Żadna kobieta, żaden mężczyzna, żadne dziecko nigdy nie byli w bliskiej zażyłości z moim ojcem. Jeżeli można mówić o niewymuszonym koleżeństwie Padyszacha Imperatora z kimkolwiek, najbliższy tego był stosunek okazywany mu przez hrabiego Hasimira Fenringa, towarzysza z dzieciństwa. Miarę przyjaźni hrabiego Fenringa można przedstawić najpierw na przykładzie pozytywnym: rozwiał on podejrzenia Landsraadu po Aferze Arrakis. Kosztowało to ponad miliard solaris łapówek w przyprawie, jak twierdziła moja matka, a były teżłapówki w innej postaci: niewolnice, zaszczyty królewskie, tytuły szlacheckie. Drugie główne świadectwo przyjaźni hrabiego Fenringa jest negatywne. Odmówił on zabicia człowieka, pomimo tego,że leżało to w granicach jego możliwości, i że tak mu rozkazał mój ojciec.
Opowiem o tym za chwilę.
Baron Vladimir Harkonnen gnał jak burza przez korytarz ze swoich prywatnych komnat, przelatując przez łaty przedwieczornego słonecznego blasku padającego z okien pod sufitem. Kiwał się i podrygiwał w swych dryfach gwałtownymi ruchami. Przemknął przez prywatną kuchnię, przez bibliotekę, przez niewielki salon przyjęć i wpadł do izby służbowej, gdzie zapanował już wieczorny luz. Kapitan gwardii Iakin Nefud siedział na piętach na tapczanie pod przeciwległą ścianą komnaty, z drętwym otępieniem wywołanym semutą na płaskiej twarzy, pośród niesamowitego kwilenia semuckiej muzyki. Świta kapitana przysiadła opodal gotowa na jego skinienie.
— Nefud! — ryknął baron.
Ludzie pozbierali się na nogi. Nefud wstał, na jego obliczu malował się spokój, lecz nalot bladości świadczył o przerażeniu. Semucka muzyka urwała się.
— Mój panie baronie — powiedział. Tylko narkotyk powstrzymywał drżenie w jego głosie. Baron obrzucił spojrzeniem otaczające go twarze, dostrzegając na nich wyraz obłąkańczego spokoju. Powróciwszy spojrzeniem do Nefuda odezwał się jedwabistym tonem:
— Od jak dawna jesteś u mnie kapitanem gwardii, Nefud?
Nefud przełknął.
— Od czasu Arrakis, mój panie. Prawie dwa lata.
— I czy zawsze uprzedzałeś niebezpieczeństwo zagrażające mej osobie?
— Takie było moje jedyne życzenie, mój pilnie.
— Więc gdzie jest Feyd-Rautha? — ryknął baron.
Nefud skurczył się.
— Mój panie?
— Nie uważasz Feyda-Rauthy za niebezpieczeństwo zagrażające mej osobie? — Głos barona był znów jedwabisty. Nefud zwilżył językiem wargi. Nieco otępienia znikło z jego oczu.
— Feyd-Rautha jest w kwaterach niewolników, mój panie.
— Znowu u kobiet, hę?
Baron dygotał od ledwie powściąganego gniewu.
— Sire, może on jest…
— Milczeć!
Baron postąpił jeszcze o krok, zauważył, jak ludzie cofają się jak tworzą nieuchwytną przestrzeń wokół Nefuda, odcinając się od obiektu gniewu.
— Czy nie rozkazałem ci wiedzieć dokładnie, gdzie jest na-baron o każdej porze? — zapytał baron. Zbliżył się jeszcze o krok. — Czy nie powiedziałem ci, że masz wiedzieć dokładnie co na-baron mówił za każdym razem — i do kogo? — Następny krok. — Czy nie powiedziałem ci, że masz mi donosić za każdym razem, kiedy pójdzie do kwater niewolnic?
Nefud przełknął. Pot wystąpił mu na czoło. Baron mówił beznamiętnym głosem, niemal pozbawionym wszelkiej intonacji.
— Czy nie powiedziałem ci tego wszystkiego?
Nefud kiwnął głową.
— I czy nie powiedziałem ci, że masz sprawdzać wszystkich przysłanych do mnie chłopców — niewolników i że masz to robić ty sam… osobiście?
Nefud ponownie kiwnął głową.
— Czy nie zauważyłeś przypadkiem skazy na udzie u tego, którego przysłano mi dziś wieczorem? — zapytał baron. — Czy to możliwe, abyś ty…
— Stryju.
Baron odwrócił się, jakby go ukąsiła żmija, wytrzeszczył oczy na stojącego w drzwiach Feyda-Rauthę. Obecność bratanka, tu i teraz, wyraz pośpiechu, którego młody człowiek nie potrafił całkowicie ukryć — to wszystko wiele mówiło. Feyd-Rautha miał swoją własną siatkę szpiegów wokół barona.
— Chcę, aby usunięto ciało, które znajduje się w moich komnatach — powiedział baron trzymając rękę na broni miotającej pod szatą i dziękując sobie, że ma najlepszą tarczę.
Feyd-Rautha spojrzał na dwóch przylepionych do prawej ściany gwardzistów, skinął głową. Obaj oderwali się od muru i wypadli za drzwi na korytarz, śpiesząc w kierunku komnat barona. Ci dwaj, hę? — pomyślał baron. — Ach, ten młody potwór musi się jeszcze wiele nauczyć o konspiracji!
— Wnoszę, że w kwaterach niewolników panuje spokój, Feyd — powiedział.
— Grałem w cheopsa z mistrzem niewolników — wyjaśnił Feyd-Rautha, a pomyślał: Co się stało? Chłopiec posłany przez nas stryjowi został najwyraźniej zabity. Mimo że do tej roboty był idealny. Nawet sam Hawat nie dokonałby lepszego wyboru. Chłopiec był idealny!
— Grałeś w szachy piramidalne — powiedział baron. — To ładnie: Wygrałeś?
— Ja… ach, tak, stryju. — I Feyd-Rautha usiłował opanować niepokój. Baron pstryknął palcami.
— Nefud, pragniesz powrócić do mych łask?
— Sire, co ja takiego zrobiłem? — wyjąkał Nefud.
— Teraz to jest bez znaczenia — rzekł baron. — Feyd pobił mistrza niewolników w cheopsa. Słyszałeś?
— Tak… sire.
— Chcę, byś wziął trzech ludzi i udał się do mistrza niewolników — rzekł baron. — Zgarotujesz go. Jak skończysz, przyniesiecie mi jego ciało, abym obejrzał, czy zostało to właściwie zrobione. Nie możemy trzymać na służbie takich marnych szachistów.
Feyd-Rautha zbladł, wystąpił krok naprzód.
— Ale, stryju, ja…
— Później, Feyd — rzekł baron, opędzając się dłonią. — Później.
Dwaj gwardziści wyprawieni do kwater barona po ciało niewolnika przeszli obok drzwi uginając się pod ciężarem, ich brzemię zwisało między nimi, ręce wlokły się po ziemi. Baron obserwował ich, dopóki nie zniknęli mu z oczu. Nefud zbliżył się z boku do barona.
— Życzysz sobie, mój panie, bym teraz zabił mistrza niewolników?
— Teraz — polecił baron. — A jak się z tym uwiniesz, dodaj do swej listy tamtych dwóch, którzy przed chwilą przeszli. Nie podoba mi się ich sposób niesienia tego ciała. Takie rzeczy należy robić schludnie. Również ich zwłoki będę chciał zobaczyć.
— Mój panie — odezwał się Nefud — czy to chodzi o coś, co ja…
— Rób, jak ci kazał twój pan — powiedział Feyd-Rautha. Teraz pozostała mi tylko nadzieja na ocalenie własnej skóry — pomyślał.
Dobrze! — przyklasnął w duchu baron. — Jednak wie, jak umywać ręce. I uśmiechnął się skrycie. Chłopak wie również, czym mnie ugłaskać i jak najlepiej powstrzymać mój gniew wiszący nad jego głową. Wie, że muszę go oszczędzić. Któż inny przejmie wodze, które pewnego dnia muszę wypuścić z rąk? Nie mam nikogo równie zdolnego. Ale on musi się nauczyć! A ja muszę zachować siebie, podczas gdy on się uczy.
Nefud skinął na ludzi, by szli za nim, i wyprowadził ich za drzwi.
— Zechciałbyś towarzyszyć mi do moich komnat, Feyd? — zapytał baron.
— Jestem na twoje rozkazy — skłonił się Feyd-Rautha. Wpadłem — myślał.
— Idź przodem — baron wskazał drzwi.
Feyd-Rautha jedynie ledwo dostrzegalnym wahaniem pokazał po sobie strach. Czy przegrałem z kretesem? — zadawał sobie pytanie. Czy zatopi mi w plecach zatrute ostrze… powoli, przez tarczę? Czy ma innego następcę?
Niech zakosztuje tej chwili strachu — myślał baron podążając za swoim bratankiem. — Zajmie moje miejsce, ale w wybranym przeze mnie momencie. Nie pozwolę mu zmarnować tego, co zbudowałem!
Feyd-Rautha starał się nie iść za szybko. Ciarki chodziły mu po plecach, jakby jego ciało samo zastanawiało się, kiedy też spadnie cios. Jego mięśnie na przemian to naprężały się, to rozluźniały.
— Słyszałeś ostatnie wieści z Arrakis? — zapytał baron.
— Nie, stryju.
Feyd-Rautha zadawał sobie gwałt, by się nie obejrzeć. Ruszył w głąb korytarza ku wyjściu ze skrzydła służby.
— Mają wśród Fremenów nowego proroka czy jakiegoś tam apostoła — rzekł baron. — Nazywają go Muad’Dib. Bardzo śmieszne, naprawdę. To znaczy mysz. Poleciłem Rabbanowi, by im zostawił tę ich religię. Będą mieli zajęcie.
— To bardzo ciekawe, stryju — powiedział Feyd-Rautha. Skręcił w sekretny korytarz do komnat stryja, głowiąc się: dlaczego on mówi o religii? Czy to jakaś subtelna sugestia dla mnie?
— Nieprawdaż? — powiedział baron.
Wkroczyli do apartamentów barona i przez salon przyjęć weszli do sypialni. Powitały ich tutaj dyskretne ślady zmagań, przemieszczona lampa dryfowia, poduszka na podłodze, taśma kojąca rozciągnięta przez wezgłowie.
— To był chytry plan — rzekł baron. Z tarczą ciągle nastawioną na maksimum zatrzymał się, stając twarzą w twarz z bratankiem. — Ale nie dość chytry. Powiedz mi, Feyd, dlaczego sam mnie nie zabiłeś? Miałeś dosyć okazji.
Feyd-Rautha znalazł sobie krzesło dryfowe i wzruszając w duchu ramionami siadł nie proszony. Teraz muszę być zuchwały — pomyślał.
— Uczyłeś mnie, że moje własne dłonie muszą pozostać czyste — powiedział.
— Ach, tak — rzekł baron. — Kiedy znajdziesz się przed obliczem Imperatora, musisz być w stanie szczerze wyznać, że nie popełniłeś tego czynu. Wiedźma u boku Imperatora usłyszy twoje słowa i odróżni w nich prawdę od fałszu. Tak. Ostrzegałem cię przed tym.
— Dlaczego nigdy nie kupiłeś sobie jakiejś Bene Gesserit, stryju? — zapytał Feyd-Rautha. — Mając przy sobie prawdomówczynię…
— Znasz moje gusta! — uciął baron.
Feyd-Rautha przypatrzył się stryjowi.
— Mimo to jedna by się przydała do…
— Nie ufam im! — warknął baron. — I nie staraj się zmieniać tematu!
— Jak sobie życzysz, stryju — potulnie odezwał się Feyd-Rautha.
— Przypominam sobie pewną arenę sprzed kilku lat — powiedział baron. — Tego dnia wydawało się, że napuszczono na ciebie niewolnika, który miał cię zabić. Czy tak to było naprawdę?
— To było tak dawno temu stryju. W końcu ja…
— Bez wykrętów, proszę — przerwał baron; napięcie w jego głosie zdradzało hamowany gniew.
Feyd-Rautha spojrzał na swego stryja. On wie — myślał — inaczej by nie pytał.
— To była blaga, stryju. Skartowałem to, by skompromitować twego mistrza niewolników.
— Bardzo chytrze — rzekł baron. — I odważnie. Tamten gladiator o mało cię nie wykończył, nieprawdaż?
— Tak.
— Gdybyś posiadał finezję i subtelność równe twej odwadze, byłbyś zaiste wspaniały.
Baron pokręcił głową. I nie pierwszy już raz od czasu tamtego strasznego dnia na Arrakis przyłapał się na tym, że żałuje utraty mentata Pitera. To był człowiek finezyjnej, diabelskiej wprost subtelności. Ponownie baron pokiwał głową. Nie ocaliło go to jednakowoż. Niezbadane są czasami wyroki losu.
Feyd-Rautha rozejrzał się po sypialni studiując ślady zmagań i kombinując, jak jego stryj pokonał niewolnika, którego tak starannie przygotowali.
— Jak go pokonałem? — zapytał baron. — Aaach cóż, Feyd, pozwól mi zachować jakiś oręż dla własnego bezpieczeństwa na stare lata. Lepiej skorzystajmy z tej okazji i zawrzyjmy układ.
Feyd-Rautha wlepił w niego oczy. Układ! Więc jednak zamierza mnie zatrzymać na swego dziedzica. Po co się inaczej układać? Układy są dla równych albo prawie równych!
— Jaki układ, stryju?
Feyd-Rautha odczuwał dumę, że jego głos zachował spokój i umiarkowanie nie zdradzając nic z przepełniającego go uniesienia. Baron również zauważył to opanowanie. Skinął głową.
— Jesteś dobrym materiałem, Feyd. Ja nie marnuję dobrego materiału. Jednak uparcie nie chcesz przyjąć do wiadomości, ile ja naprawdę jestem wart dla ciebie. Jesteś zatwardziały. Nie rozumiesz, dlaczego powinieneś mnie chronić jako osobę o najwyższej wartości dla ciebie. To… — zrobił gest w stronę śladów walki w sypialni — to była głupota. Ja nie nagradzam głupoty.
Przejdź do rzeczy, ty stary głupcze! — pomyślał Feyd-Rautha.
— Uważasz mnie za starego głupca — powiedział baron. — Muszę ci to wyperswadować.
— Wspomniałeś o układzie.
— Ach, ta niecierpliwość młodości — rzekł baron. — Dobrze, oto więc jego zasadnicza treść: Ty zaprzestaniesz tych głupich zamachów na moje życie. Ja zaś kiedy będziesz do tego gotowy, ustąpię na twoją rzecz. Usunę się na stanowisko doradcy ciebie zostawiając u władzy.
— Usuniesz się, stryju?
— Dalej uważasz mnie za głupca — powiedział baron — a ja cię tylko w tym utwierdzam, hę? Uważasz, że cię błagam! Uważaj pod nogi, Feyd. Ten stary głupiec wypatrzył ukrytą igłę, którą umieściłeś w udzie tego młodziutkiego niewolnika. Dokładnie tam, gdzie położyłbym na nim dłoń, hę? Najmniejszy nacisk i — ciach! Zatruta igła w dłoni starego głupca! Aaaach, Feyd…
Baron pokręcił głową. I udałoby się to, a jakże, gdyby Hawat mnie nie ostrzegł. Cóż, niech chłopak wierzy, że przejrzałem spisek bez niczyjej pomocy. Tak też poniekąd było. To ja ocaliłem Hawata ze zgliszczy Arrakis. A ten chłopak powinien mieć więcej respektu dla mojej waleczności.
Feyd-Rautha w milczeniu bił się z myślami. Czy on jest szczery? Czy rzeczywiście zamierza abdykować? Czemu nie? Ja go kiedyś niewątpliwie zastąpię, jeżeli będę działać ostrożnie. Nie będzie żył wiecznie. Może i głupio było starać się przyśpieszyć kolej rzeczy.
— Mówisz o układzie — powiedział Feyd-Rautha. — Jaką mamy rękojmię, że zostanie dotrzymany?
— Jak możemy sobie zaufać, hę? — zapytał baron. — Cóż, Feyd, jeśli chodzi o ciebie, zasadzam Thufira Hawata, by cię pilnował. Ufam mentackim zdolnościom Hawata w tej materii. Rozumiesz mnie? Jeśli zaś chodzi o mnie, będziesz musiał uwierzyć mi na słowo. Ale ja nie będę żył wiecznie, nieprawdaż, Feyd? I chyba już powinieneś zacząć podejrzewać, że znam sprawy, które i ty powinieneś poznać.
— Ja ci daję rękojmię, a co ty dajesz mnie? — zapytał Feyd-Rautha.
— Ja ci pozwolę żyć dalej — powiedział baron.
Kolejny raz Feyd-Rautha studiował swego stryja. Napuszcza na mnie Hawata! Co by powiedział, gdybym mu wyjawił, że to Hawat zaplanował numer z gladiatorem, który kosztował barona jego mistrza niewolników? Pewnie by powiedział,że kłamię chcąc zdyskredytować Hawata. Nie, poczciwy Thufir jest mentatem i przewidział tę sytuację.
— No, co powiesz? — zapytał baron.
— Co mogę powiedzieć? Zgadzam się oczywiście.
Feyd-Rautha pomyślał: Hawat! Wygrywa jednego przeciw drugiemu… czy o to chodzi? Czy przeszedł do obozu mego stryja, bo nie skonsultowałem z nim zamachu przy pomocy tego młodego niewolnika?
— Nic nie powiedziałeś na to, że stawiam nad tobą Hawata — rzekł baron.
Rozdęte nozdrza Feyda-Rauthy zdradzały jego rozdrażnienie. Imię Hawata przez tak wiele lat było w rodzinie Harkonnenów sygnałem niebezpieczeństwa… a teraz nabrało nowego znaczenia, wciąż niebezpiecznego.
— Hawat to niebezpieczna zabawka — powiedział Feyd-Rautha.
— Zabawka! Nie bądź idiotą. Wiem, co mam w osobie Hawata i jak nad tym panować. Hawat podlega głębokim emocjom, Feyd. Człowieka bez emocji, oto kogo trzeba się bać. Lecz głębokie emocje… ach, widzisz, te można nagiąć do swoich potrzeb.
— Nie rozumiem cię, stryju.
— Tak, to widać.
Feyd przełknął obrazę zaledwie mrugnąwszy.
— I nie rozumiesz Hawata — dodał baron.
Ani ty! — pomyślał Feyd-Rautha.
— Kogo Hawat wini za swoje obecne położenie? — zapytał baron. — Mnie? Z pewnością. Ale był on narzędziem Atrydów i latami ze mną wygrywał, dopóki nie wmieszało się Imperium. Tak on to widzi. Jego nienawiść do mnie jest teraz zdawkowa. Wierzy, że może ze mną wygrać w każdej chwili. Wierząc w to jest przegrany. Ponieważ ja skierowuję jego uwagę tam, gdzie chcę — przeciwko Imperium.
Napięcie rodzącego się zrozumienia pobruździło czoło Feyda-Rauthy, ściągnęło mu usta.
— Przeciwko Imperatorowi?
Niech mój drogi bratanek posmakuje tego — myślał baron. — Niech sobie wymówi: Imperator Feyd-Rautha Harkonnen! Niech zapyta sam siebie, ile to warte. Z pewnością musi być warte życia jednego starego stryja, który może sprawić, że ten sen stanie się jawą.
Feyd-Rautha powoli zwilżył językiem wargi. Czy to, co mówi stary głupiec, może być prawdą? Jest w tym coś więcej, niż się na pozór wydaje.
— A co ma do tego Hawat? — zapytał Feyd-Rautha.
— On myśli, że nas wykorzystuje do zemsty na Imperatorze.
— A kiedy to zostaniu osiągnięte?
— On nie wybiega myślą poza swoją zemstę. Hawat jest człowiekiem, który musi służyć innym, sam nawet tego o sobie nic wiedząc.
— Wiele się od Hawata nauczyłem — przyznał Feyd-Rautha czując prawdę tych słów w każdej zgłosce. — Ale im więcej się uczę, tym bardziej czuję, że powinniśmy go zlikwidować, i to szybko.
— Niemiła ci jest świadomość, że będzie miał na ciebie oko?
— Hawat ma oko na każdego.
— I może posadzić cię na tronie. Hawat jest subtelny. Jest niebezpieczny, przebiegły. Ale ja mu jeszcze nie odstawię antidotum. Miecz jest także niebezpieczny, Feyd. Ale ma pochwę. Jest w Hawacie trucizna. Kiedy wycofamy antidotum, okryje go pochwa śmierci.
— To poniekąd przypomina arenę — powiedział Feyd. — W fintach finty w fintach. Siedzisz okiem, w którą stronę pochyla się gladiator, w którą stronę patrzy, jak trzyma nóż.
Pokiwał głową sam do siebie, widząc, że słowa te spodobały się stryjowi, ale myśląc: tak! Arenę! A brzeszczotem jest myśl!
— Widzisz teraz, jak ci jestem potrzebny — rzekł baron. — Ja się jeszcze przydaję, Feyd.
Jak miecz, którym się włada, dopóki się tak nie stępi, że się do niczego nie przyda — pomyślał Feyd-Rautha.
— Tak, stryju — powiedział.
— A teraz — rzekł baron — udamy się do kwater niewolników, my dwaj. I ja będę patrzył, jak ty swoimi własnymi rękami zabijasz wszystkie kobiety w skrzydle rozpusty.
— Stryju!
— Będą jeszcze inne kobiety, Feyd, Ale powiedziałem, że ze mną nie popełnia się błędów bezkarnie.
Feudowi — Raucie ściemniała twarz.
— Stryju, ty…
— Przyjmiesz swoją karę i zapamiętasz tę naukę — rzekł baron.
Feyd-Rautha spojrzał w rozpromienione oczy stryja. I muszę zapamiętać tę noc — myślał. — A pamiętając ją, muszę pamiętać o innych nocach.
— Nie odmówisz — powiedział baron.
Co byś zrobił, gdybym odmówił, staruchu? — pomyślał sobie Feyd-Rautha. Ale wiedział, że może się znaleźć jakaś inna kara, może brutalniejsza, bardziej wyrafinowana.
— Znam cię, Feyd — powiedział baron. — Nie odmówisz.
W porządku — myślał Feyd-Rautha. — Teraz jesteś mi potrzebny. Rozumiem to. Dobiliśmy targu. Lecz nie zawsze będziesz mi potrzebny. I… pewnego dnia…
Głęboko w ludzkiej podświadomości tkwi przemożna potrzeba logicznego, mającego sens wszechświata. Ale rzeczywisty wszechświat jest zawsze o krok poza logiką.
Siadywałem naprzeciwko wielu panujących głów z wysokich rodów, lecz nigdy nie widziałem niebezpieczniejszej i bardziej spasionej świni od tej — powiedział sobie Thufir Hawat.
— Możesz mówić ze mną bez ogródek, Hawat — zadudnił baron.
Odchylił się do tyłu w krześle dryfowym, świdrując Hawata oczami ukrytymi w fałdach tłuszczu. Stary mentat spuścił wzrok na stół pomiędzy sobą a baronem Vladimirem Harkonnenem, odnotowując bogactwo słojów drewna. Nawet one były czynnikiem, który należało uwzględnić szacując barona, jak i czerwone ściany tej prywatnej salki konferencyjnej oraz nikły słodki zapach ziół wiszący w powietrzu i maskujący jeszcze intensywniejsze piżmo.
— Nie kazałeś mi wysłać tego ostrzeżenia do Rabbana dla swego widzimisię — powiedział baron.
Starcza, stwardniała jak rzemień twarz Hawata pozostała bez wyrazu, nie zdradzając przepełniającego go wstrętu.
— Podejrzewam wiele rzeczy, mój panie — rzekł.
— Tak. No więc chcę wiedzieć, co ma Arrakis do twoich podejrzeń dotyczących Salusa Secundus. Nie wystarczy, że mi powtarzasz, że Imperator jest poruszony pewnym związkiem między Arrakis a jego tajemniczą więzienną planetą. No więc pośpieszyłem się z wysłaniem Rabbanowi ostrzeżenia jedynie dlatego, że kurier musiał odlecieć tym galeonem. Powiedziałeś, że nie wolno zwlekać. Zgoda. Ale teraz słucham wyjaśnień.
Za dużo paple — myślał Hawat. — To nie Leto, który umiał mi powiedzieć wiele uniesieniem brwi lub gestem dłoni. Ani stary książę, który potrafił wyrazić całe zdanie przez zaakcentowaniepojedynczego słowa. To jest prostak! Zabicie go będzie przysługą dla rodzaju ludzkiego.
— Nie odejdziesz stąd, dopóki nie otrzymam pełnego i szczegółowego wyjaśnienia — stwierdził baron.
— Zbyt lekko mówisz o Salusa Secundus — powiedział Hawat.
— Jest karną kolonią — rzekł baron. — Na Salusa Secundus zsyła się najgorsze szumowiny z całej galaktyki. Czego nam więcej potrzeba do wiadomości?
— Że warunki na planecie więziennej są uciążliwsze niż gdziekolwiek indziej — odparł Hawat. — Słyszałeś, że współczynnik umieralności wśród nowo przybyłych więźniów przekracza sześćdziesiąt procent. Słyszałeś, że Imperator stosuje tam wszelkie formy ucisku. Słyszałeś to wszystko i nie zadajesz pytań?
— Imperator nie pozwala wysokim rodom na inspekcje swego więzienia — warknął baron. — Ale też i nie zagląda do moich lochów.
— I zainteresowanie Salusa Secundus jest… ach… — Hawat położył kościsty palec na ustach — niemile widziane.
— No więc, nie szczyci się pewnymi rzeczami, które musi tam robić!
Najmniejszy z nikłych uśmiechów przemknął po ciemnych wargach Hawata. Oczy mu rozbłysły w świetle jarzeniówki, kiedy je wlepił w barona.
— I nigdy nie zastanawiałeś się, skąd Imperator bierze swoich sardaukarów?
Baron zasznurował tłuste wargi. Nadało to jego twarzy wyraz nadąsanego dziecka, a w głosie brzmiała nuta rozdrażnienia, gdy się odezwał:
— No, jak to… on rekrutuje… to znaczy, są te kontyngenty wojsk i on werbuje z…
— Terefere! — parsknął Hawat. — Opowieści, które słyszymy o wyczynach sardaukarów, to nie są plotki, nieprawdaż? Są to relacje z pierwszej ręki skromnej liczby tych, którzy przeżyli starcie z sardaukarami, hę?
— Sardaukarzy są bez wątpienia wspaniałymi wojownikami — powiedział baron. — Ale uważam, że moje legiony…
— W porównaniu z nimi to harcerze! — warknął Hawat. — Uważasz, że nie wiem, dlaczego Imperator obrócił się przeciwko rodowi Atrydów?
— To nie jest temat do spekulacji dla ciebie — ostrzegł go baron.
Czyż to możliwe, by nawet on nie wiedział, co pchnęło do tego Imperatora? — zadawał sobie pytanie Hawat.
— Każdy temat jest dobry dla mnie do spekulacji, jeśli to służy temu, do czego mnie zatrudniono — powiedział Hawat. — Jestem mentatem. Nie ukrywa się ani informacyjnych, ani obliczeniowych danych przed mentatem.
Przez długą chwilę baron nie spuszczał z niego oczu.
— Powiedz, co musisz powiedzieć, mentacie — rzekł na koniec.
— Padyszach Imperator obrócił się przeciwko rodowi Atrydów, ponieważ mistrzowie wojny księcia, Gurney Halleck i Duncan Idaho, wyszkolili bojową formację — małą bojową formację — o włos tylko ustępującą sardaukarom. Niektórzy z nich byli nawet lepsi. A książę miał szansę powiększyć swoją armię, uczynić ją pod każdym względem tak silną jak imperatorska.
Baron ważył to odkrycie.
— Co ma do tego Arrakis?
— Stanowi źródło rekrutów zaprawionych w najsurowszej szkole życia.
Baron pokręcił głową.
— Nie myślisz chyba o Fremenach?
— Myślę o Fremenach.
— Ha! Więc po co ostrzegać Rabbana? Po sardaukarskim pogromie i ucisku Rabbana nie mogło pozostać więcej jak garstka Fremenów.
Hawat wpatrywał się w niego bez słowa.
— Nie więcej niż garstka! — powtórzył baron. — Rabban zabił ich sześć tysięcy jedynie zeszłego roku.
Nadal Hawat wpatrywał się w barona.
— A rok przedtem było dziewięć tysięcy — powiedział baron. — A do swego odwrotu sardaukarzy musieli załatwić przynajmniej dwadzieścia tysięcy.
— Jakie są straty wojsk Rabbana w ciągu ostatnich dwóch lat? — zapytał Hawat.
Baron potarł policzki.
— No cóż, werbował raczej ostro, to prawda. Jego agenci czynią dość ekstrawaganckie obietnice i…
— Powiedzmy trzydzieści tysięcy w zaokrągleniu? — zapytał Hawat.
— To chyba trochę za dużo — rzekł baron.
— Wręcz przeciwnie — powiedział Hawat. — Umiem czytać między wierszami raporty Rabbana tak samo jak ty. A ty z pewnością musiałeś zrozumieć moje meldunki od naszych agentów.
— Arrakis to sroga planeta — powiedział baron. — Ofiary samumów mogą…
— Obaj znamy wskaźnik zgonów w wyniku huraganów — przerwał Hawat.
— No, a co jeśli stracił trzydzieści tysięcy? — zapytał baron i krew napłynęła mu do twarzy.
— Według twego własnego rachunku — odrzekł Hawat — Rabban zabił piętnaście tysięcy w ciągu dwóch lat sam tracąc dwa razy tyle. Mówisz, że sardaukarzy załatwili dalsze dwadzieścia tysięcy, a może i trochę więcej. Ja zaś widziałem manifesty przewozowe ich powrotu z Arrakis. Jeśli zabili dwadzieścia tysięcy, to stracili prawie pięciu za jednego. Dlaczego nie chcesz przyjąć tych liczb do wiadomości, baronie, i zrozumieć, co one znaczą?
Baron przemówił ozięble, cedząc miarowo słowa:
— To twój fach mentacie. Co one znaczą?
— Podałem ci za Duncanem Idaho liczebność wizytowanej przez niego siczy — rzekł Hawat. — Wszystko się zgadza. Jeśli mają tylko dwieście pięćdziesiąt takich siczowych wspólnot, ich populacja liczy około pięciu milionów. Mój optymalny szacunek to przynajmniej dwa razy tyle wspólnot. Na takiej planecie ludność rozprasza się.
— Dziesięć milionów?
Policzki barona zatrzęsły się ze zdumienia.
— Co najmniej.
Baron zacisnął pulchne wargi. Oczami jak paciorki wpatrywał się nieustępliwie w Hawata. Czy to prawidłowa kalkulacja mentacka? — zastanawiał się. — Jak to może być, żeby nikt nie podejrzewał?
— Nawet nie zachwialiśmy mocniej ich wskaźnikiem przyrostu naturalnego — powiedział Hawat. — Wytrzebiliśmy jedynie garstkę mniej udanych osobników, pozostawiając silnych, by jeszcze bardziej urośli w siłę — zupełnie jak na Salusa Secundus.
— Salusa Secundus! — warknął baron. — Co to ma wspólnego z planetą więzienną Imperatora?
— Człowiek, który przeżyje Salusa Secundus, jest twardszy od większości ludzi — wyjaśnił Hawat. — Kiedy dodać do tego najlepsze z najlepszych szkolenie wojskowe…
— Bzdura! Wedle twego wywodu ja mógłbym werbować spośród Fremenów po tym, jak byli ciemiężeni przez mego bratanka.
— A ty nie ciemiężysz swoich oddziałów? — zauważył łagodnym głosem Hawat.
— No… ja… ale…
— Ciemiężenie jest rzeczą względną — powiedział Hawat. — Czyż twoim żołnierzom nie powodzi się znacznie lepiej niż innym wokoło? Czyż oni nie widzą niemiłej alternatywy wobec bycia żołnierzem barona?
Baron zamilkł, oczy mu się rozbiegły. Takie możliwości… czyżby Rabban bezwiednie dał rodowi Harkonnenów broń ostateczną? Po chwili rzekł:
— Jak można zapewnić sobie wierność takich rekrutów?
— Brałbym ich małymi grupkami, nie większymi niż w sile plutonu — rzekł Hawat. — Wydostałbym ich z ciężkiej sytuacji i wyizolował ze szkoleniową kadrą ludzi, którzy by zrozumieli ich przeszłość, najlepiej takich, którzy sami byli kiedyś w równie ciężkiej sytuacji. Po czym natchnąłbym ich mistyczną wiarą, że ich planeta jest w rzeczywistości tajnym poligonem, wydającym na świat takie wyższe istoty jak oni. I przez cały czas pokazywałbym im, na co te wyższe istoty zasługują: bogate życie, piękne kobiety, eleganckie domy… czego dusza zapragnie.
Baron zaczął kiwać głową.
— Tak jak sardaukarzy żyją u siebie.
— Z czasem rekruci uwierzą, że istnienie takiego miejsca jak Salusa Secundus jest usprawiedliwione, ponieważ wydało ich — elitę. Najzwyklejszy żołnierz w sardaukarach wiedzie życie pod wieloma względami równie luksusowe jak członkowie wysokiego rodu.
— Coś takiego! — szepnął baron.
— Udzielają ci się moje podejrzenia — rzekł Hawat.
— Skąd się coś takiego wzięło? — zapytał baron.
— A właśnie, skąd pochodzi ród Corrino? Czy na Salusa Secundus byli ludzie, zanim Imperator wysłał tam pierwszy kontyngent swoich więźniów? Nawet książę Leto, kuzyn po kądzieli, niczego pewnego nie wiedział. Nie zachęca się do stawiania takich pytań.
Oczy barona zrobiły się szkliste od zamyślenia.
— Tak, pilnie strzeżone tajemnice. Użyliby wszelkich środków…
— W dodatku co tu jest do ukrywania? — zapytał Hawat. — Że Padyszach Imperator ma planetę więzienną? To wie każdy. Że ma on…
— Hrabia Fenring! — wyrwało się baronowi.
Hawat zamilkł przyglądając się baronowi z zaintrygowaną miną.
— Co hrabia Fenring?
— Na urodzinach mojego bratanka parę lat temu… — powiedział baron. — Ten imperialny goguś, hrabia Fenring, przybył w charakterze oficjalnego obserwatora oraz dla… hm, sfinalizowania porozumienia handlowego między mną a Imperatorem.
— I co?
— Ja… hm… zdaje się, że w trakcie kolejnej rozmowy powiedziałem coś o zrobieniu z Arrakis planety więziennej. Fenring…
— Dokładnie co powiedziałeś? — zapytał Hawat.
— Dokładnie? To było tak dawno i…
— Mój panie baronie, jeżeli pragniesz zrobić najlepszy użytek z moich usług, musisz udzielić mi wyczerpujących informacji. Nie nagrano tej rozmowy?
Baronowi twarz pociemniała z gniewu.
— Jesteś równie nieznośny jak Piter! Nie podobają mi się te…
— Nie ma już przy tobie Pitera, mój panie — powiedział Hawat. — A tak na marginesie, cóż takiego przytrafiło się Piterowi?
— Zbyt się spoufalił, zbyt wiele wymagał ode mnie — rzekł baron.
— Zapewniałeś mnie, że nigdy nie marnujesz pożytecznych ludzi — odparł Hawat. — Czy chcesz mnie zmarnować przez groźby i wykręty? Rozmawialiśmy o tym, co powiedziałeś hrabiemu Fenringowi.
Z wolna rysy twarzy barona wygładziły się. W odpowiednim czasie — myślał — będę pamiętał, jak mnie traktował. Tak. Będę pamiętał.
— Chwileczkę — powiedział i cofnął się wspomnieniem do spotkania w swej wielkiej sali. Przed oczami stanął mu obraz ich pobytu w stożku ciszy, wspomagając pamięć. — Powiedziałem coś takiego — rzekł baron: — „Imperator rozumie, że interesy są zawsze związane z pewnym przelewem krwi”. To była aluzja do strat w naszej sile roboczej. Następnie powiedziałem coś o ewentualnym innym rozwiązaniu problemu Arrakis i dodałem, że planeta więzienna Imperatora natchnęła mnie do pójścia w jego ślady.
— Wiedźmia krew! — warknął Hawat. — Co na to Fenring?
— Wtedy zaczął mnie właśnie wypytywać o ciebie.
Hawat odchylił się na oparcie przymykając oczy w zadumie.
— Więc to dlatego zaczęli przyglądać się Arrakis — rzekł. — Cóż, co się stało, to się nie odstanie. — Otworzył oczy. — Arrakis musi już się roić od ich szpiegów. Dwa lata!
— Ale przecież moja niewinna wzmianka o…
— Nic nie jest niewinne w oczach Imperatora! Jakich instrukcji udzieliłeś Rabbanowi?
— Żeby po prostu nauczył Arrakis moresu przed nami.
Hawat pokręcił głowa.
— Teraz masz, baronie, dwa wyjścia. Możesz wybić tubylców, wytępić ich co do ostatniego, albo…
— Zmarnować całą siłę roboczą?
— Wolałbyś sprowadzić tutaj Imperatora i te wysokie rody, które może jeszcze przeciągnąć na swoją stronę, żeby dokonali skrobanki, żeby wyskrobali Giedi Prime jak pustą tykwę?
Baron przewiercił spojrzeniem swego mentata.
— Nie ośmieliłby się!
— Nie?
Baronowi zadrżały wargi.
— Jaka widzisz alternatywę?
— Porzuć swojego drogiego bratanka Rabbana.
— Po… — baron urwał, wytrzeszczył oczy na Hawata.
— Nie wysyłaj mu więcej ani jednego żołnierza, żadnej pomocy, obojętne w jakiej postaci. Na wszystkie jego listy odpowiadaj niezmiennie, że słyszałeś, w jaki okropny sposób poczyna sobie na Arrakis, i że jak tylko będziesz mógł, podejmiesz środki zaradcze. Ja zorganizuję przechwycenie niektórych z twoich pism przez szpiegów imperialnych.
— A co z przyprawą, dochodami, wszystkimi…
— Żądaj należnych baronii zysków, bacząc jak to robisz. Wymagaj od Rabbana stałych sum. Możemy…
Baron obrócił ręce dłońmi do góry.
— Lecz skąd pewność, że mój lisi bratanek nie…
— Są jeszcze nasi szpiedzy na Arrakis. Powiedz Rabbanowi, że albo się wywiąże z kontyngentów przyprawy, jakie nań nałożyłeś, albo się go zastąpi.
— Znam swojego bratanka — powiedział baron. — To go tylko sprowokuje do zwiększenia ucisku ludności.
— Oczywiście, że go sprowokuje! — warknął Hawat. — Ty nie chcesz teraz położyć temu kresu! Ty chcesz mieć jedynie czyste ręce. Niech to Rabban ci stworzy tę swoją Salusa Secundus. Nawet nie trzeba mu posyłać żadnych więźniów. Ma wystarczającą do tego populację. Skoro Rabban wyciska pot ze swych ludzi, by wywiązać się z twoich kontyngentów przyprawy, to Imperator nie ma powodu podejrzewać żadnego innego motywu. To jest wystarczający powód, by odłożyć tę planetę na półkę. Ty zaś baronie, słowem ni gestem nie zdradzisz, że istnieje ku temu jakaś inna przyczyna.
Baron nie potrafił ukryć szelmowskiego tonu podziwu w swoim głosie.
— Ach, Hawat, chytrus z ciebie. No, a jak wprowadzimy się na Arrakis i wykorzystamy to, co przygotuje Rabban?
— To najprostsze pod słońcem, baronie. Jeżeli co roku ustalisz nieco wyższy kontyngent od poprzedniego, sytuacja niebawem dojrzeje. Produkcja spadnie. Możesz usunąć Rabbana i samemu zająć się… porządkowaniem bałaganu.
— To trzyma się kupy — rzekł baron. — Tylko że ja sam mogę się poczuć tym wszystkim zmęczony. Przygotowuję kogoś innego do objęcia Arrakis w moim imieniu.
Hawat obserwował tłustą, krągłą twarz naprzeciwko siebie. Stary szpieg — żołnierz niespiesznie pokiwał głową.
— Feyd-Rautha — powiedział. — Więc to się kryje za obecnym uciskiem. Ty sam jesteś bardzo chytry, baronie. Może uda nam się połączyć te dwa plany. Tak. Twój Feyd-Rautha może udać się na Arrakis jako zbawca. Może pozyskać masy. Tak.
Baron uśmiechnął się. Pod maską uśmiechu zaś zadawał sobie pytanie: No, a jak to współgra z osobistymi knowaniami Hawata?
Hawat zaś widząc, że został odprawiony, wstał i opuścił pokój o czerwonych ścianach. Idąc nie potrafił opędzić się od dręczących niewiadomych, jakie wyskakiwały w każdej kalkulacji dotyczącej Arrakis. Ten nowy przywódca religijny, o którym napomknął Gurney Halleck ze swej kryjówki wśród przemytników, ów Muad’Dib. Może nie powinienem doradzać baronowi, by dał tej religii krzewić się gdzie popadnie, nawet pośród ludności panwi i graben — powiedział do siebie. — Ale wiadomo przecież, że ucisk powoduje rozkwit religii. I pomyślał o meldunkach Hallecka na temat taktyki bojowej Fremenów. Taktyka trąciła samym Halleckiem… Idaho… i nawet Hawatem. Czyżby Idaho przeżył? — zapytywał się w duchu. Lecz to było próżne pytanie. Nie zapytał jeszcze siebie, czy to możliwe, by Paul ocalał. Wiedział, że baron jest przekonany, iż wszyscy Atrydzi zginęli. Jego bronią była wiedźma Bene Gesserit, jak sam przyznał. A to mogło jedynie oznaczać koniec dla wszystkich, nawet dla rodzonego syna tej kobiety. Jakąż jadowitą nienawiść musiała żywić do Atrydów — myślał. — Podobną nienawiść, jaką ja żywię do tego barona. Czy mój cios będzie równie ostateczny i całkowity?
We wszystkich rzeczach przewija się motyw będący częścią naszego wszechświata. Jest w nim symetria, elegancja i wdzięk — owe przymioty, które zawsze odnajdujemy w tym, co wychwytują prawdziwi artyści. Możemy go napotkać w przemijaniu pór roku, w tym, jak piasek ściele się po grani, w pękach gałązek krzewu Corvlilea mexicana albo w żyłkach jego liści. Próbujemy kopiować te motywy w życiu swoim i społeczeństwa, poszukując rytmów, tańców i kształtów, które niosą ukojenie. Można jednak zauważyć niebezpieczeństwo w znalezieniu doskonałości ostatecznej. Jest oczywiste, że plan ostateczny zawiera swoja własną stałość. W takiej doskonałości wszelkie rzeczy zmierzają ku śmierci.
Muad’Dib pamiętał, że zjadł posiłek nasycony esencją przyprawową. Uczepił się tego wspomnienia, ponieważ stanowiło punkt oparcia i mógł sobie powiedzieć z tej korzystniejszej pozycji, że jego bezpośrednie doznania muszą być snem. Jestem teatrem procesów — rzekł sobie. — Jestem ofiarą niedoskonałej wizji, świadomości rasy i jej straszliwego przeznaczenia. Jednak nie potrafił wyzbyć się lęku, że jakoś prześcignął samego siebie i zabłądził w czasie tak dalece, że przeszłość, przyszłość i teraźniejszość poplątały się nie do poznania. Było to coś w rodzaju zmęczenia wzrokowego, wywołanego, o czym wiedział, ustawiczną koniecznością trzymania w pamięci wizji przyszłości na zasadzie wspomnienia, które jako takie należało z natury rzeczy do przeszłości.
Chani przygotowała mi ten posiłek — powiedział sobie. Jednakże Chani przebywała hen na południu — w zimnej krainie gorącego słońca — ukryta w jednej z nowych siczowych fortec, bezpieczna z ich synem Leto II. A może to ma się dopiero zdarzyć? Nie, uspokoił ponownie sam siebie, przecież Alia-ta-Dziwna, jego siostra, udała się tam z jego matką i z Chani w dwudziestodudnikową podróż na południe, jadąc w palankinie Matki Wielebnej zamocowanym na grzbiecie dzikiego stworzyciela. Odsunął od siebie w popłochu myśl o ujeżdżaniu gigantycznych czerwi, zadając sobie pytanie: A może Alia ma się dopiero urodzić?
Byłem na razzia — przypomniał sobie Paul. — Dokonaliśmy rajdu odbierając wodę naszych zmarłych w Arrakin. I znalazłem szczątki swego ojca w stosie pogrzebowym. Umieściliśmy czaszkę ojca jako relikwię we fremeńskim kopcu skalnym górującym nad przełęczą Harga. A może to ma się dopiero zdarzyć?
Moje rany są prawdziwe — powiedział do siebie Paul. — Moje blizny są prawdziwe. Świątynia czaszki mego ojca jest prawdziwa. Dalej w tym stanie nibysnu Paulowi przypomniało się, że Harah, żona Dżamisa, zakłóciła raz jego samotność mówiąc mu, że w korytarzu siczy odbyła się walka. Była to sicz tymczasowa, przed wysłaniem kobiet i dzieci daleko na południe. Harah stanęła tam w wejściu do wewnętrznej komnaty, łańcuszek z nanizanymi pierścieniami talionów wody ściągał z tyłu czarne skrzydła jej włosów. Rozsunąwszy kotary komnaty powiedziała mu, że Chani właśnie kogoś zabiła.
To się zdarzyło — powiedział do siebie Paul. — To było naprawdę, nie zrodziło się ze swego czasu i nie może ulec zmianom. Paul pamiętał, że wybiegł i natknął się na Chani stojącą pod żółtymi kulami korytarza, w jaskrawobłękitnym sari z odrzuconym kapturem, z rumieńcami od wysiłku na elfiej twarzy. Chowała właśnie do pochwy krysnóż. Ciasno zbita gromadka z pośpiechem unosiła jakieś brzemię w głąb korytarza. Paul pamiętał, jak powiedział w duchu: „Zawsze się pozna, kiedy niosą ciało”. Taliony wody Chani, noszone w siczy jawnie na sznurku wokół szyi, zadzwoniły, kiedy się do niego odwróciła.
— O co chodzi, Chani? — zapytał wtedy.
— Wyprawiłam na tamten świat tego, kto przyszedł wyzwać cię na pojedynek, Usul.
— Ty go zabiłaś?
— Tak. Ale chyba powinnam go była zostawić Harah.
(I Paul ujrzał w pamięci, jak twarze otaczających ich ludzi okazują uznanie tym słowom. Śmiała się nawet Harah.)
— Ale on przyszedł mnie wyzwać.
— Ty sam nauczyłeś mnie magicznego sposobu, Usul.
— Oczywiście! Ale nie powinnaś…
— Urodziłam się w pustyni, Usul, umiem trzymać krysnóż.
Pohamował gniew, starając się przemówić jej do rozsądku.
— To wszystko może być prawda, Chani, ale…
— Nie jestem już, Usul, dzieckiem, które w świetle ręcznej kuli wyłapywało skorpiony w siczy. Nie dla mnie już gry i zabawy.
Paul wybałuszył na nią oczy, zaskoczony dziwnym okrucieństwem ukrytym pod jej niedbałą pozą.
— On nie był tego wart, Usul — powiedziała Chani. — Tacy jak on nie są warci, bym przerywała twoje medytacje.
Przesunęła się bliżej, spoglądając nań z ukosa i ściszając głos tak, żeby tylko on słyszał.
— I, ukochany, kiedy się rozniesie, że rzucający ci rękawicę może natknąć się na mnie i zginąć niesławną śmiercią z ręki kobiety Muad’Diba, ubędzie ochotników.
Tak — powtórzył Paul — to się na pewno zdarzyło. To była prawdo-przeszłość. I rzeczywiście liczba chętnych wypróbowania świeżego ostrza Muad’Diba drastycznie spadła.
Gdzieś w świecie nie-ze-snu coś jakby się poruszyło, odezwał się nocny ptak. Ja śnię — uspokoił się Paul. — To ten posiłek z przyprawą. Ciągle jednak opadało go uczucie opuszczenia. Zastanawiał się, czy to możliwe, by jego dusza prześliznęła się jakoś do świata, w którym według wierzeń Fremenów miała ona swoje prawdziwe istnienie — do alam al-mithal, świata podobieństw, owego metafizycznego królestwa pozbawionego wszelkich fizycznych ograniczeń. I myśl o takim miejscu przepełniła go trwogą, ponieważ usuniecie wszelkich ograniczeń oznaczało usunięcie wszystkich punktów odniesienia. W mitycznym krajobrazie nie mógł się zorientować i oświadczyć: „Ja jestem ja, ponieważ jestem tutaj”. Matka powiedziała mu kiedyś: „Ludzie są podzieleni — część ludzi — w tym, co myślą o tobie”.
Muszę zbudzić się ze snu — rzekł do siebie Paul. Jako że to się zdarzyło, te słowa jego matki, lady Jessiki, będącej obecnie Matką Wielebną Fremenów, te słowa przebyły rzeczywistość. Jessikę napawał lękiem religijny stosunek Fremenów do niego, o tym Paul wiedział. Nie podobał jej się fakt, że ludzie zarówno z siczy, jak i z graben mówili o Muad’Dibie „On”. I rozpatrywała się wśród plemion, rozsyłając swych sajjadińskich szpiegów, zbierając odpowiedzi, dumając nad nimi. Przytoczyła mu aforyzm Bene Gesserit: „Kiedy religia i polityka jadą na tym samym wozie, ci co powożą, wierzą, że nic nie może im stanąć na drodze. Zaczynają pędzić na łeb na szyję, coraz szybciej i szybciej. Odsuwają od siebie wszelką myśl o przeszkodach i nie pamiętają, że pędzącemu na oślep człowiekowi ukazuje się przepaść, kiedy już jest za późno”. Paul przypomniał sobie, jak siedział w kwaterze matki, w wewnętrznej komnacie odgrodzonej ciemnymi kotarami utkanymi w motywy z mitologii fremeńskiej. Siedział tam i słuchał, i obserwował tak, jak ona zawsze obserwuje — nawet kiedy ma spuszczone oczy. Jej owalnej twarzy przybyło nowych zmarszczek w kącikach ust, lecz włosy nadal przypominały wypolerowany brąz. Szeroko rozstawione oczy okryły się jednakże nalotem przepojonego przyprawą błękitu.
— Fremeni mają prostą, praktyczną religię — powiedział.
— Nic nie jest proste w religii.
Ale Paul widząc zachmurzoną przyszłość ciągle wiszącą nad nimi poczuł, jak targa nim gniew. Jedyne, co zdołał powiedzieć, to:
— Religia jednoczy nasze siły. To nasz mistycyzm.
— Ty świadomie kultywujesz tę atmosferę, tę brawurę — zarzuciła mu. — Ani na chwilę nie zaprzestajesz indoktrynacji.
— Tego mnie sama nauczyłaś — odparł.
Ona zaś była tego dnia skora do kłótni i swarów. Był to dzień ceremonii obrzezania maleńkiego Leto. Paul rozumiał pewne powody jej rozdrażnienia. Matka nigdy nie pogodziła się z jego związkiem — tym„dziecinnym małżeństwem” — z Chani. A Chani dała Atrydom syna i Jessika zorientowała się, że dziecka nie potrafi odrzucić razem z matką. Wreszcie Jessika drgnęła pod jego spojrzeniem.
— Uważasz mnie za wyrodną matkę — powiedziała.
— Skądże znowu.
— Widzę, w jaki sposób mi się przyglądasz, kiedy jestem z twoją siostrą. Niczego nie rozumiesz, jeśli chodzi o twoją siostrę.
— Wiem, dlaczego Alia jest inna — powiedział. — Była nienarodzoną częścią ciebie, kiedy przemieniłaś Wodę Życia. Ona…
— Ty nie masz o tym żadnego pojęcia!
I Paul, raptem nie będąc w stanie wyrazić swej wiedzy wyrwanej z jej czasu, powiedział tylko:
— Nie uważam cię za wyrodną matkę.
Zauważyła jego strapienie.
— Jest pewna sprawa, synu — odezwała się.
— Tak?
— Ja bardzo kocham twoją Chani. Akceptuję ją.
To było realne — powiedział sobie Paul. — To nie była niedoskonała wizja, którą miały zmienić konwulsje rodzącego się czasu. To upewnienie się dało mu świeży punkt zaczepienia w jego świecie. Okruchy trwałej rzeczywistości zaczęły przenikać przez stan uśpienia i zapadać mu w świadomość. Nagle zdał sobie sprawę, że znajduje się w hieregu, obozie pustynnym. Chani ustawiła ich filtrnamiot na miałkim jak pył piasku dla jego miękkości. To mogło oznaczać tylko, że Chani jest w pobliżu. Chani, dusza jego, Chani, jego Sihaja, słodka jak wiosna pustyni. Chani hen z palmariów głębokiego południa. Pamiętał teraz, jak mu śpiewała pustynną śpiewankę na dobranoc.
Duszo ma,
Niechaj noc ta zastąpi ci raj,
Klnę się na Shai — huluda,
Że pójdziesz tam,
Służąc miłości mej.
I zaśpiewała wspólną piosenkę marszową pary kochanków wśród piasku w rytmie, który przypominał szuranie stóp brnących przez wydmy.
Opisz swe oczy,
A ja opiszę serce twe.
Opisz swe stopy,
A ja opiszę dłonie twe.
Opisz swe wieczory,
A ja ci opiszę ranki twe.
Opisz swe pragnienia,
A ja ci powiem, czego chcesz.
Słyszał czyjeś brzdąkanie w struny balisety w sąsiednim namiocie. I pomyślał wtedy o Gurneyu Hallecku. Przynaglony dźwiękiem znajomego instrumentu Paul myślał o Gurneyu, którego twarz widział wśród przemytniczej bandy, lecz który jego nie zobaczył — nie mógł go zobaczyć, ani dowiedzieć się o nim, żeby mimowolnie nie naprowadzić Harkonnenów na ślad syna zabitego przez nich księcia. Ale styl nocnego grajka, sposób, w jaki palce trącały struny balisety, przywiodły Paulowi na pamięć rzeczywistego muzyka. Grał Chatt Skoczek, kapitan fedajkinów, dowódca komandosów śmierci strzegących Muad’Diba.
Jesteśmy w pustyni — uprzytomnił sobie Paul. — Jesteśmy w centralnym ergu poza zasięgiem harkonneńskich patroli. Jestem tutaj, aby przejść piasek, aby zwabić stworzyciela, aby dosiąść go własnym sprytem, aby stać się pełnym Fremenem. Czuł teraz na brzuchu pistolet maula, czuł krysnóż. Czuł otaczającą go ciszę. Była to szczególna cisza przedświtu, kiedy nocne ptaki odeszły, zaś dzienne stworzenia jeszcze nie zasygnalizowały swej czujności wobec słońca, ich wroga. „Musisz przejechać piasek w świetle dnia, żeby Shai-hulud zobaczył i poznał, że nie ma w tobie strachu” — powiedział Stilgar. — „Przestawimy sobie zatem czas i pójdziemy spać tej nocy”.
Paul usiadł po cichutku, czując na ciele przestronność poluzowanego filtrfraka i zaciemniony filtrnamiot nad sobą. Poruszał się bezszelestnie, a jednak Chani go usłyszała. Odezwała się z mroków namiotu, sama jak jeden z jego cieni.
— Jeszcze nie pełny świt, ukochany.
— Sihaja — powiedział na wpół ze śmiechem.
— Nazywasz mnie wiosną pustyni — rzekła — lecz w dniu dzisiejszym jestem jak oścień na ciebie. Jam jest Sajjadina na straży rytuałów.
Zajął się dopinaniem swego filtrfraka.
— Kiedyś zacytowałaś mi słowa z Kitab al-Ibar — rzekł. — Powiedziałaś: „Kobieta jest twoim polem: zatem idź i uprawiaj je”.
— Jestem matką twojego pierworodnego — zgodziła się.
Widział ją w szarówce, jak każdym ruchem powtarza jego ruchy, zabezpieczając filtrfrak na otwartą pustynię.
— Powinieneś wykorzystać wszystkie chwile na odpoczynek.
Poznał, że to jej miłość do niego przemawia i złajał ją łagodnie.
— Sajjadina strażniczka nie udziela przestróg ani ostrzeżeń kandydatowi.
Przysunęła się do niego blisko, dłonią musnęła jego policzek.
— Dziś jestem i strażniczką, i kobietą.
— Zostaw tę powinność komuś innemu.
— Czekanie jest nie najlepsze w każdym przypadku — powiedziała. — Wolałabym znajdować się u twego boku.
Ucałował jej dłoń, nim zamocował maskę filtrfraka na twarzy, po czym odwrócił się i zerwał grodź namiotu. Wlatujące do nich powietrze niosło chłodną nie-całkiem-suchość, która o świcie osiądzie rosą śladową. Doleciała z nim woń masy preprzyprawowej, wykrytej przez nich nie opodal na północny wschód, co powiedziało im, że w pobliżu będzie stworzyciel. Paul przeczołgał się przez otwarty zwieracz i stanąwszy na piasku przeciągnął się, budząc mięśnie do życia. Nikła, zielonkawoperłowa luminescencja wytrawiła horyzont na wschodzie. Małe sztuczne wydmy otaczające go w mroku to były namioty jego oddziału. Z lewej strony dostrzegł ruch warty i wiedział, że go też dostrzegli. Oni znali niebezpieczeństwo, któremu stawiał dziś czoło. Każdy Fremen przez to przechodził. Dawali mu teraz te ostatnie parę chwil samotności, żeby mógł się przygotować.
To musi stać się dzisiaj — powiedział sobie. Myślał o potędze, jaką przeciwstawił pogromowi — o starcach posyłających do niego swych synów na nauki w magicznej szkole walki, starcach z rady słuchających teraz jego zdania i postępujących według jego wskazań, o ludziach, którzy powracając składali mu wyrazy najwyższego fremeńskiego uznania: „Twój plan nie zawiódł, Muad’Dibie”. Jednak najskromniejszy i najmarniejszy z fremeńskich wojowników potrafił robić coś, czego on nigdy nie dokonał. I Paul wiedział, że jego przywództwo cierpi z powodu tej znanej powszechnie różnicy pomiędzy nimi. On nie dosiadł stworzyciela. Owszem, jeździł z innymi na treningowe przejażdżki i rajdy, ale nie odbył swojej własnej podróży. Dopóki tego nie zrobi, jego świat pozostanie ograniczony możliwościami innych, na co nie może sobie pozwolić żaden prawdziwy Fremen. Dopóki tego nie zrobi samodzielnie, odmówione mu będą nawet rozległe krainy południa, ziemie w zasięgu dwudziestu dudników od ergu, chyba że zażyczy sobie palankinu i pojedzie niczym Matka Wielebna czy któryś z chorych lub rannych.
Powróciło do niego wspomnienie zmagań ze świadomością swego wewnętrznego „ja” tej nocy. Dostrzegł tu osobliwą analogię: jeśli ujarzmi stworzyciela, umocni swoją władzę; jeśli ujarzmi oko swej jaźni, tym samym nią zawładnie. Lecz poza jednym i drugim leżał zaciągnięty chmurami obszar Wielkiego Niepokoju, gdzie cały wszechświat wydawał się gmatwać. Dręczyła Paula niezgodność w sposobie pojmowania przez niego wszechświata, dokładność i niedokładność, jego dwie strony medalu. Widział tu „in situ”. Jednak po narodzeniu, po dostaniu się pod presję rzeczywistości, teraźniejszość żyła swoim własnym życiem i rosła ze swoimi własnymi subtelnymi odmiennościami. Pozostawało straszne przeznaczenie. Pozostawała świadomość gatunku. A ponad wszystkim majaczyła dżihad, krwawa i szalejąca.
Chani przyszła do niego przed namiot: objąwszy się za łokcie spoglądała nań do góry z ukosa, jak to robiła, kiedy badała jego nastrój.
— Opowiedz mi jeszcze raz o wodach twojej rodzinnej planety, Usul — poprosiła.
Zrozumiał, że stara się go rozerwać, uwolnić od napięć jego umysł przed śmiertelną próbą. Pojaśniało i spostrzegł, że niektórzy z jego fedajkinów zwijają już namioty.
— Wolałbym, żebyś ty mi opowiedziała o siczy i naszym synu — rzeki. — Czy Leto wodzi już za nos moją matkę?
— Alię też wodzi — powiedziała. — I rośnie jak na drożdżach. Będzie z niego wielki mężczyzna.
— Jak tam jest na południu? — zapytał.
— Sam zobaczysz, jak ujeździsz stworzyciela.
— Ale najpierw chciałbym to zobaczyć twoimi oczami.
— Okropnie pusto.
Poprawił jej na czole wystającą spod filtrfrakowego kołpaka chustę nezhoni.
— Dlaczego nie opowiesz o siczy?
— Przecież opowiadam. Sicz bez naszych mężczyzn jest pustym miejscem. Jest miejscem pracy. Pracujemy w warsztatach i donicarniach. Trzeba produkować broń, sadzić tyczki dla prognoz pogody, zbierać przyprawę na łapówki. Trzeba obsadzić wydmy, aby obrosły i zakotwiczyły się. Trzeba wytwarzać tkaniny i dywany, ładować ogniwa paliwowe. Trzeba szkolić dzieci, żeby siła plemienia nigdy nie zginęła.
— Zatem w siczy nie ma nic miłego? — spytał.
— Dzieci są miłe. Przestrzegamy rytuałów. Mamy dosyć żywności. Czasami któraś z nas ma okazję udać się na północ, by się przespać ze swoim mężczyzną. Życie musi iść naprzód.
— A moja siostra Alia… czy ludzie już ją zaakceptowali?
Chani obróciła się ku niemu w narastającym brzasku. Świdrowała go oczami.
— Porozmawiajmy o tej sprawie innym razem, ukochany.
— Porozmawiajmy teraz.
— Powinieneś oszczędzać całą swą energię na próbę — powiedziała.
Słysząc w jej głosie rezerwę zorientował się, że poruszył drażliwy temat.
— Nieznane przynosi troski — powiedział.
Po chwili kiwnęła głową i powiedziała:
— Ciągle zachodzi… nieporozumienie z powodu dziwności Alii. Kobiety się boją, ponieważ dziecko niewiele większe od noworodka prawi… o rzeczach, które powinien znać tylko dorosły. One nie rozumieją tej… przemiany w łonie, która sprawiła, że Alia jest… inna.
— Kłopoty? — zapytał.
Miewałem wizje kłopotów z Alią — pomyślał.
Chani spojrzała w kierunku coraz wyraźniejszej linii wschodzącego słońca.
— Część kobiet wystąpiła ze wspólnym apelem do Matki Wielebnej. Zażądały od niej, żeby egzorcyzmami wypędziła demona ze swej córki. Powołały się na Pismo Święte: „Nie pozwólmy czarownicy żyć wśród nas”.
— I co im powiedziała moja matka?
— Wyrecytowała prawo i kobiety odeszły jak niepyszne. Powiedziała: „Skoro Alia sprawia kłopoty, to jest to wina władzy, która nie przewidziała i nie ustrzegła się tych kłopotów”. I starała się wyjaśnić, co przemiana zrobiła w jej łonie z Alią. Ale kobiety były rozzłoszczone, że je speszyła. Odeszły sarkając.
Będą kłopoty z powodu Alii — pomyślał. Podmuch krystalicznego piasku musnął odkryte części jego twarzy, przynosząc woń masy preprzyprawowej.
— El Sajal, deszcz piasku zwiastujący poranek — rzekł.
Zapatrzył się w dal, w szare światło pustynnego krajobrazu, na bezlitosny pejzaż, piasek będący formą, która wchłonęła sama siebie. Sucha błyskawica rozjaśniła zygzakiem ciemny zakątek na południu — znak, że samum nagromadził tam swój ładunek elektrostatyczny. Grzmot przewalił się z hukiem o wiele później.
— Głos, który stroi ziemię — powiedziała Chani.
Coraz więcej jego ludzi wyłaniało się z namiotów. Z obrzeży obozu schodziły warty. Wszystko wokół niego toczyło się płynnym, odwiecznym trybem, nie wymagającym żadnych rozkazów. „Jak najmniej rozkazów” — powiedział jego ojciec… kiedyś… dawno temu. „Skoro raz coś rozkażesz, zawsze musisz wydawać rozkaz, by to zrobiono”. Fremeni znali tę zasadę instynktownie. Wodmistrz oddziału zaintonował poranny zaśpiew, dodając w nim tym razem wezwanie do rytuału inicjacji jeźdźca piasku.
— Świat jest ścierwem — niosło się jego zawodzenie ponad wydmami. — Któż zawróci anioła śmierci? Stać się musi wola Shai-huluda.
Paul słuchał i rozpoznawał te same słowa, które zaczynały psalm śmierci jego fedajkinów, słowa, które odmawiali komandosi śmierci rzucając się w wir walki. Czy od dzisiaj przybędzie tutaj skalne sanktuarium, znaczące odejście kolejnej duszy? — zapytywał siebie Paul. — Czy Fremeni będą tu przystawać w przyszłości, by każdy dołożył od siebie kamień i pomyślał o poległym tutaj Muad’Dibie. Wiedział, że istnieje dziś taka alternatywa, taki fakt na nitkach przyszłości rozchodzących się promieniście z tego miejsca w czasoprzestrzeni. Prześladowała go ta niedoskonałość wizji. Im bardziej opierał się swemu strasznemu przeznaczeniu i przeciwstawiał nadejściu dżihad, tym większy zamęt wkradał się w jego jasnowidzenie. Cała jego przyszłość zaczynała przypominać walącą się w otchłań rzekę — ogniwo gwałtowności — poza którą były jedynie mgła i chmury.
— Nadchodzi Stilgar — powiedziała Chani. — Muszę już stanąć na uboczu, ukochany. Teraz muszę być Sajjadiną i baczyć na rytuał, żeby odnotowano to wiernie w kronikach. — Podniosła na niego oczy i na chwilę opadła z niej powściągliwość, ale szybko się opanowała. — Kiedy będzie po wszystkim, własnymi rękami przygotuję ci śniadanie — powiedziała.
Odeszła. Stilgar zbliżał się ku niemu przez piasek, poruszając maleńkie kałuże pyłu. Ciemne nisze jego oczu spoczywały na Paulu nieruchomym, dumnym wejrzeniem. Czarna broda wyzierająca sponad maski filtfraka i zryte bruzdami policzki mogły ożywieniem konkurować z rzeźbą w skale. Niósł sztandar Paula — zielono — czarny sztandar z tuleją na wodę w drzewcu — który stał się już legendą tej krainy. Paul pomyślał z odcieniem dumy: nie mogę zrobić najprostszej rzeczy, żeby nie przeszła ona do legendy Oni sobie zanotują, jak się rozstałem z Chani, jak powitam Stilgara — każdy mój dzisiejszy krok. Żywy czy martwy — zostanę legendą. Nie mogę zginąć. Wtedy będzie tylko legenda i nic prócz niej, by powstrzymać dżihad.
Stilgar zatknął drzewce w piasek przy Paulu, opuścił ręce. Spojrzenie błękitnych w błękicie oczu pozostało harde i natarczywe. A Paul pomyślał o swoich własnych oczach, które już zachodziły tą samą przyprawową barwą.
— Odmawiają nam Hadżdż — powiedział Stilgar z rytualnym namaszczeniem.
Paul odpowiedział, jak nauczyła go Chani.
— Któż może odmówić Fremenowi prawa, by szedł lub jechał, dokąd zechce?
— Jam jest Naib — rzekł Stilgar — ten, którego nigdy nie wezmą żywcem. Jam jest ramię trójnoga śmierci, który zabije naszych wrogów.
W powietrzu zawisła cisza. Paul zerknął na resztę Fremenów rozproszonych za Stilgarem po piasku, na to, jak zastygli bez ruchu w tym momencie prywatnej modlitwy. I zadumał się nad tymi Fremenami, nad ludźmi, których życie składa się z zabijania — nad całym ludem, który żyje gniewem i rozpaczą od początku swoich dni i nigdy się nie zastanawia, co mogłoby zastąpić jedno i drugie — z wyjątkiem marzenia, jakim natchnął ich Liet — Kynes przed swoją śmiercią.
— Gdzież jest Pan, który przeprowadzi nas przez królestwo pustyni i otchłań? — zapytał Stilgar.
— On zawsze jest z nami — zaintonowali Fremeni.
Stilgar wyprostował się i podszedł bliżej do Paula ściszając głos.
— Nie zapomnij, co ci mówiłem. Zrób to prosto i zwyczajnie, bez fantazjowania. Nasi ludzie ujeżdżają stworzyciela w wieku dwunastu lat. O sześć lat przekraczasz ten wiek i nie urodziłeś się do tego życia. Na nikim nie musisz zrobić wrażenia swoją odwagą. My wiemy, że jesteś odważny. Jedyne, co masz zrobić, to wezwać i ujeździć stworzyciela.
— Nie zapomnę — powiedział Paul.
— Oby tak było. Nie chciałbym, byś przyniósł wstyd moim naukom.
Stilgar wyciągnął spod burnusa plastikową laskę około metrowej długości. Była z jednego końca zaostrzona, na drugim miała sprężynową kołatkę.
— Sam sporządziłem ten dudnik. To dobry egzemplarz. Weź go.
Paul poczuł ciepłą gładź plastiku, kiedy wziął dudnik do rąk.
— Sziszakli ma twoje haki — powiedział Stilgar. — Wręczy ci je, jak dojdziesz do tamtej wydmy, o tam — wskazał na prawo. — Wezwij dużego stworzyciela, Usul. Wskaż nam drogę.
Paul zwrócił uwagę na ton głosu Stilgara, na poły ceremonialny, na poły przesycony przyjacielską troską. W tym momencie odnieśli wrażenie, że słońce wypryskuje nad horyzont. Niebo zasnuło się posrebrzonym szarobłękitem, który ostrzegał, że dzień będzie wyjątkowo upalny i suchy, nawet jak dla Arrakis.
— Nadszedł czas płonącego dnia — rzekł Stilgar i głos jego był już całkiem uroczysty. — Idź, Usul, i dosiądź stworzyciela, jedź piaskiem jak przywódca ludzi.
Paul zasalutował swej fladze — zauważył, jak zielono — czarna chorągiew zwisa bezwładnie, kiedy zamarł wiatr przedświtu. Ruszył w stronę wskazanej przez Stilgara wydmy, burobrązowego stoku o grzbiecie w kształcie „S”. Prawie cały oddział uchodził już w przeciwnym kierunku, wspinając się na drugą z wydm osłaniających obóz. Na drodze Paula została samotna, owinięta w burnus postać: Sziszakli, dowódca brygady fedajkinów, któremu tylko skośne oczy widać było między kołpakiem filtrfraka a maską. Kiedy Paul się zbliżył, Sziszakli podał mu dwa cienkie, pejczopodobne pręty. Miały około półtora metra długości i były zakończone plastykowymi hakami: drugi koniec był szorstki — dla pewniejszego chwytu. Paul ujął oba w lewą dłoń, jak wymagał rytuał.
— To są moje własne haki — powiedział Sziszakli ochrypłym głosem. — Nigdy nie zawiodły.
Paul skinął głową zachowując wymagane milczenie i wyminął go posuwając się stokiem wydmy w górę. Na szczycie obejrzał się i zobaczył, jak oddział rozsypuje się niczym pierzchające owady, jak łopocą burnusy. Stał teraz samotny na piaszczystej grani, mając przed sobą tylko horyzont, płaski i nieruchomy. Dobra była ta wybrana przez Stilgara wydma; wyższa od sąsiednich, stanowiła dogodniejszy punkt obserwacyjny. Schyliwszy się Paul osadził dudnik głęboko w dowietrznym stoku wydmy, gdzie zbity piasek zapewniał maksymalną transmisję werbla. Po czym zawahał się, roztrząsając po raz ostatni nauki, ważąc determinanty życia i śmierci, w obliczu których się znalazł. Kiedy wyciągnie zawleczkę, dudnik rozpocznie swoje wezwania. Pośród piasków usłyszy je gigantyczny czerw — stworzyciel i przybędzie na zew. Paul wiedział, że za pomocą pejczopodobnych hakolasek może dosiąść wyniosłego, krągłego grzbietu stworzyciela. Dopóki hak uchyla przednią krawędź pierścieniowatego segmentu czerwia, otwierając szorstkiemu piaskowi dostęp do wrażliwego wnętrza, dopóty stworzenie nie pogrąży się w piasek. Przeciwnie — przetoczy swoje gigantyczne cielsko unikając kontaktu z powierzchnią pustyni.
Jestem jeźdźcem piasku — powiedział sobie Paul. Spojrzał w dół na haki w swej lewej dłoni i pomyślał, że wystarczy mu tylko przesunąć je w dół wzdłuż krzywizny ogromnego boku stworzyciela, by zmusić go do obrotu i skrętu, i skierować go tam, gdzie zechce. Widział, jak to robiono. Pomagano mu wspinać się po boku czerwia na krótką przejażdżkę podczas szkolenia. Na schwytanym czerwiu można było jechać, dopóki wyczerpany nie znieruchomiał na powierzchni pustyni i nie trzeba było wzywać nowego stworzyciela. Paul wiedział, że po przejściu tej próby będzie się nadawał do podjęcia dwudziestodudnikowej wyprawy na południowe rubieże, aby odpocząć i dojść do siebie — na południe, tam gdzie w nowych palmariach i siczach podziemnych ukryto przed pogromem kobiety i dzieci.
Podnosząc głowę i spoglądając na południe upomniał samego siebie, że stworzyciel wezwany na chybił-trafił z ergu stanowił niewiadomą, a ten, kto go wezwie, jest również niewiadomą w tej próbie. „Musisz ocenić nadchodzącego stworzyciela” — wyjaśniał Stilgar. „Musisz stać dostatecznie blisko, by się na niego wspiąć, gdy cię będzie mijał, i dostatecznie daleko, by cię nie zagarnął”.
Pod wpływem nagłej decyzji Paul zwolnił zawleczkę dudnika. Kołatka zaczęła się obracać, przez piasek popłynęło miarowe łup… łup… łup… Wyprostował się, badając horyzont, pamiętając słowa Stilgara: „Starannie określ tor zbliżania się. Pamiętaj, że czerw rzadko dokonuje niewidocznego podejścia do dudnika. Mimo to nasłuchuj. Często można go usłyszeć, zanim się ukaże”. Przyszły mu też na myśl słowa przestrogi Chani wyszeptane w nocy, kiedy zmógł ją strach o niego: „Gdy zajmiesz pozycję na kursie stworzyciela, musisz pozostawać w absolutnym bezruchu. Musisz myśleć jak łacha piasku. Skryj się pod płaszczem i stań się w samej swej istocie małą wydmą”. Powoli przeszukiwał horyzont nasłuchując, wypatrując znaków, jakich go nauczono.
Nadeszło z południowego wschodu, odległy syk piaskoszeptu. Niebawem Paul zobaczył hen daleko zarysy tropu stworzenia na tle jasności świtu i uprzytomnił sobie, że nigdy przedtem nie widział tak dużego stworzyciela, nigdy nawet nie słyszał o istnieniu tak wielkiego. Wydawał się dłuższy niż na pół mili, a przypływ fali piaskowej u jego wznoszącego się łba wyglądał jak zbliżanie się góry. Nic takiego nie widziałem ani w swych wizjach, ani w życiu — przestrzegł sam siebie Paul. Szybko przeciął drogę tego stworzyciela, by zająć pozycję, całkowicie pochłonięty naglącymi wymogami tej chwili.
„Trzymacie w ręku mennice i pałace — niech tłuszcza bierze resztę”. Tak radzi Padyszach Imperator. I mówi: „Jeżeli chcecie zysków, musicie rządzić”. Prawdziwe są to słowa, ale ja pytam: Kto jest tą tłuszczą i kto to są ci rządzeni?
Myśl sama przyszła Jessice do głowy: Paul będzie już lada chwila przechodził próbę jeźdźca piasku. Oni starają się ukryć ten fakt przede mną, ale to jasne jak słońce. I Chani odjechała z jakąś tajemniczą misją.
Jessika siedziała w komnacie sypialnej, korzystając z chwili przerwy między nocnymi lekcjami. Komnata była przytulna, choć nie tak obszerna jak tamta, której używała w siczy Tabr, zanim uciekli przed pogromem. Tak samo znajdowały się w niej puszyste dywany na podłodze, miękkie poduszki, niski stolik kawowy na podorędziu, łagodnie żółte kule świętojańskie pod sufitem. Była przesiąknięta charakterystyczną, cierpką, intensywną wonią fremeńskiej siczy, którą Jessika zaczęła utożsamiać z poczuciem bezpieczeństwa. Zdawała sobie jednak sprawę, że nigdy nie przezwycięży wrażenia obcości miejsca, w którym przebywała. To właśnie ten zgrzyt miały zatuszować dywany i draperie. Do sypialni przeniknęło prawie nieuchwytne dzwoneczkowo-bębenkowo-rozklaskane granie. Jessika wiedziała, że to uroczystość porodu, pewnie Subiai. Jej czas się zbliżał. Wiedziała też, że niezadługo zobaczy niemowlę, błękitnookiego cherubinka, którego przyniosą do Matki Wielebnej po błogosławieństwo. Wiedziała również, że jej córka Alia będzie brała udział w obchodach i że złoży jej sprawozdanie. To jeszcze nie pora conocnej modlitwy rozstania. Nie rozpoczną obchodzić urodzin blisko pory obrzędów opłakiwania pojmanych w niewolę podczas najazdów na Poritrin, Bela Tegeuse, Rossaka i Harmonthepa. Jessika westchnęła. Wiedziała też, że stara się nie dopuszczać do siebie myśli o synu i niebezpieczeństwach, jakim stawiał czoło — o wilczych dołach z zatrutymi hakami, o harkonneńskich rajdach (chociaż tych było coraz mniej, od kiedy Fremeni pobierali haracz w pojazdach latających i napastnikach za pomocą nowych broni, w które zaopatrzył ich Paul) i o naturalnych pułapkach pustyni — stworzycielach i pragnieniu, i czeluściach pyłu.
Pomyślała, że warto by poprosić o kawę, i z tą myślą zjawiła się owa zawsze obecna świadomość paradoksu w stylu życia Fremenów: jak dobrze im się żyło w tych jaskiniach siczy w porównaniu z pyonami z graben; atoli podczas hadżr w otwartej pustyni o ileż sroższe znosili katusze od wszystkiego, co cierpieli poddani harkonneńscy.
Między kotarami obok niej wsunęła się ciemna dłoń i wycofała się pozostawiając na stoliku filiżankę. Z filiżanki unosił się aromat kawy przyprawowej. Poczęstunek z uroczystości narodzin — pomyślała Jessika. Wzięła filiżankę i popijając małymi łykami uśmiechała się do siebie. W jakiej innej społeczności naszego wszechświata mogłaby osoba z moją pozycją przyjąć z nieznanej ręki kubek napoju i wychylić go bez obawy? Potrafię teraz przemienić każdą truciznę, zanim by mi zaszkodziła, oczywiście, ale ofiarodawca o tym nie wie. Dopiła kawę do końca czując przypływ energii i ożywienie od zawartości filiżanki — gorącej i smakowitej. Zastanawiała się, jaka inna społeczność miałaby taki naturalny szacunek dla jej intymności i wygody, że ofiarodawca wtargnąłby zaledwie na tyle, żeby złożyć dar, bez narzucania jej swego towarzystwa. Szacunek i miłość przysłały ten dar, z lekką zaledwie domieszką lęku.
I jeszcze inny aspekt tego wydarzenia znalazł drogę do jej świadomości: zaledwie pomyślała o kawie i kawa się zjawiła. Wiedziała, że w tym nie było nic z telepatii. To było tak — jedność siczowej wspólnoty, zadośćuczynienie za wyrafinowaną truciznę w diecie przyprawowej, którą dzielili. Wielkie rzesze ludzi nie mogą liczyć, że kiedykolwiek spłynie na nie objawienie, jakie ona zawdzięcza nasieniu przyprawy, nie są do tego wyszkolone ani przygotowane. Ich umysły odrzucają to, czego nie mogą zrozumieć lub ogarnąć. Mimo to czują i reagują czasami jak jeden organizm. I nigdy nie przyszła im do głowy myśl o zbiegu okoliczności.
Czy Paul zdał swój egzamin na piasku? — zadała sobie pytanie Jessika. — Jest zdolny, lecz noga może się powinąć i najzdolniejszemu.
I to czekanie. Ta zmora — pomyślała. — Można czekać do pewnego czasu. Po czym ogarnia człowieka zmora wyczekiwania. Ich życie było wypełnione wszelkiego rodzaju wyczekiwaniem. Jesteśmy tu z górą dwa lata — myślała — i przynajmniej drugie tyle upłynie, nim zaświta nam iskierka nadziei, by pokusić o wyrwanie Arrakis z łap harkonneńskiego namiestnika Mudira Nahii, Bestii Rabbana.
— Matko Wielebna?
Głos zza kotary wejściowej należał do Harah, drugiej kobiety w rodzinie Muad’Diba.
— Wejdź, Harah.
Kotary rozchyliły się i Harah jak gdyby wpłynęła do środka. Miała na sobie siczowe sandały; czerwono-żółte sari odkrywało jej ręce prawie do ramion. Czarne włosy rozdzielone pośrodku i sczesane do tyłu były jak skrzydła owada, przylizane i lśniące. Ostre, drapieżne rysy twarzy chmurzył głęboki mars na czole. Za Harah wynurzyła się dwuletnia dziewczynka Alia.
Kiedy Jessika patrzyła na swoją córkę, uderzyło ją, nie po raz pierwszy zresztą, podobieństwo Alii do Paula w tym wieku — ta sama powaga w pytającym spojrzeniu rozwartych oczu, ciemne włosy, stanowcze usta. Lecz były również i subtelne różnice — i to one właśnie budziły niepokój u większości dorosłych. To dziecko — ledwie od ziemi odrosło — zachowywało się nad wiek spokojnie i świadomie. Dorośli przeżywali szok łapiąc ją na zaśmiewaniu się z dwuznacznych żarcików między przedstawicielami odmiennych płci. To znów sami siebie łapali na tym,że wsłuchują się w jej na poły sepleniący głosik, niezbyt jeszcze wyraźny z powodu nie wykształconego podniebienia miękkiego, i znienacka odkrywają w jej słowach szelmowskie uwagi, które mogły wywodzić się jedynie z przeżyć, jakich żaden dwulatek nie doświadcza.
Harah opadła na poduszkę wzdychając poirytowana i kosym okiem spoglądając na dziecko.
— Alia — przywołała Jessika córkę.
Mała podeszła do matki, siadła przy niej i chwyciła Jessikę za rękę. Cielesny kontakt przywrócił im tamtą wspólną świadomość, jaką dzieliły jeszcze przed narodzeniem Alii. Nie chodziło tu o dzielenie myśli, jakkolwiek zdarzały się i takie chwile, jeśli się dotknęły, gdy Jessika przemieniała truciznę przyprawową do ceremonii. To było coś więcej — bezpośredniaświadomość drugiej iskry życia, coś ostrego i dojmującego, nerwo-współczulność czyniąca je uczuciową jednością. Przestrzegając etykiety należnej członkowi rodziny jej syna, Jessika powiedziała:
— Sabakh ul kuhar, Harah. Jak się miewasz tej nocy?
Z tą samą tradycyjną etykietą Harah odparła:
— Subakh un nar. Dobrze się miewam.
Słowa były prawie bez wyrazu. Znowu westchnęła. Jessika wyczuła w Alii rozbawienie.
— Ghanima mego brata jest na mnie zła — powiedziała Alia swoim na wpół sepleniącym głosem.
Jessika zwróciła uwagę na określenie użyte przez Alię w odniesieniu do Harah — ghanima. W subtelnościach języka fremeńskiego słowo to oznaczało „coś zdobytego w boju”, z dodatkowym podtekstem — że to coś nie jest już używane zgodnie ze swoim pierwotnym przeznaczeniem. Jakaś ozdoba, ostrze włóczni użyte jako ciężarek do zasłony.
Harah spojrzała na małą spode łba.
— Nie próbuj mnie obrażać, dziecino. Znam swoje miejsce.
— Co przeskrobałaś tym razem, Alia? — zapytała Jessika.
Odpowiedziała jej Harah.
— Dzisiaj nie tylko nie chciała się bawić z innymi dziećmi, ale zakradła się do…
— Schowałam się za kotarą i oglądałam narodziny dziecka Subiai — powiedziała Alia. — Ma chłopaka. Darł się i darł. Cóż za płuca! Kiedy się już dosyć nawydzierał…
— Wyszła i dotknęła go — powiedziała Harah — i on przestał się drzeć. Każdy wie, że fremeńskie niemowlę musi się wypłakać do końca, jeśli się rodzi w siczy, ponieważ już nigdy potem nie może zapłakać, bo zdradziłoby nas podczas hadżr.
— Wypłakał się dosyć — powiedziała Alia. — Ja tylko chciałam wyczuć jego iskierkę, jego życie. To wszystko. A kiedy mnie wyczuł, nie chciało mu się już więcej płakać.
— Co wywołało jeszcze gorsze gadanie wśród ludzi — rzekła Harah.
— Czy chłopiec Subiai jest zdrowy? — zapytała Jessika.
Widziała, że Harah coś leży na sercu, i zastanawiała się, co to takiego.
— Zdrowy, że tylko życzyć każdej matce — powiedziała Harah. — One wiedzą, że Alia nie zrobiła mu krzywdy. One nie mają nic specjalnego przeciwko temu, że ona go dotknęła. Natychmiast się uspokoił i był zadowolony. Chodziło o…
— Chodzi o dziwność mej córki, czy tak? — spytała Jessika. — O jej zwyczaj mówienia o sprawach ponad wiek i o rzeczach, których żadne dziecko w jej wieku nie może znać, o rzeczach z przeszłości.
— Skąd ona może wiedzieć, jak wyglądało dziecko na Bela Tegeuse? — wyrzuciła z siebie Harah.
— Właśnie jak on — powiedziała Alia. — Chłopak Subiai wygląda kubek w kubek jak syn Mithy urodzony przed rozstaniem.
— Alia! — powiedziała Jessika. — Ostrzegałam cię.
— Ale, matko, ja to widziałam, i to była prawda, i…
Jessika potrząsnęła głową widząc na twarzy Harah oznaki podenerwowania. Co ja urodziłam? — zapytała sama siebie. — Córkę, która w chwili narodzin i widziała wszystko, co ja wiem… i więcej: wszystko, co przed nią zostało odkryte z głębi korytarzy przeszłości przez istniejące w mej jaźni Matki Wielebne.
— Nie chodzi tylko o to, co ona mówi — powiedziała Harah. — Chodzi też o to, co robi: o to, jak ona siada i wpatruje się w skałę poruszając tylko jednym mięśniem koło nosa albo mięśniem grzbietu palca, albo…
— To są ćwiczenia Bene Gesserit — rzekła Jessika. — Wiesz o tym, Harah. Chcesz odmówić mojej córce jej dziedzictwa?
— Matko Wielebna, wiesz, że te rzeczy nie maja dla mnie znaczenia — odparła Harah. — Chodzi o ludzi i o to, że szemrzą. Przeczuwam w tym groźbę. Mówią, że twoja córka jest demonem, że inne dzieci nie chcą się z nią bawić, że ona jest…
— Ona ma tak niewiele wspólnego z innymi dziećmi — powiedziała Jessika. — Nie jest demonem. To tylko…
— Oczywiście, że nie jest!
Jessika poczuła się zaskoczona gwałtownością wybuchu Harah, spuściła oczy na Alię. Dziecko sprawiało wrażenie zatopionego w myślach, promieniowało atmosferą… wyczekiwania. Jessika powróciła spojrzeniem do Harah.
— Szanuję fakt, że jesteś członkiem rodziny mego syna — powiedziała. (Alia drgnęła pod jej dłonią.) — Możesz ze mną mówić otwarcie o wszystkim, co cię gnębi.
— Niedługo już będę członkiem rodziny twojego syna — powiedziała Harah. — Czekałam tak długo dla dobra moich synów, dla specjalnego szkolenia, jakie oni otrzymują jako dzieci Usula. Tyle tylko mogłam im dać, ponieważ wiadomo, że nie dzielę łoża z twoim synem.
Ponownie Alia poruszyła się przy niej na poły uśpiona, ciepła.
— Byłaby z ciebie wszelako dobra towarzyszka dla mego syna — powiedziała Jessika. I dodała już na własny użytek, jako że takie refleksje nigdy jej nie opuszczały: towarzyszka… nie żona. Po czym jej myśl poszybowała prosto do celu, do bolesnego kłucia wywołanego powszechnym gadaniem w siczy, że przyjaźń jej syna z Chani przerodziła się w trwały związek, w małżeństwo. Kocham Chani — przemknęło przez myśl Jessice, ale sama sobie przypomniała, że miłość może ustąpić przed racją stanu. Królewskie małżeństwa miewają inne podstawy niż miłość.
— Myślisz, że ja nie wiem, co planujesz dla swego syna? — spytała Harah.
— Co masz na myśli?
— Planujesz zjednoczenie plemion pod jego przewodem — powiedziała Harah.
— Czy to źle?
— Widzę w tym groźbę dla niego… i Alia jest jej częścią.
Alia przytuliła się mocniej do matki, oczy miała teraz otwarte i wlepione w Harah.
— Obserwuję was obie, jak jesteście razem — powiedziała Harah — w jaki sposób się dotykacie. Zaś Alia to jak moja własna krew, ponieważ jest siostrą tego, kogo mam za brata. Obserwuję ją i strzegę od czasu, kiedy była tycim niemowlęciem, od czasu razzia, kiedy uciekłyśmy tutaj. Zauważyłam w niej wiele rzeczy.
Jessika kiwnęła głową, wyczuwane niepokój narastający w Alii u jej boku.
— Wiesz, co mam na myśli — rzekła Harah. — To, że rozumiała od razu, co do niej mówimy. Czy kiedykolwiek było dziecko, które znało reżim wody w tak młodym wieku? Którego pierwsze słowa do piastunki brzmiałyby: „Kocham cię, Harah”? — Harah spojrzała na Alię. — A myślisz, że dlaczego znoszę jej zniewagi? Wiem, że nie ma w nich złośliwości.
Alia podniosła oczy na matkę.
— Tak, posiadam zdolność logicznego rozumowania, Matko Wielebna — powiedziała Harah. — Mogłabym być Sajjadiną. Widzę to, co widzę.
— Harah… — Jessika wzruszyła ramionami. — Nie wiem, co powiedzieć.
I sama się sobie dziwiła, ponieważ była to prawda co do joty. Alia wyprężyła się i rozprostowała ramiona. Jessika poczuła, że atmosfera wyczekiwania się skończyła, ta mieszanina determinacji i smutku.
— Popełniliśmy błąd — powiedziała Alia. — Teraz nie obejdziemy się bez Harah.
— To przez rytuał nasienia — rzekła Harah — w którym ty, Matko Wielebna, przemieniłaś Wodę Życia, kiedy Alia była jeszcze nienarodzona w tobie.
— Nie obejdziemy się bez Harah? — Jessika postawiła sobie w duchu znak zapytania.
— Któż inny może przemówić do ludzi i sprawić, że zaczną mnie rozumieć? — rzekła Alia.
— Co chcesz, by zrobiła? — spytała Jessika.
— Ona już wie, co robić.
— Powiem im prawdę — odezwała się Harah. Wydała się nagle stara i posępna z grymasem na oliwkowej twarzy o ostrych rysach czarownicy. — Powiem im, że Alia tylko udaje małą dziewczynkę, że ona nigdy nie była małą dziewczynką.
Alia potrząsnęła głową. Łzy płynęły jej po policzkach. Fala rozpaczy córki ogarnęła Jessikę, jakby to były jej własne uczucia.
— Ja wiem, że jestem dziwolągiem — wyszeptała Alia.
Ta dorosła konkluzja, która wyszła z ust dziecka, sprawiała wrażenie gorzkiego potwierdzenia.
— Nie jesteś dziwolągiem! — prychnęła Harah. — Kto się ośmieli nazwać cię dziwolągiem?
Jessikę ponownie zdumiała zapalczywość w opiekuńczym tonie Harah. Zrozumiała wtedy, że Alia nie myliła się w ocenie, że istotnie nie obejdą się bez Harah. Plemię zrozumie Harah, zarówno jej słowa, jak i uczucia, bo nie ulegało wątpliwości, że kocha ona Alię niczym rodzone dziecko.
— Kto to powiedział? — powtórzyła Harah.
— Nikt.
Alia otarła z łez twarz rogiem aby Jessiki. Wygładziła pomiętą i zmoczoną w tym miejscu szatę.
— Więc i ty nie waż się tego mówić — nakazała Harah.
— Dobrze, Harah.
— Teraz — rzekła Harah — możesz mi opowiedzieć, jak to było, żebym ja mogła opowiedzieć innym. Powiedz mi, na czym polega to, co ci się przytrafiło.
Alia przełknęła, spoglądając w górę na matkę. Jessika skinęła głową.
— Pewnego razu ocknęłam się — powiedziała Alia. — Jakbym się przebudziła ze snu, tylko że nie mogłam sobie przypomnieć, żebym zasypiała. Byłam w ciepłym, ciemnym miejscu. I przestraszyłam się.
Słuchając dziecinnego seplenienia córki, Jessika wróciła pamięcią do tamtego dnia w wielkiej grocie.
— Kiedy się przestraszyłam — mówiła Alia — próbowałam uciec, ale nie było dokąd. Wtem zobaczyłam iskierkę… chociaż, właściwie to jej nie widziałam. Po prostu iskierka była tam przy mnie i odbierałam uczucia iskierki… która koiła mnie, dodawała mi otuchy, mówiąc mi w ten sposób, że wszystko będzie dobrze. To była moja matka.
Hanah potarła oczy i uśmiechnęła się do Alii pokrzepiająco. Jednakże oczy Fremenki miały błędny wyraz, było w nich napięcie, jakby i one usiłowały chłonąć słowa Alii. Pewnie dlatego Jessika pomyślała: co my naprawdę wiemy o tym, jak ktoś taki rozumuje… przy jej wyjątkowych doświadczeniach, wyszkoleniu i rodowodzie?
— Właśnie kiedy poczułam się bezpieczna i uspokojona — podjęła Alia — znalazła się przy nas inna iskierka… i wszystko potoczyło się w mgnieniu oka. Ta inna iskierka to była stara Matka Wielebna. Ona… wymieniała się życiem z moją matką… wszystkim… a ja tam byłam z nimi i widziałam to do końca… wszystko. I nastał koniec, i ja byłam nimi i wszystkimi innymi, i sobą… tylko odnalezienie siebie samej zajęło mi dużo czasu. Tyle tam ich było.
— To okrutne — powiedziała Jessika. — W żadnej żywej istocie nie powinno się w taki sposób rozbudzać świadomości. Cud w tym, że zdołałaś wytrzymać wszystko, co się z tobą działo.
— Nic więcej nie mogłam zrobić! — powiedziała Alia. — Nie umiałam odrzucić ani ukryć swej świadomości… ani jej wyłączyć… to wszystko po prostu się działo… wszystko…
— Nie wiedzieliśmy — wyszeptała Harah. — Kiedy dawaliśmy twej matce Wodę do przemiany, nie wiedzieliśmy, że w niej istniejesz.
— Nie smuć się tym, Harah — odparła Alia. — Nie powinnam się litować nad sobą. W końcu jest to jakiś powód do szczęścia: jestem Matką Wielebną. Plemię ma dwie Mat…
Urwała, przechyliła głowę nasłuchując. Harah odgięła się na piętach w tył, bardziej na poduszkę, wpatrzyła się w Alię, a następnie przeniosła spojrzenie w górę na twarz Jessiki.
— Niczego nie podejrzewaliście? — zapytała Jessika.
— Ciiii — powiedziała Alia.
Stłumione, rytmiczne zawodzenie przemknęło nagle przez zasłony odgradzające je od korytarzy siczy. Narastało, przynosząc już wyraźne słowa:
— Ya! Ya! Yawm! Ya! Ya! Yawm! Nu zein, wallah! Ya! Ya! Yawm! Mu zein. Wallah!
Piewcy przechodzili obok wejścia i w wewnętrznych komnatach zahuczało od ich głosów. Dźwięki pomału oddalały się. Kiedy przycichły dostatecznie, Jessika rozpoczęła rytuał, intonując ze smutkiem:
— Był Ramadan i kwiecień na Bela Tegeuse.
— Moja rodzina siedziała na dziedzińcu nad basenem — powiedziała Harah — w powietrzu przesyconym wilgocią pyłu wodnego, który wzlatywał od bijącej fontanny. W zasięgu ręki rosło drzewo pełne portugli, krągłych i soczystych w kolorze. Stał kosz pełen misz i baklawy i garnce libanu — przysmaki wszelkiego rodzaju. W naszych ogrodach i naszych stadach panował spokój… spokój był w całej krainie.
— Życie pełne było szczęścia, dopóki nie przybyli najeźdźcy — dodała Alia.
— Krew stygła w żyłach od krzyków przyjaciół — rzekła Jessika. I poczuła napór wspomnień z tych wszystkich innych przeszłości, jakie stały się jej udziałem.
— La, la, la, płakały kobiety — przyłączyła się Harah.
— Najeźdźcy wtargnęli przez musztamal i rzucili się na nas, ich noże ociekały czerwienią krwi naszych mężczyzn — powiedziała Jessika.
Cisza zawładnęła nimi trzema i była we wszystkich komnatach siczy, cisza, w której wspominanie ożywiało ból. Po chwili Harah wypowiedziała rytualne zakończenie ceremonii, nadając słowom szorstkość, jakiej Jessika dotychczas w nich nie słyszała.
— Nigdy nie wybaczymy i nigdy nie zapomnimy.
W pełnym zadumy milczeniu, jakie po tym zapadło, usłyszały pomruki ludzi i szelest wielu szat. Jessika wyczuła, że ktoś stoi za zasłonami jej komnaty.
— Matko Wielebna?
Był to kobiecy głos, który Jessika rozpoznała: głos Tharthar, jednej z żon Stilgara.
— O co chodzi, Tharthar?
— Mamy kłopot, Matko Wielebna.
Jessika poczuła skurcz serca z nagłego strachu o Paula.
— Paul… — wyrwało jej się.
Tharthar rozsunęła kotary i wkroczyła do komnaty. Nim kotary opadły, Jessice mignęła ciżba ludzi w przedsionku. Podniosła wzrok na Tharthar, drobną, ciemną kobietę w czarnej szacie z czerwonym ornamentem, na kompletny błękit jej oczu utkwionych w niej nieruchomo, na rozdęte nozdrza jej drobnego nosa, ukazujące blizny od wtyków.
— O co chodzi? — zapytała Jessika.
— Są wieści z piasku — powiedziała Tharthar. — Usul spotyka się ze stworzycielem w swej próbie… dzisiaj. Młodzi mężczyźni mówią, że on nie może zawieść, że z zapadnięciem nocy będzie jeźdźcem piasku. Młodzi ludzie zbierają się na razzia. Zrobią wypad na północ i spotkają się z Usulem. Mówią, że podniosą wtedy krzyk. Mówią, że zmuszą go do wyzwania Stilgara i objęcia przywództwa nad plemionami.
Zbierać wodę, obsiewać wydmy, przemieniać planetę powoli, lecz stale — to już za mało — myślała Jessika. — Niewielkie wypady, bezpieczne wypady — to już dłużej nie wystarcza teraz, gdy Paul i ja ich wyszkoliliśmy. Oni czują swą siłę. Chcą ruszyć w bój.
Tharthar przestąpiła z nogi na nogę; odchrząknęła.
Wiemy, że to rozwaga nakazuje nam wyczekiwać — myślała Jessika — lecz z tego rodzi się nasze rozgoryczenie. Wiemy również, jaką szkodę może nam wyrządzić przeciągane w nieskończoność wyczekiwanie. Jeśli zwłoka się przedłuży, utracimy poczucie celu.
— Młodzi ludzie powiadają, że jeśli Usul nie rzuci wyzwania Stligarowi, to pewnie się boi — powiedziała Tharthar. Spuściła oczy.
— Więc to takie buty — szepnęła Jessika i pomyślała: No cóż, wiedziałam, że do tego dojdzie. Stilgar też.
Tharthar odchrząknęła ponownie.
— Nawet mój brat Szoab tak mówi — powiedziała. — Oni nie zostawią Usulowi wyboru.
W końcu stało się — pomyślała Jessika. — I Paul sam będzie musiał sobie z tym poradzić. Matka Wielebna nie ośmieli się mieszać do spraw sukcesji.
Alia uwolniła rękę z dłoni matki.
— Pójdę z Tharthar — powiedziała — i wysłucham młodych ludzi. Może znajdzie się jakiś sposób.
Jessika patrzyła Tharthar w oczy, ale mówiła do Alii:
— Idź więc. I zawiadom mnie, jak tylko będziesz mogła.
— Nie chcemy, aby do tego doszło, Matko Wielebna — rzekła Tharthar.
— Nie chcemy — przytaknęła Jessika. — Plemieniu potrzebna jest cała jego siła. — Zerknęła na Harah. — Nie poszłabyś z nimi?
Harah odpowiedziała na nie wypowiedzianą część pytania:
— Tharthar nie pozwoli, aby cokolwiek złego spotkało Alię. Wie, że wkrótce obie będziemy żonami, ona i ja, tego samego mężczyzny. Rozmawiałyśmy, ja i Tharthar. — Harah podniosła na nią wzrok. — Jesteśmy umówione.
Tharthar wyciągnęła rękę do Alii.
— Musimy się pośpieszyć. Młodzi ludzie zbierają się do wyjścia.
Przecisnęły się przez kotary; drobna kobieta trzymała dłoń dziecka w swej dłoni, ale zdawało się, że dziecko ją prowadzi.
— Jeżeli Paul Muad’Dib zabije Stilgara, nie przyniesie to plemieniu pomyślności — rzekła Harah. — Do tej pory zawsze taka była droga do sukcesji, ale czasy się zmieniły.
— Czasy się zmieniły — powtórzyła Jessika.
— Nie sądzisz chyba, że powątpiewam w wynik tej walki — rzekła Harah. — Usul nie może nie zwyciężyć.
— To miałam na myśli — powiedziała Jessika.
— I wyobrażasz sobie, że osobiste uczucia zabarwiają moje sądy — zauważyła Harah, Potrząsnęła głową, a taliony wody rozdzwoniły się na jej szyi.
— Jakże się mylisz. Może ci się też wydaje, że ja żałuję, że to nie mnie Usul wybrał, że jestem zazdrosna o Chani?
— Każdy wybiera, jak umie — rzekła Jessika.
— Ja współczuję Chani — powiedziała Harah.
Jessika zesztywniała.
— Co to znaczy?
— Wiem, co myślisz o Chani — rzekła Harah. — Uważasz, że nie nadaje się ona na żonę dla twojego syna.
Jessika usadowiła się głębiej w poduszkach, rozluźniła się.
— Być może.
— Niewykluczone, że masz rację — zgodziła się Harah. — jeśli tak, to możesz znaleźć niespodziewanego sojusznika w samej Chani. Ona pragnie tylko tego, co dla niego jest najlepsze.
Jessika z trudem przełknęła, nagle ścisnęło ją za gardło.
— Chani jest mi bardzo droga — powiedziała. — Ona nie…
— Dywany masz tutaj strasznie brudne — przerwała jej Harah. Omiotła spojrzeniem podłogę unikając oczu Jessiki. — Tyle ludzi tu łazi bez przerwy. Powinnaś naprawdę dawać je częściej do czyszczenia.
Nie da się uniknąć sprzężenia zwrotnego polityki z ortodoksyjną religią. Walka o władzę przesyca szkolenie, wychowanie i kształcenie ortodoksyjnej społeczności.W wyniku owej presji przywódcy takiej społeczności nieuchronnie muszą stanąć przed tym ostatecznym, wewnętrznym dylematem: czy poddać się całkowicie oportunizmowi za cenę utrzymania się przy władzy, czy ryzykować poświęceniem siebie w imię ortodoksyjnej etyki.
Paul czekał na piasku poza torem podejścia gigantycznego stworzyciela. Nie mogę czaić się jak przemytnik — w niecierpliwości i podenerwowaniu — upomniał sam siebie. — Muszę być skrawkiem pustyni. — Stwór był już zaledwie o minuty drogi, wypełniając ranek ciernym wizgiem swej wędrówki. Olbrzymie kły w okrągłej jaskini jego paszczy otwierały się niczym wielki kwiat. Bijąca z niej woń przyprawy zawisła w powietrzu. Filtrfrak na ciele Paula leżał jak ulał i tylko mgliście zdawał on sobie sprawę z wtyków nosowych, z maski oddechowej. Nauki Stilgara, żmudne godziny spędzone na piasku, przesłoniły wszystko inne.
— W jakim promieniu od stworzyciela musisz stanąć na piasku ziarnistym? — zapytał Stilgar.
A on odpowiedział prawidłowo:
— Pół metra na każdy metr średnicy stworzyciela.
— Dlaczego?
— By uniknąć wiru wywołanego jego przejściem, a przy tym zdążyć na czas podbiec i dosiąść go.
— Jeździłeś na maleństwach hodowanych na nasienie i Wodę Życia — powiedział Stilgar. — Lecz ten, którego wezwiesz w trakcie swej próby, to będzie dziki stworzyciel, praszczur pustyni. Musisz mieć dla niego należyty respekt.
Głuchy werbel dudnika zlał się już z sykiem nadciągającego czerwia. Paul odetchnął głęboko, nawet przez filtry czując zapach mineralnej goryczy piasku. Dziki stworzyciel, praszczur pustyni, prawie nad nim zawisł. Wzniesione segmenty przednie gnały falę piasku, która miała sięgnąć jego kolan. Chodź tu bliżej, o cudowny potworze — myślał. — Bliżej. Słyszysz, jak cię przyzywam. Chodź bliżej. Bliżej.
Fala uniosła mu stopy. Owiał go pył powierzchniowy. Paul złapał równowagę, świat zasłoniła mu przesuwająca się w chmurze piasku obła skarpa, segmentowa ściana urwiska z ostro rysującymi się liniami pierścieni. Paul wzniósł haki, złożył się jak do strzału, wychylił się do przodu. Poczuł, jak chwyciły i szarpnęły. Skoczył w górę opierając stopy na owej ścianie, wychylony na zewnątrz, trzymając się wczepionych haków. To był moment prawdziwej próby: jeżeli prawidłowo założył haki na przednią krawędź pierścienia, otwierając ten segment, czerw nie przetoczy się po piasku i go nie zmiażdży.
Czerw zwolnił. Prześliznął się po dudniku, uciszając go. Powoli zaczął się obracać w górę, w górę — wznosząc te drażniące haki, jak tylko mógł najwyżej, najdalej od piasku zagrażającego delikatnej wykładzinie pierścienia. Paul stwierdził, że wyprostowany jedzie wierzchem na czerwiu. Czuł radosne upojenie, niczym cesarz lustrujący swoją planetę. Stłumił gwałtowny impuls, by sobie pohasać, zawrócić czerwia, popisać się swoją władzą nad tym stworzeniem. Nagle pojął, dlaczego Stilgar przestrzegał go kiedyś opowiadając o młodych śmiałkach, którzy igrali sobie z tymi potworami, wykonując im na grzbietach stójki, wyjmując oba haki i zakładając je z powrotem, zanim czerw zdążył ich zrzucić.
Pozostawiając jeden hak na miejscu Paul wyjął drugi i umieścił go niżej w boku. Sprawdziwszy, że ten drugi hak siedzi pewnie, opuścił z kolei pierwszy, przesuwając się w ten sposób w dół po boku czerwia. Stworzyciel obracał się, a obracając się zakręcał, obchodząc pole miałkiego piasku, gdzie czekali inni. Paul zobaczył, jak się wdrapują, korzystając z własnych haków podczas wspinaczki, lecz unikają wrażliwych krawędzi pierścieni, dopóki nie znajdą się na grzbiecie. Usadowili się w trzech rzędach za nim, trzymając się swoich haków.
Stilgar przesunął się pomiędzy szeregami, sprawdził ułożenie haków Paula i podniósł oczy na jego rozradowaną twarz.
— Udało ci się, co? — rzekł podnosząc głos ponad zgrzytanie piasku. — Tak uważasz? Udało ci się? — Wyprostował się. — A ja ci mówię, że to była fuszerka. Nasze dwunastolatki radzą sobie lepiej. Tam, gdzie czekałeś, był w lewo od ciebie grający piasek. Nie mógłbyś się tam wycofać, gdyby czerw skręcił w tamtą stronę.
Uśmiech ulotnił się z twarzy Paula.
— Widziałem ten grający piasek.
— Więc dlaczego nie dałeś znaku jednemu z nas, by zajął stanowisko asekuracyjne? Coś takiego mogłeś zrobić nawet podczas próby.
Paul przełknął, wystawił twarz na pęd powietrza.
— Uważasz, że to nieładnie z mojej strony mówić to teraz — powiedział Stilgar. — To mój obowiązek. Ja oceniam twoją przydatność dla oddziału. Gdybyś wdepnął w ten grający piasek, stworzyciel skręciłby na ciebie.
Pomimo zalewającej go fali gniewu Paul wiedział, że Stilgar mówi prawdę. Musiała upłynąć dłuższa chwila, nim Paul mobilizując wszystkie nauki matki, odzyskał jaki taki spokój.
— Przepraszam — powiedział. — To się więcej nie powtórzy.
— W niewygodnej pozycji zawsze bierz sobie zastępcę, kogoś, kto weźmie stworzyciela, jeżeli ty nie będziesz mógł — rzekł Stilgar. — Nie zapominaj, że działamy wspólnie. W ten sposób jesteśmy niezawodni. Działamy wspólnie, co?
Klepnął Paula ramię.
— Działamy wspólnie — przytaknął Paul.
— To teraz — powiedział Stilgar i głos jego stał się szorstki — pokaż mi, że umiesz sobie radzić ze stworzycielem. Na którym boku jesteśmy?
Paul spojrzał w dół na łuskowatą powierzchnię pierścienia pod nogami, odnotowując rodzaj i wielkość łusek, i to jak powiększają się, im dalej w prawo, a zmniejszają na lewo. Wiedział, że każdy czerw porusza się w charakterystyczny sposób — najczęściej tą samą stroną do góry. W miarę jego dorastania ta właściwa góra utrwalała się niemal na dobre. Łuski dolne powiększały się, grubiały, robiły się gładsze. U dużego czerwia łuski grzbietowe można było odróżnić po samej wielkości.
Przemieszczając haki Paul przesunął się w lewo. Skinął na skrzydłowych w tyle, by otworzyli segmenty wzdłuż boku i trzymali czerwia na stałym kursie, kiedy się obracał, a następnie wyznaczył z szeregu dwóch sterników na pozycje w przedzie.
— Ach, haiiiii… joh! — wydał tradycyjny okrzyk. Sternik z lewej strony rozwarł pierścień. Stworzyciel skręcił majestatycznym łukiem chroniąc otwarty segment. Wykonał pełny nawrót i kiedy ponownie skierował się na południe, Paul zawołał: — Geyrat!
Sternik zwolnił swój hak. Stworzyciel wyrównał na prosty kurs.
Stilgar odezwał się:
— Bardzo dobrze, Paulu Muad’Dibie. Przy dużej praktyce jeszcze będzie z ciebie jeździec piasku.
Paul zmarszczył brwi. Czyż nie byłem pierwszy na górze? — pomyślał. Za jego plecami rozległy się śmiechy. Oddział zaczął skandować jego imię, wiwatując pod niebiosa.
— Muad’Dib! Muad’Dib! Muad’Dib! Muad’Dib!
Daleko w tyle na grzbiecie czerwia Paul usłyszał walenie poganiaczy uderzających w segmenty ogona. Czerw zaczął nabierać prędkości. Burnusy załopotały od pędu. Skwierczenie piasku pod czerwiem spotężniało. Paul obejrzał się za siebie, na oddział, wyszukał wśród innych twarzy Chani. Na nią patrzył, kiedy mówił do Stilgara.
— A zatem jestem jeźdźcem piasku, Stil?
— Hal yawm! Dziś jesteś jeźdźcem piasku.
— Przeto mogę wybrać cel naszej podróży?
— Taki jest zwyczaj.
— I jestem Fremenem, który dnia dzisiejszego przyszedł na świat tutaj w ergu Habbanja. Do dziś nie miałem życia. Do dziś byłem dzieckiem.
— Niezupełnie dzieckiem — powiedział Stilgar.
Zamocował brzeg kaptura, który łopotał na wietrze.
— Ale mój świat był zatkany korkiem i ten korek został usunięty.
— Nie ma korka.
— Chciałbym udać się na południe, dwadzieścia dudników na południe. Chciałbym zobaczyć ten tworzony przez nas kraj, ten kraj, który oglądałem jedynie oczami innych.
I chciałbym zobaczyć swojego syna i rodzinę — myślał. — Potrzebuję teraz czasu na rozważenie przyszłości, która jest przeszłością w moim umyśle. Nadciąga chaos i jeżeli nie będzie mnie tam, gdzie mógłbym to coś rozwikłać, to ono wymknie mi się spod kontroli.
Stilgar zmierzył go taksującym, przeciągłym spojrzeniem. Paul nie spuszczał oczu z Chani. Widział, jak zainteresowanie ożywia jej rysy, zauważył też, że jego słowa rozbudziły podniecenie w oddziale.
— Ludzie palą się do rajdu pod tobą na harkonneńskie niecki — powiedział Stilgar. — Niecki znajdują się w odległości zaledwie jednego dudnika.
— Wodziłem fedajkinów na rajdy — rzekł Paul. — Powiodę ich na rajd jeszcze nieraz, dopóki choć jeden Harkonnen oddycha arrakańskim powietrzem.
Kiedy tak jechali, Stilgar przypatrywał mu się z uwagą i Paul zdał sobie sprawę, że on spogląda na ten moment poprzez wspomnienie tego, jak doszedł do władania siczą Tabr i do obecnego przewodzenia Radzie Przywódców pośmierci Lieta — Kynęsa. Doniesiono mu o wzburzeniu wśród młodych Fremenów — pomyślał.
— Czy życzysz sobie zebrania przywódców? — zapytał Stilgar.
Młodym ludziom z oddziału zapłonęły oczy. Kołysali się jadąc i obserwowali. Paul dostrzegł błysk niepokoju w oczach Chani, w jej spojrzeniu wędrującym od Stilgara, który był jej wujem, do Paula Muad’Diba, który był jej mężem.
— Nie zgadniesz, czego sobie życzę — powiedział Paul. Nie mogę ustąpić — myślał. — Muszę utrzymać władzę nad tymi ludźmi.
— Dzisiaj jesteś mudirem jazdy piaskiem — rzekł Stilgar. — W jego tonie zadźwięczał oficjalny chłód. — Do czego wykorzystasz tę władzę?
Potrzeba nam czasu na wytchnienie, czasu na trzeźwą refleksję — pomyślał Paul.
— Pojedziemy na południe — rzekł.
— Nawet gdy powiem, że zawrócimy na północ, kiedy ten dzień się skończy?
— Pojedziemy na południe — powtórzył Paul.
Wyraz niewzruszonej powagi okrył Stilgara, kiedy mocniej zaciągał na sobie burnus.
— Będzie zebranie — powiedział. — Roześlę wiadomość.
Uważa, że go, wyzwę — myślał Paul. — I wie, że nie da mi rady. — Obrócił twarz na południe czując wiatr na odsłoniętych policzkach i rozmyślając nad determinantami, które złożyły się na jego decyzję. — Oni nie wiedzą, jak to jest — pomyślał. Lecz sam wiedział, że nie może dać się zawrócić z drogi bez względu na okoliczności. Musi wytrwać na głównym szlaku burzy czasu, którą widział w przyszłości. Nadejdzie moment, w którym można ją będzie rozpędzić, ale tylko jeśli on, Paul, znajdzie się wtedy tam, skąd można będzie przeciąć jej centralny splot. — Nie wyzwę go, jeżeli tylko da się temu zapobiec — myślał. — Jeżeli istnieje inny sposób powstrzymania dżihad…
— Staniemy obozem na wieczorny posiłek i modlitwę w Grocie Ptaków pod Granią Habbanja — powiedział Stilgar.
Przytrzymując się dla równowagi jednym hakiem na huśtającym stworzycielu, wskazał przed siebie na niską kamienną barierę wynurzającą się z pustyni. Paul przypatrywał się ścianie opoki, ogromnymżyłom skalnym przecinającym ją jak fale. Nic nie łagodziło tego surowego horyzontu, żadna zieleń, żaden kwiat. Poza nim ciągnęła się droga ku pustyni południowej, trasa na przynajmniej dziesięć dni i nocy przy najszybszym poganianiu stworzycieli. Dwadzieścia dudników. Droga wiodła hen poza harkonneńskie patrole. Wiedział, jak to będzie. Widział to w snach. Pewnego dnia podróży nastąpi ledwo uchwytna zmiana barwy na odległym horyzoncie, zmiana tak nikła, że mogłoby mu się wydawać, że ją sobie uroił ze swych nadziei — i tam będzie nowa sicz.
— Czy moja decyzja odpowiada Muad’Dibowi? — spytał Stilgar.
W jego głosie zabrzmiała prawie nieuchwytna nuta sarkazmu, lecz fremeńskie uszy wokół nich, wyczulone na każdy ton w głosie ptaka czy w pisku cielago, złowiły sarkazm i czekały w napięciu na reakcję Paula.
— Stilgar słyszał, jak mu przysięgałem na wierność podczas wyświęcania fedajkinów — powiedział Paul. — Moi komandosi śmierci wiedzą, że ręczyłem honorem. Czy Stilgar w to wątpi?
Prawdziwy ból przebijał z głosu Paula. Słysząc go Stilgar spuścił oczy.
— Usulowi, towarzyszowi z mej siczy, temu uwierzę zawsze — rzekł. — Ale tyś jest Paul Muad’Dib, książę atrydzki i Lisan al-Gaib, Głos z Tamtego Świata. Tych dwóch ja nawet nie znam.
Paul odwrócił się ku Grani Habbanja, patrząc, jak wyrasta z pustyni. Stworzyciel pod nimi nie stracił sił ani żwawości. Mógł ich ponieść dwa razy dalej niż jakikolwiek inny spotkany przez Fremenów. Paul był tego pewny. Poza opowiadanymi dzieciom bajkami nie istniało nic, co mogłoby dorównać temu praszczurowi pustyni. Była to nowa legenda, uprzytomnił sobie Paul.
Na jego ramieniu zacisnęła się dłoń. Paul spojrzał na nią, przesunął spojrzenie po ręce aż do twarzy — do ciemnych oczu Stilgara widocznych między maską filtru a kapturem filtrfraka.
— Ten, kto prowadził sicz Tabr przede mną — powiedział Stilgar — on był moim przyjacielem. Dzieliliśmy niebezpieczeństwa. Zawdzięczał mi życie wiele razy… a ja zawdzięczałem jemu…
— Jestem twoim przyjacielem, Stilgar — powiedział Paul.
— Nikt w to nie wątpi — rzekł Stilgar. — Cofnął dłoń, wzruszył ramionami. — Taki jest zwyczaj.
Paul zrozumiał, że Stilgar za bardzo przesiąkł fremeńskimi zwyczajami, by rozważyć możliwość czegoś innego. Tutaj przywódca wyjmował wodze z martwych dłoni swego poprzednika albo zabijał pośród najsilniejszych, swego plemienia, jeśli poprzednik zginął w pustyni. Stilgar awansował do pozycji naiba zgodnie z tym zwyczajem.
— Powinniśmy zostawić tego stworzyciela na głębokim piasku — powiedział Paul.
— Tak — zgodził się Stilgar. — Stąd możemy pójść do groty.
— Zajechaliśmy nim wystarczająco daleko, by zagrzebał się i nie miał na nic ochoty z dzień lub dwa.
— Ty jesteś mudirem jazdy piaskiem — powiedział Stilgar. — Rzeknij, kiedy mamy…
Urwał, wpatrując się w niebo na wschodzie. Paul obrócił się gwałtownie. Od przyprawowego błękitnego nalotu na oczach niebo wydawało się ciemne, przesycone głębokim lazurem, na którego tle odległe, rytmiczne błyski rysowały się ostrym kontrastem. Ornitopter!
— Jeden mały ornitopter — powiedział Stilgar.
— Może wywiadowczy — rzekł Paul. — Myślisz, że nas zobaczyli?
— Z takiej odległości jesteśmy po prostu czerwiem na powierzchni. — Skinął lewą ręką. — Zsiadać. Rozsypać się po piasku.
Ludzie zaczęli zjeżdżać wolno po boku czerwia, odpadać, stapiać się pod okryciem burnusów z piaskiem. Paul zapamiętał, gdzie zeskoczyła Chani. Niebawem pozostał sam ze Stilgarem.
— Pierwszy na górze, ostatni na dole — rzekł Paul.
Stilgar kiwnął głową, osunął się na hakach i zeskoczył na piasek. Paul odczekał, aż stworzyciel znalazł się w bezpiecznej odległości, po czym uwolnił haki. Z czerwiem, nie wyczerpanym do ostatka, był to ryzykowny moment. Uwolniony od ościeni i haków wielki czerw przystąpił do zagrzebywania się w piasku. Paul pobiegł na palcach do tyłu po jego szerokim grzbiecie, dokładnie wyliczył moment i zeskoczył. Wylądował nie przerywając biegu — wbił się w odwietrzny stok wydmy, tak jak go uczono — i ukrył się pod kaskadą piasku i swoim burnusem. Teraz wyczekiwanie…
Obróciwszy się ostrożnie uchylił rąbka burnusa na szczelinę nieba. Wyobraził sobie, jak pozostali wzdłuż szlaku robią to samo. Usłyszał łopot skrzydeł ornitoptera, zanim go zobaczył. Z szumem głowic odrzutowych przeleciał nad jego spłachetkiem pustyni, zakręcając szerokim łukiem do grani. Nie oznakowany ornitopter, zauważył Paul. Ornitopter zniknął mu z oczu poza Granią Habbanja.
Nad pustynią rozległ się krzyk ptaka. Potem drugi. Paul strząsnął z siebie piasek i wspiął się na wierzchołek wydmy. Sylwetki innych tworzyły rząd oddalający się od urwiska. Rozpoznał wśród nich Chani i Stilgara. Stilgar wskazał w stronę grani. Zebrawszy się ruszyli piaskomarszem, ślizgając się po powierzchni w łamanym rytmie, który nie zaniepokoiłby żadnego stworzyciela. Stilgar zrównał krok z Paulem na ubitym przez wiatr grzbiecie wydmy.
— To był statek przemytników — powiedział.
— Na to wygląda — odparł Paul. — Ale za daleko w głębi pustyni jak na przemytników.
— Oni też mają swoje kłopoty z patrolami — zauważył Stilgar.
— Skoro dotarli tak daleko, mogą iść dalej — rzucił Paul.
— Prawda.
— Nie byłoby dobrze, gdyby zobaczyli to, co mogą zobaczyć, jeśli się zapuszczą zbyt głęboko na południe. Przemytnicy sprzedają również informacje.
— Poszukiwali przyprawy, nie sądzisz? — zapytał Stilgar.
— Gdzieś tutaj będzie na nich czekało skrzydło i gąsienik — powiedział Paul. — Mamy przyprawę. Zanęćmy łachę piasku i zapolujemy sobie trochę na przemytników. Powinni wiedzieć, że to jest nasza kraina, a naszym ludziom się przyda poćwiczyć z nowymi rodzajami broni.
— Teraz przemawia Usul — rzekł Stilgar. — Usul myśli po fremeńsku.
Lecz Usul musi się ugiąć przed decyzjami, które odpowiadają strasznemu przeznaczeniu — pomyślał Paul. A burza się zbierała.
Kiedy religia połączy w jedno prawo i obowiązek, nigdy nie otworzą ci się oczy, nie uświadomisz sobie w pełni własnej osobowości. Zawsze będziesz istotą odrobinę niższą od człowieka.
Przemytnicza przetwórnia przyprawy ze swoim macierzystym statkiem transportowym w otoczeniu brzęczących ornitopterów nadleciała nad kopce wydm jak chmara owadów z królową. W przedzie przed tą chmurą rozciągał się jeden ze skalnych grzbietów, które sterczą z dna pustyni jak miniaturowe imitacje Muru Zaporowego. Suche plaże tego klifu wymiótł do czysta ostatni huragan.
W kopule dowodzenia przetwórni Gurney Halleck nastawił soczewki olejowe lornety i wychylony do przodu badał krajobraz. Za granią zobaczył ciemną łachę, która mogła być wykwitem przyprawy, dał sygnał ornitopterowi, z lotu wiszącego wysyłając go na zwiad. Ornitopter kiwnięciem skrzydeł potwierdził odbiór sygnału. Oderwał się od stada i schodząc ślizgiem nad pociemniały piasek okrążył tę plamę, z wykrywaczami zwieszonymi tuż nad powierzchnią. Prawie natychmiast złożył skrzydła i wykonał korkociąg sygnalizując w ten sposób oczekującej przetwórni, że znaleźli przyprawę.
Gurney schował lornetę do futerału, pewny, że reszta widziała sygnał. Podobał mu się ten zakątek. Grań dawała jakąś osłonę i zabezpieczenie. Mało prawdopodobne miejsce na zasadzkę, tak daleko w pustyni… tym niemniej… Gurney dał znak jednej z załóg, by zawisła nad granią i przeczesała ją, rozesłał odwody na stanowiska w kolistej formacji nad całym tym terenem, niezbyt wysoko, żeby ich nie dostrzegły z daleka harkonneńskie wykrywacze. Aczkolwiek wątpił w obecność harkonneńskich patroli tak głęboko na południu. Był to ciągle kraj Fremenów.
Gurney sprawdził broń, klnąc los, który sprawił, że tarcze były tu bezużyteczne. Wszystkiego, co mogło zwabić czerwia, należało unikać za wszelką cenę. Pocierając bliznę od krwawinu na brodzie, studiował teren, dochodząc do wniosku, że najbezpieczniej będzie przeprowadzić naziemny oddział granią. Pieszy zwiad był zawsze najpewniejszy. Ostrożność nigdy nie zawadzi, kiedy Fremeni są z Harkonnenami na noże. Bo Fremenami się niepokoił. Nie mieli nic przeciwko temu, by przehandlować tyle przyprawy, na ile cię tylko stać, lecz na ścieżce wojennej zamieniali się w diabły, jeśli ktoś postawił stopę tam, gdzie zabronili wstępu. I byli tak szatańsko przebiegli ostatnio. Irytowało to Gurneya, ta przebiegłość i sprawność bojowa tubylców. Wykazywali kunszt wojenny przewyższający wszystko, z czym się kiedykolwiek zetknął, a szkolony był przez najlepszych wojowników we wszechświecie, zaś ostrogi zdobywał w bojach, z których tylko garstka najlepszych wyszła cało. Ponownie Gurney zbadał teren zastanawiając się, dlaczego czuje się nieswojo. Może to z powodu tego czerwia, którego widzieli… ale on był po drugiej stronie grani.
Do kopuły dowodzenia zajrzała głowa, która należała do kapitana przetwórni — jednookiego, doświadczonego pirata z gęstą brodą, błękitną źrenicą i mlecznobiałymi od spożywania przyprawy zębami.
— Wygląda na bogaty zagon, sir — powiedział kapitan przetwórni. — Zwijać żagle?
— Zejdź do podnóża urwiska — polecił Gurney. — Daj mi wyładować się z moimi ludźmi. Możesz stamtąd dojechać do przyprawy na gąsienicach. My obejrzymy sobie tę skałę.
— Tak jest.
— W razie czego — powiedział Gurney — ratuj przetwórnię. My zabierzemy się w ornitopterach.
Kapitan przetwórni zasalutował.
— Tak jest, sir.
Zniknął w luku. Gurney jeszcze raz obiegł spojrzeniem horyzont. Musi się liczyć z ewentualnością, że są tu Fremeni, on zaś wkracza na ich terytorium. Fremeni nie dawali mu spokoju przez swą brutalność i nieobliczalność. Wiele spraw w tym interesie nie dawało mu spokoju, chociaż zyski przynosił ogromne. Fakt, że nie mógł wysłać szperaczy wysoko na niebo, również nie dawał mu spokoju. Konieczność zachowania ciszy radiowej jeszcze ten niepokój zwiększała.
Gąsienik przetwórni zawrócił, zaczął opadać. Łagodnym ślizgiem zszedł na suchą plażę u stóp grani. Bieżniki dotknęły piasku. Gurney odkrył kopułę kabiny, odpiął pasy bezpieczeństwa. W momencie znieruchomienia przetwórni był na zewnątrz; zatrzasnął za sobą kopułę i wyszedł na osłony bieżników, z których rozhuśtawszy się opadł na piasek za siatką zabezpieczającą. Jego pięcioosobowa straż przyboczna znalazła się na ziemi razem z nim, wyłoniwszy się z luku dziobowego. Inni zwolnili skrzydło transportowe przetwórni. Odłączyło się i odleciało wchodząc na koło parkingowe nisko nad nimi. Ogromny gąsienik przetwórni natychmiast odtoczył się wykręcając od grani w kierunku ciemnego zagonu przyprawy widocznego opodal na piasku. W pobliżu opadł ornitopter, wyhamowując poślizgiem. Za nim następny i jeszcze jeden. Wyrzuciły z siebie pluton Gurneya i wzbiwszy się zawisły w powietrzu.
Gurney przeciągnął się próbując mięśni pod filtrfrakiem. Odrzucił z twarzy maskę filtru, tracąc wilgoć w imię wyższej konieczności — zwiększenia zasięgu głosu na wypadek, gdyby przyszło mu wydawać komendy. Ruszył w górę pomiędzy skały badając teren — kamyki i żwir pod nogami, woń przyprawy w powietrzu. Dobra lokalizacja na bazę awaryjną — pomyślał. Byłoby dobrze schować tu trochę materiałów. Obejrzał się i patrzył, jak jego ludzie podążają za nim rozsypując się w tyralierę. Dobrzy ludzie, nawet ci nowi, których nie miał kiedy wypróbować. Dobrzy. Nie trzeba powtarzać im za każdym razem, co mają robić. Żaden nawet nie zamigotał tarczą. Ani jednego tchórza w tym gronie obnoszącego się z tarczą po pustyni, gdzie czerw wyczuwając jej pole przybyłby i obrabował ich ze znalezionej przyprawy. Ze swej niewielkiej wysokości spośród skał Gurney widział zagon przyprawy w odległości około pół kilometra i gąsienik docierający właśnie do jego bliższej krawędzi. Zerknął w górę na eskadrę osłony obserwując pułap, czy nie za wysoki. Kiwnąwszy głową odwrócił się, by podjąć wspinaczkę na grań. W tym momencie grań wybuchła. Dwanaście huczących trajektorii ognia rzygnęło w niebo ku zawieszonym w powietrzu ornitopterom i skrzydłu transportowemu. Od gąsienika dobiegł wizg metalu i skały dokoła Gurneya zapełniły się wojownikami w kapturach. Gurney miał jedynie czas pomyśleć: Na rogi Wielkiej Macierzy! Rakiety! Ośmielili się użyć rakiet! Po czym znalazł się twarzą w twarz z zakapturzoną, nisko pochyloną postacią trzymającą krysnóż w gotowości. Dwóch innych ludzi stało wyczekująco na skałach ponad nią, z lewej i z prawej strony. Gurney widział jedynie oczy wojownika przed sobą, między kapturem a zasłoną burnusa barwy piasku, lecz pochylenie i gotowość ostrzegły go, że ma do czynienia z wyszkolonym do walki człowiekiem. Były to błękitne w błękicie oczy Fremena z głębi pustyni.
Gurney wykonał ręką ruch do własnego noża, nie spuszczając oczu z klingi przeciwnika. Skoro ośmielili się użyć rakiet, będą mieli i inną broń miotającą. W tej sytuacji niezbędna jest najwyższa ostrożność. Z samych odgłosów poznawał, że strącono przynajmniej część jego osłony powietrznej. Dobiegały też z tyłu pomruki i zgiełk walki wręcz. Oczy wojownika stojącego przed Gurneyem powędrowały za ruchem ręki w stronę noża, po czym cofnęły się i utkwiły spojrzenie w jego oczach.
— Zostaw ten nóż w pochwie, Gurneyu Hallecku — powiedział mężczyzna.
Gurney zawahał się. Ten głos pomimo maski filtrfraka brzmiał dziwnie znajomo.
— Znasz moje imię? — zagadnął.
— Na mnie niepotrzebny ci nóż, Gurney — rzekł mężczyzna. Wyprostował się wsuwając swój krysnóż z powrotem do pochwy pod burnusem.
— Każ swoim ludziom przerwać beznadziejny opór.
Mężczyzna zrzucił kaptur, odsunął maskę. To, co Gurney zobaczył, wprawiło go w osłupienie. W pierwszej chwili wydawało mu się, że spogląda na widmo księcia Leto Atrydy. Prawda docierała do niego powoli.
— Paul — szepnął. I już głośniej: — Czyżby to Paul?
— Nie wierzysz własnym oczom? — zapytał Paul.
— Mówili, że nie żyjesz — wychrypiał Gurney. Zrobił pół kroku do przodu.
— Każ poddać się swoim ludziom — zakomenderował Paul.
Skinął w stronę niższych rejonów grani. Gurney obrócił się, z trudem odrywając wzrok od Paula. Zobaczył parę zaledwie grup walczących. Wydawało się, że zakapturzeni ludzie pustyni są wszędzie dokoła. Gąsienik tkwił nieruchomo, na jego dachu stali Fremeni. W górze nie było żadnego statku.
— Przerwać walkę — ryknął Gurney. Zaczerpnął głęboko powietrza, zwinął dłonie w trąbkę. — Mówi Gurney Halleck! Przerwać walkę!
Z wolna, nieufnie, walczące postacie rozdzieliły się. Zwróciły się ku niemu pytające spojrzenia.
— To są przyjaciele — zawołał Gurney.
— Ładni mi przyjaciele! — odkrzyknął ktoś. — Wymordowali połowę naszych.
— To nieporozumienie — powiedział Gurney. — Nie pogarszajcie sytuacji.
Obrócił się z powrotem do Paula, wlepiając wzrok w błękitno błękitne fremeńskie oczy młodzieńca. Uśmiech przemknął po wargach Paula, lecz w wyrazie jego twarzy była zaciętość przypominająca Gurneyowi starego księcia, dziadka Paula. Wtem Gurney dostrzegł w Paulu twardość stali nie spotykaną nigdy dotąd u Atrydy — skóra przypominająca rzemień, patrzące z ukosa oczy i wyrachowanie w spojrzeniu, które jak gdyby ważyło wszystko w polu widzenia.
— Mówili, że nie żyjesz — powtórzył.
— Wydawało się to najlepszą obroną; pozwolić im tak myśleć — powiedział Paul.
Gurney zdał sobie sprawę, że oto całe zadośćuczynienie, jakiego może oczekiwać za pozostawienie go własnemu losowi, pozostawienie go w przekonaniu, że jego mały książę… jego przyjaciel… nie żyje. Zastanowił się wtedy, czy w ogóle przetrwało w nim coś z chłopca, którego znał i szkolił w umiejętnościach wojowników. Paul zrobił krok w stronę Gurneya, poczuł, że pieką go oczy.
— Gurney…
To stało się jakby samo — obejmowali się i klepali nawzajem po plecach, odnajdując w tym kontakcie bezpośrednim siebie nawzajem.
— Ty mały szczeniaku! Ty mały szczeniaku! — w kółko powtarzał Gurney.
A Paul:
— Gurney, chłopie! Gurney, chłopie!
Po chwili rozłączyli się, popatrując po sobie. Gurney odetchnął głęboko.
— Więc to za twoją sprawą Fremeni tak się wycwanili w taktyce walki. Powinienem był się domyślić. Bez przerwy robią rzeczy, jakbym to ja sam je zaplanował. Gdybym tylko wiedział. — Pokręcił głową. — Gdybyś tylko dał mi znak, chłopaku. Nic by mnie nie powstrzymało. Przyleciałbym jak na skrzydłach… — Wyraz oczu Paula powstrzymał go… twarde, wymowne spojrzenie. Gurney westchnął. — Jasne, i znaleźliby się tacy, co by się zastanowili, dlaczego Gurney Halleck poleciał jak na skrzydłach, a niektórzy zadaliby sobie więcej trudu niż tylko postawienie pytania. Zabraliby się do szukania odpowiedzi.
Paul kiwnął głową, zerkając na czekających wokoło Fremenów, na zaciekawione i taksujące twarze fedajkinów. Wrócił spojrzeniem od komandosów śmierci do Gurneya. Fakt, że odnalazł swojego dawnego mistrza miecza, wprawił go w euforię. Widział w tym dobry omen, znak, że znajduje się na kursie przyszłości, gdzie wszystko układa się dobrze. Z Gurneyem u boku… Sięgnął spojrzeniem poza fedajkinów na grani i przyjrzał się przemytniczej załodze przybyłej z Halleckiem.
— Po której stronie stoją twoi ludzie, Gurney? — zapytał.
— Wszyscy są przemytnikami — powiedział Gurney. — Oni stoją po stronie zysku.
— Niewielki zysk w naszym interesie — rzekł Paul dostrzegając nieznaczny sygnał nadany mu przez Gurneya palcami prawej dłoni; był to ich stary kod migowy z dawnych czasów. W załodze przemytników byli ludzie, których należało się obawiać i którym nie należało dowierzać. Paul skubnął wargę pokazując, że zrozumiał, podniósł oczy na ludzi czuwających na skałach ponad nimi. Dojrzał tam Stilgara. Wspomnienie nie rozwiązanego problemu ze Stilgarem ochłodziło nieco upojenie Paula.
— Stilgar — powiedział — to jest Gurney Halleck, o którym ci nieraz opowiadałem. Wielki wojski mego ojca, jeden z mistrzów miecza, którzy mnie szkolili, stary przyjaciel. Można mu ufać w każdej sprawie.
— Widzę — rzekł Stilgar. — Jesteś jego księciem.
Paul spoglądał w ciemne oblicze nad sobą głowiąc się nad powodami, które skłoniły Stilgara, by powiedzieć właśnie to: „jego księciem”. W głosie Stilgara była dziwna nieuchwytna intonacja, jakby pragnął raczej powiedzieć coś innego. To zaś nie pasowało do Stilgara, będącego przywódcą Fremenów, człowiekiem mówiącym to, co myśli.
Moim księciem! — pomyślał Gurney. Spojrzał nowym okiem na Paula. — Tak, wraz ze śmiercią Leto tytuł przechodził na Paula.
Schemat wojny fremeńskiej na Arrakis zaczął nabierać nowego kształtu w głowie Hallecka. Mój książę! Miejsce, które było w nim martwe, zaczęło powracać do życia. Jedynie część jego świadomości skupiła się na wydanym przez Paula zarządzeniu, by rozbroić załogi przemytników do czasu ich przesłuchania. Świadomość Gurneya powróciła do władzy, kiedy usłyszał protesty wśród swoich ludzi. Potrząsnął głową, obrócił się jak fryga.
— Czy wy, ludzie, pogłuchliście? — warknął. — To jest prawowity książę na Arrakis. Róbcie, co każe.
Przemytnicy poddali się sarkając. Paul przysunął się do Gurneya, ściszył głos.
— Że ty wpadniesz w tę pułapkę, tego bym się nie spodziewał, Gurney.
— Otrzymałem zasłużoną nauczkę — odparł Gurney. — Założę się, iż tenże zagon przyprawowy to nic innego, jak warstwa grubości ziarnka piasku, przynęta, żeby nas zwabić.
— Wygrałbyś taki zakład — powiedział Paul. Spojrzał w dół na rozbrajanych ludzi.
— Jest jeszcze któryś z ludzi mojego ojca wśród twej załogi?
— Nikt. Porozchodziliśmy się. Kilku jest między wolnymi kupcami. Większość wydała swe przychody na wyjazd stąd.
— Lecz ty zostałeś.
— Ja zostałem.
— Ponieważ jest tu Rabban — rzekł Paul.
— Sądziłem, że nie pozostało mi nic prócz zemsty — powiedział Gurney.
Ze szczytu grani dobiegł dziwacznie urwany krzyk. Podniósłszy oczy Gurney ujrzał powiewającego chustą Fremena.
— Stworzyciel przybywa — rzekł Paul.
Wiodąc za sobą Gurneya wyszedł na skalny przylądek i spojrzał w dal na południowy zachód. Kopiec czerwia widniał niezbyt daleko, zwieńczony pyłem trop, który przecinał wydmy kierując się prosto na grań.
— Spory — zauważył Paul.
Od gąsienika przetwórni pod nimi wzbiło się klekotanie. Gąsienik wykręcił na swych bieżnikach jak ogromny owad i poturlał się ku skałom.
— Szkoda, że nie udało nam się ocalić zgarniarki — powiedział Paul.
Gurney zerknął na niego, obejrzał się na połacie dymu i rumowiska w głębi pustyni, gdzie zgarniarki i ornitoptery spadły strącone fremeńskimi rakietami. Poczuł nagły ból i żal za poległymi tam ludźmi — jego ludźmi — i powiedział:
— Twój ojciec bardziej by się przejął ludźmi, których nie udało się ocalić.
Paul przeszył go twardym spojrzeniem, spuścił oczy. Po chwili odezwał się:
— To byli twoi przyjaciele, Gurney. Ja rozumiem. Dla nas jednak byli intruzami, którzy mogli zobaczyć to, czego nie powinni. Musisz to zrozumieć.
— Rozumiem to wystarczająco dobrze — powiedział Gurney. — I chętnie teraz zobaczę to, czego nie powinienem.
Paul podniósł wzrok i ujrzał dawny, dobrze znany wilczy uśmiech na twarzy Hallecka, marszczący mu krwawinową bliznę na brodzie. Gurney wskazał ruchem głowy pustynię pod nimi. Fremeni uwijali się po całym terenie. Uderzyło go, że żaden z nich nie wyglądał na zaniepokojonego nadciąganiem czerwia. Z otwartych wydm poza oszukaną plamą przyprawy dobiegło dudnienie — głuchy werbel odbierany jakby za pośrednictwem stóp. Gurney zobaczył Fremenów rozsypujących się po piasku na szlaku czerwia. Czerw nadchodził prując powierzchnię niby jakaś olbrzymia ryba — jego pierścienie wiły się i falowały. Wkrótce ze swego dogodnego punktu obserwacyjnego na wzniesieniu Gurney ujrzał, jak dosiadają czerwia — śmiały skok pierwszego hakarza, potem obrót stworzenia i wreszcie cała grupa ludzi wdrapała się na górę po łuskowatej, połyskliwej krzywiźnie boku czerwia.
— Oto jedna z rzeczy, jakich nie powinieneś oglądać — rzekł Paul.
— Krążyły opowieści i plotki — powiedział Gurney. — Ale to jest coś, w co nie da się uwierzyć bez zobaczenia. — Potrząsnął głową. — Stworzenie, którego boją się wszyscy ludzie na Arrakis, wy traktujecie jak wierzchowca.
— Słyszałeś, jak mój ojciec mówił o potędze pustyni — rzekł Paul. — Oto i ona. Powierzchnia tej planety jest nasza. Żaden samum ni stworzenie, ani nawet najgorsze warunki nas nie powstrzymają.
Nas — pomyślał Gurney. — To znaczy Fremenów. On mówi o sobie jako o jednym z nich. Ponownie popatrzył na przyprawowy błękit w oczach Paula. Jego własne oczy, o czym wiedział, przybrały lekki odcień tego koloru, jednak przemytnicy mieli dostęp do artykułów spożywczych spoza planety i odcień oczu był u nich związany z subtelnym podziałem kastowym. Mówili o „maźnięciu przyprawowym pędzlem” — mając na myśli, że człowiek się zbytnio zasymilował. I zawsze towarzyszyła temu nuta nieufności.
— Był czas, kiedy nie dosiadaliśmy stworzyciela w świetle dnia na tych szerokościach — powiedział Paul. — Lecz Rabbanowi pozostała zbyt mała osłona powietrzna, żeby mógł ją marnować na poszukiwanie paru kropek na piasku. — Popatrzył na Gurneya. — Twój statek powietrzny w tym miejscu był dla nas szokiem.
Dla nas… dla nas… — Gurney potrząsnął głową, by odegnać te myśli.
— Byliśmy mniejszym szokiem dla was, niż wy dla nas — powiedział.
— Co mówi się po nieckach i osadach o Rabbanie? — zapytał Paul.
— Mówi się, że ufortyfikowali osady w graben do takiego stopnia, że nic im nie zrobicie. Mówi się, że wystarczy im tylko siedzieć za szańcami i czekać, aż wyniszczycie się w daremnym ataku.
— Jednym słowem — rzekł Paul — są unieruchomieni.
— Podczas gdy ty możesz poruszać się, gdzie zechcesz — dokończył Gurney.
— Tej taktyki nauczyłem się od ciebie — rzekł Paul. — Oni stracili inicjatywę, co znaczy, że przegrali wojnę.
Gurney uśmiechnął się przeciągle, porozumiewawczo.
— Nasz wróg jest dokładnie tam, gdzie chcę, aby był — rzekł Paul. Zerknął na Gurneya. — No to jak, Gurney, zaciągasz się do mnie na finisz kampanii?
— Zaciągasz? — Gurney wlepił w niego oczy. — Mój panie, ja nigdy nie porzuciłem służby u ciebie. To ty mnie porzuciłeś… przekonanego, że nie żyjesz. A ja, pozostawiony własnemu losowi, przeprowadziłem rachunek sumienia, jak umiałem, i czekałem na chwilę, kiedy mógłbym sprzedać swoje życie za tyle, ile jest ono warte — za śmierć Rabbana.
Paul umilkł w zakłopotaniu. Jakaś kobieta pięła się do nich po skałach, jej oczy, widoczne pomiędzy kapturem filtrfraka a maską twarzy, przerzucały się z Paula na jego towarzysza i z powrotem. Zatrzymała się przed Paulem. Gurney zauważył poczucie własności w jej postawie, w tym, jak stała blisko Paula.
— Chani — powiedział Paul — to jest Gurney Halleck. Słyszałaś o nim ode mnie.
Spojrzała na Hallecka i ponownie na Paula.
— Słyszałam.
— Dokąd pojechali ludzie na stworzycielu? — zapytał Paul.
— Tylko zawrócili go, by dać nam czas na uratowanie sprzętu.
— No to… — Paul urwał, węsząc w powietrzu.
— Wiatr idzie — powiedziała Chani.
Ze szczytu grani rozległ się głos:
— Hej tam! Wiatr!
Teraz Gurney zauważył ożywiony ruch wśród Fremenów, pośpiech w ich bieganinie. Coś, czego nie sprawił czerw, dokonała obawa przed wiatrem. Gąsienik wgramolił się na suchą plażę u ich stóp i w skałach otworzyło się dla niego przejście… po czym skały zamknęły się za nim tak precyzyjnie, że tunel zniknął mu z oczu.
— Dużo macie takich kryjówek? — zapytał Gurney.
— Dużo razy dużo — odparł Paul. Spojrzał na Chani. — Znajdź Korbę. Powiedz mu o ostrzeżeniu Gurneya, że wśród tej przemytniczej załogi są ludzie, którym nie należy ufać.
Chani rzuciła okiem na Gurneya, na Paula, skinęła głową i pomknęła na dół skacząc po kamieniach ze zręcznością gazeli.
— To twoja kobieta — powiedział Gurney.
— Matka mojego pierworodnego — rzekł Paul. — Atrydzi mają następnego Leto.
Gurney skwitował to jedynie rozszerzeniem oczu. Paul obserwował krzątaninę wokół nich krytycznym okiem. Barwa curry zdominowała już południowy nieboskłon i nadchodziły kapryśne porywy i podmuchy wiatru, siekąc ich pyłem po głowach.
— Zapnij filtrfrak — powiedział Paul. I zamocował swoją maskę oraz kaptur wokół twarzy. Gurney wykonał polecenie, błogosławiąc filtry. Paul zapytał stłumionym przez filtr głosem:
— Którym ze swej załogi nie dowierzasz, Gurney?
— Jest trochę nowych rekrutów. Pozaświatowców… — Umilkł dziwiąc się sobie nagle. Pozaświatowców. Z jaką łatwością przyszło mu to słowo.
— Tak? — powiedział Paul.
— Nie przypominają zwykłej zbieraniny niebieskich ptaków, jaka nam się dostaje — rzekł Gurney. — Są twardsi.
— Harkonneńscy szpiedzy? — spytał Paul.
— Myślę, mój panie, że oni nie meldują się nikomu z Harkonnenów. Podejrzewam, że są to ludzie w służbie imperialnej. Jest na nich nieuchwytne piętno Salusa Secundus.
Paul przeszył go ostrym spojrzeniem.
— Sardaukarzy?
Gurney wzruszył ramionami.
— Być może, ale to jest doskonale zakamuflowane.
Paul pokiwał głową myśląc, jak łatwo Gurney z powrotem wpadł w koleiny członka świty atrydzkiej… chociaż z subtelnymi zahamowaniami… różnicami. Jego też zmieniła Arrakis.
Dwaj zakapturzeni Fremeni wyłonili się ze skalnej szczeliny pod nimi i zaczęli wspinać się na górę. Jeden z nich dźwigał duży tobół na ramieniu.
— Gdzie są teraz moi ludzie? — zapytał Gurney.
— Pod skałami, w bezpiecznym miejscu — powiedział Paul. — Mamy tu jaskinię, Grotę Ptaków. Po burzy zadecydujemy, co z nimi zrobić.
Z góry zawołał jakiś głos:
— MuadDib!
Paul odwrócił się na wołanie, zobaczył fremeńskiego wartownika wzywającego ich gestem na dół do jaskini. Dał znak, że słyszy. Gurney przyglądał mu się z nowym wyrazem twarzy.
— Ty jesteś Muad’Dibem? — zapytał. — Ty jesteś tym błędnym ognikiem pustyni?
— To moje fremeńskie imię — powiedział Paul.
Gurney odwrócił się od niego, przybity ogarniającym go złym przeczuciem. Połowa jego własnej załogi leżała martwa na piasku, reszta była w niewoli. Nie obchodzili go nowi rekruci, ci podejrzani, lecz wśród pozostałych byli dobrzy ludzie, przyjaciele, ludzie, za których czuł się odpowiedzialny. „Po burzy zadecydujemy, co z nimi zrobić”. Tak powiedział Paul, tak Muad’Dib powiedział. I Gurney wspomniał historie opowiadane o Muad’Dibie, o Lisanie al-Gaibie: że zdarł skórę z harkonneńskiego oficera na obicie bębna, że był otoczony komandosami śmierci, fedajkinami, którzy rzucili się w bój ze swym psalmem śmierci na ustach. I to był Paul.
Dwaj Fremeni, którzy wdrapywali się na skały, wskoczyli lekko na skalną półkę przed Paulem. Pierwszy, o ciemnej twarzy, powiedział:
— Wszystko zabezpieczone, Muad’Dibie. Lepiej chodźmy już na dół.
— Tak jest.
Gurney odnotował ton głosu tego mężczyzny — ni to komendy, ni to prośby. To był człowiek zwany Stilgarem, inna postać z nowych fremeńskich legend. Paul spojrzał na tobół taszczony przez drugiego mężczyznę.
— Korba, co jest w tobole?
Odpowiedział Stilgar:
— To z gąsienika. Były na tym inicjały tego tutaj twojego przyjaciela, a w środku baliseta. Wiele razy słyszałem, jak mówiłeś o nadzwyczajnej biegłości Gurneya Hallecka w grze na balisecie.
Gurney bacznie przypatrywał się mówiącemu — zauważył brzeg czarnej brody nad maską filtrfraka, jastrzębie spojrzenie, ostro rzeźbiony nos.
— Masz kompana, który myśli, mój panie — powiedział Gurney. — Dziękuję ci, Stilgarze.
Stilgar skinął na swego towarzysza, by przekazał tobołek Gurneyowi.
— Podziękuj swojemu panu księciu. Jego rękojmia daje ci wstęp tutaj.
Gurney wziął tobół, zaintrygowany twardymi nutami w tej rozmowie. W postawie tego człowieka było coś wyzywającego i Gurney zachodził w głowę, czy to przypadkiem nie uczucie zazdrości. Oto pojawił się ktoś zwany Gurneyem Halleckiem, kto zna Paula jeszcze sprzed czasów Arrakis, człowiek, którego udziałem jest zażyłość zamknięta na zawsze przed Stilgarem.
— Chciałbym, żebyście wy dwaj zostali przyjaciółmi — powiedział Paul.
— Stilgar Fremen to głośne imię — rzekł Gurney. — Zresztą każdego zabójcę Harkonnenów czułbym się zaszczycony zaliczyć do swoich przyjaciół.
— Czy uściśniesz dłoń mojego przyjaciela Gurneya Hallecka, Stilgarze? — zapytał Paul.
Stilgar z wolna wyciągnął ręce, zamknął w uścisku stwardniałą od miecza prawicę Gurneya.
— Mało jest takich, co nie słyszeli imienia Gurneya Hallecka — powiedział i zwolnił uścisk. Obrócił się do Paula:
— Wali na nas samum.
— Rozkaz — rzekł Paul.
Stilgar zawrócił prowadząc ich w dół przez skały krętą, pełną pętli ścieżką do cienistej szczeliny, która kończyła się niskim wylotem jaskini. Ludzie pośpiesznie zamocowali za nimi gródź. Kule świętojańskie ukazały rozległą nakrytą kopułą przestrzeń, wycięty w bocznej ścianie występ, a za nim otwór korytarza. Paul wskoczył na występ i powiódł depczącego mu po piętach Gurneya w głąb korytarza. Pozostali skierowali się do drugiego tunelu naprzeciwko wejścia. Paul minął przedsionek i wkroczył do komnaty z draperiami koloru ciemnoczerwonego wina na ścianach.
— Mamy tutaj chwilę dla siebie — powiedział. — Inni uszanują moje…
W przedsionku zabrzęczał alarmowy czynel; po nim rozległy się krzyki i szczęk broni. Paul zakręcił się na pięcie i wypadł przez przedsionek z powrotem na próg atrium górujący nad zewnętrzną salą. Gurney znalazł się tuż za nim z dobytą bronią. W dole na podłodze groty wirował kłąb walczących postaci. Paul stał przez moment taksując scenę i oddzielając fremeńskie burnusy i burki od strojów przeciwników. Zmysły, wyszkolone przez matkę w wykrywaniu najniklejszych wskazówek, uchwyciły znamienny fakt: Fremeni walczyli z ludźmi noszącymi szaty przemytników, lecz ci przemytnicy przywarowali po trzech, zbijając się pod naporem w trójkąty. Ten zwyczaj walki wręcz był legitymacją sardaukarów imperialnych. Jakiś fedajkin z tłumu dostrzegł Paula i jego bojowy okrzyk przetoczył się echem po sali:
— Muad’Dib! Muad’Dib! Muad’Dib!
Inne oko również wyłowiło Paula. Śmignął ku niemu czarny nóż. Paul uchylił się, usłyszał za sobą brzęk stali o kamień, zobaczył, jak Gurney podnosi nóż. Trójkątne grupki wypierano teraz w głąb. Gurney podsunął nóż Paulowi pod oczy, wskazując włos spirali żółtej imperialnej barwy, złotą lwią grzywę, wielopłaszczyznowe oczy na gałce rękojeści. Sardaukarzy bez żadnych wątpliwości.
Paul wysunął się na skraj półki. Pozostało jedynie trzech sardaukarów. Zakrwawione szmaciane wzgórki sardaukarów i Fremenów zalegały salę zawiłym deseniem.
— Stać! — krzyknął Paul. — Książę Paul Atryda nakazuje wam przerwać walkę!
Walczący zachwiali się, zawahali.
— Sardaukarzy! — zawołał Paul do ocalałej trójki. — Z czyjego rozkazu podnosicie rękę na panującego księcia? — I dodał prędko, gdy jego ludzie zaczęli zaciskać pierścień wokół sardaukarów: — Stać, mówię!
Jeden z osaczonej trójki wyprostował się.
— Kto mówi, że jesteśmy sardaukarami? — zapytał.
Paul wziął od Gurneya nóż i podniósł go wysoko.
— To mówi.
— A kto mówi, że ty jesteś panującym księciem? — zapytał ten sam mężczyzna.
Paul wskazał ręką fedajkinów.
— Ci ludzie mówią, że jestem panującym księciem. Wasz własny Imperator nadał Arrakis rodowi Atrydów. A ród Atrydów to ja.
Sardaukar milczał, wiercąc się nerwowo. Paul przypatrywał się mężczyźnie — wysoki, o płaskiej twarzy, z bladą szramą przez pół policzka. Jego postawa zdradzała złość i zakłopotanie, lecz była w nim nadal owa duma, bez której sardaukar wydaje się nagi, i z którą nagi wydaje się kompletnie ubrany. Paul rzucił okiem na jednego z poruczników swoich fedajkinów.
— Korba, jak do tego doszło, że mają broń?
— Zachowali noże poukrywane w przemyślnych kieszeniach filtrfraków — powiedział porucznik.
Paul zlustrował zabitych i rannych po drugiej stronie sali i znów spojrzał na porucznika. Niepotrzebne były słowa.
Porucznik spuścił oczy.
— Gdzie jest Chani? — zapytał i czekając na odpowiedź wstrzymał oddech.
— Ulotnił się z nią Stilgar — Korba skinął głową w stronę drugiego korytarza, spojrzał na zabitych i rannych. — Ponoszę odpowiedzialność za ten błąd, Muad’Dibie.
— Ilu było tych sardaukarów, Gurney? — spytał Paul.
— Dziesięciu.
Paul zeskoczył zwinnie na podłogę, pomaszerował na przełaj przez salę zatrzymując się w zasięgu ręki rzecznika sardaukarów. Fedajkinów ogarnęła atmosfera napięcia. Nie podobało im się to jego wystawianie się na niebezpieczeństwo. Do tego właśnie ślubowali nie dopuścić, ponieważ Fremeni pragnęli zachować mądrość Muad’Diba. Nie odwracając się Paul zapytał swego porucznika.
— Jakie mamy straty w ludziach?
— Czterech rannych, dwóch zabitych, Muad’Dibie.
Paul spostrzegł ruch za sardaukarem. W wylocie drugiego korytarza stanęła Chani ze Stilgarem. Z powrotem skupił uwagę na sardaukarze, przyglądając się pozaświatowym białkom oczu rzecznika.
— Twoje imię? — zapytał Paul.
Mężczyzna sprężył się, rzucił okiem na lewo i na prawo.
— Nie próbuj tego — powiedział Paul. — Dla mnie jest jasne, że kazano wam odszukać i zabić Muad’Diba. Ręczę, że to wyście zasugerowali poszukiwania przyprawy w głębokiej pustyni.
Sapnięcie Gurneya za jego plecami wywołało nikły uśmiech na wargach Paula.
Krew napłynęła sardaukarowi do twarzy.
— To, co widzisz przed sobą, to coś więcej niż Muad’Dib — powiedział Paul. — Siedmiu was nie żyje za dwóch naszych. Trzech za jednego. Niezgorzej, jak na walkę z sardaukarami, co?
Mężczyzna wspiął się na palce i opadł, gdy fedajkini zacisnęli krąg.
— Pytałem o twoje imię — rzekł Paul i przywołał na pomoc subtelności Głosu:
— Mów, jak się nazywasz!
— Kapitan Aramszam, z sardaukarów imperialnych! — wyrzucił z siebie mężczyzna.
Szczęka mu opadła. Skonfundowany wytrzeszczył oczy na Paula. Prysła jego poza, polegająca na ignorowaniu tej jaskini jako nory barbarzyńców.
— Cóż, kapitanie Aramszam, Harkonnenowie drogo by zapłacili, żeby się dowiedzieć tego, co ty wiesz. A Imperator — czegóż by nie dał za wiadomość, że Atrydzi nadal żyją pomimo jego zdrady.
Kapitan rozejrzał się na boki, na dwóch ludzi, którzy mu pozostali. Paul niemalże widział, jak ten człowiek waży myśli. Sardaukar nie poddaje się, lecz Imperator musi się dowiedzieć o tej groźbie. Wciąż wykorzystując Głos, Paul powiedział:
— Poddaj się, kapitanie.
Bez żadnego ostrzeżenia mężczyzna z lewej strony kapitana skoczył na Paula, nadziewając się piersią na błysk noża swego własnego dowódcy. Atakujący zwalił się na podłogę jak kłoda, z nożem w piersi. Kapitan zwrócił się do swego jedynego już towarzysza.
— Ja decyduję, co się najlepiej opłaca Jego Królewskiej Mości — powiedział. — Zrozumiano?
Drugiemu sardaukarowi opadły ramiona.
— Rzuć broń — powiedział kapitan.
Sardaukar usłuchał. Kapitan zwrócił się znów do Paula.
— Zabiłem dla ciebie przyjaciela — rzekł. — Nie zapomnijmy o tym.
— Jesteś moim jeńcem — powiedział Paul. — Poddałeś się mnie. Czy żyjesz, czy nie, jest to bez znaczenia.
Skinął na swoją gwardię, by zabrano obu sardaukarów, i przywołał gestem porucznika. Wkroczyła straż i pognała sardaukarów. Paul nachylił się do swego porucznika.
— Muad’Dibie — powiedział przywołany — zawiodłem cię w…
— To ja zawiodłem, Korba — przerwał Paul. — Powinienem cię ostrzec, czego szukać. W przyszłości obszukując sardaukarów pamiętaj o tym. Pamiętaj również, że każdy ma kilka sztucznych paznokci u nogi, które w połączeniu z innymi przedmiotami ukrytymi na ciele tworzą sprawny nadajnik. I niejeden sztuczny ząb. We włosach noszą zwoje szigastruny — tak cienkiej, że ledwo ją można wykryć, a jednak wystarczająco mocnej do zgarotowania człowieka i obcięcia mu głowy przy okazji tej czynności. Mając do czynienia z sardaukarami, musisz ich wziąć pod lupę i prześwietlić zarówno promieniami nieprzenikliwymi, jak i twardymi — i wystrzyc im każdą kępkę włosów na ciele. A kiedy skończysz, bądź pewien, że nie odkryłeś wszystkiego.
Podniósł oczy na Gurneya, który podszedł blisko przysłuchując się.
— Zatem najlepiej zrobimy zabijając ich — powiedział porucznik.
Paul pokręcił głową, nadal spoglądając na Gurneya.
— Nie. Chcę, żeby uciekli.
Gurney wybałuszył na niego oczy.
— Sire… — szepnął.
— Tak?
— Twój człowiek ma rację. Każ zabić owych jeńców natychmiast. Zniszcz po nich wszelkie ślady. Zhańbiłeś sardaukarów imperialnych! Kiedy to dotrze do Imperatora, to nie spocznie on, dopóki nie upiecze cię żywcem na wolnym ogniu.
— Imperator nie ma szans na zdobycie takiej władzy nade mną — powiedział Paul. Mówił chłodno, cedząc słowa. Coś się w nim dokonało, kiedy stał twarzą w twarz z sardaukarem. W jego świadomości zsumował się wynik ogólny decyzji.
— Gurney — spytał — dużo Gildian kręci się przy Rabbanie?
Gurney wyprostował się, zwęziły mu się oczy.
— Twoje pytanie nie ma żadnego…
— Dużo? — uciął Paul.
— Arrakis roi się od agentów Gildii. Kupują przyprawę, jakby to była najcenniejsza rzecz we wszechświecie. A dlaczego innego zapuściliśmy się tak daleko w głąb…
— To jest najcenniejsza rzecz we wszechświecie — powiedział Paul. — Dla nich. — Spojrzał w stronę Stilgara i Chani, zbliżających się właśnie przez salę. — I my mamy to w ręku, Gurney.
— Harkonnenowie mają to w ręku — zaprotestował Gurney.
— Ci, co mogą coś zniszczyć, mają to w ręku — powiedział Paul.
Machnięciem dłoni uciszył dalsze uwagi Gurneya i skinął głową Stilgarowi, który stanął przed Paulem razem z Chani. Paul wziął w lewą rękę sardaukarski nóż i podał go Stilgarowi.
— Żyjesz dla dobra plemienia — powiedział. — Czy przelałbyś tym nożem moją krew?
— Dla dobra plemienia — warknął Stilgar.
— Zatem użyj tego noża — rzekł Paul.
— Rzucasz mi wyzwanie? — zapytał Stilgar.
— Jeśli to zrobię — odparł Paul — stanę bez broni i dam ci się zabić.
Stilgar ze świstem wciągnął powietrze.
— Usul! — odezwała się Chani, po czym zerknęła na Gurneya i znów na Paula.
Podczas gdy Stilgar ciągle rozważał jego słowa, Paul powiedział:
— Tyś jest Stilgar, wojownik. Kiedy sardaukarzy wszczęli tutaj bój, nie było cię na pierwszej linii. Twoją pierwszą myślą było ratować Chani.
— Jest moją bratanicą — powiedział Stilgar. — Gdyby istniał choć cień wątpliwości, czy twoi fedajkini załatwią tę hołotę…
— Dlaczego najpierw pomyślałeś o Chani? — zapytał Paul.
— Nie pomyślałem!
— Czyżby?
— Myślałem o tobie — wyznał Stilgar.
— Czy uważasz, że mógłbyś podnieść na mnie rękę? — zapytał Paul.
— Taki jest zwyczaj — zamruczał Stilgar.
— Zwyczaj każe zabijać pozaświatowych przybłędów napotkanych w pustyni i brać ich wodę jako dar od Shai-huluda — powiedział Paul. — A jednak pewnej nocy ty zachowałeś przy życiu takich dwoje, moją matkę i mnie.
Stilgar milczał, drżąc i pożerając go oczami, zaś Paul dodał:
— Zwyczaje się zmieniają, Stil. Ty sam je zmieniłeś.
Stilgar spuścił wzrok na żółte godło noża, który trzymał w ręku.
— Kiedy będę księciem w Arrakis, z Chani u boku, myślisz, że będę miał czas zajmować się każdym drobiazgiem zarządzania siczą Tabr? — zapytał Paul. — Czy ty sam zajmujesz się wewnętrznymi sprawami każdej rodziny?
Stilgar nie odrywał oczu od noża.
— Myślisz, że pragnę odciąć sobie prawe ramię? — zapytał Paul. — Powoli Stilgar podniósł na niego oczy. — Ciebie! — rzekł Paul. — Myślisz, że mógłbym pozbawić siebie czy plemię twej mądrości i siły?
Stilgar powiedział cicho:
— Młodego człowieka z mego plemienia, którego imię jest mi znane, tego młodego człowieka mógłbym zabić na ubitej ziemi, z woli Shai-huluda. Lisana al-Gaiba nie jestem w stanie skrzywdzić. Wiedziałeś o tym wręczając mi ten nóż.
— Wiedziałem — przyznał Paul.
Stilgar otworzył dłoń. Nóż brzęknął o kamień podłogi.
— Zwyczaje się zmieniają — powiedział.
— Chani — rzekł Paul — udaj się do mojej matki i przyślij ją tutaj, żeby posłużyła radą w…
— Ale mówiłeś, że pojedziemy na południe! — zaprotestowała.
— Nie miałem racji — odrzekł. — Harkonnenowie są gdzie indziej. Wojna jest gdzie indziej.
Westchnęła głęboko, godząc się z tym jak kobieta pustynna poddaje się wszystkiemu, co nieuniknione pomiędzy kowadłem życia a młotem śmierci.
— Przekażesz mojej matce wiadomość przeznaczoną tylko dla jej uszu — rzekł Paul. — Powiesz jej, że Stilgar uznaje mnie za swojego księcia na Arrakis, ale musimy znaleźć sposób zmuszenia młodych ludzi, by zgodzili się na to bez pojedynku.
Chani spojrzała na Stilgara.
— Rób, jak on mówi — warknął Stilgar. — Oboje wiemy, że dałby mi radę… a ja nie dałbym rady podnieść na niego ręki… dla dobra plemienia.
— Przywiozę twoją matkę — powiedziała Chani.
— Przyślij ją — rzekł Paul. — Instynkt nie omylił Stilgara. Jestem silniejszy, kiedy ty jesteś bezpieczna. Zostaniesz w siczy.
Otworzyła usta, by zaoponować, ale zrezygnowała.
— Sihaja — rzekł Paul, używając imienia, jakim nazywał ją, kiedy byli we dwoje. Obrócił się w prawo na pięcie, napotykając płonące oczy Gurneya.
— Twoja matka — powiedział Gurney.
— Idaho wyratował nas w noc napaści — rzekł Paul, zaabsorbowany rozłąką z Chani. — W tej chwili musimy…
— Co z Duncanem Idaho, mój panie? — zapytał Gurney.
— Zginął, zyskując dla nas chwilę czasu na ucieczkę.
Czarownica żyje! — myślał Gurney. — Ta, której poprzysiągłem zemstę, żyje! I widać jak na dłoni, że książę Paul nie wie, co za stwór go zrodził. Siostra diabła! Wydała Harkonnenom jego rodzonego ojca!
Paul wyminął go i wskoczył na występ. Obejrzał się spostrzegając, że usunięto rannych i zabitych, i pomyślał z goryczą, że oto jest następny rozdział legendy o Paulu Muad’Dibie. Nawet nie dobyłem noża, a mówić będą o tym dniu, że dwudziestu sardaukarów padło tu z mojej ręki.
Gurney podążał za Stilgarem nie wyczuwając nawet gruntu, po którym stąpał. Jaskinię wraz z jej żółtym blaskiem kuł świętojańskich wyparła z jego świadomości wściekłość. Czarownica żyje, podczas gdy z tych, których zdradziła, pozostały kości w opuszczonych grobach. Muszę znaleźć sposób, żeby Paul poznał prawdę, zanim ją zabiję.
Jakże często jest tak, że wybuch rozgniewanego człowieka stanowi zaprzeczenie tego, co mówi mu jego wewnętrzne ja.
Z tłumu w podziemnej sali zgromadzeń emanowało podniecenie sfory, podobne temu, jakie Jessika wyczuwała w dniu, kiedy Paul zabił Dżamisa. Słychać było nerwowy szmer głosów. Maleńkie koterie wzbierały jak guzy w ścisku burnusów. Wetknąwszy tuleję pocztową pod szatę Jessika wyszła z prywatnej kwatery Paula na skalny występ. Czuła się wypoczęta po długiej podróży z dalekiego południa, lecz wciąż rozgoryczona, że Paul jeszcze im nie pozwala korzystać ze zdobycznych ornitopterów.
— Nie panujemy całkowicie w powietrzu — powiedział. — I nie wolno nam uzależnić się od paliwa pozaświatowego. Musimy gromadzić i przechowywać zarówno paliwo, jak i statki na dzień maksymalnego wysiłku.
Paul stał w gronie młodszych mężczyzn w pobliżu występu. Blade światło kul świętojańskich nadawało scenerii posmak nierealności. Przypominała żywy obraz, wzbogacony o dodatkowy wymiar — zapachów ludzkiego mrowiska, szeptów, odgłosów szurania nóg.
Spoglądała na syna, zastanawiając się, dlaczego nie zademonstrował jeszcze swej niespodzianki — Gurneya Hallecka. Myśl o Gurneyu zakłóciła jej spokój wspomnieniami niefrasobliwej przeszłości, dni miłości i szczęścia przy ojcu Paula.
Stilgar czekał ze swoją własną niewielką grupą w drugim końcu występu. Od jego nieruchomej postawy biło niewzruszone dostojeństwo. Nie możemy utracić tego człowieka — pomyślała Jessika. — Plan Paula musi się powieść. Wszystko inne będzie najstraszliwszą tragedią. — Przeszła wzdłuż występu mijając Stilgara i nie patrząc w jego stronę zeszła na dół w tłum. Ustępowano jej z drogi, kiedy przedzierała się do Paula. A za nią postępowała cisza. Znała sens tego milczenia — nie wypowiedziane pytania ludzi, lęk przed Matką Wielebną. Młodzi mężczyźni odstąpili od Paula, gdy podeszła do niego i Jessika poczuła chwilową trwogę przed nowym respektem, jakim go darzyli. „Wszyscy ludzie niżej od ciebie postawieni są chciwi twojej pozycji” — głosił aksjomat Bene Gesserit. Ale nie znajdowała żadnej chciwości w tych twarzach. I przypomniało jej się inne powiedzenie Bene Gesserit: „Prorocy mają zwyczaj umierania gwałtowną śmiercią”.
Paul spojrzał na nią.
— Już czas — powiedziała i wręczyła mu tuleję pocztową.
Jeden z towarzyszy Paula, śmielszy od reszty, spoglądając ponad głowami innych na Stilgara, rzekł:
— Teraz go wyzwiesz, Muad’Dibie? Już czas najwyższy. Pomyślą, że tchórzysz, jeżeli nie…
— Kto się ośmiela nazywać mnie tchórzem? — zapytał Paul. Jego dłoń śmignęła do rękojeści krysnoża. Wśród ludzi zaległa martwa cisza, rozchodząc się w tłum. — Mamy coś do zrobienia — powiedział Paul, podczas gdy ów mężczyzna cofał się przed nim. Paul odszedł, przepychając się przez ciżbę w kierunku występu, wskoczył lekko na półkę i zwrócił się twarzą do ludzi.
— Zrób to! — wrzasnął ktoś.
W ślad za tym okrzykiem rozległy się pomruki i szepty. Paul zwlekał, aż zapadnie cisza. Zapadała z wolna, pośród szurań i pokasływań z różnych stron. Kiedy w jaskini zrobiło się cicho, Paul uniósł głowę i przemówił głosem docierającym do najdalszych zakamarków.
— Macie już powyżej uszu czekania — powiedział.
Ponownie wstrzymał się, gdy wygasała wrzawa odpowiedzi. Rzeczywiście mają już czekania powyżej uszu — pomyślał. Zważył w dłoni tuleję pocztową, w umyśle ważąc jej zawartość. Matka mu ją pokazała, wyjaśniając, jak została odebrana harkonneńskiemu kurierowi. Treść była jasna: Rabbana porzucono na Arrakis zdanego na własne siły. Posiłki ani ratunek nie przybędą na jego wezwania! Paul podniósł na nowo głos:
— Uważacie, że już czas, abym wyzwał Stilgara i zmienił zwierzchnictwo oddziałom! — Nim zdążyli odpowiedzieć, cisnął w nich gniewnymi słowami: — Uważacie, że Lisan al-Gaib jest takim głupcem?
Panowało głuche milczenie. Stroi się w religijne piórka — pomyślała Jessika. — Nie ma innego wyjścia!
— Taki jest zwyczaj! — zawołał ktoś.
— Zwyczaje się zmieniają — rzekł oschle Paul, sondując ukryte nastroje.
Z końca sali doleciał gniewny głos:
— My decydujemy, co się zmienia!
Z wielu stron podniosły się w tłumie okrzyki poparcia.
— Jak sobie życzycie — rzekł Paul.
I Jessika pochwyciła subtelną intonację, kiedy skorzystał z możliwości Głosu, których go nauczyła.
— Wy decydujecie — zgodził się. — Ale najpierw wysłuchacie, co mam do powiedzenia.
Stilgar przesunął się na skraj występu, a jego brodata twarz nie objawiała żadnych emocji.
— To również jest zwyczaj — powiedział. — Głos każdego Fremena może zabrzmieć na Zgromadzeniu. Paul Muad’Dib jest Fremenem.
— Dobro plemienia, ono jest najwyższym dobrem, tak? — zapytał Paul.
Z tym samym beznamiętnym dostojeństwem w głosie Stilgar rzekł:
— Tym kierują się nasze kroki.
— Dobrze — powiedział Paul. — Kto zatem rządzi tym oddziałem naszego plemienia? I kto rządzi wszystkimi plemionami i oddziałami za pośrednictwem instruktorów walki, których nauczyliśmy magicznego sposobu?
Czekał spoglądając ponad głowami ciżby. Nie było żadnej odpowiedzi. Po chwili rzekł:
— Czy Stilgar rządzi tym wszystkim? On sam mówi, że nie. Czy ja rządzę? Nawet Stilgar od czasu do czasu wykonuje moje rozkazy i mędrcy, najmądrzejsi z mądrych, wysłuchują mnie i poważają w Radzie.
W tłumie panowało wymijające milczenie.
— A zatem — powiedział Paul — czy rządzi moja matka? — Wskazał na stojącą w dole pomiędzy nimi Jessikę w czarnych obrzędowych szatach. — Stilgar i wszyscy inni przywódcy oddziałów zasięgają jej rady prawie w każdej ważniejszej decyzji. Wiecie o tym. Ale czy Matka Wielebna chodzi piaskiem albo wiedzie razzia przeciwko Harkonnenom?
Paul widział zmarszczone w namyśle czoła tych, których miał w zasięgu wzroku, lecz ciągle słychać było gniewne szemrania. Niebezpiecznie to robić w ten sposób — pomyślała Jessika, jednak nie zapomniała o tulei pocztowej i jej znaczeniu. I przejrzała intencję Paula: sięgnij do samego dna ich niepewności, usuń ją, a reszta przyjdzie sama.
— Żaden człowiek nie uznaje przywództwa bez wyzwania pojedynku, tak?
— Taki jest zwyczaj! — krzyknął ktoś.
— Jaki mamy cel? — zapytał Paul. — Obalić Rabbana, harkonneńską bestię, i przerobić naszą planetę na świat, w którym będziemy mogli zakładać rodziny w szczęściu i wśród obfitości wody, czy taki jest nasz cel?
— Trudne zadania wymagają trudnych dróg — ktoś zawołał.
— Czy łamiesz swój nóż przed walką? — zapytał Paul. — Stwierdzam jako fakt, a nie przechwałkę ani wyzwanie, że nie ma tutaj człowieka, ze Stilgarem włącznie, który dałby mi radę w pojedynku. Przyznaje to sam Stilgar. On wie o tym, tak jak wszyscy.
Znowu odpowiedziały mu gniewne pomruki z tłumu.
— Wielu z was było ze mną na macie treningowej — podjął Paul. — Ci wiedzą, że to nie jest czcza przechwałka. Mówię o tym, bo to jest fakt znany wszystkim, i byłbym głupi nie dostrzegając tego samemu. Wcześniej od was rozpocząłem szkolenie w tych arkanach u nauczycieli twardszych niż ktokolwiek, z kim mieliście do czynienia. Jak myślicie, niby dlaczego pokonałem Dżamisa w wieku, w którym wasi chłopcy staczają jeszcze walki pozorowane?
Włada Głosem bez zarzutu — myślała Jessika — ale to za mało na tych ludzi. Oni posiadają doskonałą izolację od sterowania wokalnego. Musi ich wziąć również logiką.
— A zatem — rzekł Paul — dochodzimy do tego. — Uniósł tuleję pocztową, wyjął z niej skrawek taśmy. — Odebrano ją kurierowi Harkonnenów. Jej autentyczność nie podlega dyskusji. Adresatem jej Rabban. Zawiadamiają go o tym, że jego prośba o nowe oddziały została odrzucona, że jego zbiory przyprawy są dużo poniżej kontyngentu, że musi wycisnąć z Arrakis więcej przyprawy przy pomocy ludzi, których posiada.
Stilgar przysunął się do Paula.
— Ilu z was wie, co to znaczy? — zapytał Paul. — Stilgar chwycił to w lot.
— Oni są odcięci! — krzyknął ktoś.
Paul wepchnął tuleję z wiadomością za szarfę. Zdjął z szyi sznur pleciony z szigastruny i ściągnąwszy z niego pierścień podniósł go wysoko.
— To jest książęcy sygnet mojego ojca — powiedział. — Ślubowałem nie założyć go więcej dopóty, dopóki nie będę gotów poprowadzić swoich oddziałów przez całą Arrakis i wziąć ją jako swoje prawowite lenno.
Włożył pierścień na palec, zacisnął pięść. Grobowa cisza ogarnęła jaskinię.
— Kto tu rządzi? — zapytał Paul. Wzniósł pięść. — Ja tu rządzę! Ja rządzę na każdym centymetrze kwadratowym Arrakis! To moje książęce lenno, bez względu na to, co mówi Imperator! Nadał je mojemu ojcu i przechodzi ono z mojego ojca na mnie!
Paul wspiął się na palce i z powrotem opadł na pięty. Studiował tłum, wczuwając się w jego nastrój. Prawie — pomyślał.
— Są tutaj ludzie, którzy zajmą ważne stanowiska na Arrakis, kiedy zażądam należnych mi praw imperialnych — ciągnął Paul. — Jednym z tych ludzi jest Stilgar. Nie dlatego, że chciałbym go przekupić! Ani z wdzięczności, chociaż należę do tych licznych, którzy zawdzięczają mu życie. Nie! Ale dlatego, że on jest mądry i silny. Dlatego, że kierując tym oddziałem kieruje się własnym rozumem, a nie wyłącznie zasadami. Uważacie mnie za głupca? Myślicie, że odetnę sobie prawe ramię zostawiając je zakrwawione na podłodze tej jaskini po to tylko, żeby wam dostarczyć widowiska? — Paul powiódł twardym spojrzeniem po ciżbie. — Kto z obecnych tu twierdzi, że ja nie jestem prawowitym panem Arrakis? Czy muszę dowodzić tego pozostawiając wszystkie fremeńskie plemiona w całym ergu bez przywódcy?
Stilgar poruszył się obok Paula, spoglądając na niego pytająco.
— Czy mam uszczuplać naszą siłę, gdy jej najbardziej potrzebujemy? — zapytał Paul. — Jestem waszym władcą i powiadam wam, że już czas nam skończyć z zabijaniem własnych najlepszych ludzi i zabrać się za zabijanie naszych prawdziwych wrogów, Harkonnenów!
Jednym płynnym ruchem Stilgar wyrwał swój krysnóż i wzniósł go ponad głowy tłumu.
— Niech żyje książę Paul Muad’Dib! — zawołał.
Ogłuszający ryk wypełnił jaskinię, odbijając się wielokrotnym echem. Wiwatowali skandując:
— Ja hja chouhada! Muad’Dib! Muad’Dib! Muad’Dib! Ja hja chouhada!
Jessika przetłumaczyła sobie: „Niech żyją wojownicy Muad’Diba!” Scena, którą ona do spółki z Paulem i Stilgarem wykoncypowali, rozegrała się zgodnie z planem. Tumult powoli ucichł. Gdy powróciła cisza, Paul obrócił się do Stilgara.
— Uklęknij, Stilgarze — powiedział.
Stilgar przyklęknął na skalnej półce.
— Podaj mi swój krysnóż — rzekł Paul.
Stilgar usłuchał. Tak tego nie planowali — pomyślała Jessika.
— Powtarzaj za mną, Stilgarze — rozkazał Paul i przywołał słowa inwestytury tak, jak słyszał je stosowane przez własnego ojca. — Ja, Stilgar, przyjmuję ten nóż z rąk mojego księcia.
— Ja, Stilgar, przyjmuję ten nóż z rąk mojego księcia — powiedział Stilgar i wziął mleczne ostrze od Paula.
— Gdzie mój książę rozkaże, tam zatopię to ostrze — powiedział Paul.
Stilgar powtarzał słowa powoli i z namaszczeniem. Wspominając, od kogo wziął się ten rytuał, Jessika zamrugała, by powstrzymać łzy, potrząsnęła głową. Wiem, co wywołuje te łzy — pomyślała. — Nie powinnam dać się wzruszyć.
— Poświęcam to ostrze życiu mego księcia, a śmierci jego wrogów, dopóki w naszych żyłach płynie krew — rzekł Paul.
Stilgar powtórzył za nim.
— Ucałuj ostrze — polecił Paul.
Stilgar wykonał rozkaz, po czym fremeńskim zwyczajem ucałował Paula w rękę posługującą się nożem. Na skinienie Paula wstał i schował ostrze do pochwy. Szept nabożnej czci niby westchnienie obiegł tłum i Jessika usłyszała słowa:
— Wyrocznia Bene Gesserit wskaże drogę, a Matka Wielebna ją zobaczy. — I z dalszej odległości: — Ona ją wskazuje poprzez swego syna!
— Stilgar przewodzi plemieniu — rzekł Paul. — Żeby mi się nikt nie pomylił. Ja rozkazuję jego głosem. Co on zarządzi, to tak, jakbym ja zarządził.
Mądrze — pomyślała Jessika. — Plemienny przywódca za nic nie może stracić twarzy wśród tych, którzy mają go słuchać.
Paul ściszył głos:
— Stilgar, chcę, by dzisiejszej nocy wyszli piechurzy piasku i by rozesłano cielago z wezwaniem na zgromadzenie Rady. Po ich wyprawieniu weź Chatta, Korbę, Otheyma oraz jeszcze dwóch poruczników według swego uznania. Sprowadź ich do mojej kwatery na naradę wojenną. Musimy mieć zwycięstwo na pokaz przed Radą Przywódców, kiedy się zjadą.
Skinął na matkę, aby mu towarzyszyła, pierwszy zszedł z występu i ruszył przez ciżbę w stronę głównego korytarza i kwater, które dla niego przygotowano. Ręce wyciągnęły się do niego, gdy przeciskał się przez tłum. Dolatywały go okrzyki.
— Mój nóż pójdzie tam, gdzie każe Stilgar, Paulu Muad’Dibie! Ruszajmy w bój jak najprędzej, Paulu Muad’Dibie. Zrośmy naszą planetę krwią harkonneńską!
Wrażliwa na emocje tłumu Jessika wyczuwała, że ci ludzie palą się do walki. Nie mogli być bardziej gotowi. Bierzemy ich u szczytu zapału — pomyślała.
W wewnętrznej komnacie Paul dał znak matce, by usiadła.
— Zaczekaj tu — rzucił i dał nurka między kotary w boczny korytarz.
Cisza zapadła w komnacie po wyjściu Paula, tak niezmącona cisza, że nawet szmer pomp wiatrakowych obiegu powietrza w siczy nie docierał do miejsca, gdzie siedziała Jessika. Zaraz tu sprowadzi Gurneya — pomyślała. I zastanowiła się nad dziwnym zlepkiem przepełniających ją emocji. Gurney i jego muzyka towarzyszyli nieodłącznie jakże wielu miłym chwilom na Kaladanie, zanim nastąpiła przeprowadzka na Arrakis. Miała uczucie, że Kaladan przytrafił się jakby zupełnie innej osobie. Od tego czasu minęło prawie trzy lata i ona stała się inną osobą. Nieuniknione spotkanie z Halleckiem zmuszało ją do przewartościowania tych zmian.
Na niskim stoliku z prawej strony spoczywał odziedziczony przez Paula po Dżamisie kawowy serwis ze żłobkowanego stopu srebra i jasmium. Zapatrzyła się nań dumając, ile też rąk dotykało tego metalu. Chani używała go dopiero od miesiąca, usługując Paulowi. Co może zrobić dla księcia ta jego koczowniczka prócz podania mu kawy? — zadała sobie pytanie Jessika. — Nie przysparza mu żadnej potęgi,żadnej rodziny. Paul ma tylko jedną istotną szansę — spowinowacić się z silnym wysokim rodem, może nawet z rodziną imperialną. Są tam ostatecznie księżniczki na wydaniu — każda z nich po szkole Bene Gesserit.
Jessika wyobraziła sobie ucieczkę od niewygód Arrakis do życia u władzy i w bezpieczeństwie, jakiego zaznałaby w roli matki królewskiego małżonka. Rzuciła okiem na grube draperie kryjące skałę tej podziemnej celi i wspomniała, jak tutaj dotarła — jadąc w gromadzie czerwi, palankinów i platform bagażowych, wyładowanych pod niebo niezbędnymi do zbliżającej się kampanii rzeczami. Dopóki Chani żyje, Paul nie będzie zważał na swój obowiązek — pomyślała. — Ona dała mu syna i to wystarczy. Opanowało ją gwałtowne pragnienie zobaczenia wnuka, dziecka, w którego podobiźnie było tak wiele rysów dziadka, tak przypominających Leto. Jessika przyłożyła dłonie do policzków, rozpoczynając oddychanie rytualne, które uspokaja emocje i rozjaśnia umysł, następnie zgięła się w pasie wykonując skłon do przodu w religijnym ćwiczeniu sposobiącym ciało do wymogów ducha. Wiedziała, że wybranie przez Paula Groty Ptaków na ośrodek dowodzenia nie podlegało dyskusji. Miejsce było idealne. Zaś w kierunku na północ od niej leżały Wrota Wiatru wychodzące na warowną osadę w obwałowanej urwiskami niecce. To siedlisko inżynierów i rzemieślników było kluczową osadą w całym sektorze obronnym Harkonnenów, jego głównym zapleczem produkcyjnym.
Po drugiej stronie zasłon komnaty rozległo się kaszlnięcie. Jessika wyprostowała się, zrobiła głęboki wdech, zwolniony wydech.
— Proszę — powiedziała.
Zasłony frunęły na boki i do komnaty wpadł Gurney Halleck. Ledwie zdążyła dojrzeć w przelocie jego twarz z dziwnym grymasem, a już znalazł się za jej plecami — muskularne ramię zacisnęło się jej pod brodą i podniosło ją na nogi.
— Gurney, szaleńcze, co ty wyprawiasz — zapytała.
Wtem poczuła dotknięcie końca noża na plecach. Od sztychu tej klingi szła zimna świadomość. Pojęła w jednej chwili, że Gurney zamierza ją zabić. Dlaczego? Żaden powód nie przychodził jej do głowy; Gurney nie był z tych, co zdradzają. Lecz nie miała wątpliwości co do jego intencji. Zrozumiawszy to jej umysł popadł w chaos. Gurney nie należał również do tych, których daje się łatwo pokonać. To był zabójca przygotowany na Głos, na każdy fortel w walce, na każdą pułapkę śmierci i gwałtu. Narzędzie, które sama pomogła udoskonalić finezyjnymi wskazówkami i sugestiami.
— Myślałaś, że udało ci się umknąć, co, wiedźmo? — warknął.
Zanim zdołała rozgryźć to pytanie czy znaleźć jakąś odpowiedź, rozsunęły się kotary i wszedł Paul.
— Masz go, mat… — Urwał chłonąc dramatyzm sceny.
— Pozostań tam, gdzie jesteś, mój panie — powiedział Gurney.
— Co…
Paul potrząsnął głową. Jessika otworzyła usta, poczuła, że ramię zaciska się na jej gardle.
— Ty będziesz mówić jedynie wtedy, gdy ci pozwolę, wiedźmo — rzekł Gurney. — Chcę, aby twój syn usłyszał od ciebie tylko jedno, a na pierwszy sygnał kontrataku wsadzę ci odruchowo w serce ten nóż. Twój głos pozostanie monotonny. Nie napniesz ani nie poruszysz pewnych mięśni. Zachowasz najwyższą ostrożność, by zyskać dla siebie parę sekund życia więcej. A zapewniam cię,że to jest wszystko, co ci zostało.
Paul zrobił krok w przód.
— Gurney, chłopie, co ty…
— Stój dokładnie tam, gdzie stoisz! — rzucił Gurney. — Jeszcze krok, a ona zginie.
Dłoń Paula obsunęła się na rękojeść noża. Mówił ze śmiertelnym spokojem:
— Lepiej się z tego wytłumacz, Gurney.
— Ślubowałem, że zabiję zdrajcę twojego ojca — powiedział Gurney. — Myślisz, że potrafię zapomnieć człowieka, który wyratował mnie z niewolniczych harkonneńskich lochów, obdarzył mnie wolnością, życiem i honorem… obdarzył swą przyjaźnią, czymś, co ceniłem nade wszystko. Mam jego zdrajcę na końcu noża. Nikt mnie nie powstrzyma przed…
— Straszliwie się mylisz, Gurney — powiedział Paul.
A Jessika pomyślała: więc o to chodzi! Cóż za farsa!
— Ja się mylę? — zapytał Gurney. — Posłuchajmy, co ta kobieta sama nam powie. I niech ona pamięta, że ja nie darmo przekupywałem, szpiclowałem i kantowałem, by potwierdzić ten zarzut. Zabawiłem się nawet w dostawcę semuty dla kapitana harkonneńskiej gwardii, żeby zdobyć brakujące ogniwa.
Jessika poczuła, że ramię na jej gardle zwalnia nieco uścisk, lecz Paul ją uprzedził, mówiąc:
— Zdrajcą był Yeuh. Mówię ci to ten jeden jedyny raz, Gurney. Dowody są absolutne, nie można ich zakwestionować. To był Yueh. Nie obchodzi mnie, jak doszedłeś do swego domniemania — bo inaczej tego nie można nazwać — ale jeśli skrzywdzisz moją matkę… — Paul wyjął krysnóż z pochwy i trzymał go przed sobą — zapłacisz mi swoją krwią.
— Yueh był uwarunkowanym medykiem, zdatnym dla królewskiego rodu — warknął Gurney. — On nie mógł zdradzić.
— Znam sposób usunięcia tego uwarunkowania — rzekł Paul.
— Dowód — nalegał Gurney.
— Dowodu tutaj nie ma. Jest w siczy Tabr, daleko na południu, ale skoro…
— To jest podstęp… — warknął Gurney i jego ramię zacisnęło się na gardle Jessiki.
— Nie podstęp, Gurney — powiedział Paul z nutą takiego smutku w głosie, że Jessice serce mało nie pękło.
— Widziałem wiadomość przechwyconą od harkonneńskiego agenta — powiedział Gurney. — Pismo wskazywało wprost na…
— Ja również ją widziałem — rzekł Paul. — Ojciec mi ją pokazał tej nocy, kiedy wyjaśnił, dlaczego to musi być harkonneński podstęp zmierzający do wzbudzenia w nim podejrzeń wobec ukochanej kobiety.
— Ach tak! — powiedział Gurney. — Ty nie…
— Cicho bądź — uciął Paul, a w martwej monotonii jego słów więcej było rozkazu, niż kiedykolwiek Jessika słyszała w ludzkim głosie. On ma Wielką Moc — pomyślała. Ramię Gurneya na jej szyi drżało. Sztych noża przy plecach chwiał się niepewnie.
— Jest coś, czego nie zrobiłeś; nie podsłuchałeś, jak moja matka łka w nocy za swym utraconym księciem. Nie podpatrzyłeś, jak jej oczy miotają ogień, kiedy mówi o zabijaniu Harkonnenów.
Więc jednak nasłuchiwał — pomyślała. Łzy przesłoniły jej oczy.
— I jeszcze czegoś nie zrobiłeś — nie zapamiętałeś lekcji otrzymanej w niewolniczym lochu Harkonnenów. Mówisz o dumie z przyjaźni z moim ojcem! Czy nie poznałeś różnicy między Harkonnenami, a Atrydami na tyle, żeby zwęszyć harkonneński podstęp po smrodzie, jaki po sobie zostawił? Czy nie nauczyłeś się, że Atrydzi za wierność płacą miłością, podczas gdy harkonneńską monetą jest nienawiść? Nie potrafiłeś rozpoznać prawdziwego oblicza tej zdrady?
— Ale Yueh? — mruknął Gurney.
— Posiadany przez nas dowód to własnoręczny list Yuego, w którym przyznaje się nam do zdrady — powiedział Paul. — Przysięgam ci to na miłość, jaką do ciebie żywię, na miłość, jaką będę żywił nadal, nawet kiedy zostawię cię martwego na tej podłodze.
Słuchając swego syna Jessika zdumiała się jego świadomością, przenikliwą intuicją jego umysłu.
— Ojciec mój miał instynkt do przyjaciół — rzekł Paul. — Obdarzał miłością z umiarem, lecz nigdy się nie mylił. Jego słabość polegała na tym, że nie rozumiał nienawiści. Myślał, że nikt z tych, co nienawidzą Harkonnenów, nie może go zdradzić. — Spojrzał na matkę. — Ona o tym wie. Przekazałem jej słowa mego ojca, że nigdy jej nie podejrzewał.
Jessika poczuła, że traci panowanie nad sobą, zagryzła dolną wargę. Widząc oficjalną sztywność w Paulu zdała sobie sprawę, ile go te słowa kosztują. Chciała do niego podbiec, przytulić jego głowę do piersi, jak nigdy nie robiła. Lecz drżenie ramienia na jej gardle ustało, sztych noża wciskał się pewnie i zdecydowanie w jej plecy.
— Jeden z najstraszliwszych momentów w życiu chłopca — powiedział Paul — to ten, w którym odkrywa on, że ojciec i matka są istotami ludzkimi, złączonymi miłością, której on nigdy w pełni nie zasmakuje. Jest to poczucie straty, otwarcia oczu na fakt, że świat dzieli się na „tam” i „tutaj”, i że jesteśmy w nim samotni. Moment ten zawiera swoją własną prawdę, przed którą nie można umknąć. Ja słyszałem, jak ojciec mówił o matce. Ona nie jest zdrajcą, Gurney.
Jessika odzyskała głos.
— Puść mnie, Gurney — powiedziała.
Nie było w tych słowach żadnej szczególnej komendy, żadnej sztuczki obliczonej na wygranie jego słabości, a mimo to Gurneyowi opadły ręce. Jessika podeszła do Paula i stanęła przed nim nie dotykając go.
— Paul — powiedziała — istnieją w tym wszechświecie i inne otwarcia oczu. Nagle zobaczyłam, jak cię wykorzystywałam, jak tobą kręciłam i manipulowałam ustawiając cię na wybranej przeze mnie drodze… na drodze, którą musiałam wybrać — o ile to może być jakieś usprawiedliwienie — z powodu mojego własnego szkolenia. — Przełknęła dławiącą grudę w gardle, spoglądając synowi w oczy. — Paul… chcę, abyś coś dla mnie zrobił: wybierz drogę szczęścia. Z tą twoją kobietą pustynną… ożeń się z nią, jeśli tego pragniesz. Zrób to wbrew… wszystkim i wszystkiemu. Ale wybierz własną drogę. Ja…
Urwała — powstrzymana cichym mamrotaniem za plecami.
Gurney!
Zobaczyła oczy Paula utkwione gdzieś ponad nią i odwróciła się, Gurney stał w miejscu, ale nóż schował do pochwy, i ściągnąwszy z piersi burnus odsłonił śliską szarość przydziałowego filtrfraka, z rodzaju tych, jakie przemytnicy nabywali po siczowych kryjówkach.
— Pchnij nożem tę moją pierś — wymamrotał Gurney. — Zabij mnie, mówię, i niech to się skończy. Zbrukałem swoje imię. Zdradziłem swojego księcia! Najlepszego…
— Uspokój się! — powiedział Paul. Gurney przeszył go wzrokiem. — Zapnij ten płaszcz i przestań robić z siebie durnia — dodał. — Wystarczy nam błazeństw jak na jeden dzień.
— Zabij mnie, mówię! — wybuchnął Gurney.
— Chyba nie sądzisz, że jestem taki głupi? — powiedział Paul. — Za jakiego idiotę mnie bierzesz? Czy muszę przez to przechodzić z każdym potrzebnym mi człowiekiem?
Gurney popatrzył na Jessikę i przemówił niepocieszonym, błagalnym, tak niepodobnym do niego tonem:
— Ty zatem, moja pani, proszę… ty mnie zabij.
Jessika podeszła do niego, położyła mu ręce na ramionach.
— Gurney, dlaczego upierasz się, że Atrydzi muszą zabijać tych, których kochają?
— Delikatnie wyjęła mu burnus z palców i zapięła na piersi. Zacinając się Gurney powiedział:
— Ale… ja…
— Myślałeś, że robisz coś dla Leto — rzekła — i za to chylę przed tobą czoło.
— Pani — rzekł Gurney.
Spuścił brodę na piersi, naciskając mocno powieki, by zatrzymać łzy.
— Uważajmy to za nieporozumienie między starymi przyjaciółmi — powiedziała Jessika i Paul uchwycił pojednawczą, kojącą nutę w jej głosie. — Było, minęło i możemy się cieszyć, że nie będzie już więcej tego rodzaju nieporozumień między nami.
Gurney otworzył lśniące od wilgoci oczy, spoglądając na nią z góry.
— Ten Gurney Halleck, jakiego znałam, był to mężczyzna i do noża, i do balisety — powiedziała Jessika. — Najbardziej zachwycał mnie ten od balisety. Czy ów Gurney Halleck nie pamięta, jak nieraz z upodobaniem słuchałam godzinami, kiedy dla mnie grał? Czy nadal masz balisetę, Gurney?
— Mam nową — powiedział Gurney. — Sprowadzoną z Chusuk, cudowny instrument. Brzmi jak prawdziwy Varota, chociaż nie jest sygnowana. Ja sam myślę, że zrobił ją jakiś uczeń Varoty, który… — Zamilkł. — Cóż ja ci mogę powiedzieć, moja pani? Paplamy tutaj, a…
— Nie paplamy, Gurney — powiedział Paul. Zbliżył się stając obok matki, oko w oko z Gurneyem. — To nie paplanina, to coś, co przynosi szczęście przyjaciołom. Uznałbym to za łaskę, gdybyś zagrał coś dla niej teraz. Narada wojenna może trochę poczekać. I tak nie wyruszymy do boju przed jutrem.
— Ja… ja pójdę po balisetę — powiedział Gurney. — Jest w korytarzu.
Przemaszerował obok nich i znikł za kotarami. Paul położył dłoń na ramieniu matki i stwierdził, że cała drży.
— Już po wszystkim, matko — powiedział.
Nie odwracając głowy spojrzała na niego kątem oka.
— Po wszystkim?
— Oczywiście, Gurney jest…
— Gurney? Och… oczywiście.
Spuściła oczy. Zasłony zaszeleściły i powrócił Gurney z balisetą. Unikając ich spojrzeń zabrał się do strojenia. Draperie na ścianach tłumiły echa, nadając instrumentowi ciche, intymne brzmienie. Paul powiódł matkę ku poduszkom i posadził ją opartą plecami o gruby kobierzec na ścianie. Niespodziewanie uderzyło go, że tak staro wygląda, dostrzegł zaczątki zmarszczek na wysuszonej przez pustynię cerze, zwiotczenie skóry w kącikach zasnutych błękitem oczu. Jest zmęczona — pomyślał. — Musimy znaleźć jakiś sposób, by ująć jej ciężarów. — Gurney wydobył akord. Paul spojrzał na niego.
— Muszę… załatwić pilne sprawy. Zaczekaj tu na mnie.
Gurney kiwnął głową. Jego myśl wydawała się bujać hen daleko, jakby w tym momencie przebywał pod otwartymi niebiosami Kaladanu, z barankami na horyzoncie zwiastującymi deszcz. Paul z trudem zdobył się na odejście, wymykając się między ciężkimi kotarami w boczny korytarz. Usłyszał za sobą, jak Gurney zaczyna grać, i przystanął na chwilę na zewnątrz komnaty, słuchając przytłumionej pieśni.
Winnice, gaje,
rajskie dziewoje,
i szklanica przede mną się kiwa.
Dlaczego o bojach baję
i górach startych na pył?
Dlaczego czuję łzy?
Nastaje niebo
i wszystko daje,
wystarczy wyciągnąć dłonie.
Czemu zasadzki się boję
i jadu w trawionym szkle?
Czemu czuję swe dni!
Miłość wabi
w nagie ramiona
na chwile upojnej rozkoszy.
Dlaczego wspominam blizny
i smak przelanej krwi?
I czemu straszą mnie sny?
Zawinięty w burnus kurier fedajkiński wyłonił się spoza zakrętu w głębi korytarza. Mężczyzna miał odrzucony na plecy kaptur, zapięcia filtrfraka wisiały mu luźno wokół szyi dowodząc, że przybywa prosto z otwartej pustyni. Paul powstrzymał go ruchem ręki, opuścił zasłony u wyjścia z komnaty i ruszył w jego stronę. Mężczyzna pokłonił się składając ręce przed sobą w taki sposób, jakby witał Matkę Wielebną lub Sajjadinę, strażniczkę rytuału.
— Muad’Dibie, przywódcy schodzą się na radę — powiedział.
— Tak szybko?
— To są ci, po których Stilgar wysłał wcześniej, kiedy sądzono, że… — wzruszył ramionami.
— Rozumiem.
Paul obejrzał się w stronę, skąd dobiegał cichy dźwięk balisety, myśląc o ulubionej przez matkę starej pieśni dziwnie rozdartej przez wesołość melodii i smutek słów.
— Wkrótce przybędzie z innymi Stilgar. Zaprowadź ich do mojej matki.
— Zaczekam tutaj, Muad’Dibie — rzekł kurier.
— Tak… tak, zaczekaj tu.
Paul przecisnął się obok kuriera podążając w głąb jaskini, ku miejscu istniejącemu w sercu każdej takiej groty, w pobliżu jej zbiornika wodnego. W tym miejscu będzie mały Shai-hulud, stworzenie nie dłuższe niż dziewięć metrów, utrzymywane w stanie karłowatości i więzione wśród rowów pełnych wody. Stworzyciel po wyłonieniu się ze swej przejściowej formy maleńkiego stworzyciela unika trucizny, jaką jest woda. A topienie stworzyciela było największym fremeńskim sekretem, gdyż tak otrzymywano substancję ich komunii — Wodę Życia, truciznę, którą tylko Matka Wielebna potrafiła przemienić.
Tę decyzję podjął Paul pod wpływem napięcia wywołanego niebezpieczeństwem, w jakim znalazła się matka. Żadna z kiedykolwiek widzianych przezeń linii przyszłości nie zawierała tego momentu zagrożenia ze strony Gurneya Hallecka. Przyszłość — szaro-chmuro-przyszłość, wraz z owym wrażeniem, że cały wszechświat zmierza do punktu wrzenia — unosiła się wokół niego jak widmowy świat. Muszę to zobaczyć — myślał. Jego organizm z wolna przystosował się do przyprawy, dzięki czemu prorocze wizje były coraz to rzadsze… coraz to mętniejsze. Rozwiązanie wydawało mu się oczywiste. Utopię stworzyciela. Teraz przekonamy się, czy jestem Kwisatz Haderach, ten, który potrafi przeżyć próbę, jaką przeżywają Matki Wielebne.
I stało się w roku trzecim Wojny Pustynnej, że Paul Muad’Dib leżał pod draperiami kiswa środkowej komory w Grocie Ptaków. I leżał, jako leży nieżywy, zatonąwszy w objawieniu WodyŻycia, swoim jestestwem wyniesiony przez życiodajną truciznę poza granice czasu. I tak stało się ciałem słowo, że Lisan al-Gaib może być martwy i żywy zarazem.
Chani wydostała się na górę z basenu Habbanja w mroku przedświtu, nasłuchując furkotliwego „frrr” ornitoptera, który przywiózł ją z południa i odlatywał w przestworza ku jakiejś kryjówce. Wokół niej rozsypała się po skałach wypatrująca niebezpieczeństw eskorta, trzymając się na dystans, aby zapewnić kobiecie Muad’Diba to, o co poprosiła — chwilę samotnej przechadzki.
Dlaczego mnie wezwał? — głowiła się. — Powiedział mi przedtem, że muszę zostać na południu z maleńkim Leto i Alią. Podkasała burnus i przez zagradzający jej drogę kamień skoczyła lekko na stromą ścieżkę, którą jedynie pustynne szkolenie pozwalało dojrzeć w ciemności. Pląsała na wyślizgujących się spod stóp kamykach, nieświadoma swojej zwinności. Od wspinaczki robiło się raźniej na duszy, uśmierzała ona obawy lęgnące się w dziewczynie pod wpływem milczącego usunięcia się eskorty i faktu, że wysłano po nią cenny ornitopter. Serce skakało jej w piersi na myśl o bliskim połączeniu się z Paulem Muad’Dibem, jej Usulem. Jego imię mogło sobie rozbrzmiewać jako bojowy okrzyk w całym kraju: „Muad’Dib! Muad’Dib! Muad’Dib!”, lecz ona znała innego mężczyznę, o innym imieniu — ojca jej syna, czułego kochanka.
Spośród skał ponad nią wychynęła olbrzymia postać, nagląc do pośpiechu. Przyśpieszyła kroku. Poranne ptaki nawoływały się wzlatując już w niebo. Mglista poświata narosła na wschodnim horyzoncie. Postać na górze nie należała do jej eskorty. Otheym? — zastanowiła się, dostrzegając coś znajomego w ruchach i postawie. Wdrapawszy się do niego rozpoznała w brzasku szeroką, płaską twarz porucznika fedajkinów, z otwartym kapturem i luźno zamocowanym filtrem ust, jak to czasami robiono wybierając się w pustynię tylko na chwilę.
— Szybciej — syknął i powiódł ją w dół sekretną szczeliną do ukrytej groty. — Wkrótce zrobi się widno — szepnął przytrzymując jej uchyloną grodź. — Harkonnenowie desperacko patrolują tę część regionu. Nie możemy teraz ryzykować, że nas odkryją.
Wynurzyli się w wąskim tunelu bocznego wejścia do Groty Ptaków. Zapłonęły kule świętojańskie. Otheym przecisnął się przed nią.
— Chodź za mną — powiedział. — No, pośpiesz się.
Przemknęli przez korytarz, następną grodź, znów korytarz i kotary do dawnej alkowy Sajjadiny z czasów, kiedy była tu jaskinia dziennego wypoczynku. Obecnie na podłodze leżały dywany i poduszki. Haftowane makaty z wizerunkiem czerwonego jastrzębia kryły skalne ściany. Niski, polowy stół po jednej stronie zasłany był papierami, od których biła woń ich przyprawowego surowca. Matka Wielebna siedziała samotna na wprost wejścia. Podniosła oczy z zapatrzonym w głąb siebie spojrzeniem, pod którym dygotali nowicjusze. Otheym złożył dłonie.
— Przyprowadziłem Chani — powiedział i ukłoniwszy się wyszedł. Jessika zaś pomyślała: Jak powiedzieć Chani?
— Jak się miewa mój wnuk? — zapytała.
A więc najpierw zwyczajowe powitanie — pomyślała Chani i jej obawy powróciły. — Gdzie jest Muad’Dib? Dlaczego nie ma go tutaj na moje powitanie?
— Zdrów i wesół, matko — powiedziała. — Zostawiłam jego i Alię pod opieką Harah.
Matko — pomyślała Jessika. — Tak, ona ma prawo tak mnie nazywać przy oficjalnym powitaniu. Dała mi wnuka.
— Słyszałam, że sicz Coanua przysłała w darze tkaninę — rzekła.
— Tkanina jest śliczna — powiedziała Chani.
— Czy Alia przesyła jakąś wiadomość?
— Żadnej. Ale sicz żyje teraz spokojniej, kiedy ludzie zaczęli akceptować cud jej odmienności.
Po co ona tak to rozwleka — głowiła się Chani. — Było coś tak naglącego, że wysłali po mnie ornitopter. A teraz wleczemy się przez konwenanse.
— Trzeba będzie z części tej nowej tkaniny zrobić ubranko dla małego Leto — powiedziała Jessika.
— Cokolwiek sobie życzysz, matko — odparła Chani. Spuściła oczy. — Są jakieś wieści z pola walki?
Jej twarz pozostała bez wyrazu, żeby nie zdradzić się przed Jessika, że pyta o Paula Muad’Diba.
— Kolejne zwycięstwa — powiedziała Jessika. — Rabban podjął ostrożne próby nawiązania rokowań w sprawie zawieszenia broni. Jego emisariuszy odesłano bez ich wody. Rabban nawet złagodził ciężary ludności w niektórych osadach basenu. Ale spóźnił się. Ludzie wiedzą, że robi to ze strachu przed nami.
— Zatem wszystko idzie tak, jak powiedział Muad’Dib — rzekła Chani. Spojrzała na Jessikę starając się zachować swoje obawy dla siebie. Wymówiłam jego imię, a ona nie zareagowała. Na tym wygładzonym kamieniu, który zwie swoją twarzą, nie zobaczysz żadnych emocji, ale… ta twarz jest zbyt zastygła. Dlaczego jest aż tak skamieniała? Co się stało mojemu Usulowi?
— Szkoda, że nie jesteśmy na południu — powiedziała Jessika. — Oazy wyglądały tak pięknie, kiedy wyjeżdżaliśmy. Nie tęsknisz do dnia, kiedy być może cała ziemia tak rozkwitnie?
— Ziemia jest piękna, to prawda — przytaknęła Chani. — Ale wiele na niej bólu.
— Ból to cena zwycięstwa — rzekła Jessika.
Czy ona przygotowuje mnie na ból? — zadała sobie w duchu pytanie Chani.
— Tak wiele kobiet jest bez mężczyzn — powiedziała. — Zazdroszczono mi, gdy się rozniosło, że zostałam wezwana na północ.
— Ja cię wezwałam — powiedziała Jessika.
Chani czuła, jak łomocze jej serce. Chciała zatkać sobie uszy dłońmi, obawiając się tego, co mogą usłyszeć. Mimo to jej głos był opanowany.
— Wiadomość podpisał Muad’Dib.
— Ja ją tak podpisałam w obecności jego poruczników — powiedziała Jessika. — Ten wybieg był konieczny. — Dzielna ona jest, ta kobieta mojego Paula — pomyślała. — Przestrzega konwenansów nawet wtedy, gdy strach omal jej nie poraża. Tak. Ona może być osobą, jakiej nam teraz trzeba.
Jedynie ledwo uchwytna nuta rezygnacji przeniknęła do tonu Chani, gdy rzekła:
— Teraz możesz powiedzieć to coś, co musi być powiedziane.
— Jesteś tu potrzebna, by pomóc mi ocucić Paula — powiedziała Jessika.
No! — myślała. — Powiedziałam to dokładnie tak, jak należało. Ocucić. Chani wie, że Paul żyje, i wie, że istnieje zagrożenie, wszystko w jednym słowie.
Wystarczył moment, by Chani się uspokoiła.
— Co takiego mogę zrobić? — zapytała.
Miała ochotę skoczyć na Jessikę, potrząsnąć nią i zawołać; „Prowadź mnie do niego!” Ale czekała w milczeniu na odpowiedź.
— Podejrzewam — powiedziała Jessika — że Harkonnenom udało się podesłać nam agenta, który zatruł Paula. To jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy. Najprzedziwniejsza trucizna. Zbadałam jego krew najbardziej wyszukanymi metodami i nic nie wykryłam.
Chani rzuciła się na kolana.
— Trucizna! Czy on cierpi? Mogłabym…
— Jest nieprzytomny — powiedziała Jessika. — Procesy życiowe są w nim tak słabe, że można je stwierdzić jedynie za pomocą najbardziej drobiazgowych analiz. Drżę na myśl, co by się stało, gdybym to nie ja go znalazła. Dla niedoświadczonego oka wygląda na zmarłego.
— Masz inne powody poza kurtuazją, by mnie wezwać — opowiedziała Chani. — Znam cię, Matko Wielebna. Co takiego według ciebie mogę zrobić, czego ty nie możesz?
Jest dzielna, śliczna i… ach, jakże bystra — pomyślała Jessika. — Byłaby z niej wspaniała Bene Gesserit.
— Chani — rzekła Jessika — może trudno ci będzie uwierzyć, ale ja właściwie nie wiem, dlaczego po ciebie posłałam. To był instynkt… pierwotna intuicja. Myśl przyszła nieproszona: Poślij po Chani.
Po raz pierwszy Chani dostrzegła smutek w twarzy Jessiki, nagi ból, który łagodził jej skierowane w głąb siebie spojrzenie.
— Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy — powiedziała Jessika. — Owo „wszystko”… przekracza tak dalece to, co się zwykle uważa za wszystko, że trudno by ci było to sobie wyobrazić. A mimo to… przegrałam.
— Ten dawny towarzysz, Halleck — spytała Chani — czy możliwe, by okazał się zdrajcą?
— Nie Gurney — powiedziała Jessika.
Te dwa słowa starczyły za całą dyskusję i Chani wyobraziła sobie dociekliwość, sprawdziany… wspomnienia dawnych pomyłek, które złożyły się na to lakoniczne zaprzeczenie. Chani zakolebała się do tyłu wstając z kolan, poderwała się na nogi, obciągnęła burnus barwy pustyni.
— Zaprowadź mnie do niego — powiedziała.
Jessika podniosła się i zniknęła za kotarami na lewej ścianie. Podążająca za nią Chani znalazła się w byłym składzie, którego skalne ściany ukryto teraz pod grubymi draperiami. Paul leżał na posłaniu polowym pod przeciwległą ścianą. Samotna kula świętojańska oświetlała mu twarz z góry. Czarna szata okrywała go po pierś, wyciągnięte po bokach ręce były gołe. Cały wydawał się goły pod ową szatą. Widziała jego woskową, sztywną skórę. I ani śladu jakiegokolwiek ruchu. Chani opanowała chęć, by rzucić się ku niemu, nakryć go swoim ciałem. Przyłapała się natomiast na tym, że myśli jej biegną do syna — Leto. I zrozumiała w owej chwili, że Jessice przyszło kiedyś przeżyć moment podobny — śmierć zajrzała w oczy ukochanemu, każąc jej myśleć o sposobach ocalenia nieletniego syna. Zrozumienie tego faktu ustanowiło niespodziewaną więź ze starszą kobietą, aż Chani wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń Jessiki. Uścisk, którym Jessika jej odpowiedziała, był aż bolesny.
— On żyje — powiedziała Jessika. — Zapewniam cię, że on żyje. Lecz nić jego życia jest tak cienka, że niełatwo ją odnaleźć. Już teraz niektórzy przywódcy szemrzą, że przemawia przeze mnie matka, a nie Matka Wielebna, że mój syn jest martwy, a ja nie chcę oddać jego wody plemieniu.
— Jak długo on przebywa w tym stanie? — spytała Chani. Uwolniła swoją dłoń z dłoni Jessiki i posunęła się dalej w głąb komory.
— Trzy tygodnie — powiedziała Jessika. — Prawie tydzień straciłam próbując go wskrzesić. Były spotkania, spory… dochodzenia. Po czym wysyłam po ciebie. Fedajkini słuchają moich rozkazów, inaczej nie byłabym w stanie opóźnić… — Zwilżyła językiem wargi patrząc, jak Chani zbliża się do Paula. Stała teraz nad nim, spoglądając z góry na delikatny, młodzieńczy zarost okalający mu twarz, wiodąc oczami wzdłuż wysokiego czoła, wydatnego nosa, zaciśniętych powiek — rysów jakże spokojnych w tym sztywnym uśpieniu.
— Jak on przyjmuje pożywienie? — spytała.
— Potrzeby jego ciała są tak znikome, że jeszcze nie potrzebuje jedzenia — powiedziała Jessika.
— Ilu wie o tym, co się stało?
— Tylko jego najbliżsi adiutanci, paru przywódców, fedajkini, no i oczywiście ktoś, kto podał mu truciznę.
— Nie ma poszlak co do osoby truciciela?
— Ale nie z powodu zaniedbań w dochodzeniu — powiedziała Jessika.
— Co mówią fedajkini? — zapytała Chani.
— Oni wierzą, że Paul znajduje się w świętym transie, że zbiera swoje święte moce do ostatecznego boju. Podtrzymywałam ich w tej wierze.
Chani osunęła się na kolana przy posłaniu, pochyliła nisko nad twarzą Paula. Wyczuła raptowną zmianę w powietrzu wokół jego twarzy… ale to była po prostu przyprawa, woń wszechobecnej przyprawy przenikającej wszystko w życiu Fremena. A jednak…
— Wy nie jesteście urodzeni do przyprawy jak my — powiedziała. — Rozpatrzyłaś ewentualność, że jego organizm zbuntował się przeciwko zbyt wielkiej ilości przyprawy w pożywieniu?
— Wszystkie odczyny alergiczne są negatywne — powiedziała Jessika.
Przymknęła oczy tyleż samo dla uniknięcia widoku tej sceny, ile dlatego, że nagle uświadomiła sobie swoje zmęczenie. Jak długo nie spałam? — zapytała samą siebie. — Zbyt długo.
— Kiedy przemieniasz Wodę Życia — powiedziała Chani — dokonujesz tego w sobie przy pomocy wewnętrznej świadomości. Czy wykorzystałaś tę świadomość do zbadania jego krwi?
— Normalna krew fremeńska — powiedziała Jessika. — Całkowicie przystosowana do tutejszego życia i diety.
Chani przysiadła na piętach i studiując twarz Paula topiła obawy w namyśle. Była to sztuczka, jakiej nauczyła się obserwując Matki Wielebne. Czas można wprząc w służbę umysłu. Wtedy koncentrujesz się całkowicie. Po chwili zapytała:
— Czy tu jest stworzyciel?
— Jest ich kilka — rzekła Jessika z odcieniem znużenia. — Ostatnio nam ich nie brakuje. Każde zwycięstwo wymaga błogosławieństwa. Każda ceremonia przed wypadem…
— Ale Paul Muad’Dib trzymał się z dala od tych ceremonii — stwierdziła Chani.
Jessika pokiwała głową pamiętając ambiwalentny stosunek syna do narkotyku przyprawowego i świadomości rzeczy przyszłych, jaką on rozbudzał.
— Skąd o tym wiesz? — zapytała.
— O tym się mówi.
— Za dużo się mówi — powiedziała z goryczą Jessika.
— Przynieś mi surową wodę stworzyciela — rzekła Chani.
Jessika zesztywniała słysząc jej rozkazujący ton, ale na widok intensywnej koncentracji młodszej kobiety rzekła:
— W tej chwili.
Zginęła za kotarami, by wyprawić wodmistrza. Chani siedziała nie spuszczając oczu z Paula. Jeśli on spróbował to zrobić… — myślała. — A to jest coś, czego mógłby spróbować…
Jessika przyklękła obok Chani trzymając zwykły obozowy dzbanek. Agresywny zapach trucizny podrażnił nozdrza Chani. Zanurzyła palec w cieczy, podsunęła ją Paulowi pod sam nos. Skóra na grzbiecie nosa zmarszczyła mu się lekko. Nozdrza rozdęły się powoli. Jessice wyrwało się westchnienie. Chani przytknęła mu wilgotny palec do górnej wargi. Paul odetchnął głęboko, jakby ze szlochem.
— Co to jest? — zapytała Jessika.
— Bądź cicho — powiedziała Chani. — Musisz przemienić odrobinę świętej wody. Szybko!
O nic nie pytając, ponieważ rozpoznała świadomy ton w głosie Chani, Jessika podniosła dzbanek do ust i pociągnęła niewielki łyk.
Oczy Paula rozwarły się szeroko. Spojrzał w górę na Chani.
— Ona nie musi przemieniać wody — powiedział.
Głos miał słaby, ale pewny. Z łykiem płynu na języku Jessika poczuła, jak jej ciało mobilizuje się, przeistaczając truciznę niemal automatycznie. Podobnie jak przy ceremonii udzieliło jej się duchowe uniesienie i wyczuła bijący od Paula żar życia, promieniowanie odbierane przez jej zmysły. W tym momencie zrozumiała.
— Piłeś świętą wodę! — wyrwało jej się.
— Jedną małą kroplę — rzekł Paul. — Taką maleńką… jedną jedyną kropelkę.
— Jak mogłeś zrobić takie głupstwo? — zapytała.
— Jest twoim synem — powiedziała Chani.
Jessika utkwiła w niej piorunujące spojrzenie. Rzadki u Paula uśmiech, ciepły i pełen zrozumienia, przemknął mu po ustach.
— Posłuchaj mojej ukochanej — powiedział. — Posłuchaj jej, matko. Ona rozumie.
— Coś co inni mogą robić, on zrobić musi — rzekła Chani.
— Kiedy miałem tę kropelkę w ustach, kiedy poczułem jej smak i woń, kiedy pojąłem, co ona ze mną robi, wtedy zrozumiałem, że mogę zrobić to, co ty — powiedział. — Wasze cenzorki Bene Gesserit gadają o Kwisatz Haderach, lecz w najśmielszych domysłach nie potrafią odgadnąć tych wielu miejsc, w których byłem. W parę minut… — Urwał i spojrzał z zaintrygowaną miną na Chani. — Chani? A ty skąd się tu wzięłaś? Miałaś być… Dlaczego tu jesteś?
Próbował unieść się na łokciach. Chani powstrzymała go delikatnie.
— Proszę cię, Usul — powiedziała.
— Czuję się bardzo osłabiony — rzekł. Omiótł spojrzeniem całe pomieszczenie. — Jak długo tu jestem?
— Przebywałeś tutaj trzy tygodnie w tak głębokiej śpiączce, że wydawało się, iż uleciała iskierka życia — odparła Jessika.
— Ależ to było… ja ją dopiero co przełknąłem… przed chwilą i…
— Dla ciebie chwila, dla mnie trzy tygodnie trwogi — powiedziała Jessika.
— To była wprawdzie jedna kropla, ale ja ją przeistoczyłem — powiedział Paul. — Przemieniłem Wodę Życia.
I zanim Chani i Jessika zdążyły go powstrzymać, zanurzył dłoń w postawionym przez nie obok na podłodze dzbanku i przyłożył ociekającą do ust, łykając płyn.
— Paul! — wrzasnęła Jessika.
Złapał ją za rękę, zwracając ku niej twarz z uśmiechem trupiej czaszki i śląc przez nią falę swej świadomości. Kontakt nie był tak łagodny jak w przypadku Alii i starej Matki Wielebnej, nie tak wzajemny, nie tak wszechogarniający jak wtedy w jaskini, ale był to kontakt: współczucie obu jaźni. Wstrząśnięta i osłabiona, ze strachu przed nim cofnęła się w głąb swej świadomości.
— Mówicie o miejscu, które jest przed wami zamknięte. To miejsce, któremu Matka Wielebna nie potrafi stawić czoła, pokaż mi to miejsce — powiedział Paul.
Pokręciła głową przerażona samą myślą o tym.
— Pokaż mi je! — nakazał.
— Nie!
Jednakże nie mogła mu umknąć. Ogłuszona jego straszliwą mocą zamknęła oczy i zogniskowała się do wnętrza siebie, w kierunku-który-jest-ciemnością. Świadomość Paula popłynęła wokół niej i przez nią, i w ciemność. Zamajaczyło jej mgliście owo miejsce, zanim jej umysł zamknął się przed tą grozą. Całe jej jestestwo nie wiedząc dlaczego zadygotało na widok, jaki ukazał się jej oczom — region, gdzie wiatr wieje i jarzą się iskry, gdzie pierścienie światła rozszerzają się i kurczą, gdzie szeregi napęczniałych białych kształtów płyną ponad i pod, i wokół świateł, niesione ciemnością i wichrem znikąd.
Po chwili otworzyła oczy, zobaczyła, że Paul jej się przygląda. Nadal trzymał ją za rękę, lecz straszliwy kontakt zanikł. Opanowała drżenie. Paul uwolnił jej rękę. Zatoczyła się do tyłu, jakby zabrano jej kule, upadłaby, gdyby Chani nie skoczyła jej podtrzymać.
— Matko Wielebna! — powiedziała Chani. — Co ci jest?
— Jestem zmęczona — wyszeptała Jessika. — Jakże… zmęczona.
— Tutaj — powiedziała Chani. — Usiądź tutaj.
Usadziła Jessikę na poduszce pod ścianą. W silnych, młodych ramionach dobrze było Jessice. Przylgnęła do Chani.
— On naprawdę widział Wodę Życia? — spytała Chani. Uwolniła się z objęć Jessiki.
— Widział — szepnęła Jessika.
W głowie jej ciągle jeszcze wirowało i kręciło się pod wpływem tego kontaktu. Czuła się, jakby po tygodniach spędzonych na wzburzonym morzu zeszła na stały ląd. Wyczuwała w sobie starą Matkę Wielebną… i wszystkie pozostałe, rozbudzone i zapytujące: „Co to było? Co się stało? Gdzie jest to miejsce?” Przez to wszystko przewijała się myśl, że jej syn jest Kwisatz Haderach, ten, który może być w wielu miejscach naraz. Że jest ucieleśnieniem snu Bene Gesserit. I to ucieleśnienie nie dawało jej spokoju.
— Co się stało? — zapytała Chani.
Jessika pokręciła głową. Paul rzekł:
— W każdym z nas jest pradawna moc, która daje, i pradawna moc, która bierze. Mężczyźnie nie przysparza większej trudności spotkanie z miejscem w jego jaźni, gdzie przebywa moc biorąca, lecz jest dlań prawie niemożliwe zajrzeć w głąb mocy dającej i pozostać dalej mężczyzną. U kobiety sytuacja jest odwrotna.
Jessika podniosła oczy i zauważyła, że Chani patrzy na nią słuchając Paula.
— Rozumiesz mnie, matko? — zapytał Paul.
Zdołała jedynie kiwnąć głową.
— Te siły w nas są tak odwieczne — rzekł Paul — że tkwią w każdej komórce naszego ciała. Jesteśmy Ukształtowani przez te moce. Można sobie powiedzieć: „Tak, rozumiem, jak taka siła może wyglądać”. Ale kiedy zajrzysz w głąb siebie i staniesz przed surową, obnażoną mocą swego własnego życia, widzisz własne niebezpieczeństwo. Widzisz, że ona może nas pokonać. Największym niebezpieczeństwem dla dawcy jest moc, która bierze. Największe niebezpieczeństwo dla biorcy to moc, która daje. Równie łatwo można ulec dawaniu, jak braniu.
— A ty, mój synu — zapytała Jessika — jesteś tym, który daje, czy tym, który bierze?
— Ja jestem w punkcie zawieszenia — powiedział. — Nie mogę dać nie biorąc i nie mogę wziąć nie…
Zamilkł wpatrując się w ścianę po prawej stronie. Chani poczuła powiew na policzku i odwróciwszy się zobaczyła zsuwające się kotary.
— To był Otheym — powiedział Paul. — Przysłuchiwał się.
Chłonącej jego słowa Chani udzieliło się nieco z jasnowidzenia, jakie nawiedzało Paula, i ujrzała coś-co-ma-dopiero-być, jakby to się już wydarzyło. Otheym opowie o tym, co widział i słyszał. Inni rozniosą opowieść, aż cały kraj stanie od niej w ogniu. Paul Muad’Dib nie jest jak inni mężczyźni, będą mówić. Nie może już być żadnych wątpliwości. On jest mężczyzną, a jednak dosięga spojrzeniem Wody Życia, tak jak Matka Wielebna. On jest rzeczywiście Lisanem al-Gaibem.
— Widziałeś przyszłość, Paul — odezwała się Jessika. — Opowiesz, co widziałeś?
— Nie przyszłość — powiedział. — Widziałem „teraz”.
Usiadł z trudem, machnięciem ręki odsuwając Chani, kiedy przybliżyła się, aby mu pomóc.
— Przestrzeń nad Arrakis pełna jest statków Gildii.
Jessika zadrżała od tej pewności w jego głosie.
— Padyszach Imperator jest tam we własnej osobie — rzekł Paul. Spojrzał na skalny sufit celi. — Ze swą ulubioną prawdomówczynią i pięcioma legionami sardaukarów. Jest ten stary baron Vladimir Harkonnen z Thufirem Hawatem u boku i siedmioma statkami, które wyładował wojskiem po ostatniego rekruta, jakiego mógł powołać pod broń. Rajdery wszystkich wysokich rodów są nad nimi… i czekają.
Chani potrząsnęła głową nie mogąc oderwać oczu od Paula. Jego obcość, bezbarwny ton głosu, spojrzenie, które przeszywało ją na wylot, napełniały ją grozą. Jessika spróbowała przełknąć, ale miała sucho w gardle.
— Na co oni czekają? — zapytała.
Paul spojrzał na nią.
— Na zezwolenie Gildii na lądowanie. Gildia pozostawi na piasku każde wojsko, jakie wyląduje bez zezwolenia.
— Gildia nas osłania? — spytała Jessika.
— Osłania nas! Gildia sama doprowadziła do tego rozpowiadając historie o tym, co my tutaj robimy, i obniżając opłaty za przewóz wojsk do takiego poziomu, że najbiedniejsze nawet rody są teraz tam w górze i czekają tylko, by nas ograbić.
Ze zdziwieniem Jessika zauważyła, że nie ma rozgoryczenia w jego tonie. Nie mogła wątpić w jego słowa — miały tę samą intensywność, jaką dostrzegła w nim owej nocy, gdy odsłonił ścieżkę przyszłości, która zawiodła ich między Fremenów. Paul odetchnął głęboko.
— Matko, musisz przemienić nam pewną ilość wody. Potrzebujemy katalizatora. Chani, wyślij oddział zwiadowczy… niech znajdą masę preprzyprawową. Jeżeli umieścimy pewną ilość Wody Życia na masie preprzyprawowej — czy wiecie, co się stanie?
Jessika ważąc te słowa, nagle przejrzała jego zamiary.
— Paul! — krzyknęła.
— Woda Śmierci — powiedział. — Byłaby to reakcja łańcuchowa. — Wskazał na podłogę. — Szerząca śmierć wśród maleńkich stworzycieli, zabijająca nosiciela cyklu życia, który obejmuje przyprawę i stworzycieli. Arrakis bez przyprawy i stworzycieli dopiero będzie pustynią.
Chani zatkała usta dłonią: płynące z ust Paula bluźnierstwa wstrząsnęły nią do tego stopnia, że zaniemówiła.
— Ten, kto może coś zniszczyć, ma nad tym czymś faktyczną władzę — powiedział Paul. — My możemy zniszczyć przyprawę.
— Co wstrzymuje dłoń Gildii? — wyszeptała Jessika.
— Oni mnie szukają — rzekł Paul. — Pomyśl tylko! Najlepsi nawigatorzy Gildii, ludzie, którzy widzą przed sobą czas i znajdują najbezpieczniejszy kurs dla najszybszych galeonów, oni wszyscy jak jeden mąż szukają mnie… i nie są w stanie znaleźć. Jakże oni drżą! Wiedzą, że mam ich sekret o tutaj! — Paul pokazał zagłębienie dłoni. — Bez przyprawy oni są ślepi!
Chani odzyskała głos.
— Mówiłeś, że widzisz „teraz”!
Paul opadł na postanie; badał rozpostartą teraźniejszość, po jej wysunięte w przyszłość i przeszłość granice zmagając się z zatrzymaniem wizji, gdyż objawienie wywołane przyprawą zaczynało zanikać.
— Idźcie wykonać, co przykazałem — rzekł. — Przyszłość staje się dla mnie równie pogmatwana, jak dla Gildii. Linie wizji zbiegają się. Wszystko schodzi się tutaj, gdzie jest przyprawa… gdzie nie ośmielili się interweniować wcześniej… bo interwencja oznaczała utratę tego, bez czego nie mogą się obejść. Lecz teraz mają nóż na gardle. Wszystkie drogi prowadzą w ciemność.
I zaświtał taki dzień, w którym Arrakis stanęła piastą wszechświata, a koło szykowało się do obrotu.
— Popatrzcie tylko na to! — szepnął Stilgar. Paul leżał przy nim w skalnej szczelinie wysoko na krawędzi Muru Zaporowego, z okiem przyklejonym do kolektora fremeńskiego teleskopu. Soczewki olejowe były zogniskowane na gwiezdnej lichtudze, którą świt obnażył w basenie pod nimi. Strzelista wschodnia burta statku lśniła w poziomych promieniach słońca, lecz w zacienionej burcie widniały iluminatory żółte jeszcze od pozostałych z nocy kul świętojańskich. Poza statkiem miasto Arrakin leżało zalane zimnym blaskiem zorzy północnej.
Paul wiedział, że to nie lichtuga wprawiła Stilgara w osłupienie, lecz konstrukcja, której była centralnym elementem. Wysoki pojedynczy barak z metalu rozłożył się u stóp lichtugi kołem o promieniu tysiąca metrów — namiot złożony, ze szczelnie zachodzących na siebie arkuszy blachy, przejściowe koszary dla pięciu legionów sardaukarów i Jego Imperialnej Mości Padyszacha Imperatora Szaddama IV. Gurney Halleck odezwał się z miejsca, w którym przycupnął z lewej strony Paula:
— Naliczyłem w tym dziewięć poziomów. Musi tam być niemało sardaukarów.
— Pięć legionów — odparł Paul.
— Robi się jasno — syknął Stilgar. — Nie podoba nam się, że się tak wystawiasz na widok, Muad’Dibie. Wracajmy już w skały.
— Nic mi tutaj nie grozi — rzekł Paul.
— Ten statek ma na pokładzie broń palną — zauważył Gurney.
— Oni są przekonani, że chronią nas tarcze — powiedział Paul. — Nie będą marnować strzału do nie zidentyfikowanej trójki, nawet jeśli nas zobaczą.
Paul obrócił teleskop na przeciwległą ścianę basenu, przypatrując ospowate urwiska, obwały znaczące groby jakże wielu żołnierzy jego ojca. Uznał, że to słuszne, by cienie owych ludzi przypatrywały się z góry w tym momencie, gdy harkonneńskie forty i miasteczka wzdłuż i wszerz osłoniętej krainy znajdowały się w rękach Fremenów lub zostały odcięte od zaplecza i pozostawione na uschnięcie jak odrąbane od pnia gałęzie. Wrogowi pozostał tylko ten basen i tylko to miasto.
— Mogą spróbować wycieczki ornitopterem — rzekł Stilgar. — Jeżeli nas zobaczą.
— Niech próbują — odparł Paul. — Dzisiaj mamy ornitoptery do spalenia… i wiemy, że nadciąga burza.
Zwrócił teraz teleskop ku przeciwległemu skrajowi lądowiska Arrakin, na rząd harkonneńskich fregat i flagę kompanii KHOAM leniwie łopocącą o drzewce na płycie pod nimi. I pomyślał o tym, w jak desperackim położeniu musiała się znaleźć Gildia, skoro wyraziła zgodę na lądowanie tych dwóch armii, podczas gdy całą resztę zatrzymano w odwodzie. Gildia przypominała człowieka, który sprawdza palcem nogi temperaturę piasku, zanim rozbije namiot.
— Czy stąd zobaczymy coś nowego? — zapytał Gurney. — Powinniśmy schodzić w ukrycie. Nie ma wątpliwości, że nadciąga samum.
Paul wrócił teleskopem do gigantycznego baraku.
— Sprowadzili nawet swoje kobiety — powiedział. — I dworaków, i służbę. Aaach, mój drogi Imperatorze, jakżeś pewny siebie.
— Jacyś ludzie wspinają się tajnym przejściem — zauważył Stilgar. — To mogą wracać Otheym i Korba.
— W porządku, Stil — powiedział Paul. — Wracamy.
Po raz ostatni objechał jeszcze teleskopem wokoło przyglądając się wysokim, metalowym statkom na równinie, lśniącym koszarom z metalu, wymarłemu miastu, fregatom harkonneńskich najemników. Po czym wycofał się za skalną skarpę. Jego miejsce przy teleskopie zajął fedajkiński czatownik.
Paul wyłonił się w płytkim kraterze na szczycie Muru Zaporowego. Około trzydziestu metrów średnicy i trzech głębokości miało to naturalne zagłębienie w skale, które Fremeni zakryli półprzeźroczystą powłoką maskującą. Otwór w ścianie po prawej stronie obstawiony był sprzętem telekomunikacyjnym. Rozwinąwszy szyk gwardia fedajkinów czekała w tym zagłębieniu na rozkaz Muad’Diba do ataku. Z otworu przy urządzeniach łączności wynurzyło się dwóch ludzi, meldując coś wartownikom. Paul zerknął na Stilgara, skinął głową w stronę tej dwójki.
— Przyjmij ich meldunki, Stil.
Stilgar odszedł na rozkaz. Paul przykucnął opierając się plecami o skałę, przeciągnął się i wstał. Zobaczył, jak Stilgar odprawia tamtych dwóch ludzi z powrotem w głąb ciemnego otworu w skale i pomyślał o długiej drodze na dno basenu owym wąskim wykonanym ludzkimi rękami tunelem. Podszedł do niego Stilgar.
— Cóż to za wiadomość tak ważna, że nie mogli wysłać z nią cielago? — zapytał Paul.
— Oszczędzają swoje ptaki na bitwę — odparł Stilgar. Zerknął na aparaturę telekomunikacyjną i z powrotem na Paula. — Nawet przy wąskiej wiązce niedobrze jest korzystać z tych urządzeń, Muad’Dibie. Mogą cię znaleźć biorąc namiar na emisję.
— Wkrótce będą zbyt zajęci, aby mnie szukać — rzekł Paul. — Co ci ludzie donieśli?
— Nasze sardaukarskie pieścidełka zostały wypuszczone na dole u wylotu Starej Szczerby i znajdują się w drodze do swego pana. Wyrzutnie rakiet i pozostała broń palna są na stanowiskach. Meldowali tylko dla porządku.
Paul rozejrzał się po płytkim zagłębieniu i w sączącym się przez maskującą powłokę świetle studiował swoich ludzi. Odbierał upływ czasu niczym pełzanie owada po nagiej skale.
— Nasi sardaukarzy muszą trochę pomaszerować, zanim transporter dostrzeże ich sygnały — powiedział Paul. — Czy macie ich na oku?
— Mamy ich na oku — odparł Stilgar.
Gurney Halleck stojący u boku Paula odchrząknął.
— Czy nie będzie lepiej, jak schowamy się w bezpieczne miejsce?
— Nie ma takiego miejsca — rzekł Paul. — Czy prognoza pogody jest nadal sprzyjająca?
— Nadciąga pramatka burza — powiedział Stilgar. — Nie czujesz jej, Muad’Dibie?
— Rzeczywiście w powietrzu czuje się zmianę — zgodził się Paul. — Ale ja lubię się opierać na tyczeniu piasku.
— Samum będzie tu za godzinę — rzekł Stilgar. Kiwnął głową ku szczelinie wychodzącej na barak Imperatora i harkonneńskie fregaty. — Tam również o nim wiedzą. Ani jednego ornitoptera na niebie. Wszystkie powciągane i uwiązane. Dostali prognozę pogody od swych przyjaciół w kosmosie.
— Żadnych nowych wypadów rozpoznawczych? — zapytał Paul.
— Ani jednego od wylądowania ubiegłej nocy — odparł Stilgar. — Oni wiedzą, że tu jesteśmy. Myślę, że teraz czekają, by wybrać dogodny dla siebie moment.
— My wybieramy moment — powiedział Paul.
— Gurney spojrzał w górę i warknął:
— Jeśli tamci nam pozwolą.
— Ta flota pozostanie w kosmosie — rzekł Paul.
Gurney pokręcił głową.
— Nie mają wyboru — powiedział Paul. — My możemy zniszczyć przyprawę. Gildia nie odważy się pójść na takie ryzyko.
— Zrozpaczeni ludzie są najniebezpieczniejsi — odparł Gurney.
— A czy my nie jesteśmy zrozpaczeni? — zapytał Stilgar.
Gurney spojrzał na niego spode łba.
— Nie żyłeś marzeniem Fremenów — przestrzegł Paul. — Stil myśli o całej wodzie, jaką wydaliśmy na łapówki, o latach, o które przedłużyliśmy czekanie, aż Arrakis rozkwitnie. On nie…
— Grrr — warknął Gurney.
— Dlaczego on jest taki smutny? — zapytał Stilgar.
— On zawsze jest smutny przed bitwą — odparł Paul. — To jedyny objaw dobrego humoru, na jaki sobie Gurney pozwala.
Wilczy uśmiech powoli rozlał się na twarzy Gurneya, biel zębów rozbłysła ponad nabródkiem jego filtrfraka.
— Zasmuca mnie bardzo myśl o tych wszystkich nieszczęsnych harkonneńskich duszach, które wyprawimy na tamten świat bez święceń — powiedział.
Stilgar parsknął śmiechem.
— On gada niczym fedajkin.
— Gurney urodził się komandosem śmierci — rzekł Paul.
Tak, pomyślał, niech się zajmą gadaniem o głupstwach, nim spróbujemy swoich sił z tą armią w dolinie. Spojrzał na szczelinę w ścianie skalnej i zerknął ponownie na Gurneya widząc, że wojownik — trubadur znowu popadł w ponurą zadumę.
— Troska podkopuje siły — mruknął Paul. — Powiedziałeś mi to kiedyś, Gurney.
— Mój książę — odparł Gurney — moją główną troską jest broń jądrowa. Jeśli jej użyjesz do wywalenia dziury w Murze Zaporowym…
— Tamci na górze nie użyją broni jądrowej przeciwko nam — powiedział Paul. — Nie odważą się… i to wciąż z tego samego powodu: nie mogą ryzykować, że zniszczymy przyprawę.
— Lecz zakaz…
— Zakaz! — warknął Paul. — To strach, a nie zakaz powstrzymuje rody przed wzajemnym obrzucaniem się atomówkami. Język Wielkiej Konwencji jest dostatecznie jasny: użycie broni jądrowej przeciwko ludziom spowoduje wymazanie planety z mapy wszechświata. My rozwalimy Mur Zaporowy, nie ludzi.
— To zbyt grubymi nićmi szyty argument — rzekł Gurney.
— Ci od dzielenia włosa na czworo tam w górze ucieszą się z każdego argumentu — odparł Paul. — Nie mówmy już o tym.
Odwrócił się, życząc sobie rzeczywiście takiej pewności. Po chwili rzekł:
— Co z ludźmi z miasta? Są już na pozycjach?
— Tak — mruknął Stilgar.
Paul rzucił na niego okiem.
— A ciebie co gryzie?
— Zawsze powątpiewałem, czy człowiekowi miasta można do końca zaufać — powiedział Stilgar.
— Ja sam byłem kiedyś człowiekiem miasta — zauważył Paul.
Stilgar najeżył się. Twarz mu nabiegła krwią.
— Muad’Dib wie, że nie miałem na myśli…
— Wiem, co miałeś na myśli. Stil. Ale próbą człowieka nie jest to, co myślisz, że on zrobi, tylko to, co on robi w rzeczywistości. Ci miastowi ludzie mają w żyłach fremeńską krew. Tyle tylko, że jeszcze się nie nauczyli zrzucania pęt. My ich nauczymy.
Stilgar kiwnął głową.
— Życiowe nawyki, Muad’Dibie — stwierdził ponuro. — Na Równinie Żałobnej nauczyliśmy się pogardy dla ludzi osiadłych.
Paul obejrzał się na Gurneya i spostrzegł, że ten bacznie przypatruje się Stilgarowi.
— Powiedz nam, Gurney, dlaczego sardaukarzy wypędzili z domów mieszkańców tego miasta tam w dole?
— Stary numer, mój książę. Zamierzali zwalić nam na kark uchodźców.
— Tyle czasu upłynęło od upadku partyzantki, że potężni zapomnieli, jak z nią wojować — rzekł Paul. — Sardaukarzy ułatwili nam zadanie. Nałapali trochę mieszczek, zabawili się z nimi, a głowami protestujących mężczyzn udekorowali swoje sztandary bojowe. I rozniecili gorączkę nienawiści wśród ludzi, którzy w innej sytuacji patrzyliby na nadchodzącą bitwę wyłącznie jak na wielką niedogodność… i możliwość zamiany jednego garnituru panów na drugi. Sardaukarzy dla nas werbują, Stilgar.
— Ci miejscy ludzie faktycznie wydają się pełni zapału — przyznał Stilgar.
— Ich nienawiść jest świeża i czysta — powiedział Paul. — Właśnie wykorzystujemy ich jako oddziały szturmowe.
— Straszne będą wśród nich jatki — rzekł Gurney. Stilgar kiwnął głową.
— Powiedziano im, jak nierówne są siły — odparł Paul. — Wiedzą, że każdy zabity przez nich sardaukar to o jednego mniej dla nas. Widzicie, moi panowie, oni mają coś, za co warto umrzeć. Odkryli, że są ludźmi. Oni się budzą.
Dobiegł ich stłumiony okrzyk obserwatora przy teleskopie. Paul zbliżył się do skalnej szczeliny.
— Co się tam dzieje?
— Ogromne zamieszanie, Muad’Dibie — syknął czatownik. — W tym monstrualnym namiocie z metalu. Od Wieńcomuru Zachodniego przybył pojazd naziemny i zrobiło się zamieszanie, jakby jastrząb wpadł w stado skalnych kuropatw.
— Przybyli więzieni przez nas sardaukarzy — powiedział Paul.
— Mają teraz osłonę wokół całego lądowiska — meldował czatownik. — Widzę tańczące powietrze nawet na skraju składowisk, gdzie magazynowali przyprawę.
— Już wiedzą, kim jest ten, przeciw komu walczą — rzekł Paul. — Niech zadrżą harkonneńskie bestie, niech się gryzą, że Atryda nadal żyje! — Zwrócił się do fedajkina przy teleskopie:
— Obserwuj drzewce flagowe na dziobie statku Imperatora. Jeżeli wciągną tam moją flagę…
— Nie zrobią tego — odezwał się Gurney.
Paul spostrzegł zaintrygowaną minę na twarzy Stilgara.
— Jeśli Imperator uzna moje, roszczenia — wyjaśnił — da znak przywracając Arrakis flagę atrydzką. Wtedy zastosujemy drugi wariant planu, ruszając tylko przeciwko Harkonnenom. Sardaukarzy nie będą się wtrącać i pozwolą nam załatwić sprawę między sobą.
— Ja nie mam doświadczenia w tych pozaświatowych historiach — rzekł Stilgar. — Słyszałem o nich, ale nie wydaje się prawdopodobne, żeby…
— Nie potrzeba mieć doświadczenia, żeby wiedzieć, co oni zrobią — powiedział Gurney.
— Na wysoki statek wciągają nową flagę — powiadomił czatownik. — Flaga jest żółta… z czarnym i czerwonym kołem pośrodku.
— Śliska sprawa — rzekł Paul. — To flaga kompanii KHOAM.
— Takie same są flagi na pozostałych statkach — powiedział fedajkin.
— Nie rozumiem — rzekł Stilgar.
— To rzeczywiście śliska sprawa — odezwał się Gurney. — Gdyby wciągnął na maszt sztandar Atrydów, musiałby dotrzymać tego, co zasygnalizował. Za dużo oczu dokoła. Mógłby dać znak harkonneńską flagą na swoim drzewcu, byłaby to jednoznaczna deklaracja. Ale nie, on wciąga szmatę KHOAM. Pokazuje tamtym ludziom na górze… — Gurney wskazał na niebo — gdzie jest zysk. Mówi, że go nie obchodzi, czy będzie tu Atryda, czy ktoś inny.
— Za ile samum uderzy w Mur Zaporowy? — zapytał Paul.
Stilgar odszedł naradzić się z jednym z fedajkinów w kraterze. Niebawem był z powrotem.
— Lada chwila, Muad’Dibie. Wcześniej, niż się spodziewamy. To jest pra-pra-pramatka burza… może nawet większa, niż pragnąłeś.
— To moja burza — odparł Paul i ujrzał nieme osłupienie na twarzach słuchających go fedajkinów. — Choćby wstrząsnęła całym światem, nie będzie większa, niż pragnąłem. Czy uderzy dokładnie w Mur Zaporowy?
— Wystarczająco blisko, żeby nie sprawiło to żadnej różnicy — rzekł Stilgar.
Z tunelu wiodącego na dno basenu wyszedł łącznik.
— Patrole sardaukarów i Harkonnenów wycofują się, Muad’Dibie — zameldował.
— Spodziewają się, że samum nawieje za dużo piasku, by była dobra widoczność — powiedział Stilgar. — Uważają, że my będziemy tak samo załatwieni.
— Każ naszym kanonierom nastawić celowniki dużo wcześniej, przed spadkiem widoczności — rzekł Paul. — Muszą odstrzelić dziobnicę wszystkim tym statkom, jak tylko samum zniszczy tarcze. — Podszedł do ściany krateru i odciągnąwszy fałdę powłoki maskującej spojrzał w górę. Na tle mrocznego nieba widać było niesione wiatrem buńczuki wirującego piasku. Paul z powrotem naciągnął powłokę. — Zacznij wysyłać na dół naszych ludzi, Stil — polecił.
— Nie poszedłbyś z nami? — zapytał Stilgar.
— Zostanę chwilkę przy fedajkinach — odparł Paul.
Stilgar znacząco wzruszył ramionami do Gurneya, odszedł do otworu w skalnej ścianie i zniknął w ciemności.
— W twoich rękach, Gurney, zostawiam przycisk do rozwalenia Muru Zaporowego — powiedział Paul. — Zrobisz to?
— Zrobię.
Paul przywołał skinieniem porucznika fedajkinów:
— Otheym, zacznij wycofywać czujki z rejonu wybuchu. Muszą wyjść stamtąd, zanim uderzy samum.
Fedajkin skłonił się i poszedł w ślady Stilgara. Gurney wyjrzał przez skalną szczelinę.
— Nie spuszczaj oka z południowej ściany — powiedział do człowieka przy teleskopie. — Będzie pozbawiona wszelkiej ochrony, dopóki jej nie wysadzimy.
— Wyślij cielago z sygnałem czasu — rozkazał Paul.
— Jakieś naziemne pojazdy suną na południową ścianę — zameldował człowiek przy teleskopie. — Niektóre prowadzą rozpoznanie ogniem broni palnej. Nasi ludzie korzystają z tarcz osobistych, jak rozkazałeś. Pojazdy zatrzymały się.
W nagłej ciszy Paul usłyszał pląsające nad głową demony wiatru — czoło burzy. Piach zaczął się osypywać do ich misy przez szczeliny w osłonie. Podmuch wiatru schwycił powłokę i zerwał. Paul skinieniem odesłał swego fedajkina w ukrycie i podszedł do obsługi aparatury telekomunikacyjnej przy wylocie tunelu. Gurney trzymał się jego boku. Paul pochylił się nad sygnalistami. Jeden z nich powiedział:
— Pra-pra-pra-pramatka samum, Muad’Dibie.
Paul podniósł spojrzenie na ciemniejące niebo.
— Gurney, wycofaj obserwatorów południowej ściany.
Musiał powtórzyć swój rozkaz, by przekrzyczeć narastający zgiełk samumu. Gurney oddalił się, by wykonać rozkaz. Paul dopiął filtr twarzy, zaciągnął kaptur filtrfraka. Powrócił Gurney. Paul dotknął jego ramienia, wskazał na zapalarkę ustawioną u wylotu tunelu za sygnalistami. Gurney wszedł do tunelu, zatrzymał się u wylotu z jedną ręką na przycisku, nie spuszczając oczu z Paula.
— Nie odbieramy żadnych wiadomości — powiedział sygnalista przy Paulu. — Duże zakłócenia atmosferyczne.
Paul kiwnął głową, nie odrywając spojrzenia od tarczy czasomierza naprzeciwko sygnalisty. Niebawem Paul spojrzał na Gurneya, podniósł rękę i wrócił spojrzeniem do tarczy. Wskaźnik czasu pełzł po swoim kole.
— Już! — krzyknął Paul i opuścił rękę.
Gurney wdusił przycisk zapalarki. Wydawało się, że cała sekunda minęła, zanim poczuli, jak grunt faluje i dygoce pod nimi. Do ryku samumu dołączył się dudniący dźwięk. Przy Paulu zjawił się fedajkiński czatownik z teleskopem pod pachą.
— Mur Zaporowy przerwany, Muad’Dibie! — krzyknął. — Samum runął na nich, a nasi kanonierzy już strzelają.
Paul pomyślał o burzy sunącej przez basen, o ładunku elektrostatycznym w ścianie piasku, który zniszczył co do jednej zapory tarczowe w obozie wroga.
— Samum! — krzyknął ktoś. — Musiały zejść w ukrycie, Muad’Dibie!
Paul ocknął się, czując, jak igiełki piasku żądlą jego odsłonięte policzki. Klamka zapadła — pomyślał. Położył rękę na ramionach sygnalisty.
— Zostaw sprzęt! Wystarczy ten w tunelu.
Poczuł, że go odciągają, że fedajkini stłoczyli się wokół niego dla osłony. Wcisnęli się w wylot tunelu, gdzie ogarnęła ich względna cisza, i minąwszy zakręt znaleźli się w małej komorze z kulami świętojańskimi pod sufitem i drugim wylotem prowadzącego dalej tunelu. Inny sygnalista pochylał się tu nad swoją aparaturą.
— Duże zakłócenia atmosferyczne — powiedział.
Kurzawa otoczyła ich szybującym w powietrzu piaskiem.
— Zagrodzić tunel! — krzyknął Paul.
Nagłe znieruchomienie powietrza wokół nich świadczyło o wykonaniu polecenia.
— Czy zejście na dno basenu nadal jest dostępne? — zapytał Paul.
Jakiś fedajkin poszedł sprawdzić, wrócił i powiedział:
— Eksplozja spowodowała obsunięcie niewielkiej skały, lecz inżynierowie twierdzą, że przejście jest nadal wolne. Uprzątają je wiązkami laserowymi.
— Każ im to robić rękami! — burknął Paul. — Tam jest pełno aktywnych tarcz!
— Oni uważają, Muad’Dibie — odparł fedajkin, ale oddalił się posłusznie.
Sygnaliści z zewnątrz przecisnęli się między nimi dźwigając swój sprzęt.
— Kazałeś tym ludziom zostawić ich aparaturę, Muad’Dibie — obruszył się jeden z fedajkinów.
— Ludzie są teraz ważniejsi od sprzętu — rzekł Paul. — Będziemy mieli więcej sprzętu niż rąk albo żaden sprzęt nie będzie nam potrzebny.
Podszedł do niego Gurney Halleck.
— Słyszałem, jak mówili, że droga na dół jest wolna. Tutaj jesteśmy za blisko powierzchni, mój panie, gdyby Harkonnenowie spróbowali odwetu.
— Oni nie są zdolni do odwetu — odparł Paul. — Właśnie w tej chwili odkrywają, że nie mają osłon i że nie są w stanie oderwać się od Arrakis.
— Niemniej jednak nowe stanowisko dowodzenia jest w całości gotowe, mój panie — powiedział Gurney.
— Jeszcze mnie nie potrzebują na stanowisku dowodzenia — rzekł Paul. — Plan będzie się realizował beze mnie. Musimy czekać na…
— Odbieram wiadomość, Muad’Dibie — odezwał się sygnalista znad aparatury. Potrząsnął głową, przycisnął do ucha słuchawkę. — Duże zakłócenia atmosferyczne!
Zaczął gryzmolić na bloku przed sobą, potrząsając głową, wyczekując, pisząc… wyczekując. Paul podszedł z boku do sygnalisty. Fedajkin cofnął się ustępując mu miejsca. Paul spojrzał z góry na to, co ten człowiek napisał, i przeczytał: „Najazd na sicz Tabr… w niewoli… Alia, (nieczytelne) rodziny, (nieczytelne) nie żyją… oni (nieczytelne) syna Muad’Diba…”
Sygnalista znów potrząsnął głową. Paul podniósł oczy napotykając utkwione w sobie spojrzenie Gurneya.
— Depesza jest przekręcona — rzekł Gurney. — Zakłócenia atmosferyczne. Nie wiadomo, czy…
— Mój syn nie żyje — powiedział Paul i mówiąc to wiedział, że tak jest naprawdę. — Mój syn nie żyje… zaś Alię wzięto do niewoli… jako zakładniczkę.
Czuł się jak pusta, pozbawiona uczuć skorupa. Wszystko, czego dotknął, niosło śmierć i ból. I wyglądało to na zarazę, która może się roznieść po całym wszechświecie. Czuł w sobie mądrość starca, nagromadzenie doświadczeń z niezliczonych żywotów, które mogły zaistnieć. Wydawało mu się, że coś chichoce w jego wnętrzu i zaciera ręce. I pomyślał: Jak niewiele świat wie o naturze prawdziwego okrucieństwa!
I stanął przed nimi Muad’Dib mówiąc: Mimo iż uważamy zakładników za umarłych, ona jednak żyje. Ponieważ jej nasienie jest moim nasieniem, a jej głos jest moim głosem. I wzrok jej sięga najdalszych ster prawdopodobieństwa. Tak jest, na padół niepoznawalnego ona spogląda dzięki mnie.
Baron Vladimir Harkonnen stał ze spuszczonymi oczami w imperialnej sali audiencyjnej, owalnej selamlik wewnątrz kwater Padyszacha Imperatora. Baron rzucał ukradkowe spojrzenia na metalowe ściany sali i na zebranych — noukkerów, paziów, gwardzistów, oddział sardaukarów pałacowych stojących pod ścianami w szeregu, w postawie na spocznij, pod zakrwawionymi i postrzępionymi zdobycznymi sztandarami, które stanowiły jedyną ozdobę tej sali.
Z prawej strony rozległy się głosy, dochodzące echem z wysokiego korytarza:
— Przejście! Przejście dla Osoby Królewskiej!
Padyszach Imperator Szaddam IV wyszedł z korytarza na salę audiencyjną razem ze swoim orszakiem. Przystanął w oczekiwaniu na wniesienie jego tronu, nie zwracając uwagi na barona, najwyraźniej nie zwracając uwagi na nikogo. Baron przekonał się, że nie stać go na zignorowanie osoby królewskiej i przyglądał się bacznie Imperatorowi wypatrując znaku, najmniejszej wskazówki, jaki jest cel tej audiencji. Imperator oczekiwał z podniesioną głową — szczupła, elegancka sylwetka w szarym mundurze sardaukarów ze srebrnym i złotym szamerunkiem. Wąska twarz i zimne spojrzenie przypominały baronowi dawno zmarłego księcia Leto. Miał taki sam wygląd drapieżnego ptaka. Tylko włosy Imperatora nie były czarne, lecz rude i prawie w całości zakryte hebanowym hełmem bursega z imperialnym złotym pióropuszem na szczycie.
Paziowie wnieśli tron. Było to masywne krzesło wyciosane z jednej bryły kwarcu hagalskiego niczym z zielonobłękitnej przejrzystości przeszytej żyłami złotego ognia. Kiedy ustawili je na podium, Imperator zasiadł, sadowiąc się wygodnie. Stara kobieta w czarnej abie z kapturem opuszczonym na czoło odłączyła się od jego świty i zajęła miejsce za tronem, kładąc kościstą dłoń na kwarcowym oparciu. Jej twarz wyzierała z kaptura jak maszkaron o zapadniętych oczach i policzkach, z nosem zbyt długim, skórą w plamach i z wychodzącymi na wierzch żyłami. Baron powstrzymał na jej widok drżenie. Obecność Matki Wielebnej Gaius Helen Mohiam, prawdomówczyni Imperatora, zdradzała doniosłość tej audiencji. Odwróciwszy od niej wzrok baron przepatrywał uważnie świtę w poszukiwaniu dalszych wskazówek. Byli tam dwaj agenci Gildii, jeden wysoki i gruby, drugi niski i gruby, obaj o szarych, dobrotliwych oczach. Wśród dworaków stała też księżniczka Irulan, kobieta, która zgłębiła, jak mówiono, najgłębsze sekrety Bene Gesserit, gdyż miała zostać Matką Wielebną. Wysoka blondynka o twarzy pięknej jak obraz, z zielonymi oczami spoglądającymi i przez, i poza niego.
— Mój drogi baronie — raczył go łaskawie zauważyć Imperator.
Barytonowy głos odznaczał się wyrafinowaną modulacją. Potrafił odprawić barona powitaniem. Baron skłonił się nisko i zbliżył na przepisową odległość dziesięciu kroków od podwyższenia.
— Przybywam na twe wezwanie, Wasza Wysokość.
— Wezwanie! — parsknęła chichotem stara wiedźma.
— Spokój, Matko Wielebna — skarcił ją Imperator, ale uśmiechnął się na widok zmieszania barona.
— Najpierw mi powiesz, dokąd to wyprawiłeś swojego pupila, Thufira Hawata.
Baron strzelił okiem na prawo i lewo, klnąc w duchu, że przyszedł tu bez swojej straży przybocznej, mimo że niewiele by wskórała przeciwko sardaukarom. Zawsze jednak…
— No więc? — rzekł Imperator.
— Nie ma go już od pięciu dni, Najjaśniejszy Panie. — Baron rzucił spojrzenie na agentów Gildii i szybko przeniósł je na Imperatora. — Miał wylądować w bazie przemytników i podjąć próbę infiltracji obozu tego fremeńskiego fanatyka Muad’Diba.
— Nie do wiary! — rzekł Imperator.
Szponiasta dłoń wiedźmy lekko dotknęła jego ramienia. Stara nachyliła się i poszeptała mu do ucha. Imperator kiwnął głową.
— Pięć dni, baronie. Powiedz mi, dlaczego nie martwisz się jego nieobecnością?
— Ależ ja się martwię, Najjaśniejszy Panie.
Imperator nie spuszczał z niego oczu, wyczekując. Matka Wielebna wydała z siebie gdakliwy chichot.
— Chodzi mi o to, Najjaśniejszy Panie — powiedział baron — że Hawat tak czy owak umrze w ciągu paru najbliższych godzin.
I wyłożył sprawę utajonej trucizny i potrzeby antidotum.
— Spryciarz z ciebie, baronie — rzekł Imperator. — A gdzież są twoi bratankowie, Rabban i młody Feyd-Rautha?
— Nadchodzi samum, Najjaśniejszy Panie. Wysłałem ich w obchód naszego przedpola, żeby Fremeni nie zaskoczyli nas pod osłoną piasku.
— Przedpola — powtórzył Imperator. To słowo jakby wypadło mu przy wydęciu ust. — Samum niewiele zdziała w basenie, a fremeńska czerń nie zaatakuje, kiedy ja tu jestem z pięcioma legionami surdaukarów.
— Oczywiście że nie, Najjaśniejszy Panie — rzekł baron — lecz nie można nikogo winić za nadmiar ostrożności.
— Aaaach, wina — powiedział Imperator. — Zatem mam przemilczać, ile czasu zabrała mi ta arrakańska bzdura? I że zyski kompanii KHOAM wyciekają tą szczurzą dziurą? I że musiałem zawiesić funkcjonowanie dworu i sprawy państwowe — odwołać nawet — z powodu tej idiotycznej afery?
Baron spuścił oczy, wystraszony imperatorskim gniewem. Delikatność pozycji, w jakiej się znajdował, sam jeden, zdany na łaskę Konwencji i dictum familia wielkich rodów działała mu na nerwy. Czy on ma zamiar mnie zabić? — zadawał sobie pytanie. Nie mógłby! Nie na oczach reszty wysokich rodów, które czekają tam w górze ostrząc sobie zęby na pierwszy lepszy pretekst do wykorzystania tego zamętu na Arrakis.
— Czy wziąłeś zakładników? — zapytał Imperator.
— To na nic, Najjaśniejszy Panie — odparł baron. — Ci wściekli Fremeni urządzają każdemu jeńcowi ceremonię pogrzebową i zachowują się tak, jakby taki zakładnik już nie żył.
— Czyżby? — rzekł Imperator.
Baron milczał, zezując w prawo i w lewo na metalowe ściany selamlik, myśląc o otaczającym go monstrualnym namiocie z metalu. Przedstawiał on tak nieprzebrane bogactwo, że nawet baron poczuł się wstrząśnięty. Ciągnie za sobą paziów i bezużytecznych dworaków, swoje kobiety i ich świtę — fryzjerów, modystki, wszystkich… całą otoczkę pasożytów dworu. Wszystko to tutaj… płaszczy się, intryguje za plecami, „cierpi niewygody” przy Imperatorze… by patrzeć, jak on kładzie kres tej aferze, by układać panegiryki o walkach, a rannych kreować na bohaterów.
— Może nie szukałeś odpowiednich zakładników — rzekł Imperator.
On coś ukrywa — pomyślał baron. Strach gniótł go w dołku kamieniem, aż mu się niedobrze zrobiło na myśl o jedzeniu. A jednak to uczucie przypominało głód i kilka razy prostował się w swoich dryfach, o włos od wydania polecenia, by przyniesiono mu posiłek. Ale tutaj nie było nikogo, kto by odpowiedział na jego wezwania.
— Czy masz jakieś pojęcie, co to za jeden ten Muad’Dib? — spytał Imperator.
— Na pewno jakiś umma — odparł baron. — Jakiś fremeński fanatyk, awanturnik religijny. Tacy regularnie wyskakują na obrzeżach cywilizacji. Wasza Imperatorska Mość o tym wie.
Imperator obejrzał się na swoją prawdomówczynię, ponownie zwrócił się do barona i spojrzał na niego spode łba.
— I nic więcej nie wiesz o tym Muad’Dibie?
— To szaleniec — stwierdził baron. — Ale wszyscy Fremeni są trochę stuknięci.
— Stuknięci?
— Jego ludzie rzucają się w bój wyjąc jego imię. Ich kobiety ciskają w nas własnymi dziećmi, po czym nadziewają się na nasze noże, by swoim mężom utorować drogę do ataku. Oni nie mają… nie mają… żadnej godności.
— Aż tak źle — zamruczał Imperator, a jego drwiący ton nie umknął uwagi barona. — Powiedź mi, mój drogi baronie, czy przeprowadziłeś rekonesans polarnych obszarów na południu Arrakis?
Baron zagapił się na niego, zbity z tropu zmianą tematu.
— Ale… no więc… wiesz przecież, Najjaśniejszy Panie, że cały ten region nie nadaje się do zamieszkania, jest otwarty dla wiatru i czerwia. W tamtych szerokościach nie ma nawet przyprawy.
— Nie miałeś doniesień od przyprawowych galarów o pojawiających się tam połaciach zieleni?
— Zawsze były takie doniesienia. Niektóre zbadano… dawno temu. Znaleziono parę roślin. Stracono wiele ornitopterów. Zbyt kosztowna zabawa, Najjaśniejszy Panie. To jest miejsce, w którym ludzie nie przeżyją długo.
— No tak — powiedział Imperator.
Pstryknął palcami i za jego tronem po lewej stronic otworzyły się drzwi. Dwóch sardaukarów wprowadziło przez nie dziewczynkę w wieku około czterech lat, sądząc z wyglądu. Ubrana była w czarną abę z odrzuconym na plecy kapturem, odsłaniającym luźno wiszące u szyi łącza filtrfraka. Z krągłej buzi spoglądały oczy barwy fremeńskiego błękitu. Nie wyglądała ani trochę na wystraszoną, a jej spojrzenie miało w sobie coś, od czego baron poczuł się nieswojo z zupełnie niezrozumiałej przyczyny. Nawet prawdomówczyni Bene Gesserit wzdrygnęła się, kiedy ją dziecko mijało i uczyniła w jej kierunku znak na odpędzenie uroków. Stara czarownica była najwyraźniej wstrząśnięta obecnością dziecka. Imperator odchrząknął przed zabraniem głosu, lecz dziecko przemówiło pierwsze cienkim, lekko sepleniącym głosikiem, wyraźnym mimo nie wyrobionego podniebienia.
— A oto i on — powiedziała. Podeszła do skraju podwyższenia. — Nie sprawia imponującego wrażenia, nieprawdaż? Jakiś wystraszony, stary grubas, zbyt słaby, by udźwignąć swoje własne ciało bez pomocy dryfów.
Było to tak kompletnie nieoczekiwane stwierdzenie z ust dziecka, że baron wybałuszył na nią oczy w osłupieniu, zapominając języka w gębie pomimo wściekłości. Czy to karlica? — zapytywał sam siebie.
— Mój drogi baronie — rzekł Imperator — przedstawiam ci siostrę Muad’Diba.
— Sios… — Baron podniósł spojrzenie na Imperatora. — Nie rozumiem.
— Ja czasami również przesadzam z nadmiarem ostrożności — powiedział Imperator. — Doniesiono mi, że twoje nie zamieszkane obszary na południu wykazują ślady działalności ludzkiej.
— Ależ to niemożliwe! — zaprotestował baron. — Czerwie… tam jest czysty piasek aż po…
— Wygląda na to, że ci ludzie są w stanie unikać czerwi — odparł Imperator.
Dziecko przysiadło obok tronu na skraju podwyższenia, spuściło nogi i zaczęło nimi majtać. Jakaż pewność siebie biła z jej miny i sposobu lustrowania otoczenia. Baron utkwił wzrok w rozbujanych stopach, śledząc falowanie czarnej szaty, mignięcia sandałów ukazujących się spod tkaniny.
— Na nieszczęście — powiedział Imperator — wysłałem tylko pięć lekkich transporterów z grupą zaczepną do wzięcia jeńców na przesłuchanie. Uszliśmy cudem z jednym transporterem i trzema jeńcami. Zważ, baronie, moi sardaukarzy zostali prawie wybici przez oddział złożony głównie z kobiet, dzieci i starców. To dziecko prowadziło jedną z grup szturmowych.
— Sam widzisz, Najjaśniejszy Panie! — zawołał baron. — Sam widzisz, co to za jedni!
— Ja sama oddałam się do niewoli — odezwała się dziewczynka. — Nie chciałam stanąć przed bratem z wieścią, że zabito mu syna.
— Uciekła ledwie garstka naszych ludzi — rzekł Imperator. — Uciekła! Czy słyszysz?
— Ich też byśmy dostali — powiedziała dziewczynka — gdyby nie płomienie.
— Moi sardaukarzy użyli dysz korekcyjnych jako miotaczy ognia — wyjaśnił Imperator. — Rozpaczliwe posunięcie i tylko dzięki niemu umknęli z trojgiem swoich jeńców. Zauważ, mój drogi baronie: sardaukarzy musieli uciekać w popłochu przed kobietami, starcami i dziećmi!
— Musimy zaatakować całą potęgą — zachrypiał baron. — Musimy wybić wszystkich do ostatniego, najmniejszego…
— Milcz! — ryknął Imperator. Wychylił się do przodu na swoim tronie. — Nie obrażaj mojej inteligencji ani chwili dłużej. Sterczysz tu z durną miną niewiniątka i…
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się stara prawdomówczyni. Uciszył ją machnięciem ręki.
— Twierdzisz, że nic nie wiesz o wykrytej przez nas działalności ani o zdolnościach bojowych tych nadludzi! — Imperator uniósł się do połowy ze swego tronu. — Za kogo mnie masz, baronie?
Baron cofnął się o dwa kroki. To Rabban — pomyślał. — On mi to zrobił. Rabban mi…
— I ta udawana waśń z księciem Leto — mruknął Imperator zapadając z powrotem w swój tron. — Ślicznieś to ustawił.
— Najjaśniejszy Panie — sumitował się baron. — O czym ty…
— Milcz!
Stara Bene Gesserit położyła dłoń na ramieniu Imperatora i pochyliła się nisko szepcząc mu coś do ucha. Dziewczynka siedząca na podium przestała machać nogami.
— Postrasz go jeszcze trochę, Szaddam. Nie powinnam się z tego cieszyć, ale nie umiem odmówić sobie tej przyjemności.
— Cicho bądź, dzieciaku — rzekł Imperator. Wychylił się w przód, położył rękę na jej głowie i utkwił wzrok w baronie.
— Czyż to możliwe, baronie? Czyżbyś był aż tak naiwny, jak sugeruje to moja prawdomówczyni? Czy nie poznajesz tego dziecka, córki swego pobratymca, księcia Leto?
— Mój ojciec nigdy nie był jego pobratymcem — powiedziała dziewczynka. — Mój ojciec nie żyje, a ten stary harkonneński potwór nie widział mnie nigdy przedtem.
Z barona pozostało tylko ogłupiałe spojrzenie. Kiedy odzyskał mowę, zdołał jedynie wychrypieć:
— Kto to?
— Jestem Alia, córka księcia Leto i lady Jessiki, siostra księcia Paula Muad’Diba — odparła dziewczynka. Odepchnęła się od podium i skoczyła na podłogę sali audiencyjnej. — Mój brat ślubował, że zatknie twoją głowę na szczycie swego bojowego sztandaru i myślę, że to zrobi.
— Cicho bądź, dziecko — Imperator opadł na oparcie tronu, brodę wsparł na dłoni i spoglądał badawczo na barona.
— Ja nie przyjmuję rozkazów od Imperatora — rzekła Alia. Odwróciła się podnosząc oczy na wiekową Matkę Wielebną. — Ona wie.
Imperator zerknął na swą prawdomówczynię.
— Co to znaczy?
— To dziecko jest złym duchem! — powiedziała starucha. — Jej matka zasługuje na karę większą od tych, jakie zna historia. Śmierć! Zawsze będzie nie dość rychła dla tego „dziecka” jak i tej, która je zrodziła! — Starucha wyciągnęła palec ku Alii. — Wynoś się z mego umysłu!
— T-P? — wyszeptał Imperator. Obrócił się gwałtownie do Alii. — Na Wielką Macierz!
— Nie rozumiesz, Najjaśniejszy Panie — rzekła stara. — To nie telepatia. Ona jest w mojej jaźni. Ona jest jak moje poprzedniczki, które oddały mi swoje wspomnienia. Ona tkwi w mej pamięci! To niemożliwe, żeby tam była, a jednak jest!
— Jakie poprzedniczki? — zapytał Imperator. — Co to za nonsens?
Stara kobieta wyprostowała się i opuściła wyciągniętą rękę.
— Powiedziałam zbyt wiele, co nie zmienia faktu, że to „dziecko” nie będące dzieckiem musi zostać zabite. Od dawna przestrzegano nas przed czymś takim właśnie i mówiono, jak zapobiegać takiemu narodzeniu, a zdradziła nas nasza własna siostra.
— Pleciesz, stara babo — powiedziała Alia. — Nie wiesz, jak było, a mielesz jęzorem jak chory na umyśle.
Alia zamknęła oczy, zaczerpnęła głęboko powietrza i wstrzymała oddech. Stara Matka Wielebna zatoczyła się z jękiem. Alia otworzyła oczy.
— Tak to się stało — rzekła. — Kosmiczny ślepy traf… a wy miałyście w nim swój udział.
Matka Wielebna wyciągnęła obie ręce odpychając od siebie powietrze w stronę Alii.
— Co się tutaj dzieje? — zapytał Imperator. — Dziecko, ty naprawdę potrafisz ulokować swoje myśli w cudzej głowie?
— To zupełnie nie tak — odparła Alia. — Nie potrafię myśleć jak ty, chyba żebym się jak ty zrodziła.
— Zabijcie ją! — wymamrotała starucha czepiając się oparcia tronu, by nie upaść. — Zabijcie ją! — Zapadnięte, starcze oczy ziały nienawiścią do Alii.
— Cisza — nakazał Imperator i przyjrzał się Alii z uwagą. — Czy możesz, dziecino, porozumieć się ze swoim bratem?
— Brat mój wie, że tu jestem — odparła Alia.
— Potrafisz mu powiedzieć, że ma się poddać za cenę twojego życia?
Alia uśmiechnęła się do niego z rozbrajającą szczerością.
— Nie zrobię tego — powiedziała.
Baron przywlókł się do Alii i stanął u jej boku.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł błagalnie — ja nic nie wiedziałem o…
— Jeszcze raz mi przerwiesz, baronie — powiedział Imperator — a stracisz zdolność przerywania… na wieki. — Nie odwracał wytężonej uwagi od Alii, przypatrując jej się bacznie spod zmrużonych powiek. — Nie zrobisz, hę? A czy umiesz wyczytać w moich myślach, co zrobię, jeżeli mnie nie posłuchasz?
— Już powiedziałam, że nie potrafię czytać w myślach — odparła — lecz nie potrzeba telepatii, by przejrzeć twe zamiary.
Imperator nachmurzył się.
— Twoja sprawa, dziecino, jest beznadziejna. Wystarczy tylko, bym skrzyknął swoje wojska, a z tej planety nie zostanie ani…
— To nie jest takie proste — rzekła Alia. Spojrzała na dwóch Gildian. — Zapytaj ich.
— Nie jest mądrze sprzeciwiać się moim życzeniom — powiedział Imperator. — Nie powinnaś mi odmawiać najdrobniejszej rzeczy.
— Mój brat już przybywa — rzekła Alia. — Nawet Imperator drży przed Muad’Dibem, ponieważ przy nim jest moc prawości i niebo do niego się uśmiecha.
Imperator zerwał się na nogi.
— Ta zabawa zaszła za daleko. Zetrę twego brata razem z tą planetą na…
Sala zadudniła i zatrzęsła się wokół nich. Za tronem posypała się kaskada piasku ze spojenia namiotu ze statkiem Imperatora. Raptowne pulsowanie skóry powiedziało im, że włączono tarczę szerokopolową.
— Mówiłam ci — rzekła Alia. — Mój brat przybywa.
Imperator stał przed tronem z przyciśniętą do prawego ucha dłonią, pod którą serwosłuchawka świergotała meldunek o sytuacji. Baron cofnął się o dwa kroki za plecy Alii. Sardaukarzy przeskakiwali na stanowiska pod drzwiami.
— Wycofamy się w kosmos i przegrupujemy — powiedział Imperator. — Baronie, winienem ci przeprosiny. Owi szaleńcy rzeczywiście atakują w samumie. Pokażemy im zatem imperatorski gniew. — Wskazał Alię. — Ją dajcie samumowi.
Na jego słowa Alia pierzchła do tyłu w udanym przerażeniu.
— Niech samum bierze, co ma wziąć! — zawołała. I padła w ramiona baronowi.
— Złapałem ją, Najjaśniejszy Panie — krzyknął baron. — Czy mam ją zabić od razuuuuuuuuuuuuuu! — Cisnął Alię na podłogę, łapiąc się kurczowo za lewą rękę.
— Przepraszam, dziadku — powiedziała Alia. — Nadziałeś się na atrydzki gom dżabbar.
Podniosła się na nogi i wypuściła z palców ciemną igłę. Baron zwalił się na plecy. Oczy wyszły mu z orbit, kiedy je wytrzeszczał na czerwone zadrapanie w zagłębieniu lewej dłoni.
— Ty… ty…
Przetoczył się na bok w swoich dryfach — bryła rozlewającego się ciała zawieszona kilka centymetrów nad posadzką, z obwisłą głową i rozdziawionymi ustami.
— Ci ludzie są obłąkani — warknął Imperator. — Szybko! Na statek. Oczyścimy tę planetę z wszelkiego…
Coś zaiskrzyło się po jego lewej stronie. Pocisk kulistego pioruna odbił się od ściany i z trzaskiem osiadł na posadzce. Woń spalonej izolacji rozeszła się po selamlik.
— Tarcza! — krzyknął jakiś oficer sardaukarów. — Opadła zewnętrzna tarcza! Oni…
Jego słowa zatonęły w metalicznym łoskocie, zatrzęsła się i rozkołysała ściana statku za plecami Imperatora.
— Odstrzelili nam dziobnicę statku! — rozległ się krzyk.
Pył kłębił się po sali. Pod jego osłoną Alia dała susa do bramy wyjściowej. Imperator odwrócił się gwałtownie pokazując swoim ludziom na drzwi awaryjne, które uchyliły się za tronem w burcie statku. Machnięciem ręki zatrzymał oficera sardaukarów pędzącego skokami przez obłok pyłu.
— Tutaj stawimy czoło! — oznajmił.
Drugie uderzenie wstrząsnęło hangarem. Podwójne wrota rozwarły się z hukiem w przeciwległym końcu sali, wpuszczając kurzawę piasku i zgiełk krzyków. Przez chwilę widać było na tle światła maleńką, czarno odzianą sylwetkę Alii, jak wybiega na zewnątrz, znajduje nóż i zgodnie ze swym fremeńskim wyszkoleniem dobija rannego sardaukara i Harkonnena.
W zielonkawożółtym tumanie pałacowi sardaukarzy runęli do wyłomu z bronią w pogotowiu, formując tam półkole dla osłony odwrotu Imperatora.
— Ratuj się, sire! — krzyknął oficer sardaukarów. — Do statku!
Lecz Imperator stał samotnie na swym podwyższeniu, z ręką wyciągniętą w stronę drzwi. Czterdziestometrowy segment został wyrwany z baraku i drzwi selamlik wychodziły teraz na szybujący piasek. Nad światem wisiała nisko przy ziemi chmura pyłu niesionego z pastelowych dali. Elektrostatyczne błyskawice z trzaskiem leciały z chmury i widać było w tumanie snopy iskier buchających z tarcz, które przepalały się w zwarciu z ładunkiem samumu. Równina roiła się od sylwetek walczących sardaukarów i ludzi w burnusach — skaczących, wirujących, jakby spadali z błyskawicami samumu. Wszystko to stanowiło zaledwie oprawę dla celu, który wskazywała wyciągnięta ręka Imperatora. Z otchłani piaskowych oparów wysunęła się w ordynku chmara połyskliwych kształtów — ogromne, wyniosłe łuki z kryształowymi szprychami zamieniały się w rozdziawione paszcze czerwi pustyni, które szły zbitą ławą niosąc oddziały Fremenów do ataku. W trójkątnej formacji przecinały z sykiem pole bitwy; tylko burnusy łopotały Fremenom na wietrze. Mknęli na przełaj prosto na koszary Imperatora, podczas gdy sardaukarska gwardia stanęła w osłupieniu po raz pierwszy w swej historii oglądając szturm, który nie mieścił się w głowie. Lecz zeskakujące z grzbietów czerwi sylwetki były ludźmi, a ostrza połyskujące w owym złowrogim żółtym świetle były czymś, czemu sardaukarzy nauczeni byli stawiać czoło. Poszli w bój. I walczono pierś w pierś na równinie pod Arrakin, zaś doborowa sardaukarska straż przyboczna wcisnęła Imperatora do statku ryglując za nim drzwi i gotując się na śmieć pod tymi drzwiami jako część jego tarczy.
Oszołomiony względną ciszą wewnątrz statku Imperator spojrzał w szeroko rozwarte oczy swojej świty, na zaróżowione z wysiłku policzki najstarszej córki, na starą prawdomówczynię stojącą jak czarny cień z twarzą w obramowaniu kaptura, odnajdując wreszcie twarze, których szukał — dwóch Gildian. Odziani byli w szarą barwę Gildii, bez jakichkolwiek ozdób, i ta szarość wydawała się licować ze spokojem, jaki zachowali wbrew wzburzonym emocjom dokoła. Wyższy z tej pary przyciskał wszelako dłoń do lewego oka. Kiedy Imperator mu się przyglądał, ktoś potrącił ramię Gildianina i dłoń przesunęła się ukazując oko. Mężczyzna zgubił jedno z maskujących szkieł kontaktowych i oko jego wyjrzało zupełnym błękitem, tak ciemnym, że aż prawie czarnym. Niższy z pary przepchnął się o krok bliżej Imperatora.
— My nie umiemy przewidzieć, jak to się potoczy.
A jego wyższy towarzysz, z dłonią znów przy oku, dodał ozięble:
— Ale ten Muad’Dib też nie umie przewidzieć.
Słowa wyrwały Imperatora z oszołomienia. Z widocznym wysiłkiem powstrzymał się od głośnej drwiny, ponieważ nie trzeba było aż nawigatora Gildii i jego jednotorowej koncentracji myśli na głównej szansie, by przewidzieć najbliższą przyszłość na otaczającej burty statku równinie. Czyżby ci dwaj byli tak uzależnieni od swego talentu, że utracili władzę w swych źrenicach i w rozumie? — zdumiał się.
— Matko Wielebna — powiedział — musimy obmyślić jakiś plan.
Ściągnęła z twarzy kaptur i spojrzała mu bez zmrużenia w oczy. Spojrzenie, które wymienili między sobą, było pełne zrozumienia. Jedna im pozostała broń i oboje ją znali: zdrada.
— Wezwij hrabiego Fenringa z jego kwatery — rzekła Matka Wielebna.
Padyszach Imperator kiwnął głową i dał znak jednemu ze swoich adiutantów, by wykonał to polecenie.
Był wojownikiem i apostołem, dżinem i świętym, lisem i niewiniątkiem, rycerski, okrutny, był mniej niż bogiem, więcej niż człowiekiem. Motywów Muad’Diba nie da się zmierzyć zwykłą miarą. W momencie swego triumfu ujrzał zgotowaną mu śmierć, a jednak zaakceptował tę zdradę. Czy można powiedzieć, że zrobił to z poczucia sprawiedliwości? Czyjej zatem sprawiedliwości? Nie zapominajcie, że teraz mówimy o Muad’Dibie, który nakazał sprawić bojowe werble ze skóry swoich wrogów, o Muad’Dibie, który konwencje swej książęcej przeszłości odrzucił jednym machnięciem ręki, stwierdzając jedynie: „Jestem Kwisatz Haderach. To wystarczający powód”.
Siedzibą, do której zwycięskiego wieczoru eskortowano Muad’Diba, był arrakiński pałac gubernatora, starożytna rezydencja zajęta przez Atrydów po przybyciu na Diunę. Budynek uchował się tak, jak go Rabban odrestaurował, właściwie nie tknięty w walkach, chociaż splądrowany przez ludzi z miasta. Niektóre meble w głównym hallu leżały wywrócone bądź połamane.
Paul wszedł głównym wejściem, Gurney Halleck i Stilgar o krok za nim. Ich eskorta rozsypała się wachlarzem po Wielkiej Sali, przywracając porządek i sprzątając salę dla Muad’Diba. Jedna z drużyn zajęła się sprawdzeniem, czy nie zostawiono tu żadnych pułapek.
— Pamiętam pierwszy dzień, kiedy przybyliśmy tu z twoim ojcem — powiedział Gurney. Rozejrzał się dokoła po belkach i wysokich okiennych szczelinach. — Wtedy nie podobało mi się to miejsce, a teraz jeszcze mniej mi się podoba. Któraś z naszych jaskiń była pewniejsza.
— Powiedziane, jak na prawdziwego Fremena przystało — rzekł Stilgar, zauważając chłodny uśmiech, jaki słowa jego wywołały na wargach Muad’Diba. — Nie zmienisz zdania, Muad’Dibie?
— Ta rezydencja jest symbolem — odparł Paul. — Mieszkał w niej Rabban. Zajmując tę siedzibę przypieczętuję swoje zwycięstwo w sposób zrozumiały dla wszystkich. Roześlij ludzi po budynku. Niczego nie dotykać. Upewnić się tylko, że Harkonnenowie nie pozostawili tu żadnych ludzi ani swoich zabawek.
— Jak każesz — powiedział Stilgar przesyconym niechęcią tonem, ale oddalił się posłusznie.
Do sali wpadli ludzie z łączności i zaczęli się rozkładać ze swoją aparaturą przy masywnym kominku. Gwardia fremeńska rozstawiła się dokoła sali wzmacniając ocalałych fedajkinów. Szemrali między sobą, krzyżowały się nieufne spojrzenia. Zbyt długo to miejsce było siedzibą wroga, aby przeszli do porządku nad swoją tu obecnością.
— Gurney, niech eskorta przyprowadzi moją matkę i Chani — powiedział Paul. — Czy Chani już wie o naszym synu?
— Wysłano wiadomość, mój panie.
— Czy wyprowadzają już stworzycieli z basenu?
— Tak, mój panie. Samum prawie ucichł.
— Jakie są rozmiary szkód wyrządzonych przez samum? — zapytał Paul.
— Tak jak szedł, przez lądowisko i składy przyprawy na równinie, poczynił rozległe szkody — odparł Gurney. — Samum i walki po równo.
— Mniemam, że pieniądze przywrócą wszystko — rzekł Paul.
— Z wyjątkiem poległych, mój panie — odparł Gurney z wymówką w głosie, jakby chciał powiedzieć: „Od kiedyż to Atryda martwi się o rzeczy, gdy w grę wchodzą ludzie?”
Lecz Paul potrafił skupić uwagę jedynie na oglądanych jasnowidzącym okiem szczelinach w ścianie czasu, która nadal zagradzała mu drogę. Z każdej szczeliny buchała dżihad szalejąca po korytarzach przyszłości. Z westchnieniem ruszył na drugą stronę sali, gdzie dojrzał krzesło pod ścianą. To krzesło stało kiedyś w jadalni i może siedział na nim nawet jego własny ojciec. Jednakże w tej chwili było wyłącznie przedmiotem pozwalającym ulżyć zmęczeniu i ukryć je przed ludźmi. Siadł obciągając burnus na nogach, poluzował kołnierz filtrfraka.
— Imperator zaszył się na dobre pod szczątkami swego statku — odezwał się Gurney.
— Trzymajcie go tam na razie — powiedział Paul. — Znaleźli już Harkonnenów?
— Ciągle sprawdzają poległych.
— Jaka odpowiedź ze statków w górze? — wskazał brodą ku sufitowi.
— Jeszcze milczą, mój panie.
Paul westchnął i opadł na oparcie krzesła. Po chwili powiedział:
— Sprowadź mi pojmanego sardaukara. Musimy przesłać wiadomość naszemu Imperatorowi. Czas omówić warunki.
— Tak jest mój panie.
Gurney oddalając się przekazał dłonią sygnał jednemu z fedajkinów, który zajął miejsce osobistej ochrony Paula.
— Gurney — wyszeptał Paul. — Jako że znów jesteśmy razem, muszę jeszcze usłyszeć od ciebie odpowiednią cytatę z okazji dzisiejszych wydarzeń.
Obejrzał się i zobaczył, że Gurney przełyka ślinę, że nagle zaciska posępnie szczęki.
— Jak sobie życzysz, mój panie — powiedział Gurney. Odchrząknął i przemówił chrapliwie:
— „I zwycięstwo dnia tego stało się żałobą wszystkim ludziom, jako że dnia tego doszła ich wieść o tym, jak król płakał po stracie syna”.
Paul zamknął oczy wyrzucając rozpacz ze swoich myśli, odkładając ją na później tak, jak kiedyś odłożył opłakiwanie ojca. Oddał teraz swoje myśli nagromadzonym tego dnia odkryciom — splątanym drogom przyszłości i potajemnej wizycie Alii w jego jaźni. Ze wszystkich zastosowań czaso-widzenia to było najdziwniejsze. „Rzuciłam wyzwanie przyszłości, by złożyć moje słowa tam, gdzie tylko ty je usłyszysz” — powiedziała wtedy Alia. — „Nawet ty tego nie potrafisz, mój bracie. To dla mnie interesująca zabawa. I… och, racja… zabiłam naszego dziadka, starego, obłąkanego barona. Bardzo mało cierpiał”.
Cisza. W swoim wyczuciu czasu widział, jak się wycofała.
— Muad’Dibie.
Paul otworzył oczy i ujrzał nad sobą czarnobrode oblicze Stilgara z nie wygasłym ogniem bitwy w ciemnych oczach.
— Znaleźliście ciało starego barona — rzekł Paul.
Oniemienie ogarnęło całą cielesną istotę Stilgara.
— Skąd możesz wiedzieć? — wyszeptał. — Dopiero co natknęliśmy się na zwłoki w tym ogromnym stosie metalu wzniesionym przez Imperatora.
Paul zignorował pytanie dostrzegając Gurneya wracającego w asyście dwóch Fremenów, którzy przytrzymywali wziętego do niewoli sardaukara.
— Oto jeden z nich, mój panie — powiedział Gurney. Gestem nakazał strażnikom zatrzymać jeńca pięć kroków przed Paulem.
Szkliste oczy sardaukara wyrażały szok. Paul dostrzegł siną pręgę biegnącą od grzbietu jego nosa do kącika ust. Należał do kasty sardaukarów o jasnych włosach i ostrych rysach, które to cechy wydawały się iść u nich w parze z szarżą, chociaż na jego poszarpanym mundurze nie było żadnych insygniów prócz złotych guzików z imperialnym herbem i wystrzępionych lampasów na spodniach.
— Myślę, że ten typ jest oficerem, mój panie — powiedział Gurney.
Paul kiwnął głową.
— Jestem książę Paul Atryda. Czy to dla ciebie jasne, człowieku?
Sardaukar wpatrywał się w niego bez drgnienia.
— Gadaj — powiedział Paul — bo zginie twój Imperator.
Mężczyzna zamrugał, przełknął ślinę.
— Kto ja jestem? — zapytał Paul.
— Ty jesteś książę Paul Atryda — powiedział zduszonym głosem mężczyzna.
Zanadto uległy wydał się Paulowi, lecz z drugiej strony sardaukarzy nie zostali przygotowani na takie jak dzisiejsze wydarzenia. Znali tylko smak zwycięstwa, co mogło stanowić — uświadomił sobie Paul — słabość samą w sobie. Odłożył tę myśl na później, by ją uwzględnić we własnym programie szkoleniowym.
— Chcę, abyś przekazał ode mnie wiadomość Imperatorowi — rzekł Paul. I ubrał swoją wypowiedź w słowa starożytnej formuły: — Ja, książę wysokiego rodu, krewniak imperialny, daję zgodnie z konwencją moje słowo jako rękojmię. Jeśli Imperator i jego ludzie złożą broń i przybędą tu do mnie, ręczę za ich życie swoim własnym. — Uniósł lewą dłoń, aby sardaukar widział książęcy sygnet. — Przysięgam na to.
Mężczyzna zwilżył językiem wargi, zerkając na Gurneya.
— Tak — rzekł Paul. — Któż jak nie Atryda mógłby cieszyć się hołdem Gurneya Hallecka?
— Zaniosę wiadomość — powiedział sardaukar.
— Zaprowadź go na nasze wysunięte stanowisko dowodzenia i wypraw — nakazał Paul.
— Tak jest, mój panie — Gurney skinął na eskortę i powiódł ich za sobą.
Paul odwrócił się do Stilgara.
— Przybyła Chani i twoja matka — powiedział Stilgar. — Chani prosiła, by ją na trochę zostawić samą z jej rozpaczą. Matka Wielebna spędzą chwile w magicznym pokoju, nie wiem po co.
— Moja matka cierpi z tęsknoty za planetą, której może nigdy nie zobaczy — powiedział Paul. — Na której woda pada z niebios, a rośliny wschodzą tak bujnie, że nie można między nimi przejść.
— Woda z niebios — szepnął Stilgar.
W tym momencie Paul ujrzał, jakiej Stilgar uległ przemianie — z fremeńskiego naiba w istotę oddaną Lisanowi al-Gaibowi, w zwierciadło czci i pokory. To było pomniejszenie człowieka i Paul wyczuwał w tym widmowy wicher dżihad. Zobaczyłem, jak przyjaciel staje się wyznawcą — pomyślał. W przystępie osamotnienia rozejrzał się po sali, dostrzegając, jak akuratna i paradna zrobiła się gwardia w jego obecności. Wychwycił subtelną, chełpliwą rywalizację między nimi, nadzieję każdego, że Muad’Dib go zauważy. Muad’Dib, od którego wszelka łaska spływa — pomyślał i była to najbardziej gorzka myśl w jego życiu. Oni przeczuwają, że muszę sięgnąć po tron — przyszło mu do głowy. Ale nie wiedzą, że robię to, aby zapobiec dżihad.
Stilgar odchrząknął.
— Rabban też zginął — powiedział.
Paul kiwnął głową. Straże z prawa złamały szyki, by zrobić przejście Jessice, i stanęły na baczność. Odziana w czarną abę szła krokiem, który przywodził na myśl kroczenie po piasku, lecz Paul zauważył, że ten pałac przywrócił jej coś z tego, czym kiedyś w nim była — z konkubiny panującego księcia. W jej postawie były ślady dawnej pewności siebie.
Jessika stanęła przed Paulem i spojrzała nań z góry. Dostrzegła jego zmęczenie i to, że stara się je ukryć, ale nie znajdowała dla niego współczucia: Czuła się tak, jakby wyprano ją z wszelkich uczuć do własnego syna.
Wkraczając do Wielkiej Sali zastanawiała się, dlaczego ta sala nie chce wejść gładko na swoje miejsce w jej wspomnieniach. Pozostała obca, jak gdyby Jessika nigdy tędy nie chadzała, jakby nigdy nie przechodziła tędy ze swym ukochanym Leto, nigdy tu nie stała przed pijanym Duncanem Idaho — nigdy, nigdy, nigdy… Powinien istnieć termin stanowiący przeciwieństwo adab, władczej pamięci — pomyślała. Powinno istnieć słowo oznaczające wspomnienia, które wypierają się samych siebie.
— Gdzie Alia? — zapytała.
— Na dworze, robi to, co każde dobre fremeńskie dziecko powinno robić w takich chwilach — odparł Paul. — Dobija rannych wrogów i oznacza ich ciała dla drużyn wodmistrzów.
— Paul!
— Musisz zrozumieć, że ona to robi z miłosierdzia — rzekł. — Czy to nie dziwne, jak my opacznie rozumiemy ukrytą jedność miłosierdzia i okrucieństwa?
Jessika wpatrywała się w syna, wstrząśnięta jego głęboką przemianą. Czy śmierć dziecka tak na niego podziałała? — zastanowiła się.
— Ludzie opowiadają o tobie dziwne historie, Paul — rzekła. — Mówią, że posiadasz wszystkie legendarne moce, że nic się przed tobą nie ukryje, że widzisz to, czego inni nie widzą.
— Bene Gesserit pyta o legendy?
— Czymkolwiek jesteś, ja przyłożyłam do tego ręki — przyznała — ale nie oczekuj ode mnie, że…
— A czy chciałabyś żyć miliardem miliardów żywotów? — spytał Paul. — Masz tu kanwę swoich legend! Pomyśl o tych wszystkich przeżyciach, o mądrości, jaka jest w nich zawarta. Lecz mądrość powściąga miłość, nieprawdaż? I nadaje nowy kształt nienawiści. Jak można poznać, co jest bezlitosne, jeżeli się nie zgruntuje głębin zarówno okrucieństwa, jak i miłosierdzia? Powinnaś się mnie lękać, matko. Jestem Kwisatz Haderach.
Jessika nie mogła przełknąć. Po chwili odezwała się:
— Kiedyś zaprzeczyłeś, jakobyś był Kwisatz Haderach.
Paul pokręcił głową.
— Niczemu już nie mogę zaprzeczać. — Spojrzał w górę w jej oczy. — Właśnie nadchodzi Imperator ze swymi ludźmi. Zapowiedzą ich lada chwila. Stań u mego boku. Chcę im się dobrze przyjrzeć. Moja przyszła narzeczona będzie wśród nich.
— Paul! — skarciła go Jessika. — Nie rób błędu, jaki popełnił twój ojciec!
— Ona jest księżniczką — odparł Paul. — Jest moim kluczem do tronu i nigdy nie będzie niczym więcej. Błąd? Sądzisz, że skoro jestem taki, jakim mnie uczyniłaś, to nie potrafię żywić uczucia zemsty?
— Nawet na niewinnych? — Mówiąc to myślała: jemu nie wolno błądzić, tak jak ja błądziłam.
— Nie ma już niewinnych — rzekł Paul.
— Powiedz to Chani — Jessika wskazała przejście na tyły rezydencji. Chani weszła nim do Wielkiej Sali, krocząc między fremeńskimi gwardzistami, jakby ich nie widziała. Kaptur i kołpak filtrtraka odrzuciła na plecy, maskę miała ściągniętą na bok. Stąpając z kruchą niepewnością przeszła przez salę i zatrzymała się obok Jessiki. Paul dostrzegł ślady łez na jej policzkach. Ona daje wodę umarłym. Poczuł przeszywające ukłucia rozpaczy, ale było to tak, jakby jej doznawał tylko poprzez obecność Chani.
— On nie żyje, ukochany — powiedziała Chani. — Nasz syn nie żyje.
Paul dźwignął się na nogi, panując nad sobą siłą woli. Wyciągnął rękę i dotknął policzka Chani, czując wilgoć jej łez.
— Nic go nie zastąpi — powiedział — ale będą inni synowie. To ci przyrzeka Usul. — Łagodnie odsunął ją na bok i skinął na Stilgara.
— Muad’Dibie — odezwał się Stilgar.
— Nadchodzą ze statku. Imperator ze swymi ludźmi — powiedział Paul. — Ja tu zostanę. Jeńców zbierz na otwartej przestrzeni pośrodku sali. Będziemy ich trzymać w odległości dziesięciu metrów ode mnie, chyba że wydam inne polecenie.
— Jak każesz, Muad’Dibie.
Kiedy Stilgar oddalał się, by wykonać rozkaz, Paul pochwycił pełne nabożnej trwogi szepty gwardzistów:
— Widzicie? On wiedział! Nikt mu nie mówił, a on wiedział!
Słychać już było nadciąganie orszaku Imperatora, jego sardaukarzy nucili jedną ze swych marszowych pieśni dla dodania sobie animuszu. Rozległ się szmer głosów pod drzwiami, Gurney Halleck minął straż, poszedł naradzić się ze Stilgarem, po czym zbliżył się do Paula patrząc nań z dziwnym wyrazem w oczach. Czy Gurneya też stracę? — myślał Paul. — W taki sposób, jak straciłem Stilgara — pozbywając się przyjaciela w zamian za niewolnika?
— Nie mają broni miotającej — powiedział Gurney. — Sam tego dopilnowałem. — Rozejrzał się po sali oglądając przygotowania Paula. — Jest z nimi Feyd-Rautha Harkonnen. Mam go wyłuskać?
— Zostaw go.
— Są również jacyś ludzie Gildii, którzy domagają się szczególnych przywilejów, grożąc Arrakis embargiem. Przyrzekłem im, że ci przekażę tę wiadomość.
— Niech sobie grożą.
— Paul! — syknęła za jego plecami Jessika. — On mówi o Gildii!
— Wkrótce im przytrę rogów — odparł Paul.
I wówczas pomyślał o Gildii, o sile, która tak długo się specjalizowała, aż zamieniła się w pasożyta, niezdolnego do egzystencji niezależnej od istnienia swego żywiciela. Nigdy nie odważyli się chwycić za broń… i teraz nie było ich na to stać. Mogli zdobyć Arrakis, kiedy zdali sobie sprawę z pomyłki, jaką było ograniczenie się do melanżowego narkotyku widma świadomości dla nawigatorów. Mogli to zrobić, mogli przeżyć swój dzień chwały i zginąć. Zamiast tego wegetowali z dnia na dzień, żywiąc się nadzieją, że przemierzane przez nich oceany zrodzą nowego gospodarza, gdy dotychczasowy umrze. Nawigatorzy Gildii, obdarzeni darem wąskiego jasnowidzenia, podjęli fatalną decyzję: zawsze obierają pewny, bezpieczny kurs, wiodący coraz dalej w głąb stagnacji. Niechaj dobrze się przypatrzą swemu nowemu gospodarzowi — pomyślał Paul.
— Jest też jakaś Matka Wielebna Bene Gesserit, która powołuje się na przyjaźń z twoją matką — powiedział Gurney.
— Moja matka nie ma żadnych przyjaciółek Bene Gesserit.
Gurney znowu rozejrzał się po Wielkiej Sali, następnie pochylił się nisko Paulowi do ucha.
— Thufir Hawat tam jest, mój panie. Nie miałem okazji widzieć się z nim w cztery oczy, ale on za pomocą naszych starych znaków migowych powiadomił mnie, że współpracuje z Harkonnenami, myślał, że ty nie żyjesz.
— Zostawiłeś Thufira z tymi…
— On sam chciał… i sądziłem, że tak będzie najlepiej. Jeśli… coś tu nie gra, tam gdzie jest, mamy go na oku. Jeśli wszystko w porządku, to mamy ucho w obozie przeciwnika.
Paulowi przemknęły w tym momencie przez głowę wieszcze wizje prawdopodobieństw tej chwili, wśród nich jedna czasolinia z Thufirem trzymającym zatrutą igłę, której na rozkaz Imperatora miał użyć przeciwko„temu parweniuszowskiemu księciu”.
Straże rozstąpiły się w drzwiach formując krótki szpaler lanc. Rozległ się szeleszczący poszum odzieży i zgrzyt piasku nawianego do rezydencji. Padyszach Imperator Szaddam IV wkroczył do sali na czele swojego orszaku. Stracił gdzieś hełm bursega i rude włosy sterczały mu w nieładzie. Lewy rękaw jego munduru rozpruł się wzdłuż wewnętrznego szwu. Był bez pasa i broni, lecz aura własnej osobowości towarzyszyła mu niczym bąbel pola tarczy, okalając jego sylwetkę pustą przestrzenią. Fremeńska lanca zagrodziła mu drogę i zatrzymała go tam, gdzie rozkazał Paul. Pozostali zbili się za nim w mozaikę barw, szurania stóp i zagapionych twarzy.
Omiatając spojrzeniem tę gromadę Paul dostrzegał pozacierane ślady łez u kobiet, widział dworaków, którzy przybyli zasiąść na głównej trybunie widowiska pod nazwą zwycięstwo, a teraz stali w milczeniu z gardłami zdławionymi klęską. Zauważył ptasio bystre źrenice Matki Wielebnej Gaius Helen Mohiam płonące pod czarnym kapturem, u jej boku zaś przyczajoną wrogość Feyda-Rauthy Harkonnena. Tę twarz czas mi objawił — pomyślał Paul. Na skutek poruszenia spojrzał następnie dalej za Feyda-Rauthę i ujrzał tam wąską, łasiczą twarz, z którą nigdy nie zetknął się do tej pory — ani w czasie, ani poza nim. Była to twarz, którą czuł, że powinien znać, i uczucie to zawierało w sobie sygnał trwogi. Dlaczego miałbym się bać tego człowieka? — zdumiał się. Nachylił się do matki.
— Tamten mężczyzna na lewo od Matki Wielebnej — szepnął — ten, któremu źle patrzy z oczu, kto to jest?
Spojrzawszy we wskazaną stronę Jessika rozpoznała twarz z kartoteki swego księcia.
— Hrabia Fenring. Ten, co był tutaj bezpośrednio przed nami. Genetyczny eunuch… i zabójca.
Imperatorski chłopiec na posyłki — pomyślał Paul. I owa myśl wstrząsnęła posadami jego świadomości, ponieważ oglądał Imperatora w nieprzebranych kombinacjach rozrzuconych po prawdopodobnych przyszłościach, lecz ani razu hrabia Fenring nie pojawił się w tych proroczych wizjach. Paulowi przyszło nagle na myśl, że widział swoje własne zwłoki na niezliczonych niciach pajęczyny czasu, jednak nigdy nie zobaczył momentu swej śmierci.
Czy migawkowy widok tego człowieka nie był mi dany, ponieważ to on właśnie mnie zabije? — pomyślał Paul. To podejrzenie przeszyło go złym przeczuciem. Oderwał spojrzenie od Fenringa przyglądając się z kolei niedobitkom sardaukarskich żołnierzy i oficerów, twarzom pełnym goryczy i desperacji. Niektóre z nich przykuły na chwilę uwagę Paula: oficerowie sardaukarów lustrowali stan przygotowań w tej sali, jeszcze teraz spiskując i głowiąc się nad sposobem obrócenia klęski w zwycięstwo. Na koniec uwaga Paula spoczęła na wysokiej blondynce o zielonych oczach, której twarz arystokratycznej piękności, klasycznie wyniosła, nie skażona łzami, pozostała do końca niepokonana. Poznał ją nie pytając nikogo — księżniczka tronu, wykształcona Bene Gesserit, której twarz pokazywała mu wizja czasu w wielu sytuacjach: Irulan. Oto mój klucz — pomyślał.
Wtem dostrzegł zamieszanie w ciżbie ludzi, z której wyłoniła się twarz i postać — Thufir Hawat, jego pomarszczone, starcze rysy, ciemno zabarwione wargi, przygarbione ramiona uginające się pod brzemieniem lat.
— Tam stoi Thufir Hawat — powiedział Paul. — On jest wolny.
— Panie — rzekł Gurney.
— On jest wolny — powtórzył Paul.
Gurney skinął głową. Hawat wystąpił utykając. Załzawione oczy spozierały badawczo na Paula, taksując, czegoś szukając. Paul zrobił krok do przodu, dotarto do niego pełne napięcia, wyczekujące poruszenie Imperatora i jego ludzi. Spojrzenie Hawata utkwiło za Paulem.
— Lady Jessiko, dopiero dzisiaj dowiedziałem się, jak niesłusznie cię posądziłem w myślach. Nie musisz mi wybaczać — powiedział stary człowiek.
Paul czekał, lecz jego matka zachowała milczenie.
— Thufir, stary druhu — rzekł Paul — jak widzisz nie stoję plecami do żadnych drzwi.
— Wszechświat jest pełen drzwi — odparł Hawat.
— Czy jestem godnym synem swego ojca? — zapytał Paul.
— Bardziej przypominasz dziadka — zachrypiał Hawat. — Masz jego postawę i jego spojrzenie.
— A jednak jestem godnym synem swego ojca — powiedział Paul. — Bo oto powiadam ci, Thufir, że w nagrodę za lata służby dla mej rodziny możesz mnie teraz prosić, o co tylko zechcesz. Absolutnie o wszystko. Czy chcesz teraz mojego życia, Thufir? Jest twoje.
Z rękami opuszczonymi Paul zrobił drugi krok do przodu, widząc, jak w oczach Hawata pojawia się wyraz zrozumienia. On ma świadomość, że wiem o zdradzie — pomyślał Paul. Zniżając głos do półszeptu, aby dochodził jedynie do uszu Hawata powiedział:
— Mówię poważnie, Thufir. Jeśli masz uderzyć, zrób to teraz.
— Ja jedynie pragnąłem jeszcze jeden raz stanąć przed tobą, mój książę — rzekł Hawat.
Po raz pierwszy Paul zdał sobie sprawę, ile wysiłku wkłada stary człowiek w utrzymanie się na nogach. Paul wyciągnął ręce i objął Hawata za ramiona, czując drżenie mięśni pod swym dłońmi.
— Czy to boli, stary druhu? — zapytał.
— To boli, mój książę — zgodził się Hawat — ale moja radość jest większa. — Na wpół odwrócił się i wyciągnął w stronę Imperatora lewą rękę dłonią do góry, pokazując maleńką igłę w zagłębieniu między palcami. — Widzisz, Królewska Mość? — zawołał. — Widzisz igłę swojego zdrajcy? Czy myślałeś, że ja, który poświęciłem swe życie służbie Atrydom, teraz im mniej oddam?
Paul zachwiał się, kiedy stary człowiek zwiotczał mu w ramionach, wyczuł śmierć, jej ostateczny bezwład. Delikatnie złożył Hawata na posadzce, wyprostował się i dał znak straży, by zabrano ciało. Sala zamarła w ciszy, gdy spełniano jego polecenie. Twarz Imperatora zastygła w wyczekiwaniu jak pośmiertna maska. Oczy, które nigdy nie przyznały się do trwogi, zdradziły ją wreszcie.
— Wasza Miłość — rzekł Paul i zauważył zaskoczenie wysokiej księżniczki tronu, która drgnęła nastawiając ucha. Słowa zostały wypowiedziane z atonalną modulacją Bene Gesserit, wyrażając brzmieniem wszystkie odcienie pogardy i szyderstwa, jakie Paul zdołał w nich zawrzeć. Rzeczywiście wyszkolona Bene Gesserit — pomyślał. Imperator odchrząknął.
— Być może mojemu szacownemu krewniakowi wydaje się, że ma już wszystko w garści. Nie ma nic bardziej mylnego. Pogwałcił Konwencję, użył broni jądrowej przeciwko…
— Użyłem broni jądrowej przeciwko naturalnej barierze pustyni — rzekł Paul. — Stała na mojej drodze, a chciałem jak najszybciej dotrzeć do ciebie, Wasza Miłość, i poprosić cię o wyjaśnienie niektórych twoich dziwnych posunięć.
— Zmasowana armada wysokich rodów okupuje w tej chwili przestworza nad Arrakis — powiedział Imperator. — Wystarczy jedno moje słowo i…
— Ach, racja — odparł Paul. — Prawie o nich zapomniałem. — Przejrzał świtę Imperatora, aż dostrzegł twarze dwóch Gildian i spytał Gurneya na stronie: — Czy to są agenci Gildii, Gurney, tam, takie dwa grubasy odziane na szaro?
— Tak, mój panie.
— Wy dwaj — Paul wskazał palcem. — Wyłaźcie stamtąd natychmiast i zawiadomcie tę flotę, że ma wracać do domu. Jak to zrobicie, zwrócicie się do mnie o pozwolenie zanim…
— Gildia nie słucha twoich rozkazów! — warknął wyższy z dwóch. On i jego towarzysz przecisnęli się do bariery lanc, która uniosła się na skinienie Paula. Mężczyźni wystąpili i wyższy mierząc ręką w Paula powiedział:
— Ani się obejrzysz, jak nałożone zostanie embargo za twoje…
— Jeśli usłyszę jeszcze jakieś bzdury od któregokolwiek z was — oznajmił Paul — wydam rozkaz zniszczenia całej produkcji przyprawy Arrakis… na zawsze.
— Czyś ty oszalał? — Wysoki Gildianin cofnął się o pół kroku.
— Zatem przyznajesz, że jestem w stanie to zrobić? — zapytał Paul.
Wydawało się, że Gildianin przez chwilę wpatruje się w przestrzeń, nim odparł:
— Tak, mógłbyś, ale nie wolno ci tego zrobić.
— Aaach — powiedział Paul i ze zrozumieniem pokiwał głową. — Nawigatorzy Gildii, obaj, co?
— Tak!
Niższy z dwójki odezwał się:
— Oślepiłbyś również siebie i skazał nas wszystkich na powolną śmierć. Czy ty masz w ogóle pojęcie, co oznacza pozbawienie przyprawowego likworu człowieka już uzależnionego?
— Oko, które spogląda w przyszłość czuwając nad bezpiecznym kursem, zamknie się na zawsze — powiedział Paul. — Gildia będzie sparaliżowana. Ludzkość zamieni się w małe, odizolowane mrowiska na swych odizolowanych planetach. Wiecie co, ja mógłbym to zrobić z czystej złośliwości albo z nudów.
— Pomówmy o tym na osobności — zaproponował wyższy Gildianin. — Jestem przekonany, że dojdziemy do jakiegoś kompromisu, to znaczy…
— Przekażcie wiadomość swoi ludziom nad Arrakis — powiedział Paul. — Mam już dosyć tej dyskusji. Jeżeli flota, która jest nad nami, wkrótce nie odleci, nie będziemy mieli o czym gadać. — Wskazał głową swoją grupę łączności pod ścianą. — Możecie skorzystać z naszej aparatury.
— Najpierw musimy to omówić — upierał się wysoki Gildianin. — My nie możemy ot tak sobie…
— Rób, co mówię! — warknął Paul. — Możliwość zniszczenia czegoś oznacza absolutną nad tym władzę. Przyznaliście, że mam tę możliwość. Nie jesteśmy tu ani żeby dyskutować, ani dla negocjacji czy układów. Wykonacie moje rozkazy albo poniesiecie natychmiastowe konsekwencje!
— On mówi poważnie — powiedział niższy Gildianin.
Paul zobaczył, jak ogarnia ich przerażenie. Obaj z wolna powędrowali do fremeńskich urządzeń telekomunikacyjnych.
— Posłuchają się ciebie? — zapytał Gurney.
— Oni mają dar zawężonego widzenia czasu — odparł Paul. — Potrafią sięgnąć spojrzeniem w przyszłość do ślepej ściany oznaczającej konsekwencje nieposłuszeństwa. Każdy nawigator Gildii na każdym statku nad nami wybiega okiem w przyszłość ku tej samej ścianie. Posłuchają.
Paul odwrócił się i spojrzał na Imperatora.
— Kiedy pozwalali ci zasiąść na tronie twego ojca, zrobili to tylko pod warunkiem, że utrzymasz dopływ przyprawy. Zawiodłeś ich, Wasza Królewska Mość. Czy wiesz, jakie są tego konsekwencje?
— Nikt mi nie pozwalał…
— Przestań udawać głupiego — warknął Paul. — Gildia przypomina nadrzeczną osadę. Potrzebuje wody, lecz potrafi jedynie czerpać na swoje potrzeby. Nie może tamą przegrodzić rzeki i panować nad nią, ponieważ zwróci uwagę na to, ile czerpie, co prowadzi do ostatecznej ruiny. Dopływ przyprawy jest ową rzeką, ja zaś postawiłem tamę. Ale taką tamę, której nie da się zniszczyć bez zniszczenia rzeki.
Imperator przejechał ręką po rudej czuprynie, zerknął na plecy dwóch Gildian.
— Nawet twoja prawdomówczyni Bene Gesserit drży teraz — powiedział Paul. — Istnieją inne trucizny, które Matki Wielebne mogą stosować do swych sztuczek, ale jak raz użyły przyprawowego serum, wszystkie inne przestały działać.
Stara kobieta obciągnęła na sobie czarne, niezgrabne szaty i przepchnęła się na przód stając przy barierze lanc.
— Matko Wielebna Gaius Helen Mohiam — rzekł Paul — dużo czasu minęło od Kaladanu, nieprawdaż?
Jej spojrzenie minęło go i spoczęło na matce.
— No cóż, Jessiko, widzę, że twój syn jest rzeczywiście tym jedynym. Za to można ci wybaczyć nawet złego ducha twej córki.
Paul powściągnął przeszywającą go zimną wściekłość.
— Nigdy nie miałaś prawa ani powodu wybaczać czegokolwiek mojej matce! — powiedział.
Stara sczepiła się z nim spojrzeniem.
— Spróbuj na mnie swoich sztuczek, stara wiedźmo — rzekł Paul. — Gdzie się podział twój gom dżabbar? Spróbuj sięgnąć wzrokiem w to miejsce, gdzie nie odważysz się spojrzeć! Tam mnie znajdziesz i tam ci zajrzę w ślepia!
Stara kobieta spuściła oczy.
— Nie masz nic do powiedzenia? — zapytał Paul.
— Przyjęłam cię w poczet istot ludzkich — zamruczała. — Nie pokalaj tego.
Paul podniósł głos:
— Popatrzcie na nią, towarzysze! To jest Matka Wielebna Bene Gesserit, cierpliwa w wymagającej cierpliwości sprawie. Potrafiła ze swymi siostrami czekać przez dziewięćdziesiąt pokoleń, aż właściwe połączenie genów i środowiska wyda tego jednego jedynego osobnika niezbędnego do ich knowań. Popatrzcie na nią! Ona już wie, że dziewięćdziesiąt pokoleń zrodziło tego osobnika. Oto… ja… stoję… tu… ale… nigdy… nie będę… posłuszny… jej… rozkazom!
— Jessika! — krzyknęła stara kobieta. — Ucisz go!
— Sama go ucisz — odparła Jessika.
Paul utkwił w starej kobiecie pełne nienawiści spojrzenie.
— Za twój udział w tym wszystkim najchętniej kazałbym cię udusić — powiedział. — Nie mogłabyś temu zapobiec! — dodał widząc, że rzuciło nią z wściekłości. — Ale uważam, że większą poniesiesz karę dożywając swoich lat i nie będąc w stanie położyć na mnie ręki ani nagiąć mnie choćby w najdrobniejszej sprawie do swoich intryg.
— Jessika, cóżeś ty uczyniła? — spytała starucha.
— Jedno ci tylko przyznam — ciągnął Paul. — Wyście dostrzegły część tego, co niezbędne naszej rasie, ale jakże kiepsko to dostrzegłyście. Chcecie kierować hodowlą ludzi i krzyżować paru wybrańców według swojego nadrzędnego planu! Jakże niewiele rozumiecie z tego, co…
— Nie wolno ci mówić o tych sprawach! — syknęła stara.
— Milcz! — ryknął Paul.
Wydawało się, że to słowo wirując w powietrzu pomiędzy nimi tężeje z woli Paula w kamień. Stara zatoczyła się do tyłu w ramiona tych, co za nią stali, z twarzą zbielałą pod wpływem szoku wywołanego siłą, z jaką Paul zawładnął jej duszą.
— Jessika — wyszeptała. — Jessika.
— Ja pamiętam twój gom dżabbar — rzekł Paul. — Ty zapamiętaj mój. Mogę cię zabić jednym słowem!
Rozstawieni wokół sali Fremeni popatrzyli po sobie porozumiewawczo. Czyż legenda nie głosiła: „A słowa jego będą nieść wieczną śmierć tym, którzy obrócą się przeciwko sprawiedliwości?” Paul przeniósł spojrzenie na wysoką księżniczkę tronu stojącą u boku Imperatora ojca. Nie odrywając od niej skupionej uwagi, powiedział:
— Wasza Królewska Mość, obaj znamy sposób wyjścia z trudności.
Imperator zerknął najpierw na córkę, potem na Paula.
— Ośmielasz się? Ty! Włóczęga bez rodziny, takie nic z…
— Już stwierdziłeś, kim jestem — wtrącił Paul. — Królewskim krewniakiem, jak sam powiedziałeś. Skończmy z tym nonsensem.
— Jestem twoim władcą — powiedział Imperator.
Paul rzucił okiem na Gildian stojących teraz przy aparaturze telekomunikacyjnej i zwróconych twarzami w jego stronę. Jeden z nich skinął głową.
— Mógłbym przeprowadzić to siłą — rzekł Paul.
— Nie ośmielisz się! — syknął Imperator.
Paul tylko mu się przypatrywał. Księżniczka tronu położyła dłoń na ramieniu ojca.
— Ojcze — Jej głos był miękki jak jedwab, kojący.
— Nie próbuj na mnie swoich sztuczek — powiedział Imperator. Spojrzał na nią. — Nie musisz tego robić, córko. Mamy inne możliwości, aby…
— Ale tu oto jest mężczyzna, który nadaje się na twego syna — odparła.
Stara Matka Wielebna odzyskawszy już panowanie nad sobą przecisnęła się do Imperatora, nachyliła do jego ucha i zaczęła coś szeptać.
— Wstawia się za tobą — powiedziała Jessika.
Paul nie spuszczał oczu ze złotowłosej księżniczki.
— To jest Irulan, najstarsza, prawda? — spytał matkę półgłosem.
— Tak.
Chani zbliżyła się do Paula z drugiej strony.
— Czy życzysz sobie, abym odeszła, Muad’Dibie?
Popatrzył na nią.
— Odeszła? Ty już nigdy ode mnie nie odejdziesz.
— Nas nic nie wiąże — powiedziała Chani.
— Ze mną mów tylko prawdę, Sihaja. — Kiedy otwierała usta do odpowiedzi, zamknął je kładąc jej palec na wargach. — To, co nas wiąże, nie da się rozwiązać — rzekł. — Przypatruj się teraz temu wszystkiemu dokładnie, ponieważ chciałbym później zobaczyć tę salę poprzez twą mądrość.
Imperator i jego prawdomówczyni toczyli ożywiony spór ściszonymi głosami. Paul zwrócił się do matki:
— Ona mu przypomina, że osadzenie Bene Gesserit na tronie stanowi część ich umowy i że Irulan jest tą, którą do tego przysposobili.
— Czyżby taki był ich plan? — spytała Jessika.
— Czy to nie oczywiste? — odpowiedział pytaniem.
— Trudno tego nie zauważyć! — odburknęła Jessika. — Moje pytanie miało ci przypomnieć tylko, że nie powinieneś pouczać mnie w tych sprawach, w których sama cię szkoliłam.
Paul rzucił na nią okiem i pochwycił chłodny uśmieszek na jej ustach. Gurney Halleck nachylił się pomiędzy nim a matką.
— Przypominam ci, mój panie, że w tej bandzie jest Harkonnen — ruchem głowy wskazał w lewo, gdzie przyparty do bariery lanc stał ciemnowłosy Feyd-Rautha. — Tamten zezowaty z lewej strony. Takiej złej gęby jeszcze nie widziałem. Obiecałeś mi kiedyś, że…
— Dzięki ci, Gurney — powiedział Paul.
— To jest na-baron… teraz już baron, kiedy stary nie żyje — mówił Gurney. — Wystarczy na to, co noszę w…
— Dasz mu radę, Gurney?
— Mój pan żartuje!
— Nie sądzisz, matko, że ta kłótnia między Imperatorem a jego wiedźmą ciągnie się już zbyt długo? — powiedział Paul.
Kiwnęła głową.
— Zaiste.
Podnosząc głos Paul zawołał do Imperatora:
— Wasza Królewska Mość, czy jest wśród was jakiś Harkonnen?
W sposobie, w jaki Imperator odwrócił się i popatrzył na Paula, objawił królewską wzgardę.
— Wydawało mi się, że mój dwór jest pod ochroną twojego książęcego słowa — rzekł.
— Pytam tylko dla informacji — rzekł Paul. — Chciałbym się dowiedzieć, czy Harkonnen oficjalnie należy do twojej świty, czy też Harkonnen ze zwykłego tchórzostwa kryje się za prawnymi kruczkami.
Imperator pokrył uśmiechem chłodną kalkulację.
— Każdy przyjęty do imperialnego otoczenia jest członkiem mojej świty.
— Masz słowo księcia — odparł Paul — ale Muad’Dib to co innego. On może nie zgodzić się z twoją definicją świty. Mój przyjaciel Gurney Halleck życzy sobie zabić Harkonnena. Jeżeli on…
— Kanly! — zawołał Feyd-Rautha. Naparł na zagradzającą mu drogę lancę. — Twój ojciec wypowiedział tę wendetę, Atrydo. Nazywasz mnie tchórzem, a sam chowasz się między swoimi kobietami i proponujesz wystawienie przeciwko mnie swego sługusa!
Stara prawdomówczyni szepnęła coś Imperatorowi do ucha, lecz on odtrącił ją na bok.
— Więc tu chodzi o kanly? W kanly obowiązują ścisłe przepisy — rzekł.
— Paul, połóż temu kres — odezwała się Jessika.
— Mój panie — powiedział Gurney — przyrzekłeś mi dzień rozprawy z Harkonnenami.
— Miałeś swój dzień rozprawy z nimi — odparł Paul i uświadomił sobie, że jego emocje ulegają błazeńskiej brawurze. Zsunął kaptur i płaszcz z ramion, wręczył matce wraz z pasem i krysnożem i zaczął odpinać filtrfrak. Wyczuwał, jak wszechświat koncentruje się na tej chwili.
— To nie jest konieczne — powiedziała Jessika. — Są łatwiejsze sposoby, Paul.
Wystąpił z filtrfraka i wyjął krysnóż z trzymanej przez nią pochwy.
— Wiem — odparł. — Trucizna, skrytobójca, wszystkie te dobre stare sposoby.
— Przyrzekłeś mi Harkonnena! — zasyczał Gurney i Paul ujrzał wściekłość w jego twarzy, na której blizna od krwawinu zarysowała się wyraźniej, ciemna i sfałdowana. — Jesteś mi to winien, mój panie!
— Czyżbyś wycierpiał od nich więcej niż ja? — zapytał Paul.
— Moja siostra — zgrzytnął Gurney. — Moje lata w niewolniczych sztolniach…
— Mój ojciec — powiedział Paul. — Moi najlepsi przyjaciele i towarzysze, Thufir Hawat i Duncan Idaho, moje lata w roli uciekiniera bez pozycji społecznej ni wsparcia… i jeszcze jedno: teraz już chodzi o kanly, a równie dobrze jak ja znasz reguły, którym musimy się podporządkować.
Halleckowi opadły ramiona.
— Panie mój, jeśli ta świnia… toż to zwyczajne bydlę, które należy odrzucić kopniakiem, po czym wywalić but, bo został splugawiony. Jeśli nie można inaczej, wyznacz mnie na kata lub daj mi to załatwić, ale nie ofiarowuj się sam…
— Muad’Dib nie musi tego robić — powiedziała Chani.
Spojrzał na nią i zobaczył w jej oczach lęk o siebie.
— Ale książę Paul musi — rzekł.
— To jest harkonneńskie bydlę! — zazgrzytał Gurney.
Paul zawahał się: był o włos od ujawnienia swojej własnej harkonneńskiej krwi, lecz powstrzymało go ostre spojrzenie matki i powiedział jedynie:
— Jednak ta istota ma ludzką postać, Gurney, i należy jej się dobrodziejstwo wątpliwości.
— Jeśli on tylko spróbuje…
— Proszę, zejdź mi z drogi — powiedział Paul.
Zważył w dłoni krysnóż, łagodnie odpychając Gurneya na bok.
— Gurney! — rzekła Jessika. Dotknęła jego ramienia. — On jest w tym nastroju taki jak jego dziadek. Nie rozpraszaj go. To jedyna rzecz, jaką możemy w tej chwili dla niego zrobić. — I pomyślała: Wielka Macierzy! Cóż za ironia.
Imperator przyglądał się badawczo Feydowi-Raucie, mierząc wzrokiem szerokie bary i potężne mięśnie. Przeniósł spojrzenie na Paula — młokos jak pejcz, nie tak wysuszony jak arrakańscy tubylcy, ale można mu było policzyć żebra, a na zapadniętych bokach prześledzić fałdy i wiązania mięśni pod skórą.
Jessika nachyliła się do Paula, modulując swój głos tylko dla jego ucha.
— Jeszcze jedno, synu. Czasami Bene Gesserit urabia niebezpiecznego osobnika starymi metodami rozkoszy i bólu wszczepiając w najgłębszą tajnię jego duszy jakieś słowo. Najczęściej stosowane słowo brzmi „Urosznor”. Jeżeli ten typ został urobiony, co wydaje się pewne, wystarczy mu wyszeptać to słowo do ucha, a jego mięśnie zwiotczeją i…
— Nie chcę żadnej nadzwyczajnej przewagi akurat nad nim — powiedział Paul. — Usuń mi się z drogi.
— Dlaczego on to robi? — zapytał Gurney. — Czy zamierza dać się zabić, żeby zostać świętym męczennikiem? Te różne fremeńskie bajdy religijne, czy to one odbierają mu zdrowy rozsądek?
Jessika ukryła twarz w dłoniach zdając sobie sprawę, że właściwie nie pojmuje, dlaczego Paul idzie tą drogą. Wyczuwała na tej sali śmierć i wiedziała, że odmieniony Paul jest zdolny do czegoś takiego, co Gurney sugerował. Wszystkie jej moce ześrodkowały się na konieczności ochrony syna, lecz nie mogła nic zrobić.
— Czy to owe religijne bajdy? — upierał się Gurney.
— Cicho bądź — wyszeptała Jessika. — I módl się.
Na twarzy Imperatora zagościł niespodziewany uśmiech.
— Skoro Feyd-Rautha Harkonnen… z mojej świty… tak sobie życzy — powiedział — zwalniam go z wszelkiej powinności i daję mu w tej sprawie wolną rękę. — Imperator machnął dłonią w stronę fedajkińskiej gwardii Paula. — Któryś z twej hałastry ma mój pas i krótkie ostrze. Jeśli Feyd-Rautha nie ma nic przeciwko temu, może stanąć do walki z tobą z moją klingą w dłoni.
— Nie mam nic przeciwko temu — powiedział Feyd-Rautha i na jego twarzy Paul dostrzegł wyraz upojenia.
Jest zbyt pewny siebie — pomyślał Paul. — Tę naturalną przewagę mogę zaakceptować.
— Dajcie nóż Imperatora — rozkazał Paul i przyglądał się wykonaniu swego polecenia. — Połóżcie tam na podłodze — wskazał stopą miejsce. — Odsuńcie imperialną hałastrę podścianę i niech Harkonnen stanie na wolnej przestrzeni.
Furkot burnusów, szuranie stóp, ciche komendy i protesty towarzyszyły spełnieniu rozkazu Paula. Gildianie pozostali w pobliżu stanowiska łączności. Wyraźnie niezdecydowani, obrzucali Paula chmurnymi spojrzeniami. Przywykli widzieć przyszłość — pomyślał Paul. W tym miejscu i w tej chwili są ślepi… tak jak i ja zresztą. I sprawdził czaso-wichry wyczuwając kipiel, zawieruchę przyczyn i skutków zogniskowanych teraz w tym czaso-miejscu. Podomykały się już nawet nikłe szczeliny. Wiedział, że tu oto była nienarodzona dżihad. Tu oto była świadomość rasy, którą kiedyś poznał jako swoje straszliwe przeznaczenie. Tu oto było uzasadnienie dla Kwisatz Haderach czy Lisana al-Gaiba, czy nawet dla chromych knowań Bene Gesserit. Rasa ludzka przeczuwała swoje własne odrętwienie, czuła, że się dusi, i że potrzeba jej już tylko zamętu, w którym zmieszają się geny i który przeżyją silne, nowe krzyżówki. Cała ludzkość żyła w tym momencie jako jeden nieświadomy organizm, ogarnięty czymś w rodzaju seksualnej gorączki, zdolnej przełamać wszelkie bariery. I Paul zrozumiał, jak daremne były jego wszystkie wysiłki dokonania w tym jakiejkolwiek najmniejszej zmiany. Myślał, że zatrzyma dżihad na drogach swej jaźni, lecz dżihad nadejdzie. Jego legiony ruszą z Arrakis, nawet gdyby go zabrakło. Im potrzebna była jedynie legenda, którą on już został. Pokazał im drogę, dał im władzę nawet nad Gildią, która nie może egzystować bez przyprawy. Ogarnęło go poczucie klęski i poprzez nie zobaczył, że Feyd-Rautha wyśliznął się z poszarpanego munduru i rozebrał do zapaśniczego pasa wzmocnionego kolczugą.
To jest kulminacja — myślał Paul. — Stąd roztoczy się przyszłość, chmury rozdzielą się ponad czymś na kształt chwały. I jeśli tu zginę, powiedzą, że złożyłem siebie w ofierze, aby mój duch ich poprowadził. A jeśli będę żył, powiedzą, że nic nie oprze się Muad’Dibowi.
— Czy Atryda gotów? — zawołał Feyd-Rautha słowami starożytnego rytuału kanly.
Paul zdecydował się odpowiedzieć zwyczajem fremeńskim:
— Niech twój nóż pęknie i pryśnie!
Wskazał Feydowi-Raucie leżące na podłodze ostrze Imperatora, by zbliżył się i je podjął. Feyd-Rautha z oczami utkwionymi w Paulu podniósł nóż i chwilę ważył go wyczuwając, jak leży w dłoni. Płonął wewnętrznym podnieceniem. To była walka, o jakiej śnił — męski pojedynek, zręczność przeciw zręczności, nie osłonięta żadnymi tarczami. Widział otwierającą się przed nim drogę do władzy, bo przecież Imperator jak nic wynagrodzi zabójcę tego nieznośnego księcia. Nagrodą może być nawet ta jego harda córunia i miejsce na tronie. Zaś ów książę prostak, ten awanturnik z krańców świata, w żaden sposób nie może stanowić godnego przeciwnika dla Harkonnena, który na tysiącach aren poznał wszystkie możliwe sztuczki i podstępy. I w żaden sposób nie mógł się ten prostak dowiedzieć, że nie tylko nóż jest orężem, któremu ma tu stawić czoło. Przekonajmy się, czy jesteś odporny na truciznę! — pomyślał Feyd-Rautha. Zasalutował Paulowi imperatorską klingą i powiedział:
— Spotkaj swą śmierć, głupcze.
— Mamy walczyć, bracie? — zapytał Paul. I ruszył do przodu kocim krokiem, nie spuszczając oczu z czekającego nań ostrza, nisko pochylony i z mlecznobiałym krysnożem sterczącym jak przedłużenie ramienia. Krążyli wokół siebie, czasem tylko bose stopy zaszurały na posadzce, podczas gdy oczy czujnie wypatrywały najmniejszej sposobności.
— Jak pięknie tańcujesz — powiedział Feyd-Rautha.
Jest gadułą — myślał Paul. Następna słabość. Cisza źle na niego działa.
— Czy byłeś u spowiedzi? — zapytał Feyd-Rautha.
Paul nadal obchodził go w milczeniu. A stara Matka Wielebna poczuła drżenie patrząc na ten pojedynek z ciżby imperatorskiej świty. Młody Atryda nazwał Harkonnena bratem. To mogło znaczyć tylko jedno, że wiedział o ich wspólnych przodkach — rzecz sama przez się zrozumiała, skoro był Kwisatz Haderach. Lecz jego słowa zmusiły ją do skoncentrowania się na jedynej sprawie, która miała dla niej w tym wszystkim jakieś znaczenie. Tutaj mógł się zawalić hodowlany plan Bene Gesserit. Coś z tego, co widział Paul, dostrzegała i ona: to, że Feyd-Rautha może zabić, ale nie może odnieść zwycięstwa. Inna jednakowoż myśl prawie ją załamała. W walce na śmierć i życie stanęły naprzeciw siebie dwa końcowe produkty tego długiego i kosztownego programu i obu mogła zagarnąć śmierć. Jeśli padną tu obaj, pozostanie tylko córka — bękart Feyda-Rauthy, jeszcze dziecko, czynnik nieznany i nieuchwytny, oraz Alia, zły duch.
— Może wy tutaj macie same pogańskie obrządki — odezwał się Feyd-Rautha. — Czy chciałbyś, aby prawdomówczyni Imperatora przygotowała twoją duszę do drogi?
Paul uśmiechnął się okrążając go w prawo, czujny, wyzbyty czarnych myśli, które ustąpiły przed wymogami tej chwili. Feyd-Rautha skoczył, jego prawa ręka wykonała fintę, lecz błyskawicznie przerzucony nóż znajdował się w lewej dłoni. Paul uchylił się z łatwością, w pchnięciu Feyda-Rauthy zauważając charakterystyczne dla tarczowego nawyku zwolnienie. Jednakże widywał silniejsze tarczo-nawyki i wyczuwał, że Feyd-Rautha potykał się już z przeciwnikami bez tarczy.
— Czy Atryda ucieka, czy staje do walki? — zapytał Feyd-Rautha.
Paul podjął swoje milczące okrążenie. Przypomniały mu się słowa Idaho, słowa nauki z bardzo odległej szermierczej planszy na Kaladanie: „Wykorzystaj pierwsze momenty na obserwację. Możesz przez to stracić wiele okazji do szybkiego zwycięstwa, lecz chwile obserwacji są gwarancją sukcesu. Nie śpiesz się i bądź pewny swego”.
— Być może sądzisz, że te pląsy przedłużają ci życie o parę chwil — powiedział Feyd-Rautha. — Niech ci będzie.
Przerwał krążenie, wyprostował się. Paul widział dosyć jak na wstępną ocenę. Feyd-Rautha obracał się w lewo wystawiając prawe biodro, jakby kolczugowy pas zapaśniczy potrafił osłonić cały jego bok. Tak postępował człowiek szkolony z tarczą i nożem w każdej ręce. Albo… Tu Paul zawahał się… pas był czymś więcej, niż się wydawało. Harkonnen sprawiał wrażenie zbytnio pewnego siebie w walce z człowiekiem, który tego dnia powiódł swoje oddziały do zwycięstwa przeciwko legionom sardaukarów. Feyd-Rautha dostrzegł to wahanie.
— Po co przedłużać nieuniknione? Tylko opóźniasz wyegzekwowanie moich praw do tej kuli piasku.
Jeśli to żądło — myślał Paul — to jakieś wyjątkowo przemyślne. Na pasie nie widać żadnych śladów manipulacji.
— Dlaczego milczysz? — spytał Feyd-Rautha.
Paul na nowo ruszył w swój rekonesans, chłodnym uśmiechem kwitując ton zaniepokojenia w głosie Feyda-Rauthy — znak, że wzmaga się presja ciszy.
— Śmiejesz się, co? — zapytał Feyd-Rautha. I skoczył w połowie zdania.
Spodziewając się lekkiego zwolnienia Paul ledwo zdążył uniknąć spadającego ostrza, poczuł, jak sztych przejeżdża mu po lewym ramieniu. Uśmierzył ostry ból w miejscu draśnięcia i nagle rozjaśniło mu się w głowie, że wcześniejsze wahanie było podstępem — hiperfintą. Miał trudniejszego przeciwnika, niż się spodziewał. Czekały go pułapki wewnątrz pułapek w pułapkach.
— Twój własny Thufir Hawat nauczył mnie pewnych rzeczy — powiedział Feyd-Rautha. — On pierwszy naznaczył mnie krwią. Wielka szkoda, że stary dureń nie dożył tego widoku.
I Paul wspomniał, co powiedział kiedyś Idaho: „Spodziewaj się tylko tego, co się dzieje w walce. W ten sposób nigdy cię nic nie zaskoczy”.
Na nowo zaczęli krążyć wokół siebie, pochyleni, czujni. Paul dostrzegał u swego przeciwnika nawrót tryumfalnego uniesienia i zastanawiał się nad tym. Czyżby to draśnięcie znaczyło aż tak wiele dla tego człowieka? Chyba, że w ostrzu była trucizna! Ale jakim cudem? Ta broń przeszła przez ręce jego własnych ludzi, którzy sprawdzili ją przed walką. Zbyt dobrze byli wyszkoleni, aby rzecz tak oczywista jak to uszła ich uwagi.
— Tamta kobieta, ta, z którą gadałeś — rzekł Feyd-Rautha. — Owo maleństwo. Czy to twoja faworyta? Może maskotka? Czy mam ją darzyć swoimi szczególnymi względami?
Paul nie odzywał się sondując przy pomocy swych wewnętrznych zmysłów krew z rany, analizując ją, odkrywając ślady środka nasennego z imperatorskiej klingi. Przestawił swój metabolizm tak, by zlikwidować zagrożenie i zmienić cząsteczki środka nasennego, ale przenikał go dreszcz niepewności. Mieli w klindze gotowy środek nasenny. Środek nasenny. Nic, na co by zareagował wykrywacz trucizny, lecz na tyle mocny, by zwolnić działanie mięśni, do których dojdzie. Jego wrogowie mieli swoje własne plany w planach, własną paletę podstępów.
Feyd-Rautha ponownie skoczył i uderzył. Z zastygłym na twarzy uśmiechem Paul odpowiedział ospale, jakby spowolniony narkotykiem, i w ostatniej chwili wykonując unik wziął jego ramię w locie na sztych krysnoża. Feyd-Rautha uchylił się w bok, umknął i zwiększył dystans, przerzucając swój nóż do drugiej ręki z takim opanowaniem, że jedynie lekko zbielała broda zdradzała pieczenie kwasu w zadanej przez Paula ranie. Niechaj i on ma swój moment niepewności — myślał Paul. — Niech podejrzewa truciznę.
— Zdrada! — wrzasnął Feyd-Rautha. — On mnie zatruł! Czuję truciznę w ramieniu!
Paul odrzucił maskę milczenia.
— Zaledwie odrobina kwasu w rewanżu za środek nasenny na klindze Imperatora.
Feyd-Rautha odpowiedział Paulowi równie chłodnym uśmiechem i wzniósł lewą dłoń z nożem w szyderczym pozdrowieniu. Za ostrzem płonęły furią jego oczy. Paul przełożył krysnóż do lewej dłoni tak jak jego przeciwnik. Znowu krążyli badając się nawzajem. Feyd-Rautha zaczął zmniejszać odległość między nimi, podkradając się z nożem uniesionym wysoko; w jego przymrużonych oczach i zaciśniętych szczękach widać było wściekłość. Wykonał fintę z wyminięciem w prawo i obejście dołem, i zwarli się ze sobą, trzymając się za ręce z nożami, mocując się. Paul, baczny na prawe biodro Feyda-Rauthy, gdzie podejrzewał zatrute żądło, wymusił obrót w prawo. O mało nie przeoczył końca igły wyskakującej spod krawędzi pasa. Przemieszczenie się i ustąpienie Feyda-Rauthy ostrzegło go. Maleńka igła chybiła ciało Paula o włos. Na lewym biodrze! Pułapka wewnątrz pułapki w pułapce — przypomniał sobie Paul. Wykorzystując szkolenie Bene Gesserit mięśni zwiotczał, by wykorzystać odruch Feyda-Rauthy, ale konieczność uniknięcia drobnej igły sterczącej z biodra przeciwnika zachwiała nim na tyle, że źle postawił nogę i znalazł się na podłodze pod Feydem-Rauthą.
— Widzisz to na moim biodrze? — wyszeptał Feyd-Rautha. — To twoja śmierć, głupcze. — I zaczął się przekręcać dopychając zatrutą igłę coraz bliżej Paula. — To ci sparaliżuje mięśnie, a mój nóż z tobą skończy. Nie będzie żadnego śladu, by to wykryć!
Zmagając się Paul słyszał w swym umyśle bezgłośne krzyki swoich przodków obecnych w komórkach jego ciała, którzy domagali się, by użył owego tajemnego słowa, by obezwładnił Feyda-Rauthę, by ocalił siebie.
— Nie powiem tego! — wydyszał Paul.
Feyd-Rautha wytrzeszczył na niego oczy, zawahawszy się nie dłużej niż przez moment zaskoczenia. Wystarczyło to, by Paul znalazł brak stabilności w równowadze mięśni jednej z nóg przeciwnika i pozycja ich uległa odwróceniu. Feyd-Rautha leżał teraz częściowo pod nim z prawym biodrem sterczącym do góry, niezdolny do obrócenia się z powodu owej maleńkiej igły, której czubek utknął w posadzce. Paul oswobodził lewą rękę, tym łatwiej, że była śliska od krwi z ramienia, i pchnął silnie nożem Feyda-Rauthę pod brodę, jeden raz. Sztych wszedł do końca w mózg. Feyd-Rautha szarpnął się i legł bezwładny, nadal z lekka na boku, tak jak zahaczył igłą o podłogę. Paul odepchnął się i dźwignął na nogi, oddychając głęboko, by odzyskać spokój. Stanął nad zwłokami z nożem w dłoni i z rozmyślną opieszałością spojrzał przez salę na Imperatora.
— Wasza Królewska Mość — powiedział — twoje siły stopniały o jeszcze jednego. Czy przystępujemy teraz do ciuciubabki wybiegów i wykrętów? Czy do omówienia tego, co i tak nastąpi? Mówię o moimślubie z twoją córką i otwartej przed Atrydą drodze do tronu.
Imperator odwrócił się patrząc na hrabiego Fenringa. Hrabia nie spuścił wzroku — szare oczy starły się z zielonymi. Przesłanie było czytelne; znali się tak długo, że potrafili się porozumieć spojrzeniem. Zabij mi tego pariasa — mówił Imperator. — Ten Atrydą jest młody i sprawny, to prawda, ale jest także zmęczony długim wysiłkiem, a dla ciebie to i tak żaden przeciwnik. Wyzwij go teraz… wiesz, jak się to robi. Zabij go.
Z wolna Fenring poruszył głową, obracając nią pomalutku, centymetr po centymetrze, aż znalazł się twarzą w twarz z Paulem.
— Załatw go! — syknął Imperator.
Hrabia skupił się na Paulu, spoglądając oczami, które jego lady Margot wyszkoliła w metodzie Bene Gesserit, świadom tajemnicy i majestatu ukrytego w tym atrydzkim gołowąsie. Mógłbym go zabić — myślał Fenring i wiedział, że mógłby naprawdę. Coś w tajnikach jego własnej podświadomości wstrzymało wtedy hrabiego i na krótko, niedostatecznie, mignął mu obraz przewagi, jaką posiadał nad Paulem: rodzaj czapki — niewidki kryjącej go przed młodzieńcem, zagadkowość osoby i motywów, których nie mogło przeniknąć żadne oko.
Trochę się tego domyślając po pewnego rodzaju zamęcie w ogniwie przyczyn i skutków, Paul wreszcie zrozumiał, dlaczego nigdy nie widział Fenringa w sieciach przyszłości: Fenring był jednym z niewypałów — omal-że-Kwisatz-Haderach, dotknięty jakąś skazą w łańcuchu genetycznym — eunuchem, którego talenty skoncentrowały się w ukradkowości i wewnętrznej izolacji. Paula ogarnęła fala głębokiej litości dla hrabiego, świadomość braterstwa, którego zaznawał po raz pierwszy. Odbierając te jego uczucia Fenring rzekł:
— Wasza Królewska Mość, muszę odmówić.
Szaddama IV poniosła wściekłość. Zrobił dwa błyskawiczne kroki między swoją świtą i wymierzył hrabiemu siarczysty policzek. Ciemny rumieniec rozlał się po twarzy Fenringa. Spojrzał Imperatorowi prosto w oczy i rozmyślnie beznamiętnym tonem powiedział:
— Byliśmy przyjaciółmi, Wasza Królewska Mość. To, co teraz robię, zawdzięczasz tej przyjaźni. Zapomnę, że mnie uderzyłeś.
Paul odchrząknął.
— Mówiliśmy o tronie, Wasza Królewska Mość — odezwał się.
Imperator odwrócił się gwałtownie, mierząc go nienawistnym spojrzeniem.
— Ja zasiadam na tronie! — warknął.
— Postawimy ci jakiś tron na Salusa Secundus — powiedział Paul.
— Złożyłem broń i przybyłem tu na podstawie danego przez ciebie słowa! — zawołał Imperator. — Ośmielasz się grozić mi…
— Twoja osoba jest bezpieczna w mojej obecności — odparł Paul. — Atryda dał słowo. Jednakże Muad’Dib skazuje cię na twoją więzienną planetę. Lecz nie lękaj się, Wasza Królewska Mość. Złagodzę surowość tego miejsca wykorzystując wszelkie dostępne mi środki. Stanie się ono planetą — ogrodem, pełnym miłych rzeczy.
Kiedy ukryty sens słów Paula dotarł do jego świadomości. Imperator rzucił mu przez salę spojrzenie bazyliszka.
— Teraz widzimy twoje prawdziwe motywy — powiedział szyderczo.
— Istotnie — odparł Paul.
— A co z Arrakis? — spytał Imperator. — Druga planeta — ogród pełen miłych rzeczy?
— Fremeni mają słowo Muad’Diba — rzekł Paul. — Będzie tu woda płynąca pod gołym niebem i będą zielone oazy pełne wszelkiego dobra. Lecz musimy także myśleć o przyprawie. Przeto zawsze będzie na Arrakis pustynia… i srogie wichry, i ciężkie niedole hartujące ludzi. My, Fremeni, mawiamy: „Bóg stworzył Arrakis, by ćwiczyć wiernych”. Nie można sprzeciwiać się woli Boga.
Tym razem stara prawdomówczyni. Matka Wielebna Gaius Helen Mohiam, miała swój własny obraz ukrytego znaczenia słów Paula. Dostrzegła dżihad i powiedziała:
— Nie możesz poszczuć tych ludzi na wszechświat!
— Przypomnij sobie łagodne metody sardaukarów! — uciął Paul.
— Nie możesz — wyszeptała.
— Tyś jest prawdomówczynią — rzekł Paul. — Zrewiduj swoje słowa. — Rzucił okiem na księżniczkę tronu i z powrotem na Imperatora. — Im prędzej, tym lepiej, Wasza Królewska Mość.
Imperator obrócił ponure spojrzenie na córkę. Dotknęła jego ramienia.
— Do tego mnie wyszkolono, ojcze — powiedziała kojąco.
Zaczerpnął głęboko tchu.
— Nie możesz odwlekać tej sprawy — szepnęła stara prawdomówczyni.
Imperator wyprostował się; stał sztywny, jakby musiał pamiętać o godności w postawie.
— Kto będzie pertraktował w twoim imieniu, krewniaku? — zapytał.
Paul odwrócił się, zobaczył matkę z opuszczonymi powiekami, stojącą wraz z Chani w drużynie fedajkińskiej straży przybocznej. Podszedł do nich, zatrzymał się i popatrzył z góry na Chani.
— Rozumiem przyczynę — wyszeptała Chani. — Skoro tak być musi… Usul.
Słysząc ukryte łzy w jej głosie Paul pogłaskał ją po policzku.
— Moja Sihaja nie musi się obawiać, przenigdy — szepnął. Opuścił rękę i zwrócił się do matki. — Ty będziesz pertraktować w moim imieniu, matko, z Chani u boku. Ona posiada mądrość i bystre oczy. I jak ktoś słusznie powiedział, nikt nie targuje się zajadlej od Fremena. Ona będzie patrzeć oczami swojej miłości do mnie i z myślą o swoich synach, którzy przyjdą na świat, o ich przyszłych potrzebach. Słuchaj jej.
Jessika wyczuła w synu surowe wyrachowanie i opanowała drżenie.
— Jakie dajesz instrukcje? — spytała.
— Cały imperatorski portfel akcji kompanii KHOAM jako wiano — rzekł.
— Cały? — prawie zaniemówiła z wrażenia.
— On ma zostać goły. Będę chciał godności hrabiego i kierownictwa KHOAM dla Gurneya Hallecka oraz nadania mu w lenno Kaladanu. Będą tytuły i towarzysząca im władza dla każdego z pozostałych przy życiu ludzi Atrydów, nie wyłączając najprostszego żołnierza.
— Co z Fremenami? — zapytała Jessika.
— Fremeni są moi — odparł Paul. — To, co otrzymają, powinno pochodzić od Muad’Diba. Zacznie się wszystko od Stilgara jako gubernatora Arrakis, ale na to jest czas.
— A dla mnie?
— Czy jest coś, czego pragniesz?
— Może Kaladan — odparła patrząc na Gurneya. — Sama nie wiem. Stałam się za bardzo Fremenką… i Matką Wielebną. Potrzeba mi czasu i spokoju do namysłu.
— Tego ci nie zabraknie — rzekł Paul — i niczego innego, co Gurney lub ja możemy ci dać.
Jessika skinęła głową, czując nagle, że jest stara i zmęczona. Spojrzała na Chani.
— A dla królewskiej konkubiny?
— Żadnego tytułu dla mnie — wyszeptała Chani. — Nic, błagam cię.
Paul spojrzał z góry w jej oczy, znienacka przypominając ją sobie, jak stała kiedyś z maleńkim Leto w ramionach, ich dzieckiem, które zginęło w tej zawierusze.
— Przysięgam ci w tej chwili — wyszeptał — że nie będziesz potrzebowała żadnego tytułu. Ta kobieta, którą tam widzisz, będzie moją żoną, ty zaś tylko konkubiną, ponieważ to jest sprawa polityki i musimy ten moment przekuć w pokój, przyciągnąć wysokie rody Landsraadu. Musimy przestrzegać form. Ta księżniczka jednak nie dostanie ode mnie nic prócz nazwiska. Ani dziecka ode mnie, ani pieszczoty, ani czułości spojrzenia, ani momentu pożądania.
— Teraz tak mówisz — odparła Chani. Popatrzyła ponad ludźmi na wysoka księżniczkę.
— Czy tak słabo znasz mego syna? — szepnęła Jessika. — Przyjrzyj się tej stojącej opodal księżniczce, jakże wyniosłej i pewnej siebie. Mówią o niej, że ma ambicje literackie. Miejmy nadzieję,że znajdzie w nich pocieszenie, bo niewiele jej poza nimi zostanie. — Jessice wyrwał się gorzki śmiech. — Pomyśl nad tym, Chani: ta księżniczka będzie miała nazwisko, a jednak będzie pędzić żywot marniejszy od konkubiny — nigdy nie zaznawszy chwili czułości ze strony mężczyzny, któremu ślubowała. Podczas gdy nas, Chani, nas, które nosimy miano konkubin — nas historia nazwie żonami.