu. Wylądowała względnie miękko i nie zgubiła torby. Upadła oczywiście, lecz w sekundę później klęczała już z pistoletem maszynowym wycelowanym w okna nad garażem.

– Nogi całe? – upewnił się Kiernacki. Nie patrząc, posłała torbę łukiem do góry i za siebie. W trakcie przelotu nad płotem wysypało się z niej kilka naboi, a sama torba wylądowała kawałek od Kiernackiego. Dziewięciomilimetrowy glauberyt, daleki polski kuzyn sławnego uzi, tkwił w dłoniach dziewczyny jak w imadle.

Kiernacki był pod wrażeniem. Tak bardzo, że prawie się nie denerwował, walcząc z ciężarem swego ciała i jego nieprzepartą ochotą nadziania się na któryś z prętów.

Zeskoczył na trawnik i pognał w stronę domu. Minął garaże, zatrzymał się przy narożniku i dopiero wtedy machnął lufą wista w jej kierunku. Podbiegła drobnymi kroczkami, co wyglądało trochę śmiesznie, ale gwarantowało utrzymywanie okien na muszce.

– Dzwoń do Dopierały. Ma broń? – Kiwnęła głową. – Powiedz, że wchodzimy. Niech nas osłania, ale nie zastrzeli.

– Ma wezwać policję? – Kiernacki zawahał się, po czym pokręcił głową. Nie skomentowała, nawet wyrazem twarzy. Nagle, nie wiedzieć kiedy, zrobiła się nieludzko rzeczowa. Wybrała numer i, niemal cytując Kiernackiego, poinstruowała kaprala.

Ostrożnie, nie wchodząc w światło okien, dotarli pod położony na tyłach taras. Po drugiej stronie przeszklonej ściany nie było firanek, a żaluzje podniesiono, dzięki czemu wielki salon idealnie nadawał się do roli przyczółka, umożliwiającego bezpieczne wtargnięcie do budynku. Wystarczyło wybić szybę w drzwiach.

Wewnątrz było cicho. Podszedł do drzwi, wyjrzał do holu. Nikogo. Dom, pachnący świeżym drewnem, nie był do końca urządzony; brakowało drobiazgów, w które wnętrza obrastają z upływem lat.

Iza jak duch pojawiła się przy nim.

– Chyba czysto – szepnął. Potem zerknął w dół, na jej bose stopy.

– Pójdę przodem – skorzystała z okazji. – Jestem cichsza.

– Nie.

– Nie kłóć… niech się pan nie kłóci. – Jak na nią, zabrzmiało to niemal serdecznie. Prześliznęła się kocim ruchem między Kiernackim a ościeżnicą i naprawdę bezszelestnie podbiegła do schodów.

Szedł za nią, osłaniając tyły. Olbrzymi salon i równie duża kuchnia zajmowały większą część parteru. Coś mu podpowiadało, że nie mają tu czego szukać. No i Dopierała mówił o piętrze.

Na górze był korytarz długi jak w hotelu. Posuwająca się bezszelestnie dziewczyna minęła dwoje zamkniętych drzwi, nie próbując zaglądać do skrytych za nimi sypialni. Dotarła do trzecich, uchylonych, przykucnęła, rzuciła do środka szybkie spojrzenie, asekurowane ruchem automatu – i zastygła. Stopniowo bladła, równie powoli opuszczając broń.

Przysunął się bliżej i zajrzał do dużej, narożnej sypialni z podwójnym, małżeńskim łożem. Mebel przykryty był baldachimem i właśnie na drewnianej konstrukcji, podtrzymującej aksamit, zawieszono pierwszą z domowniczek.

Była kobietą – wiele więcej nie dało się stwierdzić. Zwisała naga nogami do góry i żeby zajrzeć jej w twarz, trzeba byłoby podejść i odsunąć na bok całą stertę wnętrzności, które wypadły z rozprutego brzucha. No i zrobić coś z muchami. Krążyły sporym stadkiem wokół splątanych z włosami jelit i kałuż dawno zakrzepłej krwi. Ta, która nie zdążyła wypłynąć z upiornej, biegnącej od krocza po mostek rany, spłynęła do głowy i dłoni. Związane drutem nogi były kredowo blade, za to wszystko w dole miało kolor niemal granatowy.

Druga, wyraźnie starsza kobieta, leżała na prawo od łóżka. Mogła mieć siedemdziesiąt lat i pewnie dlatego nikt nie bawił się w zdzieranie z niej koszuli i szlafroka. Nie związano jej także. Została posadzona w kącie, a potem ktoś rozłupał jej czaszkę potężnym ciosem siekiery albo szpadla. Tuż obok, w równym szeregu ulokowano trzech mężczyzn. Młodzi, muskularni, krótko ostrzyżeni. Bez wątpienia ochroniarze. Żaden nie zdążył się wykrwawić – rozstrzelano ich szybko i skutecznie, a następnie rozebrano do naga i przeniesiono w to miejsce. Byli pionkami, więc nikt już niczego nie robił z ich zwłokami.

Hanka Wesołowska pozostała nietknięta. Leżała pośrodku łóżka, przywiązana za kostki i nadgarstki do podtrzymujących baldachim słupków, rozpostarta jak wyrzucona na plażę meduza, naga i dziwnie mała. Umocowano ją porządnie, nie dało się więc stwierdzić, jak zaciekle i czy w ogóle walczyła najpierw o honor, a potem już tylko o przetrwanie. W obu przypadkach przegrała. Między piersiami, pod pachą i w okolicach łydki połyskiwały zmięte opakowania po prezerwatywach, a głowę dziewczyny oblepiał zamocowany taśmą worek z dobrej, przezroczystej folii. Hanka do ostatniej chwili widziała i była widziana.

Kiernacki odnotował wszystko jednym rzutem oka i potem raz czy drugi zerknął na zwłoki, ale uwagę skupił na tym, który przeżył. Na gospodarzu.

Oglądał tę twarz na ekranie laptopa, próbując zaklasyfikować opasłego pięćdziesięciolatka do odpowiedniej grupy i zależnie od tego dobrać taktykę odpytywania. A jednak teraz tylko dedukcja pchnęła go ku pewności, że ma przed sobą Kazimierza Wesołowskiego. Nie, żeby się zmienił. Po prostu pokazano mu zbyt wiele.

– Jezus Maria…

Schował pistolet, podszedł do fotela, na którym siedział Wesołowski, przykucnął. Gospodarz był w szlafroku, spod którego wystawał piłkowaty brzuch i pasiaste bokserki. Jego łydki i przedramiona ginęły pod dziesiątkami zwojów taśmy klejącej, ale to nie ona była głównym problemem. Fotel nie był stąd, identyczne stały w salonie. Masywne, solidne. Nie do rozhuśtania i przewrócenia.

Ładunki ukryte pod taśmą i tak by zresztą nie wybuchły. Od każdego biegły pod pośladki Wesołowskiego po cztery druciki w zielonej izolacji i po dwa grubsze przewody z czerwonym oplotem. Instalacji odpowiedzialnej za odpalenie ładunków na nadgarstkach nie dało się w ogóle obejrzeć – skrywały ją rękawy, też mocno owinięte taśmą.

– Jesteśmy z wojska – powiedział Kiernacki. Sam się dziwił, że stać go na tak beznamiętny ton. Z oczu mężczyzny wyzierała udręka. Nadziei w nich nie było.

– Chyba… Zadzwonię gdzieś – dobiegł z tyłu stłumiony głos Izy. Nie odwracając się, pokręcił głową. Na czworakach obszedł fotel, zajrzał w każdy zakamarek, obmacał przewody. Potem wrócił przed kolana Wesołowskiego.

– Co mówili o ładunku? – zapytał łagodnie.

Brązowe oczy, w których zabrakło już łez, patrzyły na niego, nie widząc. Potem, stopniowo, mężczyzna powrócił myślami do cuchnącego śmiercią pokoju.

– Zastrzel mnie – wychrypiał.

Iza wolno, zmagając się ze sobą, podeszła bliżej. Jej zaciśnięte na automacie palce zrobiły się ciemnoróżowe.

– Szukamy Drzymalskiego – powiedział Kiernacki.

– Zabili mi… wszystkich. Hania…

– To Drzymalski? – Głos Izy zaskakiwał normalnością. – Był tu? On ich przysłał?

– Nie chcę żyć. Zastrzelcie mnie. Proszę.

– Panie Wesołowski, jesteśmy tu, by panu pomóc. – Przełożyła automat do lewej ręki i wyjęła telefon.

– Co chcesz zrobić? – zapytał cicho Kiernacki.

– A jak ci się wydaje?! – Tama na chwilę puściła; chlusnęło zza niej bezsilnym gniewem, buntem przeciw koszmarowi wokół. – Dzwonię po saperów.

– To nic nie da – wyręczył Kiernackiego gospodarz. – Ja już… mnie nie ma. – Kiwnął głową ku jednej z przyłóżkowych szafek. – Jeszcze dwadzieścia pięć minut. Specjalnie tak ustawili zegar. Żebym widział.

Kiernacki zerknął przez ramię.

– Wybuchnie za pięć siódma? Tak powiedzieli? – Dziewczyna znieruchomiała z telefonem w dłoni. – Proszę się skupić. To ważne.

– Cztery godziny… – Wesołowski spojrzał w stronę okna. – Gnoje. Błagałem, żeby od razu…

Łzy popłynęły po tłustych policzkach leniwymi strugami. Iza schowała aparat i krokiem lunatyka podeszła do parapetu. Firanki były odsunięte na bok, a przez czyste szyby wlewało się światło chmurnego popołudnia. Kamery potrzebują dobrego oświetlenia. Zwłaszcza te nie najdroższe, a właśnie taka leżała między paprotkami.

– Nie dotykaj – rzucił ostrzegawczo Kiernacki.

– Tu jest jakiś kabel – powiedziała po chwili. – Idzie za okno.

– Dzwoń do Dopierały – zdecydował po paru sekundach. – Powiedz, że ciągle mogą tu być. Jasny szlag… – Wrócił spojrzeniem do twarzy Wesołowskiego. – Co tu się stało? Kto to panu zrobił?

– Zastrzel mnie… Na miłość boską, człowieku! Proszę!

– Kto ci to zrobił? – Nie potrząsał Wesołowskim jedynie dlatego, że potrząsanie człowiekiem siedzącym na bombie to marny sposób wydobywania informacji.

– Cała rodzina, wszystko, co miałem. Nie rozumiesz?! Nie mam już po co żyć!

– Kto to zrobił? Trzech goryli, alarmy… Jakim cudem tu weszli?

– A co to ma za znaczenie? Komuś życie zwróci?

Iza po cichu instruowała Dopierałę.

– Nie chcesz, żeby im ktoś odpłacił? – Dopiero teraz, wskazując łóżko, Kiernacki uświadomił sobie, że tamten ani razu nie spojrzał w stronę pomordowanych kobiet.

– Nic im nie zrobicie. Nikt im nic… Skarpeta jest nietykalny.

– On za tym stoi? Ten Skarpeta? To bandzior, tak? – Gospodarz milczał, patrząc na swoje szeroko rozstawione kolana. – Słuchaj: mogę to dla ciebie zrobić. – Głowa Wesołowskiego uniosła się powoli. – Wystarczy odpalenie ładunków?

Patrzyli sobie w oczy.

– Powiedzieli… – głos Wesołowskiego zadrżał – powiedzieli, że pourywa. Dlatego za pięć… Że po pięciu minutach pewnie się wykrwawię, ale pięć pożyję i… i chcą to mieć na taśmie.

Kiernacki milczał. Potem lekko kiwnął głową.

– O ile się na tym znam, dobrze powiedzieli. To – dotknął grubszego z przewodów – lont detonujący. Mogę przeciąć, ale pod taśmą też jest taki, a drutów nie przetnę. – Odczekał chwilę. – Saperzy nie zdążą.

– Nie chcę saperów. Pomóż mi umrzeć. Masz broń.

– Niech pan nie opowiada bzdur – mruknęła Iza.

– Zejdź na dół – powiedział Kiernacki. – W salonie jest barek. Przynieś coś mocnego. I najmocniejszą butelkę, jaką znajdziesz.

– Butelkę? – nie poruszyła się.

– Panie Wesołowski – dotknął dłoni mężczyzny – obaj wiemy, z czego pan żył, więc nie będę owijał w bawełnę. To koniec. Nikt nie będzie nadstawiał karku, żeby wyplątać gangstera z tych drutów. To nie film. Zresztą – uśmiechnął się mrocznie – tu wszystkie są zielone.

– O czym ty, kurwa, mówisz?! – dobiegł z tyłu gniewny, ale i pełen bezsilności głos. – Nie masz odrobiny…?

– Nic ci nie zrobili – ciągnął – bo wiedzą, że jak naprawdę boli, to krótko. I że ból fizyczny zawsze wygra z psychicznym.

– Kiernacki! – Iza warknęła od drzwi.

– Pomóż nam, a wszystko się skończy. Nie będzie bolało.

Wesołowski oblizał zaschnięte usta.

– Zastrzel mnie – jeszcze raz spróbował utargować maksymalną cenę.

Kiernacki pokręcił głową.

– Znasz prawo, żyłeś z jego obchodzenia. Nie pójdę siedzieć dla tej jednej chwili. Gdyby chodziło o twoją małą – skinął w stronę łóżka – to może. Ale tobie mogę pomóc najwyżej butelką. Bez urazy.

– Spieprzaj – syknęła Dembosz. – Ja to zrobię.

Zdążył wstać i złapać ją za ramiona. Przemówić do rozsądku już nie – uprzedził go pisk telefonu. O dziwo – zamiast się szarpać, sięgnęła do boku. Cofnął ręce. Nie było rozmowy. Posłuchała chwilę, obrzuciła go mrocznym spojrzeniem i tyłem, dla podkreślenia, że bynajmniej nie skończyli, podeszła do okna.

– Dopierała – domyślił się Kiernacki. – Coś zobaczył.

– Ktoś kręci się po lesie. I chyba stoi tam samochód.

– Nie wychylaj się – powiedział i znów kucnął przed związanym mężczyzną. – Zostało dwadzieścia jeden minut. Mam to skrócić? – Wesołowski bez namysłu kiwnął głową. – Pogadamy? – ponowne kiwnięcie. – Kelnerkę mamy marną, więc sam skoczę na dół. Nie pozwól, by majstrowała przy ładunkach. Krzycz. – Zerknął w stronę okna, dzięki czemu dane mu było obejrzeć jej nienawistne spojrzenie.

– Przestań gadać – warknęła. – Leć po tę flaszkę.

Szedł ostrożnie. Cisza i spokój niczego nie dowodziły. Bał się od początku, ale teraz, po tym co znalazł na górze, był to już inny rodzaj lęku.

Nic się nie stało. Wrócił na górę i dopiero teraz uderzyła go intensywność wypełniającego sypialnię smrodu.

– Osiemnaście minut – przywitała go Iza. Była blada i przygaszona.

Odkręcił korek i podsunął szyjkę Wesołowskiemu. Kilka razy unosił i opuszczał butelkę, pytając wzrokiem, czy wystarczy.

– Dzięki – wysapał w końcu gospodarz. – Co chcesz wiedzieć?

– Kto i dlaczego. – Kiernacki sam pociągnął z opróżnionego do połowy naczynia.

– Myślałem, że policja. Przyjechali dwoma radiowozami. Volkswageny. Wyglądały na prawdziwe. Trzech mundurowych, prokurator i sekretarka. Tomek dał się podejść, ale kto mógł pomyśleć…

– Pokazali jakieś papiery? Legitymacje?

– Nie. Ale to mogli naprawdę być gliniarze. Tego rudego chyba znam z widzenia. Wąs i włosy jak marchewka, z takim ząbkiem nad czołem. Brodę ma cofniętą.

– Prawdziwy policjant?

– Głowy nie dam. Tak szybko… to znaczy na początku. Tylko Tomek zdążył skoczyć po broń, ale chyba nikogo… A rudy nie przyszedł na górę. Wcześniej też jakby z tyłu… Jest z powiatowej w Lesku, może głupio mu było… Nie wiem, to tak szybko… Dopiero potem, jak Hanię…

Z oczu znów popłynęły łzy. Kiernacki, nie pytając, podsunął butelkę.

– Czego chcieli?

– Pytali o niego. O tego pojeba.

– Drzymalskiego? – upewnił się.

– Kazali powiedzieć, ile mu wygadałem. I czy się domyślam, gdzie jest. W ogóle wszystko na jego temat. Ale ja nic… Sam bym go za jaja powiesił. To wszystko przez niego. Wszystko. – Zerknął na rozprute kobiece ciało i szybko odwrócił wzrok.

– Szesnaście minut – powiedziała niezbyt głośno Iza.

– Co mu dałeś za Hankę? – zapytał łagodnie Kiernacki.

– Zabijecie go? – W oczach Wesołowskiego pojawiły się nikłe iskierki nadziei. – Słyszałem w telewizji, że to w Warszawie… To naprawdę on? Taki gnojek?

– Dlaczego gnojek? – Kiernacki nie polemizował. Pytał.

– Gołodupiec. Nic nie miał. Po parę flaszek na tydzień przynosił z Ukrainy, jakieś guziki, barachło… Takie zero. Nawet o okup nie potrafił się dobrze… Wziął stówę. Za moją córkę. Stówę, masz pojęcie?

– Sto tysięcy?

– Sto starych baniek. Milionów. Oni tu ciągle tak liczą, kmioty. W milionach. Dziesięć tysięcy złotych… Żebym wiedział, co mu po łbie chodzi… Ale człowiek nie myśli, jak mu dziecko porwą. Pytał o kontakty, gdzie broń kupić, forsę przeprać… Jakoś tak zrozumiałem, że robi dla kogoś z Ukrainy, że to duży interes. No i powiedziałem, kto jest kim w nowym Pruszkowie.

– W Pruszkowie?

– To ich strefa wpływów. Za mocno tu nie siedzą, ale jednak. Poznałem paru… z samej góry. – Milczał chwilę. – Wygadałem mu się o Skarpecie.

– Co to za jeden?

– Potem ci powiem – wtrąciła się dziewczyna. – Jedźcie dalej. Czas nam się kończy.

– To Skarpeta przysłał tych gliniarzy? – upewnił się Kiernacki. Wesołowski kiwnął głową. – Czyli dałeś Drzymalskiemu dziesięć tysięcy? I informacje, tak? – Kiwnięcie. – Adresy? Czyje?

– Skarpety. No i tego gościa od karabinów. Drzymalski powiedział, że potrzebuje dobrego karabinu i że cena nie gra roli. Pytał, kto gra w pierwszej lidze, jeśli chodzi o lewą broń. Dałem mu namiary na Gazrurkę.

– Na kogo? – Po głosie Izy łatwo było poznać, że o tym typie nic nie wie.

– Nazywa się Jurzyniec. Jerzy. Orneta, adresu nie pamiętam. Był w notesie, a sejf wyczyścili. Ale to dziura, każdy każdego zna… Znajdziecie. Tyle że nie warto. On nie robi dla Skarpety. Nie ma z tym nic wspólnego. To taki… poczciwina.

– Sprawdzimy go. Skarpetę też.

– Gówno mu zrobicie – powiedział po chwili Wesołowski. Nie zabrzmiało nawet szczególnie gorzko.

– Czternaście – zerknęła na zegarek dziewczyna. – Słuchaj, może jednak… Gdyby przywiązać nić do tych drutów i szarpnąć… Zawsze to jakaś szansa.

Kiernacki łyknął z butelki.

– Idź na dół. Ja się wszystkim zajmę.

– To znaczy… co? – nie ruszyła się. – Co, zabijesz go? Flaszką w łeb i po kłopocie? Tak to sobie wyobrażasz?

– Wyjdź. Tak będzie dla wszystkich lepiej.

– Nie – powoli pokręciła głową. – Nic z tego.

– Niech się pani nie wtrąca, nie pani interes – zaprotestował Wesołowski.

Przenosiła spojrzenie z jednej twarzy na drugą.

– To będzie morderstwo – wycedziła. – Słyszysz? Zamordujesz go.

– Ja już nie żyję. Nie można zamordować trupa.

– Ale do więzienia za to trafić można. – Rozmawiała z jednym, patrzyła na drugiego. – Ja… rozumiem. Oddałabym wszystko, żeby jakoś… Ale nie wolno zabijać ludzi.

Kiernacki ostentacyjnie wlał w siebie kolejną pięćdziesiątkę.

– I kto to mówi – mruknął.

– Wyjdź – machnęła lufą automatu. – Z zegarami różnie bywa.

– Ty głupia dziwko! – Wesołowskiemu skończyła się cierpliwość. Szarpnął się pierwszy raz, demonstrując mimowolnie jakość zamocowań. Kończyny nawet o milimetr nie oddaliły się od fotela. – To nie tobie pourywa nogi i ręce! Zostaw nas! Won z mojego domu! Jeszcze ja tu rządzę! Obiecałeś mi! – posłał rozgorączkowane spojrzenie Kiernackiemu. – Powiedziałem, co chcieliście wiedzieć! Coś mi się należy, do kurwy nędzy!

Kiernacki kiwnął głową. Odstawił butelkę, ruszył w stronę Izy.

– Chciałem być grzeczny, ale nie dajesz mi…

Zatrzymał się w pół kroku. Z niedowierzaniem patrzył na automat, wymierzony w środek jego brzucha.

– Zabijesz go? – z gardła Wesołowskiego wydarł się dziwny ni to śmiech, ni jęk. – Bo nie chce, żebym zdychał jak pies, tylko umarł? Ty durna cipo! Zabierz jej tę pukawkę! Nie odważy się! Sama by poszła siedzieć!

Chyba nie wszystko do niej dotarło. W zmrużonych, granatowych teraz oczach było za dużo determinacji, tępego uporu, który złamać mogą już tylko czyny, nigdy słowa. Glauberyt kiwał się trochę, ale trudno było nazwać to drżeniem.

– Iza – powiedział miękko. – To go będzie bolało. Może bardzo. Może zemdleje, ale równie dobrze… Nie chciałbym tak umierać.

Cofnęła się. I uniosła automat.

– Ja nie żartuję. Nie próbuj… Nie żartuję.

– Ty z tym będziesz żyła.

Powoli, nie oglądając się na Wesołowskiego, wyszedł na korytarz.

– Wielkie dzięki.

Z trudem zrozumiał. Tamten nie podniósł głosu powyżej granicy pomruku. Nie wiadomo, do kogo mówił.

Iza stanęła w progu z butelką w ręku, pociągnęła jak staropolski furman. Prawie się nie skrzywiła.

– Nie stój w drzwiach – powiedział cicho. Posłała mu spojrzenie bez wyrazu, a potem obróciła się, bardzo powoli. Z niedowierzaniem patrzył, jak osuwa się na kolana, odkłada to, co miała w rękach, a same ręce składa przed piersiami, pochylając zarazem głowę.

Pomyślał, że sypialnia jest duża, a ładunki zakładał fachowiec, potrafiący osiągnąć dokładnie taki efekt, o jaki chodziło. Ale nie dlatego pozostał przy ścianie, nie próbując niczego robić.

Uświadomił sobie po prostu, że tak naprawdę nie wie, czego jej życzy i czy nieszczęśliwy wypadek z jakimś odłamkiem, którego nie powinno być, nie okazałby się najlepszym wyjściem.

Zdążył o tym pomyśleć, zanim zadzwonił telefon.

Rozdział 10


Ujście Wisły płonęło złotem i czerwienią, wylewającymi się z wąskiej szczeliny między zachodnim horyzontem a ciężką kopułą chmur. Zero wiatru. Dzień nie był lepszy od poprzednich, ale za to wieczór…

– Powiedz swojej mamie, że marnuje ten reumatyzm. – Monika, najwyraźniej też oczarowana, na oślep wiązała brudną sznurówkę, uśmiechając się do słońca. – Jest lepsza od starych górali. Faktycznie zmienia nam się pogoda. Hura. Już mi to błocko uszami wychodzi. I z praniem się nie wyrabiam.

– Nie widać – Dorota teatralnym gestem strzepnęła parę ziaren piasku z jej ramienia. – Gdybym cię nie znała, Zielińska, byłabym przysięgła, że właśnie skończyłaś się tarzać po krzakach z jakimś samcem.

– Marzycielka – uśmiech Moniki stał się melancholijny. – Najpierw trzeba zrzucić parę kilo. Tarzanie kosztuje. Nawet to krzakowe.

Chyba od tego upojenia nieodparcie romantycznym słońcem, omijającym miasto od tygodni, zapuściły się tak daleko na północ. Za basenem, w którym cumowała jakaś zardzewiała rosyjska łajba, Dorota ochłonęła i skręciła w las. Miała tendencję do intensywnego pocenia się, co w połączeniu z rumieńcami wyglądało koszmarnie – jej zdaniem. To jeszcze jeden argument za bieganiem po bezludnych zaroślach.

– Starzeję… się – zdobyła się na słaby uśmiech, przechodząc do marszu.

– Co chcesz? – tę charcicę stać było jeszcze na energiczne potrząsanie ramionami. – Lada chwila stuknie ci dwudziestka. To się i sypiesz.

Szły na przełaj przez las, kierując się ku wschodniej stronie półwyspu.

– U was też zmniejszyli gaz? – zainteresowała się w pewnym momencie Monika. – Bo nam bojler całkiem siadł. Herbata jeszcze, ale o kąpieli nie ma co marzyć.

– Pewnie ci… staruszek przykręcił – zażartowała Dorota. – Jak córka brudna, to się… nie puści. I czystość… zachowa.

– Jakbyś z miednicą powalczyła, też byś umiała świeże zapachy docenić. Oho, drogę widać.

Nazwa była na wyrost: wyszły na jedną z malowniczych alejek, którymi jeździły co najwyżej dziecięce rowerki, towarzyszące spacerowiczom. Oczywiście tego wieczora – tu, na wschód od lasu był już wieczór – dróżka świeciła pustką. Zmiana pogody przyszła zbyt gwałtownie: gdy wychodziły z domów, pachniało raczej ulewą. Dorota uświadomiła sobie, że prawdopodobnie są same. Może nie aż na całym Westerplatte, ale przynajmniej w tej części. Trochę dziwnie się z tym poczuła.

– Podobno to ten Drzycimski – podjęła wątek gazu Monika.

– Drzycimski?

– No, ten świr, co dzwonił do Trójki. Obiecał wczoraj, że rozwali jakiś rurociąg. A dziś gaz przykręcili.

– Aha, ten… Ale on się jakoś inaczej… Drzycimski to był w polityce. Nie pamiętam, minister czy coś takiego… Z brodą mi się kojarzy.

– Mój tata mówi, że ten też się przy polityce kręci. Ale brody nie ma. W telewizji dali zdjęcie. Z pudła, co prawda, więc potem mógł zapuścić.

– Facet z więzienia w polityce? – skrzywiła się Dorota. – Kurczę, trochę przeginają pałę. Jak ktoś nie umie kraść, to mógłby dać sobie spokój z polityką – zacytowała ojca.

– Biegniemy, zdechlaczko? Plażą?

W dole, pod piaszczystą skarpą, szumiały fale. Nie wiało, piasek był wilgotny, twardy. Dorota kiwnęła głową. Zeszły nad wodę i ruszyły szybkim truchtem.

Zaraz potem natknęły się na furgonetkę. Stała w miejscu, gdzie spotykały się zagony plażowego piasku, las i ścieżka spacerowa. Już w głębokim cieniu, przez co Dorota nie była pewna szczegółów. A te nagle zrobiły się ważne.

Omal się nie wyłożyła, gdy rzucone w prawo spojrzenie trafiło na mężczyznę w ciemnej wiatrówce. A dokładniej: na to, co układał wśród czupryn wydmowej trawy.

Oczywiście natychmiast je zauważył. Wydreptały zza kępy choinek, zbyt szybkie, by ujść uwadze, i za powolne, by skryć się za jakąś przeszkodą, nim przyjrzy im się dokładnie. Las się skończył, a najbliższe drzewa rosły właśnie za dróżką, przy której parkowała furgonetka.

Dorota na chwilę zapomniała o pożarze w płucach i bólu nóg. Chyba nawet przyspieszyła, co zakrawało na cud i oszołomiło Monikę do tego stopnia, że zatrzymała się i przez kilka sekund patrzyła z niedowierzaniem na plecy koleżanki.

Oczywiście dogoniła Dorotę, nim ta pokonała ćwierć dystansu, dzielącego je od następnego schodzącego ku morzu kawałka lasu.

– Koksu łyknęłaś? – zawołała, szczerząc radośnie zęby.

Dorota zwolniła. Po pierwsze – zryw kosztował ją całą rezerwę sił. Po drugie – właśnie straciła wiarę w sens tego, co robi. Nie uciekła przed Moniką, więc tym bardziej przed samochodem. No i, na koniec, nie mogła pogodzić mówienia ze sprintem.

– On… ten facet miał… miał rakietę. Pocisk! Do strzelania!

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jaki z niej słabeusz. Monika bez widocznego wysiłku wykonała piruet w biegu i przez chwilę sunęła obok tyłem.

– Co?

Przebiegły może sto metrów. To nic nie znaczyło. Facet mógł się pogubić, zawahać, upuścić kluczyki.

– To jakiś kawał? – Monika znów biegła przodem, choć raz i drugi obróciła się bez odrobiny dbałości o dyskrecję. Inna sprawa, że nie dało się inaczej. Były jak na patelni.

– Jezu… Nika, nie gap się. On naprawdę…

W udach miała watę, w łydkach ołów. Przed bieganiem nie brała nic do ust, ale i tak czuła, że lada moment zwymiotuje.

– Coś ci się… przywidziało.

Monice też zaczynało brakować tchu. Wraz z nadwyżkami tlenu uszły z jej organizmu zapasy niefrasobliwości. Może jeszcze się nie bała, ale była już blisko.

– Nie gadaj… Biegnij.

To ją musiało przekonać. Dorota nigdy nie poganiała. Biegły w ciszy, ścigane jedynie lękiem, szumem fal i mlaskaniem stóp o wilgotne podłoże. Wpadły do lasu całe i żywe. Przebiegły jeszcze kawałek, nim mniej zmęczonej Monice zaczął wracać rozsądek.

– Le… lepiej na przystań – machnęła ręką. Gęste zarośla przesłaniały ulicę Majora Sucharskiego, ale budynki i nabrzeże, gdzie zatrzymywały się statki białej floty, były tuż obok.

Dorota zastanawiała się trochę za długo: zdążyły wyjść na biegnącą poprzecznie drogę do portu. I na terenowego land-rovera Straży Granicznej.

Samochód toczył się powoli i bez trudu zahamował, kiedy przestraszona w pierwszej chwili Dorota skoczyła mu nagle przed maskę, wymachując chaotycznie rękami.

– Co jest? – siedzący obok kierowcy podoficer ograniczył się do opuszczenia i tak uchylonej szyby. – Chłopcy się zrobili niegrzeczni?

– Tam… – Dorota musiała zebrać wszystkie siły, by stać prosto i mówić w miarę wyraźnie. – Jakiś… łacet. Miał… miał rakietę.

– Tenisista was goni? – roześmiał się pogranicznik. Nie był najmłodszy i najszczuplejszy, ale był, i to się liczyło ponad wszystko inne. – No proszę, a mówią, że to sport elit.

– Ja bym tam przed tenisistą tak nie uciekał – wyszczerzył solidarnie zęby jego kolega. – Jakby co, to przynajmniej na alimenty takiego stać.

Monika pociemniała trochę bardziej, niż to wynikało z biegania. Dorota nie przejęła się. Nie miała siły.

– Ja… ja nie żartu… ję! – rozkaszlała się. – On naprawdę… To była taka mała… rakieta… Walizkowa. Słowo! Tam, przy plaży! Miał… furgonetkę. Białą. Taki stary mercedes albo coś.

– Rakieta walizkowa? No, to raczej nie merc. Bond nie jeździ byle mercem, a już starym w żadnym wypadku.

– Ale…

Śmiejąc się, kierowca zwolnił sprzęgło. Nim Dorota ochłonęła, wóz był przy zakręcie. Patrzyła za nim do końca, łudząc się jeszcze, że skręci w prawo. Ale oczywiście pojechał w lewo, ku miastu.

– Ale palanty – mruknęła Monika. Postały chwilę, po czym bez słowa ruszyły śladem samochodu. Wlokły się noga za nogą. Odzyskiwały siły. I chyba równowagę psychiczną. Kiedy dotarły do ulicy, Monika zapytała krótko:

– Na przystanek?

Autobus mógł przyjechać za chwilę albo za pół godziny, a to oznaczało czekanie przy trasie, którą musiała wracać furgonetka. Trudno o lepszą formę wyrażania wątpliwości.

– Nie wiem… może to jakiś instrument – mruknęła Dorota.

Przeszły kilkanaście kroków.

– A nawet jakby rakieta, to co? – wzruszyła ramionami Monika.

– No, nie przesadzaj. Facetowi z prawdziwą rakietą mogłybyśmy się nie spodobać.

– Ja nie o tym… Właśnie przyszło mi do głowy, że to może jeden z tych walniętych hobbystów. Wiesz, od modeli statków kosmicznych. Nad morzem takie ustrojstwo nikomu nie spadnie na łeb. – Parsknęła cichym, gorzkim śmiechem. – Ale głupie jesteśmy. Rakieta w walizce… Nic dziwnego, że się tak nabijali. Jak my maturę zdamy z takimi głowami?

– Może masz rację – przyznała. – Ale widziałam w telewizji takie coś. To służy chyba do niszczenia czołgów. Małe, grube, z ostrym czubkiem. I właśnie w takiej jakby walizce się je nosi.

– Małe, grube i ostre? – roześmiała się Monika, swobodnie wkraczając na jezdnię. – Czy aby nie mówisz o Krysce Muszaniec i jej wrednym języku? A w walizce też skończy. Mąż ją zarżnie i poćwiartuje, o ile znajdzie takiego frajera.

Dorota nie mogła nie parsknąć śmiechem. I pewnie na tym by się skończyło, gdyby obok przystanku nie dostrzegła granatowego samochodu z białym pasem.

Radiowóz stał przy niedużym pawilonie, zbudowanym rok temu i mieszczącym restaurację, która miała obsługiwać wycieczki patriotycznie nastawionej młodzieży szkolnej, ale żyła głównie z wyszynku. Przed i po sezonie zaglądali tu głównie robotnicy z Portu Północnego, a więc ludzie dość poważni, mający stałe źródło dochodu i właściwy tego typu elitom szacunek dla ładu społecznego.

– Chyba… a, co mi tam. – Dorota minęła wiatę przystanku i pomaszerowała na parking. Monika ruszyła za nią.

– Ja nic nie mówię – zastrzegła się. – Samochód widziałam; wszystko. Rób z siebie idiotkę na własne ryzyko.

Funkcjonariuszy było dwóch, lecz żaden nie zamierzał z nich pokpiwać. Dorota nigdy wcześniej nie rozmawiała z policjantem, więc szło jej nieskładnie, ale kiedy dobrnęła do małej, grubej i ostrej rakiety, mężczyźni popatrzyli po sobie i stało się jasne, że śmiechem raczej nie wybuchną.

– Nie gonił was? Nie wołał, nie odjechał? – zapytał starszy. Dziewczyny zgodnie, jak na komendę, pokręciły głowami. – Jest pani pewna, że to broń? Może kamera, teleskop…?

– Na ziemi? On to postawił tak – pokazała, kucając i ustawiając niewidzialny przedmiot między ubłoconymi adidasami.

– Możemy spisać wasze zeznania – oznajmił młodszy tonem, od którego powiało biurowym skrzypieniem, szelestem miliona papierów i stukaniem dziurkacza. – Tylko musicie nastawić się na parę godzin w komendzie. Straszny ruch się zrobił.

Dorota nie wiedziała, co o tym sądzić. Nie chciało jej się wierzyć w najoczywistsze: że chodzi mu o pozbycie się natrętnych interesantek.

– To znaczy… Ale pojedziecie tam? – zerknęła na wylot alejki.

– Właściwie to nie nasz rejon – powiedział młodszy. – Plaża to właściwie granica, a od pilnowania porządku na granicy jest Straż Graniczna. Mówiła pani, że to ich nie zainteresowało.

– No… właściwie to oni mi nie uwie…

– Więc i nas nie powinno – jakby nie dosłyszał jej słów. – Co innego, gdyby ten mężczyzna zachowywał się agresywnie. Albo palił ogień w lesie. Wtedy byłyby podstawy do interwencji. Ale tak… – wzruszył ramionami.

Dorota była prawie wdzięczna, kiedy z tyłu pociągnięto ją średnio dyskretnie za rękaw, a uśmiechnięta nieszczerze Monika wymruczała lakoniczne przeprosiny w imieniu ich obu. Czuła się trochę upokorzona, ale i zwolniona z obowiązku. Ona swoje zrobiła.

Wycofały się na przystanek i zaczęły rozmawiać o realnych problemach realnych ludzi. O maturze. Za odjeżdżającym do miasta radiowozem nawet nie popatrzyły.


* * *

Kiernacki przeczekał pięć serii popiskiwań. Potem schylił się i bez pytania o pozwolenie wyłuskał aparat z futerału przy biodrze Izy.

– Kurde, Iskra, ogłuchłaś? – Dopierała chyba w to nie wierzył, bo mówił zaskakująco cicho. – Jadą do was. Nie wiem, czy mnie przyuważyli, a będą tuż obok. Przykryj, jakby co.

– I nawzajem – powiedział, żałując, że to jeszcze nie era telefonii obrazkowej i nie widzi miny tamtego. – A gdyby wiali, spróbuj odciąć im odwrót.

Rozłączył się, zerknął na dziewczynę. Oczekiwał przynajmniej spojrzenia, niechby nawet wolnego od wahania, fanatycznie upartego. Nie doczekał się. Klęczała, wpatrzona w skazańca, i chyba się modliła, poruszając leciutko ustami. Cudnie.

Zostawił ją i skoczył do najbliższej sypialni. Trafił na pokój, od którego się zaczęło: ten z przestrzeloną szybą. We framudze też widać było rysę po kuli – Tomek zdążył dopaść broni – ale najgorzej dostało się przyokiennej ścianie. Ktoś wpakował w nią z tuzin pocisków, w tym dwa, które wcześniej przeleciały przez ochroniarza Wesołowskich.

Niedobrze. Skupienie za duże, zużycie amunicji też – to nie mógł być zwykły pistolet w rękach miotanego emocjami amatora. Może i amator strzelał, ale z automatu. Dziwne, jednak dopiero to odkrycie, odnotowane zresztą gdzieś na marginesie świadomości, uzmysłowiło Kiernackiemu, że dojdzie do prawdziwej walki, w której będzie musiał zabijać.

Zawrócił spod okna błyskawicznie: tył jakiegoś masywnego, chyba terenowego samochodu znikał właśnie za węgłem budynku.

Nim dobiegł do drzwi, skreślił Dopierałę z listy posiadanych atutów. Kapral był za południowym ogrodzeniem i do któregoś z narożników północnego miał ponad sto pięćdziesiąt metrów. Z tego dwie trzecie musiałby pokonać w polu widzenia jadących terenówką. Nawet jeśli mieli tylko pistolety, manewr byłby samobójczy.

– Jadą! – Zatrzymał się za progiem, oczekując jakiejś normalnej reakcji. Nic z tego. Zasada nieszczęść chodzących parami właśnie zaczynała się sprawdzać. Iza nie poruszała już ustami. Dłonie nadal kleiły się do siebie, ignorując leżący na podłodze peem. Gdyby znajdował się przy prawym kolanie, Kiernacki pewnie poświęciłby parę cennych sekund, by skoczyć i go złapać. Ale tam naturalnie stała butelka.

Pobiegł. Dopiero na dole pomyślał, że z piętra też można strzelać. Ale dobrze wybrał. Dół oznaczał mniej martwego pola i możliwość manewru w obie strony – i na piętro, i na zewnątrz. W przypadku długiego oblężenia, gdyby wszystko poszło źle, utrata parteru mogła się skończyć podpaleniem domu i definitywną klęską ukrytych na górze. Był żołnierzem, więc przyplątała się i myśl o większej szkodliwości ognia artyleryjskiego na wyższych kondygnacjach. Oczywiście należało zrobić wszystko, by nie musieć korzystać z tej przewagi dołu nad górą. To mogło się udać. Gdyby tamci okazali się pewni siebie i mało przezorni. Dopadł drzwi frontowych i przez chwilę wierzył, że tak właśnie jest granatowy ford zatrzymał się przed bramą w policyjnym stylu, omal nie podpalając traw tarciem opon, ale na tym skończyły się podobieństwa do efektownego wkraczania antyterrorystów. Dwaj mężczyźni w skórzanych kurtkach nie wyskoczyli z niego, a po prostu wysiedli. Nie próbowali się kryć, ręce zaś mieli puste.

Przyglądał im się przez wysoki, pionowy świetlik przy drzwiach. Wolałby okno: nie chciał zaczynać od tłuczenia szyby rękojeścią wista. Huk pękającej szyby mógł spowodować najróżniejsze reakcje. Mniejsza z tym, że zniweczy przewagę zaskoczenia. Gorzej, że tamci mogą się rzucić do ucieczki – a przecież strzelanie im w plecy nie wchodziło w rachubę. Żaden nie był w mundurze. Mogli nie mieć nic wspólnego z jatką w sypialni. Samo straszenie ich już było przestępstwem.

Zaczął przesuwać się w stronę kuchni. Miała parę dużych, otwierających się okien. Umieszczone na wprost bramy, na pewno przyciągały uwagę, ale zdążył pogodzić się z myślą, że jakkolwiek to rozegra, nie pójdzie mu łatwo.

Był w najgorszym z możliwych miejsc, czyli w drzwiach kuchni, gdy z zewnątrz dobiegł stłumiony odgłos pękającego szkła. I kto wie, czy nie ostrzejszy w brzmieniu kobiecy okrzyk:

– Na mordę, ale już! Jak który palcem ruszy…

Nie dokończyła. Ale nie to go przeraziło – okrzyk przeciął odgłos pojedynczego, karabinowego wystrzału.

Skoczył, odbił się biodrem od stojącej pośrodku kuchenki. Zabolało, ale odnotował to jedynie w pamięci. Dopadł okna, kiedy któryś z mężczyzn znikał między krzakami, a ford ruszał ostro, skręcając w otwartą bramę.

Trzeciego nie było widać, ale to musiał być ten z kluczami, manipulujący przedtem przy zamku. Mógł teraz być w paru różnych miejscach, lecz to nie on strzelał. Kiernacki potrafił odróżnić odgłos wystrzału z broni długiej, a ta z definicji nie mieści się pod kurtką.

Stanął w rozkroku, poderwał trzymany oburącz pistolet i po półsekundowym celowaniu pociągnął delikatnie za spust. Tylko raz.

Pocisk ładnie przeszedł przez szybę okienną i wybił sporą dziurę w tej drugiej, samochodowej. Odrobinę za wysoko, lecz przede wszystkim za bardzo w prawo. Kierowca skręcił gwałtownie.

Poświęcił następne pół sekundy i równie spokojnie strzelił po raz drugi. Tego było kuchennej szybie za wiele: posypała się wielkimi taflami, rozmazując obraz w najmniej stosownej chwili. Skoczył ku drugiemu oknu, raczej z myślą o poprawce niż uniku, ale kiedy ostatni kawał szkła rozprysł się nagle na długo przed zderzeniem z jakąś stałą przeszkodą, przypomniało mu się, że nie on jeden ma broń.

Kierowca musiał oberwać, lecz Kiernacki odżałował trzeci pocisk i wpakował go dla pewności w boczną szybę wpadającego na fontannę wozu. Potem, zgięty wpół, pobiegł ku drzwiom.

Kucał przy zlewie, kiedy przez okna posypały się kule. Dziesiątki.

Było gorzej, niż przewidywał. Ale jeszcze nie beznadziejnie.

Skupili się na kuchni. Po pierwszym odruchu strzelali rzadziej i mądrzej.

Zdążył dobiec do świetlika, nim wystrzelali magazynki i pochowali głowy, by gdzieś pod osłoną przeładować broń.

Klucznika w ogóle nie zauważył, za to ten drugi sam znalazł się na wprost lufy wista. Strzelił niemal bez zastanowienia. Efekt był taki, jak zazwyczaj bywa – szyba poległa, ale oddalony o czterdzieści metrów mężczyzna ocalał.

Na szczęście strzał był gorszy od złego i kula rozminęła się z niedoszłą ofiarą tak dalece, że chyba w ogóle nie odnotowano jej przelotu. Facet z peemem miał jednak pecha, wystrzeliwując ostatnią serię akurat wtedy, kiedy Kiernacki zyskał okazję naprawienia błędu. Strzelił i z radosnym niedowierzaniem dostrzegł efektowny rozprysk czerwieni pośrodku odskakującej w tył głowy.

Odskok. Był daleko, gdy wystrzeliwane powoli pociski zaczęły dziurawić sąsiedztwo drzwi. Karabin – bo to z niego strzelano – odezwał się za późno, by zagłuszyć myśl o przerwanym dziewczęcym krzyku.

Siedział w kącie z pistoletem na kolanach i próbował wmówić sobie, że to nie jego sprawa i nie jego problem. Że musi skupić się na sobie i tych dwóch na zewnątrz. Nie na zabitych i umierających.

Było cicho. Po czterech strzałach karabin zamilkł, peem Klucznika milczał już od dawna. Koniec pierwszej rundy, strony mogły ochłonąć, policzyć straty, zastanowić się nad przyszłością.

Nie miał ochoty robić czegokolwiek. Dom był duży, trudny do szybkiego spalenia. Czy do zablokowania dwiema lufami.

Zrobił, co należało. Wątpił, by tamci próbowali jeszcze raz. Co innego zgwałcić nastolatkę i udusić torbą foliową, wypruć trzewia jej matce czy nawet rozwalić zaskoczonych ochroniarzy, a co innego szturmować budynek, z którego strzelają, i to skutecznie. Prawdopodobnie głowili się teraz gorączkowo nad jednym: sposobem ucieczki. Ford skasował murek okalający fontannę, chyba zawisł na krawędzi basenu. Mógł być nie do ruszenia. No i utknął w miejscu, które łatwo ostrzelać z domu. Stanęli przed perspektywą pieszego odwrotu, a to już oznaczało poważne kłopoty.

Wiedział, co powinien zrobić. Ale nie potrafił. Nie potrafił wczołgać się na górę i sprawdzić, co z nią. Bał się tego, co znajdzie.

Jej automat milczał. Na górze panowała martwa, idealna cisza. Nikt nie przebiegał w panice z pokoju do pokoju, nie wznosił barykad z mebli, nawet nie jęczał.

Rusz się, palancie. A jeśli to tylko rana, jeśli właśnie wylewa się z niej ten decydujący o wszystkim litr krwi?

Ale nie wierzył, by tak im się mogło udać. Im – nie jej. Jemu też. W tym właśnie leżał problem. Jedna wystrzelona z małej odległości, niemal na pewno celna kula udzieliła mu odpowiedzi, której sam sobie udzielić nie potrafił.

Był na podeście półpiętra, gdy obok zagwizdał któryś z pocisków Klucznika. Zabłąkany, ale nie w tym rzecz. Już na górze uświadomił sobie, że kula nie powinna dotrzeć tak wysoko.

Należało zawrócić, szybko znaleźć dobre stanowisko. Nie zrobił tego. Nie obchodziło go, że tamten musi być bardzo blisko, skoro jego broń może posyłać pociski pod tak ostrym kątem, i że ta bliskość jest jednoznaczną zapowiedzią szturmu. Musiał ją zobaczyć.

Znalazł dziewczynę w ostatnim pokoju, tym naprzeciw wypełnionej trupami sypialni. Musiała czekać do ostatniej chwili i gdy się w końcu przełamała, skoczyła do najbliższego okna. Głupio. Tamci byli przygotowani na eksplozję i pewnie właśnie w tym kierunku spoglądali.

– Bóg was zgnoi!!!

Potknął się z wrażenia. Wesołowski. Na śmierć zapomniał o tym biedaku. Gospodarz musiał wziąć go za jednego z oprawców. W jego krzyku było tyle bezsilnej rozpaczy, że Kiernacki przez chwilę wahał się, czy nie zawrócić i nie poświęcić szóstego naboju dla skrócenia tej bezsensownej męki. Ale na dole zazgrzytało rozdeptywane przez Klucznika szkło – nie był już sam w budynku i miał większe zmartwienia. Dotrzymałby obietnicy, gdyby po drugiej stronie korytarza znalazł to, czego oczekiwał. Ale los oszczędził mu tego.

Stał całe sekundy, gapiąc się z niedowierzaniem na klęczącą obok kaloryfera dziewczynę. Jej wsparte o podłogę ręce drżały, barkami kolebało jak pijanym marynarzem, a z czoła i nosa kapała krew – ale było tej krwi tyle, co kot napłakał, a kiedy pod oszołomioną Izą uginały się łokcie i głowa opadała niżej, ukazywała nietkniętą, zieloną plecionkę swetra na karku i plecach.

Stanęła w oknie, dostała z karabinu z odległości najwyżej stu metrów – strzelec musiał przywarować w tym niedokończonym budynku naprzeciwko – i nic nie wylazło z pleców, szyi czy potylicy. Nie rozumiał tego i nie potrafił uwierzyć.

– Iza?! – Stracił następne cenne sekundy, rzucając się na kolana i łapiąc ją pod pachami. – Jezu, myślałem… Nie jesteś ranna?

Oczy miała nieprzytomne, załzawione. Obejmował ją, dotykał, mógł się z bliska przekonać, że nic nie przeszyło swetra, nie wdarło się przemocą w głąb tego delikatnego, tak kruchego ciała. To było jak zimny, ożywczy prysznic; przywracało zdolność myślenia.

– Nic mi… Co się… co się stało?

Odszukał wzrokiem automat. No tak… Glauberyt leżał pod oknem z pękniętą wzdłuż lufą i wybebeszonym łożem. Kula weszła od dołu i nie przebiła się przez wszystkie napotkane po drodze warstwy wysokogatunkowej stali – po prostu cisnęła nią dziewczynie w twarz. Iza spaprała sprawę. Musiała wykrzyczeć swą groźbę, nie mierząc jeszcze w tych na dole. I to ją ocaliło. Za to automat przepadł. Pozostał im tylko wist.

– Schowaj się gdzieś – wymruczał, niemal dotykając ustami jej ucha. – W szafie, pod łóżkiem… Gdziekolwiek. I dzwoń po pomoc.

Poderwał się, pobiegł do drzwi. Potem zawrócił, wyrwał magazynek z peemu. Wepchnął go za pasek i wypadł na korytarz.

Zdążył. Na piętrze nadal byli sami, podest w połowie schodów też był pusty. Zbiegł tam i kucnął za palmą w wielkiej donicy. Sprawdzał, co z cieniem, kiedy Klucznik dotarł na przedpole dolnych stopni.

Oczywiście przeciągnął serią po barierce. Sypnęło drzazgami, jeden z parasolowatych liści opadł miękko na głowę skulonego za donicą człowieka. Kiernacki kleił się do osłony, przyciskając do lewego kolana i nos, i lufę pistoletu. Nie widział dolnej części schodów i nawet nie próbował zobaczyć. Żołnierska część jego natury protestowała wielkim głosem, krzyczała coś o granatach i konieczności trzymania wroga na dystans, ale teraz, gdy walczył nie tylko o własną skórę, potrafił wziąć nerwy na wodze. To nie wojna, a ten w dole nie jest żołnierzem czy choćby policjantem, a zwykłym bandziorem. Tacy nie noszą granatów. Rozsądek kazał czekać. Więc czekał.

Niemal bezgłośne skrzypienie, raczej butów niż desek pokrywających stopnie. Odczekał kilka sekund, a potem wyprysnął zza donicy i prawie nie celując, pociągnął za spust. Ułamek sekundy za późno.

Ułamek sekundy wcześniej Wesołowski znów zaczął krzyczeć i spłoszony Klucznik klapnął odruchowo tyłkiem o schody, spadając z linii strzału. Kula niemal przeczesała mu włosy, poręcz z polerowanego dębu rozprysła się tuż nad jego czołem. Kiernacki strzelił jeszcze raz, a potem donica zainkasowała pierwsze trafienia i skończyły się dobre czasy. Zanim się rozpadła, zdążył odpełznąć pod ścianę. Na plecach, dlatego kiedy ręka z automatem pojawiła się powyżej krawędzi podestu, nie był w stanie celnie strzelać. Mimo to próbował. Zmarnował kulę, ale nastraszył tamtego. Seria poszła w bok i za wysoko, a automat zanurkował pod krawędź niczym peryskop zaatakowanego znienacka u-Boota.

Mógł wykorzystać przerwę, przewrócić się na bok, wcisnąć w krawędź ściany z podłogą, stać się maksymalnie niskim celem. Przydało się. Po paru sekundach dłoń z peemem – chyba amerykańskim ingramem lub jakimś innym obsługiwanym jedną ręką odpowiednikiem izraelskiego uzi – wyskoczyła zza krawędzi podłogi. Lufa plunęła ogniem, pół ściany pod postacią pyłu i płatów tynku posypało się na Kiernackiego.

Odpowiedział trzema szarpnięciami za spust. W tego typu walce nie było czasu na celowanie, decydowały ułamki sekund i raczej zastraszenie niż trafienie przeciwnika.

Mimo to trafił. Automat podskoczył znienacka, umilkł, a odgłos długich susów uzmysłowił Kiernackiemu, że tamten spasował.

Schodów dopadł na kolanach. Prawie zdążył: plecy tamtego znikały za ościeżnicą kuchennych drzwi. Mógł trafić. Strzelił i spudłował o parę centymetrów.

Potem ktoś strzelił na zewnątrz. Raz, drugi, trzeci… Nieważne. W tej chwili Kiernacki chciał i musiał dopaść tego drania; czuł, że to ostatni, na którym może wyładować emocje, zaspokoić żądzę krwi. Dopiero przy kuchennym oknie dogoniła go bardziej racjonalna, podła myśl, że ściga nie tylko swego niedoszłego zabójcę, ale i potencjalnego informatora.

Klucznik oberwał raczej w dłoń niż w pistolet – Kiernacki minął rozbryzgi krwi i coś małego, co wyglądało na urwany palec – jednak nie wpłynęło to na jego zdolność biegania i przesadzania przeszkód. Był już w połowie drogi do bramy.

– Stój!

Kiernacki nie był pewien, dla kogo to zrobił. Nie dla siebie: okrzyk był prawdziwym poświęceniem. Chciał strzelać, a nie dawać szansę tej gnidzie.

Przesądziło chyba to, że na schodach oprócz palca pozostał też automat Klucznika. Posłał okrzyk zamiast kuli. I został za to ukarany, jak każdy frajer o zbyt miękkim sercu. Po drugiej stronie rozjeżdżonej łąki błysnęło i karabinowy pocisk dmuchnął mu w policzek strużką prutego powietrza.

Przykucnął. Zdążył wycelować w okno niedokończonej willi naprzeciwko. Strzelić już nie.

Spod odległego o sto kroków okna wyprysnął pióropusz kurzu, nad oknem pojawił się drugi. Strzały brzmiały anemicznie, ich odgłos dobiegał gdzieś z lewej, zza skrzydła domu Wesołowskich. Pistolet. I to raczej małego kalibru.

Dopierała. Wyluzowany kapral w znoszonym mundurze, który jednak nie był aż tak luźny, by ukryć kaburę z porządną bronią o gabarytach wista.

Wist też nie nadawał się najlepiej do ostrzeliwania obiektów oddalonych o sto kroków. Niech szlag trafi burżujów, których stać na takie działki budowlane.

Wpakował w sąsiedni dom dwa pociski. Raz trafił w okno – tyle że strychu, nie pokoju na piętrze, gdzie krył się snajper. Dopierała ze swą damską zabawką wypadł chyba lepiej.

Kanonada zagoniła snajpera za mur. Kiernacki mógł się unieść i posłać trzeci pocisk niżej. Zdążył w ostatniej chwili. Do bramy Klucznik miał jeszcze kawałek, ale do forda już nie. Skręcał, by zniknąć za tyłem wozu, gdy oberwał w lewy bok. Upadł. Na kolana. Tylko po to, by niemal natychmiast poderwać się i wykonać następny skok.

Kiernacki strzelił dwa razy – a raczej dwukrotnie pociągnął za spust. Huknęło tylko raz. Zamek zatrzymał się w tylnym położeniu, meldując, iż oczekuje nowej porcji nabojów. Na szczęście ten jeden pocisk trafił dobrze: w środek pleców.

Kolejny strzał Dopierały w dom sąsiadów. Uciekinier zwalił się na krzak, spory i gęsty. Wyglądało, że zawiśnie na nim jak żołnierz spod Verdun na zasiekach. Kiernacki nie wierzył własnym oczom, kiedy facet szarpnął biodrami i znów wstał.

Prawą dłoń miał czerwoną, chwiał się – i odwracał. Kiernacki, lekko zahipnotyzowany, sięgał za plecy, do wepchniętego za pasek magazynka, patrząc, jak tamten niezdarnie grzebie lewą ręką pod lewą pachą, wyciąga ukryty tam rewolwer i unosi, mierząc mu w twarz.

Wykonał przysiad. A tamten oczywiście nie strzelił.

Kiernacki na kolanach ruszył ku drzwiom. W zębach trzymał pistolet, w prawej dłoni magazynek peemu, a w lewej pusty, wyciągnięty z wista. Szybko, choć nie tak jak pragnął, wypychał kciukiem naboje z jednego i trzema palcami pakował do drugiego. Czuł, że Klucznik mu się wymyka.

Fatalnie się pomylił.

Dotarł do holu i właśnie wstawał, kiedy kopnięte drzwi rozwarły się gwałtownie i w progu stanął ten nieśmiertelny bydlak. Trzy metry. Za mało, by chybić. I ułamki sekundy. Za mało, by trafić napełnionym do połowy magazynkiem w gniazdo, pozwolić zamkowi zagarnąć pierwszy nabój, obrócić broń i strzelić we właściwe miejsce. Czyli poniżej pasa lub powyżej klatki piersiowej – gdzieś, gdzie nie ma już kamizelki.

Ta, którą nosił Klucznik, nie należała do ciężkich, a naboje typu parabellum do słabych. Dwa trafienia oznaczały dwie poważne kontuzje, może połamane żebra. No i był ten odstrzelony palec. Chyba dlatego mężczyzna w skórzanej kurtce spóźnił się. Kiernacki przeżył jednak nie dlatego, że rzucił się w bok, na ścianę, a kula przeszła mu pod pachą. Następna trafiłaby, gdzie trzeba. Tyle że nie byli już sami.

Zbiegająca z góry Iza wprowadziła do gry trzeci element. Stworzyła poważne zagrożenie i Klucznik posłał jej tę drugą, przeznaczoną dla mężczyzny kulę.

Kiernacki rzucił się na niego, grzmotnął rękojeścią wista w obracający się rewolwer i przywalił całym ciężarem.

Otwarte kopniakiem drzwi odbiły i zatrzasnęły się, więc teraz nie wypadli na ganek, wprost przed karabinową lufę. Klucznik wyrżnął plecami o deski, jęknął, jeszcze raz podjął próbę obrócenia broni. Dysponował jednak tylko lewą ręką.

– Poddaję się! – krzyknął Kiernackiemu w twarz. – Poddaję się, nie zabijaj!

– Żywego! – dobiegł z tyłu słaby okrzyk dziewczyny. Za słaby. Kiernacki nie znalazł w nim tyle otuchy, ile potrzebował. Trzasnął pięścią w łokieć lewej ręki tamtego, wyrwał rewolwer, poprawił ciosem wista w okolice mostka. Klucznik padł na kolana i zastygł w pozycji embrionu.

– Wystarczy! – Iza podniosła automat, przeskoczyła resztę stopni i podbiegła do nich.

– Kto was przysłał? – Kiernacki przystawił rewolwer do potylicy klęczącego. Mało delikatnie: głowa rąbnęła czołem o podłogę i tak już pozostała, przygwożdżona uciskiem stalowej rury. – Gadaj, gnoju!

Dziewczyna otworzyła usta, ale tym razem jeszcze wstrzymała się z protestem.

– Liczę do trzech. Jak nie zaczniesz gadać, rozwalę ci łeb.

– Za… zamorduje pan człowieka? – mówienie sprawiało mu pewną trudność. Miał problemy z oddechem. – Za to się… siedzi.

Kiernacki się cofnął. Wziął porządny zamach i kopnął tamtego w twarz. But trafił z boku, minął policzek i wyładował impet na nosie. Coś trzasnęło, a Klucznik padł na bok, rycząc z bólu.

– Zostaw! – Dziewczyna skoczyła na Kiernackiego, pchnęła w pierś, ciskając nim o ścianę. – Nie waż się go tknąć! Nie jesteśmy z gestapo! Ty skurwysynu, co ty sobie wyobrażasz?!

– Omal cię nie zabił!

– Ale nie zabił! A ty nawet nie jesteś gliną! Jakie masz prawo torturować ludzi?!

– Ja tego gnoja nie torturuję! Ja mu tylko odstrzelę tę wredną mordę, jak zaraz nie powie, dla kogo pracuje!

– Niczego nie odstrzelisz! – wyszarpnęła mu rewolwer. Kiernacki, w porę uświadamiając sobie, na co się zanosi, zdołał wyrwać palec z kabłąka, zapobiec wystrzałowi. – Twój Peerel się skończył, przyjmij to wreszcie do wiadomości! Dzisiaj nie strzela się do ludzi jak do psów!

Cofnął się, urażonym gestem wbił magazynek w rękojeść pistoletu.

– Mam go głaskać po główce? Tego bydlaka?

– Masz go zostawić policji. – Już nie krzyczała. – Oni wycisną z niego, co trzeba. Legalnie i w cywilizowany sposób. I nie pójdą za to do więzienia.

– A ja bym poszedł? Musiałabyś mnie zakablować. Jak ten palant nie zacznie mówić, to po prostu go rozwalę i powiem, że to w walce. Walczyliśmy tu z nimi, jeśli nie zauważyłaś. Tam – machnął w stronę drzwi – ciągle siedzi jeden z karabinem. Pomacaj się po tym durnym łbie. Zostawił ci pamiątkę.

Nie musiała macać: kłócili się szybko, ale i tak musiała dwukrotnie ratować oczy przed zalaniem spływającą z czoła krwią, a przód swetra lepił się od innej krwi, cieknącej jeszcze obfitszym strumieniem z podrapanego, już puchnącego nosa.

– Z nim już nie walczymy – warknęła. – Jeśli go zabijesz, będziesz mordercą. A ja nie zamierzam osłaniać morderców.

– Wiesz co? – powiedział stłumionym z pasji głosem. – Ten skurwysyn wyjdzie na wolność i będzie się z ciebie śmiał. Zobaczysz.

– Nie zabijesz go. Słowo honoru, że powiem wszystko, jeśli jeszcze raz tkniesz go choćby palcem. – Zrobiła dłuższą, potrzebną chyba wszystkim przerwę. Kiedy znów się odezwała, jej głos brzmiał już normalnie. – Dzwoniłam do Grygorowskiego. Zaraz tu będzie policja. Mamy po prostu czekać.

Popatrzył jej w oczy, potem na zegarek. I bez słowa ruszył ku schodom.

Rozdział 11


Tylne, czerwone światła rozmyły się w półmroku, autobus błysnął bielą reflektorów. Zaraz powinien wracać z odległej o kilkaset metrów pętli. Przed przystanią, oprócz dziewcząt, czekało na niego jeszcze kilka osób. Sześciu mężczyzn, lekko podchmielonych, kelnerka z dziennej zmiany, i jakiś staruszek włóczęga. Chłopaków w spodniach od dresu Dorota początkowo nie liczyła: skierowali się na parking. Najwyższy, z wygoloną głową, zaczął chyba nawet otwierać jeden z samochodów. Nie była pewna. Monika mówiła akurat o pochodnych funkcji i nadążenie za jej tokiem rozumowania wymagało skupienia. W każdym razie ci trzej nie odjechali wtedy. Rozmawiali z kimś, kto wyszedł z knajpy; jakieś drobne przedmioty wędrowały z rąk do rąk. A potem nieoczekiwanie pojawili się obok wiaty.

– Cześć, dziewczyny. – Drgnęła, zaskoczona nie tyle głosem, co towarzyszącym mu podmuchem. Niższy z krótko obciętych niemal przyłożył usta do jej karku. Poczuła i ciepło oddechu, i woń piwa. – Może podwieźć?

Twarz Moniki zesztywniała, w oczach bez trudu dało się odczytać lęk. Dorota też czuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Ale na razie stać ją było i na uśmiech, i na swobodny ton.

– Proszę? A, nie… dzięki. Właśnie mamy autobus – wskazała parę zbliżających się powoli białych ślepi.

– A my udany biznes do oblania – oznajmił jedyny długowłosy, z włosami spiętymi w kucyk. Podobnie jak inni, wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości. Wysoki łysol mógł mieć nawet trzydziestkę.

– Gratuluję – udało jej się podtrzymać uśmiech.

Przekomarzająca się z byłymi klientami kelnerka straciła nagle ochotę do żartów, a trzej kibice Arki zgubili gdzieś komentatorski zapał i omawiali ostatni mecz jakby siłą rozpędu, nieporównanie ciszej.

– Zapomnijcie o autobusie – powiedział spokojnie wysoki. – Pojedziecie z nami, zabawicie się. Po bieganiu coś się wam od życia należy.

Dorota z trudem przepchnęła słowa przez zaciśnięte gardło.

– Nie jesteśmy zainteresowane.

Autobus był dopiero w połowie drogi. Uświadomiła sobie, że kilkadziesiąt sekund to całe wieki.

– Nie mów za koleżankę – upomniał ją ten z kucykiem. – Nie odbieraj dziewczynie życiowej szansy. Uniosę ją do nieba. Mam na czym, zobaczycie. Ty też możesz, chociaż wolę czarnulki.

– Fajnie będzie – poparł go niski. – Nie wszystko pchnęliśmy. Trochę towaru zostało.

Dorota myślała, że wypociła wszystko podczas biegu i rozmów z facetami w mundurach. Nigdy w życiu nie pomyliła się tak bardzo.

– Niech nas panowie zostawią – rzuciła cicho, choć jeszcze nie płaczliwie.

– Nigdzie z wami nie jedziemy – poparła ją Monika. Głos jej drżał, ale chyba bardziej od gniewu.

– Ale my nie mamy wyjścia – stwierdził spokojnie wysoki. – Nie jesteśmy stąd, nie znamy żadnych lasek. Musicie to zrozumieć.

– Niczego nie musimy! – podniosła głos Monika. – Odczepcie się, dobrze?!

– Niedobrze. A ty nie krzycz. Staram się być miły, ale to mnie, kurwa, męczy.

Ludzie stojący na przystanku dawno poodwracali głowy. Niektórzy nie próbowali sprawiać wrażenia pogrążonych we własnych rozmowach: po prostu stali i udawali, że ich tu nie ma. Odrobinę za późno zrozumiała, że tak naprawdę są same. Tylko na chwilę w mrocznym tunelu zabłysło słabe światełko.

– Dajcie spokój, chłopcy – zmusiła się do uśmiechu kelnerka. Miała trzydzieści parę lat i była dość brzydka. – Nie widzicie, że to dziewczyny nie dla was? Jest w Trójmieście parę miejsc, gdzie bez problemu…

– Chcesz się załapać na trzecią, babcia? – zapytał najniższy i chyba najmłodszy.

Kobieta zamilkła, cofnęła się między kibiców Arki.

– Będzie fajnie, to wam odpalimy po parę groszy. Kupicie sobie nowe dresy – popisał się szczodrością Kucyk. – Albo lepiej po dezodorancie. Strasznie się pocisz, młoda.

– Bo grubo ubrana – zaśmiał się niski. – Ale to się da załatwić.

Autobus skręcił do zatoczki, sapnęły drzwi. Monice udało się zrobić trzy kroki, wcisnąć między równie szybkich, prących ku schodkom mężczyzn. Dorota nie zdążyła. Wysoki, wcale się nie spiesząc, ujął jej łokieć. Nie wyrywała się; stać ją było na jedno słabe, czysto symboliczne szarpnięcie, którego nikt nawet nie zauważył.

– Puść ją! – Monika, nie bez wahania, zeskoczyła z powrotem na chodnik. – Zostaw, bo narobię krzyku!

– Słyszysz, Dodo? – zapytał mniejszy krótko ostrzyżony większego krótko ostrzyżonego. – Koncert będzie dawać. Co ty na to?

– Nic.

Jedno słowo przesądziło o wszystkim. Dorota wierzyła, że koleżanka zrobiłaby to dla niej, ale rozumiała też, dlaczego na groźbie poprzestała. Swoim spokojem Dodo sprowadził je obie na ziemię.

Monika zrobiła ruch, jakby chciała naprawić błąd i wrócić do autobusu. Ale tym razem zabrakło zdecydowania. Kucyk bez trudu złapał jej nadgarstek, odciągnął od drzwi.

– Tylko mi bilety kasować! – rzucił w głąb pojazdu. Roześmiali się z niskim. Kierowca, na pozór obojętny, ale jakoś unikający patrzenia w tę stronę, zamknął drzwi. Autobus odjechał.

Stało się.

Dorota, oddychając z trudem, pomyślała, że powinna przeciągnąć paznokciami po tej zadowolonej z siebie mordzie, wyszarpnąć rękę i spróbować uciec. Teraz, póki jeszcze może.

Ale nie potrafiła. Zabrakło jej wiary. No i nie wiedziała, czy Monika jest gotowa na coś takiego, a nie popadła jeszcze w przerażenie na tyle głębokie, by ją zostawić.

– No to jedziem – Kucyk pociągnął Monikę. Po paru krokach zaczęła stawiać opór. Nie wyrywała się, chyba w obawie, że sprowokuje go do czegoś gorszego, ale niemal zawisła na uwięzionej ręce.

– Puść!

– Co? – udał, że nie zrozumiał. – Spuść? No, nie tak od razu. Poczekaj trochę.

Nie był wyższy od Moniki i choć ważył o połowę więcej, powolne przeciąganie jej w stronę parkingu kosztowało go sporo wysiłku.

Dodo nawet specjalnie nie ściskał łokcia Doroty. Po prostu prowadził zesztywniałą dziewczynę, bawiąc się kluczykami.

– I czego się szarpiesz, młoda? – Niski błysnął płomykiem zapalniczki, dmuchnął dymem. – Sztachnij się lepiej i pomyśl, jak może być fajnie. Nas trzech, w dodatku na dopalaczu, a wy tylko dwie. Na pewno nie będziecie musiały poprawiać samoobsługą – wykonał niedwuznaczny gest.

– Ratunku!

Monice też zabrakło przekonania, przynajmniej przy tej pierwszej próbie zaalarmowania ukrytych za firankami restauracji ludzi.

Kucyk załatwił sprawę prosto: waląc ją pięścią w usta. Wystarczyło. Niski wcale nie musiał kopać zataczającej się dziewczyny. Ale kopnął, trafiając pod pośladkiem i wytrącając z równowagi. Monika upadła na kolana, zaczęła płakać.

– Wy dranie… – Dorota szarpnęła się. Ból miażdżonego łokcia unieruchomił ją, łzy same napłynęły do oczu. – Zostawcie nas!

Jakiś samochód przetoczył się obok, odjechał w stronę miasta. Monika, podnoszona za włosy, szybko dźwignęła się z ziemi. Z restauracji nikt nie wyjrzał. W oświetlonym wnętrzu widać było kilku mężczyzn patrzących w okna, ale żaden nie wstawał od stołu.

– Jak będziecie grzeczne, to was zostawimy – powiedział Dodo. – Po wszystkim.

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że w jego zbyt nieruchomych oczach, w braku emocji jest coś nienaturalnego.

– Nie róbcie nam krzywdy – poprosiła. Nagle zrozumiała, że najczarniejsze myśli, chodzące jej od początku po głowie, wcale nie są tymi najczarniejszymi.

– Ile razy mam powtarzać? – zapytał z wyrzutem. – Będziecie miłe, to wrócicie do domu.

– Niemiłe nie zawsze wracają – rzucił od niechcenia niski.

Byli już na parkingu.

– Widzieli was! – zawołała przez łzy Monika. Z pękniętych ust sączyła się na brodę kropla krwi. – Jak nam coś zrobicie, to was znajdą!

– Właśnie takie znikają bez wieści – pokiwał głową Dodo. – Zamknij ryjek, cipuniu, i nie strasz mnie świadkami. Dopóki cię nie odkopią, nie ma paragrafu i świadkowie nie mają nic do roboty. Powinnaś wiedzieć, jak już jesteś taka duża i sama biegasz po lesie. Nie, Olo?

Niski nie odpowiedział. Ze zdziwieniem patrzył na zatrzymujący się obok samochód. Droga była ślepa i od czasu do czasu zdarzało się, że jakiś zamiejscowy trafiał na Westerplatte i koniec Polski, zamiast do Gdyni czy Elbląga. Ale żaden nie przyjeżdżał tyłem, jak jasna furgonetka.

– Jakieś problemy? – zapytał jej kierowca, pochylając się ku opuszczonej po stronie pasażera szybie. Było ciemno i Dorota słabo go widziała. Aż nadto dobrze widziała jednak, że jest sam.

– No właśnie – otrząsnął się z zaskoczenia Olo. – Jakiś problem?

Dorota rozchyliła usta. Chciała krzyczeć, biec ku samochodowi. Ale stała w miejscu, sparaliżowana przekonaniem, że wszystko się powtórzy. Jeszcze jeden człowiek odwróci oczy, wyniesie się jak najdalej od cudzych kłopotów. Na Westerplatte nie było już bohaterów. Nie chciała kolejnego rozczarowania.

– To machorka? – zapytał dziwnym, trudnym do określenia tonem mężczyzna z furgonetki. Był starszy od Doda. Ale najwyraźniej nie wykorzystał tych lat, by zmądrzeć.

– Że jak? – Olo wyjął skręta, obejrzał odruchowo. – Ty, dziadek, o co biega? Chcesz czegoś?

– Od was? – kierowca jakby zastanawiał się chwilę. – Nie. Ale z paniami zamieniłbym słówko.

– Zjeżdżaj – mruknął równie jak on spokojny Dodo. Silnik postukiwał cicho, wystarczyło zwolnić sprzęgło. Jeszcze.

Dorota odnotowała z przerażeniem, że Kucyk dyskretnie przekazuje niskiemu łokieć Moniki i zaczyna przesuwać się ku tyłowi samochodu. Palce na jej łokciu zacisnęły się znacząco.

– To wy biegałyście nad morzem? – kierowca zignorował jednoznaczną sugestię. – Tam od strony portu?

Monika z wysiłkiem skinęła głową. Nadzieję jeszcze miała. I to nadzieja kazała jej wlepiać załzawione spojrzenie w półmrok szoferki.

Kucyk przemieszczał się powolutku, prawie niezauważalnie.

– Zastanawiałem się – kierowca przeniósł wzrok na Dorotę – czy pani nie przestraszyłem. – Nie była w stanie odpowiedzieć. – Niektórzy ludzie z byle czym gnają na policję…

– Sztachniesz się, dziadek? – zaproponował nieoczekiwanie Olo. Dorota zrozumiała, że decyzja już zapadła. I że powinna ostrzec kierowcę. Powinna. Ale nadal miały szansę wyjść z tego żywe.

– Nie palę – zignorował skręta kierowca. – To jak było? Dzwoniłyście na policję? Przepraszam, że zawracam wam głowy, ale…

– Mój ci nie smakuje? – zapytał spowolnionym głosem Olo.

– …to dla mnie ważne.

Patrzył Dorocie w oczy, teraz już z prawego, lepiej oświetlonego fotela. Nie był ani przystojny, ani brzydki, włosy miał krótkie i w ogóle wyglądał nijako. Ale w jego twarzy było coś, co budziło irracjonalną nadzieję. Chyba… chyba ten spokój.

Jak zahipnotyzowana pokręciła głową. A potem to zrobiła.

– Niech pan uwa…!

Jej własny jęk nie pozwolił jej dokończyć. Dodo miał w palcach prawdziwe imadło. Ale drugą, swobodną ręką zdołała wskazać Kucyka. Czy raczej miejsce, gdzie był przed sekundą. Bo teraz znikł.

– Nie? – kierowca jakby nie zauważył niczego poza ruchem jej głowy. – Nikt na mnie nie czeka? – wskazał palcem na południe i drogę do miasta.

– Jeszcze raz się odezwiesz – wyszeptał Dodo, przykładając usta do skroni dziewczyny – a obetnę ci ozorek i wyczyszczę nim cipę.

Nie wiedziała, czy przesądził strach, czy świadomość, że niczego już nie zmieni. W każdym razie nie powtórzyła okrzyku. Patrzyła ze zgrozą, jak za plecami kierowcy pojawia się ozdobiona kucykiem głowa i jak ta głowa odskakuje gwałtownie w tył.

Mało kto jeździ z zablokowanymi drzwiami. Kucyk musiał być bardzo zdziwiony, kiedy klamka wyśliznęła mu się z dłoni, a on sam odleciał aż na środek jezdni.

– Chcecie się przejechać? – obejrzał się w tamtą stronę kierowca. Furgonetką aż zakolebało, ale on nie wyglądał na poruszonego. – Niestety, wszystkich nie wezmę. Ale panie mogę.

Olo puścił Monikę, doskoczył do prawych drzwiczek. Tylko po to, by od razu zawrócić i złapać za włosy zrywającą się do ucieczki dziewczynę.

– Stój, kurwo! – wrzasnął. – Rusz się, to tak ci przypierdolę…

Po drugiej stronie Kucyk przestał się wieszać na klamce. Obaj posłali szefowi wyczekujące spojrzenia.

– No dobra – powiedział Dodo. – Nie jesteś głupi, koleś. Udało ci się, a teraz zjeżdżaj. Nic do ciebie nie mamy.

– Gracie, chłopcy? – dobiegł z szoferki opanowany, trochę nieludzki w swym spokoju głos. – Zaryzykujecie partyjkę?

– Co on nadaje? – Olo popatrzył z niedowierzaniem na Doda. – A myślałem, że to ja jestem nagrzany. Dziadek bredzi, jak Boga kocham.

– Ostatni raz daję ci szansę – wzruszył ramionami Dodo. – Pal gumy w tym rzęchu albo my was przypalimy.

Mężczyzna z furgonetki znów zaskoczył wszystkich – wysiadając. Było to tak sprzeczne z logiką podobnych sytuacji, że Olo cofnął się odruchowo.

– To się nazywa bieszczadzki poker – powiedział cicho kierowca. Stał obok uchylonych drzwi, nie patrząc w lewo, gdzie Kucyk, znów powolutku, obchodził przednią maskę. – Stamtąd pochodzę.

– Naprawdę? – przeciągnął zgłoski Dodo. – No proszę, i tak daleko sobie cmentarz upatrzyłeś.

– To łatwa gra. I tania. Nie trzeba kart.

Kucyk był już przed prawym reflektorem. Drzwi przysłaniały go tylko częściowo i Dorota nie mogła zrozumieć, dlaczego ten wariat kompletnie go ignoruje.

– Gra się tak – przybysz z południa odrobinę przyspieszył. – Jedna strona mówi: „Mam spluwę, jak ją wyjmę, to w każdego raz strzelę”. Druga deklaruje, czy wierzy, a potem ten, kto wygra licytację…

Kucyk skoczył, w biegu zwalniając ostrze sprężynowego noża. Liczył na zaskoczenie, więc nie próbował obiec drzwiczek, tylko dźgnąć pod nimi. Dostał drzwiami w twarz. Cios nie był mocny, ale szybki i Dorota nie zdziwiła się, widząc, jak pada na plecy, tuląc w dłoniach rozwalony nos.

Olo zrobił krok do przodu i znieruchomiał na widok wskakującej pod kurtkę dłoni kierowcy. Dodo pomyślał chwilę i też włożył rękę – w kieszeń dresowych spodni.

– Ostro pogrywasz – powiedział, nie wyjmując jej. – Ale przegiąłeś. Niby czemu miałbyś mieć spluwę? Pokaż, to uwierzę.

Kierowca lekko pokręcił głową.

– Nie zrozumiałeś. Cały urok polega na tym, że się nie pokazuje. To poker. Chcesz sprawdzić – płacisz.

– Zalewa – mruknął Olo. Wziął przykład z innych i też sięgnął do kieszeni. Dłoń wróciła z palcami sklejonymi obrączkami kastetu.

– Co wam chcieli zrobić? – zwrócił się do Moniki kierowca.

– Nie to, co tobie – Olo przeciągnął lewą dłonią po kastecie. – Tobie zrobię jajecznicę.

– Dobra, nie mam czasu – wzruszył ramionami człowiek z Bieszczad. – Puszczacie panie, ładnie przepraszacie, oddajecie swoje dowody, żeby policja się nie musiała przepracowywać. Albo do widzenia. Ty – wskazał Ola lewą ręką – stracisz jaja. Nie wiem, czy dam radę odstrzelić oba jedną kulą, ale jak nie chcecie grać, to też nie będę taki honorowy i poprawię drugą. Ty, łysol, jesteś tu szefem. Idziesz do piachu. A ten szybki – zerknął na jęczącego Kucyka – obejdzie się bez rzepki w kolanie. To jak? – Nagle zęby błysnęły mu w najpaskudniejszym uśmiechu, jaki Dorota kiedykolwiek oglądała. – Gracie?

Nie wyjął prawej dłoni. Nie poruszył się. Po prostu stał, a twarz wykrzywiał mu grymas, w którym było coraz mniej uśmiechu, a coraz więcej śmierci.

Dorocie mimo wszystko nie chciało się wierzyć, kiedy kastet z brzękiem upadł na chodnik.

– Pieprzę to – wymamrotał Olo. – Pieprzę.

– Jeśli nie macie dokumentów – przypomniał sobie kierowca – będę musiał was jakoś unieruchomić do przyjazdu policji. Lepiej, żebyście mieli duży bagażnik – zerknął na samochody. – Inaczej trzeba będzie po nóżce złamać. Albo i obie, bo widzę, że straszni z was twardziele. We trzech, z nożami, na dwie dziewczyny… Tak – kiwnął głową. – Po dwie będzie lepiej.

– Ty kutasie… – Dodo wyszarpnął dłoń, kciukiem zwolnił sprężynę. Muskularne ramię opasało szyję Doroty. – A co teraz powiesz?

Ostrze noża błyskawicznie oparło się o krtań dziewczyny. Stojący naprzeciwko mężczyzna nie próbował podejmować wyścigu. Dorota pomyślała ze zgrozą, że wcale się nie przejął.

– Łysy, łysy… – pokręcił głową jak ktoś, komu nie mieści się w niej naiwność rozmówcy. – Nie za dużo filmów? Co ci się wydaje – że teraz odłożę broń? Nie pomyślałeś, że ja tej laski w ogóle nie znam? – Dodo patrzył na niego, mrużąc oczy w wąskie szparki. – I nie zapłaczę się po niej z żalu? Że po prostu naszła mnie ochota komuś przypierdolić? Tobie na przykład?

– Mam ciachnąć? – zapytał cicho Dodo.

– Twój wybór. Powiem ci tylko, co zrobię, jak ją chociaż skaleczysz. Nie, żeby mi tak zależało. Ale zawsze trzeba ustalić jakieś reguły, nie? No więc najpierw przestrzelę ci nogi, żebyś nie wierzgał. Potem – lewa ręka dotknęła burty ładowni – wyjmę toporek. Zawsze go wożę, to przez to dzieciństwo w lesie. No więc wezmę go i ładnie cię oprawię. Mam też pasy do spinania ładunku, wiesz, takie z klamrami. Ścisnę, obetnę nogi. Znów ścisnę, obetnę ręce. Jak się zjawi karetka, to powinieneś żyć w najlepsze. Na pewno cię odratują.

– On jest… to świr – wykrztusił Olo.

– Będziesz miał głowę, kadłub i małego. Nie jestem taki, małego ci zostawię. Może jakaś litościwa pielęgniarka czasem zrobi ci trochę przyjemności, kto wie?

Gdzieś z oddali przyniosło wycie syren. Dorota pomyślała, że może nie doceniła klientów restauracji albo tych z autobusu. Ale przede wszystkim nie doceniła tego niepozornego faceta, który stał parę kroków przed nią i chyba zwyczajnie drapał się pod pachą. Bo był skuteczny. Nie chciało jej się wierzyć – ale naprawdę był. Nóż nie dotykał już jej gardła. Za bardzo drżał, a Dodo słuchał uważnie i wolał nie ryzykować przypadkowego draśnięcia.

Kiedy metal brzęknąl o płytę chodnika, zaczęła płakać.


* * *

Żelazne drzwi otworzyły się i w progu celi stanęła porucznik Izabela Dembosz. Pod pachą ściskała koc, w dłoni laptopa. Kiernacki dźwignął się na łokciu, uniósł brwi w niemym pytaniu. Nie odpowiedziała.

– Wizyta? Jak miło. Baczność, kapralu. Za moich czasów wojsko dźwigało tyłki, gdy oficer wchodził na salę.

Siedzący na przeciwległej pryczy Dopierała posłał mu nieokreślone spojrzenie, zerknął ku drzwiom, a na koniec, z wyraźnym ociąganiem, wstał.

– Spocznij – mruknęła Iza. – Dawno tu jesteście?

– Ja dawno. Ale kapral właśnie skończył spowiedź. To miłe, że tak dbacie o podwładnych, poruczniku. Zimno w tym pudle. Komputer też dla nas?

– Też – wymruczała. Minęła ich prycze, położyła laptopa na jednej z dwóch pozostałych, ulokowanych bliżej osłoniętego blachą okna. Sama usiadła na drugiej z kocem na kolanach. – O co pytali, Dopierała?

– Pewnie o to samo – wzruszył ramionami. – To naprawdę dla mnie? Koc znaczy… Mamy tu spać?

Nie odpowiedziała.

– A pan, kapitanie? Ile im pan powiedział?

Kiernacki pomyślał chwilę, po czym usiadł po turecku.

– Wszystko, co powinni widzieć – uśmiechnął się szeroko. – Nazwisko, stopień, numer służbowy.

– Proszę? – nie zrozumiała.

– Jeniec wojenny nie musi mówić więcej. Możecie zapewnić Zagrodę, że nie puściłem farby. Nie wiedzą, że to pod nim służę.

Spojrzała spode łba, podejrzliwie. Potem pytająco, na kaprala.

– On coś pił?

– Mnie pani porucznik pyta? – zdziwił się Dopierała.

– Zdrowie Wesołowskiego – wyręczył go Kiernacki. – Ze znanej ci flaszki. Nie uwierzysz, ale nie poległa. Pół pokoju wywróciło do góry nogami, a tej nic. – Zerknął zdziwiony w dół. – Po co zdejmujecie buty, poruczniku?

Usiadła tak jak on, poprzedzając krytyczny moment naciągnięciem koca na kusą spódniczkę. Do Kiernackiego dotarło, że jest w tym samym stroju, tyle że wilgotnym po usuwaniu krwi.

– Mam powód – zapewniła. – Nie sypiam w butach.

– Panią też…? – Dopierała nie dokończył. – Nie skontaktowali się z generałem?

– A jakże. Ale jakoś nie zrobił na nich wrażenia. Jeśli dobrze rozumiem, boją się nas zwolnić bez polecenia co najmniej komendanta wojewódzkiego. A o tej porze komendanci są mało dostępni.

– Zero litości dla jeńców – pokiwał głową Kiernacki. – Czarny chleb i woda. A propos, nie było mowy o kolacji? Nie po to obalaliśmy imperium zła, żeby o suchym pysku…

– Powinnam wtedy za panem pójść. Tak się uwalić… Widać, kto was szkolił.

– Powinnaś… – chciał jeszcze coś powiedzieć, ale rozmyślił się.

– Ponoć ten od karabinu zwiał – przerwał krótką ciszę Dopierała. – Nie popisała się policja.

– To dziura – mruknęła Iza. – Mało ludzi, trudny teren. Ale jeszcze nic straconego. Szukają w całym województwie.

– A nas zapuszkowali.

– Nawet im się nie dziwię. Jak się zaczyna od przesłuchiwania takiego Kiernackiego…

– Słyszałem – pochwalił się Kiernacki. – A tak w ogóle to nie jestem pijany. To manewr taktyczny. Jak się nie chce odpowiadać glinom na niewygodne pytania, najlepiej dać w szyję.

– Na prokuratorów też to działa? – zapytała. Posłał jej kose spojrzenie. – Mniejsza z tym. Naprawdę wygłupiał się pan z tym jeńcem wojennym?

– To nie wygłup. Prowadzimy przecież wojnę. A ja jestem w wojsku. Szczerze mówiąc, tylko to mnie tu trzyma.

– Nie licząc drzwi – zauważył Dopierała. Potem chuchnął w dłonie. – Zimno. Nie wie pani porucznik, czy koce przysługują tylko kadrze?

– Dzisiaj tak. Zwinęli tłum Azjatów na granicy. Areszt pełny. Komendant powiedział, że i tak mamy szczęście. Dostaliśmy celę dla VIP-ów. Każdy ma własną pryczę.

– Wolałbym koc. Ta maszynka jest na chodzie? – wskazał komputer.

– Pizzę możemy zamówić, ale na kawalerię nie licz. Pan kapitan zafundował nam zimny nocleg i nie da się tego odkręcić. Podpadł Woskowiczowi, a to on teraz rządzi.

– Mam pomysł – powiedział Kiernacki, obracając się na brzuch, co pozwalało mu patrzeć w stronę dziewczyny. – Zadzwoń do niego.

Dopiero teraz zwrócił uwagę, że wybrała pryczę na przedłużeniu jego pryczy.

– Jest pan na tyle trzeźwy, żeby poważnie rozmawiać?

– Z Woskowiczem? Zawsze. Aczkolwiek bez wielkiej…

– Ze mną – parsknęła. Kiernacki przywołał na twarz rozanielony uśmiech. Nie wzruszyło jej to. Wskazała głową drzwi, dodając półgłosem: – Dyskretnie.

– Podsłuchują? – wyszczerzył zęby. – Prostoduszne gliny z Leska?

Przyglądała mu się z zadumą. Miała poważną twarz. Powoli uczył się poznawać, kiedy jest poważna – tak naprawdę. Przestał stroić małpie miny.

– Coś złego? – zapytał cicho. Drgnęła, zaskoczona zmianą w jego głosie. – Martwisz się.

Rozchyliła usta, jednak nie zaprotestowała.

– Dopierała, mógłbyś iść spać?

– Proszę? – Kiwający się z dłońmi pod pachami, wyraźnie zmarznięty kapral znieruchomiał. – To znaczy… Aha. Jasne.

– Bez koca nie zaśnie – powiedział Kiernacki, nie patrząc na nikogo. – W tym mundurze też nie. Nie chciałem poruszać tej kwestii, bo facetowi po czterdziestce i bez żony niezręcznie jest składać pewne propozycje, kiedy siedzi w celi z ładnym chłopakiem. Ale jak już mamy przyzwoitkę… Powiedz mu, żeby zdjął te łachy. Wytarł nimi cały trawnik, a rano padało.

Iza zwinęła koc i rzuciła Dopierale.

– Dzięki – mruknął, niepewnie obracając prezent w dłoniach. – Ale raczej… Pani ma na sobie jeszcze mniej.

– Nie bądźcie bezczelni, Dopierała – upomniał go Kiernacki. – Nie komentujcie, co wasz dowódca ma na sobie, a czego nie.

Nie spodziewał się, że oboje skwitują to uśmiechami.

– Możemy się zamieniać co jakiś czas – zgodziła się łaskawie. – A pan kapitan może pożyczyć mi kurtkę. W ramach redystrybucji dóbr. To pojęcie jest zdaje się bliskie jego sercu.

– Pan kapitan ma lepszy pomysł – Kiernacki wskazał palcem najpierw na nią, potem pod swój koc. Oczekiwał lekkiego rumieńca. I nie zawiódł się.

Znokautowała go inaczej: wykonując lekki, ale niemożliwy do przeoczenia ruch głową, a potem cofając się i dopełniając zaproszenia skinieniem dłoni.

– Kurtka dla niego – wskazała też nieźle zaszokowanego Dopierałę. – Tu jest gorzej niż w psiarni. A ja nie chcę tracić dobrego kierowcy. Naprawdę powinniśmy pogadać w cztery oczy. No i nie bądźmy dziećmi. Jest zimno, a nas nie stać na chorowanie.

Kiernacki namęczył się, usiłując dobrać tempo i styl zdejmowania kurtki. Zbytni pośpiech – napalony kochanek. Zwłoka – striptiz. Tak źle i tak fatalnie. Dobrze chociaż, że Dopierała zademonstrował klasę i natychmiast skupił się na zdejmowaniu butów.

– Zmieścimy się? – Iza wyciągnęła się bardziej na boku niż plecach, wcisnęła w krawędź przy ścianie.

– Współczesne wojsko lepiej dba o linię. – Położył się ostrożnie obok, naciągnął koc na oboje. Uważał, by jej nie dotknąć. – A rząd o to, by nauczyciele nie utyli.

– Znów rządzą pana ulubieńcy. – Prycza była szeroka, ale choć się nie dotykali, twarz od twarzy dzieliło niewiele. Pewnie dlatego od razu, spontanicznie i jednomyślnie, przeszli do szeptu.

– Twoi.

– Moi? – szyderczy śmiech w wydaniu szeptem całkiem jej nie wyszedł. – W życiu nie głosowałam na komunistów. I nigdy nie będę.

– Chodziło mi o to, że powinnaś skończyć z tym „panem” – wyjaśnił łagodnie. – To nie znaczy, że się kogoś lubi. Po prostu… dla wygody.

Zamknęła oczy. Niełatwo leżeć obok kogoś, kto nie jest bliski, i patrzeć mu w twarz. Kiernacki poczuł ulgę. Bał się, że mogłaby znaleźć w jego spojrzeniu coś niewłaściwego. Prawdę na przykład. On sam jeszcze jej nie znał, ale cóż z tego.

– To nie tak, że pana… – utknęła na chwilę – że cię nie lubię. – Uśmiechnął się, ale oczywiście nie miała tego jak odnotować. – Po prostu… różnimy się. To długa historia. Nie powinieneś brać tego do siebie. To nic osobistego.

Leżeli w milczeniu. Kiernacki chwilami opuszczał powieki. Głównie z obawy, że te z naprzeciwka uniosą się i dziewczyna zauważy, jak błądzi wzrokiem po każdym zakamarku jej twarzy.

– Zabiłeś go?

Gdyby nie patrzył, nie dostrzegł ruchu bladoróżowych ust – pewnie by nie usłyszał. Tak cichutko zapytała.

– Wesołowskiego? Naprawdę chcesz wiedzieć?

– Policji coś nie pasuje. Jakiś siniak na karku nieboszczyka. Pytali, czy nie wiem, skąd się wziął.

– I co powiedziałaś? – Oboje mówili szeptem, co doskonale kryło emocje.

– Prawdę. – Odczekała chwilę, już z otwartymi oczyma. – Że nie wiem. A czego się spodziewałeś?

Ostrożnie położył się na wznak. Schowane pod kocem ręce skrzyżował na piersi, ograniczając do minimum zajmowaną przez siebie przestrzeń. Żarówka zalewała mu twarz drażniącym światłem, no i nie widział Izy.

– Że powiesz prawdę. Chyba – dodał po namyśle. – Sam nie wiem. Nie znamy się. Wiem o tobie tyle, że masz fajny, śląski akcent i umiesz się modlić, klęcząc przed bombą. Nie mam pojęcia, jakie są tego typu dziewczyny. Pewnie poważne, zasadnicze.

– Naprawdę mam?

– Akcent? – Zdziwiło go to pytanie. – No… tak mi się zdaje. Nie jestem ekspertem, Śląsk to dla mnie całkiem dziewiczy… – zawahał się. – To znaczy… przejeżdżałem raz czy drugi. I tyle. A to w twoim głosie jest… no, delikatne.

– Myślałam, że w ogóle już… Prawie go nie pamiętam.

– Ale urodziłaś się pod hałdami? – Kątem oka dostrzegł kiwnięcie głową. – No, to sporo wyjaśnia. Jesteś hanyską. Nie możesz mnie lubić. Podobno lejecie naszych przy każdej okazji.

– Zlał cię ktoś? – chyba się uśmiechnęła. – Wtedy, w przejeździe?

– Nie – szepnął. – Ale się bałem. Byłem tam w grudniu… no wiesz. Wtedy.

Cholera, dlaczego tak to powiedział? Nie miała jeszcze trzydziestki; to nie były jej czasy i jej skojarzenia.

– Przejeżdżałeś. – Szept nie miał barwy, niósł nagą treść. Poczuł, że obraca się, kładzie na plecach jak on. – Skotem?

Dziwne, ale nie od razu zrozumiał.

– Nie, no co ty…

– Co ja? – zapytała spokojnie. – A cóż w tym dziwnego? Cała armia wyszła wtedy na ulice. Nie mów, że ty jeden… Zagroda zaraz by cię wsadził za kratki. Człowiek był tu albo tam. Jak to na wojnie.

– To nie była wojna.

– Niech ci będzie. Nie była.

– Teraz jest wojna. – Czuł, że powinien zmienić temat, ale nie umiał tak tego zakończyć. – Drzymalski sam zabił więcej ludzi niż całe ZOMO i SB w latach osiemdziesiątych.

– Tak – szepnęła. – To wszystko załatwia. Dzięki ci, Boże, za Darka Drzymalskiego. Generał Jaruzelski do pięt mu nie dorasta.

– Iza… Nie obraź się, ale skoty oglądałaś z wózka. Nie kłóćmy się o historię. A jeśli czytałaś moje papiery, to wiesz, że socjalizmu broniłem gdzie indziej.

– Wiem. W Szczecinie. Pod stocznią pewnie.

Długo milczeli. Nie odsuwała się.

– Męczysz się ze mną – powiedział, nie otwierając oczu. – Nie jestem ślepy. Jak przyszłaś wtedy na salę… Myślałem, że ten chuch to dlatego, że jesteś nieśmiała. Ale to nie to. Potrzebowałaś paru głębszych, żeby być miła.

– Jestem nieśmiała. Na swój sposób.

– Nie o tym mówimy.

– Nie – zgodziła się. – Fakt, zniosło nas. Miało być o Wesołowskim.

– Ale nie będzie. Był wybuch, ciało znaleźli aż przy łóżku. Pokój zdemolowany. Wesołowski mógł grzmotnąć szyją o krawędź tej szafki z tyłu. Albo coś go uderzyło. Koniec, kropka.

– Zrobiłeś to – powiedziała jakby ze zdziwieniem.

– Może. A może nie. Dowodów nigdy nie będziecie mieli. Przypadkiem wiem, że kamera wypadła przez okno. Swoją drogą to ironia losu. Ktoś się mocno nagłowił, by Wesołowski przeżył wybuch, bo chciał mieć agonię na taśmie – a o tym nie pomyślał.

Znów milczeli. I znów nie zrobiła nic, by się odsunąć, choć na sekundę, symbolicznie. Ale to niewiele znaczyło.

– Nie powiedziałam, co chciałeś zrobić. O tym na dole też nie.

– Fajnie.

– Nie myśl, że to znaczy… Nie zmieniłam zdania. Nie zgadzam się z tobą, ale rozumiem intencje. Na intencjach się skończyło, więc nie ma powodu… Ale zdajesz sobie sprawę, że za coś takiego mogłeś trafić do więzienia?

– Nadal mogę. – Wyczuł ruch: obróciła głowę, by posłać mu zdziwione spojrzenie. – Facet ma nos w kawałkach. Założę się, że poszczuje mnie swoimi papugami.

– Żartujesz.

– Chciałbym. Ale nie zdziwię się, jak wylądujemy wszyscy w jednym areszcie śledczym. Nie wiem, czy zauważyłaś: żaden nie był w mundurze ani nie był kobietą. Czyli przysłali dwie ekipy. Jedna zabijała, druga miała sprzątać. Ich broń jest czysta. W razie wpadki trudno coś udowodnić. Proste, a skuteczne.

– Mam nadzieję, że się mylisz.

– Nadzieja dobra rzecz. Ale gdybyś nie zlazła, mielibyśmy pewne informacje. Albo jednego wroga mniej. My i społeczeństwo.

– Gdybym nie zlazła, już byś nie żył.

– Tak – powiedział po prostu. – Racja. Wybacz, że ci nie podziękowałem.

– Wybaczam. I oczekuję wzajemności.

– Mam uratować ci życie?

– Nie udawaj. Już jesteśmy kwita. Nie wyszłabym żywa z tego domu, gdyby ciebie tam nie było. Ale wiesz co? Na drugi raz nie każ mi się chować po szafach. Naprawdę czuję się żołnierzem. Możesz się śmiać, ale od dziecka chciałam… Choćby dlatego nie lubię komuny. Wtedy nie brali kobiet.

– Mieli swoje powody. Rozpuść włosy, co?

I znów, nie patrząc i nie czując, wiedział, że zesztywniała.

– Słucham?!

– No i sama widzisz – uśmiechnął się. – Nie zaśniesz, towarzyszu broni, nie odpoczniesz i zawiedziesz w następnym boju, bo cię węzeł włosów w potylicę ciśnie. A ciśnie, bo nie masz odwagi ich rozpuścić. Żebym czasem…

Poczuł, że się unosi. Usiadła, bez pośpiechu uwolniła włosy, a potem, już niemal wyzywająco, potrząsnęła parę razy głową.

– Dobranoc, towarzyszu broni – powiedziała z uśmiechem. – Słodkich snów.

Położyła się i naciągnęła koc na głowy obojga, uwalniając oczy od zadawanej przez światło tortury.

Rozdział 12


Rosjanie dostali po kieszeni mocniej od nas, panie redaktorze – argumentował słuchacz. – Nie zgadzam się z tym panem, który telefonował przed chwilą. Ja rozumiem, że można ich nie lubić. Mój dziadek też tajgę rąbał. Nie jestem wielkim miłośnikiem lewicy ani tym bardziej Kremla. Ale trzeba mieć trochę szacunku dla logiki, prawda?

– Trzeba – zgodził się Kostek, w porę kończąc ziewnięcie. Nie był znudzony; poranna porcja telefonów postawiła go na nogi. Po prostu wyznał nieopatrznie szefowi, że z Drzymalskim wiążą go dość specyficzne układy, i teraz płacił za to swego rodzaju aresztem mikrofonowym. Byli z Markiem starymi kumplami, ale właśnie dlatego Żabicki po minucie namysłu wydał mu zakaz opuszczania budynku. Jako radiowiec z krwi i kości mało sobie robił z głosów krytyki, które się podniosły, ledwie Drzymalski odłożył słuchawkę. Pretensje mieli nie tylko politycy i policjanci – także co czwarty dzwoniący zastanawiał się, czy to dobrze, że do mikrofonu dopuszcza się psychopatę i zbrodniarza. Niektórzy deklarowali trwałe zerwanie z Trójką. Ale trzem czwartym słuchaczy postawa stacji bardzo się podobała – i to przesądziło.

– Przepraszam, ale minęła dziewiąta. Musimy ustąpić serwisowi. Dziękuję. A teraz wiadomości. Obawiam się, że niedobre.

I takie były. Oficjalna, nadal mocno niekompletna lista ofiar eksplozji na mostach wydłużyła się do stu ośmiu osób. Wędkarz z Nowego Dworu złapał na haczyk ludzką głowę. Najefektowniejsze było jednak inne makabryczne znalezisko: zwłoki kominiarza, którego odłamek bomby dopadł aż na jednym z praskich dachów, prawie pół kilometra od miejsca wybuchu. Drugą informacją dotyczącą stolicy była ta o wprowadzeniu bezterminowego zakazu wjazdu ciężarówek do miasta i propozycji ograniczenia ruchu pojazdów osobowych w myśl schematu „parzyści w dni parzyste”, co, zdaniem władz miejskich, było jedyną metodą utrzymania porządku. Trzecią – zapowiedź strajku transportowców, wywołana informacją drugą. W Gdańsku służbom ratowniczym udało się zlokalizować ogień na płonącym od wczorajszego wieczoru tankowcu liberyjskim, natomiast drugi, cypryjski, mimo zdecydowanej akcji strażaków i pracowników Portu Północnego zatonął przy wejściu do basenu, częściowo je blokując. Sam port prawie nie ucierpiał, doliczono się sześciu ofiar śmiertelnych wśród członków załóg, a trzech strażaków i podoficer Marynarki Wojennej odnieśli obrażenia. Policja odmawia jakichkolwiek komentarzy na temat przyczyn pożaru. Podobnie ma się rzecz z pożarami lasów na trasie gazociągu jamalskiego. Rzecznik EuRoPol Gazu zdecydowanie zaprzeczył, by wczorajsze wybuchy spowodowane były awarią techniczną lub błędem służb nadzoru. W związku z zaistniałą sytuacją Orlen podniósł ceny paliw, przeciętnie o 32 grosze na litrze. Pod Ostródą nieznani sprawcy, prawdopodobnie związani z gangiem samochodowym z Kaliningradu, zastrzelili trzech funkcjonariuszy policji drogowej. Przeprowadzona na szeroką skalę obława jak dotąd nie przyniosła rezultatów. Na lwowskim Cmentarzu Orląt…

– Kostek! – Anecie nie wystarczył okrzyk, musiała jeszcze pomachać zza szyby. – Jest ten twój świr!

Zdrzałkowicz omal nie zakrztusił się resztką kawy. A więc jednak. Po czterdziestu godzinach milczenia.

– Jak co rano zapraszamy do Trójki. – Musiał zacząć od delikatnej autoreklamy: Żabicki stanowczo się tego domagał, trafnie przewidując, że taśma z jego słowami trafi na archiwalne półki w charakterze klasyki. – Dzień dobry. Słucham pana.

Miał tremę większą niż w debiutanckich czasach.

– Dzień dobry. – Tak, to był on; Kostek natychmiast zidentyfikował ten głos. – Drzymalski z tej strony. Słuchałem właśnie waszego serwisu. Mogę coś dorzucić od siebie?

– No, jeśli ma pan jakieś informacje… Naturalnie.

– Więc po kolei. Przykro mi z powodu tego, co zaszło na moście. Chcę powiedzieć, że uprzedziłem policję, a zapalnik nie był zbyt wrażliwy. Ta pani, która wczoraj telefonowała i mówiła, że ktoś grzebał przy bombie, chyba trafiła w sedno. Teraz kominiarz… Starałem się, by było możliwie mało odłamków, ale musiałem dodać w miarę masywny korpus, by saperzy nie rozbroili ładunku. Nie jestem NATO, nie mogę zarzucić was tysiącami bomb, jak oni Jugosławii. Co do ruchu parzystego… Póki to dotyczy Warszawy, proszę bardzo. Ale reszta kraju nie powinna podlegać takim ograniczeniom. Sporo jeżdżę i nie chciałbym głupio wpaść z powodu nieparzystego numeru w parzysty dzień. Tankowce to ja podpaliłem. Jeśli policja nie wie jak, nie będę im psuł zabawy i podpowiadał. Co do rury i chłopców z obsługi to są w porządku. Nie ich wina, że zrobiłem małe bum. Przy okazji: nie ostatnie, więc spacery w pobliżu nadal są zakazane.

– To pan podpalił tankowce? – Pierwsze skojarzenie Kostek miał właśnie takie, ale wieczorem, gdy w mediach pojawiła się informacja, potraktowali to w redakcyjnym gronie jako mroczny żart. Płonął rurociąg, a Drzymalski nie potrafił się rozdwajać.

– Przecież mówiłem, że zaatakuję system energetyczny.

– Ale… ale te statki nie były nasze. Skarb państwa nie miał w nich ani złotówki udziałów.

– A czy to moja wina, że pan Balcerowicz porozdawał wszystko, co mieliśmy, różnym kombinatorom? Trudno strzelać tylko w państwowe, gdy państwo gołe i wesołe. Ale pocieszę pana: państwowi policjanci pod Ostródą to też moja robota.

– Pan ich… – Kostek zawahał się – zamordował?

– Ja nie morduję. Ofiary wojny nie są zamordowane, tylko poległe w trakcie działań zbrojnych. Czy jak Amerykanom uda się w końcu zlokalizować Saddama Husajna i posłać do Bozi razem z setką przypadkowych przechodniów, to powiecie, że to morderstwo?

– Znając naszych słuchaczy, podejrzewam, że zdania będą podzielone. Z tym, że Saddam i most Poniatowskiego to jednak trochę inne cele.

– W Serbii NATO nie zniszczyło tylko tych mostów, na których dzień i noc koczowały tłumy patriotów. Uroczyście obiecuję panu, że też nie będę takich wysadzał. Boję się tylko, czy patriotów uzbiera się dostatecznie wielu.

– Widzę, że humor panu dopisuje. A wie pan, że dziś zaczną się na Powązkach pierwsze pogrzeby?

– Na Powązkach? Nie, nie wiedziałem. – Ton się na pozór nie zmienił, ale połączenie nie było idealne i Kostek nie mógł mieć pewności.

– Pół Warszawy się wybiera – pociągnął wątek. – Zdaje pan sobie sprawę, jak mało popularne jest to, co pan robi?

– A właśnie… – Drzymalski o czymś sobie przypomniał. – Co z moim listem? Dostaliście go? Wiecie już, jak mało popularne jest u mnie to, co robią polskie władze? Jakoś cicho o tym. Czyżby cenzura wróciła?

– Ja nie otrzymałem pana listu.

– Wie pan, nie martwi mnie to, że rząd z rozpędu tuszuje każdą swoją wpadkę. Im dalej zabrną, z tym większym hukiem wylecą, kiedy wyborcom dokuczy ta wojna.

– Ma pan ambicję obalić rząd? Może w ogóle cały układ parlamentarny? Do tego pan zmierza?

– Napisałem w liście, do czego zmierzam. Wie pan, trochę mi przykro, że nikt go nie upublicznił. Nie wierzę, by bezpieczniacy byli aż tak dobrzy i przechwycili wszystkie przesyłki. Rozumiem, że ta do Urbana nie doszła, ale inne… No, ale przecież żyjecie albo z reklam, albo z państwowych pieniędzy, więc trudno się dziwić.

– My akurat żyjemy z abonamentu – przypomniał bez urazy Kostek. – Jeśli ma pan coś do przekazania opinii publicznej, chętnie służymy pomocą.

– Tak, tylko ja nie bardzo mogę tkwić godzinami przy telefonie. Tłum łącznościowców namierza mnie w tej chwili. Więc przepraszam, ale będę kończył. Informacja na dziś i do odwołania: samochody o masie powyżej trzech ton mają nie jeździć po województwach z literą „p” na początku nazwy. W nazwach typu „zachodniopomorskie” pomorskość też się liczy. Do widzenia.

– Halo? Chce pan powiedzieć… Halo?


* * *

– Jakieś dobre wieści?

Grygorowski uniósł wzrok znad monitora, uśmiechnął się blado do stojącego za stołem Zagrody.

– Raczej optymistyczne. UOP ustalił, skąd był ten telefon.

– Tak? – generał nie rwał się do podskakiwania z radości. – W powiat trafili, czy tylko z dokładnością do województwa?

– Trochę lepiej. Sygnał skoczył w trakcie rozmowy z jednego nadajnika sieci na drugi, więc od razu wiedzieli, że Drzymalski się przemieszcza. Ale najbardziej udało im się z tym, że to, czym jechał, wpadło w obszar lepszego zasięgu z jeszcze innego.

– No i? – w oczach Zagrody zalśniły iskierki podniecenia.

– To pociąg. Jest teraz na trasie z Gdańska do Bydgoszczy, gdzieś na wysokości Grudziądza.

Twarz generała wykonała przepisowe „na prawo patrz” ku mapie.

– Cholera… To praktycznie Bory Tucholskie. Sprytny drań.

– Może nawet bardziej, niż się wydaje – powiedział spokojnie major. Zagroda uniósł brwi. – Nie wiem, czy nadal go nie lekceważymy.

– My? – parsknął generał gorzkim śmiechem. – Chyba ci na górze. Właśnie skończyłem rozmowę z ministrem. Mamy zapomnieć o wyprowadzaniu z koszar jakichś liczących się sił. Nadal nie chcą słyszeć o stanach nadzwyczajnych. Nie zdążyli, kurwa, z ustawą. Kto by się wyrobił w marne czternaście lat…

– Chodzi mi o to – wyjaśnił Grygorowski – że rozmowa była mimo wszystko za długa. Trzy razy odsłuchałem nagrania. On się wcale nie spieszył. Dał to do zrozumienia, ale mówił spokojnie.

– No, zimnej krwi to ja mu nie odmawiam.

– Tak, ale to chyba coś więcej. Nie wierzę, by dzwonił z pociągu. Nawet jeśli jest w dobrej formie, to wyskakując, ryzykuje kontuzję. I pozbawia się mobilności. Samochód byłby bezpieczniejszy.

– To były komandos, a oni cenią sobie efekt zaskoczenia. Dobrze kombinujesz, ale właśnie dlatego mógł wybrać pociąg. Zwłaszcza teraz. Pod Ostródą użył karabinu, w Gdańsku też raczej nie samych zapałek. Musi wozić sporo sprzętu, a do tego nie ma jak własny wóz. Założę się, że Woskowicz nawet nie obstawił dworców.

– Gdyby chciał podróżować pociągiem, nie dzwoniłby z niego.

– Też racja… No, nic. Nie nasza działka. Jest raport saperów?

– Jest – major klepnął monitor. – Krótko: nic z tego. Rurociąg stalowy, ładunek do jego naruszenia – minimalny. Nawet najbardziej specjalistyczny sprzęt, który widzieli tylko w katalogach, nic nie da, jeśli Drzymalski zawczasu pozakopywał jakieś niespodzianki.

– Zaraz… A zapalniki? Coś musi uruchamiać mechanizm odpalający. Aż się prosi, by zastosować radio. A jak jest radio, to z ziemi powinien sterczeć choć czubek anteny.

– Nie znam się na tym aż tak – Grygorowski rozłożył bezradnie ręce. – Mówię, co wyczytałem. W każdym razie na miejscu pierwszych wybuchów nie znaleźli niczego podobnego do anteny. W ogóle niewiele znaleźli. To był długi pożar z użyciem dobrego gazu.

– Więc co: mamy się modlić, by poprzestal na dwóch ładunkach?

– No nie; będą szukać. Nie mógł zakopać tego dawno. W raporcie jest załącznik o zapalnikach. W podsumowaniu piszą, że domowym sposobem trudno sklecić zapalnik czasowy z naprawdę długą zwłoką. Nawet doba to już problem, bo trudno kupić odpowiedni budzik. Najlepszy byłby jakiś cyfrowy tuner, ale tu z kolei dochodzi problem zasilania i koszty.

– No cóż, poczekamy, zobaczymy. Miejmy nadzieję, że Drzymalski posługuje się budzikami za pięć złotych. Coś jeszcze?

– Dochodzeniówka przepytała wszystkich, którzy z nim służyli. Bez rewelacji, ale oczywiście trzeba to przeanalizować.

– A właśnie… Co u porucznik Dembosz? Woskowicz wyciągnął ich z tego aresztu?

– Jakieś problemy formalne – wtrącił się siedzący obok porucznik. – Prokurator wydał nakaz zatrzymania, a decyzję prokuratury UOP nie bardzo może…

– Niech pan zadzwoni do Woskowicza i powie, że za pół godziny chcę mieć swoich ludzi na wolności. I gówno mnie obchodzi jakiś cywilny prokurator z jego nakazami. Mamy własnych.


* * *

– Broń została zatrzymana w charakterze materiału dowodowego – stwierdził chłodno zastępca komendanta. – Powinniście się cieszyć, że w ogóle wychodzicie.

– Z czego? – zapytała ponuro Iza. – Jesteście porażająco gościnni.

– Naprawdę wam się upiekło – trwał przy swoim policjant. – Ci zabici byli z Warszawy i pracowali w agencji ochrony.

– Słucham?!

– A tak. Byli ochroniarzami, mieli pozwolenie na broń, a jeśli wierzyć sekretarce w ich firmie, pracowali dla Wesołowskiego oficjalnie. – Przed opuszczeniem celi Iza upięła włosy i teraz Kiernacki mógł zaobserwować, jak czerwienieją jej uszy. – Ta sprawa jest tak mętna, że nikt z zamieszanych w strzelaninę nie powinien nawet korzystać z telefonu. Musicie mieć mocne plecy, że wychodzicie. Nasz prokurator szału dostanie.

– To pewne? Z tą firmą ochroniarską?

– Widziałem dokumenty. Ten ze zmasakrowaną twarzą, Niżycki, złożył wyjaśnienia; sami dzwoniliśmy pod wskazany numer… Warszawa bada szczegóły, ale to chyba niewiele zmieni. Zabiliście detektywów, tak to wygląda.

Policjant skrzywił się, podrapał po głowie z miną kogoś, kto jeszcze raz rozważa pomysł wycofania się ze złożonych obietnic.

– Chodźmy już – zaproponował Kiernacki.

– A moja broń? – pani porucznik, choć wstrząśnięta nowinami, ustępować nie zamierzała. – To służbowy pistolet.

– Bez obaw – uśmiechnął się kwaśno gospodarz. – Nie zginie.

– Chciałabym, żeby pan zadzwonił jeszcze raz do…

– Żegnam – przerwał jej ostro. – I radzę się zastanowić, czy opluwanie wszystkich dookoła jest takie mądre.


* * *

Już z góry nie wyglądało to dobrze. Pociąg stał za blisko lasu, pola po wschodniej stronie i przecięta strumykiem łąka na południu też kłuły w oczy obfitą zielenią. Ze śmigłowca dałoby się zapanować nad otwartym terenem, ale poderwani w trybie alarmowym policjanci z Grudziądza i Świecia mogli jedynie pomarzyć o tego typu wsparciu i nie dawali gwarancji zamknięcia nawet tych, łatwiejszych kierunków.

Woskowicz wysiadał z przydzielonego mu sokoła w umiarkowanie optymistycznym nastroju.

– Inspektor Ejsmont! – zasalutował mu, przekrzykując ryk śmigłowca, oficer ubrany w dziwne zestawienie munduru wyjściowego z kamizelką kuloodporną. – Czekaliśmy na pana!

– Gdzie pasażerowie? – Woskowicz zdążył obejrzeć pociąg, więc teraz przebiegł po nim spojrzeniem wyłącznie dla podkreślenia swego niemiłego zdziwienia.

– Nie próbowaliśmy na razie wyprowadzać! – Ejsmont był wyraźnie speszony mroczną miną przybysza. – Czekam na posiłki! No i medyków! Jechała z nami erka, ale jakoś jeszcze…! Cholerny dojazd, same polne drogi!

– To po kiego diabła akurat tu go zatrzymaliście? – Woskowicz ruszył ku odległej o sto metrów lokomotywie.

– Kazali natychmiast! Dwa radiowozy zostawiłem w błocie! – Inspektor obejrzał się. – Przywiózł pan antyterrorystów? Snajpera?

Za pułkownikiem przez krzaki przedzierał się tylko Adamek, trzydziestoletni kapitan Urzędu, pełniący funkcję asystenta Woskowicza. Jak na prawą rękę szefa przystało, obciążony był komputerem udającym teczkę.

– A może działo, parę miotaczy ognia? – zakpił Woskowicz. – Po tamtej stronie też tak rozstawił pan ludzi? Tylko na końcach pociągu?

– Nie chciałem ryzykować. Nic nie widać przez te szyby.

Polskie Koleje Państwowe nadal się restrukturyzowały i szyby nie wyglądały dużo lepiej niż w policyjnym uazie, po dach pokrytym błotem. Wypatrzenie składającego się do strzału pasażera faktycznie mogło przysporzyć trudności.

– Nikt nie wyskoczył? Tu albo wcześniej? Poinstruowaliście maszynistów?

– Jak dojeżdżaliśmy, akurat stawał. Tu jest semafor – pokazał Ejsmont. – Zanim się zjawiliśmy, mogło to wyglądać na zwykły postój. Nie miał powodu skakać. Ale fakt: wolno jechali. Nie moja wina. Bydgoszcz się dogaduje z koleją, my tylko wypełniamy polecenia.

Podeszli do zgromadzonej przy lokomotywie siódemki policjantów. Większość z nich trzymała się między szynami, nie kwapiąc się do wchodzenia w pole widzenia komuś, kto mógł teoretycznie wychylić się z wagonu i posłać pocisk w grupę niebiesko ubranych nieszczęśników. A ci, którzy z długą bronią w ręku pilnowali, by do tego nie doszło, właśnie na nieszczęśników wyglądali. Choć oni przynajmniej mieli kamizelki. Pozostałym pozostawał medalik pod mundurem i opieka boska.

– Nikt nie próbował wychodzić? – upewnił się Woskowicz. – Zabroniliście im?

– Nie, ale ludzie oglądają telewizję… Nietrudno zgadnąć, co jest grane, zwłaszcza jak się jedzie z Trójmiasta.

Woskowicz zastanawiał się z niewesołą miną.

– Broni w każdym razie nie wyjął – przerwał ciszę Adamek.

– Skąd pan wie? – Inspektor też trzymał się w osi toru.

– Wybuchłaby panika. Nie sterroryzuje się samemu całego wagonu.

– Zablokowaliście okolicę? – Woskowicz zerknął na las.

– No… blokuje się. Powolutku. Dookoła nie ma dużych miast, to i policji niewiele, a sprawnych samochodów jeszcze mniej. Na szczęście, jeśli ucieknie, to pieszo.

– Jeśli ucieknie, to pół biedy. – Woskowicz nieco teatralnym gestem wyjął i przeładował pistolet marki Glock. – Gorzej, jeśli już uciekł. Nie ma rady, panowie, trzeba przeszukać ten pociąg, i to zaraz. W przypadku tego faceta każde pięć minut może przesądzić o powodzeniu.

Adamek bez słowa wyjął z kabury identycznego glocka, któryś z posterunkowych szczęknął suwadłem kałasznikowa. Nie miało to nic wspólnego z tym, co nastąpiło później – ale świadkom właśnie taka kolejność pozostała w pamięci.

Skulona ludzka sylwetka odpadła nagle od boku jednego ze środkowych wagonów, wylądowała w porośniętym zielskiem rowie. Woskowicz zdążył dopatrzyć się spodni i krótkich włosów. Zaraz potem uciekinier zanurkował w kępie olch. Dokładnie w tej samej chwili rozległ się huk wystrzału, a zza ostatniego wagonu błysnęło i zadymiło.

W odległości siedemdziesięciu metrów porcja grubego śrutu miała już spory rozrzut, ale strzał był dobry i większość kulek trafiła w krzak. Jakaś gałąź spadła na ziemię, pozostałe zakołysały się. Po paru sekundach, wypełnionych podnieconymi, nieskładnymi okrzykami, krzew zastygł w bezruchu.

I tak już pozostał.


* * *

– Nic nie zrobią? – upewnił się Kiernacki. Ze swego miejsca po drugiej stronie stolika nie widział ekranu komputera. Knajpka była mała, ciasna. Po zamówieniu trzech porcji frytek, kiełbasy z rusztu, surówek i lodów musieli rozsiąść się możliwie daleko i uważać na to, co robi sąsiad.

– To zadanie dla UOP-u. – Iza odgryzła potężny kęs kiełbasy.

– Mam nadzieję, że Skarpetę wypytają lepiej niż Wesołowskiego.

Zaczęła kręcić głową i szybciej przeżuwać.

– Uoo ne rozaa eooimi – wymamrotała.

– Podsłuchują nas? – Kiernacki rozejrzał się z dobrze odegraną czujnością. – To szyfr, tak?

– Eol e…

– To zrozumiałem – pogroził jej widelcem. – Nie rozumiem za to, jak można tyle jeść i zachować taką figurę.

Jej szczęki zamarły na sekundę. Posłała mu podejrzliwe, trochę niepewne spojrzenie. Następnie odwróciła wzrok, udając, że odczytuje informacje z ekranu.

– Prawdę mówiąc, też się wygłodziłem w tym pudle – oświadczył Dopierała, który w komputer nie stukał i zdążył oczyścić talerz. – Jeśli pana stać, wziąłbym jeszcze jedną kiełbaskę. Małe jakieś dają…

– Jeszcze stać. Ale trochę się dziwię Zagrodzie. Nie wysyła się żołnierza w trasę bez jakiejś diety.

– Nie bardzo nas wysyłał. To pani porucznik kazała mi jechać. A zaskórniaki owszem, były. Ale poszły na paliwo. No i parking.

– Parking? – zapytali prawie jednogłośnie. Tylko Dopierałę to rozbawiło.

– Policyjny – wyjaśnił, kiedy już skończył szczerzyć zęby. – Było nie było, wzięli nas na hol. To znaczy owszem, jeden zabrał mi kluczyki i przyjechał do Leska, ale to szczegół techniczny. Formalnie odholowali pojazd. Należy się stówa. Musiałem wybulić.

– Stówę?! – Iza zmarszczyła gniewnie brwi. – Poje… to znaczy zdurnieli?! Nam kazali płacić?!

– Za moich czasów to było nie do pomyślenia – stwierdził Kiernacki tonem melancholijnego starca.

– Trzeba mi było powiedzieć – mruknęła ponuro.

– Bez urazy, ale co by pani zrobiła? Komendant jest na nas cięty.

– Fakt – zgodził się Kiernacki, zlizując lody z łyżki. – Też zauważyłem. Zupełnie nie zrobiłaś na nim wrażenia. Albo to pedał, albo czymś mu podpadłaś.

Popatrzyli na niego, oboje jakby zdziwieni. Szybko opuścił wzrok, zaczął wydłubywać okruszki czekolady z białej gałki.

– Jeśli ktoś wkurzył policję, to raczej nie ja – mruknęła po chwili. – Jeniec, psiakrew… Ja śpiewałam jak z nut.

– Jak z nut? – Uniósł twarz. – Czekaj… Ile im powiedziałaś? Wspomniałaś coś o tych niby-glinach, o których mówił Wesołowski?

– Jak niby miałam nie mówić? – starała się używać wyzywającego tonu kogoś, komu postawiono idiotyczne zarzuty. Nie do końca wyszło. – To przecież kluczowa informacja. No, co się tak gapisz?

Kiernacki wzruszył ramionami.

– Nie wiem – mruknął. – Może masz rację. Ale to sporo wyjaśnia. Oskarżyłaś ich kumpli, i to nie o byle drobiazg.

– Gdybym się zasłaniała konwencją genewską jak niektórzy, w ogóle by nas nie puścili – odcięła się. – Nie popadajmy w paranoję. Komuś trzeba ufać.

Jakiś czas jedli w milczeniu. Kiernacki przywołał kelnerkę, zamówił repetę dla kaprala. Iza stukała w klawisze, przeglądała nowości.

– A ten od broni? – odezwał się w pewnym momencie. – Gazrurka? O nim też powiedziałaś?

– A jak myślisz? – wzruszyła ramionami. I dodała z przekąsem: – Nie bój się, mocno podkreśliłam, jaki z niego poczciwiec.

Rozdział 13


Ataku dokonano za pomocą moździerza kalibru 60 milimetrów. Zapewne tego odebranego panom spadochroniarzom – Woskowicz demonstracyjnie ominął wzrokiem generała Zagrodę. – To lekka broń, idealna do celów terrorystycznych, ale nieskuteczna przy niszczeniu obiektów.

– Proszę to powiedzieć mojej żonie – zaproponował ponury, ale i opanowany premier. – Albo dżentelmenom od ubezpieczeń. Może uznają, że dom spłonął z przyczyn naturalnych, i przestaną robić trudności.

– Przepraszam, nie chciałem… Chodzi mi o to, że Drzymalski mógł mówić prawdę i polował na ludzi, a nie na pana dobytek. Zdaniem ekspertów prawdopodobieństwo, że budynek aż tak ucierpi, wynosiło jedynie kilka procent.

– Czuję się pocieszony. Tylko proszę tego nie rozpowszechniać. Już widzę te tytuły: „Pechowiec na czele rządu”. I nie rozumiem, do czego pan zmierza. To chyba oczywiste, że Drzymalski nie chciał pozabijać mi rodziny. Przecież uprzedził o ataku.

– GROM został właściwie bez sekcji pirotechnicznej. – Pułkownik zdawał się nie przejmować sarkazmem szefa rządu. – Z punktu widzenia klasycznej organizacji terrorystycznej byłby to ogromny sukces. Tymczasem w mediach cicho. Owszem, wspomina się o GROM-ie, ale jako o tych, którzy dopadną drania. Nikt nie wie, że naszym superkomandosom właśnie przetrzepano tyłki. Czego to dowodzi?

– No właśnie – wzruszył ramionami Ziętarski. – Czego?

– Że komuś wcale nie zależało na efekcie propagandowym. Media stosują się jak dotąd do naszych próśb i nie dopuszczają Drzymalskiego do głosu, ale zgodnie z poleceniem pana premiera z Trójką nie próbowaliśmy poruszać tego tematu. Drzymalski ma okno na świat, mógł się pochwalić. I nic.

– Może zwyczajnie nie wie. Mówimy o chorym człowieku, a nie organizacji z dobrą siatką wywiadu.

– Zależy kto mówi – uściślił Woskowicz, łagodząc tonem wydźwięk słów. – Do tego zmierzam. Już na podstawie analizy ataku moździerzowego można postawić parę ciekawych pytań. Na przykład: o co naprawdę w nim chodziło?

– Musiałem odwołać parę spotkań – premier postukał palcem po zegarku. – Więc proszę: bez zagadek. Niech pan mówi prosto z mostu, nawet brutalnie, ale szybko. Pół kraju zostało pozbawione gazu, zaraz zaczną się kłopoty z ropą… Naprawdę mam się czym zajmować.

– Przepraszam. Otóż nasi analitycy są zdania, że celem nie byli żołnierze GROM-u. Pociski spadły tuż po odjeździe samochodu z pana rodziną. Nasuwa się podejrzenie, że to na nich polowano. A dokładniej – na pana. Pozwoliłem sobie sprawdzić: gdyby wszystko poszło zgodnie z harmonogramem, spałby pan w domu.

– Uważacie, że ktoś próbował mnie zabić? – zapytał spokojnie Bauer. – Czy może tylko postraszyć?

– Zabić – powiedział z naciskiem Woskowicz. – Ten telefon z ostrzeżeniem to podstawa całego planu. Proszę pomyśleć: Drzymalski ma lekki moździerz, znakomitą broń przeciw sile żywej, ale bezużyteczną, gdy cel przebywa w budynku. Co mu pozostaje? Wywabić ofiary na otwartą przestrzeń. Jak? Sposób jest dziecinnie prosty i przetestowany dziesiątki razy. Wystarczy zadzwonić i powiedzieć, że się podłożyło bombę. Ewakuacja gwarantowana. Reszta to kwestia dobrego wyliczenia czasu.

– Piękna teoria – rzucił szyderczo Zagroda. – Szkoda, że dziurawa.

– Tak pan uważa? – Woskowicz posłał mu obojętne spojrzenie.

– Ujmę to możliwie krótko. – Generał wykonał nieco żartobliwy ukłon adresowany do premiera. – Guzik by z tego wyszło i każdy żołnierz to wie. A Drzymalski jest żołnierzem.

– Żaden atak nie gwarantuje stuprocentowej skuteczności.

– Żaden – zgodził się Zagroda. – Ale pierwszy z brzegu podchorążak panu powie, że moździerz to ostatnia broń do ostrzeliwania przeskakujących z domu do samochodu ludzi. Wie pan, jak trudno trafić granatem w coś, co się porusza? Niby dlaczego nie strzela się z moździerzy do czołgów? Z góry pancerz mają cienki…

Pułkownik przestał się hamować i rzucił mu jawnie nienawistne spojrzenie.

– Panowie, wypraszam sobie. – Premier uznał za stosowne wylać nieco oliwy na wzburzone fale. – Moja żona to nie czołg.

Osiągnął dwie trzecie sukcesu. Tylko Woskowicz się nie roześmiał. Ale i on wziął nerwy na wodze, przybrał beznamiętną minę.

– To problem koordynacji czasowej, a Drzymalski już udowodnił, że zna się na tym. Most Syreny – żadnych ofiar. Saperzy zdążyli przyjechać, stwierdzić, że nie zdążą, i uciec. Most kolejowy – żadnych ofiar, zablokowany na tydzień, konstrukcja naruszona. W świetle dotychczasowych ustaleń jatka na Poniatowskim to w gruncie rzeczy nieszczęśliwy wypadek. Policja fatalnie spóźniła się z interwencją, a jakiś kretyn ponoć walił młotem w bombę. – Pułkownik przerwał na chwilę. – Walczy tym, czym dysponuje. Miał moździerz, więc go użył. Prawie skutecznie.

– Podsumujmy – westchnął Bauer. – UOP uważa, że miałem zostać zlikwidowany. I jakie stąd wnioski?

Woskowicz był zaskoczony takim postawieniem sprawy.

– No… Drzymalski bezpośrednio zaatakował rząd – mruknął w końcu. – To trochę zmienia postać rzeczy.

– W jaki sposób?

Pułkownik potrzebował trochę czasu, by znaleźć odpowiedź.

– To grozi destabilizacją całego państwa. – Bauer uniósł brew, dając do zrozumienia, że czeka na więcej. – W takich okolicznościach chyba łatwiej będzie namówić posłów do… pewnych posunięć.

– Jakich?

– Choćby wstrzymania czystki w Urzędzie. I zwiększenia nakładów na służby. Nie da się prowadzić poważnych spraw za grosze i z ludźmi drżącymi o posady.

– Dobrze pan wie – wyręczył szefa Ziętarski – że nie ma żadnej czystki. Wymieniliśmy paru wyższych oficerów uwikłanych w polityczne rozgrywki. Proszę nie mówić, że bez kretynów, którzy nie potrafili nawet porządnie sfabrykować materiałów na Oleksego, nie umiecie wytropić jednego niezrównoważonego desperata.

Woskowicz zamiast twarzy miał doskonale obojętną maskę.

– Ja tylko przekazuję obserwacje. Nie dzieje się dobrze w UOP-ie. Przetasowania na górze zawsze paraliżują pracę. Ale nie w tym rzecz. Jak mówiłem, zdaniem analityków nie GROM był celem zamachu. To jednak nie jedyne z ich ustaleń. Wpadli na coś ciekawszego. Otóż w opinii psychologów, a zatrudniliśmy do tej sprawy nie lada autorytety, sama osoba zamachowca budzi wątpliwości.

– Nie słyszał pan? – skrzywił się generał. – Pół Polski słyszało. To Drzymalski. Macie nagrania.

– Nawet jeśli założyć, że dzwonił prawdziwy Drzymalski – Woskowicz zawiesił głos, dając zebranym czas, by przemyśleli ten wstęp – brak dowodów, że to on dokonał ataków. A przede wszystkim, że działa sam.

– To wariat – powiedział z naciskiem Ziętarski. – Po prostu wariat. Nic nie wskazuje na to, by z kimś współpracował.

– Bezpośrednich dowodów nie ma – zgodził się pułkownik. – Sam początkowo tak to widziałem: jeszcze jeden psychopata. Jednak zdaniem ekspertów jego działania nie pasują do profilu psychologicznego, który sporządzili. I to bardzo nie pasują.

– Zmieńcie ekspertów – podsunął Zagroda. Premier zganił go nieznacznym zmarszczeniem brwi.

– Czytaliśmy to jego ultimatum – ciągnął nieporuszenie Woskowicz. – Wiemy, czego się domaga. Pewnie dlatego, że jego żądania, a zwłaszcza groźby, są tak absurdalne, nie zwróciliśmy uwagi na kluczowy fakt. Otóż on wcale nie musiał przyjeżdżać do Warszawy i polować na premiera. Jeśli zdecydował się otwarcie stanąć poza prawem, to nic nie stało na przeszkodzie, by sam zajął się wszystkim, czego żąda od władz.

Trzy pary oczu przyglądały mu się ze zdziwieniem. Autorzy zaskakujących genialną prostotą koncepcji zwykle budzą tego typu reakcje. I, oczywiście, sprzeciw.

– To wariat! – Ziętarski aż podniósł głos. – Niech pan nie wymaga logiki od psychopaty!

– I nie zawraca sobie głowy tymi mędrkami od psychologii – dorzucił bardziej opanowany, ale też mało radosny Zagroda. – I ja mam psychologów. Tak się składa, że nie podzielają opinii tych pańskich.

– Mówi pan o tej pryszczatej smarkuli?

– A pan o porucznik Dembosz? Ta smarkula omal nie zginęła, poprawiając po was fuszerkę.

– O czym pan mówi? – poruszył się niespokojnie premier.

– Moi ludzie próbowali przesłuchać tego gangstera z Ustrzyk. Nie spodobało im się, że panowie z MSW tak gładko przeszli do porządku nad jego zeznaniami. Bo wynikało z nich, że Drzymalski porwał tamtemu córkę ot tak, dla zabawy. W aktach nie ma słowa na temat tego, co dostał za dziewczynę. Trzeba było pani psycholog z jakiegoś zielonego garnizonu i wuefisty, byśmy się dowiedzieli, że Wesołowski dał Drzymalskiemu namiary na skarbnika pruszkowskiego gangu.

– Gang z Pruszkowa? Jeszcze i bandyci? – Bauer wodził wzrokiem od twarzy do twarzy. – Dlaczego dowiaduję się takich rzeczy przypadkiem? Uznaliście, że to nieważne?

– To może być ważne – Woskowicz położył akcent na słowie „może”. – Ale ujął pan to właściwie: „bandyci”. A bandyci nie niszczą rurociągów i mostów. To oznacza wojnę z państwem, a oni są ostatni w kolejce do otwartej wojny. Nie przywiązywałbym wagi…

– Co znaczy: „omal nie zginęła”? – wszedł mu w słowo Bauer.

Zagroda, słabo kryjąc satysfakcję, opisał zajście w domu Wesołowskich. Chyba z góry cieszył się na efektowny finał.

– W nagrodę – dokończył – pan pułkownik wsadził ich na całą noc. Gdybym chciał brać z niego przykład, poprosiłbym teraz o podwyżki dla żandarmerii. Bo też jest sfrustrowana i może zacząć źle pracować.

– Pułkowniku?

– Kwestia tej strzelaniny nie jest tak jasna, jak to pan generał przedstawił. Mam sygnały, że jego pupile torturowali podejrzanych, nawiasem mówiąc, licencjonowanych pracowników legalnej, cieszącej się nienaganną opinią agencji. I być może – podkreślam: być może – zamordowali Wesołowskiego.

– Chyba panu odbiło! – nie wytrzymał Zagroda. – Wyszarpujecie nam najbardziej obiecujący trop, a ludzi, którzy wszystko wykryli, posądzacie o mordowanie świadków?! To ma być współpraca?!

– Panowie, spokojnie – rzucił zimno premier. – Obaj uczestniczycie w tej sprawie i albo obaj zasłużycie na medale, albo opinia publiczna zażąda waszych głów razem z moją. Jedziemy na jednym wózku. Nie ma sensu spierać się o zasługi. Proszę kontynuować, pułkowniku. Bo nie powiedział pan najważniejszego, prawda? – Twarz Woskowicza przybrała wyraz uprzejmego niezrozumienia. – Ten wstęp miał czemuś służyć. Chciałbym usłyszeć wnioski.

– Rozumiem. – Pułkownik odczekał jeszcze chwilę, po czym odezwał się tonem pełnym zdecydowania: – Jak wynika z raportu porucznik Dembosz, Drzymalski powołał się na związki z Ukrainą. Otrzymałem tę informację wczoraj wieczorem, ale zdecydowałem się pójść tym tropem. I chyba się opłaciło. Czasu było mało i nic jeszcze nie jest pewne, ale… Jeden z naszych czołowych agentów, działający na terenie zachodniej Ukrainy, odpowiedział na wezwanie i poinformował, że słyszał o Polaku szukającym tam dostawcy broni. I to nie drobnicy. W grę wchodził sprzęt z demobilu i duże pieniądze.

– Jak duże?

– Duże – powiedział z naciskiem pułkownik. – I w tym problem. Takich zakupów nie dokonuje się na targowisku. Polski kupiec trafił podobno do szefa tamtejszej mafii i z nim negocjował. A to znaczy, że zdobycie wiedzy na temat rozmów nie będzie tanie. Nasz człowiek… jak by to ująć… potrzebuje pięćdziesięciu tysięcy. Dolarów.

– Drogich macie agentów – mruknął Zagroda, raczej z lekką zazdrością niż naganą.

– UOP stać na taki wydatek – ciągnął Woskowicz. – Problem z zaksięgowaniem. Ten nowy system kontroli wewnętrznej… Nie wiem, czy otrzymał pan premier list szefów wydziałów w tej sprawie. Czujemy się nieswojo. Oczywiście, trzeba sprawdzać prawidłowość wykorzystania funduszy operacyjnych, ale kontrolerzy majora Czekanowskiego poszli o kilka kroków za daleko. Wie pan, o kim mówię? Major Czekanowski albo po prostu Czekista. Bo nie ufa nawet sprzątaczkom. Nie dalej niż w zeszłym tygodniu zakwestionował połowę wydatków na placówkę w Kaliningradzie. Nie dociera do niego, że zagraniczne wydatki siłą rzeczy muszą być zawyżone i opisane nieprecyzyjnie. To już nie czasy Związku Sowieckiego, a my nie pracujemy z ideowcami. Na wschód od Bugu wszystkim trzęsą legalne i nielegalne mafie i to stwarza określone problemy. Członka takiej struktury trudniej pozyskać. Sporo zarabia, więc gaża musi być wysoka, a poza tym koledzy nie cackają się ze zdrajcami czy choćby podejrzewanymi o zdradę. Musimy więc płacić za ryzyko.

– Krótko mówiąc, oczekuje pan koperty z pięćdziesięcioma tysiącami – podsumował Bauer. – Dobrze.

– Chodziło mi raczej o majora…

– Przykro mi, ale to nie moja działka. UOP nie ma w Sejmie dobrych notowań. A zastrzelenie trzech posłów przy całkowicie biernej postawie służb oczywiście ich nie poprawiło.

– Za pozwoleniem… Nie dotarły do nas żadne sygnały o tym, że jakiś Drzymalski wypowiedział wojnę Polsce. Nie mogliśmy przewidzieć tej egzekucji pod Iłżą.

– Nikt nie mógł – powiedział szybko Ziętarski. – Ale nie przekonuje mnie pana sugestia. Duże zakupy broni, spisek… On jest niezrównoważony, a do spisku nie angażuje się takich ludzi.

– Znamy tylko głos – wzruszył ramionami Woskowicz. – Może trudno w to uwierzyć, ale nie ma nawet pewności, że jest jego. Od zawsze był samotnikiem. Jego znajomych można na palcach liczyć. Przynajmniej tych, którzy zgodzili się nam pomóc. Większość kolegów z pracy, sąsiadów, ekspedientek w okolicznych sklepach i temu podobnych wykręcała się, jak mogła. Spośród tych, którzy wysłuchali nagrań, co trzeci uznał, że to nie Drzymalski, a co szósty nie miał pewności. Tak że i my jej nie mamy. Gdyby ktoś porządnie przygotował mistyfikację, podstawił imitatora głosów…

Nie dokończył. Nad stołem zawisło ciężkie, nieprzyjemne milczenie.

– Cudownie – mruknął w końcu Bauer. – To się nazywa postęp w śledztwie. Przedtem wiedziałem przynajmniej, z kim walczymy. Teraz słyszę, że to może jakaś wirtualna postać.

– Co znaczy, że nie macie pewności w kwestii głosu? – zapytał poirytowany generał. – Ten bydlak nie spadł z nieba! Mieszkał z rodziną, prawda? Siedział w więzieniu. Rozumiem, że ekspedientka go nie pamięta. Ale kumpel z celi?

– Dwóch odszukaliśmy, trzeci się rozpłynął. Tak się nieszczęśliwie składa, że cała czwórka miała niewiele na sumieniu i nie da się jej przyczepić recydywy. Żaden też nie wyszedł warunkowo, uczciwie odsiedzieli swoje. Nie ma jak ich przycisnąć. Obaj znalezieni koledzy odmówili pomocy. Jeden był na tyle uprzejmy, że udawał niepewnego, ale drugi oświadczył wprost, że Drzymalski jest w porządku i on go w życiu nie zakapuje.

– A rodzina?

– Rodzina – uśmiechnął się ponuro Woskowicz – wyprosiła moich agentów za drzwi. Widłami.


* * *

Zgadzasz się? – Kiernacki nie krył zdziwienia. – Ot tak?

– Zatrzymaj, Dopierała – rzuciła z kpiącym uśmieszkiem. – Pan kapitan chce uklęknąć i pobłagać chwilę na kolanach. A może i korzyść majątkową wręczyć.

Kapral oczywiście zignorował rozkaz. Zerkał wprawdzie w lusterko, sprawdzając, co się dzieje na tylnym siedzeniu, ale nie odezwał się od momentu uruchomienia silnika. Kaprale wożący oficerów z reguły zachowują się podobnie, ale Kiernacki łapał się na pytaniu, czy dotyczy to także kaprali noszących w ukryciu pistolety małego kalibru.

– Odniosłem wrażenie – powiedział z lekką urazą – że nie masz dość zabaw w detektywów.

– Ja odniosłam podobne, czytając maile od Grygorowskiego.

– Tak czy siak nikt nas nie widzi w roli śledczych – powiedziała po chwili. – Możemy jechać do Drzymalskich juniorów, ale musisz mnie w razie czego kryć.

– Kryć? – zerknął w jej stronę. – Nie ma sprawy.

Jej usta drgnęły od powstrzymywanego uśmiechu.

– To znaczy… wezmę to na siebie. – Poprawił się. – Gdyby generał miał zastrzeżenia, to powiedz, że cię… no, zmusiłem.

– Dobrze – kiwnęła z powagą głową. Po czym nieoczekiwanie parsknęła śmiechem, teraz już otwarcie.

Kiernacki pogłowił się trochę nad zagadkami niezgłębionej psychiki kobiecej, a potem kazał Dopierale zawrócić w kierunku Leska.


* * *

– Mam na imię Monika i dzwonię z Gdańska. Zastanawiałam się, czy powinnam, ale… Wie pan, panie Kostku, właśnie pisaliśmy próbną maturę z polaka i jeden z tematów brzmiał tak jakoś… no, nie powtórzę dosłownie, ale miało być o bohaterze niejednoznacznym. Kimś, kto jest niby dobry, ale bywa zly, albo na odwrót. Taki wolny, dodatkowy temat, bo na podstawie własnych lektur, filmów, nawet przeżyć.

– Wyciągający – podpowiedział Zdrzałkowicz. – Za moich czasów tak to się nazywało. Jeśli ktoś nie miał pojęcia, co to za jeden ten Mickiewicz, nadal miał szansę. A tak w ogóle życzę złamania pióra na maturze.

– Ale ja… Przepraszam, źle zaczęłam. Nie chciałam się żalić, że za parę dni zdaję. Przynajmniej mogę zdawać. Rano zerknęłam w telewizor i… i nie poszłam do szkoły. Akurat było o tej dziewczynie z mostu Poniatowskiego, co wyciągała braciszka z płonącego samochodu i sama… Też była w maturalnej. Teraz siedzę, słucham radia. Prawie o niczym nie rozmawiacie, tylko o… – zawahała się – o panu Drzymalskim. Wszyscy wieszają na nim psy i…

– Tak pani uważa? A ja się właśnie zastanawiam, czy z matematyki nie prześliznąłem się przez maturę na jakichś wyciągających pytaniach. Bo tak sobie z państwem gawędzę i stawiam znaczki w notesie. Krzyżyk, jeśli rozmówca, jak to pani ujęła, wiesza psy, kółko, gdy nie potępia Drzymalskiego całkowicie. Nikt go dotąd, co prawda, nie pochwalił, ale wie pani co? Wcale nie mam samych krzyżyków. Myślałem, że inaczej się to rozłoży, ale tylko nieznacznie przeważają. Bardzo wiele osób przede wszystkim chce wiedzieć, o co mu chodzi. No i oczywiście, krytykuje władze.

Monika z Gdańska milczała. Pomyślał nawet, że się rozłączyła.

– A ma pan jakiś znaczek dla tych, co chcą Drzymalskiemu podziękować? – zapytała cicho.

Kostek znieruchomiał. Jeszcze nie wiedział, że to to. Że właśnie trafiła mu się rozmowa życia. Ale już wtedy przeczuwał. Może to instynkt. Ludzie dobrzy w swych profesjach podobno mają coś takiego.

– Podziękować? – powtórzył powoli. – Chce pani…?

– Nie wybrałam wtedy tego tematu. Chodziło mi po głowie, że może by tak Kmicic, ten wczesny, nim go Oleńka odmieniła… Też mordował ludzi i dziś dostałby dożywocie jak nic. I pan Drzymalski… Jego raczej zabiją, niż złapią. Ma to w oczach, wie pan? Ale przepraszam. – W eter pobiegło płaczliwe siąknięcie nosem. – Trochę się… denerwuję. Tak mi żal tej dziewczyny z mostu… Jej mama… Ale jestem mu to winna, wie pan? Bo to… to nie jest taki… no, całkiem zły człowiek. Wiem, co zrobił. Tylko że mnie i mojej koleżance uratował wczoraj życie. A nie powinien. Nie byłoby mnie dzisiaj, gdyby nie on. Wiem, że to by wiele nie zmieniło. Mama i tak ryczała całą noc, tata się upił. Starzy Doroty zabronili jej w ogóle komuś o tym wspominać. Więc dzwonię do pana i chcę podziękować panu Drzymalskiemu. Pewnie nie pozwolicie powiedzieć, za co, ale…

– Pani Moniko – przerwał jej najłagodniej, jak umiał. – Proszę wziąć głęboki oddech i spokojnie nam wszystko opowiedzieć. I nie musi się pani spieszyć. Mamy czas.


* * *

Jelcz był sto czternastym pojazdem, który przetoczył się przez taśmę od momentu jej uaktywnienia. Miał pecha: przed nim przejechało po niej co najmniej kilka wozów o masie powyżej trzech ton.

Kanapka z dwóch metalowych taśm przełożonych izolatorem uległa odpowiednio silnemu spłaszczeniu i zamocowany na końcu kondensator mógł się wreszcie rozładować. To uruchomiło prosty obwód i pobudziło zapalnik.

Wkopana w pobocze, osłonięta trawami rura plunęła swą zawartością. Była krótka, podobna do najstarszych, średniowiecznych moździerzy, proporcjami przypominających garnek. Rozsiew miała więc potężny. I o to chodziło.

Setki nakrętek, gwoździ, a nawet kamieni pomknęły w poprzek drogi, rozlatując się szerokim stożkiem, dziurawiąc blachy, prując gumę opon i grzęznąc w wypełniających naczepę belkach. Tylko dwa trafiły w zamocowany za szoferką zbiornik, ale nie miało to wielkiego znaczenia, podobnie jak to, że udo kierowcy rozszarpała rdzawa mutra. Ładunek odmierzony został z myślą o minie ustawionej w typowy dla min kierunkowych sposób, czyli na otwartej przestrzeni, i Drzymalski nie docenił efektu zakopania go w swego rodzaju ziemnej lufie. Gazy, które powinny umknąć bezużytecznie na boki, pognały niszczycielskim huraganem w przód, rozgniotły blaszany zbiornik, rozbryzgując olej napędowy i błyskawicznie pokrywając przednią część ciągnika potężną kulą ognia. Ułamek sekundy wcześniej ta sama fala uderzeniowa wycisnęła szyby ze wszystkich okien szoferki i zabiła kierowcę.

Zestaw był ciężki, więc się nie przewrócił. Zjechał tylko na lewy pas, przetoczył kilkadziesiąt metrów i zagarnął pod zderzak jadącą z naprzeciwka małolitrażówkę. Obciął głowy całej trójce pasażerów i wbił się w ścianę wykopu. Dopiero wtedy puściło połączenie naczepy z ciągnikiem. Platforma przechyliła się i runęła w poprzek szosy, tarasując ją setkami płonących belek.


* * *

– To chyba tu – powiedział Dopierała, zakręcając pod konar starego buka i zatrzymując samochód. – A nawet jak nie, dalej nie jadę. Rozwalę podwozie i stary jaja mi urwie. To nie wóz na te drogi.

Kiernacki przyznał mu rację. Mieli za sobą niesamowity błotny rajd leśnymi drogami. A wszystko to za sprawą niepozornego dziś strumyczka, który na ich oczach przeskakiwały wracające ze szkoły dzieci, a który zerwał most na drodze do Dwernika. Malcy przeszli, volkswagen musiał wziąć ogon pod siebie i poszukać objazdu. W Lutowiskach trafili na bystrego tubylca, który wskazał im trasę. Ugrzęźli tylko trzy razy, widzieli dwie sarny i chyba wilka, błoto pokryło wóz z dachem włącznie, a Iza straciła rajstopy w trakcie wypychania samochodu z jakiejś dziury. Bieszczady okazały się jeszcze mniej cywilizowane, niż Kiernacki sądził.

I dziwnie bezludne. Nawet w samej Zatwarnicy musieli przejechać pół wsi, nim w polu widzenia pokazał się jakiś smarkacz, który potwierdził, że to Zatwarnica, ale na tym jego przydatność się skończyła. Gdzie mieszkają Drzymalscy – nie wiedział. Odwiedzili aż trzy kolejne gospodarstwa, nim wskazano im drogę.

– Potok jest – Iza opuściła zabłoconą szybę. – Las też.

– Tu wszędzie pełno wody – mruknął ponuro Dopierała. – I lasu aż w nadmiarze. Nic dziwnego, że facetowi palma odbiła. Jak można żyć w takiej głuszy?

– Który to miał być numer? – zwróciła się do Kiernackiego.

– A co za różnica? – szczęknął klamką. – Widzisz gdzieś tabliczki?

Wysiadł i rozejrzał się po leśnej polanie. Kiedyś było tu pole, w każdym razie po tamtej stronie potoku. Chyba dawno – w niektórych miejscach, skąd przyroda wyparła człowieka wcześniej, wyrosły już drzewka wysokości mężczyzny. Przy wsparciu krzaków, bujnych traw i samosiejek zboża tworzyły niskopienną dżunglę, niewiele mniej dziką od porastającego górskie zbocza lasu bukowego. Tylko po lewej, przy samej wodzie, zachował się kawałek nieopanowanej przez naturę ziemi, który kojarzył się z porośniętym pojedynczymi chwastami gruzowiskiem wokół świeżo wzniesionego osiedla. Pewnie za sprawą barakowozu. Pojazd przypominał do złudzenia te używane niegdyś przez budowlańców, tyle że nawet z daleka wyglądał jak kupa spróchniałych desek, zdolnych rozsypać się od byle kopnięcia.

– Ładny dom – usłyszał nieco stłumiony głos dziewczyny. Odwrócił się i przyznał jej rację.

Budynek był stary, chyba przedwojenny, z gankiem, werandą i stromym, zakopiańskim dachem. Stał niemal pod drzewami i był bardziej podobny do jakiejś eleganckiej leśniczówki niż siedziby rolników. Ale kiedyś chyba nią był. Obok wzniesiono budynki gospodarcze, a na porośniętym pokrzywami i bzem podwórzu widać było gdzieniegdzie rdzawy ząb pługa czy pogięte pudło siewnika.

– Ciekawe. – Dopierała wziął przykład z pozostałych i wygramolił się z samochodu. – Ta dróżka wygląda, jakby nikt po niej nie jeździł.

Kiernacki kiwnął głową i ruszył w stronę zabudowań. Był przy furtce, kiedy dostrzegł doganiający go cień dziewczyny.

Furtka trzymała się na drucianej pętli – niżej była klamka, ale zrośnięta z resztą zamka w jedną bryłę rdzy.

– To nie może być ten dom – usłyszał cichy głos Izy. – Popatrz na szyby. W samochodzie mamy czyściejsze.

– Innego nie ma. – Nie bez trudu przeciągnął drut do końca zbutwiałej belki, pchnął furtkę. Natychmiast się zemściła, opadając i uderzając go w stopę. – Cholera.

– Mówiłeś, że staruszka miała ze sto lat. Może coś pomyliła. Zresztą nie mówię, że za jej czasów nikt tu nie mieszkał. Ale dziś… – Ignorując ją, zrobił kilka kroków w głąb podwórza. – Fajnie tu.

Stała pośrodku słonecznej plamy. Jej wzrok powolutku przesuwał się po krawędzi lasu, omszałych skałkach niewielkiego urwiska, kamiennych murkach usypanych może nawet przed wiekami, w trakcie karczowania puszczy i oczyszczania ziemi pod uprawę. Zalegającą polanę ciszę mącił jedynie szmer potoku. Nie było wiatru. Nic się nie poruszało.

Kiernacki zastygł, chłonąc widok. Na te parę sekund zrobiła się piękna.

– Co? – uniosła dłoń, dotknęła koniuszkami palców właśnie tego miejsca, gdzie nauczył się odnajdować rodzący się gniew, w którym niemal na trwałe zagnieździła się subtelna kpina i skąd wypływały na twarz rzadkie uśmiechy. – Pobrudziłam się?

– Nnnie – zawahał się. A potem, kierowany bezmyślnym impulsem, nagle zmienił zdanie. – To znaczy tak. Poczekaj…

Uniósł rękę, jak gdyby nigdy nic musnął palcami jej policzek.

– Musiałam jeść jak świnia – uniosła nieoczekiwanie wzrok. W miejscu, którego nie odważył się dotknąć, migotał odrobinę ironiczny, ale przyjazny uśmiech.

– Co? A… tak. To znaczy nie…

Odwrócił się, porozglądał demonstracyjnie. Iza prześliznęła się obok, weszła na podwórko. Krążyła po nim ostrożnie, zajrzała w zarośnięte brudem okna, zerknęła do obory. Było coś sarniego w jej ruchach i chętnie stałby tak godzinami, gapiąc się na nią, ale minął wygrzewającego się na masce Dopierałę i ruszył w stronę warzywnika. Dopiero kiedy odnalazł węższe miejsce i przeskoczył strumień, zdał sobie sprawę, co go zaintrygowało.

Pod barakowozem coś się ruszało. Odrapana buda stała w trawie zbyt wysokiej, by dostrzec jakieś szczegóły. Nawet brak kół, zastąpionych kamieniami, zauważył dopiero z bliska.

Lekki podmuch przyniósł nagle rozmytą zapachem ziół i strumienia woń rozkładu. Trochę typowej śmietnikowej kompozycji, ale dominował jeszcze mniej przyjemny odór wiejskiego czy biwakowego wychodka.

I rzeczywiście: za barakowozem, niemal przyklejona do jego ściany, sterczała z zielska krzywa sławojka ze zwisającymi smętnie drzwiami.

Przez chwilę przyglądał jej się z niedowierzaniem. Dom, choć chyba opuszczony, znajdował się w niezłym stanie i nie istniał żaden powód, by w jego sąsiedztwie stawiać tego typu obiekty. Przez Bieszczady przewalały się w sezonie rzesze turystów i bliżej oficjalnych szlaków można się było od biedy spodziewać takich harmonizujących z dzikim tłem ubikacji. No, ale to nie był szlak. Nie wytycza się ich przez środek czyjegoś pola. Nawet leżącego od lat odłogiem.

Resztek wątpliwości pozbawił go widok wyłażących spod barakowozu kur. Ptaki były przeraźliwie chude i uwiązane za nogi do podwozia.

Obszedł stadko i stanął przed nadgniłymi schodkami.

– Halo? Przepraszam…

Próbował trzy razy. Nic. Zyskał tyle, że dopatrzył się metalicznego błysku w uchu zrudziałej kłódki. Wyglądało na to, że nie tylko pod wóz, do kur, ale i do wozu ktoś czasem zagląda.

On też zajrzał. W środku było dość widno. Nie miał problemów z odnalezieniem tego najważniejszego.

Rozdział 14


Kolejka przy mapie – do tego doszło. Aż dwóch poruczników przebierało niecierpliwie nogami, czekając na dostęp do pudełka z tekturowymi żetonami. Co gorsza, zaczynało brakować i znaczników, i miejsca na niektórych fragmentach mapy. W najczarniejszych snach nie nawiedziła Zagrody wizja tak intensywnej wysypki, szpecącej kontur Polski.

– Jak z dubeltówki – przechwycił jego spojrzenie Grygorowski. Mijało południe, a oni musieli stwierdzić z goryczą, że nie są dużo mądrzejsi niż o świcie.

– To bez sensu – potrząsnął głową generał. – Dwanaście rozbitych ciężarówek między Szczecinem a Gdańskiem. Trzy na południe od Bydgoszczy. Sześć na Białostocczyźnie. Fałszywych alarmów nie liczę, bo to już cała Polska. Niech będzie, że przejechał się od granicy do granicy śladem ruskich tirów. Ale ta Rzeszowszczyzna…

– Daleko – zgodził się major. – I kierunek nie ten. Ale „p” w nazwie się zgadza. Podkarpacie. No i to jego strony.

Porównanie z dubeltówką nie było najszczęśliwsze. Znaczniki układały się daleko mniej regularnie i cała analogia sprowadzała się do tego, że było ich dużo. Któryś z młodszych oficerów odłożył właśnie słuchawkę, ruszył w stronę mapy.

– Gdzie? – Zagroda zdążył oduczyć się pytania „co?”.

– Między Przeworskiem a Jarosławiem, panie generale. Kierowca i wóz praktycznie nie ucierpieli. Ale droga też zablokowana. I podobno wybuch rozrzucił po okolicy jakieś mniejsze ładunki. Saperzy utknęli w korku, więc nic jeszcze nie wiadomo. Nikt nie próbował się do tego zbliżać; wstrzymali ruch i czekają.

– Równa trzydziestka – westchnął Grygorowski. – Miejmy nadzieję, że Drzymalski lubi okrągłe liczby i że to ostatnia. Ale te małe ładunki… Kasetowa broń domowej konstrukcji? Nigdy nie słyszałem… To trochę wyższy stopień wtajemniczenia.

– Nie powybuchały – zauważył generał. – Może za wysoki ten stopień jak na jego umiejętności.

– Oby. Gorzej, jeśli właśnie miały nie wybuchać. Niech pan pomyśli: ludzie nie zbliżą się do czegoś takiego. Jak się rozejdzie wieść, że byle gówno na jezdni może być małą miną… Pół kraju stanie.

Zagroda pokiwał w zadumie głową.

– Może tak byłoby lepiej – mruknął. – Kto wie…?

– Lepiej?

– To wojna, panie majorze. I chyba nadszedł czas, by politycy przyjęli to do wiadomości.


* * *

– Chyba znalazła. – Nadchodzący niespiesznie Dopierała wskazał łyżką do opon oddaloną o kilkadziesiąt metrów Izę. Od paru minut krążyła po okolicy, próbując wyszukać odpowiednie miejsce – jej telefon to łapał sygnał, to gubił.

Szczupła sylwetka najpierw zastygła, jakby zaskoczona, a potem zaczęła mimowolnie gestykulować wolnym ramieniem. Nie było pokrzykiwania do mikrofonu, co sugerowało, że po paru rykoszetach od okolicznych wzniesień docierająca do aparatu fala ma się nieźle.

– To co? – kapral uniósł łyżkę. – Prujem sejfa, szefie?

Mimo żartobliwej formy nie uśmiechał się. Zanim go posłano po narzędzia, też zajrzał przez szybkę w drzwiach.

– Nie wiem, naprawdę – westchnął Kiernacki. – Mam nadzieję, że ktoś to za nas załatwi.

Wymówił w złą godzinę. Dziewczyna gniewnym strzepnięciem wyłączyła telefon i ruszyła w ich stronę krokiem zdradzającym gwałtowne emocje.

– Nie mają odpowiedniej karetki! – rzuciła pełnym gniewu głosem, nim pokonała pół drogi do barakowozu. – A zwykła, bez napędu na cztery koła, ich zdaniem nie dojedzie! Palanty!

– Nie przyjadą? – upewnił się Kiernacki.

– Też masz problemy z polszczyzną? – Uniósł szybko dłonie w obronno-kapitulacyjnym geście. – Na co się gapisz, Dopierała? Miałeś rozwalić kłódkę.

Dopierała ruszył odruchowo ku schodkom, ale utknął już na pierwszym stopniu.

– Na upartego to będzie włamanie. Jest dom, kłódka… – powiedział lekko zatroskanym tonem.

– Tę budę nazywasz domem?

– Nie żyjemy w PRL-u – zauważył Kiernacki. – Żaden urzędas nie ma prawa narzucać wolnemu obywatelowi, jak ma wyglądać dom.

Pociemniała na twarzy. Kiernacki zasznurował usta, a kapral czym prędzej pokonał schody i zaczął manipulować przy skoblu.

Potrzebował paru sekund: drewno było słabe, przeżarte wilgocią. Schował łyżkę za pas i cofnął się, dając do zrozumienia, że uważa swój udział za zakończony. Dziewczyna zawahała się, ponieważ jednak nikt inny nie kwapił się z dawaniem dobrego przykładu, ominęła go i wkroczyła do barakowozu.

Pierwsze, co odczuł idący za nią Kiernacki, to chłód. Zaskakująco intensywny w wystawionym na działanie słońca drewniano-metalowym pudle. Inna sprawa, że dzień był raczej pogodny niż ciepły, a tu panowała wilgoć, jak w porządnym, średniowiecznym lochu.

Biorąc to pod uwagę, wóz właściwie nie śmierdział. Czuć było lekką woń stęchlizny i brakowało świeżego powietrza – nic poza tym. Podłoga, choć nadgniła i łuszcząca się, była czysta, podobnie jak szyby. Mały stół przykrywał arkusz porządnie wytartej ceraty, woda w miednicy wyglądała na przyniesioną niedawno ze strumienia, naczynia w kuchennym kącie lśniły.

Wszystko to nie miało jednak znaczenia. Wnętrze, którego umeblowanie składało się z beczki-pieca, koślawego stołu, szafki kuchennego pochodzenia i paru krzeseł, wypełnione było w zbyt małym stopniu i pierwsze spojrzenie nieuchronnie zatrzymywało się na dużym, małżeńskim łóżku.

Okryte kołdrą, leżało w nim coś, co nie należało ani do świata żywych, ani do krainy zmarłych – nieodparcie kojarzyło się z obrazem drutu kolczastego, pasiaków i zwałów nagich, wychudzonych ciał, spychanych buldożerem do zbiorowej mogiły. Mężczyzna, a może chłopak, był już tylko szkieletem obciągniętym papierowo bladą skórą, gotową lada moment rozedrzeć się pod naporem wyostrzonych chorobą kości. Grdyka stercząca z cienkiej niczym u gęsi szyi sprawiała wrażenie obcego ciała, przemocą wepchniętego w gardło – podobnie jak gałki oczne, osłonięte sinymi powiekami, nienaturalnie wielkie w nieckach oczodołów. Najkoszmarniejsze wrażenie robiła jednak skroń mężczyzny.

Rekrucka fryzura nie kryła niczego. Nawet dyletant bez trudu dopatrzyłby się wyraźnej deformacji chroniących mózg kości. Zmiażdżoną na sporym obszarze czaszkę naprawiono, a ubytek skóry zrekompensowano, naszywając wielką łatę wyciętą chyba z potylicy, ale niezależnie od jakości wykonanej przez chirurgów pracy, efekt był upiorny. W głowie pozostało wyraźne zagłębienie, a porastające przeszczep włosy układały się w zupełnie inną niż pozostałe stronę i sięgały o wiele za daleko w dół, tworząc odrażający, kwadratowy bokobród.

Kiernacki pomyślał, że nigdy nie widział równie brzydkiego człowieka. Nieszczęśnikowi poza kawałkiem głowy brakowało także większości zębów. Czerń w szczelinie lekko rozchylonych ust, policzki zapadnięte daleko w głąb jamy ustnej…

– Mój Boże… – Iza z niedowierzaniem kręciła głową. – On przecież umiera. Te gnojki z pogotowia nie mają prawa…

Kiernacki spojrzał wzdłuż plastikowej rurki, której jeden koniec ginął w nosie leżącego.

– Obawiam się, że mają.

– Nie masz oczu?!

– Sęk w tym, że właśnie mam – powiedział cicho. Schylił się, ostrożnie wyciągnął zza łóżka swobodny koniec rurki. – To nie tlen, tylko sonda. Tędy go karmią.

– No i? – rzuciła wyzywająco, wyjmując telefon.

– To znaczy, że służba zdrowia Najjaśniejszej Rzeczypospolitej zrobiła dla tego biedaka, co mogła i teraz nie ma zamiaru kiwnąć palcem. Może gdyby zaczął się dusić, ktoś by przyjechał. Ale teraz nie ma powodu, by wzywać karetkę. To warzywo. Nikt nie będzie jeździł do takiego po bezdrożach. Z tej prostej przyczyny, że warzywa nie mają zwyczaju płacić. A bez forsy, jak wiadomo, nie ma leczenia.

– Wiesz co? Odwal się od Rzeczypospolitej.

Niemal wybiegła z wozu. Potem od razu zwolniła i choć powlokła się do miejsca, skąd udało jej się zadzwonić, widać było, że było w tym więcej gniewu niż nadziei.


* * *

– Trochę późno się o tym dowiaduję – rzucił cierpko premier. Nie wyglądał dobrze i Ziętarski pogratulował sobie podjętej na własną rękę interwencji. Spławił dziennikarzy szybciej, niż zakładał program konferencji. Szef rządu promieniował co prawda spokojnym, umiarkowanym optymizmem, ale dla znających go było jasne, że utrzymuje się w roli głównie dzięki aktorskim talentom.

– Pewnie dlatego, że Woskowicz tam był.

– W tym pociągu?

Ziętarski usiadł, nie pytając o pozwolenie i nie czekając, aż zrobi to premier. Byli po imieniu, znali się od lat

– Właściwie dowodził akcją. Oczywiście teraz, kiedy zginął Bogu ducha winny cywil, nie przyzna się do tego. Myślę, że wolał odłożyć nowinę na lepsze czasy. To znaczy: na gorsze. – Bauer posłał mu pytające spojrzenie. – Wyczuł pismo nosem. Wiedział, że kiedy trupy zaczną się liczyć w dziesiątkach i ludzi ogarnie obsesja Drzymalskiego, nikt nie będzie sobie zawracał głowy jakimś zastrzelonym przez pomyłkę pasażerem. No i chyba się doczekał.

– Jest aż tak źle? – premier odkręcił butelkę i napełnił sokiem stojącą obok szklankę.

– Raporty nadal spływają, ale już teraz wiemy, że cała północna Polska jest sparaliżowana. Kiedy radio podało, że na wszystkich ważniejszych drogach wylatują w powietrze co cięższe wozy, kierowcy zaczęli się po prostu zatrzymywać. Parę ciężarówek w ogóle porzucono. Najgorsi są kierowcy osobówek – stają i już. Jeden ostrożny potrafi zablokować całą szosę. Policja skarży się, że sporo gówniarzy celowo bawi się z nią tak w ciuciubabkę. Nie mogą ich karać, bo przecież trudno zmuszać kogoś do jazdy po drodze, która może być zaminowana. W dodatku ciężko dostać się do miejsc, gdzie zaczynają się korki. No i na koniec, chociaż tego w raportach nie wyczytasz wprost, policja boi się interweniować. Ta masakra pod Ostródą dała im do myślenia.

Bauer sączył pomarańczowy napój, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.

– Wszystkie województwa z Pomorzem w nazwie, Podlasie i Podkarpackie, tak? – Ziętarski skinął głową. – A co z resztą kraju?

– W Wielkopolsce też stoi na parkingach mnóstwo tirów, zwłaszcza zagranicznych. Cudzoziemcy nie orientują się w naszych województwach, więc na wszelki wypadek się zatrzymują. Z MSZ-u telefonowali, że wpłynęły pierwsze skargi i wnioski o odszkodowania. Ta zabawa drogo nas będzie kosztowała.

– Miliony – zgodził się premier. – Większość na szczęście nie obciąży bezpośrednio budżetu. Stojący tir to strata właściciela. Ale gospodarka jako taka już dostała po kieszeni na wiele milionów. Nie licząc mostów.

– Aż tyle?

– Aż? – Bauer uśmiechnął się ponuro. – Jeden z tankowców był ubezpieczony u nas, w PZU. Na osiemdziesiąt milionów dolarów. Zatoka Gdańska stała się ekologiczną pustynią, jej oczyszczanie to następne miliony. Trzeba będzie płacić odszkodowanie państwom nadbałtyckim, a przynajmniej Rosji, bo do nich wyciek dotrze na pewno. Jeśli Unia skorzysta z pretekstu i uzna nasze ryby za skażone, połowę rybaków trzeba będzie wziąć na zasiłki. Port niby się nie palii, ale postoi bezczynnie ze dwa tygodnie. Paliwa zdrożały, więc na akcyzie zarobimy więcej, ale za to Rosjanie podniosą ceny. Już przebąkują, ale czekają na następny wybuch rurociągu. Zachód nie otrzymuje gazu i nas o to skarży. Próbuję załatwić z kanclerzem i premierem Francji, by odłączali od kurka mieszkania, nie fabryki, ale nawet jeśli pójdą nam na rękę, parę pozwów mamy jak w banku. I tak dalej, i tak dalej. Większości tych spraw nie wzięto jeszcze pod uwagę, ale w którymś momencie liczby wypłyną i opozycja zdrowo nam nimi przyłoży. – Odstawił pustą szklankę. – Szlag mnie trafia, jak pomyślę, że to wszystko przez jednego człowieka.

– Nikt nie mógł przewidzieć – powiedział z naciskiem Ziętarski. – Nie da się przewidzieć posunięć szaleńca.

Bauer jeszcze przez chwilę patrzył w szklankę. Potem, nagle, zajrzał rozmówcy prosto w oczy.

– Słuchaj, kiedy właściwie dotarło do nas to jego idiotyczne ultimatum? – Ziętarski przełknął ślinę. – Dziennikarze w końcu o to zapytają.

– Przecież wiesz – Ziętarski mówił troszeczkę zbyt wolno. – Zadzwonił do mnie w piątek, tydzień temu. Potem była sobota i Iłża, a wczoraj dostaliśmy list, ten zapowiedziany w środę w Trójce. Cała Polska słyszała, że go dostaniemy.

– Nie o to pytam. Cała Polska słyszała też, że w styczniu premier dostał inny list. Ten wczorajszy mówi, co mamy zrobić, by zakończyć wojnę. Tamten, jeśli dobrze zrozumiałem, miał informować, pod jakimi warunkami Drzymalski jej w ogóle nie rozpocznie. Przyznasz, że jest różnica. Problem w tym, że nie dostałem takiego listu. Zapamiętałbym.

– Pewnie – burknął Ziętarski. – Tylko co z tego? Nie wmawiaj mi, że podjęlibyśmy negocjacje z tym czubkiem.

– Nikt by z nim nie rozmawiał – zgodził się premier. – Ale opozycja nigdy w życiu tego nie przyzna. Będą na okrągło powtarzać, że rząd popełnił błąd, czego efektem są milionowe straty i śmierć stu czterdziestu osób.

– Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi.

– Platforma zbiera podpisy, chcą powołać nadzwyczajną komisję do zbadania sprawy Drzymalskiego. Założę się, że zaczną od tego styczniowego listu. Ja wiem, że nie miał znaczenia, ty wiesz i każdy z panów opozycjonistów także, ale to polityka, tu nie ma miejsca na logiczne myślenie. Będą się czepiać, wykorzystując najbardziej idiotyczne preteksty. Już teraz poseł Wiecheć grzmi, że na Poniatowskim mogło zginąć dużo mniej ludzi, gdyby eseldowski prezydent stolicy nie zignorował jego ostrzeżeń i dokonał remontu.

– A ostrzegał? – zdziwił się Ziętarski. – Kiedy?

– Jesienią. Co z ciebie za warszawiak? Nie pamiętasz? Jakaś nieszczęśliwie zakochana piętnastoletnia kretynka rzuciła się do Wisły, a opozycyjni radni podnieśli szum, że to niby z powodu za niskich balustrad. Wiecheć faktycznie gardłował wtedy dużo w lokalnych stacjach, ale jak się to ma do bomb wybuchających na moście, to tylko jego katolicki umysł jest w stanie pojąć. – Bauer zaczął masować kark, krzywiąc się boleśnie. – Wiesz, czasem mam tego dość.

Ziętarski uśmiechnął się blado.

– Podaj się do dymisji.

– Aha. I jeszcze złóż mandat poselski. A wtedy poseł Wiecheć pogna do prokuratury i oskarży o współudział w stukrotnym zabójstwie. Ostatecznie to ja nie dałem pieniędzy na mosty. Nie, stary. Pociągniemy dalej ten śmieszny wózek. Bo jak dopuścimy do dyszla Wiechciów, to się naród na śmierć ze śmiechu zapłacze.


* * *

– Budzik. – Szef pirotechników wskazał zdjęcie zdeformowanej bryłki, wkomponowane w wyświetlony na ekranie szkic. – Dalej rura stalowa w roli lufy. Denka stosuje albo betonowe, albo z blachy, przyspawane. Przybitka z czegoś…

– Krótko, panie majorze – przerwał mu Woskowicz. – To nie fabryczna robota?

– Żartuje pan… Takiej prowizory w życiu nie widziałem. Pijany kowal zrobiłby ładniejszą minę.

– A zapalnik? Jak go pan ocenia?

– Zapalniki – poprawił pirotechnik. – Nie wszędzie znajdujemy zegary. Sam nie wiem dlaczego, bo ten obwód – zatoczył kursorem myszy po monitorze – jest tani jak barszcz i wystarczająco skuteczny. Może facet lubi eksperymenty. Przed chwilą chłopcy znaleźli resztki instalacji uruchamianej na ciężarek. Nie uwierzy pan: papierowy knot zamiast zegara czy fiolki z kwasem. Wisiało toto, wisiało, a jak papier dobrze zwilgotniał, ciężarek go zerwał i uaktywnił zapalnik naciskowy.

– Sprytne – przyznał chłodno Woskowicz. – Tylko po co takie skomplikowane? Nie wystarczy ten naciskowy?

– Pewnie. Ale jeśli się chce być całkiem gdzie indziej, kiedy to cholerstwo zadziała, trzeba jakoś odwlec aktywację miny. No i efekt psychologiczny… Niech pan pomyśli: przejeżdża tysiąc wozów, wydaje się, że droga jest okej, a tu nagle trach! Nie znasz dnia ni godziny. Nawiasem mówiąc, ten Drzymalski też nie zna. Taki knot może wytrzymać i godzinę, a może tydzień. Kwestia pogody.

– Nieobliczalna mina? – upewnił się Woskowicz. – Czyli to gadanie o zagrożeniu wyłącznie dla ciężarówek można włożyć między bajki?

– No nie… Aktywator jest do dupy, ale same zapalniki jak dotąd działają idealnie. Żaden lżejszy pojazd…

– Prowizorka – powiedział Woskowicz z naciskiem. – Przy tym pozostańmy. Chcę przeczytać w raporcie, że to gówno zabija wszystkich jak leci, rozumiemy się? Ciężarówka, babcia na rowerze, dzieci idące do szkoły – każdy może w każdej chwili wylecieć w powietrze. Tyle i tylko tyle powinno trafić do mediów.

– Ale… – major zawahał się, uznał jednak, że musi dokończyć. – Nie możemy wypisywać takich rzeczy i rozsyłać do grup w terenie. Jak się rozejdzie fama, że to coś w rodzaju min przeciwpiechotnych, to w ogóle… Będą się pieścić z każdą starą puszką, kawałkiem sznurka… Przez miesiąc nie sprawdzimy wszystkich…

– Żeby wszystko było jasne, panie majorze – przerwał mu Woskowicz. – Mamy osiemnastu zabitych kierowców ciężarówek i drugie tyle ludzi, którzy się z nimi zderzyli. Nie licząc rannych. Jak pan myśli, co gotów jest zrobić rząd, by przerwać tę masakrę? Powiem panu: cholernie dużo. Chciałby pan więcej zarabiać? To niech pan dołoży swoją cegiełkę i postara się, by ten skurwiel wpadł nam w ręce możliwie szybko. Nie ma lepszej recepty na podwyżki w resorcie.

– Nie rozumiem…

– Ludzie muszą nam pomagać. Nie kierowcy ciężarówek – wszyscy. A nic tak nie mobilizuje, jak strach o własną skórę. Będzie więcej telefonów z informacjami o Drzymalskim, szybciej go dopadniemy i obaj prędzej się doczekamy większej podwyżki. Teraz pan rozumie?

Major milczał przez chwilę.

– To kilkakrotnie wydłuży odblokowanie dróg – powiedział w końcu cicho. – A cztery miny udało nam się znaleźć, nim ktoś na nie wpadł. Sporo ludzi mimo wszystko jeździ, więc jeśli będziemy się grzebać, parę osób zginie bez potrzeby.

– Tak – przyznał po prostu Woskowicz. – To ta gorsza strona medalu. Jest też lepsza. Po pierwsze, być może uratuje pan któregoś z kolegów. Po drugie, przyspieszy pan schwytanie Drzymalskiego. Z min, które podłożył, faktycznie więcej wybuchnie, ale za to nie zdąży podłożyć wielu innych. Tak trzeba liczyć. No i, po trzecie, zyska pan wdzięczność przełożonych – uśmiechnął się żartobliwie. – W dobie redukcji to ważne.

Major dosłużył się swego stopnia w wojsku. Już raz go zredukowali; niewiele brakowało, by dorabiał teraz do wczesnej emerytury stróżowaniem na jakimś parkingu.

– Rozumiem – mruknął.

– No i dobrze – Woskowicz ruszył ku drzwiom, ale obrócił się w połowie drugi. – A, jeszcze jedno. Jeśli natraficie na choćby jedną śrubkę podpisaną cyrylicą, cokolwiek, co ma związek ze Wschodem… – znacząco spojrzał rozmówcy w oczy. – To na razie.


* * *

Siedziała nad brzegiem strumienia, na tyle daleko od barakowozu czy samochodu, by móc z czystym sumieniem pozbyć się swetra i podciągnąć spódniczkę, wystawiając uda na słońce. Trawa była bujna, więc Kiernacki odnotował to ostatnie, dopiero gdy jego cień sięgnął jej bosych stóp, a ona sama obróciła szybko twarz, zastygając w pozie zaskoczonego zwierzęcia.

– Przepraszam – zatrzymał się gwałtownie. – Ta twoja sprytna walizka zaczęła piszczeć. – Nie poruszyła się, więc nieco teatralnym ruchem obrócił głowę w bok, osłonił dłonią oczy i ruszył w jej kierunku. – Nic nie widzę. Kładę to i już mnie nie ma.

– Zawsze taki byłeś, czy to przez to obcowanie z małolatami?

– Co masz na myśli? – uśmiechnął się, stawiając laptopa.

– Ten luzacko-ironiczny styl. A myślałeś, że co?

W jej głosie nie wyczuł agresji. Dyspozytorka z Ustrzyk zgodziła się w końcu przysłać karetkę, a półgodzinna izolacja najwyraźniej pani porucznik posłużyła.

– Bo ja wiem? Może poglądy? Kto by nadążył za kobiecym umysłem.

– O to mi właśnie chodzi. Po czterdziestce, a chwilami zachowujesz się jak ci twoi siatkarze. – Odczekała chwilę. – Wiesz, że Woskowicz oskarżył cię o torturowanie Niżyckiego? I to przed Bauerem?

– Niżycki to ten z połamanym nosem? – Mruknęła twierdząco. – A Bauer to ten premier?

Tym razem ją rozśmieszył. Chciał tego, ale zaskoczyła go łatwość, z jaką mu to przyszło. Pomyślał, że ma czterdzieści lat – z hakiem – i być może odbiera to całkiem nie tak, jak dzisiejsza młodzież. Nawet ta trochę starsza.

Usiadł obok niej. Przyglądała mu się, mrużąc oczy.

– Poglądy – powiedziała powoli. – Naprawdę myślisz, że twoi uczniowie mają poglądy zbliżone do twoich? I jak widzą coś takiego – wskazała barakowóz – to zaczynają mówić, że Rzeczpospolita jest do dupy?

– Kontynuujemy kłótnię? – Starał się, by wypadło to żartobliwie albo konkretnie, ale ten brak zdecydowania sprawił, że wypadło smutno. Zrobiło mu się głupio.

– Nie zamierzam się kłócić – powiedziała trochę za miękko. Czyli stało się: nie przeoczyła wpadki. Cóż, zawodowiec.

Milczeli jakiś czas. Kiernacki wyciągnął się wygodniej.

– Mogę spytać o coś, o co się kobiet nie pyta? – Widział ją kątem oka, ale to wystarczyło, by odnotować i wahanie, i pozbawiony entuzjazmu ruch głowy. – O wiek?

– Rocznik siedemdziesiąt pięć – mruknęła. – Bo co?

– Piękny rocznik – uśmiechnął się. – Sam środek epoki Gierka. Już było lepiej, a jeszcze nie zaczynało być gorzej. Pamiętam, że pierwszy raz się wtedy wstawiłem. Piwem, na wycieczce z ogólniaka. Nie uwierzysz, ale na klasowego rozrabiakę, który wieczorem zszedł do baru i tak po prostu zamówił piwo, patrzyliśmy jak na… no, mieszankę bohatera z szaleńcem. Dziś tacy smarkacze handlują narkotykami i nikogo to nie dziwi.

– Was wychowywali przedwojenni Polacy. Nas już dzieci Polski Ludowej. Tego pewnie nie bierzesz pod uwagę.

– Wychowanie nie ma nic do rzeczy. Liczy się system. Ci handlarze narkotyków jak jeden mąż chodzą na religię. Ja nie chodziłem, a koki od cukru nie odróżnię. Czy z tego wynika, że wychowywanie dzieci w duchu chrześcijańskim jest źródłem szerzenia się narkomanii?

– Mieliśmy się nie kłócić – przypomniała nieco sennym, pewnie nie całkiem szczerym głosem. – Jest tak fajnie… Nie psuj, dobrze?

– Przepraszam. Za to pytanie o wiek też. Chciałem tylko powiedzieć, że jak przyszło co do czego, miałaś czternaście lat. Nie ty zaprowadziłaś kapitalizm w Polsce. I nie ciebie o to obwiniam.

– Dzięki. Ale możesz. Rozklejałam plakaty w 1989. Komuny nie obaliłam, fakt, ale przynajmniej popychałam we właściwą stronę.

– Dalej tak uważasz?

– Musimy mówić o polityce? Już nie pamiętam, kiedy byłam na plaży. Opalenizna dobrze mi robi na cerę.

Jej skóra była zbyt rozgrzana, by dało się coś powiedzieć na temat koloru policzków czy nosa.

– Nic nas nie łączy poza wspólnie prowadzoną wojną – mruknął. – A wojny są z definicji polityczne.

– Ale żołnierze już niekoniecznie. Mięso armatnie nie musi się głowić, kto ma więcej racji. – Zamilkła. Myślała chwilę, marszcząc czoło. – Męczy cię moje towarzystwo? To chciałeś powiedzieć?

– Bywasz uciążliwa – uśmiechnął się. – Wiercisz się przez sen.

– To najpaskudniejsza z moich opinii służbowych. Nie bądź świnią, nie pisz tego w raporcie.

– Raporty piszą dowódcy. A w naszym plutonie psychologiczno-motywacyjnym ty rządzisz.

– Nie traktujesz mnie jak podwładny. I trudno się dziwić. Zalewałeś pałę piwem, jak mnie owijali pierwszą pieluchą.

– To nie to. Nie kwestia wieku. Jesteś całkiem dorosła.

– Aha. Żeby nie powiedzieć – stara.

– Stare baby nie biegają boso po łące.

W którymś momencie wziął z niej przykład, legł na wznak, zamykając oczy. Szumiała woda i stary las. Było ciepło. Pewnie dlatego to powiedział. W woni traw, zapachu ciepłej ziemi i promieniach wiosennego słońca autocenzura rozpływa się trochę zbyt łatwo.

– Nie biegam. – W jej głosie, równie sennym i rozleniwionym, nie słychać było żadnej nutki świadczącej o tym, by choć odrobinę nią wstrząsnął. – Myłam nogi po tych błotnych zapasach z samochodem.

– Ciekawe, co by na to powiedział twój mąż.

Chyba zastanowiło ją to. Milczała parę sekund.

– Powiedziałby: „Rajstopy za dychę podarłaś, głupia ruro?! Giczoły opalasz, zamiast obiadu pilnować?! No, stara, szykuj puder na sińce”.

Kiernacki nie wiedział, co bardziej nim wstrząsnęło: słowa czy niedbały, żartobliwy ton.

– Bije cię? – zapytał z niedowierzaniem.

– Co? – powiedziała to jak ktoś nagle wyrwany z zadumy. – Nie, no coś ty…

– Te siniaki to jego robota?

Szelest. Uchylił powieki i stwierdził, że uniosła się na łokciu.

– Jakie siniaki? O czym ty mówisz?

– Nie udawaj – usiadł. – Wyglądasz, jakby cała kompania dawała ci karczycho.

– Bez przesady – mruknęła. – Uderzyłam się, to wszystko. Nikt mnie nie bije, jeśli to starasz się powiedzieć.

– Ja się staram?

– Tak, i to jest wkurzające. – Chyba naprawdę było, bo usiadła. – Nie pomyślałeś, że to obraźliwe? Faceta nie spytasz, czy go biją. Dlaczego myślisz, że po kobiecie takie niby życzliwe zainteresowanie spływa jak woda? Bo z definicji służymy do bicia?

– Słońce ci na mózg padło? Zacznij nosić ten berecik, jak ci go armia zafundowała… Słowem nie wspomniałem o jakichś tam kobietach!

– Berecik? Masz coś do mojego beretu? – niebieskie oczy błysnęły. – Może orzeł ci nie pasuje? Bo z koroną?

– Wiesz co? Jesteś jak rasowy czekista. Im też się wszystko z jednym kojarzyło.

– Ja czekista? Ja? I kto to mówi? – roześmiała się scenicznym śmiechem trzeciorzędnej aktorki. – Czerwony dowódca ze skota! Berety mu się nie podobają!

– Ale czerwony dowódca wystawiał z tego skota głowę w polskiej rogatywce, nie jakimś dżemojadzkim berecie.

– Jaki patriota, patrzcie państwo! Polacy to po drugiej stronie stali! Może i w beretach, takich robociarskich, z antenkami, ale przynajmniej myślący po polsku, a nie cyrylicą!

– I rzucający butelkami po bratniej pepsi-coli, co? Gówniara jesteś i tyle!

Oboje równocześnie zaczęli zrywać się na nogi, ale dziewczyna, wciąż klęcząc, znieruchomiała nagle.

Nie rozumiał, co ją zatrzymało. Oboje byli jednakowo rozzłoszczeni. Klęczała ze zwieszoną głową, a światło z bezduszną obojętnością wyławiało wszelkie możliwe odcienie fioletu i żółci z rozległej plamy na jej szczupłym karku. Ciasno opasała pierś skrzyżowanymi ramionami i nagle zrobiła się mała, drobna i przede wszystkim nieszczęśliwa.

Stojący bezradnie Kiernacki nie potrafił przełamać oporu i zrobić czegokolwiek. Może dlatego prawie ucieszył go widok wytaczającej się zza drzew karetki.

Rozdział 15


Biała furgonetka – powtórzył Grzesiek. – Jak Boga kocham, tato! Jak ta w telewizji! I w krzakach stoi.

Zygmunt Łasik zerknął z ukosa na szesnastoletniego syna i spokojnie ułożył mokry konar na omszałym ze starości pieńku. Obejrzał go krytycznie, po czym jednym potężnym ciosem siekiery rozrąbał dokładnie w upatrzonym miejscu.

– Dziadek lepszy nie był – uśmiechnął się ponuro. – Tu byś patrzył, a nie na jakieś wozy w lesie. Jakby dziadek się w tajdze za krajzegą oglądał… Taki z ciebie kulturysta, a matce paru gałęzi naciąć nie umiesz.

– Kasa by się może trafiła – upierał się Grzesiek. – Jak to samochód tego psychicznego, to warto skoczyć na posterunek. Nic nie mówili o nagrodzie? Radia słuchałeś…

– Nagrodzie? – Łasik powoli opuścił siekierę. – Ty poważnie pytasz?

– A bo co? – zapytał ostrożnie.

– Już nie pamiętasz, jak ci brata na blokadzie wypałowali? Tydzień krwią sikał, a jak przestał, to jeszcze kolegium… Takim chcesz w polowaniu na człowieka pomagać?

– Ale to za Buzka było, a teraz lewica rządzi – zauważył przytomnie Grzesiek. – Sam na nich głosowałeś.

– Bo lepiej, jak mały złodziej rządzi, a nie wielki. Ale jak na policję pójdziesz, to tak ci dupę skroję… Może i ojca wydasz, że drewno z lasu bierze? Albo wujka Józka, bo dzika zadźgał? Czy tych, co bimber pędzą? Leć, donoś. Jak wieś z głodu zdechnie, to ci z Warszawy dyplom przyślą, bo im gąb do karmienia ubędzie. Tysiąc lat gnojków żywiliśmy, jak trzeba było na wojnę iść, też chłop szedł, a teraz darmozjadów i dziadów z nas porobili. Że niby państwo w kryzys wpędzamy; tylko do nas dopłaca i dopłaca.

– Ja przecież nie o bimbrze – jęknął chłopak. – Ten facet ludzi morduje. Już stu pięćdziesięciu ma na liczniku. I nie żadnych polityków czy biznesmenów, ale zwyczajnych. A jak ja na kierowcę tira pójdę, też będziesz bronił pomyleńca, co mnie w powietrze wysadzi?

– Nie pójdziesz, bo nas na prawo jazdy nie stać. – Zygmunt zaczął nagle przemawiać spokojniejszym, za to bardziej gorzkim głosem. – A po drugie to może i będę, kto wie. Te ciężarówki nie tylko kolej rozłożyły. Wwożą skażone mięso, pomidory szczynami pędzone, jakieś gówno europejskie… A polski rolnik nie ma gdzie porządnej żywności sprzedać. To może i dobrze, że ten cały Drzymalski się za nie wziął. Jakby się za mosty na Odrze, nie Wiśle brał, bym mu jeszcze pomógł.

– Żartujesz…

– Nie, Grzesiek. Żartować to można było z Jaruzela, nawet z Gomułki. Ale dzisiaj ludziom nie do śmiechu. Ja tam jakoś do emerytury dociągnę i z głodu nie zdechnę. Ale czy tobie się uda, to nie wiem. Za komuny wiedziałem. Teraz nie. Telewizja była czarno-biała, w sklepie kolejki, ale głodny nikt nie chodził i na dworcu nie mieszkał.

Grzesiek chciał podyskutować, ale u sąsiadów ktoś zabrzęczał wiadrami. Gdyby to Gośka… Wyszedłby na ostatniego palanta, powtarzając po facetach z telewizora te kawałki o szansach na przyszłość, pomocy unijnej i bankructwie poprzedniego systemu.

Wzruszył ramionami i poszedł pogapić się na teleturniej.

– Tylko mi na policję nie zadzwoń – dobiegł go jeszcze podszyty kpiną okrzyk ojca. Na ganek wyszła z wiadrem matka Gośki, a on poczuł głęboką ulgę, bo choć sąsiedzi, jak to na wsi, od dawna wiedzieli, że Łasikom telefon odłączyli przed świętami, zawsze to przykro, kiedy najładniejsza we wsi dziewczyna przypomina sobie o takich rzeczach.

Pół godziny później zaczęły się „Wiadomości” i Jola Pieńkowska jako pierwszą podała informację o nagrodzie za Drzymalskiego. Minister spraw wewnętrznych dawał sto, a grupa firm związanych z transportem i energetyką trzysta tysięcy. Siedzieli już wtedy całą rodziną nad połówką czerstwego chleba z przeceny i kapuśniakiem, w którym tu i ówdzie pływał skwarek. Ojciec też był i też słyszał. Ale nie uniósł głowy znad talerza i o nic nie zapytał, kiedy Grzesiek odłożył łyżkę i wstał od stołu.


* * *

Nie wiesz, co pije do kolacji? – Dopierała popatrzył pytająco znad gazety. Kiernacki zawahał się i dorzucił: – Iskra.

Oczy kaprala zwęziły się na sekundę.

– To przez tę głupią odzywkę u Wesołowskich? – mruknął, siadając i próbując nie zderzyć się kolanami ze współlokatorem. Pokój miał gabaryty namiotu: tylko na taki było ich stać. Kiernacki pocieszał się myślą, że Izę właścicielka pensjonatu upchnęła w czymś do złudzenia przypominającym przebudowany schowek na szczotki.

– Tylko trochę. Pierwszy raz wyrwało się Zagrodzie. Ale nie w tym rzecz. Straszny z ciebie olewacz jak na zwykłego kaprala, a ona… U Wesołowskich miała pecha i nie zdążyła nikogo zabić, ale widziałem, jak się rusza.

– To zgrabna babka – uśmiechnął się lekko Dopierała.

– Wiesz, o czym mówię. Przeciętna pani psycholog może ładnie nosić mundur, ale jak jej każesz wyciągnąć glauberyta z torby, to wyjmie lufą do siebie, powie „ojejku” i szybko położy na ziemi, żeby rąk smarem nie pobrudzić. A ona już w locie mierzyła we właściwe miejsce.

– Kazał jej pan przełazić z bronią przez ten płot? – uśmiech znikł.

– W ogóle jej nie chciałem… O co chodzi z tym płotem?

– O nic – uciął Dopierała. – Coś pan mówił o kolacji.

– Moglibyśmy kupić parę piw.

– Lepiej nie – mruknął kapral po chwili wahania. – Ona… to znaczy pani porucznik, zasadniczo nie pije. Tak się składa, że wiem.


* * *

– WAT uporał się w końcu z ekspertyzą tych granatów moździerzowych – westchnął szef Kancelarii, przesuwając tacę. Bauer wyjął z szuflady na akta napoczętą butelkę whisky, nalał do szklanek. – Twój dom rozwaliły nasze, polskie pociski.

– Aha – mruknął premier. – To jest ta dobra wiadomość? Fakt, miło widzieć, że zbrojeniówka wciąż potrafi zrobić coś dobrego. Jak będę za granicą, spróbuję wypromować te granaty. Kupujcie, mili ciemnoskórzy partnerzy, są świetne, sam przetestowałem.

– Nie wiem, czy dobra. Sęk w tym, że to nas nie zbliża do źródeł zaopatrzenia Drzymalskiego. Oficjalnie w Polsce nie zginął ani jeden taki pocisk. W dodatku moździerzy kalibru 60 prawie się nie używa. Brak pieniędzy na przezbrojenie, więc i obrót amunicją mizerny. Armia strzela, owszem, ale z 82-milimetrowych zabytków.

Загрузка...