KSIĘGA DRUGA Muad’Dib

Kiedy mój ojciec, Padyszach Imperator, dowiedział się o śmierci księcia Leto i jej okolicznościach, wpadł we wściekłość, jakiej nigdy do tej pory nie widzieliśmy u niego. Oskarżał moją matkę i umowę zmuszającą go do osadzenia Bene Gesserit na tronie. Oskarżał Gildię i nikczemnego starego barona. Oskarżał każdego, kto mu się nawinął, mnie nawet nie wyłączając, bo, jak mówił, byłam czarownicą jak wszystkie inne.

A kiedy usiłowałam go pocieszyć, mówiąc, że przeprowadzono to podług starodawnego prawa samozachowania, szanowanego nawet przez najdawniejszych władców, wyśmiał mnie szyderczo i zapytał, czy uważam go za mięczaka. Wtedy zrozumiałam, że do furii doprowadził go nie żal po zmarłym księciu, lecz to, co owa śmierć oznaczała dla królewskiej krwi.

Kiedy wracam do tego pamięcią, myślę, że również mój ojciec mógł posiadać pewien dar czytania przyszłości, ponieważ bez wątpienia linia jego i Muad’Diba miały wspólnych przodków.

„W domu mojego ojca” pióra księżniczki Irulan


— Teraz Harkonnen zabije Harkonnena — wyszeptał Paul.

Obudził się na krótko przed zapadnięciem nocy w pozycji siedzącej w uszczelnionym i zaciemnionym filtrnamiocie. Gdy to mówił, słyszał niewyraźne ruchy matki dochodzące stamtąd, gdzie spala oparta o przeciwległąścianę namiotu. Rzucił okiem na czujnik zbliżeniowy na podłodze, sprawdzając tarcze oświetlone w mroku luminoforami.

— Wkrótce nadejdzie noc — powiedziała jego matka. — Może byś podniósł burty namiotu?

Od dłuższego czasu Paul zdawał sobie sprawę, że jej oddech się zmienił, że zachowuje w ciemności milczenie, aż upewni się, czy on nie śpi.

— Podniesienie burt nic nie da — powiedział. — Była burza. Piasek przykrył namiot. Odkopię nas niebawem.

— Wciąż ani śladu Duncana?

— Ani śladu.

Paul bezwiednie potarł książęcy sygnet na kciuku i zadygotał w przypływie nagłej wściekłości na samą substancję planety, która przyczyniła się do zamordowania jego ojca.

— Słyszałam nadciąganie burzy — powiedziała Jessika.

Te nic nie znaczące słowa matki pomogły jemu nieco w odzyskaniu spokoju. Skupił pamięć na burzy, kiedy to oglądał, jak się zaczynała za przezroczystą ścianką ich filtrnamiotu — delikatne nitki pasku przebiegające basen, po czym strugi i warkocze prujące niebiosa. Zapatrzył się na skalną iglicę, która na jego oczach zmieniała kształt pod tym uderzeniem, przechodząc w niski klin barwy cheddara. Piach nawiewany do basenu przyćmił niebo mętnym curry, a następnie odciął wszelkie światło przykrywając namiot. Kabłąki namiotu raz jeden skrzypnęły przejmując nacisk i zapadła cisza przerywana jedynie stłumionym sapaniem chrap, których miechy tłoczyły z zewnątrz powietrze.

— Sprawdź jeszcze raz odbiornik — powiedziała Jessika.

— Nie ma sensu.

Wymacał wodowód filtrfraka w chomątku na szyi, nabrał ciepławy haust w usta i pomyślał, że oto zaczyna prawdziwą arrakańską egzystencję — żyjąc wilgocią odzyskaną ze swego własnego wydechu i ciała. Jałowa i bez smaku była ta woda, lecz przynajmniej przepłukał gardło.

Jessika słyszała, jak Paul pije, poczuła przyleganie gładzi własnego filtrfraka do ciała, ale swego pragnienia nie przyjęła do wiadomości. Godząc się na nie należałoby szeroko otworzyć oczy na straszliwe rygory Arrakis, na której muszą strzec nawet śladowych ilości wilgoci, troszczyć się o parę kropel z odłówek namiotu, odmawiać sobie oddechu pod gołym niebem. O ileż łatwiej zapaść z powrotem w sen. Lecz tego dnia coś jej się przyśniło, kiedy zasnęła, i wspomnienie zwidu przyprawiło ją o drżenie.

Zanurzała swe uśpione dłonie w rzece piasku, gdzie wypisano imię: „Książę Leto Atryda”. Piach zasypywał imię, a ona krzątała się, by je odtworzyć, lecz zanim doszła do ostatniej litery, zacierała się pierwsza. Piasek nie chciał się zatrzymać. Jej sen przeszedł w zawodzenie: coraz donośniejsze i donośniejsze. W dźwięku tego bezsensownego zawodzenia część jej pamięci rozpoznała jej własny głos, kiedy była maleńkim dzieckiem, niemowlęciem niemal. Jakaś kobieta, niezbyt wyraźna w pamięci, oddalała się. Moja nieznana matka — pomyślała Jessika. — Bene Gesserit, która mnie zrodziła i oddała siostrom, ponieważ tak jej przykazano zrobić. Czy była zadowolona, że po zbywa się harkonneńskiego dziecka?

— Ich czuły punkt, w który trzeba uderzyć, to przyprawa — powiedział Paul.

Jak on może myśleć w takiej chwili o ataku? — zadała sobie pytanie.

— Cała planeta ugina się od przyprawy — odparła. — Jak można ich tu uderzyć?

Słyszała, jak się porusza, doszło ją szuranie sakwy wleczonej po podłodze namiotu.

— Na Kaladanie była to potęga morska i powietrzna — rzekł. — Tutaj jest potęga pustynna. Kluczem są Fremeni.

Jego głos doleciał spod zwieracza namiotu. Dzięki szkoleniu Bene Gesserit rozpoznała w jego tonie nie przetrawioną urazę do siebie. Przez całe życie uczono go nienawiści do Harkonnenów — pomyślała. — Teraz odkrył, że sam jest Harkonnenem… przeze mnie. Jakże mało mnie zna! Byłam jedyną kobietą księcia. Przyjęłam jego życie i jego wartości, aż po zlekceważenie rozkazów Bene Gesserit.

Pod dotknięciem Paula rozjaśniła się fiszka jarzeniowa, wypełniając kopulastą przestrzeń zielonym promieniowaniem. Paul kucnął przy zwieraczu, kaptur filtrfraka miał przystosowany do otwartej pustyni — czoło zasłonięte, filtr naustny założony, dopasowane wtyki nosowe. Tylko jego ciemne oczy były widoczne: wąski pasek twarzy, która raz jeden skierowała się ku niej i odwróciła.

— Przygotuj się na otwartą przestrzeń — powiedział stłumionym przez filtr głosem.

Jessika nasunęła filtr na usta, zajęła się sposobieniem kaptura, śledząc jak Paul zrywa plombę namiotu. Piasek zachrzęścił przy otwieraniu zwieracza, z chropowatym szumem sypał się do namiotu, zanim Paul unieruchomił ziarenka za pomocą kondensatora statycznego. Po przywróceniu aparatem statyki ziaren w ścianie piasku pozostała wyrwa. Paul wyśliznął się i Jessika towarzyszyła mu słuchem w jego drodze na powierzchnię. Co tam zastaniemy? — zastanawiała się. — Harkonneńskie oddziały i sardaukarzy — to są niebezpieczeństwa, jakich należy się spodziewać. Lecz co z niebezpieczeństwami nieznanymi? Pomyślała o kondensatorze statycznym i innych dziwnych instrumentach w sakwie. Wszystkie te przyrządy stały się nagle w jej umyśle symbolami zagadkowych niebezpieczeństw.

Poczuła niebawem gorące tchnienie pustyni, na policzkach ponad filtrem, gdzie pozostały odsłonięte.

— Podaj sakwę.

Głos Paula cichy był i ostrożny. Zerwała się posłusznie i przywlokła sakwę po podłodze, słuchając bulgotania literjonów wody. Podniósłszy oczy ujrzała sylwetkę Paula rysującą się na tle gwiazd.

— Daj — rzekł. I chwyciwszy wyciągniętą ręką sakwę wywindował ją na górę.

Teraz widziała jedynie krąg gwiazd. Wyglądały jak świetlne ostrza broni wymierzonej w nią z nieba. Deszcz meteorów przeciął ten jej skrawek nocy. Meteory jawiły jej się jak ostrzeżenie, jak pręgi tygrysie albo jakświetliste kamienie nagrobne, ścinające krew w jej żyłach. Zimny dreszcz ją przeszedł na wspomnienie ceny wyznaczonej za ich głowy.

— Pośpiesz się — powiedział Paul. — Chcę zwinąć namiot.

Struga piachu z powierzchni musnęła jej lewą rękę. Ile ziarenek piasku zmieści się na dłoni? — zastanawiała się.

— Pomóc ci? — zapytał Paul.

— Nie.

Przełknąwszy w zaschniętym gardle wsunęła się do otworu, piach o skondensowanej gęstości zachrzęścił pod jej dłońmi. Paul wyciągnął i podał jej ramię. Stanęła przy nim na gładkiej łasze pustyni, rozglądając się wokoło. Piasek prawie po brzegi wypełniał basen, z którego pozostały tylko niewyraźne krawędzie skalnego wieńca. Zapuścił się dalej w ciemność swymi wyszkolonymi zmysłami.

Szelesty drobnych zwierząt.

Ptaki.

Zawał wypartego piasku, a w nim słabe odgłosy jakiegoś stworzenia. Składanie namiotu przez Paula i jego powrót na powierzchnię. Noc ustąpiła przed blaskiem gwiazd na tyle jedynie, by groźba wychyliła się z każdego cienia. Jessika wpatrywała się w plamy czerni.

Czerń jest oślepłym wspomnieniem — pomyślała. — Nasłuchujemy głosów sfory okrzyków tych, którzy polowali na naszych przodków w tak zamierzchłej przeszłości, że pamiętają ją tylko najprymitywniejsze komórki naszego ciała. Uszy widzą. Nozdrza widzą.

Za chwilę Paul stanął przy niej mówiąc:

— Duncan mi powiedział, że jeśli go złapią, wytrzyma… do tego czasu. Musimy już stąd uchodzić.

Zarzucił sakwę na ramię, podszedł do płytkiego obrzeża basenu, wspiął się na skalną półkę wychodzącą na otwartą pustynię w dole. Jessika machinalnie poszła w jego ślady, uświadamiając sobie,że teraz żyje w orbicie swego syna. Ponieważ moja rozpacz jest teraz cięższa od piasku oceanów — pomyślała. — Ta planeta wyjałowiła mnie ze wszystkiego prócz celu, który jest najdawniejszy: jutrzejsze życie. Teraz żyję, aby żył mój młody książę i mająca dopiero przyjść na świat córka.

Odnosząc wrażenie, że piasek czepia się jej stóp, dobrnęła do Paula.

Spoglądał ku północy, ponad pasmem skał, zapatrzony na odległy szaniec. Skalny profil przypominał z daleka antyczny pancernik morski na tle gwiazd. Jego długa strzała unosiła się na niewidzialnej fali lasem bumerangowych anten, odchylonymi w tył kominami, wypiętrzeniem w kształcie litery pi na rufie. Ponad tę sylwetę wystrzelił pomarańczowy blask, rozszczepiony oślepiającą linią purpury, która biła weń z nieba.

Druga linia purpury!

I drugi wybuch pomarańczowej jasności!

Wyglądało to jak starożytna bitwa morska i dawny ogień artylerii: nie mogli oderwać oczu od tego widoku.

— Kolumny ognia — wyszeptał Paul.

Krąg czerwonych ślepiów wzbił się nad odległą skałą. Nitki purpury haftowały niebo.

— Płomienie z dysz silników i rusznice laserowe — powiedziała Jessika.

Poczerwieniały od pyłu pierwszy księżyc Arrakis wzniósł się z lewej strony powyżej horyzontu i dostrzegli sunącą tamtędy burzę — ruchomą wstęgę ponad pustynią.

— To muszą być harkonneńskie ornitoptery tropiące naszych — powiedział Paul. — Szatkują pustynię w taki sposób… jakby dla pewności, że rozdeptano wszystko, co tam było… jak rozdeptuje się gniazdo skorpionów.

— Albo gniazdo Atrydów — powiedziała Jessika.

— Musimy szukać osłony — rzekł Paul. — Skierujemy się na południe i będziemy trzymać się skał. Jeśli nas złapią w otwartym terenie… — Odwrócił się poprawiając sakwę na ramieniu. — Mordują wszystko, co się rusza.

Zrobił jeden krok wzdłuż krawędzi i w tym momencie usłyszał cichy świst szybującego statku, ujrzał ciemne sylwetki ornitopterów ponad głową.

Ojciec powiedział mi kiedyś, że poszanowanie prawdy można by właściwie uznać za podstawę wszelkiej moralności. Coś nie może wyłonić się z niczego — powiedział. Jest to głęboka myśl, kiedy rozumiemy, jak niestała może być „prawda”.

z „Rozmowy z Maud’Dibem” pióra księżniczki Irulan


— Zawsze szczyciłem się, że widzę rzeczy takimi jakie są naprawdę — rzekł Thufir Hawat. — To jest przekleństwo bycia mentatem. Nie możesz powstrzymać się od analizowania danych. — Starcza, pomarszczona twarz wydawała się spokojna, kiedy mówił. Poplamione sapho wargi wyciągnęły się w prostą linię, od której promienie zmarszczek rozchodziły się ku górze.

Przed Hawatem przykucnął człowiek w burnusie, najwyraźniej nie wzruszony jego słowami. Obaj przycupnęli pod skalnym nawisem wychodzącym na rozległą, płytką nieckę. Brzask rozlewał się ponad zwichrowaną linią klifów po drugiej stronie niecki. Zimno było pod nawisem — suchy, przenikliwy ziąb, który pozostał po nocy. Tuż przed świtem powiał ciepły wiatr, ale teraz było zimno. Hawat słyszał za sobą dzwonienie zębami wśród garstki żołnierzy pozostałych mu w oddziale. Człowiek siedzący na piętach naprzeciwko Hawata był to Fremen, który przeprawił się przez nieckę w szarówce przedświtu, prześlizgując się po piasku i wtapiając w wydmy tak, że ledwo było widać, jak się porusza. Fremen dotknął palcem piasku, nakreślił na nim jakiś rysunek. Wyglądało to jak miska z wylatującą z niej strzałą.

— Tam jest mnóstwo hakonneńskich patroli — powiedział.

Podniósł palec wskazując w górę ponad urwisko, którym Hawat zszedł ze swoimi ludźmi. Hawat kiwnął głową. Mnóstwo patroli, owszem. Jednak ciągle nie wiedział, czego chce ten Fremen, i to go męczyło. Mentackie wyszkolenie powinno obdarzyć człowieka zdolnością dostrzegania motywów.

To była najgorsza noc w życiu Hawata. Przebywał w Tsimpo, osadzie garnizonowej, buforowej stanicy na przedpolach byłej metropolii Kartago, kiedy zaczęły napływać meldunki o atakach. Z początku pomyślał: to rajd. Harkonnenowie przeprowadzają rekonesans. Lecz meldunek gonił za meldunkiem — coraz szybciej i szybciej. W Kartago wylądowały dwa legiony. Pięć legionów — pięćdziesiąt brygad! — atakuje główną bazę księcia w Arrakis. Legion w Arsunt. Dwa pułki w Szczerbatej Skale. Po czym doniesienia zrobiły się bardziej szczegółowe — wśród napastników są imperialni sardaukarzy — przypuszczalnie dwa legiony. I stało się jasne, że najeźdźcy wiedzieli dokładnie, gdzie jaką siłę zbrojną wysłać. Dokładnie! Wspaniały wywiad. Wściekła furia narastała w duszy Hawata zagrażając wręcz sprawnemu funkcjonowaniu jego mentackich zdolności. Skala ataku poraziła jego umysł jak fizyczny cios.

Kryjąc się teraz pod załomem skalnym w pustyni, pokiwał do siebie głową, owinął się w porozdzieraną i pociętą bluzę, jakby chciał odeprzeć zimne cienie.

Skala ataku.

Zawsze liczył się z tym, że przeciwnik wynajmie od Gildii przygodną lichtugę na rozpoznawczy rajd. To było dość pospolite posunięcie w tego rodzaju wojnie między dwoma rodami. Lichtugi lądowały i startowały z Arrakis regularnie przewożąc przyprawę dla rodu Atrydów. Hawat zabezpieczył się odpowiednio przed sporadycznymi nalotami fałszywych lichtug przyprawowych. W decydującym ataku nie spodziewano się więcej niż dziesięciu brygad. Tymczasem na Arrakis wylądowało ponad dwa tysiące statków według ostatniego szacunku — nie tylko lichtugi, lecz fregaty, patrolowce, monitory, łamacze, transportowce, szalandy… Z górą sto brygad — dziesięć legionów! Cały dochód z pięćdziesięcioletniego wydobycia przyprawy na Arrakis może by pokrył koszt takiego przedsięwzięcia. Może. Nie doceniłem tego, ile baron był skłonny wydać na wojnę z nami — pomyślał Hawat. — Zawiodłem mego księcia.

Z kolei sprawa zdrajcy. Zostało mi jeszcze tyle życia, by dopilnować, żeby ją uduszono! — pomyślał. — Powinienem był zabić tę wiedźmę Bene Gesserit, kiedy miałem okazję. W jego umyśle nie było wątpliwości, kto ich zdradził — lady Jessika.

— Wasz człowiek Gurney Halleck z częścią swego oddziału jest bezpieczny u naszych przyjaciół przemytników — powiedział Fremen.

— To dobrze.

Więc Gurney wyrwie się z tej piekielnej planety. Nie wszyscyśmy przepadli. Hawat obejrzał się na bezładną grupę swoich ludzi. Rozpoczął tę właśnie ostatnią noc z trzema setkami doborowych żołnierzy. Pozostało z nich równo dwudziestu, z tego połowa rannych. Niektórzy spali teraz na stojąco, wsparci o skałę lub rozciągnięci pod nią na piasku.

Ich ostatni ornitopter, którego używali jako poduszkowca do przewozu rannych, odmówił posłuszeństwa tuż przed świtem. Pocięli go rusznicami laserowymi i ukryli kawałki, po czym przeprawili się w dół do tej kryjówki na krawędzi basenu. Hawat z grubsza tylko wiedział, gdzie się znajduje — jakieś dwieście kilometrów na południowy wschód od Arrakin. Główne trakty między Murem Zaporowym a komunami siczy leżały gdzieś na południe od nich.

Fremen naprzeciwko Hawata odrzucił na plecy kaptur z kołpakiem swego filtrfraka, odsłaniając rudawoblond włosy i brodę. Włosy były zaczesane prosto do tyłu od wysokiego, wąskiego czoła. Miał on nieodgadnione, całe błękitne oczy od diety przyprawnej. Brodę i wąsy z jednej strony ust splamiła krew, włosy w tym miejscu zbiły się pod naciskiem pętli chwytowodu z wtyków nosowych. Mężczyzna wyjął wtyki i na nowo je dopasował. Potarł bliznę przy nosie.

— Jeśli będziecie przekraczali nieckę w nocy — powiedział Fremen — to nie wolno wam używać tarcz. W murze jest wyrwa… — Obróciwszy się na piętach wskazał na południe — … tam i otwarty piasek aż po erg. Tarcze zwabią… — zawahał się — czerwia. One nieczęsto tu przychodzą, ale tarcza za każdym razem jakiegoś sprowadzi.

Powiedział: czerw — myślał Hawat. — Zamierzał powiedzieć coś innego. Co? Czego on od nas chce? Hawat westchnął. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek przedtem był aż tak zmęczony. Było to zmęczenie mięśni, którego energia w pastylkach nie mogła uśmierzyć. Przeklęci sardaukarzy! Z samooskarżycielską goryczą przyjmował myśli o żołnierzach — fanatykach i zdradzie imperialnej, którą reprezentowali. Jego własna mentacka ocena danych mówiła mu, jak niewielką miał szansę przedstawienia kiedykolwiek dowodu tej zdrady przed Wysoką Radą Landsraadu, gdzie mogła być wymierzona sprawiedliwość.

— Chcesz iść do przemytników? — zapytał Fremen.

— Czy to możliwe?

— Droga jest długa.

„Fremeni nie lubią mówić nie” — powiedział mu kiedyś Idaho.

— Jeszcze mi nie powiedziałeś, czy twoi ludzie mogą pomóc moim rannym — rzekł Hawat.

— Oni są ranni.

Ta sama przeklęta odpowiedź za każdym razem!

— Wiemy, że oni są ranni! — warknął Hawat. — Nie o to…

— Czy macie wodę?

— Ciszej, przyjacielu — ostrzegł Fremen. — Co mówią twoi ranni? Czy wśród nich są tacy, którzy potrafią dostrzec potrzebę wody twego plemienia?

— Nie mówimy o wodzie — powiedział Hawat. — Mówimy…

— Potrafię zrozumieć twoje opory — wtrącił Fremen. — To są twoi przyjaciele, twoi współplemieńcy. Czy macie wodę?

— Za mało.

Fremen wskazał na tunikę Hawata, na wyzierającą przez nią skórę.

— Zaskoczyli was w siczy, bez filtrfraków. Musisz podjąć wodną decyzję, przyjacielu.

— Czy możemy wynająć was do pomocy?

Fremen wzruszył ramionami.

— Nie macie wody. — Zerknął na gromadkę za Hawatem. — Ilu swych rannych byś przeznaczył?

Hawat zamilkł, wpatrując się w tego człowieka. Jako mentat dostrzegał, że komunikacja między nimi jest przesunięta w czasie. Brzmienie słów nie wiązało się tu w zwykły sens.

— Jestem Thufir Hawat — powiedział. — Mam prawo występować w imieniu mojego księcia. Daję teraz promesę odwdzięczenia się za waszą pomóc. Potrzebuję pomocy w ograniczonym zakresie, gdyż chcę trzymać swój oddział tylko dopóty, dopóki nie zabiję zdrajcy, któremu wydaje się, że uszedł zemsty.

— Chcesz naszego udziału w wendecie?

— Z wendetą poradzę sobie sam. Chcę być wolny od odpowiedzialności za swych rannych, by móc się nią zająć.

Fremen spojrzał spode łba.

— Jak możesz ty odpowiadać za swoich rannych? Oni sami odpowiadają za siebie. Chodzi o wodę, Thufirze Hawacie. Chciałbyś, bym wziął tę decyzję na siebie?

Mężczyzna położył dłoń na ukrytej pod burnusem broni. Hawat sprężył się. Czyżby zdrada? — przemknęło mu przez głowę.

— Czego się boisz? — zapytał Fremen.

A niechże ich z tą żenującą szczerością! Hawat odezwał się ostrożnie:

— Za moją głowę wyznaczona jest nagroda.

— Aaach. — Fremen zdjął rękę z noża. — Myślisz, że mamy u siebie bizantyjską korupcję. Nie znasz Fremenów. Harkonenom nie wystarczy wody, by kupić najmniejsze dziecko spośród nas.

— Za to starczyło im na zapłacenie za przelot dwóch tysięcy okrętów wojennych — pomyślał Hawat. I wielkość tej zapłaty nadal przyprawiała go o zawrót głowy.

— I wy, i my wojujemy z Harkonnenami — rzekł Hawat. — Czyż nie powinniśmy dzielić problemów i trudów prowadzenia walki?

— Dzielimy je — powiedział Fremen. — Widziałem cię w boju z Harkonnenami. Dobry jesteś. Były chwile, kiedy pragnąłem, byś stał przy mnie ramię w ramię.

— Wskaż, gdzie i kiedy mam stanąć przy tobie — rzekł Hawat.

— Kto wie? — spytał Fremen. — Wojska Harkonnenów są wszędzie. Ale ty ciągle nie podjąłeś wodnej decyzji ani nie złożyłeś jej w ręce swoich rannych.

Muszę być ostrożny — powiedział sobie Hawat. — Jest w tym coś, czego nie rozumiem.

— Czy mógłbyś zapoznać mnie z waszym zwyczajem, ze zwyczajem arrakańskim? — zapytał.

— Myślenie obcego — w głosie Fremena kryła się drwina. Wskazał na północny zachód poza szczyt urwiska. — Obserwowaliśmy cię, jak przechodzisz piasek tej nocy. — Opuścił rękę. — Prowadzisz swój odział po zawietrznych zboczach wydm. Niedobrze. Nie macie filtrfraków, wody. Długo nie pociągniecie.

— Niełatwo jest nabrać zwyczajów Arrakis — powiedział Hawat.

— Prawda. Ale zabiliśmy paru Harkonnenów.

— Co wy robicie ze swoimi rannymi? — pytał Hawat.

— Czyż człowiek nie wie, kiedy jest wart ratowania? Twoi ranni wiedzą, że nie macie wody. — Przekrzywił głowę spoglądając z ukosa na Hawata. — Bezspornie jest to czas na wodną decyzję. Ranni tak samo jak i zdrowi muszą troszczyć się o przyszłość plemienia.

Przyszłość plemienia — pomyślał Hawat. — Plemienia Atrydów. W tym jest sens. — Odważył się na pytanie, którego unikał:

— Wiecie coś o moim księciu lub jego synu?

Nieodgadnione błękitne oczy wpatrywały się znad piasku w Hawata.

— Coś?

— Coś o ich losie! — burknął Hawat.

— Los jest taki sam dla wszystkich — powiedział Fremen. — Mówią, że twój książę spotkał swój los. Co się tyczy Lasana al-Giba — jego syna, to wszystko jest w rękach Lieta. Liet jeszcze nie powiedział.

Znałem odpowiedz bez pytania — pomyślał Hawat. Obejrzał się na swoich ludzi. Wszyscy już się obudzili. Wszyscy słyszeli. Wpatrywali się w piaszczystą dal ze zrozumieniem w twarzach: nie było dla nich powrotu na Kaladan, a teraz nie ma dla nich miejsca na Arrakis. Hawat zwrócił się do Fremena.

— Wiesz coś o Duncanie Idaho?

— Przebywał w wielkim domu, kiedy opadła tarcza — powiedział Fremen. — Tyle słyszałem… nic więcej.

Zrzuciła tarczę i wpuściła Harkonnenów — myślał Hawat. — To ja siedziałem plecami do drzwi. Jak ona mogła zrobić coś podobnego, skoro oznacza to również podniesienie ręki na własnego syna? Lecz… któż wie, jakimi drogami chadzają myśli wiedźmy Bene Gesserit… jeśli można je nazwać myślami. Hawat spróbował przełknąć ślinę.

— Kiedy będziesz coś wiedział o chłopcu?

— Niewiele wiemy o tym, co wydarzyło się w Arrakin — powiedział Fremen. Wzruszył ramionami. — Kto wie?

— Masz możliwości zdobycia informacji?

— Może. — Fremen potarł bliznę przy nosie. — Powiedź mi, Thufirze Hawacie, czy znasz się na tej wielkiej broni używanej przez Harkonnenów?

Artyleria — pomyślał z goryczą Hawat. — Kto by przypuścił, że użyją artylerii w epoce tarcz?

— Chodzi ci o artylerię, której użyli do zamknięcia naszych ludzi w grotach — powiedział. — Znam… teoretycznie taką broń miotającą.

— Każdy człowiek, który wycofuje się do groty mającej jedno tylko wejście, zasługuje na śmierć — rzekł Fremen.

— Dlaczego pytasz o tę broń?

— Liet sobie tego życzy.

Czy tego właśnie chce od nas? — zastanawiał się Hawat.

— Przyszedłeś tu w poszukiwaniu informacji o wielkich działach? — zapytał.

— Liet życzył sobie zobaczyć takie działo na własne oczy.

— Więc powinniście pójść i po prostu jedno sobie wziąć — zadrwił Hawat.

— Tak — rzekł Fremen. — Jedno wzięliśmy. Trzymamy je w ukryciu, gdzie Stilgar może je zbadać i gdzie Liet może je sobie obejrzeć na własne oczy, jeśli zechce. Ale ja wątpię, by zechciał. Kiepska konstrukcja dla Arrakis.

— Wy… wzięliście działo? — spytał Hawat.

— To była dobra walka — powiedział Fremen. — Straciliśmy jedynie dwóch ludzi, a przelaliśmy wody więcej niż setki.

Przy każdym dziale byli sardaukarzy — myślał Hawat. Ten pustynny szaleniec jakby nigdy nic mówi o stracie dwóch ludzi przeciwko sardaukarom!

— Nie stracilibyśmy tych dwóch, gdyby nie ci inni walczący obok Harkonnenów — powiedział Fremen. — Niektórzy z nich są dobrymi wojownikami.

Jeden z ludzi Hawata przykuśtykał i spojrzał z góry na przykucniętego Fremena.

— Mówisz o sardaukarach?

— On mówi o sardaukarach — powiedział Hawat.

— Sardaukarzy! — rzekł Fremen i jakby radość pojawiła się w jego głosie. — Aaach, więc to oni! Dobra zaiste była to noc. Sardaukarzy. Który legion? Wiecie?

— My… nie wiemy — powiedział Hawat.

— Sardaukarzy — zadumał się Fremen. — Jednak noszą strój Harkonnenów. Czy to nie dziwne?

— Imperator nie życzy sobie, by się dowiedziano, że wojuje z wysokim rodem — powiedział Hawat.

— Ale ty wiesz, że oni są sardaukarami.

— A kim ja jestem? — zapytał cierpko Hawat.

— Jesteś Thufirem Hawatem — rzeczowo odparł mężczyzna. — Cóż, dowiedzielibyśmy się o tym w swoim czasie. Trzech z nich wysłaliśmy jako jeńców na przesłuchanie do ludzi Lieta.

Ordynans Hawata przemówił powoli, z niedowierzaniem w każdym słowie:

— Wy… pojmaliście sardaukarów?

— Trzech tylko — powiedział Fremen. — Dobrze się bili.

Gdybyśmy tylko mieli czas związać się z tymi Fremenami — myślał Hawat. Gorzka rozpacz wypełniała jego umysł. Gdybyśmy tylko zdążyli wyszkolić ich i uzbroić. Wielka Macierzy, cóż byśmy mieli za siłę bojową!

— Może ty zwlekasz z powodu troski o Lisana al-Gaiba — rzekł Fremen. — Jeżeli on jest prawdziwym Lisanem al-Gaibem, nie może go spotkać nic złego. Nie łam sobie głowy nad sprawą, której się nie da rozstrzygnąć.

— Ja służę… Lisanowi al-Gaibowi — powiedział Hawat. — Jego dobro jest moją sprawą. Ślubowałem to sobie.

— Ślubowałeś jego wodzie?

Hawat zerknął na swego ordynansa, który ciągle gapił się na Fremena, i znowu przyjrzał się przykucniętej postaci.

— Jego wodzie, tak.

— Pragniesz powrócić do Arrakin, do miejsca jego wody?

— Do… tak, do miejsca jego wody.

— Dlaczego od razu nie powiedziałeś, że to sprawa wody?

Fremen wstał, osadził szczelnie swe nosowe wtyki. Hawat ruchem głowy nakazał ordynansowi wracać do oddziału. Człowiek usłuchał ze znużonym wzruszeniem ramion. Hawat usłyszał przyciszone głosy żołnierzy. Fremen powiedział:

— Zawsze jest droga do wody.

Za plecami Hawata jakiś żołnierz zaklął. Ordynans zawołał:

— Thufir! Arkie umarł.

Fremen podniósł pięść do ucha.

— Ślub wody! To jest znak! — Wbił spojrzenie w Hawata. — Mamy w pobliżu miejsce do przyjmowania wody. Czy wezwać moich ludzi?

Ordynas podszedł ponownie do Hawata.

— Thufir, paru ludzi pozostawiło żony w Arrakin. Oni… no wiesz, jak to jest w takiej chwili.

Fremen ciągle trzymał pięść przy uchu.

— Czy to jest ślub wody, Thufirze Hawacie? — zapytał.

Myśli wirowały w głowie Hawata. Wyczuł już, ku czemu zmierzają słowa Fremena, lecz obawiał się reakcji umordowanych ludzi spod nawisu skalnego, kiedy to do nich dotrze.

— Ślub wody — powiedział.

— Niechaj połączą się nasze plemiona — rzekł Fremen i opuścił pięść.

Jakby to był sygnał, czterech ludzi zsunęło się po skałach z góry i zeskoczyło koło nich. Pomknęli w głąb pod nawis, owinęli zmarłego człowieka obszernym burnusem, podnieśli go i z trudem puścili się biegiem w prawo, wzdłuż ściany urwiska. Fontanny pyłu wzbijały się wokół ich śmigających stóp. Zanim utrudzeni ludzie Hawata zdołali ochłonąć, było już po wszystkim. Grupka z ciałem zwieszonym jak tobół w spowijającej je szacie zniknęły za załomem urwiska. Jeden z ludzi Hawata krzyknął:

— Dokąd oni biorą Arkiego? On był…

— Zabierają go do… do pogrzebania — powiedział Hawat.

— Fremeni nie grzebią swoich zmarłych! — warknął ów człowiek. — Nie próbuj z nami żadnych numerów, Thufir. Wiemy, co oni robią. Arkie był jednym z…

— Raj stoi otworem przed człowiekiem, który zmarł służąc Lisanowi al-Gaibowi — powiedział Fremen. — Jeśli, jak mówisz, służycie Lisanowi al-Gaibowi, to po co wznosić żałobne okrzyki? Pamięć tego, kto tak zginął, żyć będzie dopóty, dopóki żyje pamięć ludzka.

Lecz ludzie Hawata zbliżali się z twarzami wykrzywionymi gniewem. Jeden miał zdobyczną rusznicę laserową. Sięgnął po nią.

— Zostać na miejscach! — rzucił Hawat. Przemógł chorobliwe znużenie, jakie opanowało jego mięśnie. — Ci ludzie szanują naszych zmarłych. Obyczaje się różnią, ale sens jest ten sam.

— Oni zamierzają przerobić Arkiego na wodę — warknął człowiek z rusznicą laserową.

— Czy chodzi o to, że twoi ludzie pragną uczestniczyć w ceremonii? — spytał Fremen.

On nawet nie widzi problemu — pomyślał Hawat. Naiwność tego Fremena była przerażająca.

— Niepokoją się o towarzysza, którego darzyli szacunkiem — powiedział.

— Potraktujemy waszego towarzysza z takim samym szacunkiem, z jakim traktujemy swoich własnych — rzekł Fremen. — To jest ślub wody. Znany obrządek. Ciało człowieka stanowi jego własność; woda należy do plemienia.

Mężczyzna z rusznicą laserową zrobił następny krok i Hawat odezwał się prędko:

— Czy teraz udzielicie pomocy naszym rannym?

— Nie kwestionuje się ślubu wody — odparł Fremen. — Zrobimy dla was to, co plemię robi dla swoich. Najpierw musimy was wszystkich odziać i zatroszczyć się o rzeczy pierwszej potrzeby.

Mężczyzna z rusznicą zawahał się. Ordynans Hawata zapytał:

— Czy my płacimy za pomoc wodą… Arkiego?

— Nie płacimy — powiedział Hawat. — Przyłączyliśmy się do tych ludzi.

— Obyczaje się różnią — mruknął ktoś z jego oddziału.

Hawat poczuł odprężenie.

— I oni nam pomogą dotrzeć do Arrakin?

— Będziemy zabijać Harkonnenów — powiedział Fremen. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — I sardaukarów.

Cofnął się o krok, przytknął do uszu zwinięte w trąbki dłonie i odchylił głowę do tyłu, nasłuchując. Po chwili opuścił ręce.

— Nadlatuje statek — powiedział. — Ukryjcie się pod skałą i nie ruszajcie się.

Na skinienie Hawata jego ludzie wykonali polecenie. Fremen ujął Hawata za ramię, pociągnął go w tył za innymi.

— Będziemy walczyć, gdy przyjdzie pora — powiedział.

Sięgnął pod swe szaty, wydobył miniaturową klatkę, wyjął z niej jakieś stworzenie. Hawat poznał maleńkiego nietoperza. Nietoperz obrócił główkę i Hawat zobaczył jego błękitne w błękicie oczy. Fremen pogłaskał nietoperza, uspokajając go, nucąc mu. Nachylił się nad głową zwierzęcia, pozwolił, by kropla śliny z jego języka spadła do wyciągniętego ku górze pyszczka nietoperza. Nietoperz rozpostarł skrzydła, lecz pozostał na otwartej dłoni Fremena. Mężczyzna wziął mikroskopijną rurkę i trzymając ją przy głowie nietoperza ćwierkał do rurki: po czym uniósłszy stworzenie wysoko wyrzucił je w powietrze. Nietoperz zanurkował oddalając się przy urwisku i zniknął. Fremen złożył klatkę i wcisnął ją pod burnus. Ponownie przechylił głowę, nasłuchując.

— Przeczesują pogórze — powiedział. — Ciekawe, kogo tam szukają nad nami.

— Wiadomo, że wycofaliśmy się w tym kierunku — powiedział Hawat.

— Nie należy zakładać, że jest się wyłącznym obiektem polowania — rzekł Fremen. — Obserwuj przeciwległy brzeg basenu. Coś zobaczysz.

Czas mijał. Niektórzy ludzie Hawata wiercili się, poszeptując.

— Zachowujcie się cicho jak mysz pod miotłą — syknął Fremen.

Hawat dostrzegł ruch pod przeciwległym urwiskiem — przemykające plamki brązu na brązie.

— Mój mały przyjaciel zaniósł wiadomość — powiedział Fremen. — Dobry z niego posłaniec, dniem czy nocą. Będę nieszczęśliwy, jeśli go stracę.

Ruch po drugiej stronie niecki zamarł. Na całym cztero — czy pięciokilometrowym obszarze piasku nie pozostało nic prócz wzrastającego żaru — rozedrganych słupów wznoszącego się powietrza.

— Teraz ani mru-mru — wyszeptał Fremen.

Rząd mozolnie brnących sylwetek wyłonił się przeciwległego urwiska, kierując się na przełaj przez nieckę. Hawatowi wyglądały one nie na Fremenów, ale na jakąś dziwnie bezmyślną bandę. Naliczył sześciu ludzi w ślimaczym tempie wlokących się przez wydmy. „Klap-klap” skrzydeł ornitoptera rozległo się z góry w prawo od oddziału Hawata. Statek przeleciał nad krawędzią urwiska — był to atrydzki ornitopter pomalowany bojowymi barwami Harkonnenów. Ornitopter zapikował na przekraczających nieckę ludzi. Gromadka zatrzymała się na grzbiecie wydmy, łamiąc szyk. Ornitopter zatoczył nad nimi jedno niewielkie koło i zawrócił lądując w tumanach pyłu przed Fremenami. Pięciu ludzi wysypało się z ornitoptera i Hawat dojrzał odsiewające pył migotanie ich tarcz, w ruchach zaś doskonałą biegłość sardaukarów.

— Aaajaj! Używają swoich idiotycznych tarcz — zasyczał Fremen u boku Hawata. Spojrzał w kierunku otwartej południowej ściany niecki.

— Sardaukarzy — szepnął Hawat.

— To dobrze.

Sardaukarzy podchodzili do czekającej grupy Fremenów okrążając ich półkolem. Fremeni stali w zbitej gromadce, na pozór obojętnie. Znienacka, z piasku za obiema grupami wyrośli nowi Fremeni. Znaleźli się pod brzuchem, a już za chwilę we wnętrzu ornitoptera. Tam gdzie dwa pierwsze oddziały spotkały się na grzbiecie wydmy, chmura pyłu częściowo przesłoniła gwałtowne zamieszanie. Niebawem pył opadł. Tylko Fremeni stali na nogach.

— Zostawili jedynie trzech ludzi w ornitopterze — powiedział Fremen obok Hawata. — To bardzo dobrze. Nie sądzę, byśmy uszkodzili statek podczas ataku.

Jeden z ludzi za plecami Hawata wyszeptał:

— To byli sardaukarzy!

— Zauważyłeś, jak dobrze walczą? — zapytał Fremen.

Hawat odetchnął głęboko. Dokoła czuł woń wypalonego pyłu, spiekotę, suchość. Tonem dorównującym tej suchości powiedział:

— Tak, oni rzeczywiście dobrze walczą.

Zdobyty ornitopter poderwał się ukośnym uderzeniem skrzydeł, wzbił się i nabierając ze złożonymi skrzydłami wysokości, stromą świecą poszedł na południe.

Więc ci Fremeni potrafią również pilotować ornitoptery — pomyślał Hawat.

Na odległej wydmie jakiś Fremen machnął prostokątem zielonego materiału raz… drugi.

— Idzie ich więcej! — warknął Fremen koło Hawata. — Przygotujcie się. Miałem nadzieję, że zabierzemy się stąd bez dalszych zgrzytów.

Zgrzytów! — pomyślał Hawat. Ujrzał od zachodu dwa nowe ornitoptery pikujące z wysoka na obszar piasku nagle opustoszały po zniknięciu Fremenów. Jedynie osiem plam błękitu — ciała sardaukarów w harkonneńskich mundurach — pozostało na placu boju. Jeszcze jeden ornitopter wyszedł lotem ślizgowym spoza ściany urwiska nad głową Hawata. Hawatowi zaparło dech na widok olbrzymiego transportowca. Szybował z powolną ociężałością na skrzydłach rozpostartych w pełnym obciążeniu — jak wielki ptak zlatujący do gniazda.

Purpurowa nitka wiązki rusznicy laserowej strzeliła od jednego z nurkujących w oddali ornitopterów. Smagnęła piasek wzbijając cienką smugę pyłu.

— Tchórze! — Fremen zazgrzytał zębami nad uchem Hawatowi.

Transportowiec wziął kurs na plamę niebiesko odzianych ciał. Jego skrzydła rozjechały się na maksymalną rozpiętość i zaczęły podwijać się w pośpiesznym hamowaniu.

Uwagę Hawata przyciągnął od południa błysk słońca na metalu — orpitopter walący stamtąd lotem nurkowym na pełnym gazie silnika, ze skrzydłami złożonymi płasko po bokach, w złotawym rozbłysku płomienia z dysz na tle ciemnej, srebrzystej szarości nieba. Jak strzała pikował na transportowiec, nie osłonięty ze względu na bliskość rusznic laserowych. Pikujący ornitopter wyrżnął prosto w transportowiec. Grzmot ognia wstrząsnął basenem. Z okalających go urwisk potoczyły się kamienie. Gejzer pomarańczowej czerwieni wystrzelił z piasku pod niebo w miejscu, gdzie znajdował się transportowiec i towarzyszące mu ornitoptery — wszystko stanęło w płomieniach.

To był ów Fremen, który odleciał zdobycznym ornitopterem — pomyślał Hawat. — Świadomie poświęcił się, by zniszczyć transportowiec. Wielka Macierzy! Kimże są ci Fremeni?

— Rozsądna wymiana — powiedział przy nim Fremen. — W tym transportowcu było pewnie ze trzy setki ludzi. Teraz musimy zająć się ich wodą i poczynić plany zdobycia innego statku.

Podniósł się, aby wyjść spod skalnego dachu ich kryjówki.

Deszcz niebieskich mundurów opadających z niskodryfową powolnością lunął przed nim ze szczytu urwiska. W jednej chwili Hawat poznał sardaukarów. Dostrzegł okrutne twarze zastygłe w bojowym szale, zobaczył, że nie mają tarcz i że każdy trzyma nóż w jednej ręce, a głuszak w drugiej. Ciśnięty nóż trafił fremeńskiego przyjaciela Hawata w gardło; Fremen wygiął się w tył, a potem zwalił twarzą do ziemi.

Hawat miał tylko czas na wyciągnięcie własnego noża, nim pocisk głuszaka zwalił go z nóg w ciemność.

Muad’Dib rzeczywiście widział przyszłość, ale musimy zdawać sobie sprawę z ograniczeń tej mocy. Pomyślmy o wzroku. Mamy oczy, a jednak nie widzimy bez światła. Gdy znajdujemy się na dnie kotliny, nie sięgamy wzrokiem poza swoją kotlinę. Dokładnie tak samo Muad’Dib — nie zawsze mógł swobodnie szybować spojrzeniem przez tajemniczy teren. Mówi on nam, że pojedyncza, drobna prorocza decyzja, być może wybór jednego określonego słowa, jest w stanie zmienić przyszłość. Mówi on nam: „Wizja czasu jest szeroka, lecz kiedy się przez nią przechodzi, czas staje się wąskimi drzwiami”. I zawsze zwalczał on pokusę wybrania łatwego bezpiecznego kierunku, przestrzegając: „Owa ścieżka prowadzi stale w dół, do stagnacji”.

z „Przebudzenia Arraikis” pióra księżniczki Irulan


Gdy ornitoptery wychynęły z głębi nocy ponad ich głowami, Paul schwycił matkę za ramię.

— Stój! — rzucił ostro.

Wtedy ujrzał w blasku księżyca statek prowadzący, charakterystyczne podwinięcie skrzydeł przy hamowaniu do lądowania, brawurową grę dłoni na sterach.

— To jest Idaho — wyszeptał.

Statek wraz z eskortą siadł w basenie jak stado kuropatw zlatujących na lęgowisko. Jeszcze nie opadł kurz, kiedy Idaho biegł już do nich po piasku. Za nim podążały dwie sylwetki we fremeńskich burnusach. Paul rozpoznał jedną: wysoki, z brodą rudoblond — Kynes.

— Tędy! — zawołał Kynes i skręcił w lewo. W tyle za Kynesem inni Fremeni zarzucili plandeki na swe ornitoptery. Statki zmieniły się w rząd płaskich wydm. Idaho zarył się nogami w piasku przed Paulem, zasalutował.

— Mój panie, Fremeni maja w pobliżu tymczasową kryjówkę, gdzie my…

— Co się tam za wami dzieje? — Paul wskazał w kierunku zamętu ponad odległym klifem: płomienie z dysz silników, wiązki rusznic laserowych siekące powierzchnię pustyni.

Rzadki u Idaho uśmiech zagościł na jego okrągłej, łagodnej twarzy.

— Mój panie… Sire, zostawiłem im maleńką niespo…

Oślepiająco białe światło — jasne jak słońce — zalało pustynię, rysując ich cienie na skalnym występie.

Chwyciwszy dłoń Paula i ramię Jessiki Idaho jednym zamaszystym szarpnięciem zwalił się z nimi ze skalnej półki na dno basenu. Razem rozciągnęli się na piasku, gdy ponad ich głowami zagrzmiał łoskot eksplozji. Jej fala uderzeniowa zmiotła odłamki kamienia z opuszczonej przez nich półki. Idaho siadł, otrzepując się z piasku.

— To nie arsenał jądrowy rodu! — powiedziała Jessika. — Myślałam…

— Zostawiłeś za sobą nastawioną tarczę — rzekł Paul.

— Wielką tarczę na pełną moc — oświadczył Idaho. — Wiązka rusznicy laserowej musnęła ją i… — wzruszył ramionami.

— Fuzja subatomowa — powiedziała Jessika. — To niebezpieczna broń.

— Nie broń, moja pani, obrona. Tamta hołota pomyśli teraz dwa razy, zanim użyje rusznic laserowych.

Fremeni z ornitopterów stanęli nad nimi. Jeden zawołał ściszonym głosem:

— Czas zejść w ukrycie, przyjaciele.

Paul podniósł się na nogi, podczas gdy Idaho pomagał wstać Jessice.

— Ten wybuch przyciągnie powszechną uwagę, Sire — odezwał się Idaho.

„Sire” — pomyślał Paul. Jakże dziwnie brzmiało to słowo w odniesieniu do mego. To ojciec zawsze był „Sire”.

Poczuł, jak na chwilę nachodzi go moc jasnowidzenia, ujrzał siebie porażonego barbarzyńską świadomością rasy ludzkiej, która spycha wszechświat człowieka w stronę chaosu. Wizja przyprawiła Paula o wewnętrzny dygot — dał się prowadzić Idaho wzdłuż krawędzi basenu do skalnego występu. Fremeni za pomocą swoich kondensatorów otwierali tam przejście w głąb piasku.

— Czy mogę ponieść ci sakwę, Sire? — zapytał Idaho.

— Nie jest ciężka, Duncan — powiedział Paul.

— Nie masz tarczy osobistej — zauważył Idaho. — Chciałbyś moją? — Spojrzał na klif w oddali. — Chyba więcej nie zobaczymy tu rusznic laserowych w akcji.

— Zatrzymaj swą tarczę, Duncan. Twoje prawe ramię stanowi dla mnie dostateczną ochronę.

Jessika zauważyła, jakie wrażenie zrobiła ta pochwała na Idaho, jak przysunął się bliżej Paula. Ależ nieomylnie mój syn postępuje ze swoimi ludźmi — pomyślała.

Fremeni usunęli czop skalny, otwierając wejście do naturalnego pustynnego kompleksu podziemi. Zaciągnięto osłonę maskującą na otwór.

— Tędy — wskazał jeden z Fremenów i sprowadził ich skalnymi stopniami w ciemność. Osłona zatrzymała blask księżyca za nimi. W przedzie ożywiła się nikła, zielona poświata, dobywając z mroku schody, ściany skalne, zakręt w lewo. Ze wszystkich stron otaczali ich teraz Fremeni w burnusach, śpieszący w dół.

Skręcili za róg, napotkali drugi tunel wiodący ukośnie w głąb. Kończył się surową komorą groty.

Przed nimi stał Kynes odrzuconym do tyłu kapturem dżubby. W zielonym świetle połyskiwał kołnierz jego filtrfraka. Długie włosy i broda były w nieładzie. Błękitne oczy bez białek były samą ciemnością pod krzaczastymi brwiami.

W owej chwili spotkania Kynes dziwił się sobie: Dlaczego ja pomagam tym ludziom? To najniebezpieczniejsze ze wszystkiego, co kiedykolwiek zrobiłem. To może mnie zgubić wraz z nimi. Wówczas spojrzawszy Paulowi prosto w twarz, ujrzał chłopca, który zapanował nad rozpaczą i przybrał postawę mężczyzny, maskując wszystko prócz pozycji, jaką teraz musiał przyjąć — księcia. I Kynes zdał sobie w tym momencie sprawę, że księstwo istnieje ciągle i wyłącznie za sprawą tego młodzieńca — i nie była to sprawa, którą dałoby się zlekceważyć.

Jessika jednym rzutem oka ogarnęła komorę, rejestrując ją swymi zmysłami Bene Gesserit — laboratorium, pracownia pełna zakamarków w dawnym stylu.

— To jedna z Imperialnych Doświadczalnych Stacji Ekologicznych, które mój ojciec chciał mieć jako bazy wypadowe — powiedział Paul.

Jego ojciec chciał! — pomyślał Kynes. W dalszym ciągu nie mógł się sobie nadziwić. Czy ja zgłupiałem, że pomagam tym zbiegom? Po co to robię? Tak łatwo można by ich teraz ująć, kupić za nich zaufanie Harkonnenów.

Paul poszedł w ślady matki, w gestaltycznej lustracji pomieszczenia obejmując wzrokiem ściany z litej skaty i stół warsztatowy pod jedną z nich. Na stole stały szeregi instrumentów — rozjarzonetarcze, przewodowe strugi rusztowe ze sterczącym rowkowanym szkłem. Zapach ozonu przenikał pomieszczenie.

Kilku Fremenów minęło ich znikając za załomem komory, skąd doleciały nowe dźwięki — kaszlnięcia silnika, wizg pasów napędowych i licznych przekładni. Paul spojrzał w głąb komory, dostrzegł spiętrzone pod ścianą klatki z maleńkimi zwierzątkami.

— Rozpoznałeś prawidłowo to pomieszczenie — powiedział Kynes. Do czego byś wykorzystał takie miejsce, Paulu Atrydo?

— Do uczynienia tej planety miejscem odpowiednim dla istot ludzkich — odparł Paul.

Może właśnie dlatego im pomagam — pomyślał Kynes.

Odgłosy maszynerii raptownie przeszły w buczenie i ucichły. W tej dźwiękowej próżni rozległ się cienki zwierzęcy pisk z klatek. Urwał się gwałtownie, jakby w zażenowaniu. Paul zwrócił ponownie uwagę na klatki, zobaczył, że te zwierzęta to brązowoskrzydłe nietoperze. Od bocznej ściany przez klatki ciągnął się automatyczny karmnik. Z niewidocznego kąta groty wyszedł Fremen i zwrócił się do Kynesa:

— Liet, urządzenia generatora pola nie działają. Nie jestem w stanie zamaskować nas przed czujnikami zbliżeniowymi.

— Dasz radę to naprawić? — zapytał Kynes.

— Nie od razu. Części… — wzruszył ramionami.

— No dobrze — powiedział Kynes. — Obejdziemy się zatem bez maszynerii. Wyciągnijcie ręczną pompę powietrza na powierzchnię.

— Tak jest.

Mężczyzna oddalił się pośpiesznie. Kynes zwrócił się ponownie do Paula:

— Dałeś dobrą odpowiedź.

Jessika odnotowała swobodne dudnienie głosu tego człowieka. To był głos królewski, przywykły do wydawania rozkazów. I nie przeoczyła tego, że zwracano się do niego Liet. „Liet” było to fremeńskie alter ego, druga twarz układnego planetologa.

— Jesteśmy w najwyższym stopniu wdzięczni za twoją pomoc, doktorze Kynes — powiedziała.

— Hmmm, zobaczymy — rzekł Kynes. Skinął głową jednemu ze swych ludzi. — Kawa przyprawowa do mojej kwatery, Szamir.

— Tak jest, Liet.

Kynes wskazał sklepione przejście w bocznej ścianie komory.

— Czy można prosić?

Jessika pozwoliła sobie na królewskie skinienie głową przed skorzystaniem z zaproszenia. Spostrzegła, że Paul daje dłonią znak Idaho, polecając mu zaciągnąć tu wartę.

Długie na dwa kroki przejście za ciężkimi drzwiami prowadziło do kwadratowego gabinetu, oświetlonego złotawymi kulami świętojańskimi. Wchodząc Jessika przejechała dłonią po drzwiach, ze zdumieniem rozpoznając plastal.

Paul zrobił trzy kroki w głąb pokoju i rzucił sakwę na podłogę. Usłyszał, jak drzwi się za nimi zamykają, z uwagą przyjrzał się pomieszczeniu — około ośmiu na osiem metrów, ściany z naturalnej skały barwy curry, z wyjątkiem metalowych szafek kartoteki z prawej strony. Środek pokoju zajmował niski stół przykryty blatem z mlecznego szkła, mieniącego się żółtymi pęcherzykami. Otaczały go cztery dryfowe krzesła.

Kynes obszedł Paula, podsunął krzesło Jessice. Usiadła obserwując, w jaki sposób jej syn bada ten pokój. Paul stał jeszcze przez chwilę. Ledwo uchwytna anomalia prądów powietrza odkryła przed nim obecność sekretnych drzwi za szafkami kartoteki po prawej ręce.

— Czy zechcesz usiąść, Paulu Atrydo? — zapytał Kynes.

Jak starannie omija mój tytuł — pomyślał Paul. Lecz przyjął krzesło i w milczeniu czekał, aż Kynes zajmie swoje miejsce.

— Przeczułeś, że Arrakis mogłaby być rajem — powiedział Kynes. — Jednak, jak widzisz, Imperium przysyła tu wyłącznie swych wyszkolonych najemnych zbirów, swych łowców przyprawy!

Paul podniósł kciuk z książęcym sygnetem.

— Widzisz ten pierścień?

— Tak.

— Wiesz, co on znaczy?

Jessika obróciła się gwałtownie wytrzeszczając oczy na swego syna.

— Twój ojciec leży martwy w ruinach Arrakin — powiedział Kynes. — Formalnie ty jesteś księciem.

— Jestem żołnierzem Imperium — powiedział Paul. — „Formalnie” najemnym zbirem.

Kynes pociemniał na twarzy.

— Nawet gdy sardaukarzy Imperatora stoją nad ciałem twojego ojca?

— Sardaukarzy to jedna sprawa, a legalne źródło mojej władzy to druga — rzekł Paul.

— Arrakis ma swój własny sposób określania, kto chodzi w aureoli władzy — powiedział Kynes.

Zaś Jessika oglądając się na Kynesa pomyślała: W tym człowieku jest stal, przez nikogo nie rozhartowana… a my potrzebujemy stali. Paul robi niebezpieczną rzecz.

— Sardaukarzy na Arrakis są miarą tego, jak bardzo nasz najukochańszy Imperator bał się mego ojca. Teraz ja dostarczę Imperatorowi powodów do strachu przed…

— Chłopcze — powiedział Kynes — są sprawy, których ty nie…

— Zwracaj się do mnie „Sire” albo „mój panie” — przerwał Paul.

Nie tak ostro — pomyślała Jessika.

Kynes wlepił oczy w Paula i Jessika dostrzegła w nich błysk podziwu, a i rozbawienie też było w spojrzeniu planetologa.

— Sire — powiedział Kynes.

— Jestem kością w gardle dla Imperatora — rzekł Paul. — Jestem kością w gardle dla wszystkich, którzy podzieliliby się Arrakis jak łupem. Dopóki żyję, nie przestanę być taką kością w gardle, aż się mną zadławią na śmierć!

— Słowa — powiedział Kynes.

Paul nie spuszczał z niego oczu. Po chwili rzekł:

— Macie tu mit o Lisanie al — Gaibie — Głosie z Innego Świata — który ma powieść Fremenów do raju. Twoi ludzie mają…

— Zabobony! — rzekł Kynes.

— Być może — zgodził się Paul. — A może i nie. Zabobony mają czasami dziwne korzenie, a jeszcze dziwniejsze gałęzie.

— Masz jakiś plan — powiedział Kynes. — To widać… Sire.

— Czy twoi Fremeni mogliby mi dostarczyć niezbitego dowodu, że są tutaj sardaukarzy w mundurach Harkonnenów?

— Niewykluczone.

— Imperator z powrotem postawi tu u władzy Harkonnenów — powiedział Paul. — Może nawet Bestię Rabbana. Niech mu będzie. Jak już Jego Wysokość zabrnie za daleko, by wykręcić się od winy, niechaj zajrzy mu w oczy widmo Aktu Szczegółowego przed Lansraadem. Niech odpowie tam, gdzie…

— Paul! — powiedziała Jessika.

— Zakładając, że Wysoka Rada Landsraadu rozpatrzy twoją sprawę — rzekł Kynes — rezultat może być tylko jeden: powszechna wojna między Imperium a wysokimi rodami.

— Chaos — powiedziała Jessika.

— Ale ja bym przedstawił swoją sprawę Imperatorowi — powiedział Paul — dając mu alternatywę dla chaosu.

Jessika odezwała się bezbarwnym głosem:

— Szantaż?

— Jedno z narzędzi dyplomacji, jak sama mówiłaś — powiedział Paul i Jessika usłyszała w jego głosie zawziętość. — Imperator nie ma synów, tylko same córki.

— Mierzyłbyś do tronu? — spytała Jessika.

— Imperator nie zaryzykuje obrócenia w perzynę Imperium przez wojnę totalną — powiedział Paul. — Planety w ruinie, powszechny zamęt… tego on nie zaryzykuje.

— Proponujesz desperacką zagrywkę — powiedział Kynes.

— Czego się najbardziej boją wysokie rody Landsraadu? — zapytał Paul. — Boją się najbardziej tego, co właśnie dzieje się tu na Arrakis: że sardaukarzy wytłuką je po kolei. Dlatego właśnie istnieje Landsraad. To jest spoiwo Wielkiej Konwencji. Tylko razem mogą się przeciwstawić siłom imperialnym.

— Ale one są…

— Oto czego się boją — ciągnął Paul. — Arrakis stanie się zbiorowym krzykiem. Każdy z nich zobaczy w moim ojcu siebie — odciętego od stada i zabitego.

Kynes zwrócił się do Jessiki:

— Powiódłby się jego plan?

— Nie jestem mentatem — powiedziała Jessika.

— Ale jesteś Bene Gesserit.

Rzuciła mu badawcze spojrzenie.

— Jego plan ma mocne i słabe strony… jak każdy plan na takim etapie. Powodzenie planu tyle samo zależy od wykonania, co od koncepcji.

— „Prawo jest najwyższą nauką” — zacytował Paul. — Tak jest napisane nad drzwiami Imperatora. Proponuję pokazać mu prawo.

— Ja zaś nie jestem pewien, czy mogę zaufać osobie, która wykoncypowała ten plan — powiedział Kynes. — Arrakis ma swój własny plan, który my…

— Z tronu — przerwał Paul — mógłbym zamienić Arrakis w raj jednym skinieniem ręki. To jest moneta, jaką oferuję za twoje poparcie.

Kynes zesztywniał.

— Moja lojalność nie jest na sprzedaż, Sire.

Paul utkwił w nim spojrzenie ponad stołem, zderzając się z zimnym płomieniem owych błękitnych w błękicie oczu, przyglądając się brodatej twarzy, władczej minie. Cierpki uśmiech przemknął po wargach Paula.

— Dobrze powiedziane. Przepraszam.

Kynes patrzył mu prosto w oczy i po chwili rzekł:

— Żaden Harkonnen nigdy nie przyznał się do błędu. Może wy, Atrydzi, nie jesteście tacy jak oni.

— Może to być błąd w ich podstawowej edukacji — rzekł Paul. — Mówisz, że nie jesteś na sprzedaż, lecz ja wierzę, że mam monetę, którą przyjmiesz. Za twoją wierność ślubuję ci moją wierność… całkowitą.

Syn mój ma atrydzką szczerość — pomyślała Jessika. — Mu ów kolosalny, prawie naiwny honor. Cóż to za potężna doprawdy siła. — Widziała, że słowa Paula wstrząsnęły Kynesem.

— To jest nonsens — powiedział Kynes. — Jesteś zaledwie chłopcem i…

— Jestem księciem — rzekł Paul. — Jestem Atrydą. Żaden Atryda nigdy nie złamał takiego ślubu.

Kynes przełknął ślinę.

— Kiedy mówię: całkowitą — powiedział Paul — oznacza to: bez granic. Oddałbym za ciebie życie.

— Sire! — rzekł Kynes; słowo to samo się wyrwało, a Jessika zauważyła, że nie mówi już do piętnastoletniego chłopca, lecz do mężczyzny, do suwerena. Teraz Kynes traktował to słowo na serio. W tej chwili oddałby za Paula życie — pomyślała. — Jak Atrydzi to robią, tak szybko, z taką łatwością?

— Wiem, że mówisz to poważnie — rzekł Kynes. — Jednak Harkon…

Drzwi za plecami Paula rozwarły się z trzaskiem. Obrócił się jak oparzony na kłębowisko walki w przejściu — krzyki, szczęk stali, wykrzywione twarze jak woskowe maski. Z matką u boku Paul skoczył do drzwi, dojrzał blokującego przejście Idaho i jego nabiegłe krwią oczy widoczne przez zamglenie tarczy, a nad nimi dłonie jak szpony, ruchliwe półkola stali bezskutecznie rąbiące w tarczę. Pomarańczowy płomień strzelił z wylotu głuszaka i odbił się od tarczy. Klingi Idaho były wszędzie, migające, ociekające czerwienią. I zaraz Kynes znalazł się przy Paulu, wspólnym ciężarem naparli na drzwi. Po raz ostatni mignął Paulowi Idaho, stawiający czoło mrowiu harkonneńskich mundurów — jego błyskawiczne, kontrolowane zwody, czerwony wykwit śmierci w czarnych jak u kozła włosach. Po czym drzwi zamknięto i rozległ się trzask, gdy Kynes je ryglował.

— Wygląda na to, że się zdecydowałem — powiedział Kynes.

— Ktoś wykrył twoją maszynerię przed założeniem osłony — stwierdził Paul.

Odciągnął matkę od drzwi, w jej oczach dostrzegł rozpacz.

— Powinienem był spodziewać się kłopotów, kiedy nie nadeszła kawa — powiedział Kynes.

— Masz tutaj ukryte wyjście — odezwał się Paul. — Może skorzystamy z niego?

Kynes zaczerpnął tchu.

— Drzwi powinny wytrzymać przynajmniej dwadzieścia minut wszystko, z wyjątkiem rusznicy laserowej.

— Nie użyją rusznicy z obawy, że mamy z tej strony tarczę — powiedział Paul.

— To byli sardaukarzy w harkonneńskich mundurach — wyszeptała Jessika.

Słyszeli teraz walenie, rytmiczne uderzenia w drzwi. Kynes wskazał szafki pod ścianą z prawej strony.

— Tędy — powiedział.

Podszedł do pierwszej szafki, otworzył szufladę, pomanipulował znajdującą się w środku dźwignią. Cała ściana szafek otwarła się na oścież, odsłaniając czarny wylot tunelu.

— Te drzwi to również plastal! — rzekł Kynes.

— Byłeś dobrze przygotowany — powiedziała Jessika.

— Żyjemy pod Harkonnenami od osiemdziesięciu lat.

Wprowadził ich w ciemność, zamknął drzwi. W raptownej czerni Jessika zobaczyła przed sobą świetlną strzałkę na podłodze. Z tyłu dobiegł głos Kynesa.

— Tu się rozdzielimy. Ta zapora jest mocniejsza. Wytrzyma przynajmniej przez godzinę. Idźcie po strzałkach na podłodze takich jak ta. Będą gasły po waszym przejściu.

Prowadzą przez labirynt do zapasowego wyjścia, gdzie ukryłem ornitopter. Dzisiejszej nocy nad pustynią przechodzi samum. Waszą jedyną szansą jest dopaść go, wejść w pułap burzy, poszybować z nią. Moi ludzie dokonują tego kradnąc ornitoptery. Jeśli utrzymacie się na karku wichury, jesteście ocaleni.

— Co z tobą? — zapytał Paul.

— Ja spróbuję umknąć inną drogą. Jeśli mnie złapią… cóż, nadal jestem imperialnym planetologiem. Mogę twierdzić, że byłem waszym jeńcem.

Zmykać jak tchórze — pomyślał Paul. — Ale jak inaczej mogę żyć, by pomścić ojca? Odwrócił się twarzą do drzwi. Jessika usłyszała jego ruch.

— Duncan nie żyje, Paul. Widziałeś tę ranę. Nic nie możesz dla niego zrobić.

— Pewnego dnia zapłacą mi za nich wszystkich — powiedział Paul.

— Nie zapłacą, jeśli się teraz nie pośpieszysz — rzekł Kynes.

Paul poczuł dłoń mężczyzny na ramieniu.

— Gdzie się spotkamy, Kynes? — zapytał.

— Roześlę Fremenów, by was szukali. Droga samumu jest znana. Teraz śpieszcie się i oby Wielka Macierz dała wam chyżość i szczęście.

Usłyszeli szuranie w ciemności. Kynes odchodził. Jessika odnalazła dłoń Paula, pociągnęła go łagodnie.

— Nie możemy się zgubić — powiedziała.

— Tak.

Minął za nią pierwszą strzałkę, widząc, jak robi się czarna pod dotknięciem ich stóp. Dalej wabiła druga. Przekroczyli ją, zobaczyli, jak gaśnie, przed sobą mieli następną strzałkę. Biegli teraz. Plany w środku planów wewnątrz planów w planach — myślała Jessika. — Czy obecnie staliśmy się częścią planu kogoś innego?

Strzałki wiodły ich przez zakręty, koło bocznych, niewyraźnie tylko wyczuwalnych w nikłej luminescencji odnóg. Droga przez pewien czas prowadziła ukośnie w dół, następnie w górę, stale w górę. W końcu pokonali schody, skręcili za róg i zatrzymali się w miejscu przed rozjarzonym murem z ciemną dźwignią widoczną na samym środku. Paul przycisnął dźwignię. Mur ustąpił przed nimi. Zabłysło światło ukazując wyciosaną w skale grotę z przycupniętym pośrodku ornitopterem. Za statkiem majaczyła gładka, szara ściana z rysunkiem drzwi.

— Dokąd poszedł Kynes? — spytała Jessika.

— Postąpił tak, jak każdy wytrawny dowódca partyzancki — powiedział Paul. — Rozdzielił nas na dwie grupy i tak to zorganizował, żeby sam nie mógł wyjawić, gdzie jesteśmy, gdyby go złapali. Naprawdę nie będzie wiedział.

Pociągnął Jessikę do groty zauważając przy tym, że ich stopy wzbijają pył z podłogi.

— Nikogo tu nie było od dawna — powiedział.

— Wydawał się ufać, że Fremeni nas odnajdą — rzekła.

— Podzielam tę ufność.

Paul puścił jej rękę, podszedłszy do lewych drzwi ornitoptera; otworzył je i złożył w tyle swoją sakwę.

— Ten statek ma osłonę przed czujnikiem zbliżeniowym — rzekł. — Tablica przyrządów kryje zdalne sterowanie bramą, sterowanie światła. Osiemdziesiąt lat pod Harkonnenami nauczyło ich sumienności.

Jessika oparła się z drugiej strony o burtę statku, łapiąc oddech.

— Harkonnenowie pozostawią oddział osłony w tym rejonie — powiedziała. — Nie są głupcami. — Odwołała się do swego wyczucia kierunku, wskazała na prawo. — Oglądany przez nas samum jest tutaj.

Paul kiwnął głową, walcząc z nagłą niechęcią do wyruszenia. Znał jej przyczynę, co nie podtrzymywało go na duchu. Gdzieś w ciągu nocy minął krytyczny punkt zapuszczając się w nieznane. Otaczające ich terytorium czasu było mu znajome, lecz tu i teraz jawiło się jako miejsce zagadkowe. Było to tak, jakby spoglądał na siebie znikającego w głębi kotliny. Z niezliczonychścieżek wychodzących z owej kotliny niektóre mogły z powrotem wywieść niejakiego Paula Atrydę na światło, lecz większość nie.

— Im dłużej zwlekamy, tym lepiej oni będą przygotowani — powiedziała Jessika.

— Wsiadaj i zapnij pasy.

Dołączył do niej wewnątrz ornitoptera, ciągle borykając się z myślą, że tego „ślepego” dna nie widział w żadnej proroczej wizji. I doznał wstrząsu uprzytamniając sobie,że pokłada coraz większe zaufanie w proroczej pamięci, co osłabiło go w obecnej krytycznej, sytuacji. „Jeżeli ufasz jedynie swoim oczom, twoje pozostałe zmysły słabną”. Był to aksjomat Bene Gesserit. Odniósł go teraz do siebie, obiecując sobie nigdy więcej nie wpaść w ową pułapkę… jeżeli wyjdzie z tego cało. Zapiął pasy bezpieczeństwa, upewnił się,że matka jest zabezpieczona, sprawdził statek. Skrzydła były rozpostarte na całą szerokość w pozycji spoczynku, ich delikatne, metalowe przeploty rozciągnięte. Dotknął dźwigni wciągnika, obserwując, jak skrzydła skracają się do startu na ciśnieniu ładowania silnika, tak jak go uczył Gurney Halleck. Przełącznik rozrusznika przesunął się bez oporu. Tarcze na tablicy przyrządów ożyły z chwilą naładowania podwieszonych gondoli silników. Turbiny rozpoczęły swój cichy syk.

— Gotowa? — zapytał.

— Tak.

Dotknął zdalnego sterowania światła. Okryła ich ciemność. Jego dłonie były cieniami na tle podświetlonych tarcz, kiedy zwolnił zdalne otwieranie bramy. Przed nimi rozległ się zgrzyt. Szmer kaskady piachu rozpłynął się w ciszę. Niesiony powiewem pył musnął mu policzki. Paul domknął swoje drzwi czując nagły przypływ napięcia. Szeroki zagon przymglonych pyłem gwiazd pojawił się w obramowaniu prostokąta czerni tam, gdzie była ściana bramy. Za nią gwiezdny blask zarysował kontury skalnej półki, złudę zmarszczek na piasku. Paul wcisnął na tablicy rozjarzony przełącznik sekwencji startowej. Skrzydła trzepnęły do dołu i w tył wyrzucając ornitopter z jego gniazda. Kiedy skrzydła zamknęły się w pozycji wznoszenia, z gondoli silników popłynęła moc.

Jessika dłońmi spoczywającymi leciutko na dwusterze wyczuwała pewność ruchów swego syna. Bała się, a mimo to przepełniała ją radość. Teraz naszą jedyną nadzieją są umiejętności Paula — pomyślała. — Jego młodość i refleks.

Paul zwiększył moc gondoli odrzutowych. Ornitopter położył się w wirażu wciskając ich w fotele, zaś przed nimi wyrósł na tle rozgwieżdżonego nieba ciemny mur. Paul dodał statkowi skrzydeł, dodał mocy. Kolejna seria wznoszących uderzeń skrzydłami i wyszli ponad skały — oszronione srebrem załamania i występy w blasku gwiazd. Poczerwieniały w kurzu drugi księżyc pokazał się nad horyzontem z prawej strony, oznaczając kontury wstęgowego toru samumu. Dłonie Paula zatańczyły na sterach. Skrzydła skurczyły się w kikuty. Siła odśrodkowa pociągnęła ich ciała, kiedy statek wykonał ostry wiraż.

— Ognie silników za nami! — powiedziała Jessika.

— Widziałem je.

Paul popchnął dźwignię mocy. Skoczywszy jak spłoszone zwierzę ornitopter runął na południowy zachód ku samumowi i ogromnej krzywiźnie pustyni. W niedalekiej odległości Paul widział rozrzucone cienie wskazujące, gdzie kończyło się pasmo skał z systemem podziemi pod wydmami. Dalej ciągnęły się oświetlone księżycem paznokcie cieni — wydmy malejące jedna za drugą. Zaś ponad horyzontem piętrzył się płaski ogrom samumu jak wał na tle gwiazd.

Coś wstrząsnęło ornitopterem.

— Wybuch pocisku! — Jessice zaparło dech. — Stosują jakiś rodzaj broni balistycznej.

Ujrzała nagle drapieżny uśmiech na twarzy Paula.

— Zdaje się, że unikają rusznic laserowych — powiedział.

— Przecież my nie mamy tarcz!

— A oni wiedzą o tym?

Ornitopter zadygotał ponownie. Paul obejrzał się do tyłu.

— Tylko jeden z nich wydaje się dostatecznie szybki, by nas nie zgubić.

Wrócił do pilnowania kursu, patrząc jak ściana burzy piaskowej rośnie przed nimi. Piętrzyła się jak namacalna opoka.

— Wyrzutnie pocisków, rakiety, cały antyczny arsenał, to jedna z rzeczy, jaką damy Fremenom — wyszeptał Paul.

— Samum — powiedziała Jessika. — Czy nie powinieneś skręcić?

— Co ze statkiem za nami?

— Dogania nas.

— Teraz!

Paul skrócił skrzydła, z ostrym przechyłem skręcił na lewo w zwodniczo leniwą kipiel wału burzy, czując, jak siła odśrodkowa ściąga mu policzki.

Wydawało im się, że szybują w ospałym, gęstniejącym coraz bardziej kłębowisku pyłu, które na koniec przesłoniło pustynię i księżyc. Oświetlony jedynie zieloną poświatą tablicy przyrządów statek zmienił się w długi, horyzontalny poszum ciemności.

Przez głowę Jessiki przemykały wszystkie znane jej ostrzeżenia przed takimi samumami — że tną metal jak masło, wytrawiają ciało i wyżerają kości. Poczuła uderzenie zaćmionego pyłem wiatru. Okręcił nimi, podczas gdy Paul zmagał się ze sterami. Zobaczyła, że odcina moc, po czym statek próbuje stanąć dęba. Metal syczał i dygotał wokół nich.

— Piasek! — krzyknęła Jessika.

W odblasku przyrządów zobaczyła przeczący ruch jego głowy.

— Mało piasku na tej wysokości.

Czuła jednak, że zapadają się głębiej w wir. Paul wysunął skrzydła na pełną długość szybowania, słyszał, jak trzeszczą od naprężenia. Nie odrywał oczu od przyrządów, szybując instynktownie, walcząc o wysokość. Dźwięk ich przelotu przycichł. Ornitopter zaczął przechylać się na lewe skrzydło. Paul skupił się na rozjarzonej kuli w obrębie krzywej położenia i pokonując opór statku wyrównał lot.

Jessika miała niesamowite uczucie, że stoją w miejscu, że wszelki ruch jest na zewnątrz. Niewyraźna burość napływająca do okien, huczący gwizd, przypominały jej o potęgach wokoło. Wichury do siedmiuset i ośmiuset kilometrów na godzinę — pomyślała. Napływ adrenaliny rozstrajał jej nerwy. „Nie wolno się bać” — powtórzyła sobie bezgłośnie słowa litanii Bene Gesserit. — „Strach zabija duszę”. Z wolna długie lata szkolenia wzięły górę. Powrócił spokój.

— Trzymamy tygrysa za ogon — wyszeptał Paul. — Nie możemy zejść w dół, nie możemy lądować… i nie wierzę, żebym był w stanie wywindować nas z tego do góry. Będziemy musieli to przetrzymać.

Spokój z niej uszedł, Jessika poczuła, że dzwoni zębami, zacisnęła szczęki. Wtem usłyszała głos Paula, cichy i opanowany, odmawiający litanię:

„Strach zabija duszę. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie. A kiedy przejdzie, obrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy strach przeszedł, tam niczego nie będzie. Tylko ja pozostanę”.

Czym gardzisz? Po tym poznać, kim jesteś naprawdę.

ze „Szkiców o Maud’Dibie” księżniczki Irulan


— Nie żyją, baronie — powiedział Iakin Nefud, kapitan straży. — I ta kobieta, i chłopiec z całą pewnością nie żyją.

Baron Vladimir Harkonnen siedział w nocnych dryfach swojej prywatnej kwatery. Poza tą kwaterą, otaczając ją jak wieloskorupkowe jajo, rozciągała się kosmiczna fregata, w której osiadł na Arrakis. Jednakże tutaj, w jego komnatach, surowy metal statku był przybrany draperiami, obiciami z tkanin i rzadkimi dziełami sztuki.

— Na pewno — powiedział kapitan straży. — Oboje nie żyją.

Baron poprawił swoje obfite ciało w dryfach, skoncentrował się na ebolinowej statuetce skaczącego chłopca w niszy po drugiej stronie pokoju. Sen go opuścił. Wygładził wyściółkę dryfu pod fałdami szyi i ponad pojedynczą kulą świętojańską swej sypialnej komnaty wpatrywał się w otwór drzwi, gdzie stał kapitan Nefud odgrodzony pentarczą.

— Nie żyją z całą pewnością — powtórzył kapitan.

Baron widział pozostałości semutowego otępienia w źrenicach Nefuda. Było jasne, że ten człowiek otrzymał meldunek, kiedy znajdował się w głębokiej narkotycznej ekstazie i pośpieszył tutaj zatrzymując się po drodze jedynie dla zażycia antidotum.

— Otrzymałem szczegółowy raport — powiedział Nefud.

Niech się trochę napoci — myślał baron. Instrumenty polityki muszą być zawsze ostre i gotowe. Siła i strach — ostre i gotowe.

— Czy widziałeś ich ciała? — zagrzmiał baron.

Nefud zawahał się.

— No?

— Mój panie… widziano ich, jak wpadli w… wiatry powyżej ośmiuset kilometrów. Nic nie wychodzi z takiego huraganu, mój panie. Nic! Jeden z naszych ornitopterów uległ zniszczeniu w trakcie pościgu.

Baron wpatrywał się w Nefuda; zauważył nerwowy tik mięśni szczęk mężczyzny przypominających obcęgi, sposób, w jaki poruszał się jego podbródek, kiedy Nefud przełykał ślinę.

— Widziałeś ich ciała? — zapytał baron.

— Mój panie…

— W jakim celu przychodzisz tutaj i pobrzękujesz szabelką? — zaryczał baron. — By mi powiedzieć, że coś jest pewne, kiedy nie jest? Czy myślisz, że wynagrodzę cię za taką głupotę,że dam ci kolejny awans?

Twarz Nefuda zbielała jak płótno.

Patrzcie no go tylko, tego kurczaka — myślał baron. — Oblegają mnie jemu podobne, nic niewarte gnojki. Gdybym rozsypał piasek przed tym stworzeniem i powiedział mu, że to ziarno, dziobałby aż miło.

— Zatem ten sukinsyn Idaho zaprowadził nas do nich? — zapytał baron.

— Tak, mój panie!

Proszę, jak strzela odpowiedziami — pomyślał baron.

— Próbowali nawiać do Fremenów, co?

— Tak, mój panie.

— Czy jest coś jeszcze w owym… raporcie?

— Planetolog imperialny, Kynes jest w to zamieszany, mój panie. Idaho spotkał się z tym Kynesem w tajemniczych okolicznościach… mógłbym nawet powiedzieć w podejrzanych okolicznościach.

— Tak?

— Oni… hm, polecieli razem na pustynię, tam gdzie z całą pewnością ukrywał się chłopiec i jego matka. W gorączce pościgu kilka naszych grup znalazło się w zasięgu eksplozji rusznicy laserowej z tarczą.

— Ilu straciliśmy?

— Jeszcze nie jestem… pewny, mój panie.

Łże — pomyślał baron. — Musiało być gorąco.

— Imperialny sługus, ten Kynes — powiedział baron — prowadził podwójną grę, co?

— Ręczę za to swoją reputacją, mój panie.

Jego reputacja!

— Każ zabić tego człowieka.

— Mój panie! Kynes jest imperialnym planetologiem, Jego Wysokości osobistym podda…

— Więc zrób to tak, by wyglądało na wypadek!

— Mój panie, w zdobyciu tego fremeńskiego gniazda obok naszych sił brali udział sardaukarzy. Teraz trzymają Kynesa pod strażą.

— Wydostań go od nich. Powiedz, że życzę sobie go przesłuchać.

— A jeśli się nie zgodzą?

— Zgodzą się, jeśli załatwisz to jak należy.

Nefud przełknął ślinę.

— Tak jest, mój panie.

— Ten człowiek musi umrzeć — zahuczał baron. — Próbował pomóc moim wrogom.

Nefud przestąpił z nogi na nogę.

— No?

— Mój panie, sardaukarzy trzymają… pod strażą dwie osoby, które mogą ciebie zainteresować. Pojmali mistrza assassinów księcia.

— Hawata? Thufira Hawata?

— Widziałem jeńca na własne oczy, mój panie. To jest Hawat.

— Nie wierzę, żeby to było możliwe.

— Mówią, że został powalony głuszakiem, mój panie. W pustyni, gdzie nie mógł skorzystać z tarczy. Właściwie nic mu nie jest. Jeżeli uda się nam go dostać w nasze ręce, będziemy mieli wspaniałą zabawę.

— Zapominasz, że mówisz o mentancie — warknął baron. — Mentata się nie marnuje. Otworzył usta? Co mówi o swej klęsce? Czy mógłby znać zasięg… ale nie.

— Otworzył usta jedynie po to, by dać wyraz swojemu przekonaniu, że zdradziła go lady Jessika.

— Aaaaach — baron osunął się na oparcie, popadając w zadumę. — Jesteś pewny? Czy to na pewno lady Jessika budzi jego gniew?

— Powiedział tak w mojej obecności, mój panie.

— Niech więc myśli, że ona żyje.

— Ale, mój panie…

— Cicho bądź. Chcę, by Hawata potraktowano łaskawie. Nie wolno mu powiedzieć ani słowa o świętej pamięci doktorze Yuem, jego prawdziwym zdrajcy. Należy twierdzić, że doktor Yueh zginął w obronie swego księcia. Poniekąd to może nawet i prawda. W zamian umocnimy w nim podejrzenia wobec lady Jessiki.

— Mój panie, ja nie…

— Droga do rządzenia i kierowania mentatem, Nefud, prowadzi przez udzielanie mu informacji. Dajesz fałszywe informacje — masz fałszywe wyniki.

— Tak, mój panie, ale…

— Czy Hawat jest głodny? Spragniony?

— Panie mój! Hawat jest ciągle w rękach sardaukarów!

— Tak, tak, oczywiście. Lecz sardaukarzy podobnie jak ja będą wychodzić ze skóry, żeby wyciągnąć od Hawata informacje. Zauważyłem pewną rzecz u naszych sojuszników, Nefud. Nie są oni zbytnio wyrobieni… politycznie. Sądzę, że to celowe; Imperator chce, aby tak było. Tak. Tak sądzę. Wspomnisz dowódcy sardaukarów o mojej renomie specjalisty od wyciągania informacji z opornych osobników.

Nefud wyglądał na nieszczęśliwego.

— Tak, mój panie.

— Powiesz dowódcy sardaukarów, że pragnę przesłuchać ich obu, Hawata i tego Kynesa jednocześnie, wygrywając jednego przeciwko drugiemu. Tyle potrafi, jak sądzę, zrozumieć.

— Tak, mój panie.

— A jak już będziemy ich mieli w ręku… — baron pokiwał głową.

— Mój panie, sardaukarzy zażądają obecności obserwatora przy każdym… przesłuchaniu.

— Jestem przekonany, że potrafimy stworzyć nagłą potrzebę odwołania wszelkich niepożądanych obserwatorów, Nefud.

— Rozumiem, mój panie. Wtedy to Kynes może mieć swój wypadek.

— Obaj, Kynes i Hawat ulegną wypadkom, Nefud. Ale tylko wypadek Kynesa będzie prawdziwy. Hawata chcę dla siebie. Tak. O, tak.

Nefud zamrugał powiekami, przełknął ślinę. Wyglądał, jakby właśnie chciał o coś zapytać, ale zachował milczenie.

— Hawata nakarmić i napoić — powiedział baron. — Traktować z życzliwością. W wodzie podasz mu truciznę śladową, wynalezioną przez błogosławionej pamięci Pitera de Vries. I sam dopilnujesz,żeby od owej chwili antidotum weszło na stałe do jadłospisu Hawata… aż do odwołania.

— Antidotum, tak jest — Nefud pokręcił głową. — Ale…

— Nie bądź tępy, Nefud. Książę omal mnie nie zabił tą kapsułą trującą w zębie. Gaz, jaki wydmuchnął w mojej obecności, pozbawił mnie mego bezcennego mentata, Pitera. Potrzebuję zastępcy.

— Hawat?

— Hawat.

— Ale…

— Chcesz powiedzieć, że Hawat jest bez reszty oddany Atrydom. Prawda, ale Atrydzi nie żyją. Przekabacimy go. Musi dojść do przekonania, że nie ponosi winy za zgon księcia. Że to wszystko jest sprawką czarownicy Bene Gesserit. Że miał marnego pana, któremu uczucia zaćmiewały rozum. Mentaci żywią kult dla zdolności wnioskowania w oderwaniu od uczuć, Nefud. Przekabacimy wielkiego Thufira Hawata.

— Przekabacimy go. Tak jest, mój panie.

— Hawat miał niestety pana z mizerną kiesą, który nie mógł wydźwignąć mentata na najwyższe szczyty logicznego myślenia, jakie mentatowi przysługują. Hawat dostrzeże w tym jakieś ziarno prawdy. Księcia nie było stać na najsprawniejszych szpiegów, żeby mógł dostarczyć swojemu mentatowi niezbędnych informacji.

Baron wlepił spojrzenie w Nefuda.

— Nie oszukujmy się, Nefud. Prawda to potężny oręż. Wiemy, jak pobiliśmy Atrydów. Hawat też to wie. Dokonaliśmy tego za pomocą bogactwa.

— Bogactwa. Tak, mój panie.

— Przekabacimy Hawata — powtórzył baron. — Ukryjemy go przed sardaukarami. I będziemy trzymać w zanadrzu… odstawienie antidotum na truciznę. Nie ma sposobu usunięcia trucizny śladowej. Poza tym, Nefud, Hawat wcale nie musi niczego podejrzewać. Wykrywacz trucizny nie wykaże obecności antidotum. Hawat może badać do woli swe pożywienie i nie znajdzie ani śladu trucizny.

Oczy Nefuda rozszerzyły się w przypływie zrozumienia.

— Nieobecność czegoś — rzekł baron — ona może być równie zabójcza jak obecność. Nieobecność powietrza, co? Nieobecność wody? Nieobecność czegokolwiek innego, od czego jesteśmy uzależnieni. — Baron pokiwał głową. — Rozumiesz mnie, Nefud?

Nefud przełknął.

— Tak, mój panie.

— Więc bierz się do roboty. Znajdź dowódcę sardaukarów i nadaj bieg sprawie.

— Tak jest, mój panie.

Nefud skłonił się i odszedł w pośpiechu.

Hawat u mego boku! — myślał baron. — Sardaukarzy mi go dadzą. Jeśli w ogóle będą coś podejrzewać, to jedynie, że chcę zabić mentata. I ja te podejrzenia potwierdzę! Głupcy! Jeden z najwspanialszych mentatów, jakich zna historia, mentat wyszkolony w zabijaniu, zaś oni rzucają go mi niczym błahą zabawkę przeznaczoną do zepsucia. Pokażę im, do czego można wykorzystać taką zabawkę.

Baron sięgnął za draperię przy swoim łóżku dryfowym i nacisnął guzik wzywając swego starszego bratanka, Rabbana. Opadł wygodnie na wznak, uśmiechając się.

I wszyscy Atrydzi w grobie!

Głupi kapitan straży miał oczywiście rację. Z pewnością nic nie pozostało przy życiu na drodze samumu Arrakis. Żaden ornitopter… ani jego pasażerowie. Ta kobieta i chłopiec nie żyją. Łapówki we właściwe ręce, niewiarygodny wydatek na sprowadzenie przeważających wojsk na pewną planetę… wszelkie poufne raporty wysmażone wyłącznie dla uszu Imperatora, wszystkie ostrożne knowania wreszcie zaowocowały tutaj w pełni.

Siła i strach — strach i siła!

Baron widział drogę przed sobą. Pewnego dnia pewien Harkonnen zostanie Imperatorem. Nie on sam i nie nasienie z jego lędźwi. Ale Harkonnen. Rzecz jasna nie Rabban, którego wezwał. Lecz młodszy brat Rabbana. Młodziutki Feyd-Rautha. Była w tym chłopcu jakaś świeżość radująca barona… jakaś drapieżność. Cudny chłopiec — pomyślał baron. — Rok jeszcze lub dwa, powiedzmy do czasu, kiedy skończy siedemnaście lat i będę miał pewność, czy jest on narzędziem potrzebnym rodowi Harkonnen do zdobycia tronu.

— Jaśnie panie baronie.

Mężczyzna stojący przed polem wejściowym do sypialni barona był niski, otyły na twarzy i ciele, z wąskim rozstawem oczu cechującym męską linię Harkonnenów, i zwalistymi ramionami. Zachował jeszcze niejaką prężność pod sadłem, ale na oko widać było, że pewnego dnia dorobi się przenośnych dryfów dźwigających jego nadwagę.

Zakuty łeb i góra mięsa — pomyślał baron. — Mentatem to on nie jest, ten mój bratanek…to nie Piter de Vries, za to być może coś lepiej nadającego się do najbliższego zadania… Jeśli dam mu wolną rękę w działaniu, zetrze wszystko na swej drodze. Och, jakże go tutaj znienawidzą na Arrakis!

— Mój drogi Rabbanie — powiedział baron.

Zwolnił pole wejścia, lecz ostentacyjnie pozostawił własną tarczę nastawioną na pełną moc wiedząc, że jej migotanie będzie widoczne ponad nocną kulą świętojańską.

— Wezwałeś mnie — rzekł Rabban.

Wsunął się na krok do sypialni, prześliznął wzrokiem po zaburzeniu powietrza od tarczy barona, rozejrzał się za krzesłem nie znajdując żadnego.

— Stań bliżej, abym cię lepiej widział — powiedział baron.

Rabban zrobił drugi krok, myśląc, że przeklęty staruch celowo usunął wszystkie krzesła, żeby zmusić gości do stania.

— Atrydzi nie żyją — oznajmił baron. — Wszyscy co do jednego. Dlatego właśnie sprowadziłem cię tutaj na Arrakis. Ta planeta znowu jest twoja.

Rabban zamrugał.

— A ja myślałem, że zamierzasz awansować Pitera de Vries na…

— Piter też nie żyje.

— Piter?

— Piter.

Baron ponownie uaktywnił pole drzwi, odcinając dostęp wszelkich energii do pokoju.

— W końcu ci się znudził, hę? — spytał Rabban.

— Powiem ci coś ten jeden jedyny raz — zahuczał baron. — Insynuujesz, że pozbyłem się Pitera tak, jak wyrzuca się byle jaką drobnostkę. — Strzelił tłustymi palcami. — Ot tak, hę? Ja nie jestem takim idiotą, bratanku. Potraktuję to nieżyczliwie, jeśli kiedykolwiek jeszcze słowem bądź czynem dasz do zrozumienia, że jestem takim idiotą.

Strach pojawił się w zezujących oczach Rabbana. Mniej więcej wiedział, jak daleko stary baron mógł się posunąć przeciwko rodzinie. Rzadko do punktu śmierci, chyba że dla potwornego zysku lub prowokacji. Ale kary w rodzinie potrafiły być bolesne.

— Wybacz mi, mój panie, baronie — powiedział Rabban.

Spuścił oczy tyleż dla ukrycia własnej złości, co dla okazania posłuszeństwa.

— Nie oszukasz mnie, Rabban — rzekł baron.

Rabban przełknął nie podnosząc oczu.

— Mam zasadę — mówił dalej baron. — Nigdy nie usuwaj człowieka bezmyślnie tak, jak to się robi w skali całego lenna poprzez odpowiednią procedurę prawną. Zawsze rób to dla celu nadrzędnego — i znaj swój cel!

Przez Rabbana przemówiła złość:

— A jednak usunąłeś zdrajcę Yuego! Widziałem, jak wynoszono jego ciało, kiedy przybyłem zeszłej nocy. — Rabban spojrzał na stryja wystraszony nagle tonem swoich słów. Lecz baron uśmiechnął się.

— Jestem bardzo ostrożny z niebezpieczną bronią — powiedział. — Doktor Yueh był zdrajcą. Wydał mi księcia. — Głos barona nabrał mocy. — Przekupiłem doktora z Akademii Suk! Szkoły Wewnętrznej! Słyszysz, chłopcze? Ale to zbyt szalony rodzaj broni, by ją odstawić do lamusa. Nie usunąłem go przypadkowo.

— Czy Imperator wie, że przekupiłeś doktora Suk?

To było bystre pytanie — pomyślał baron. — Czyżbym nie doceniał tego bratanka?

— Imperator jeszcze o tym nie wie — powiedział. — Lecz sardaukarzy z pewnością mu o tym zameldują. Jednakże zanim to się stanie, załatwię kanałami Kompanii KHOAM, by do jego rąk dotarł mój własny raport. Wyjaśnię, że szczęśliwym trafem odkryłem doktora, który udawał, że jest uwarunkowany. Fałszywego doktora, rozumiesz? Ponieważ wszyscy wiedzą, że nie można przełamać uwarunkowania Akademii Suk, więc w to uwierzą.

— Aaach, rozumiem — mruknął Rabban.

Baron zaś pomyślał: Zaiste mam nadzieję, że rozumiesz. Mam nadzieję, że naprawdę rozumiesz, jak istotne jest zachowanie tego w tajemnicy. Nagle zdziwiło go własne postępowanie. — Po co to zrobiłem? Po co chełpię się przed tym swoim durnym bratankiem — bratankiem, którego muszę wykorzystać i odstawić? Poczuł złość na samego siebie. Czuł się zdradzony.

— To musi pozostać w tajemnicy — powiedział Rabban. — Rozumiem.

Baron westchnął.

— Tym razem daję ci odmienne instrukcję co do Arrakis, bratanku. Kiedy ostatnio władałeś tą planetą, trzymałem cię krótko w karbach. Tym razem wymagam tylko jednego.

— Mój panie?

— Zysku.

— Zysku?

— Masz jakieś pojęcie, Rabban, ile wydaliśmy na sprowadzenie takiej armii do zaatakowania Atrydów? Czy choćby w przybliżeniu podejrzewasz, ile Gildia liczy sobie za transport wojska?

— Drogo, co?

— Drogo! — baron wyrzucił tłuste ramię w stronę Rabbana. — Gdybyś przez sześćdziesiąt lat wyciskał z Arrakis każdy grosz, jaki się da wydusić, z ledwością się wypłacimy!

Rabban otworzył usta, zamknął je bez słowa.

— Drogo — zaśmiał się drwiąco baron. — Przeklęty monopol Gildii na kosmos puściłby nas z torbami, gdybym nie zaplanował tego wydatku dawno temu. Powinieneś wiedzieć, Rabban, że my ponieśliśmy cały ciężar operacji. Zapłaciliśmy nawet za przewóz sardaukarów.

I nie po raz pierwszy baron zapytał sam siebie, czy nadejdzie w ogóle taki dzień, kiedy uda się przechytrzyć Gildię. Była przebiegła: ciągnęła tylko tyle pieniędzy, by gospodarz nie protestował, dopóki nie mieli go w garści, dopóki nie mogli zmusić go, by płacił i płacił, i płacił. Przedsięwzięciom militarnym towarzyszyły zawsze wygórowane żądania.

„Stawki ryzyka” — tłumaczyli usłużni agenci Gildii. A na każdego agenta, jakiego udało ci się wprowadzić do Banku Gildii w charakterze psa łańcuchowego, oni instalowali dwóch w twoim systemie.

Nie do zniesienia!

— Zysk zatem — powiedział Rabban.

Baron opuścił rękę, zwinął w pięść.

— Masz uciskać.

— I mogę robić, co mi się żywnie podoba, dopóki uciskam?

— Co ci się żywnie podoba.

— Te armaty, które sprowadziłeś — powiedział Rabban. — Czy mógłbym…

— Usuwam je — rzekł baron.

— Ale ty…

— Ty nie będziesz potrzebował takich zabawek. Stanowiły specyficzną nowość, a teraz są bezużyteczne. Potrzebujemy metalu. Działa nic nie wskórają przeciwko tarczy, Rabban. Ich rola polegała jedynie na zaskoczeniu. Od początku przewidywaliśmy, że ludzie księcia wycofają się do skalnych grot tej odrażającej planety. Nasza artyleria ich tylko zamurowała.

— Fremeni nie używają tarcz.

— Możesz zatrzymać trochę rusznic laserowych, jeśli chcesz.

— Tak, mój panie. I mam wolną rękę.

— Dopóty, dopóki uciskasz.

Rabban uśmiechnął się rozanielony.

— Rozumiem doskonale, mój panie.

— Niczego nie rozumiesz doskonale — warknął baron. — Wyjaśnijmy to sobie od razu. Jedyne, co rozumiesz, to jak wykonywać moje rozkazy. Czy przyszło ci do głowy, bratanku, że na tej planecie jest przynajmniej pięć milionów mieszkańców?

— Czy pan mój zapomina, że byłem tutaj uprzednio jego regentem — siridarem? I jeśli pan mój mi wybaczy, jego szacunek może być zaniżony. Trudno zliczyć ludność rozsianą po nieckach i panwiach, tak jak oni tutaj. Biorąc pod uwagę Fremenów z…

— Fremenów nie warto brać pod uwagę!

— Wybacz, mój panie, lecz sardaukarzy są innego zdania.

— Ty coś wiesz?

— Pan mój wypoczywał, kiedy przybyłem ubiegłej nocy. Ja… hm. Pozwoliłem sobie odszukać niektórych z moich adiutantów… hm, dawnych czasów. Służyli za przewodników sardaukarom. Donoszą mi, że banda Fremenów wciągnęła w zasadzkę i wycięła w pień oddział sardaukarów, gdzieś na południowy wschód stąd.

— Wycięła w pień oddział sardaukarów?

— Tak, mój panie.

— Niemożliwe!

Rabban wzruszył ramionami.

— Fremeni biją sardaukarów — zadrwił baron.

— Powtarzam jedynie, co mi doniesiono — powiedział Rabban. — Mówią, że owa banda Fremenów wzięła przedtem do niewoli strasznego Thufira Hawata księcia.

— Aaaaaach. — Baron pokiwał głową. Uśmiechnął się.

— Ja wierzę w ten meldunek — powiedział Rabban. — Nie masz pojęcia, jakim problemem są Fremeni.

— Możliwe, ale to nie Fremenów widzieli twoi adiutanci. To musieli być wyszkoleni przez Hawata ludzie Atrydów przebrani za Fremenów. Tylko tak to można wytłumaczyć.

Ponownie Rabban wzruszył ramionami.

— Cóż, sardaukarzy uważają, że to byli Fremeni. Sardaukarzy już rozpoczęli program, by wyciąć do nogi wszystkich Fremenów.

— Dobrze!

— Lecz…

— Sardaukarzy będą mieli zajęcie. A my niebawem będziemy mieli Hawata. Ja to wiem! Czuję to! Ach, cóż to był za dzień! Sardaukarzy uganiają się gdzieś za paroma pustynnymi bandami bez znaczenia, my zaś zagarniamy prawdziwą zdobycz!

— Mój panie… — Rabban zmarszczył brwi, wahając się. — Zawsze miałem wrażenie, że nie doceniamy Fremenów, zarówno ich liczby, jak i…

— Nie zawracaj sobie nimi głowy, chłopcze! To motłoch. Nas obchodzą ludzie z miast, miasteczek i osad. Mnóstwo tam ludzi, co?

— Mnóstwo, mój panie.

— Oni mnie martwią, Rabban.

— Martwią cię?

— Och… w dziewięćdziesięciu procentach nic mnie nie obchodzą. Ale zawsze znajdzie się paru… rody niskie i tak dalej, ludzie z ambicjami, którzy mogą spróbować niebezpiecznej gry. Gdyby ktoś taki opuścił Arrakis z nieprzyjemną opowieścią o tym, co tutaj zaszło, byłbym w najwyższym stopniu niezadowolony. Czy masz chociaż pojęcie, jak bardzo byłbym niezadowolony?

Rabban przełknął.

— Musisz poczynić natychmiastowe kroki biorąc zakładników z każdego niskiego rodu — rzekł baron. — O ile ktoś spoza Arrakis ma coś wiedzieć, to była to zwykła bitwa między rodami. Sardaukarzy nie brali w niej udziału, rozumiesz? Księciu zaproponowano zwyczajową kwaterę i wygnanie, lecz zginął w nieszczęśliwym wypadku, zanim je przyjął. Chociaż miał właśnie przyjąć. Zaś wszelka plotka, że tutaj byli sardaukarzy, musi być witana śmiechem.

— Zgodnie z życzeniem Imperatora — powiedział Rabban.

— Zgodnie z życzeniem Imperatora.

— A co z przemytnikami?

— Nikt nie uwierzy przemytnikom, Rabban. Im się nie wierzy, ich się toleruje. Na wszelki wypadek rozdawaj jakieś łapówki w tym kręgu… i podejmuj inne środki, jakie ci przyjdą — w co nie wątpię — do głowy.

— Tak, mój panie.

— Zatem Arrakis to dwie rzeczy, Rabban: zysk i bezlitosna pięść. Nie wolno ci tu okazać żadnej litości. Są to rody zawistne wobec swych panów i tylko czekające okazji do rebelii. Nie wolno ci okazać im choćby najmniejszej odrobiny litości czy łaski.

— Czy można eksterminować całą planetę? — zapytał Rabban.

— Eksterminować? — Szybki obrót głowy barona ujawnił zaskoczenie. — Kto tu mówi o eksterminacji?

— No, przypuszczałem, że zamierzasz sprowadzić nowy inwentarz i…

— Powiedziałem uciskać, nie eksterminować. Nie marnuj ludzi, tylko zmuś ich do krańcowego poddaństwa. Musisz być drapieżnikiem, mój chłopcze. — Uśmiechnął się dziecięcym uśmiechem na pucołowatej twarzy z dołeczkami. — Drapieżnik nigdy nie spoczywa. Nie znaj litości. Nie znaj spoczynku. Litość jest chimerą. Daje się pokonać burczeniem głodnego żołądka, wołaniem nienasyconego gardła. Musisz być zawsze głodny i spragniony. — Baron pogładził swe wypukłości pod dryfami. — Jak ja.

— Rozumiem, mój panie.

Rabban rozejrzał się na boki.

— Zatem wszystko jasne, bratanku?

— Z wyjątkiem jednej sprawy, stryju: ten planetolog, Kynes.

— Ach tak, Kynes.

— On jest człowiekiem Imperatora, mój panie. Przychodzi i odchodzi, gdzie chce i kiedy chce. I jest w bardzo dobrej komitywie z Fremenami… poślubił Fremenkę.

— Kynes będzie martwy jutro przed zapadnięciem nocy.

— To czyn niebezpieczny, stryju, zabić urzędnika imperialnego.

— A myślisz, że w jaki sposób zaszedłem tak szybko i tak wysoko? — zapytał baron. Głos jego był cichy, brzemienny nie wypowiedzianymi przymiotnikami. — Poza tym, w ogóle nie musiałeś się obawiać,że Kynes opuści Arrakis. Zapominasz, że on jest uzależniony od przyprawy.

— Rzeczywiście!

— Ci, którzy wiedzą, nie zrobią niczego, co mogłoby zagrozić ich dostawom. Kynes z pewnością musi wiedzieć.

— Zapomniałem — powiedział Rabban.

Spoglądali na siebie w milczeniu. Po chwili baron powiedział:

— A propos, przede wszystkim zajmiesz się dostawami dla mnie. Mam niezły prywatny zapas, lecz ów samobójczy rajd książęcych ludzi kosztował mnie większość tego, co zgromadziliśmy na sprzedaż.

Rabban kiwnął głową.

— Tak, mój panie.

Baron pojaśniał.

— Zatem jutro rano zbierzesz to, co pozostało z tutejszej hierarchii i oświadczysz im: „Jego Wysokość nasz Padyszach Imperator nakazał mi wziąć we władanie tę planetę i położyć kres wszelkim waśniom”.

— Rozumiem, mój panie.

— Tym razem jestem pewny, że rozumiesz. Jutro omówimy to dokładniej. Teraz odejdź, abym mógł się wyspać.

Baron wyłączył pole drzwi, śledząc bratanka, dopóki ten nie znikł mu z oczu. Zakuty łeb — pomyślał baron. — Zakuty łeb i góra mięsa. Jak tu z nimi skończy, będą krwawą miazgą. Wówczas, kiedy przyślę Feyda — Rauthę, by zdjął z nich jarzmo, zaczną wiwatować swemu wybawcy. Ukochany Feyd — Rautha. Łaskawy Feyd — Rautha, litościwy — przynosi wybawienie od bestii. Feyd — Rautha, człowiek, dla którego warto żyć i warto umrzeć. Do tego czasu chłopiec będzie już umiał gnębić bezkarnie. Jestem pewien, że on jest tym, kogo nam trzeba. Nauczy się. I takie cudne ciało. Zaiste cudowny chłopiec.

W wieku piętnastu lat nauczył się już milczenia.

z „Historii dzieciństwa Muad’Diba” pióra księżniczki Irulan


Zmagając się ze sterami ornitoptera Paul zdał sobie sprawę, że przeprowadza selekcję żywiołów samumu, zaś jego nadmentacka świadomość dokonuje kalkulacji na podstawie najdrobniejszych szczegółów. Wyczuwał fronty pyłu, zafalowania, nakładanie się turbulencji, przelotny wir. Niespokojne pudło wnętrza kabiny rozjaśniała zielona łuna od tarcz przyrządów. Bura rzeka pyłu na zewnątrz wydawała się bezkształtna, ale zmysłem wewnętrznym Paul zaczął widzieć przez tę kurtynę. Muszę znaleźć odpowiedni wir — pomyślał. Od dłuższego już czasu wyczuwał słabnięcie mocy samumu, chociaż rzucało nimi nadal. Przetrzymał kolejną turbulencję.

Wir dał o sobie znać gwałtownym kołysaniem, które zagrzechotało całym statkiem. Odsuwając od siebie wszelki strach Paul położył ornitopter w lewy wiraż. Jessika dojrzała manewr na kuli położenia.

— Paul! — krzyknęła.

Wir zawrócił ich, okręcając i huśtając statkiem. Podniósł ornitopter niczym gejzer słomkę, wypluł go do góry i odrzucił, jak skrzydlatą drobinę w rdzeniu kołującego pyłu, w blasku drugiego księżyca. Spoglądając w dół Paul zobaczył słup gorącego wiatru, który ich wyrzygał, ujrzał zamierający samum uchodzący w głąb pustyni jak wyschnięta rzeka — księżycowo szare poruszenie, malejące w dole, kiedy wznosili się w prądzie wstępującym.

— Wyszliśmy z tego — wyszeptała Jessika.

Paul zawrócił statek uchodząc od pyłu przerywanym nurkiem, rozglądając się po nocnym niebie.

— Umknęliśmy im — powiedział.

Jessika usłyszała bicie swego serca. Opanowała się z wysiłkiem i popatrzyła na zanikający samum. Jej zmysł czasu wskazywał, że szybowali w tym sprzężeniu żywiołów niecałe cztery godziny, ale w głębi ducha oceniła to jako całe życie. Czuła się tak, jakby się na nowo narodziła. To było niczym litania — pomyślała. — Stawiliśmy mu czoło bez stawiania oporu. Samum przeszedł przez nas i po nas. Odszedł, a my zostaliśmy.

— Nie podoba mi się ten dźwięk w pracy skrzydeł — rzekł Paul. — Gdzieś musi być uszkodzenie.

O zgrzytliwym i kalekim locie mówiły jego dłoniom stery. Znaleźli się na zewnątrz samumu, lecz ciągle nie wewnątrz pola jego wieszczego widzenia. Umknęli jednakże i Paula opanowało drżenie zwiastując próg objawienia. Zadygotał. Doznanie było magnetyczne i przerażające. Przyłapał się na poszukiwaniu przyczyn tej rozdygotanej świadomości. Czuł, że w pewnej mierze zawiniła tu przesycona przyprawą dieta Arrakis. Uważał jednak, że częściowo mogła to sprawić litania, której słowa jak gdyby posiadały moc same w sobie. „Nie będę się bać…”

Przyczyna i skutek: żył na przekór złowrogim siłom i miał wrażenie, że zawisł na skraju samoświadomości, która nie mogłaby zaistnieć bez magii litanii. Słowa z Biblii Protestancko-Katolickiej zabrzmiały mu w pamięci: „Jakich brakuje nam zmysłów, że nie widzimy i nie słyszymy innego świata, który nas otacza?”

— Pełno skał dokoła — powiedziała Jessika.

Paul skoncentrował się na przechyle ornitoptera, potrząsając głową, by oprzytomnieć. Spojrzał w kierunku wskazywanym przez matkę, na czarne kształty skał wyrastające z piasku po prawej stronie przed nimi. Wyczuwał przeciąg na kostkach nóg, krążenie pyłu w kabinie. Gdzieś była dziura, kolejne dzieło samumu.

— Lepiej siadajmy na piasku — powiedziała Jessika. — Skrzydła mogą nie wytrzymać pełnego wyhamowania.

Wskazał głową przed siebie ku miejscu, gdzie wypieczone piaskiem krawędzie strzelały w blasku księżyca ponad wydmami.

— Siądziemy w pobliżu tamtych skał. Sprawdź swoje pasy.

Spełniając polecenie myślała: Mamy wodę i filtrfraki. Jeśli potrafimy zdobyć pożywienie, możemy przetrwać długi czas w tej pustyni. Fremeni tu żyją. Co mogą oni, możemy i my.

— Biegnij do tych skał, jak tylko się zatrzymamy — powiedział Paul. — Ja wezmę sakwę.

— Biegnij do… — Zamilkła kiwając głową. — Czerwie.

— Nasi przyjaciele czerwie — poprawił ją. — Zgarną ornitopter. Nic nie zdradzi, gdzie wylądowaliśmy.

Jak rzeczowe jest to jego rozumowanie — pomyślała.

Schodzili ślizgiem niżej… coraz niżej…

Lot ich stwarzał teraz wrażenie szalonego pędu — zamazane cienie wydm, skały wyłaniające się jak wyspy. Ornitopter musnął chybotliwie wierzchołek wydmy, przeskoczył nad piaszczystą doliną, musnął drugą wydmę. Wytraca prędkość o piasek — pomyślała Jessika i był w tym podziw dla mistrzostwa Paula.

— Trzymaj się — przestrzegł ją.

Ściągnął hamulce skrzydeł, początkowo delikatnie, następnie coraz mocniej czując, jak zagarniają powietrze, jak coraz szybciej maleje wydłużenie płatów — Wiatr gwizdał w zachodzących na siebie lotkach i elementach nośnych. Nagle, jedynie z ledwo uchwytnym ostrzegawczym przechyłem, lewe skrzydło, osłabione przez samum, wywinęło się ukośnie do góry waląc w burtę ornitoptera. Statek szorując o grzbiet wydmy położył się na lewy bok. Zjechał po przeciwległym zboczu i pośród lawiny piachu zarył nosem w sąsiedniej wydmie. Legł bez ruchu na krawędzi złamanego skrzydła, z prawym skrzydłem sterczącym ku gwiazdom.

Paul zerwał z siebie pasy, rzucił się przez matkę i wyważył drzwi. Piach obsypał całą kabinę przynosząc wyjałowiony zapach palonego krzemienia. Paul chwycił z ogona sakwę; zauważył, że matka uwolniła się już z pasów. Wspięła się na bok prawego fotela, a z niego na metalowe poszycie ornitoptera. Podążył za nią ciągnąc sakwę za rzemienie.

— Biegiem! — zakomenderował.

Wskazał na szczyt pochyłości wydmy i dalej poza nią, gdzie widać było skalną wieżę podciętą zamieciami piaskowymi. Jessika zeskoczyła z ornitoptera i pobiegła, brnąc z trudem pod górę. Za plecami słyszała sapanie Paula. Wydostali się na piaszczystą grań, która ciągnęła się łukiem w stronę skał.

— Trzymaj się grani — nakazał Paul. — Będzie szybciej.

Biegli ku skałom, wyrywając stopy z piachu. W uszy zaczął im się wciskać nowy dźwięk,: stłumiony szmer, syk, jakieś skrobanie.

— Czerw — powiedział Paul.

Dźwięk przybierał na sile.

— Szybciej — wysapał Paul.

Pierwsza płytą skalna, niczym plaża wychylająca się ukośnie z morza piasku, leżała nie dalej niż dziesięć metrów przed nimi; nagle z tyłu doleciał ich chrzęst i zgrzyt metalu. Paul przerzucił sakwę do prawej ręki, ujmując ją za rzemienie. Obijała mu się o biodro w trakcie biegu. Drugą ręką złapał dłoń matki. Krętą, wyżłobioną przez wiatr rynną gramolili się na skalną pochylnię po usianym kamykami zboczu. Rzęzili ze zmęczenia.

— Nie zrobię dalej ani kroku — wydyszała Jessika.

Paul zatrzymał się, wepchnął ją w załom skały i odwróciwszy się spojrzał w dół na pustynię.

Równolegle do ich skalnej wyspy sunął ruchomy pagórek — księżyc oświetlał w odległości około kilometra zmarszczki, fale piasku, spiętrzony kopiec prawie na wysokości oczu Paula. Tor sprasowanych wydm zakręcał w jednym miejscu ciasną pętlą, przecinając łachę pustyni, na której porzucili swój rozbity ornitopter. Tam gdzie przeszedł czerw, nie było już śladu po statku. Ruchomy pagórek odjechał w głąb pustyni, zawrócił po własnym śladzie, tropiąc.

— Jest większy od kosmicznego statku Gildii — szepnął Paul. — Mówiono mi, że w głębi pustyni czerwie osiągają wielkie rozmiary, ale nie zdawałem sobie sprawy… jak wielkie.

— Ani ja — wyszeptała Jessika.

Stwór ponownie odbił od skał, przyśpieszając teraz po zakolu w stronę horyzontu. Nasłuchiwali, dopóki dźwięk jego przejścia nie zginął w cichym przesypywaniu się piasków wokoło. Paul odetchnął głęboko: podniósłszy oczy na oszronioną księżycowym blaskiem skarpę zacytował z Kitab al-Ibar:

— „Podróżuj nocą, a dniem spoczywaj pod czarnym cieniem”. — Spojrzał na matkę. — Nadal mamy jeszcze parę godzin nocy. Możesz iść dalej?

— Za chwilę.

Wyszedł na skalną płytę, zarzucił sakwę na plecy i dopiął rzemienie. Chwilę stał z parakompasem w dłoniach.

— Powiedz, kiedy będziesz gotowa.

Odepchnęła się od skały, czując, że siły jej wracają.

— Dokąd?

— Granią — wskazał kierunek.

— W głąb pustyni — powiedziała.

— Fremeńskiej pustyni — wyszeptał Paul.

I znieruchomiał, wstrząśnięty zapamiętanym obrazem wypukłorzeźby z proroczej wizji przeżytej na Kaladanie. Widział już przedtem tę pustynię. Lecz konfiguracja widzenia różniła się nieuchwytnie, jakby ten optyczny obraz zatracony w jego świadomości i wchłonięty przez pamięć wykazywał teraz braki w precyzji zapisu, kiedy został wyświetlony na prawdziwej scenie. Wizja jakby się przesunęła i ustawiła pod innym kątem, podczas kiedy on trwał w bezruchu. W tamtej wizji był z nami Idaho — przypomniał sobie. — A teraz Idaho nie żyje.

— Czy widzisz drogę przed sobą? — spytała Jessika, źle rozumiejąc jego wahanie.

— Nie — powiedział. — Ale i tak pójdziemy.

Mocniej osadził sakwę na ramionach, ruszył raźno w górę skalnym korytem. Wychodziło ono na skąpaną w poświacie księżyca podłogę skalną z tarasami wznoszącymi się coraz dalej na południe. Paul skierował się do pierwszego stopnia i wdrapał na górę. Jessika za nim. Niebawem zauważyła utrudniające wspinaczkę szczegóły: gniazda piachu pomiędzy skałami, wyostrzoną przez wiatr krawędź, która wrzynała się im w dłonie; przeszkody zmuszające do wyboru: przejść górą czy okrążyć? Teren narzucał swoje własne rytmy. Odzywali się jedynie, gdy zachodziła potrzeba, a i wtedy chrapliwym od wysiłku głosem.

— Ostrożnie, półka jest śliska od piasku.

— Uważaj, nie uderz się tu głową o nawis.

— Trzymaj się poniżej grani; księżyc mamy w plecy, każdy nasz ruch widać z dołu jak na dłoni.

Paul zatrzymał się w skalnej buchcie, opierając sakwę na wąskim gzymsie. Jessika wyciągnęła się przy nim, wdzięczna za chwilę wytchnienia. Usłyszała, że Paul pociąga z wodowodu filtrfraka, i napiła się swej własnej odzyskanej wody. Czując jej słonawy smak wspomniała wody Kaladanu — wysoką fontannę obejmującą łukiem niebo, obfitość wilgoci taką, że się jej nie zauważało… jedynie jako kształt albo odblask, lub szmer, kiedy przystawało się obok. Przystanąć — pomyślała. — Odpocząć… prawdziwie odpocząć. Przyszło jej na myśl, że miłosierdzie to możność zatrzymania się choćby tylko na moment. Nie ma miłosierdzia tam, gdzie nie można się zatrzymać.

Paul opuścił skalną półkę i ruszył wspinając się po pochyłości. Jessika z westchnieniem podążyła za nim. Zsunęli się na szeroką półkę okalającą czoło litej skały. Ponownie wpadli w zwichnięty rytm wędrówki po spękanym terenie. Jessika miała uczucie, że noc została zdominowana przez skalę rozdrobnienia substancji pod ich stopami i dłońmi — otoczaki, groszek żwirowy, skałę płatkową, groszek piaskowy albo sam piasek, grys albo pył, albo miałki puder. Puder zatykał filtry nosowe i trzeba go było wydmuchiwać. Groszek piaskowy i groszek żwirowy sunęły po twardym podłożu i mogły pociągnąć ze sobą nieostrożnego wędrowca. Skała płatkowa raniła, zaś we wszechobecnych łachach piasku więzły im stopy.

Paul przystanął raptownie na skalnej półce i podtrzymał matkę, która się z nim zderzyła. Wskazał na lewo. Spoglądając wzdłuż jego ramienia ujrzała, że stoją na szczycie urwiska; jakieś dwieście metrów pod nimi, niczym znieruchomiały ocean, rozciągała się pustynia. Leżała w dole pełna księżycowosrebrnych fal — cienie załamań przechodziły w zakola i piętrzyły się w dali zamgloną szarą plamą następnego klifu.

— Otwarta pustynia — powiedziała.

— Szmat drogi do przejścia — głos Paula był stłumiony syfonem filtru na twarzy.

Jessika powiodła spojrzeniem dokoła — nic, tylko piasek w dole. Paul patrzył prosto przed siebie na wydmy, śledząc przesuwanie się cieni na drodze księżyca.

— Ze trzy lub cztery kilometry odległości — rzekł.

— Czerwie — powiedziała.

— Na pewno są.

Pomyślała o swoim znużeniu, o bólu mięśni otępiającym zmysły.

— Może odpoczniemy i posilimy się?

Paul zsunął rzemienie i siadł, opierając się o sakwę. Jessika, trzymając, się ręką jego ramienia, opadła przy nim na skałę. Kiedy już się usadowiła, usłyszała, że Paul grzebie w sakwie.

— Masz — powiedział.

Poczuła suchość jego rąk na swoich, gdy wciskał w jej dłoń dwie tabletki wzmacniające. Połknęła je popijając skąpym łykiem wody z rurki filtrfraka.

— Wypij całą wodę — odezwał się Paul. — Zgodnie z zasadą: najlepszym miejscem do przechowywania wody jest własne ciało. To pozwala zachować energię. Dodaje sił. Ufaj swojemu filtrfrakowi.

Posłusznie wysączyła płyn z kieszeni łownych czując, jak ustępuje zmęczenie. Zadumała się nad spokojem, jaki tu wszystko spowijał w tej chwili ich znużenia, i przypomniały jej się słowa minstrela — wojownika Gurneya Hallecka: „Lepszy spokój z okruchem suchara niźli pałac łez i waśni”. Powtórzyła te słowa Paulowi.

— To był Gurney — rzekł.

Zwróciła uwagę na ton jego głosu, sposób wyrażania się — jakby mówił o zmarłym. Nieszczęsny Gurney może rzeczywiście nie żyje — pomyślała. Atrydzcy żołnierze polegli bądź popadli w niewolę albo błąkają się po tym bezwodnym pustkowiu jak oni sami.

— Gurney miał zawsze odpowiedni cytat — powiedział Paul. — Słyszę go teraz: „I osuszę rzeki, i zaprzedam ziemię w ręce niegodziwych, i spustoszę ziemię i wszystko, co jest na niej, obcą dłonią”.

Jessika przymknęła oczy, gdyż niespodziewany patos w głosie syna poruszył ją prawie do łez. Po chwili Paul zapytał:

— Jak ty się… czujesz?

Poznała, że pytanie dotyczyło jej ciąży.

— Twoja siostra nie urodzi się jeszcze przez wiele miesięcy — powiedziała. — Ja nadal czuję się… fizycznie… dobrze.

Jak sztywno i formalnie przemawiam do własnego syna — pomyślała. Po czym, jako że w zwyczaju Bene Gesserit leżało doszukiwanie się w sobie wyjaśnienia takich dziwactw, zaraz dogrzebała się źródła oficjalnego tonu: — Boję się mojego syna; lękam się jego dziwnego stanu, lękam tego, co może zobaczyć w przyszłości, co może mi powiedzieć.

Paul naciągnął sobie kaptur na oczy, zasłuchany w owadzie szmery nocy. Płuca wypełniło mu własne milczenie. Zaswędział go nos. Potarł go, odjął filtr i zdał sobie sprawę z ciężkiej woni cynamonu.

— W pobliżu jest przyprawa melanżowa — powiedział.

Wiatr lekko jak puch musnął policzki Paula, wzburzył fałdy jego burnusa. Lecz wiatr ten nie przynosił żadnej groźby samumu, Paul wyczuwał już różnicę.

— Niebawem świt — powiedział.

Jessika kiwnęła głową.

— Istnieje metoda bezpiecznego przejścia przez ten otwarty piasek — rzekł Paul. — Fremeni to robią.

— A czerwie?

— Gdyby osadzić dudnik z naszego fremaska wśród tych skał za nami… — powiedział Paul. — To by zajęło czerwia na jakiś czas.

Spojrzała na pławiący się w księżycowym blasku obszar pustyni pomiędzy szańcami, ich i tym drugim.

— Czas na cztery kilometry?

— Może. I gdyby przechodząc tamtędy powodować tylko naturalne odgłosy, takie, które nie zwabią czerwia…

Wpatrywał się intensywnie w otwartą pustynię, poszukując w pamięci jasnowidzenia, drążąc tajemnicze wzmianki o dudnikach i hakach stworzyciela, które znalazły się w sakwie pod fotelem ornitoptera. Ze zdziwieniem przekonał się, że jedyne, co odczuwał, to przerażenie ogarniające go na myśl o czerwiach. Bo wiedział, tak jakby to leżało na skraju jego świadomości, że czerwie należy darzyć szacunkiem, nigdy obawą… jeśli… jeśli…

Potrząsnął głową.

— Te odgłosy musiałyby nie mieć rytmu — powiedziała Jessika.

— Co? Ach. Tak. Jeśli będziemy urywać kroki… piasek sam musi się czasami osuwać. Czerwie nie mogą dociekać każdego drobnego dźwięku. Powinniśmy jednak być w pełni wypoczęci, nim się o to pokusimy.

Spojrzał ku klifowi po drugiej stronie, dostrzegając upływ czasu w tamtejszych pionowych cieniach.

— Za godzinę będzie świtać.

— Gdzie spędzimy dzień? — spytała.

Paul odwrócił się, wskazał w lewo.

— Urwisko zawraca tam łukiem na północ. Po tym, jak jest pożłobione wiatrem, widać, że to ściana nawietrzna. Będą w niej szczeliny, w dodatku głębokie.

— Czy nie lepiej już wyruszyć? — spytała.

Wstał, pomógł jej się podnieść.

— Nabrałaś dosyć sił do zejścia na dół? Chcę dotrzeć jak najbliżej powierzchni pustyni, zanim rozbijemy obóz.

— Dosyć.

Skinęła mu głową, by prowadził. Przez moment bił się z myślami, po czym podniósł sakwę, ulokował ją sobie na ramionach i skierował się wzdłuż urwiska. Gdybyśmy tylko mieli dryfy — pomyślała Jessika. — Skok na dół stałby się dziecinną igraszką. Lecz dryfy są być może kolejną rzeczą, jakiej należy unikać w otwartej pustyni. Może wabią one czerwie tak, jak to robią tarcze.

Dotarli do szeregu opadających półek skalnych; za nimi dostrzegli szczelinę z obrysowanym księżycowym cieniem występem, który wiódł wzdłuż jej wylotu. Paul poprowadził w dół, krocząc ostrożnie, ale w pośpiechu, ponieważ wiadomo było, że blask księżyca nie potrwa już długo. Schodzili zakosami w świat pogłębiających się coraz bardziej cieni. Zarysy skalnych kształtów rosły wokół nich ku gwiazdom. Szczelina zwęziła się do jakichś dziesięciu metrów szerokości na skraju mglistoszarej piaskowej pochylni, która opadała w ciemność.

— Możemy zejść? — wyszeptała Jessika.

— Chyba tak.

Pomacał stopą powierzchnię.

— Możemy zjechać — powiedział. — Zjadę pierwszy. Czekaj, aż usłyszysz, że się zatrzymałem.

— Uważaj — powiedziała.

Wszedł na pochyłość i ślizgając się po jej miękkiej powierzchni zjechał na ubity piach prawie poziomego dna. Miejsce znajdowało się głęboko wśród skalnych ścian. Doleciał go odgłos osuwającego się piasku. Starał się przebić wzrokiem ciemność na górze, ale mało nie zwaliła go z nóg lawina. Po chwili wszystko ucichło.

— Matko?

Nie było odpowiedzi.

— Matko?

Cisnął sakwę, rzucił się w górę zbocza, brnąc, grzęznąc, rozrzucając piach jak opętany.

— Matko! — wydyszał. — Matko, gdzie jesteś?

Następna kaskada piasku spłynęła na niego z góry, zasypując go po biodra. Wyszarpnął się. Porwało ją osuwisko piachu — pomyślał. — Zagrzebało. Muszę zachować spokój i przemyśleć to starannie. Nie zadusi się od razu. Ułoży się w letargu bindu zmniejszając zapotrzebowanie na tlen. Wie, że będę ją odkopywał.

Metodą Bene Gesserit, tak jak go nauczyła, Paul uśmierzył oszalałe bicie serca, ustawił swój umysł niczym czystą tablicę, którą mogło zapisać parę ostatnich chwil. Każde obsunięcie się lawiny rozegrało się powtórnie w jego pamięci jak film, w ułamku sekundy rzeczywistego czasu potrzebnego na przypomnienie. Wkrótce Paul ruszył zakosami w górę stoku, macając ostrożnie, dopóki nie znalazł ściany szczeliny, wyrzynającej się skalnym łukiem. Zaczął kopać ostrożnie, by nie wywołać kolejnego obsunięcia. Natrafił na rąbek tkaniny. Poszedł jej śladem, odgrzebał dłoń. Delikatnie namacał rękę. Odsłonił twarz.

— Słyszysz mnie? — wyszeptał.

Żadnej odpowiedzi.

Przyspieszył kopanie, uwolnił ramiona. Jessika była bezwładna w jego objęciach, ale wyczuwał powolny puls. Letarg bindu — powiedział sobie. Odgarnął piach do bioder, jej ręce zarzucił sobie na pierś i pociągnął ją w dół pochyłości, początkowo powoli, następnie coraz prędzej, czując nad sobą osuwanie się piasku. Wlókł ją coraz szybciej, dysząc z wysiłku i walcząc o utrzymanie się na nogach. Wreszcie wydostał się na twardo ubite dno szczeliny i przewiesiwszy sobie Jessikę przez ramię puścił się chwiejnym biegiem. Cały stok osunął się z donośnym szumem, który odbił się echem wzmocnionym przez skalne ściany.

Przystanął u progu komina wychodzącego na szeregi wydm pustyni jakieś trzydzieści metrów niżej. Delikatnie złożył matkę na piasku i wypowiedział słowo wyprowadzające z katalepsji. Obudziła się z wolna, oddychając coraz głębiej.

— Wiedziałam, że mnie znajdziesz — szepnęła.

Obejrzał się w głąb szczeliny.

— Może byłoby lepiej, gdybym nie znalazł.

— Paul!

— Straciłem sakwę — powiedział. — Wszystko pogrzebane pod setką ton piachu… co najmniej.

— Wszystko?

— Zapas wody, filtrnamiot, wszystko, co się liczy. — Dotknął kieszeni. — Mam jeszcze parakompas. — Pomacał szarfę na brzuchu. — Nóż i lornetkę. Możemy sobie dobrze obejrzeć miejsce, gdzie umrzemy.

W tym momencie słońce wyszło nad horyzont gdzieś z lewej strony za krawędzią zagłębienia. Na piasku otwartej pustyni rozbłysły kolory. Z kryjówek pośród skał buchnął chór ptaków. Lecz Jessika widziała jedynie rozpacz w twarzy Paula. Nasyciła swój głos pogardą:

— Czy tak cię nauczono?

— Nie rozumiesz? — spytał. — Wszystko, czego potrzebujemy, żeby przeżyć w tym miejscu, jest pod piachem.

— Mnie znalazłeś — powiedziała, ale teraz głos jej był łagodny, przekonywający.

Paul przykucnął na piętach. Po chwili podniósł oczy na nowy stok, wpatrując się w piasek, oceniając jego sypkość.

— Gdyby udało się unieruchomić małą powierzchnię tego zbocza i górne licowanie wykopanego w piasku otworu, może zrobilibyśmy szyb w dół do sakwy. Woda by to załatwiła, ale nie mamy dosyć wody na… — Urwał. — Piana — rzekł po chwili.

Jessika siedziała jak trusia, starając się nie zakłócić nadfunkcjonowania jego mózgu. Paul wyjrzał ku otwartym wydmom, szukając i węchem, i wzrokiem, aż ustalił kierunek i wtedy skupił uwagę na pociemniałejłasze piasku na dole.

— Przyprawa — powiedział. — Esencja. Silnie alkaliczna. I mam parakompas. Jego zasilacz działa na kwasie.

Jessika siedziała oparta o skałę plecami. Paul nie zwracał na nią uwagi; skoczył na nogi i oddalił się po ubitej wiatrem powierzchni osypiska z wylotu rozpadliny do poziomu wydm. Obserwowała, w jaki sposób idzie, zakłócając rytm — człap… przerwa… człap-człap… szur… przerwa. Nie było w tym żadnego rytmu, który dałby znać grasującemu czerwiowi, że tutaj porusza się coś, co nie należy do pustyni.

Dotarł do łaty przyprawy, nagarnął jej w połę płaszcza, wrócił do szczeliny. Wysypał przyprawę na piasek przed Jessika, przykucnął i za pomocą czubka noża zabrał się do rozbierania parakompasu. Odczepił pokrywę obudowy. Zdjął szarfę, rozłożył na niej części kompasu, wymontował zasilacz. Potem wydostał mechanizm tarczy, zostawiając pusty, miseczkowaty pojemnik w obudowie.

— Będziesz potrzebował wody — powiedziała Jessika.

Sięgnął do wodowodu kołnierza, nabrał łyk, wypluł do miseczki.

Jeśli to się nie powiedzie, ta woda zostanie zmarnowana — pomyślała Jessika. — Ale wtedy to i tak nie będzie miało znaczenia.

Paul rozciął nożem zasilacz, wysypał z niego kryształki do wody. Zapieniły się lekko i rozpłynęły. Kątem oka Jessika złowiła ruch ponad głową. Podniosła wzrok i zobaczyła jastrzębie. Zasiadły na obrzeżach szczeliny jak na grzędzie, wpatrując się z góry w lusterko wody. Wielka Macierzy! — pomyślała. One wyczuwają wodę nawet z takiej odległości.

Paul z powrotem nałożył wieko na parakompas, zostawiając otwór po przycisku ponownej nastawy na wylot piany. Wziąwszy zmajstrowany przyrząd w jedną rękę, a garść przyprawy w drugą, zawrócił w górę rozpadliny badając uwarstwienie stoku. Pozbawiony szarfy burnus falował na nim łagodnie.

Przebrnął część pochyłości, wyrzucając spod nóg strużki piasku, strumienie pyłu. Niebawem zatrzymał się, wcisnął szczyptę przyprawy w parakompas, potrząsnął korpusem przyrządu. Z otworu po przycisku wykipiała zielona piana. Paul skierował ją na stok, zrosił na nim niewielką groblę i nogą zaczął odrzucać piasek poniżej, również utwardzając go pianą.

Jessika stanęła w dole pod nim.

— Pomóc ci? — zawołała.

— Właź i kop — odparł. — Mamy do przebycia około trzech metrów. Wszystko zawiśnie wtedy na włosku.

Piana przestała buchać z przyrządu.

— Szybko. Nie wiadomo, jak długo ta piana utrzyma piasek.

Jessika dobrnęła do Paula, który tymczasem wsiał następną szczyptę przyprawy w otwór i potrząsnął obudową parakompasu. Znowu wykipiała piana. Paul stawiał zaporę z piany, zaś Jessika kopała rękami, odrzucając piach w dół zbocza.

— Jak głęboko? — wysapała.

— Około trzech metrów. I jedynie w przybliżeniu potrafię określić położenie. Być może trzeba będzie poszerzać tę dziurę.

Odstąpił o krok, ślizgając się w sypkim piasku.

— Kop ukośnie do tyłu. Nie schodź pionowo w dół.

Jessika usłuchała. Z wolna pogłębiła wyrobisko, dochodząc do poziomu dna basenu, ciągle nie napotykając śladu sakwy. Czyżbym się przeliczył? — pomyślał Paul. — To przecież ja początkowo wpadłem w panikę, ja popełniłem błąd. Czyżby to nadwerężyło moje zdolności?

Jessika wyprostowała się na dnie jamy i otarła policzek unurzaną w pianie dłonią. Spojrzeli sobie w oczy.

— Wyżej od czoła — powiedział Paul. — Delikatnie teraz.

Dołożył kolejną szczyptę przyprawy do pojemnika, wypuścił gejzer piany wokół dłoni Jessiki, żłobiących pionową ścianę od góry upadowej wyrobiska. Za drugim razem jej dłonie napotkały coś twardego. Powoli odgrzebała kawałek rzemienia z plastikową sprzączką.

— Nie porusz tego ani na włos — odezwał się Paul niemal szeptem. — Skończyła się nam piana.

Jessika podniosła na niego oczy, jedną ręką trzymając pasek. Paul rzucił bezużyteczny parakompas na dno basenu.

— Daj mi drugą rękę — powiedział. — Teraz słuchaj uważnie. Odciągnę cię na bok na dolną ścianę. Nie wypuść tego paska. Ze szczytu niewiele już się osypie. Stok się ustabilizował. Postaram się jedynie utrzymać twoją głowę ponad piaskiem. Jak ta jama się wypełni, odkopiemy cię i wyciągniemy sakwę.

— Rozumiem — powiedziała.

— Gotowa?

— Gotowa.

Zacisnęła palce na rzemieniu.

Jednym szarpnięciem Paul wydobył ją z jamy do połowy i przytrzymał z głową w górze, gdy tymczasem zapora piany puściła i piach osypał się w dół.

Kiedy się uspokoiło, Jessika tkwiła po pas w piasku, z lewą ręką przysypaną do barku, z brodą na kraju burnusa Paula dla osłony. Naprężone ramię bolało.

— Mam go nadal — powiedziała.

Powolutku Paul wcisnął dłoń w piach koło niej, odnalazł rzemień.

— Razem — powiedział. — Równomiernie. Żeby nie urwać.

Jeszcze trochę piasku osypało się w dół, kiedy ciągnęli sakwę. Gdy rzemień znalazł się na powierzchni, Paul puścił go i wydobył matkę z piasku. Wtedy ciągnąc wspólnie sakwę w dół zbocza wyrwali ją z matni. Po chwili stali na dnie szczeliny trzymając sakwę z obu stron. Paul spojrzał na matkę. Miała twarz i burnus usmarowane pianą. Po wyschnięciu piany oblepił te miejsca piasek. Wyglądała niczym po bitwie na piguły z mokrego, zielonego piachu.

— Strasznie się upaprałaś — powiedział.

— Ty też nie jesteś zbyt śliczny.

Wybuchnęli śmiechem, lecz szybko spoważnieli.

— To się nie powinno było zdarzyć — powiedział Paul. — Byłem nieostrożny.

Wzruszyła ramionami, czując, jak zlepiony piach odpada z jej płaszcza.

— Rozbiję namiot — powiedział. — Lepiej zrzuć płaszcz i wytrzep go.

Odszedł zabierając sakwę. Jessika przytaknęła głową, nagle zbyt zmęczona, by odpowiedzieć.

— W skale są otwory kotwiczne — odezwał się Paul. — Ktoś tu obozował przed nami.

Czemu nie? — pomyślała otrzepując płaszcz. — Miejsce jest odpowiednie: w głębi skalnych ścian i naprzeciwko drugiego klifu, oddalonego o jakieś cztery kilometry, wystarczająco wzniesione nad pustynią, aby nie zagrażał czerw, i wystarczająco blisko, by był łatwy dostęp do przyprawy.

Odwróciwszy się zobaczyła, że Paul ustawił już namiot, którego wysklepiona ożebrowaniem czasza stopiła się ze ścianami skalnej szczeliny. Paul wysunął się przed nią i podniósł lornetę do oczu. Szybkim obrotem wyregulował wewnętrzne ciśnienie i zogniskował soczewki olejowe na przeciwległym urwisku, strzelającym złocistym brązem w jasności poranka po drugiej stronie otwartego piasku. Jessika przyglądała się, jak studiuje apokaliptyczny pejzaż, zapuszczając wzrok w piaskowe rzeki i kaniony.

— Tam coś rośnie — powiedział.

Jessika znalazła zapasową lornetkę w sakwie przy namiocie i stanęła koło Paula.

— Tam — wskazał jedną ręką, w drugiej trzymając lornetkę.

— Saguaro — stwierdziła. — Mizerota.

— Może w pobliżu są ludzie — rzekł Paul.

— To mogą być pozostałości po botanicznej stacji doświadczalnej — zauważyła.

— To jest spory kawałek na południe w głąb pustyni — powiedział.

Opuścił lornetkę i podrapał się pod owiewką filtru, uprzytamniając sobie, jak suche są jego wargi, odczuwając pyłowy posmak łaknienia w ustach.

— To miejsce pachnie mi Fremenami — powiedział.

— Skąd pewność, że oni będą przyjaźnie usposobieni? — zapytała.

— Kynes obiecał ich pomoc.

Ale w ludziach tej pustyni jest rozpacz — pomyślała. — Sama jej dziś zakosztowałam. Zrozpaczeni ludzie mogą nas zabić dla naszej wody.

Zamknęła oczy i na przekór temu pustkowiu wyczarowała w myśli obraz Kaladanu. Ongiś na Kaladanie odbyła się wycieczka: Jessika zobaczyła siebie z księciem Leto, przed urodzeniem Paula. Przelatywali nad południowymi dżunglami, ponad rozkrzyczanym listowiem dzikich chaszczy i ryżowymi polami delt. I patrzyli na mrówcze szeregi wśród zieloności — gromady ludzi dźwigających na ramionach ładunki za pomocą drągów dryfopławnych. I na białe płatki trójkadłubowych dau w morskich odnogach.

Wszystko to znikło. Jessika otworzyła oczy na bezruch pustyni, na wzrastający upał dnia. W dali na otwartym piasku niezmordowane demony żaru zaczynały rozhuśtywać wibracje powietrza. Miała wrażenie, że przeciwległąścianę skał ogląda przez marne szkło. Kaskada piasku zasłoniła wylot szczeliny efemeryczną kurtyną. Piasek leciał z sykiem, trącany przez podmuchy rannej bryzy i przez jastrzębie, które zaczęły wzbijać się ze szczytu urwiska. Deszcz piasku ustał, ale nadal słyszała jego syk. Wzmagał się, rozlegał dźwiękiem nigdy nie zapomnianym dla kogoś, kto go choćby raz usłyszał.

— Czerw — szepnął Paul.

Nadszedł od prawej strony w swym niedbałym majestacie, przy którym wszystko bladło. Wyniosły kopiec piasku przecinał wydmy w polu widzenia ludzi. Spiętrzone wysoko czoło kopca rozchodziło się w pylistych odkosach jak fala dziobowa na wodzie. Znikł nagle, uchodząc w lewo. Dźwięk przycichł, zamarł.

— Widywałem fregaty kosmiczne, które były mniejsze — szepnął Paul.

Kiwnęła głową, nie odwracając spojrzenia od pustyni. Po przejściu czerwia pozostała zwodnicza pustka. Rozlewała się w trudną do zniesienia nieskończoność, wabiąca pod nieboskłon.

— Po odpoczynku — powiedziała Jessika — wrócimy do twoich nauk.

Pohamował nagłą złość.

— Matko, nie sądzisz, że możemy się obejść bez…

— Dziś wpadłeś w popłoch — powiedziała. Być może lepiej ode mnie znasz swój umysł i unerwienie bindu, lecz wiele jeszcze musisz się nauczyć o muskulaturze prana twojego ciała. Ciało czasami robi rzeczy samo z siebie, Paul, co mogę ci udowodnić. Musisz nauczyć się panować nad każdym jego mięśniem, każdym włóknem. Potrzebujesz powtórki z dłoni. Zaczniemy od mięśni palców, ścięgien dłoni i wrażliwości opuszków. Chodź już do namiotu — dodała odchodząc.

Zgiął palce lewej ręki obserwując, jak matka wczołguje się przez zwieracz, pewien, że nie potrafi jej odwieść od tego postanowienia… że musi ustąpić. Cokolwiek ze mną uczyniono, biorę w tym udział — pomyślał. — Powtórka z dłoni!

Zerknął na swoją dłoń. Jakże mizernie się prezentowała w porównaniu z takimi stworzeniami, jak czerw.

Pochodzimy z Kaladanu — rajskiego świata dla naszych form życia. Na Kaladanie nie było potrzeby tworzenia raju dla ciała ani raju dla umysłu — wystarczyło popatrzeć dokoła na otaczającą nas rzeczywistość. I zapłaciliśmy cenę, jaką ludzie zawsze płacą za osiągnięcie raju w życiu doczesnym — zniewieścieliśmy, utraciliśmy pazur.

z „Muad’Dib: Rozmowy” pióra księżniczki Irulan


— Więc to ty jesteś ten sławny Gurney Halleck — rzekł mężczyzna.

Halleck stał i przez okrągły podziemny gabinet mierzył spojrzeniem siedzącego za metalowym biurkiem przemytnika. Mężczyzna nosił fremeńskie szaty i miał oczy na poły zaciągnięte błękitem, wskazujące na obecność produktów spoza tej planety w jego pożywieniu. Gabinet stanowił replikę głównej sterowni fregaty kosmicznej — trzydziestostopniowy łuk ściany zajmowały telekomunikatory i ekran, z przyległymi do nich bateriami zdalnych zabezpieczeń i odpalania, zaś pozostałą część łuku wypełniało biurko wyprowadzone ze ściany bezpośrednio.

— Jestem Staban Tuek, syn Esmara Tueka — rzekł przemytnik.

— Więc to tobie winien jestem podziękowanie za okazaną nam pomoc — powiedział Halleck.

— Aaach, wdzięczność — stwierdził przemytnik. — Siadaj.

Ze ściany wysunął się niski fotel lotniczy i Halleck, świadom swego zmęczenia, opadł nań z westchnieniem. W ciemnej tafli koło przemytnika widział teraz własne odbicie i z ponurą miną przypatrzył się bruzdom utrudzenia na swej kanciastej twarzy. Blizna od krwawinu na jego brodzie skręciła się przy tym ponurym grymasie. Halleck odwrócił twarz od swego odbicia i utkwił spojrzenie w Tueku. Dostrzegał teraz rodzinne podobieństwo w przemytniku — krzaczaste, obwisłe brwi oraz powierzchnie policzków i nosa jak wyciosane z kamienia.

— Wasi ludzie mówią, że twój ojciec nie żyje, zabity przez Harkonnenów — powiedział Halleck.

— Przez Harkonnenów albo przez zdrajcę spośród waszych ludzi — odparł Tuek.

W gniewie Halleck zapomniał o zmęczeniu. Wyprostował się.

— Czy możesz wymienić imię zdrajcy? — zapytał.

— Nie mamy pewności.

— Thufir Hawat podejrzewał lady Jessikę.

— Aaach, wiedźma Bene Gesserit… być może. Lecz Hawat jest teraz jeńcem Harkonnenów.

— Słyszałem — Halleck wciągnął głęboko powietrze. — Wydaje się, że przed nami niemało jeszcze krwi do przelania.

— Nie zrobimy niczego, co zwróci na nas uwagę — powiedział Tuek.

Halleck zesztywniał.

— Ale…

— Tobie i tym twoim ludziom, których uratowaliśmy, ofiarujemy azyl wśród nas — powiedział Tuek. — Mówisz o wdzięczności. Doskonale, odpracuj tu swój dług. Zawsze znajdziemy zajęcie dla dobrych ludzi. Jednakże zabijemy was z miejsca, gdybyście uczynili najmniejszy wrogi ruch przeciwko Harkonnenom.

— Ale oni zabili twego ojca, człowieku!

— Być może. Jeśli nawet tak, oto odpowiedź mego ojca tym, którzy działają bez zastanowienia: „Kamień jest ciężki i piasek ma ciężar, ale cięższy od nich obu jest gniew głupca”.

— Zatem nie zamierzasz kiwnąć palcem w tej sprawie? — zapytał szyderczo Halleck.

— Tego nie słyszałeś z moich ust. Mówię jedynie, że będę chronił nasz kontrakt z Gildią. Gildia wymaga od nas ostrożnej gry. Są inne sposoby zniszczenia wroga.

— Aaaaach!

— Istotnie ach. Jeśli masz ochotę tropić czarownicę, droga wolna. Ale ostrzegam, że prawdopodobnie się spóźniłeś… a my wątpimy, czy ona jest tą osobą, której szukasz, tak czy owak.

— Hawat rzadko się mylił.

— Dał się wziąć do niewoli Harkonnenom.

— Myślisz, że on jest zdrajcą?

Tuek wzruszył ramionami.

— To są jałowe rozważania. Myślimy, że czarownica nie żyje. Przynajmniej tak sądzą Harkonnenowie.

— Wiesz bardzo dużo o Harkonnenach.

— Aluzje i niedomówienia… plotki i domysły.

— Jest nas siedemdziesięciu czterech ludzi — powiedział Halleck. — Jeśli rzeczywiście chcesz, byśmy się do ciebie zaciągnęli, musisz wierzyć w śmierć naszego księcia.

— Widziano jego ciało.

— A chłopca także… młodego panicza Paula? — Halleck próbował przełknąć ślinę, ale miał grudę w gardle.

— Według ostatniej wiadomości, jaką otrzymaliśmy, zaginął wraz ze swoją matką w pustynnym samumie. Najprawdopodobniej nigdy nie odnajdą się… choćby ich kości.

— Więc czarownica nie żyje… wszyscy zginęli.

Tuek kiwnął głową.

— I Bestia Rabban, jak mówią, powróci do władzy na Diunie.

— Hrabia Rabban z Lankiveil?

— Tak.

Halleck potrzebował czasu na opanowanie zalewającej go fali krwi, która groziła apopleksją z wściekłości. Dyszał ciężko.

— Mam prywatne porachunki z Rabbanem. Jestem mu winien za… życie mojej rodziny… — potarł bliznę na brodzie — … i za to…

— Nie załatwia się porachunków przedwcześnie, wszystko stawiając na jedną kartę — rzekł Tuek. Spochmurniał śledząc grę mięśni na szczęce Hallecka, nagłą skrytość w przysłoniętych powiekami oczach tego mężczyzny.

— Wiem… wiem… — Halleck odetchnął głęboko.

— Ty i twoi ludzie możecie służąc u nas zarobić sobie na przelot z Arrakis. Jest wiele miejsc do…

— Zwalniam swoich ludzi z wszelkiej zależności ode mnie, niech decydują sami. Skoro Rabban jest tutaj… ja zostaję.

— Nie jestem pewien, czy życzymy sobie, żebyś został, widząc twój stan ducha.

Halleck przeszył przemytnika spojrzeniem.

— Wątpisz w moje słowo?

— Nie-e-e…

— Ocaliłeś mnie od Harkonnenów. Ślubowałem wierność księciu Leto z nie większego powodu. Zostanę tu na Arrakis — z wami… albo z Fremenami.

— Czy wypowiedziana, czy nie, myśl realnie istnieje i ma swoją moc — powiedział Tuek. — Mógłbyś się przekonać, że linia między życiem a śmiercią jest zbyt cienka i zbyt ulotna wśród Fremenów.

Halleck przymknął na chwilę oczy czując, jak ogarnia go znużenie.

— „Gdzież jest Pan, który powiedzie nas przez ziemię pustyń i otchłani?” — zamruczał.

— Zdążaj powoli, a dzień twej zemsty nadejdzie — powiedział Tuek. — Pośpiech jest wymysłem szatana. Ucisz swą rozpacz — po to mamy rozrywki; trzy są rzeczy, które niosą ulgę sercu: woda, zieleń trawy i uroda kobiety.

Halleck otworzył oczy.

— Wolałbym kałużę krwi Rabbana Harkonnena u swych stóp. — Wpił się spojrzeniem w Tueka. — Myślisz, że taki dzień nadejdzie?

— Niewiele mam wspólnego z tym, jakie powitasz jutro, Gurneyu Hallecku. Mogę ci tylko dopomóc powitać dzień dzisiejszy.

— Przyjmuję zatem tę pomoc i zostaję aż do dnia, w którym rozkażesz mi pomścić twego ojca i wszystkich innych, którzy…

— Posłuchaj mnie, mężu walki — powiedział Tuek. Wychylił się do przodu nad biurkiem; barki miał na jednym poziomie z uszami, w oczach zawziętość. Twarz przemytnika upodobniła się nagle do zwietrzałej skały.

— Wodę mojego ojca… tę odkupię swoim własnym ostrzem.

Halleck nie odrywał od niego oczu. W tym momencie przemytnik przypominał mu księcia Leto: przywódca ludzi, odważny, pewny swej pozycji i swego powołania. Był jak książę… przed Arrakis.

— Czy chcesz wsparcia mojego ostrza? — zapytał Halleck.

Tuek odchylił się do tyłu, rozluźnił, w milczeniu przypatrując się Halleckowi.

— Czy uważasz mnie za męża walki? — nalegał Halleck.

— Tylko ty jeden z adiutantów księcia uszedłeś z życiem — powiedział Tuek. — Siła twego wroga była przytłaczająca, ty jednak ugiąłeś się, aby zwyciężyć… pokonałeś go w taki sposób, jak my pokonujemy Arrakis.

— Co proszę?

— Żyjemy tutaj na łasce tej planety, Gurneyu Hallecku — powiedział Tuek. — Arrakis jest naszym wrogiem.

— Starczy jeden wróg naraz, czy nie tak?

— Właśnie tak.

— Czy tak właśnie radzą sobie Fremeni?

— Być może.

— Powiedziałeś, że życie z Fremenami może się dla mnie okazać zbyt twarde. Żyją w pustyni, pod gołym niebem, czy to dlatego?

— Któż wie, gdzie żyją Fremeni? Dla nas Płaskowyż Centralny jest ziemią niczyją. Ale ja chciałbym porozmawiać raczej o…

— Mówią, że Gildia rzadko wytycza szlaki przyprawowych lichtug ponad pustynią — rzekł Halleck. — Ale krążą pogłoski, że tu i ówdzie widać skrawki zieleni, jeśli się wie, gdzie patrzeć.

— Pogłoski! — skrzywił się Tuek. — Chciałbyś teraz wybierać między mną a Fremenami? Jesteśmy poniekąd bezpieczni, mamy własną, wykutą w skale sicz, swoje ukryte baseny. Żyjemy życiem ludzi cywilizowanych. Fremeni to parę band obszarpańców, których my zatrudniamy jako poszukiwaczy przyprawy.

— Ale oni umieją zabijać Harkonnenów.

— A chcesz znać rezultat? Nawet w tej chwili poluje się na nich jak na zwierzęta — z rusznicami laserowymi, bo nie mają tarcz. Są poddawani eksterminacji. Dlaczego? Bo zabijali Harkonnenów.

— Czy rzeczywiście zabijali Harkonnenów? — spytał Halleck.

— Co masz na myśli?

— Nie słyszałeś, że z Harkonnenami byli przypuszczalnie sardaukarzy?

— Znowu pogłoski.

— Jednak pogrom nie jest w stylu Harkonnenów. Pogrom jest marnotrawstwem.

— Wierzę w to, co widzę na własne oczy — powiedział Tuek. — Zdecyduj się, mężu walki. Ja albo Fremeni. Zapewniam ci azyl i szansę przelania krwi, której obaj łakniemy. Możesz być tego pewien. Fremeni ofiarowują ci jedynie życie ściganej zwierzyny.

Halleck wahał się, wyczuwając mądrość i współczucie w słowach Tueka, jednak coś go gryzło z zupełnie niezrozumiałego powodu.

— Zaufaj własnemu rozumowi — rzekł Tuek. — Czyje decyzje ocaliły twój oddział z bitwy? Twoje. Decyduj.

— Tak musi być — powiedział Halleck. — Książę i jego syn nie żyją?

— Tak uważają Harkonnenowie. Jeżeli chodzi o tego rodzaju sprawy, skłonny jestem ufać Harkonnenom. — Ponury uśmiech zagościł na ustach Tueka. — I tu by się mniej więcej kończyło moje całe do nich zaufanie.

— Zatem musi tak być — powtórzył Halleck.

Wyciągnął prawą rękę w tradycyjnym geście, dłonią do góry i z kciukiem płasko na niej złożonym.

— Oddaję ci mój miecz.

— Przyjmuję.

— Chcesz, bym nakłonił mych ludzi?

— A pozwoliłbyś im na samodzielną decyzję?

— Szli za mną aż dotąd, lecz większość urodziła się na Kaladanię. Arrakis nie jest taka, jak ją sobie wyobrażali. Tu stracili wszystko prócz życia. Wolałbym, żeby decydowali sami za siebie.

— Nie czas teraz na twoje wahanie — powiedział Tuek. — Doszli za tobą aż tutaj.

— Potrzebujesz ich?

— Zawsze znajdziemy miejsce dla doświadczonych wojowników… w tych dniach bardziej niż kiedykolwiek.

— Przyjąłeś mój miecz. Życzysz sobie, żebym wpłynął na nich?

— Myślę, że oni sami pójdą za tobą, Gurneyu Hallecku.

— Oby tak było.

— Oby.

— Mogę więc sam o tym zadecydować?

— Możesz sam zadecydować.

Halleck podniósł się z krzesła, czując, jak wiele z jego zapasu sił poszło na ten mizerny wysiłek, by stanąć na nogi.

— Na razie rozejrzę się po ich kwaterach i zbadam nastroje.

— Porozum się z moim kwatermistrzem — rzekł Tuek. — Nazywa się Drisq. Powiedz mu, że życzę sobie, by okazał wam jak najdalej posuniętą gościnność. Przyjdę do ciebie… niebawem. Najpierw muszę wyekspediować parę transportów przyprawy.

— Szczęście uśmiecha się wszędzie — rzekł Halleck.

— Wszędzie — powiedział Tuek. — Niespokojne czasy, to wyjątkowa okazja w naszych sprawach.

Halleck skłonił głowę, za sobą usłyszał lekki szmer i wyczuł prąd powietrza, gdy rozwarła się na oścież furta śluzy. Odwrócił się i zanurkowawszy przez nią opuścił gabinet. Znalazł się w sali ogólnej, do której adiutanci Tueka wprowadzili go uprzednio wraz z ludźmi. Było to długie i wąskie pomieszczenie, wyciosane w litej skale, a jego gładkie powierzchnie zdradzały działanie lanc laserowych. Sufit strzelał dostatecznie wysoko, by przedłużyć naturalny łuk skalnego sklepienia i przepuścić wewnętrzne prądy konwekcyjne powietrza. Wzdłuż ścian znajdowały się stojaki na broń i szafki. Nie bez dumy Halleck zauważył, że ci z jego ludzi, którzy byli nadal zdolni utrzymać się na nogach, stoją, że znużenie i klęska ich nie załamały. Medycy przemytników kręcili się między nimi, opatrując rannych. Ciężko rannych zebrano w jednym miejscu w głębi po lewej stronie, a przy każdym czuwał atrydzki towarzysz broni. Atrydzkie wyszkolenie: „Troszczymy się o swoich”, przetrwało w nich jak rdzeń rodzimej skały — zauważył Halleck. Jeden z jego poruczników wystąpił do przodu z dziewięciostrunową balisetą Hallecka. Zasalutował.

— Sir, tutejsi medycy mówią, że nie ma nadziei dla Mattaiego. Oni tu nie posiadają banku kości ani narządów Jedynie środki polowe. Mattai nie przeżyje, mówią, ale on ma prośbę do ciebie.

— Jaką?

— Mattai prosi o pieśń, by łatwiej mu było odejść, sir. Mówi, że będziesz wiedział, o którą chodzi… dość często prosił cię o nią. — Porucznik przełknął. — To pieśń zwana „Ma luba”, sir. Gdybyś…

— Wiem.

Halleck wziął balisetę, wyłuskał wieloczynnościowe piórko z zacisku na gryfie. Dobył cichy akord z instrumentu; stwierdził, że ktoś go już nastroił. Oczy go paliły, ale wyrzucił to ze swych myśli, kiedy szedł przed siebie wygrywając melodię i zmuszając się do swobodnego uśmiechu. Medyk przemytników i paru jego ludzi pochylali się nad noszami. Kiedy Halleck podszedł, któryś z ludzi zaczął cichutko śpiewać, z łatwością wpadając w rytm.

Ma luba stoi w oknie,

piersiami dotyka szkła.

Słońce purpurą płonie,

złoci jej ręce na łonie.

Zabierz mnie,

Zabierz w ramiona, luba ma.

Weź mnie,

Weź w swe ramiona, luba ma.

Śpiewak skończył, wyciągnął obandażowaną rękę i zamknął powieki mężczyźnie na noszach. Halleck dobył ostatni, cichy akord z balisety i pomyślał: Teraz jest nas siedemdziesięciu trzech.

Wielu ludziom trudno zrozumieć życie rodzinne „ochronki” królewskiej, jednak spróbuję naszkicować je wam skrótowo.

Mój ojciec miał, jak sądzę, jednego tylko prawdziwego przyjaciela. Był nim hrabia Hasimir Fenring, eunuch genetyczny i jeden z najgroźniejszych rycerzy w Imperium. Hrabia, wytworny, acz szpetny człowieczek, pewnego dnia sprowadził nową niewolnicę — konkubinę memu ojcu, a ja zostałam przez matkę wysłana na przeszpiegi. Wszystkie szpiegowałyśmy ojca tytułem samoobrony. Żadna z niewolnic — konkubin, na jakie mu zezwalał traktat Bene Gesserit z Gildią, nie mogła, rzecz jasna, zrodzić królewskiego następcy, lecz intrygi były bezustanne i nużące w swej monotonii. Osiągnęłyśmy biegłość, moja matka, siostry i ja również, w unikaniu najprzemyślniejszych narzędzi śmierci. To, co powiem, może wydawać się straszne, ale wcale nie jestem pewna, czy mój ojciec nie przykładał ręki do tych wszystkich zamachów. Rodzina królewska to jednak zupełnie inna rodzina.

Zatem wyobraźmy sobie tę nową niewolnicę — konkubinę, rudowłosą jak mój ojciec, wiotką i zgrabną, o mięśniach akrobatki, najwyraźniej przeszkoloną w neuro — kuszeniu. Mój ojciec przypatrywał się jej przez długi czas, gdy pozowała przed nim naga. Wreszcie rzekł: „Jest zbyt piękna. Oszczędzimy ją na podarunek”. Nie macie pojęcia, jak wielką konsternację ta powściągliwość wywołała w „ochronce” królewskiej. W końcu finezja i samokontrola stanowiły śmiertelne zagrożenie dla nas wszystkich.

„W domu mojego ojca” pióra księżniczki Irulan


Późnym popołudniem Paul stał przed filtrnamiotem. Szczelinę, w której rozbił obóz, zalegał głęboki cień. Spoglądając ponad otwartym piaskiem na odległą ścianę skalną zastanawiał się, czy powinien obudzić matkę śpiącą w namiocie. Fałdy wydm rozchodziły się wokół ich kryjówki jedna za drugą. Rzucały gęste cienie z dala od zachodzącego słońca, tak czarne, jakby były odpryskami nocy. Cóż za monotonia! Jego duch szybował poszukując jakiejś wysokości w tym pejzażu. Lecz nie znajdował żadnego zdecydowanego pionu w wyjałowionym upałem powietrzu aż po horyzont, żadnego kwiecia, żadnego łagodnego kołysania znaczącego przyjście bryzy… tylko wydmy i tamto oddalone urwisko pod niebem z wybłyszczonego srebrobłękitu.

A jeżeli tam po drugiej stronie nie ma żadnej opuszczonej stacji badawczej? — myślał. — Jeżeli nie ma tam w ogóle Fremenów, a te rośliny wyrosły sobie przypadkiem?

Jessika obudziła się i obróciła na plecy; przez przezroczystą burtę zerknęła z ukosa na Paula. Stał odwrócony do niej tyłem i coś w jego postawie przypominało Jessice księcia. Poczuła w sobie otchłań wzbierającej rozpaczy i odwróciła spojrzenie. Niebawem przysposobiła swój filtrfrak, odświeżyła się wodą z namiotowych kieszeni łownych i wypełzła na dwór, by rozprostować kości i wypłoszyć sen z ciała.

Nie odwracając się Paul powiedział:

— Dziwną radością napełnia mnie spokój tego miejsca.

Jakże dostraja się umysł do środowiska — pomyślała. I przypomniał jej się aksjomat Bene Gesserit: „Pod presją umysł może pójść w jednym z dwóch kierunków: pozytywnym lub negatywnym, w przód lub wstecz. Przedstawcie to sobie jak widmo, którego ekstremami są nieświadomość na negatywnym krańcu i nadświadomość na krańcu pozytywnym. Ku któremu z nich umysł skłoni się pod naporem, w znacznej mierze zależy od wyszkolenia”.

— Życie tutaj mogłoby być dobre — powiedział Paul.

Próbowała zobaczyć pustynię jego oczami, usiłując uchwycić niedogodności będące powszednim obliczem tej planety i zastanowić się, jakie też warianty przyszłości mignęły przed Paulem. Tutaj można znaleźć odosobnienie — myślała — bez obawy, że ktoś stoi za plecami, bez strachu przed myśliwym.

Wysunąwszy się przed Paula podniosła do oczu lornetę, nastawiła soczewki olejowe i zbadała skalny bastion po drugiej stronie. Tak, saguaro w wyschłych łożyskach potoków oraz inne kolczaste porosty… a wśród cieni rogoża niskich zielonożółtych traw.

— Zwinę obozowisko — rzekł Paul.

Kiwnąwszy głową Jessika zbliżyła się do wylotu szczeliny, skąd mogła ogarnąć wzrokiem pustynię, i skierowała lornetkę w lewo. Solna panew rozjarzyła się tam bielą z domieszką brudnego brązu na obrzeżach — pole bieli tu, gdzie biel jest śmiercią. Ale panew mówiła o czymś jeszcze: o wodzie. Kiedyś przez tę roziskrzoną biel toczyły się wody.

Opuściła lornetkę i dopięła burnus, chwilę nasłuchiwała odgłosów krzątaniny Paula. Słońce opadło niżej. W poprzek solnej panwi legły cienie. Spoza zachodniego horyzontu rozeszły się linie rozkrzyczanej barwy. Barwa skupiła się w ciemny paluch obmacujący piaski. Rozpełzły się cienie koloru węgla i rzęsisty opad nocy zatopił pustynię.

Gwiazdy!

Wpatrywała się w nie z zadartą głową, wyczuwając zbliżanie się Paula, który po chwili stanął koło niej. Pustynna noc zogniskowała się ku górze sprawiając wrażenie, że ulatuje do gwiazd. Ciężar dnia ustąpił. Przelotny podmuch uderzył ich w twarze.

— Niebawem wzejdzie pierwszy księżyc — zauważył Paul. — Sakwa gotowa. Ustawiłem dudnik.

Moglibyśmy zaginąć na zawsze w tym przedsionku piekła — pomyślała Jessika. — I nikt by się nie dowiedział.

Wiatr nocy sypał strużkami piasku, które muskały jej twarz, i przynosił woń cynamonu: kaskada zapachów w ciemności.

— Powąchaj tylko — odezwał się Paul.

— Czuję tę woń nawet przez filtr — powiedziała. — Bogactwo. Ale czy zapewni nam wodę? — Wskazała na drugą stronę basenu. — Nie ma tam sztucznych świateł.

— Fremeni będą się kryli w siczy za tamtymi skałami — odparł.

Srebrny róg wychynął na prawo od nich ponad horyzont: pierwszy księżyc. Wzniósł się ukazując oczom wyraźny wizerunek dłoni na swej powierzchni. Jessika zapatrzyła się w objawioną w poświacie białą srebrzystość piasku.

— Dudnik osadziłem w najdalszym zakątku szczeliny — oznajmił Paul. — Jak zapalę jego lont, zostanie nam trzydzieści minut.

— Trzydzieści minut?

— Nim zacznie przyzywać… czerwia.

— Och! Jestem gotowa do drogi.

Odszedł; słyszała, jak posuwa się z powrotem w głąb szczeliny. Noc jest tunelem — pomyślała — szczeliną w jutro… o ile pisane nam jakieś jutro. — Potrząsnęła głową. — Skąd się u mnie wzięły takie czarne myśli? Z moim wyszkoleniem stać mnie na więcej.

Wrócił Paul, podjął sakwę i ruszył przodem w dół do pierwszej wydmy, gdzie przystanął nasłuchując, aż dogoniła go matka. Słyszał jej ciche nadejście i obojętne — ziarnko po ziarnku — kapanie dźwięku: prywatny kod pustyni głoszący jej własną miarę bezpieczeństwa.

— Musimy iść nierytmicznie — rzekł Paul i przywołał wspomnienie ludzi przemierzających piaski… zarówno z obrazów przyszłości, jak i rzeczywiste. — Zobacz, jak ja to robię — powiedział. — Tak Fremeni chodzą po piasku.

Wyszedł na stok powietrzny i powłócząc nogami ruszył łukiem wydmy. Jessika obserwowała pierwsze dziesięć kroków Paula, nim podążyła za nim naśladując te ruchy. Dostrzegała ich sens: to musi brzmieć jak naturalne przemieszczanie się piasku… jak wiatr. Lecz mięśnie broniły się przeciwko temu nienaturalnemu, łamanemu rytmowi: człap… szur… szur… człap… człap… stop… szur… człap. Czas rozsnuł się wokół nich. Skalna ściana jakby się nie przybliżała. Ta za plecami nadal sterczała pod niebo.

Łup! Łup! Łup! Łup!

To bębnienie dochodziło z urwiska za ich plecami.

— Dudnik — syknął Paul.

Łomotanie nie ustawało, aż z trudem zaczęło im przychodzić unikanie tego rytmu we własnych krokach.

Łup… łup… łup… łup…

Posuwali się w zalanej księżycowym blaskiem misie wstrząsanej owym głuchym dudnieniem. W dół i w górę przez osypujące się wydmy: człap… szur… stop… człap. Po groszkowym piasku toczącym się pod ich stopami: szur… stop… stop… człap. I przez cały czas ich uszy nasłuchiwały pewnego niepowtarzalnego szmeru. Dźwięk ten rozpoczął się tak cicho, że kiedy ich doleciał, zagłuszali go szuraniem nóg. Ale narastał… coraz głośniejszy… od zachodu. Łup… łup… łup… łup… — walił dudnik. Syk wypełniał noc za nimi. Maszerując odwrócili głowy i ujrzeli kopiec polującego czerwia.

— Idź dalej — wyszeptał Paul. — Nie oglądaj się.

Zgrzytliwy odgłos furii buchnął z opuszczonych przez nich skalnych cieni. Młócąca lawina hałasu.

— Idź dalej — powtórzył Paul.

Dostrzegł, że osiągnęli nie oznaczony punkt, w którym dwie skalne ściany — jedna przed, a druga za nimi — wydawały się jednakowo odległe. I ciągle za ich plecami owo chłostanie, wściekłe darcie skał przenikało noc. Posuwali się dalej i dalej, i dalej… Mięśnie osiągnęły stan mechanicznego bólu, który zdawał się nie mieć końca, lecz Paul zauważył, że skarpa marzeń wystrzeliła wyżej przed nimi.

Jessika poruszała się w próżni własnej koncentracji, ze świadomością, że wyłącznie siła woli podtrzymuje jej kroki. Suchość w ustach sprawiała ból, ale odgłosy z tyłu rozwiewały wszelką nadzieję na postój i łyk z kieszeni łownych filtrfraka. Łup… łup… Kolejny wybuch szału i dudnik zamilkł. Cisza!

— Szybciej — wyszeptał Paul.

Kiwnęła głową wiedząc, że on nie widzi tego gestu, jednak musiała potwierdzić sama sobie jakimś działaniem, że trzeba zażądać jeszcze więcej od obciążonych już do ostatnich granic mięśni…

Skalna ściana obiecująca schronienie wyrosła przed nimi między gwiazdami i Paul dostrzegł płaską łachę piasku ciągnącą się u jej podnóża. Wszedł na nią, potknął się ze zmęczenia, odruchowo wystawił nogę, by złapać równowagę. Rezonujące dudnienie zatrzęsło piaskiem wokoło. Paul zatoczył się dwa kroki w bok. Buum! Buum!

— Grający piasek! — zasyczała Jessika.

Paul odzyskał równowagę. Rozbieganym spojrzeniem omiótł piasek pod nogami i skalne urwisko może dwieście metrów dalej. Za plecami usłyszał syk: jakby wiatru, jak wezbranej fali tam, gdzie wody nie było.

— Biegiem! — krzyknęła Jessika. — Biegiem, Paul!

Pobiegli.

Bębnienie grzmiało pod ich stopami. Wkrótce wypadli na żwir. Bieg przyniósł chwilową ulgę mięśniom, zbolałym od obcej im, nierytmicznej pracy. To była akcja, która nie wymagała udziału rozumu. Wystarczył rytm. Lecz piasek i żwir więziły stopy, zaś syczenie nadciągającego czerwia narastało wokół nich jak burza. Jessika upadła na kolana. Jedyne, o czym mogła myśleć, to było wyczerpanie, dźwięk, i przerażenie. Paul poderwał ją na nogi. Dalej biegli trzymając się za ręce. Z piasku przed nimi sterczała cienka żerdź. Minęli ją, dostrzegli drugą. Umysł Jessiki zdołał zarejestrować te żerdzie, jak już zostały w tyle. Jeszcze jedna żerdź — nadgryziona przez wiatr antena — wystawała ze szpary w skale. I jeszcze jedna.

Skała!

Wyczuła ją stopami, gdy zniknął opór podłoża, i doznała przypływu sił na pewniejszej nawierzchni.

W przedzie głęboka rozpadlina ciągnęła się pionowym cieniem w górę urwiska. Popędzili ku niej, wcisnęli się w wąski otwór. Odgłos przejścia czerwia urwał się za ich plecami. Jessika i Paul odwrócili się wyglądając na pustynię.

Tam, gdzie zaczynały się wydmy, może o pięćdziesiąt metrów od nich, u podnóża skalnej plaży, z pustyni wzbił się srebrnoszary łuk śląc lawinę piachu i pyłu na wszystkie strony. Wzniósł się wyżej, aż przybrał postać gigantycznej tropiącej gęby. Ujrzeli czarną, okrągłą dziurę z połyskującymi w łunie księżyca ostrzami. Gęba podpełzła ku wąskiej szczelinie, w której zalegli Paul z Jessiką. Zapach cynamonu buchnął im w nozdrza. Blask księżycowy zamigotał na zębach z kryształu. Wielka paszcza kołysała się w przód i w tył.

Paul wstrzymał oddech. Jessika skuliła się, patrząc w osłupieniu. Cały swój kunszt Bene Gesserit włożyła w zdławienie pierwotnych lęków, poskromienie zachowanej w pamięci rasy grożącej obłędem trwogi. Paul przeżywał rodzaj uniesienia. W którymś z ostatnich momentów minął barierę czasu i znalazł się na mniej znanym terytorium. Wyczuwał przed sobą ciemność, nic nie jawiło się przed jego wewnętrznym okiem. Tak, jakby któryś kolejny krok pogrążył go w studni… albo w dolinie fali, skąd nie widać przyszłości. Krajobraz uległ gruntownemu przemieszczeniu. Doznanie czasociemności zamiast porazić go, nadało super przyspieszenie jego pozostałym zmysłom. Zorientował się, że w każdym dostępnym mu wymiarze postrzega owo coś, co w pogoni za nim wstało tu z piasku. Paszcza tego czegoś miała około osiemdziesięciu metrów średnicy… na jej obrzeżu lśniły kryształowe zęby o wygiętym kształcie krysnoży… miech dyszał cynamonem… ulotnymi aldehydami… kwasami…

Czerw przesłonił blask księżyca szorując o skały ponad nimi. Deszcz drobnych kamieni i piasku posypał się do ciasnej kryjówki. Paul wcisnął matkę głębiej.

Cynamon! Ta woń zalewała go. Co czerw ma wspólnego z przyprawą, z melanżem? — zadał sobie pytanie. I przypomniało mu się, jak Lietowi — Kynesowi wymknęła się mglista aluzja do pewnego związku czerwia z przyprawą.

Łubudu! — W prawo od nich niczym łoskot bezdeszczowego gromu dochodzący z oddali. I ponownie — łubudu!

Czerw wycofał się na piasek: leżał tam chwilę, jego kryształowe zęby przędły księżycowe blaski.

Łup! Łup! Łup! Łup!

Drugi dudnik! — pomyślał Paul. Znów rozbębniło się gdzieś z prawa.

Czerwia przebiegło drżenie. Cofnął się głębiej w piasek. Pozostała jedynie pagórkowata krzywizna jak połowa lejka, jak wznoszący się nad wydmami łuk tunelu. Zachrzęścił piasek. Stworzenie pogrążyło się jeszcze głębiej, odstępując, zawracając, stając się grzywiastym kopcem, który uchodził zakolem przez antyklinę między wydmami. Paul wyszedł przed kryjówkę śledząc piaskową falę odpływającą pustkowiem na zew nowego dudnika. Jessika wysunęła się za nim, nasłuchując.

Łup… łup… łup… łup… łup…

Wkrótce dźwięk zamilkł. Paul odszukał rurkę w filtrfraku, pociągnął łyk odzyskanej wody. Jessika skupiła uwagę na jego czynnościach, lecz w umyśle jej pozostała pustka zmęczenia i trwogi.

— Czy na pewno odszedł? — wyszeptała.

— Ktoś go przywołał — powiedział Paul. — Fremeni.

Czuła, że przychodzi do siebie.

— Był taki wielki!

— Nie tak wielki jak tamten, który zgarnął nasz ornitopter.

— Jesteś pewny, że to byli Fremeni?

— Użyli dudnika.

— Po co mieliby nam pomagać?

— Może nie pomagali nam. Może po prostu wzywali czerwia.

— Po co?

Odpowiedź zawisła na krawędzi jego świadomości, nie nadchodząc. W głowie miał wizję, która mu się kojarzyła z teleskopowymi, zaopatrzonymi w haki kijami z ich bagaży — z „hakami stworzyciela”.

— Po co wzywaliby czerwia? — spytała Jessika.

Tchnienie strachu owiało jego umysł, zmusiło go do odwrócenia się od matki, do spojrzenia w górę urwiska.

— Znajdźmy lepiej drogę na szczyt przed światłem dnia — wskazał ręką. — Tych żerdzi, które minęliśmy, jest więcej.

Patrząc wzdłuż linii jego ręki dostrzegła żerdzie — pokaleczone przez wiatr znaki — i wyłowiła cień wąskiej półki wijącej się w rozpadlinie wysoko nad nimi.

— One wyznaczają szlak na szczyt urwiska — rzekł Paul.

Osadził sakwę na ramionach, doszedł do podstawy skalnej półki i rozpoczął wspinaczkę. Jessika chwilę marudziła zbierając siły, po czym ruszyła za nim. Pięli się w górę idąc za tyczkami żerdzi, aż wreszcie półka skurczyła się do wąskiego progu przed mrocznym załomem komina. Paul przekrzywił głowę i zajrzał w pogrążony w ciemności komin. Starał się nie myśleć o wątłym oparciu dla stóp na cienkim gzymsie. Jedyne, co zobaczył, to ciemność. Komin biegł w górę do szczytu, gdzie otwierał się ku gwiazdom. Paul wytężył słuch, ale wyłowił tylko odgłosy, jakich mógł się spodziewać — lekki spływ piasku, owadzie „grrr”, tupot jakiegoś rozpędzonego maleńkiego zwierzątka. Zgruntował nogą ciemność w kominie i trafił na zapiaszczony występ skalny. Powoli, cal po calu, minął załom, przyzwał gestem matkę, by poszła w jego ślady. Asekurował ją na zakręcie, chwyciwszy za luźny brzeg szaty. Podnieśli oczy na gwiazdy jarzące się w obramowaniu dwóch krawędzi skalnych. Paul widział matkę obok siebie jako majaczącą chwiejną szarość.

— Gdybyśmy tylko mogli zaryzykować światło — powiedział.

— Mamy inne zmysły prócz wzroku — odparła.

Wysunął stopę przed siebie, przeniósł na nią ciężar ciała i próbował ściany drugą stopą, aż natrafiła na przeszkodę. Podciągnął nogę wyżej i odkrył stopień, na który się wywindował. Sięgnął do tyłu i odszukał ramię matki, szarpnięciem za płaszcz nakazując jej podążać za sobą. Drugi stopień.

— Myślę, że one wiodą na sam szczyt — wyszeptał.

Płytkie, równe schody — pomyślała Jessika. — z pewnością dzieło rąk ludzkich. — Odnajdując po omacku stopnie podążała za niewyraźnym, ruchomym cieniem Paula. Ściany skalne zeszły się niemal i ocierały jej ramiona. Stopnie kończyły się w wykutym wąwozie około dwudziestometrowej długości, o równym dnie, który wychodził na płytki, skąpany w blasku księżyca basen. Paul wyszedł na brzeg basenu.

— Jak tu pięknie — wyszeptał.

Jessika potrafiła jedynie patrzeć z milczącą aprobatą tuż zza pleców Paula. Mimo wyczerpania, drażniących odłówek, wtyków nosowych i gorsetu filtrfraka, pomimo trwogi i bolesnego pragnienia spoczynku, piękno tego basenu oczarowało jej zmysły, stała więc i patrzyła jak urzeczona.

— Kraina z bajki — szepnął Paul.

Skinęła głową. Przed nią rozpościerała się roślinność pustynna — krzewy, kaktusy, drobne kępki liści — wszystko rozedrgane w blasku księżyca. Lewa strona pierścienia urwisk była ciemna, prawą osrebrzał księżyc.

— To musi być siedziba Fremenów — powiedział Paul.

— Bez ludzi nie przeżyłoby tutaj tyle roślin — zgodziła się.

Odkorkowała przewód kieszeni łownych swego filtrfraka, pociągnęła łyk. Ciepława, lekko cierpka mokrość zwilżyła jej gardło. Spostrzegła, że dodaje jej to sił. Zatyczki rurki chrzęściły przy zamykaniu.

Uwagę Paula przyciągnął ruch w dole z prawej strony na dnie owalnego basenu. Spojrzał z góry pomiędzy krzewy i zielsko, na piaszczysty klin księżycowego blasku, ożywiony przez maleńkie hyc-kic i hop.

— Myszy! — syknął.

Hyc-kic-hop! — pomykały z cienia do cienia. Coś bezgłośnie spadło przed nimi między myszy. Rozległ się cienki pisk, łopot skrzydeł — i widmowo szary ptak uleciał przez basen z maleńkim, mrocznym cieniem w szponach.

Należała się nam ta przestroga — pomyślała Jessika.

Paul ciągle wpatrywał się w głąb basenu. Wraz z oddechem wciągał coraz silniejszy, ostrawy zapach szałwii — wonny kontralt nocy. Drapieżny ptak symbolizował naturę tej pustyni. Ściągnął na basen bezruch tak niewyrażalny, że prawie było słychać, jak błękitnomleczne światło księżycowe opływa trzymające tu straż saguaro i kępę kłosówki. Było tu jakieś niskie buczenie światła o harmonii bardziej podstawowej od jakiejkolwiek muzyki znanej na jego planecie.

— Poszukajmy lepiej miejsca na rozbicie namiotu — rzekł. — Jutro możemy poszukać Fremenów, którzy…

— Tutaj obcy zwykle żałują, że znaleźli Fremenów! — mocny, męski głos wyrąbał na odlew te słowa, niwecząc nastrój. Głos dochodził z góry i z prawa. — Prószę, nie uciekajcie, obcy — powiedział głos, kiedy Paul odruchowo rzucił się w głąb wąwozu. — Biegnąc, zmarnujecie tylko wodę swoich ciał.

Oni chcą nas na wodę! — pomyślała Jessika.

Zmęczenie wyparowało bez śladu z jej mięśni, które niepostrzeżenie przeszły w stan najwyższej gotowości. Namierzyła pozycję owego głosu, myśląc: Ale się podkradł. Nic nie słyszałam. I zdała sobie sprawę, że właściciel głosu pozwala sobie jedynie na drobne, naturalne odgłosy pustyni. Inny głos zawołał z krawędzi basenu po ich lewej stronie:

— Migiem, Stil. Bierz ich wodę i ruszajmy swoją drogą. Niewiele mamy czasu do świtu.

Paul gryzł się, że stracił głowę i próbował zmykać, będąc mniej od matki uwarunkowany na reakcję w krytycznych momentach, że chwila paniki stępiła jego zdolności. Zastosował się teraz do nauki matki: rozluźnił się, by z kolei przejść w rozluźnienie pozorne, a następnie uwięzić w mięśniach siłę jak strzał w bacie, który może ciąć w dowolnym kierunku. Nie opuściło go uczucie trwogi, ale znał jej źródło. Oto był ślepy czas, żadna z widzianych przez niego przyszłości… i znajdowali się w pułapce wśród dzikich Fremenów, których interesowała wyłącznie woda zawarta w dwóch nie chronionych tarczami ciałach.

Owa religijna adaptacja Fremenów leży zatem u źródeł tego, co obecnie znamy jako „Filary Wszechświata”, a czego wyrazy, dowody i proroctwa zawdzięczamy obecnym pośród nas Quizara Tafudom. Niosą nam oni zjednoczenie arrakańskiej mistyki, a jej tajemnicze piękno ucieleśnia wzruszająca muzyka na dawnych oparta zasadach, lecz napiętnowana nowym przebudzeniem. Któż nie słyszał i nie przejął się do głębi „Hymnem starego człowieka”?

Zagłębiłem stopy w pustynię,

której miraż mamił jak wróg.

Niesyt chwały, chciwy niebezpieczeństw,

deptałem horyzonty al-Kulab,

kiedy czas góry równał

chcąc odnaleźć i pożreć mnie.

I ujrzałem wróble w locie chyżym,

śmielszym od wilczych kłów.

Obsiadły młodości mej krzew.

Słyszałem stado w gałęziach,

a ich szpony rozdarły mnie.

z „Przebudzenia Arrakis” księżniczki Irulan


Człowiek pełzał po grzbiecie wydmy. Źdźbło schwytane w oślepiającą jasność południowego słońca. Miał na sobie jedynie poszarpane resztki dżubby, goła skóra wystawiona na żar łyskała spomiędzy łachmanów. Kaptur od płaszcza był urwany, ale człowiek zrobił sobie turban z oderwanego paska tkaniny. Sterczały spod niego kosmyki włosów, jasnych tak jak i rzadka broda, i krzaczaste brwi. Pozostałości ciemnego barwnika pod błękitnymi w błękicie oczami spływały na policzki. Wgniecenie na wąsach i brodzie wskazywało, którędy rurka filtrfraka wykreślała swą drogę między nosem a kieszeniami łownymi.

Człowiek znieruchomiał w połowie drogi przez grań wydmy, z ramionami wyciągniętymi w dół usuwiska. Krew zakrzepła mu w strupach na plecach, na ramionach i nogach. Łaty żółtoszarego piachu przylgnęły do ran. Z wolna wciągnął ręce pod siebie, odepchnąwszy się stanął na nogi i stał tak chwiejąc się. I nawet w tym prawie przypadkowym działaniu pozostał ślad dawnej precyzji ruchu.

— Jestem Liet — Kynes — powiedział, zwracając się do horyzontu, głosem, który był chrapliwą parodią mocy, jaką zwykł posiadać.

— Jestem planetologiem Jego Imperialnej Wysokości — wyszeptał — planetarnym ekologiem Arrakis. Jestem gospodarzem tej ziemi.

Przewrócił się padając bokiem na zaskorupiałą powierzchnię nawietrznego Stoku. Jego dłonie wpiły się bezsilnie w piasek.

Jestem gospodarzem tego piasku — pomyślał. Zdawał sobie sprawę, że znajduje się na poły w delirium, że powinien zagrzebać się w piasek, znaleźć chłodniejszą dolną warstwę i się nią okryć. Lecz ciągle czuł woń zjełczałych półsłodkich estrów złoża przyprawowego gdzieś pod tym piaskiem. Orientował się w niebezpieczeństwie związanym z tym faktem pewniej niż jakikolwiek inny Fremen. Skoro mógł wywąchać masę preprzyprawową, znaczyło to, że ciśnienie gazów głęboko pod piaskiem zbliżało się do granicy eksplozji. Musi uciekać z tego miejsca. Jego ręce czyniły słabe, drapiące ruchy na powierzchni wydmy. Myśl miał w głowie jasną, wyraźną: Prawdziwe bogactwo planety tkwi w jej krajobrazie, w naszym uczestnictwie w tym podstawowym źródle cywilizacji — uprawie roli. I pomyślał, jakie to dziwne, że jego umysł, długo skoncentrowany na jednym, nie może z tego toru wyskoczyć.

Harkonneńscy żołnierze pozostawili go tutaj bez wody i filtrfraka, z myślą, że padnie łupem czerwia, jeżeli nie załatwi tego pustynia. Uważali za zabawne zostawić go żywego, by umierał stopniowo w bezosobowych objęciach swojej planety. Harkonnenom zabijanie Fremenów zawsze sprawiało trudność — pomyślał. — My nie umieramy łatwo. Już powinienem być martwy… będę niebawem martwy… ale nie mogę przestać być ekologiem.

— Najszczytniejszą funkcją ekologii jest pojmowanie konsekwencji.

Głos wstrząsnął nim, ponieważ rozpoznał go i wiedział, że jego właściciel nie żyje. Należał ten głos do jego ojca, który przed nim był tu planetologiem — do jego dawno nieżyjącego ojca, zabitego podczas zawału w Basenie Plastikowym.

— Wpakowałeś się w niezły bigos, synu — powiedział ojciec. — Powinieneś znać konsekwencje próby udzielenia pomocy dziecku owego księcia.

Majaczę — pomyślał Kynes. Głos wydawał się dochodzić z prawa. Szorując twarzą po piasku Kynes obejrzał się w tamtą stronę — nic poza obłą powierzchnią wydmy i diabłami upału tańczącymi na niej w pełnym żarze słońca.

— Im więcej życia wewnątrz systemu, tym więcej jest w nim życiodajnych zakątków — powiedział jego ojciec. I teraz głos dobiegał z lewa, z tyłu.

Dlaczego on bez przerwy chodzi w kółko? — zadał sobie pytanie Kynes. — Czy nie chce, abym go zobaczył?

— Życie zwiększa zdolność środowiska do podtrzymania życia — powiedział ojciec. — Życie sprawia, że niezbędne składniki odżywcze są łatwiej osiągalne. Ono wiąże więcej energii w systemie poprzez olbrzymie chemiczne wiązanie wzajemne organizmu z organizmem.

Dlaczego on bez przerwy ględzi na ten sam temat? — pomyślał Kynes. — Wiedziałem o tym, zanim skończyłem dziesięć lat.

Jastrzębie pustynne, ścierwojady jak większość dzikich stworzeń tej krainy, poczęły zataczać nad nim kręgi. Kynes zobaczył cień przesuwający się obok jego dłoni, wykręcił głowę jeszcze bardziej, byspojrzeć w górę. Ptaki tworzyły rozmazaną plamę na srebrnobłękitnym niebie — odległe cętki sadzy szybujące nad jego głową.

— Jesteśmy uniwersalistami — rzekł ojciec. — Nie da się przeprowadzić wyraźnych podziałów wśród problemów na skalę planety. Planetologia jest nauką przycinania i dopasowywania.

Co on stara się mi powiedzieć? — kombinował Kynes. — Czy jest jakaś konsekwencja, której nie umiałem przewidzieć? Jego policzek z powrotem opadł na gorący piasek i Kynes wyczuł zapach wypalonej skały pod gazami preprzyprawowymi. Z jakiegoś zakamarka logiki w jego mózgu ukształtowała się myśl: To są ptaki padlinożerne, te nade mną. Być może któryś z moich Fremenów zobaczy je i przyjdzie na zwiady.

— W pracy planetologa najważniejszym instrumentem są istoty ludzkie — powiedział ojciec. — Musisz szerzyć wiedzę ekologiczną wśród ludzi. Właśnie po to stworzyłem tę całkowicie nową postać symboliki ekologicznej.

Powtarza rzeczy, o których mówił mi, kiedy byłem dzieckiem — myślał Kynes. Zaczął odczuwać chłód, ale tamten logiczny zakamarek jego umysłu powiedział mu: Słońce masz nad głową. Bez filtrfraka jest ci gorąco; słońce wypala wilgoć z twego ciała.

Palce jego bezradnie wbiły się w piasek. Nie mogli zostawić mi choćby filtrfraka!

— Obecność wilgoci w powietrzu zapobiega zbyt gwałtownemu parowaniu żywych organizmów — powiedział ojciec.

Dlaczego w kółko powtarza oczywistości? — zdumiał się Kynes. Myślał o wilgoci w powietrzu, o trawie pokrywającej tę wydmę… o otwartej wodzie gdzieś poniżej, długi qanat spływający wodą przez pustynię i drzewa wzdłuż jego brzegów… Nigdy nie widział wody pod gołym niebem, z wyjątkiem ilustracji. Otwarta woda… nawadniająca woda… pięć tysięcy metrów sześciennych wody poszło na irygację jednego hektara ziemi w jednym okresie wegetacji, przypomniał sobie…

— Naszym pierwszym celem — powiedział jego ojciec — są łąki na Arrakis. Zaczniemy od zmutowanych, ubogich traw. Kiedy już zamkniemy wilgoć w łąkach, przejdziemy do tworzenia lasów na wyżynach, następnie paru otwartych zbiorników wodnych — na początek niewielkich i położonych na szlakach głównych wiatrów, na których to szlakach rozstawimy osadniki wilgoci przy oddzielaczach wiatru, aby odebrać to, co kradnie wiatr. Musimy stworzyć prawdziwy sirocco — wilgotny wiatr — ale i tak zawsze pozostaniemy skazani na oddzielacze wiatru.

Jak zwykle mnie poucza — myślał Kynes. — Dlaczego on się nie zamknie? Czy nie widzi, że ja umieram?

— I ty umrzesz do tego wszystkiego — powiedział ojciec — jeśli nie zleziesz z tego bąbla, który w tej właśnie chwili tworzy się głęboko pod tobą. On tam jest i ty o tym wiesz. Czujesz gazy preprzyprawowe. Wiesz, że maleńkie stworzyciele zaczynają spuszczać część swej wody do masy.

Myśl o owej wodzie pod nim doprowadzała Kynesa do szaleństwa. Wyobraził ją sobie teraz — wodę odizolowaną w warstwie porowatej skały przez skórzaste półroślinne, półzwierzęce maleńkie stworzyciele — i wąziutką szczelinę, przez którą zimny strumień najprzeźroczystszej, czystej, płynnej, kojącej wody płynął do…

Masa preprzyprawowa!

Wciągnął woń zjełczałej słodyczy. Zapach wokół niego był dużo bardziej odurzający niż poprzednio. Kynes dźwignął się na kolana, usłyszał ptasi pisk, pośpieszny łopot skrzydeł. To jest przyprawowa pustynia — pomyślał. — Fremeni muszą być gdzieś w pobliżu, nawet w dziennym słońcu. Z pewnością widzą ptaki i przyjdą, by to sprawdzić.

— Przemierzanie krajobrazu jest życiową koniecznością zwierząt — powiedział ojciec. — Ludy koczownicze podlegają tej samej konieczności. Kierunki wędrówek odpowiadają fizycznym potrzebom — wody, żywności, minerałów. Musimy kontrolować te wędrówki, podporządkować je naszym celom.

— Zamknij się staruszku — wymamrotał Kynes.

— Musimy zrobić na Arrakis coś, czego nigdy przedtem nie podejmowano dla całej planety — powiedział ojciec. — Musimy użyć człowieka jak twórczej siły ekologicznej, wprowadzić przystosowane naziemne formyżycia — tu roślina, tam zwierzę, ówdzie człowiek — dla zmiany obiegu wody, dla ukształtowania krajobrazu nowego typu.

— Zamknij się! — wychrypiał Kynes.

— To kierunki wędrówek dały nam pierwszą poszlakę co do związku czerwia z przyprawą — powiedział ojciec.

Czerw — pomyślał Kynes z przypływem nadziei. — Stworzyciel na pewno przybędzie, kiedy ten bąbel wybuchnie. Ale nie mam haków. Jak można dosiąść ogromnego stworzyciela bez haków? Czuł, że frustracja podkopuje tę odrobinę siły, jaka mu pozostała. Woda tak blisko, zaledwie ze sto metrów pod nim; nieuniknione przybycie czerwia, a nie ma jak pochwycić go na powierzchni i wykorzystać. Kynes przewrócił się na twarz w piasek, wracając do płytkiego zagłębienia wyżłobionego, własnymi ruchami. Piasek sparzył go w policzek, lecz było to odległe doznanie.

— Arrakańskie środowisko naturalnie rozwinęło się w ewolucyjny model rodzimych form życia — powiedział ojciec. — Dziwne bardzo, że tak mało ludzi kiedykolwiek oderwało oczy od przyprawy chociaż na tyle, by zdumieć się prawie idealną równowagą azotu — tlenu i dwutlenku węgla, zachowaną tutaj mimo braku wielkich obszarów szaty roślinnej. Widzi się tu i rozumie sferę energetyczną tej planety, proces nieubłagany, ale mimo wszystko proces. Jest w nim luka? Zatem coś tę lukę wypełnia. Nauka składa się z tak wielu rzeczy, które wydają się oczywiste, gdy się je wyjaśnia. Ja wiedziałem o istnieniu tu maleńkiego stworzyciela długo przedtem, nim go w ogóle ujrzałem.

— Proszę, przestań mnie pouczać, ojcze — wyszeptał Kynes.

Jastrząb wylądował koło jego wyciągniętej na piasku ręki. Kynes widział, jak składa skrzydła i przekrzywia głowę, aby popatrzeć na niego. Zebrawszy siły zakrakał na ptaka. Jastrząb odskoczył na dwa kroki, ale przypatrywał mu się nadal.

— Do tej pory ludzie i ich dzieła były chorobą powierzchni planet — powiedział ojciec. — Natura dąży do usunięcia choroby, do usunięcia jej bądź odizolowania, do włączenia w system na swój własny sposób.

Jastrząb spuścił głowę, rozpostarł i złożył skrzydła. Przeniósł uwagę na wyciągniętą rękę. Kynes odkrył, że nie ma już siły na niego zakrakać.

— Historyczny system wzajemnej grabieży i wyniszczania kończy się tu na Arrakis — powiedział ojciec. — Nie można w nieskończoność kraść wszystkiego, czego się potrzebuje, nie zwracając uwagi na tych, co przyjdą po nas. Fizyczne właściwości planety wpisują się w jej historię gospodarczą i polityczną. Mamy tę historię pod nosem, więc nasza droga jest oczywista.

Nigdy nie umiał powstrzymać się od pouczania — myślał Kynes. — Pouczał, pouczał, pouczał — zawsze pouczał. Jastrząb skoczył bliżej, na krok od wyciągniętej ręki Kynesa, przekrzywił głowę najpierw w jedną stronę, potem w drugą, przyglądając się uważnie odkrytemu ciału.

— Arrakis jest planetą jednego plonu — powiedział ojciec. — Jeden plon. Tyle co na utrzymanie klasy panującej, która żyje tak, jak żyły te klasy we wszystkich epokach, podczas gdy półczłowiecza rzesza półniewolników egzystuje na śmietniku. Te rzesze i ten śmietnik są w centrum naszej uwagi. Są wiele bardziej wartościowe, niż kiedykolwiek podejrzewano.

— Skreślam cię, ojcze — wyszeptał Kynes. — Odejdź.

I pomyślał: z pewnością muszą być niedaleko jacyś Fremeni. Nie mogą nie zobaczyć ptaków nade mną. Przyjdą na zwiady chociażby tylko dla sprawdzenia; czy jest tutaj dostępna wilgoć.

— Rzesze Arrakis dowiedzą się, że nasza praca ma spowodować, by ziemia spłynęła wodą — powiedział ojciec. — Większość oczywiście będzie miała jedynie na poły mistyczne wyobrażenie, jak zamierzamy tego dokonać. Wielu, nie rozumiejąc zagadnienia nieprzekraczalnego stosunku mas, może nawet sądzić, że sprowadzimy wodę z jakiejś innej obfitującej w nią planety. Pozwólmy im myśleć, co im siężywnie podoba, dopóki wierzą w nas.

Zaraz wstanę i powiem mu, co ja o nim myślę — zbuntował się Kynes. — Stoi tam i peroruje, zamiast przyjść mi z pomocą. Ptak wykonał następny podskok ku wyciągniętej ręce Kynesa. Jeszcze dwa jastrzębie spłynęły do niego w dół na piasek.

— Religia i prawo wśród naszych rzesz muszą być jednym — powiedział ojciec. — Akt nieposłuszeństwa musi być grzechem i sprowadzać kary religijne. To przyniesie podwójną korzyść umacniając zarówno posłuszeństwo, jak i dzielność. Musimy, rozumiesz, polegać nie tyle na dzielności jednostek, co na dzielności całej populacji.

Gdzie jest moja populacja teraz, kiedy jej najbardziej potrzebuję? — pomyślał Kynes. Włożył wszystkie swoje siły w przesunięcie ręki o centymetr w stronę najbliższego jastrzębia. Ptak odskoczył do tyłu pomiędzy swoich kompanów i wszystkie znieruchomiały gotowe do odlotu.

— Nasz program otrzyma status zjawiska naturalnego — powiedział ojciec. — Życie planety to rozległa, ciasno spleciona tkanina. Na początku będziemy manipulować czysto fizycznymi siłami, które określązmiany botaniczne i zoologiczne. Jednak po okrzepnięciu te nasze przeobrażenia staną się kontrolującymi czynnikami swoich własnych oddziaływań i z nimi też będziemy musieli sobie radzić. Nie zapominaj jednak, że wystarczy nam kontrola nad trzema procentami powierzchni ekwienergetycznej — zaledwie trzema procentami — by przestawić całą strukturę na nasz samowystarczalny system.

Dlaczego ty mi nie pomagasz? — głowił się Kynes. — Zawsze to samo: kiedy cię najbardziej potrzebuję, wtedy zawodzisz. Chciał obrócić głowę, zdeprymować starego spojrzeniem. Mięśnie nie usłuchały woli. Kynes zobaczył, że jastrząb się porusza. Zbliżał się do ręki kroczek po kroczku, podczas gdy jego bracia oczekiwali z udawaną obojętnością. Jastrząb przystanął zaledwie na skok od ręki. Niezmierna jasność wypełniła umysł Kynesa. Zupełnie niespodziewanie ujrzał potencjalne możliwości Arrakis, jakich jego ojciec nigdy nie dostrzegał. Możliwości tej innej drogi rozsadzały go.

— Nie ma potworniejszego nieszczęścia dla twoich ludzi niż popaść w ręce Bohatera — rzekł jego ojciec.

Czyta w moich myślach! — zaniepokoił się Kynes. — W porządku… co mi tam. Już poszły wiadomości do mych siczowych osad. Nic ich nie zatrzyma. Jeśli syn księcia żyje, oni go odnajdą i obronią, jak rozkazałem. Być może odrzucą tę kobietę, jego matkę, ale uratują chłopca.

Jastrząb zrobił jeden skok, który przywiódł go na odległość dziobnięcia do ręki Kynesa. Przekrzywił łeb badając nieruchawe ciało. Wyprostował się nagle, wyciągnął szyję do góry i z wrzaskiem wzbił się w powietrze ponad głową człowieka i odpłynął wirażem, a za nim jego towarzysze.

Przyszli! — pomyślał Kynes. — Moi Fremeni znaleźli mnie!

Po czym usłyszał dudnienie piasku.

Każdy Fremen znał ten dźwięk i potrafił go natychmiast odróżnić od odgłosów czerwi czy wszelkiego życia pustyni. Gdzieś pod nim masa preprzyprawowa zakumulowała dosyć wody i substancji organicznej maleńkich stworzycieli, osiągając krytyczny stan burzliwego wzrostu. Gigantyczny bąbel dwutlenku węgla formował się w głębi piasku i dźwigał do góry w olbrzymim wybuchu z lejowatym wirem pyłu w samym środku. Wymieni to, co uformowało się w głębi piasku, na to, co było na powierzchni. W górze kołowały jastrzębie wywrzaskując swoje rozczarowanie. Wiedziały, co się dzieje. Każde pustynne stworzenie by wiedziało. A ja jestem pustynnym stworzeniem — pomyślał Kynes. — Widzisz mnie, ojcze? Jestem pustynnym stworzeniem.

Poczuł, jak bąbel go unosi, pęka i porywa w lej pyłowego wiru, by ściągnąć na dół w chłodną ciemność. Na chwilę uczucie chłodu i wilgoci przyniosło błogosławioną ulgę. I wtedy, gdy własna planeta zabijała go, Kynesowi przyszło na myśl, że ojciec i cała reszta uczonych mylą się, że najtrwalszymi zasadami wszechświata są przypadek i błąd. Nawet jastrzębie potrafiły zdać sobie sprawę z tych faktów.

Proroctwo, a widzenie przyszłości — jak tu je sprawdzić nie biorąc pod uwagę pytań bez odpowiedzi? Rozważcie: ile jest faktycznej znajomości przyszłego „kształtu fali” (jak Muad’Dib zwykł określać swą proroczą wizję), a na ile prorok kształtuje przyszłość, by pasowała do proroctwa? Co z wewnętrzną harmonią aktu proroctwa? Czy prorok widzi przyszłość, czy jej słaby punkt, usterkę albo pęknięte miejsce, w którym słowem bądź decyzją może ją roztrzaskać tak, jak szlifierz diamentów rozłupuje swój klejnot uderzeniem noża?

„Medytacje intymne o Muad’Dibie” księżniczki Irulan


„Zabierz ich wodę” — powiedział mężczyzna wołający z głębi nocy. I Paul poskromiwszy swój strach zerknął na matkę. Jego wyćwiczone oko dostrzegło w niej gotowość do walki — mięśnie spokojne, jak napięta cięciwa łuku.

— Szkoda byłoby, gdybyśmy musieli zgładzić was na poczekaniu — powiedział z góry głos.

Ten, co przemówił do nas pierwszy — myślała Jessika. — Jest ich przynajmniej dwóch, jeden z naszej prawej strony, drugi z lewej.

Cignoro hrobosa sukares hin mange la pchagavas doi me kamavas na beslas lele pal hrobas!

Tak wołał przez basen ten z prawa. Dla Paula słowa stanowiły szwargot, lecz dzięki wyszkoleniu Bene Gesserit Jessika rozpoznała mowę. To był Chakobsa, jeden z pradawnych języków łowieckich, i człowiek nad nimi mówił, że być może to są ci obcy, których oni szukają. W nagłej ciszy, jaka nastąpiła po wołaniu, krągła jak obręcz twarz drugiego księżyca przetoczyła się po skałach z drugiej strony basenu, jasna i badawcza, koloru lekko pobłękitniałej kości. Odgłosy przedzierania się doleciały spośród skał. Nad nimi z obu stron… ciemność poruszała się w blasku księżyca. Wiele sylwetek przepłynęło wśród cieni. Cały oddział! — Paul poczuł nagłe ukłucie. Przed Jessiką stanął wysoki mężczyzna w cętkowanym burnusie. Owiewkę ust odsunął na bok, by mówić wyraźniej, ukazując jednocześnie gęstą brodę w bocznym świetle księżyca, lecz jego twarz i oczy kryły się w głębi kaptura.

— Co my tu mamy, dżina czy człowieka? — zapytał.

Słysząc szczerą kpinę w jego głosie Jessika pozwoliła sobie na iskierkę nadziei. To był głos władzy, głos, który pierwszy przyprawił ich o wstrząs, zaczepiając pośród nocy.

— Założę się, że człowieka — powiedział mężczyzna.

Jessika wyczuła raczej, niż zobaczyła, nóż ukryty w fałdzie jego szaty. Na chwilę obudził się w niej gorzki żal, że ani ona, ani Paul nie mają tarcz.

— Czy potraficie w dodatku mówić? — zapytał mężczyzna.

W swojej postawie i głosie Jessika zawarła całą królewską wyniosłość, jaką dysponowała. Czas naglił, ale za mało słyszała tego człowieka i nie była pewna, czy zdążyła zarejestrować jego osobowość i słabości.

— Kto nachodzi nas po nocy jak rzezimieszki? — zapytała.

Głowa w kapturze burnusa zdradziła gwałtownym skrętem napięcie, które ustępując powoli wiele ujawniało. Ten człowiek panował nad sobą doskonale.

Paul odsunął się od matki, żeby rozdzielić ich na dwa cele i dać każdemu większe pole działania. Zakapturzona głowa obróciła się za ruchem Paula wystawiając trójkąt twarzy na światło księżyca. Jessika dostrzegła ostry nos i połyskliwe oko — ciemne, jakże ciemne oko, bez śladu białka — krzaczastą brew i zadarty wąs.

— Obiecujące szczenię — powiedział mężczyzna. — Jeśli uciekacie przed Harkonnenami, być może jesteście mile widziani wśród nas. Jak to jest, chłopcze?

Paul błyskawicznie zważył w myśli szansę: Podstęp? Prawda? Trzeba było decydować natychmiast.

— Dlaczego mielibyście mile widzieć uciekinierów? — zapytał.

— Dziecko, które myśli i mówi jak mężczyzna — powiedział wysoki Fremen. — Tak… no więc odpowiadając na twoje pytanie, mój młody wali, ja jestem tym, który nie płaci fai, daniny wody Harkonnenom. Dlatego właśnie mógłbym mile widzieć uciekiniera.

On wie, kim jesteśmy — pomyślał Paul. — W jego głosie jest przemilczenie.

— Jestem Stilgar, Fremen — rzekł wysoki mężczyzna. — Czy to ci rozwiązuje język, chłopcze?

Ten sam głos — myślał Paul. I przypomniał sobie naradę i tego człowieka poszukującego ciała zamordowanego przez Harkonnenów przyjaciela.

— Znam cię, Stilgarze — powiedział Paul. — Byłem z ojcem na zebraniu Rady, kiedy przybyłeś po wodę swojego przyjaciela. Zabrałeś ze sobą człowieka mojego ojca, Duncana Idaho, w ramach wymiany przyjaciół.

— A Idaho, porzuciwszy nas, wrócił do swego księcia — rzekł Stilgar.

Jessika usłyszała cień urazy w jego tonie i przygotowała się na atak. Głos ze skał nad nimi zawołał:

— Marnujemy tu czas, Stil.

— To jest syn księcia — warknął Stilgar. — Z pewnością jest tym, kogo Liet kazał nam szukać.

— Ale… to dziecko, Stil.

— Książę był mężczyzną, a ten chłopak użył dudnika — powiedział Stilgar. — Dokonał odważnego przejścia na szlaku shai — huluda.

I Jessika usłyszała, jak wyłącza ją ze swoich myśli. Czy wydał już wyrok?

— Nie mamy czasu na próbę — zaprotestował głos na górze.

— Jednak on może być Lisanem al — Gaibem — powiedział Stilgar.

On czeka na omen! — pomyślała Jessika.

— Lecz ta kobieta… — zauważył głos.

Jessika sprężyła się na nowo. W tamtym głosie była śmierć.

— Tak, ta kobieta — powtórzył Stilgar. — I jej woda.

— Znasz prawo — powiedział głos ze skał. — Ci, co nie mogą żyć z pustynią…

— Cicho bądź — rzekł Stilgar. — Czasy się zmieniają.

— Czy Liet tak rozkazał? — zapytał głos ze skał.

— Słyszałeś głos cielago, Dżamis — powiedział Stilgar. — Dlaczego mnie popędzasz?

Cielago? — pomyślała Jessika. Klucz językowy otwierał szerokie pole rozumienia: to był język Ilm i Fiqh, a cielago znaczyło „nietoperz”, mały ssak latający. „Głos cielago”: otrzymali dystransową wiadomość, by poszukiwać Paula i jej.

— Ja tylko przypominam ci o twoich obowiązkach, przyjacielu Stilgarze — powiedział głos nad ich głowami.

— Moim obowiązkiem jest siła plemienia — rzekł Stilgar. — To mój jedyny obowiązek. Nikt nie musi mi o nim przypominać. To dziecko — mężczyzna mnie interesuje. Ma pełne ciało. Żył dużą ilością wody. Żył z dala od ojca Słońca. Nie ma spojrzenia ibada. A jednak nie mówi ani nie zachowuje się jak cherlak z panwi. Tak samo jak jego ojciec. Jak to możliwe?

— Nie możemy tu sterczeć spierając się przez całą noc — powiedział głos ze skał. — Jeśli patrol…

— Drugi raz nie powiem ci, abyś był cicho, Dżamis — rzekł Stilgar.

Człowiek nad nimi umilkł, lecz Jessika usłyszała, jak ruszył się z miejsca, susem przesadził wąwóz i przedziera się w dół na dno basenu w lewo od nich.

— Głos cielago dał nam do zrozumienia, że uratowanie was obojga będzie z korzyścią dla nas — powiedział Stilgar. — Widzę szansę dla tego silnego chłopca — mężczyzny: jest młody i może się nauczyć. Ale co z tobą, kobieto? — Wlepił spojrzenie w Jessikę.

Mam już zarejestrowany jego głos i archetyp — myślała Jessika. — Mogłabym podporządkować go sobie Słowem, ale to silny człowiek… znacznie więcej dla nas wart w pełni władz umysłowych i z pełną swobodą działania. Zobaczymy.

— Jestem matką tego chłopca — powiedziała. — Jego siła, którą podziwiasz, jest w części wynikiem mego szkolenia.

— Siła kobiety potrafi być niezmierna — rzekł Stilgar. — Z pewnością taka jest w Matce Wielebnej. Czy jesteś Matką Wielebną?

Jessika odpowiedziała szczerze, odkładając chwilowo na bok implikacje tego pytania.

— Nie.

— Czy jesteś wyszkolona w zwyczajach pustyni?

— Nie, ale wielu uznaje moje szkolenie za cenne.

— My sami oceniamy wartość — powiedział Stilgar.

— Każdy człowiek ma prawo do własnych sądów.

— Dobrze, że o tym wiesz — rzekł Stilgar. — My nie mamy tutaj czasu na wypróbowanie ciebie, kobieto. Rozumiesz? Nie chcemy, aby twój cień nas prześladował. Zabiorę chłopca — mężczyznę, twego syna, który otrzyma moją rękojmię i azyl w moim plemieniu. Ale co do ciebie, kobieto… rozumiesz, że nic ma w tym nic osobistego? To jest prawo, istislah, dla dobra ogółu. Czy to nie wystarcza?

Paul postąpił pół kroku w przód.

— O czym ty mówisz?

Stilgar rzucił okiem na Paula, ale nie odwracał uwagi od Jessiki.

— O ile nie zostałaś gorzej wyszkolona od dziecka, by żyć tutaj, mogłabyś ściągnąć zgubę na całe plemię. Takie jest prawo i nie możemy dźwigać bezużytecznych…

Jessika rozpoczęła akcję chyleniem się ku ziemi, zwodniczym omdleniem. Aż się prosiło, by to właśnie zrobił miękki zaświatowiec, zaś rzeczy oczywiste opóźniają reakcję przeciwnika. Interpretacja rzeczy znanej zabiera chwilę czasu, kiedy rzecz ta demaskuje się jako nie znana.

Zmieniła kierunek w chwili, gdy opadło mu prawe ramię, naprowadzając nóż w fałdach burnusa na jej nową pozycję. Obrót, śmignięcie ramion Jessiki, zawirowanie splątanych szat — i przywarła plecami do skały z unieruchomionym mężczyzną przed sobą.

Na pierwsze drgnienie matki Paul cofnął się dwa kroki. Skoczył w cień, gdy zaatakowała. Na drodze wyrósł mu brodaty mężczyzna, pochylony lekko w wypadzie, z jakimś śmiercionośnym narzędziem w ręku. Wyprostowaną dłonią Paul dziobnął go krótko pod mostek, zszedł bokiem z linii i rąbnął w podstawę czaszki, pozbawiając mężczyznę oręża, kiedy padał. A w następnej chwili był już pod osłoną cienia i piął się na górę wśród skał, zatknąwszy zdobyczną broń za szarfę na brzuchu. Rozpoznał ją mimo obcego kształtu — broń miotająca — i to powiedziało mu wiele o tym miejscu jeszcze raz potwierdzając, że tarcze nie były tutaj w użyciu.

Skupią się na matce i tamtym Facecie, Stilgarze. Ona sobie z nim poradzi. Ja muszę zająć dogodne, bezpieczne stanowisko, z którego zaszachuję ich i stworzę jej okazję do ucieczki. Na skałach wokoło zajęczały pociski. Jeden musnął jego szatę. Przecisnąwszy się za występ skalny Paul znalazł się w wąskim, pionowym kominie i centymetr po centymetrze zaczął posuwać się w górę, plecami zaparty o jedną ścianę, nogami o drugą, powoli, najciszej, jak umiał. Doleciało do niego echo ryku Stilgara:

— Wracać, wszy glistogłowe! Skręci mi kark, jak się nie cofniecie!

Głos z głębi basenu oznajmił:

— Chłopiec zwiał. Stil. Co mamy…

— Jasne, że zwiał, wy piaskomózgie… Uuuch! Spokojnie, kobieto!

— Każ im przerwać polowanie na mojego syna — powiedziała Jessika.

— Przerwali, kobieto. Uciekł, tak jak chciałaś. Dlaczego nie powiedziałaś, że jesteś magiczną kobietą i wojownikiem?

— Każ swoim ludziom odstąpić — powiedziała Jessika. — Kaź im wyjść do basenu, gdzie mogę ich mieć na oku… i lepiej, żebyś myślał, że wiem ilu ich jest.

To delikatny moment — rozważała — ale jeśli ten człowiek jest tak bystry, na jakiego mi wygląda, mamy szansę.

Paul wywindował się na górę, znalazł wąską półkę, na której mógł się oprzeć i obserwować basen. Doszedł go głos Stilgara:

— A jeśli odmówię? Jak możesz… u-u-uch! Daj spokój! Nie chcemy cię skrzywdzić teraz. Wielkie bogi! Skoro potrafisz to zrobić z najsilniejszym z nas, jesteś warta dziesięć razy więcej, niż waży twoja woda.

Kolej na próbę rozumu — pomyślała Jessika.

— Dopytujecie się o Lisana al — Gaiba — powiedziała.

— Może jesteście tą rodziną z legendy — lecz ja uwierzę w to po przeprowadzeniu próby. Teraz wiem jedynie, że przybyłaś tutaj z tym głupim księciem, który… Ajiiii! Kobieto! Nie dbam o to, czy mnie zabijesz! Był godzien szacunku i dzielny, ale głupio zrobił stając naprzeciw harkonneńskiej pięści!

Cisza. Po chwili Jessika powiedziała:

— On nie miał wyboru, ale nie będziemy się o to spierać. Powiedz no temu swojemu człowiekowi, co się kryje za krzakiem, żeby we mnie nie celował, bo uwolnię wszechświat od twojej osoby, a potem zabiorę się do niego.

— Ty tam! — ryknął Stilgar. — Posłuchaj jej!

— Ale, Stil…

— Posłuchaj jej, robacza gębo, pełzające, piaskomózgie gówno jaszczurcze! Posłuchaj, bo sam jej pomogę wypruć ci flaki! Nie widzisz, co ta kobieta jest warta?

Mężczyzna pod krzakiem wychylił się ze swego częściowego ukrycia, opuścił broń.

— Usłuchał — powiedział Stilgar.

— Teraz — rzekła Jessika — wytłumacz jasno swoim ludziom, czego spodziewasz się po mnie. Nie chcę, aby jakaś młoda, gorąca głowa zrobiła nierozważny krok.

— Kiedy się zakradamy do wsi i miast, musimy maskować swoje pochodzenie, mieszać się z ludźmi panwi i graben — powiedział Stilgar. — Nie nosimy żadnej broni, jako że krysnóż jest święty. Lecz ty, kobieto, ty posiadasz magiczne umiejętności walki. My jedynie słyszeliśmy o nich i wielu w nie powątpiewało, ale nikt nie może wątpić w to, co widzi na własne oczy. Pokonałaś uzbrojonego Fremena. To jest broń, jakiej żadna rewizja nie wykryje.

Trafiające do przekonania słowa Stilgara wywołały poruszenie.

— A jeżeli zgodzę się nauczyć was tego… magicznego sposobu?

— Masz moją rękojmię, tak jak i twój syn.

— Skąd mamy mieć pewność, że dotrzymasz obietnicy?

W głosie Stilgara osłabł nieco ton logicznej argumentacji, pobrzmiewała w nim zjadliwość.

— Tutaj, kobieto, nie mamy papieru na umowy. Nie składamy obietnic wieczorem, by je łamać o świcie. Słowo człowieka wystarcza za umowę. Jako przywódca mych ludzi związałem ich ślubem swojego słowa. Naucz nas tego magicznego sposobu, a zyskasz wśród nas azyl na tak długo, dopóki zechcesz. Twoja woda zmiesza się z naszą wodą.

— Możesz mówić w imieniu wszystkich Fremenów? — zapytała Jessika.

— Z czasem może tak się stanie. Na razie tylko mój brat, Liet, przemawia w imieniu wszystkich Fremenów. Tutaj obiecuję jedynie dotrzymać tajemnicy. Moi ludzie nie powiedzą o was żadnej innej siczy. Harkonnenowie wrócili na Diunę w wielkiej liczbie, a twój książę nie żyje. Mówi się, że oboje zginęliście w matce samumie. Łowca nie tropi martwej zwierzyny.

W tym jest bezpieczeństwo — myślała Jessika. — Ale ci ludzie mają dobrą łączność i można przekazać wiadomość.

— Domyślam się, że wyznaczono na nas nagrodę — powiedziała.

Stilgar milczał, a ona wyczuwając przemieszczenia jego mięśni pod swoimi dłońmi mogła niemal dojrzeć myśli ważące się w jego głowie. Niebawem powiedział:

— Powtórzę to raz jeszcze: ślubowałem słowem plemienia. Moi ludzie znają teraz waszą wartość dla nas. Co mogliby nam dać Harkonnenowie? Wolność? Ha! Nie. Tyś jest taqwa, warta dla nas więcej niż cała przyprawa harkonneńskiego skarbca.

— Zatem wyuczę was mego sposobu walki — rzekła Jessika i poczuła niezamierzoną rytualną moc swoich własnych słów.

— Uwolnisz mnie więc?

— Niech tak będzie — powiedziała Jessika.

Zwolniła chwyt i odstąpiła na bok na oczach całej gromady zebranej w basenie. To jest próba mashad — myślała. — Jednak Paul musi ich poznać, nawet za cenę mojego życia.

W pełnej wyczekiwania ciszy Paul wysunął się dalej, centymetr po centymetrze, by lepiej widzieć, gdzie stoi matka. W drodze usłyszał nad sobą zdyszany oddech, wstrzymany nagle, a w pionowej szczelinie skalnej wyczuł nikły cień, który rysował się na tle gwiazd. Z basenu wzbił się głos Stilgara:

— Hej ty, na górze! Przestań ganiać chłopca. On zaraz zejdzie.

Z ciemności nad Paulem dobiegi młodzieńczy głos chłopca lub dziewczyny:

— Ale Stil, on nie może być daleko ode…

— Powiedziałem, daj mu spokój, Chani! Ty jaszczurczy pomiocie!

Z góry doleciał szept przekleństwa i mamrotanie:

— Żeby mnie nazwać pomiotem jaszczurczym!

Lecz cień ustąpił z pola widzenia. Paul na nowo poświęcił uwagę basenowi, wyłowił szary cień Stilgara, poruszający się obok matki.

— Podejdźcie wszyscy. — zawołał Stilgar i zwrócił się do Jessiki:

— A teraz ja zapytam, skąd my możemy mieć pewność, że ty dotrzymasz swojej części umowy? To ty żyłaś wśród papierów i pustych umów, i różnych takich…

— My z Bene Gesserit nie łamiemy ślubów częściej od was — powiedziała Jessika.

Zapadła przedłużająca się cisza, po czym zwielokrotniony szept:

— Czarownica Bene Gesserit!

Dobywszy spod szarfy broń Paul wycelował w Stilgara, ale i on, i jego towarzysz trwali w bezruchu wpatrując się w Jessikę.

— To jest legenda — powiedział któryś.

— Mówiono, że Szadout Mapes przekazała taki meldunek o tobie — powiedział Stilgar. — Lecz tak ważną sprawę trzeba poddać próbie. Jeżeli jesteś ową Bene Gesserit z legendy, której syn powiedzie nas do raju… — Wzruszył ramionami.

Jessika westchnęła. Więc nasza Missionaria Protectiva rozmieściła nawet religijne zawory bezpieczeństwa po tym całym zapleczu piekła — pomyślała. — No cóż… pomogą, a o to przecież chodziło.

Powiedziała:

— Prorokini, która przyniosła wam tę legendę, przekazała ją pod rygorem karama i idżaz, cudu i niepowtarzalności proroctwa, wiem o tym. Czy chcecie znaki?

Nozdrza mu się rozszerzyły w blasku księżyca.

— Nie możemy tu marudzić rytuałami — wyszeptał.

Jessika przypomniała sobie mapę, którą Kynes jej pokazał w trakcie ustalania dróg ucieczki na wypadek niebezpieczeństwa. Jakże dawno temu to się wydawało. Było na niej miejsce nazwane „sicz Tabr”, zaś obok ręczny dopisek: „Stilgar”.

— Może kiedy dotrzemy do siczy Tabr — powiedziała.

To objawienie wstrząsnęło nim, a Jessika pomyślała: Gdyby on tylko znał stosowane przez nas sztuczki! Dobra musiała być tamta Bene Gesserit z Missionaria Protectiva. Ci Fremeni są pięknie przygotowani, by w nas uwierzyć.

Stilgar przestąpił z nogi na nogę.

— Musimy już ruszać.

Skinęła głową dając mu do zrozumienia, że wyruszają za jej przyzwoleniem. Spojrzał w górę urwiska, prawie dokładnie na skalną półkę, gdzie przyczaił się Paul.

— Hej tam, chłopcze, możesz już zejść.

Zwróciwszy się ponownie do Jessiki powiedział sumitującym tonem:

— Twój syn narobił niewiarygodnie dużo hałasu podczas wspinaczki. Musi się wiele nauczyć, żeby nie ściągnąć niebezpieczeństwa na nas wszystkich, ale jest młody.

— Niewątpliwie musimy się wiele nauczyć od ciebie — rzekła Jessika. — Tymczasem najlepiej będzie, jak się zajmiecie swoim towarzyszem opodal. Mój hałaśliwy syn trochę niedelikatnie go rozbroił.

Stilgar obrócił się, aż załopotał jego kaptur.

— Gdzie?

— Za tamtymi krzakami.

Stilgar dotknął dwóch swoich ludzi.

— Zajmijcie się tym.

Zerknął na kompanów, identyfikując ich.

— Brakuje Dżamisa. — Obrócił się do Jessiki. — Nawet twoje szczenię zna magiczną sztukę.

— I racz zauważyć, że mój syn nie ruszył się nawet z góry na twoje żądanie.

Dwaj wysłani przez Stilgara ludzie wrócili podtrzymując pod ręce trzeciego, który słaniał się i dyszał. Stilgar na moment zatrzymał na nich wzrok i powrócił spojrzeniem do Jessiki.

— Syn słucha tylko twoich rozkazów, hę? Doskonale. Wie, co to dyscyplina.

— Paul, możesz już zejść — powiedziała Jessika.

Paul podniósł się i wynurzył w blasku księżyca ponad kryjącą go szczeliną, wsuwając broń z powrotem za szarfę. Gdy się odwrócił, spośród skał stała mu na spotkanie postać druga sylwetka. W księżycowej poświacie i odblasku od szarego kamienia Paul dostrzegł drobną postać we fremeńskich szatach, ocienioną twarz wyzierającą nań z kaptura i muszkę znajomej broni miotającej wymierzona w siebie z fałd jej burnusa.

— Jestem Chani, córka Lieta. — Głos był melodyjny, na pół wypełniony śmiechem. — Nie pozwoliłabym ci skrzywdzić moich towarzyszy — powiedziała.

Paul przełknął ślinę. Postać naprzeciwko niego obróciła się w smudze księżyca i ujrzał twarz elfa i czarne otchłanie oczu. Ta twarz, te rysy znane z nieprzeliczonych najwcześniejszych wizji przyszłości, wprawiły go w osłupienie. Przypomniał sobie gniewną pychę, z jaką kiedyś opisał tę twarz ze snu, mówiąc Matce Wielebnej Gaius Helen Mohiam: „Spotkam ją”. I oto ma przed sobą tę twarz, ale nigdy nie w spotkaniu wyśnionym.

— Byłeś hałaśliwy jak rozjuszony shai-hulud — powiedziała. — I wybrałeś najtrudniejszą drogę w górę. Chodź za mną: pokażę ci łatwiejszą drogę na dół.

Wygramolił się z rozpadliny idąc za jej powiewającą szatą przez powywracany krajobraz. Poruszała się jak gazela, tańcząca ponad skałami. Paul czuł gorący rumieniec na twarzy, był wdzięczny za ciemności. Ta dziewczyna! Była jak muśnięcie przeznaczenia. Czuł się porwany przez przypływ, zestrojony z falą, która unosiła wszystkie siły jego ducha.

Wkrótce stanęli wśród Fremenów na dnie basenu. Jessika uśmiechała się niewyraźnie do Paula, lecz przemówiła do Stilgara:

— To będzie korzystna wymiana nauk. Mam nadzieję, że ty i twoi ludzie nie gniewacie się za naszą gwałtowność. Wydawała się… konieczna. Byłeś o krok od… popełnienia omyłki.

— Uratować kogoś przed omyłką to podarować mu raj — powiedział Stilgar.

Dotknął warg lewą ręką, drugą wyjął broń zza szarfy Paula i rzucił ją kompanowi.

— Będziesz miał swój własny pistolet maula, chłopcze, jak na niego zasłużysz.

Paul otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zawahał się przypominając sobie naukę matki: „Początki to chwile bardzo delikatne”.

— Mój syn nie potrzebuje innej broni, niż posiada — powiedziała Jessika.

Wpatrywała się w Stilgara zmuszając go do przemyślenia, w jaki sposób Paul zdobył pistolet. Stilgar zerknął na mężczyznę pokonanego przez Paula. Dżamis stał na uboczu ze spuszczoną głową, ciężko dysząc.

— Trudna z ciebie kobieta — rzekł Stilgar.

Wyciągnął lewą rękę do któregoś z towarzyszy i pstryknął palcami.

Kushti bakka te.

Znowu Chakobsa — pomyślała Jessika. Zagadnięty wcisnął Stilgarowi w dłoń dwa prostąkoty gazy. Silgar przeciągnął je między palcami, zamocował jeden wokół szyi Jessiki pod kapturem, drugim w ten sam sposób owiązał szyję Paula.

— Teraz nosicie chustę bakka — powiedział. — Gdyby coś nas rozdzieliło, wszyscy poznają, że należycie do siczy Stilgara. O broni pogadamy innym razem.

Następnie oddalił się i zajął przeglądem ludzi w swoim oddziale, przekazując jednemu z nich fremsak Paula do niesienia.

Bakka — myślała Jessika, rozpoznawszy religijny termin: płaczek bakka. Wyczuła, że symbolika chust jednoczy tę gromadę. — Dlaczego opłakiwanie miałoby ich jednoczyć?

Stilgar podszedł do młodej dziewczyny, która narobiła kłopotu Paulowi.

— Chani, weź dziecko — mężczyznę pod swoje skrzydła. Trzymaj go z dala od kłopotów.

Chani dotknęła ramienia Paula.

— Chodź ze mną, dziecko — mężczyzno.

Paul stłumił gniew w swoim głosie.

— Na imię mam Paul. Byłoby dobrze, gdybyś…

— Damy ci imię, młodziku — powiedział Stilgar — w porze mihna, podczas próby aql.

Próby rozumu — przełożyła Jessika. Gwałtowna potrzeba wywyższenia Paula przeważyła w niej wszystkie inne względy.

— Mój syn przeszedł próbę gom dżabbar! — warknęła.

Po ciszy, jaka zapadła, zrozumiała, że poruszyła ich do głębi.

— Wiele o sobie nawzajem nie wiemy — rzekł Stilgar. — Ale za długo marudzimy. Słońce dnia nie może nas złapać w otwartym terenie.

Zbliżył się do mężczyzny, którego Paul powalił.

— Możesz dalej iść, Dżamis?

Odpowiedziało mu mruknięcie.

— Zaskoczył mnie, ot co. To był przypadek. Mogę iść dalej.

— Nie przypadek — powiedział Stilgar. — Czynię cię odpowiedzialnym wraz z Chani za bezpieczeństwo tego chłopaka, Dżamis. Ci ludzie otrzymali moją rękojmię.

Jessika przyjrzała się bacznie typowi imieniem Dżamis. To jego głos spierał się w skałach ze Stilgarem. W jego głosie była śmierć. I Stilgar uznał za stosowne dodatkowo podkreślić swój rozkaz przy tym Dżamisie.

Stilgar rzucił badawczym spojrzeniem po oddziale, gestem przywołał dwóch ludzi.

— Larus i Faruk, zacieracie nasze ślady. Dopilnujcie, by znaku po nas nie zostało. Wzmożona czujność: mamy ze sobą dwoje bez przeszkolenia.

Odwrócił się z ręką wzniesioną i wymierzoną w drugi brzeg basenu.

— W kolumnie marszowej, z ubezpieczeniem na skrzydłach, naprzód marsz. Jessika wyrównała krok ze Stilgarem, rachując głowy. Fremenów było czterdziestu — z nią i z Paulem czterdzieści dwie osoby. Maszerują jak kompania wojska — pomyślała — nawet ta dziewczyna, Chani.

Paul zajął miejsce w szyku za Chani. Za pomniał o zranionej ambicji — że zaskoczyła go dziewczyna. W pamięci pozostała mu teraz tylko szorstka uwaga matki: „Mój syn przeszedł próbę gom dżabbar!” Uczuł mrowienie dłoni od zapamiętanego bólu.

— Patrz, gdzie idziesz — syknęła Chani. — Nie ocieraj się o krzak, bo zostawisz nitkę znaczącą nasz przemarsz.

Paul przełknął, pokiwał głową.

Jessika nastawiła ucha na odgłosy maszerującego oddziału, słysząc kroki własne i Paula, i ogarnął ją podziw dla sposobu poruszania się Fremenów. Przekraczali basen w czterdziestu ludzi wśród naturalnych jedynie odgłosów w tym otoczeniu — jak żagle widmowych feluk ich szaty przemykały w gąszczu cieni. Ich portem przeznaczenia była sicz Tabr — sicz Stilgara. Ważyła to słowo w myśli: sicz. Słowo Chakobsa, dawnego języka łowieckiego, które przetrwało niezliczone stulecia. Sicz, miejsce zbiórki w przypadku zagrożenia. Głębokie implikacje tego słowa i języka zaczynały docierać do niej dopiero teraz, gdy ustąpiło napięcie.

— Idziemy dobrym marszem — powiedział Stilgar. — Z pomocą shai — huluda osiągniemy Grotę Grani przed świtem.

Jessika kiwnęła głową, oszczędzając sił, czując przeraźliwe zmęczenie powściągane siłą woli i… przyznała to… siłą wynikającą z upojenia. Jej myśl skupiła się na wartości tego oddziału, na tym, co ujawnia fremeńska kultura. Oni wszyscy — myślała — cała kultura oparta na wojskowej dyscyplinie. Cóż za bezcenna rzecz dla księcia banity!

Fremeni w najdoskonalszym stopniu posiedli ową cechę, przez starożytnych zwaną „spannungsbogen” — która jest samonarzuconą zwłoką między pożądaniem jakiejś rzeczy a aktem wyciągnięcia po nią ręki.

z „Mądrości: Muad’Diba” księżniczki Irulan


Przed świtem podeszli pod Grotę Grani, posuwając się szczeliną w ścianie basenu tak wąską, że musieli obracać się bokiem, by ją pokonać. Jessika zobaczyła, jak Stilgar — odprawia w wątłym brzasku wartowników, przez chwilę obserwowała początki ich wspinaczki na urwisko. Paul zadarł głowę do góry oglądając materię tej planety rozciętą w poprzek wąską szczeliną, która otwierała się ku szarobłękitnemu niebu. Chani pociągnęła go za płaszcz, nagląc do pośpiechu.

— Szybko — powiedziała. — To już świt.

— A ci ludzie wspinający się nad nami, dokąd oni idą? — szepnął Paul.

— Pierwsza warta dzienna — odparła. — Śpiesz się!

Straż wystawiona na zewnątrz — pomyślał Paul. — Mądrze. Ale jeszcze mądrzej byłoby podchodzić do tego miejsca w oddzielnych grupach. Mniejsze niebezpieczeństwo utraty całego oddziału. Zatrzymał się przy tej myśli uświadamiając sobie, że jest to myślenie partyzanckie, i wspomniał obawę swego ojca, że Atrydzi mogą zostać rodem partyzanckim.

— Szybciej — szepnęła Chani.

Paul przyśpieszył kroku, słysząc szelest szat z tyłu. I przypomniały mu się słowa siratu z maleńkiej Biblii P. K. Yuego: „Raj z lewa, piekło z prawa, z tyłu anioł śmierci”. Powtórzył sobie ten wers w duchu.

Skręcili za róg, gdzie przejście było szersze. Stilgar stał z boku, kierując ich do niskiego tunelu, odchodzącego pod kątem prostym.

— Prędzej — syknął. — Jeśli zaskoczy nas tu patrol, będziemy jak króliki w klatce.

Paul schylił się w wejściu i doszedł za Chani do groty oświetlonej gdzieś z przodu wątłym, szarym światłem.

— Możesz się wyprostować — powiedziała.

Wyprostował się, przyjrzał, gdzie jest: głęboka i rozległa przestrzeń pod kopulastym sklepieniem, które łukiem wznosiło się odrobinę tylko wyżej niż na wysokość wyciągniętej ręki człowieka. Oddział rozchodził się w głąb cienia. Paul dostrzegł nadchodzącą matkę, zobaczył, jak przygląda się ich towarzyszom, i zauważył, jak jej się nie udało wsiąknąć we Fremenów, mimo że strój nosiła identyczny. A sposób, w jaki się poruszała… ileż w tym było poczucia siły i gracji.

— Przysiądź gdzieś i nigdzie się nie plącz, dzieciaku — mężczyzno — powiedziała Chani. — Tu masz jedzenie.

Wcisnęła mu w ręce dwa kawałki czegoś zawiniętego w liście. Zionęły przyprawą.

Za Jessiką pojawił się Stilgar, przywołując do porządku grupkę z lewej strony.

— Wstawcie grodź na miejsce i pilnujcie zabezpieczenia wilgoci. Lemil — zwrócił się do innego Fremena — daj kule świętojańskie.

Wziął Jessikę za ramię.

— Chcę ci coś pokazać, magiczna kobieto.

Powiódł ją za skalny zakręt w stronę źródła światła. Jessika zobaczyła, że stoi na szerokim progu drugiego wylotu jaskini wysoko w ścianie urwiska, wyglądając na drugi basen szerokości około dziesięciu do dwunastu kilometrów. Basen osłaniały wysokie skalne ściany. Pod nimi rozsiane były rzadko kępy roślinności. Kiedy Jessika spoglądała na szary w przedświcie basen, ponad przeciwległym obwałowaniem podniosło się słońce, oświetlając beżowy krajobraz skał i piasku. Zauważyła, że słońce Arrakis jakby wyskakiwało nad horyzont. To dlatego, że chcemy je powstrzymać — pomyślała. — Noc jest bezpieczniejsza niż dzień. Ogarnęła ją tęsknota za tęczą w tym miejscu, które nigdy nie ujrzy deszczu. — Muszę powściągnąć takie tęsknoty — myślała. — Są słabością. A ja nie mogę już sobie pozwolić na słabość.

Stilgar, ścisnąwszy ją za ramię, wskazał drugi skraj basenu.

— Tam! Tam widzisz prawdziwych Druzów.

Patrząc za jego wyciągniętą ręką, dostrzegła krzątaninę: ludzie na dnie basenu umykali przed światłem dnia pod osłonę cienia przeciwległego muru urwiska. Mimo odległości ich ruchy były wyraźnie widoczne w czystym powietrzu. Wyjęła spod szaty lornetkę, ogniskując soczewki olejowe na odległych ludziach. Chusty trzepotały jak wzlatujące wielobarwne motyle.

— To jest dom — powiedział Stilgar. — Będziemy tam tej nocy. Wpatrywał się w daleki brzeg basenu szarpiąc wąsa. — Moi ludzie zostali przy pracy na dworze. To znaczy, że w pobliżu nie ma patroli. Dam im później znać, by przygotowali się na nasz powrót.

— Twoi ludzie są bardzo zdyscyplinowani — powiedziała Jessiką.

Opuściła lornetkę, zauważyła, że Stilgar patrzy na przyrząd.

— Oni są posłuszni nakazowi przetrwania plemienia — rzekł. — Na tej samej zasadzie wybieramy spośród nas przywódcę. Przywódcą jest ten, kto jest najsilniejszy, kto przynosi wodę i zapewnia bezpieczeństwo.

Podniósł spojrzenie ku jej twarzy. Odwzajemniając mu spojrzenie zauważyła oczy bez białka, zabarwione oczodoły, oszronione pyłem brodę i wąsy, linię wodowodu wijącego się w dół od nozdrzy w głąb filtrfraka.

— Czy pokonując cię wystawiłam na szwank twój autorytet przywódcy, Stilgarze? — zapytała.

— Nie wyzwałaś mnie — powiedział.

— Ważne jest aby przywódca zachował respekt oddziału.

— Nie ma nikogo wśród tych piaskowych wszy, z kim bym sobie nie poradził — powiedział Stilgar. — Kiedy pokonałaś mnie, pokonałaś nas wszystkich. Teraz oni liczą, że nauczą się od ciebie… magicznego sposobu… a niektórzy pragną się przekonać, czy zamierzasz mnie wyzwać.

Ważyła ukryte znaczenia.

— Pokonać cię w oficjalnej walce?

Kiwnął głową.

— Odradzam ci to bo oni nie pójdą za tobą. Ty nie jesteś z piasków. Przekonali się podczas naszego nocnego przemarszu.

— Praktyczni ludzie — powiedziała.

— To prawda. — Zerknął na basen. — Wiemy, czego nam trzeba. Ale niewielu myśli wnikliwie teraz, tak blisko domu. Przebywaliśmy zbyt długo w pustyni, organizując dostawę naszego kontyngentu przyprawy z wolnymi kupcami dla tej przeklętej Gildii… oby ich gęby na wieki pozostały czarne.

Jessiką zastygła w trakcie odwracania się od Stilgara i obejrzała się patrząc mu prosto w twarz.

— Gildia? Co ma Gildia do waszej przyprawy?

— Tak Liet każe — powiedział Stilgar. — Znamy powód, ale to nie łagodzi naszego rozgoryczenia. Przekupujemy Gildię monstrualną opłatą w przyprawie, by zachować nasze niebiosa czyste od satelitów i innych takich, żeby nikt nie wyszpiegował, co robimy z powierzchnią Arrakis.

Ważyła słowa przypominając sobie, co powiedział Paul — że to musi być powód, dla którego arrakańskie niebiosa są wolne od satelitów.

— A co takiego robicie z powierzchnią Arrakis, czego nie chcecie pokazać?

— Zamieniamy ją… powoli, lecz nieodwracalnie… czynimy ją zdatną dla ludzkiego życia. Nasze pokolenie nie skorzysta z tego, ani nasze dzieci, ani dzieci naszych dzieci, ani wnuki ich dzieci… ale tak kiedyś będzie. — Utkwił zamglony wzrok gdzieś ponad basenem. — Otwarte wody i wysokie, zielone rośliny, i ludzie spacerujący swobodnie bez filtraków.

Więc to takie jest marzenie naszego Lieta — Kynesa — myślała. Powiedziała zaś:

— Łapówki są niebezpieczne: lubią rosnąć.

— Rosną — odparł — ale długa droga jest bezpieczną drogą.

Jessika odwróciła się, wyjrzała na basen, próbując zobaczyć go takim, jakim widział go Stilgar w swej wyobraźni. Dostrzegła jedynie poszarzałą, musztardową plamę odległych skał i nagły, mglisty ruch nieba ponad urwiskami.

— Aaaach — westchnął Stilgar.

Z początku wydawało jej się, że to musi być pojazd patrolowy, po czym zdała sobie sprawę, że widzi miraż — inny krajobraz unoszący się nad piaskiem pustyni i daleką rozkołysaną zieleń, a w połowie odległości długiego czerwia sunącego po powierzchni z czymś, co wyglądało na fremeńskie szarfy łopocące na jego grzbiecie. Miraż rozpłynął się.

— Przyjemniej byłoby jechać — powiedział Stilgar — lecz nie możemy wpuścić stworzyciela do tego basenu. Musimy zatem znowu maszerować tej nocy.

„Stworzyciel”, tak nazywają czerwia — pomyślała. Oceniała doniosłość jego słów, oświadczenia, że nie mogą wpuścić czerwia do tego basenu. Wiedziała, co zobaczyła w mirażu — Fremenów jadących na grzbiecie gigantycznego czerwia. Z ogromnym wysiłkiem zapanował nad szokiem, jakiego doznała uświadamiając sobie konsekwencje tego faktu.

— Musimy wracać do reszty — powiedział Stilgar. — Inaczej moi ludzie zaczną podejrzewać, że z tobą flirtuję. Niektórzy już mi zazdroszczą, że moje ręce poznały twoje wdzięki, kiedy zmagaliśmy się tej nocy w basenie Tuono.

— Dość tego — ucięła Jessiką.

— Bez obrazy — głos Stilgara był łagodny. — Mamy zwyczaj nie brać kobiet wbrew ich woli… a z tobą… — Wzruszył ramionami. — … ten zwyczaj nawet nie jest potrzebny.

— Nie zapominaj, że byłam księżną panią — powiedziała już spokojniejszym głosem.

— Jak sobie życzysz — rzekł — Czas zagrodzić ten wylot, by zarządzić rozluźnienie dyscypliny filtrfrakowej. Moim ludziom należy się dziś wygodny odpoczynek. Ich rodziny nie dadzą im jutro odpocząć.

Zamilkli oboje. Jessika wpatrzyła się w słoneczny blask. Słyszała to, co słyszała w głosie Stilgaia — nie wypowiedzianą propozycję czegoś więcej niż jego „rękojma”. Czy potrzebna mu żona? Zrozumiała, że może zająć to miejsce przy nim. Byłby to jeden ze sposobów zakończenia konfliktu o plemienne przywództwo — kobieta ręka w rękę z mężczyzną. Ale co wtedy z Paulem? Któż mógł wiedzieć, jakie tu jeszcze obowiązywały prawa rodzicielskie! I co z nie narodzoną córką, którą od paru tygodni nosi w łonie? Co z córką jej zmarłego księcia! I dopuściła do swejświadomości pełne znaczenie tego drugiego rosnącego w niej dziecka, przyjrzała się własnym motywom dopuszczenia do poczęcia. Znała je — uległa owemu bezmiernemu popędowi wspólnemu wszystkim stworzeniom w obliczu śmierci, instynktownemu szukaniu nieśmiertelności w potomstwie Zwyciężył instynkt zachowania gatunku.

Jessika zerknęła na Stilgara, widziała, że wpatruje się w nią wyczekująco. Córka urodzona tutaj przez kobietę poślubioną komuś takiemu jak ten mężczyzna. Jaki byłby los takiej córki — zadała sobie pytanie. — Czy on próbowałby ograniczać konieczności nieuniknionego przeznaczenia Bene Gesserit?

Stilgar odchrząknął i wkrótce okazał, że rozumie niektóre z pytań sformułowanych w jej umyśle.

— Dla przywódcy ważne jest to, co go czyni przywódcą. Potrzeby jego ludzi. Jeśli nauczysz mnie swoich umiejętności, może przyjść dzień, kiedy jedno z nas będzie musiało wyzwać drugie. Ja wolałbym jakąś alternatywę.

— Czy istnieje kilka alternatyw? — zapytała.

— Sajjadina — powiedział — Nasza Matka Wielebna jest stara.

Ich Matka Wielebna! — Zanim zdążyła to wybadać, powiedział:

— Ja bynajmniej nie proponuję ci siebie za partnera. Nie ma w tym nic osobistego, jako że jesteś piękna i pociągająca. Lecz gdybyś została jedną z mych kobiet, to niektórzy młodzi ludzie mogliby uznać, że zbytnio zabiegam o przyjemności ciała, a za mało troszczę się o potrzeby plemienia. Oni nawet teraz podsłuchują nas i śledzą.

Ten mężczyzna waży swoje decyzje, pamięta o konsekwencjach — pomyślała.

— Są wśród moich młodych ludzi tacy, którzy osiągnęli wiek szaleństwa ducha — rzekł — Trzeba ich obłaskawić w tym okresie. Nie mogę im dawać poważniejszych powodów do rzucenia mi wyzwania. Ponieważ musiałbym ich okaleczać i zabijać. To nie jest właściwa droga dla przywódcy, jeśli można tego uniknąć z honorem. Posiadanie przywódcy, widzisz, jest to jedna z tych rzeczy, którymi różnią się ludzie od motłochu. Przywódca utrzymuje równość jednostek. Gdy jednostek jest zbyt mało, wtedy ludzie stają się znów motłochem.

Jego słowa, głębia ich świadomości, fakt, że mówił tyle do niej, co do tych, którzy ukradkiem podsłuchiwali, zmusiły ją do tego, żeby zrewidować swoją opinię o nim. Człowiek wielkiego formatu — pomyślała. — Gdzież on się nauczył takiej wewnętrznej równowagi?

— Prawo określające naszą formę wyboru przywódcy jest sprawiedliwym prawem — powiedział Stilgar. — Ale z tego nie wynika, że ludzie zawsze potrzebują sprawiedliwości. To, czego naprawdę teraz potrzebujemy, to czas na rozwój i rozkwit, na powiększenie terenu naszego działania.

Jakie jest jego pochodzenie? — zastanawiała się. — Skąd się bierze taka rasa?

— Stilgar, nie doceniałam cię — powiedziała.

— Tak podejrzewałem — rzekł.

— Najwyraźniej nie docenialiśmy się wzajemnie.

— Chciałbym, żeby to się skończyło — rzekł. — Chciałbym przyjaźni z tobą… i zaufania. Chciałbym tego wzajemnego szacunku, jaki wyrasta z serca, bez zbliżenia seksualnego.

— Rozumiem — powiedziała.

— Czy ufasz mi?

— Słyszę w tobie szczerość.

— Wśród nas — powiedział — Sajjadiny, nie będąc formalnymi przywódczyniami, zajmują szczególnie zaszczytną pozycję. One nauczają. Podtrzymują ducha bożego tutaj. — Dotknął swej piersi.

Teraz muszę wysondować tę tajemnicę Matki Wielebnej — pomyślała.

— Mówiłeś o waszej Matce Wielebnej… i słyszałam słowa o legendzie i proroctwie.

— Mówi się, że Bene Gesserit i jej potomek dzierżą klucz do naszej przyszłości — rzekł.

— Wierzysz, że ja nią jestem?

Obserwując jego twarz, myślała: młoda trzcina tak łatwo umiera. Początek jest porą wielkiego niebezpieczeństwa.

— My nie wiemy — powiedział.

Kiwnęła głową. Jest człowiekiem honoru — pomyślała. — Oczekuje ode mnie znaku, ale nie pomoże losowi zdradzając mi ten znak. Jessika odwiodła głowę, zapatrzyła się na basen w dole, na złotawe cienie, na purpurowe cienie, na drżenie powietrza z drobinami pyłu u wylotu ich jaskini. Jej umysł wypełniła nagle kocia ostrożność. Znała żargon Missionana Piotectiva, wiedziała, jak dostosować techniki legendy, lęki i nadzieje do swych nagłych potrzeb, ale wyczuwała tutaj dzikie zmiany… jakby ktoś przebywając wśród tych Fremenów skorzystał z legendy Missionara Protectiva.

Stilgar odchrząknął. Widziała, że się niecierpliwi, że dzień się kończy i ludzie czekają na zagrodzenie tego wylotu. Przyszedł czas na śmiałość z jej strony i zdała sobie sprawę, czego jej trzeba: pewnej dar al-hikman, pewnej szkoły przekładu, która by dała jej…

— Adab — szepnęła.

Poczuła jakby koziołkowanie swego umysłu. Zareagowała na to przyśpieszonym biciem serca. W całym szkoleniu Bene Gesserit nie istniało nic, co by miało taki sygnał rozpoznawczy. To mogła być tylko adab, władcza pamięć, która spada na człowieka sama z siebie. Poddała się jej, pozwalając płynąć słowom.

Ibn qirtaiba — powiedziała — aż po miejsce, gdzie pył się kończy.

Wyciągnęła rękę spod szaty, widząc, jak Stilgarowi rozszerzają się oczy. Słyszała w tyle szelest szat.

— Widzę… Fremena nad księgą przypowieści — powiedziała uroczystym tonem — Czyta przed obliczem al-Lat, słońca, które on ujarzmia i któremu urąga. Czyta przed obliczem Sądu Sadus, a oto jego słowa:

Moje wrogi są jak zżarte igły traw,

które stały na drodze wichury.

Nie zoczyłeś, co sprawił nasz Pan?

On wysłał plagę pomiędzy tych,

Którzy knuli przeciw nam.

Są jako ptaki gnane przez łowcę.

Ich knowania jako strzały jadu

Z wszystkich wyplute ust.

Przeszło ją drżenie. Opuściła rękę. Z wnętrza groty odpowiedziało jej responsorium wyszeptane przez wiele głosów.

— Ich dzieła legły zburzone.

— Twe serce ogarnia boży płomień — dopowiedziała.

Teraz wszystko się toczy właściwym torem — przeszło jej przez myśl.

— Gorejący ogień boży — nadeszło responsorium.

— Twoje wrogi runą — powiedziała.

Bi-lal kaifa — odpowiedzieli.

W nagłej ciszy Stilgar pokłonił się przed nią.

— Sajjadina — powiedział — Jeśli shai-hulud dopuści, możesz jeszcze przebyć głębię ducha i zostać Matką Wielebną.

Przebyć głębię ducha — pomyślała — Dziwny sposób na wyrażenie tego. Ale pasuje do żargonu bardzo dobrze. I zaznała cynicznej goryczy pop tym, co zrobiła. Nasza Missionaria Protectiva rzadko zawodzi. Przygotowano nam miejsce w tym pustkowiu. Modlitwa As-Salat wyciosała nam kryjówkę. Teraz… muszę grać rolę Aulii, Przyjaciółki Boga… Sajjadiny dla włóczęgów, których tak silnie urobiła wróżba naszej Bene Gesserit, że nawet swą najwyższą kapłankę zwą Matką Wielebną.

Paul stał przy Chani pośród cieni wewnętrznej komory. Ciągle czuł smak kęsa, którym go nakarmiła — mięso ptaka i ziarno zlepione przyprawowym miodem i owinięte w liść. Jedząc to uświadomił sobie, że jeszcze nigdy nie miał w ustach przyprawiowej esencji tak silnie skoncentrowanej i wtedy przeżył moment strachu. Wiedział, co ta esencja mogła w nim wywołać — „przyprawiową przemianę”, która popchnęłaby jego umysł ku wiecznej świadomości.

Bi-la kaifa — wyszeptała Chani.

Spojrzał na nią, dostrzegając trwogę, z jaką Fremeni wydawali się przyjmować słowa jego matki. Jedynie mężczyzna zwany Dżamisem sprawiał wrażenie, że nie bierze udziału w ceremonii; trzymał się na uboczu z ramionami skrzyżowanymi na piersi.

Duy yakha hin mange — szepnęła Chani. — Duy punra hin mange. Mam dwoje oczu. Mam dwie stopy.

Chani wpatrzyła się w Paula z wyrazem zadziwienia. Paul zaczerpnął głęboko tchu próbując uśmierzyć burzę w duszy. Słowa matki nakładały się na działanie esencji przyprawowej i Paul czuł, jak jej głos wznosi się i opada w nim niczym buchające płomienie. W trakcie tego wszystkiego odnajdywał w niej ostrze cynizmu — znał ją tak dobrze! — lecz nic nie mogło powstrzymać tego czegoś, co rozpoczęło się od kęsa pożywienia.

Straszne przeznaczenie.

Wyczuwał je, ową świadomość rasy, przed którą nie było dla niego ucieczki. Niosła wyostrzoną jasność, dopływ danych, zimną przytomność umysłu. Osunął się na podłogę, siadł oparty plecami o skałę, poddając się jej. Świadomość rozpłynęła się bezczasową warstwą, gdzie mógł przepatrywać czas, gdzie wyczuwał ścieżki możliwości, przyszłe wiatry… minione wiatry: jednooka wizja przyszłości, jednooka wizja teraźniejszości i jednooka wizja przeszłości — wszystko łączyło się w okularową wizję, pozwalając mu widzieć, jak czas staje się przestrzenią. Groziło mu niebezpieczeństwo, miał wrażenie prześcignięcia samego siebie i musiał trzymać się swego poczucia teraźniejszości, kiedy ogarniał umysłem rzeczywistość w krzywym zwierciadle, trwającą chwilę, wieczną konsolidację tego, co jest nieskończone, z tym, co było. Uzmysławiając sobie teraźniejszość, po raz pierwszy odczuł bezmierną jednostajność przepływu czasu, wszędzie mąconą zmiennymi prądami, fałami, bałwanami i przeciwbałwanami, jak przybój pod urwistym brzegiem. To pozwoliło mu na nowo zrozumieć swoje widzenie przyszłości i w tym również ujrzał źródło ślepego czasu, źródło błędu, a wtedy dopadł go lęk. Zdał sobie sprawę, że wizja przyszłości była iluminacją, mieszczącą w sobie granice tego, co odsłania — źródłem dokładności i istotnego błędu jednocześnie. Wmieszało się tutaj coś w rodzaju zasady nieoznaczoności Heisenberga — wydatek energii na zobaczenie tego, co się widzi, deformuje to, co się widzi.

A widział splot współzależności czasowych w obrębie tej groty, kipiel możliwości tutaj ześrodkowanych, w której najdrobniejsze działanie — mrugnięcie powieki, nieopatrzne słowo, przesunięcie ziarenek piasku — obraca gigantyczną dźwignię przez cały poznany wszechświat. Zobaczył przelew krwi z wynikiem zależnym od tak wielu zmiennych, że jego najmniejszy ruch powodował rozległe przesunięcia w strukturze modelu.

Pod wpływem tej wizji zapragnął zastygnąć w bezruchu, tyle że to również było działanie brzemienne w skutki. Niezliczone ciągi przyczynowo — skutkowe rozchodziły się z tej jaskini, a na drodze większości z nich widział swoje własne martwe ciało broczące krwią z otwartej nożem rany.

Mój ojciec Padyszach Imperator miał siedemdziesiąt dwa lata, jednakże wyglądał najwyżej na trzydzieści pięć w roku, w którym nakreślił śmierć księcia Leto i oddał z powrotem Arrakis Harkonnenom. Rzadko pokazywał się publicznie inaczej, jak w mundurze sardaukara i w czarnym hełmie bursega z imperialnym złotym lwem. Mundur stanowił jawne przypomnienie, w czym leży jego siła. Nie zawsze był tak buńczuczny jednakowoż. Kiedy chciał, potrafił promieniować wdziękiem i szczerością, lecz zastanawiałam się często w tych późniejszych dniach, czy było w nim cokolwiek takiego, jakim się wydawało. Teraz myślę, że był człowiekiem nieustannie walczącym o wyrwanie się za pręty niewidzialnej klatki. Nie wolno wam zapominać, że był imperatorem, ojcem i głową dynastii, której początki ginęły w pomroce dziejów. Lecz my odmówiłyśmy mu legalnego syna. Czy nie jest to najstraszliwsza klęska, jaką kiedykolwiek poniósł władca? Matka moja okalała posłuszeństwo siostrom przełożonym w tym, w czym lady Jessika była nieposłuszna. Która z nich była silniejsza? Historia odpowiedziała już na to pytanie.

z „W domu mojego ojca” pióra księżniczki Irulan


Jessika przebudziła się w ciemnościach jaskini wyczuwając dokoła krzątaninę Fremenów, wdychając kwaśny zapach filtrfraków. Wewnętrzne poczucie czasu mówiło jej, że na dworze wkrótce zapadnie noc, ale czerń zalegała grotę osłoniętą od pustyni plastikowymi kapturami, zatrzymującymi wilgoć ich ciał w tej zamkniętej przestrzeni. Uprzytomniła sobie, że w stanie krańcowego wyczerpania przespała się snem sprawiedliwego, wystawiając tym własną, podświadomą ocenę osobistego bezpieczeństwa w oddziale Stligara. Przekręciwszy się na hamaku sporządzonym z burnusa zwiesiła stopy do skalnej podłogi i wsunęła je w buty pustynne. Nie mogę zapomnieć o zasznurowaniu butów na ukos, by wzmóc pompujące działanie filtrfraka — pomyślała. — O tylu rzeczach muszę pamiętać. W ustach miała jeszcze smak rannego posiłku — kęs ptasiego mięsa i ziarno zlepione przyprawowym miodem w liściu — i zrozumiała, że czas wykorzystywano tutaj na opak: noc była dniem przeznaczonym na działanie, zaś dzień nocą przeznaczoną na spoczynek. Noc ukrywa; noc jest najbezpieczniejsza. Zdjęła płaszcz z hamakowych kołków w skalnej alkowie, pogmerawszy chwilę znalazła, gdzie jest góra, i wśliznęła się w szatę. Jak przekazać stąd wiadomość do Bene Gesserit? — zastanawiała się. Muszą się dowiedzieć o dwóch zbłąkanych owcach w arrakańskiej ostoi. Dalej w głębi jaskini zapłonęły kule świętojańskie. Zobaczyła kręcących się tam ludzi, wśród nich Paula, już ubranego, z odrzuconym do tyłu kapturem, odsłaniającym orli profil Atrydów. Zachowywał się bardzo dziwnie przed udaniem się na spoczynek, pomyślała. Nieobecny duchem. Jak ktoś wyrwany śmierci, nieświadomy w pełni swego powrotu do życia, z na pół przymkniętymi oczami, szklistymi od zapatrzenia w głąb siebie. To jej przypomniało jego ostrzeżenie przed nasyconą przyprawą dietą — „uzależniającą”. Czy daje ona efekty uboczne? — zastanawiała się. — Powiedział, że to ma coś wspólnego z jego zdolnością jasnowidzenia, ale dziwnie milczał na temat tego, co widzi.

W prawo od niej wyszedł z cienia Stilgar i zbliżył się do grupy pod kulami świętojańskimi. Zauważyła, jak przebiera palcami w brodzie, dostrzegła czujność w jego postawie skradającego się kota. Nagły strach przeszył Jessikę, kiedy pochwyciła zmysłami napięcie widoczne w ludziach zebranych wokół Paula — ich sztywne ruchy, ceremonialne postawy.

— Oni mają moją rękojmię! — zahuczał Stilgar.

Jessika rozpoznała mężczyznę, przed którym stał Stilgar — Dżamis! Z kolei dostrzegła wściekłość Dżamisa, widoczną w sztywnych ramionach. Dżamis, mężczyzna pokonany przez Paula! — przemknęło jej przez głowę.

— Znasz prawo, Stilgar — powiedział Dżamis.

— Kto zna je lepiej? — zapytał Stilgar i usłyszała w jego głosie ton pojednania, próbę załagodzenia czegoś.

— Ja wybieram walkę — warknął Dżamis.

Jessika pośpieszyła przez grotę, schwyciła Stilgara za ramię.

— O co chodzi? — spytała.

— O prawo amtal — powiedział Stilgar. — Dżamis domaga się prawa sprawdzenia twej roli w legendzie.

— Ona musi mieć orędownika — rzekł Dżamis. — Jeśli jej orędownik zwycięży, to ona jest prawdziwa. Ale powiedziane zostało… — rozejrzał się po ciżbie ludzi — …że nie będzie potrzebowała ona orędownika z Fremenów, co może jedynie oznaczać, że przywiedzie swego własnego.

On mówi o pojedynku z Paulem! — pomyślała Jessika. Puściła ramię Stilgara, wystąpiła pół kroku do przodu.

— Zawsze jestem orędowniczką siebie samej — powiedziała. — Znaczenie tego jest zupełnie jasne dla…

— Nie będziesz nam narzucać swoich zwyczajów — warknął Dżamis. — Nie będziesz, dopóki nie zobaczę lepszego dowodu. Stilgar mógł ci powiedzieć, co masz mówić dziś rano. Mógł wypełnić twój umysł po brzegi lulanką i ty ją nam wyszczebiotałaś, licząc, że utorujesz sobie fałszywą drogę wśród nas.

Mogłabym go załatwić — myślała Jessika — ale kto wie, czy to nie kłóci się ze sposobem, w jaki oni interpretują legendę. I po raz drugi zdumiała się rozmiarami wypaczenia dzieła Missionaria Protectiva na tej planecie.

Stilgar popatrzył na Jessikę i odezwał się cicho, ale takim głosem, by doszedł do krańców tłumu.

— Dżamis ma powody żywić urazę, Sajjadina. Twój syn go pokonał i…

— To był przypadek! — ryknął Dżamis. — W basenie Tuono działała siła nieczysta i zaraz to udowodnię!

— … i ja sam go pokonałem — ciągnął Stilgar. — On zamierza tym wyzwaniem tahaddi znowu dobrać się do mnie. Zbyt wiele brutalności jest w Dżamisie, by kiedykolwiek został dobrym przywódcą — zbyt wiele ghafla, szaleństwa. Usta swoje oddaje prawom, a serce, sarfa, odstępstwu. Nie, on nigdy nie zostanie dobrym przywódcą. Oszczędzałem go tak długo, bo przydaje się w walce jako takiej, ale kiedy ogarnia go ten krwawy amok, staje się niebezpieczny dla własnego plemienia.

— Stilgar-r-r-r! — ryknął Dżamis.

I Jessika przejrzała, co robi Stilgar — że próbuje rozwścieczyć Dżamisa, by przejąć wyzwanie od Paula. Stilgar stanął twarzą w twarz z Dżamisem i ponownie Jessika dosłyszała pojednawczą nutę w jego głosie.

— Dżamis, on jest zaledwie chłopcem. On jest…

— Ty sam nazwałeś go mężczyzną — powiedział Dżamis. — Jego matka twierdzi, że przeszedł przez gom dżabbar. Ma pełne ciało i nadmiar wody. Ci, co nieśli ich sakwę, mówią, że są w niej literjony wody. Literjony! A my ssiemy nasze kieszenie łowne, jak tylko pokaże się choćby lśnienie rosy.

Stilgar spojrzał na Jessikę.

— Czy to prawda? Czy w waszej sakwie jest woda?

— Tak.

— Literjony wody?

— Dwa literjony.

— Jakie jest przeznaczenie tego bogactwa?

Bogactwa? — pomyślała. Potrząsnęła głową, wyczuwając oziębłość w jego głosie.

— Tam, gdzie się urodziłam woda leciała z nieba i płynęła przez ziemię szerokimi rzekami — powiedziała — Były tam oceany wody tak rozległe, że nie widziało się drugiego brzegu. Nie jestem przeszkolona w waszym reżimie wody. Nigdy przedtem nie musiałam o niej myśleć w ten sposób.

Dokoła rozległo się zdławione westchnienie.

— Woda leciała z nieba… płynęła przez ziemię.

— Czy wiedziałaś, że wśród nas znajdują się tacy, którzy w wypadku doznali uszkodzenia kieszeni łownej i będą w ciężkich tarapatach, nim osiągniemy cel tej nocy?

— Skąd miałam wiedzieć? — Jessika pokręciła głową — Jeśli są w potrzebie daj im wodę z naszej sakwy.

— Czy takie było przeznaczenie tego bogactwa?

— Przeznaczyłam je do ratowania życia — powiedziała.

— Przyjmujemy zatem twoje błogosławieństwo, Sajjadma.

— Nie przekupisz nas wodą — warknął Dżamis — Ani nie rozzłościsz mnie na siebie, Stilgar. Widzę, że starasz się mnie zmusić, abym ci rzucił wyzwanie, zanim udowodnię moje słowa.

Stilgai popatrzył Dżamisowi prosto w oczy.

— Czy jesteś zdecydowany wymusić tę walkę z dzieckiem, Dżamisie?

Głos jego był cichy, jadowity.

— Ona musi mieć orędownika.

— Nawet mimo tego, że ma moją rękojmię?

— Przywołuję prawa amtal — powiedział Dżamis — To mój przywilej.

Stilgar kiwnął głową.

— Zatem jeśli chłopiec cię nie wypatroszy, odpowiesz potem przed moim nożem.

— Nie możecie tego zrobić — powiedziała Jessika — Paul jest zaledwie…

— Nie wolno ci się mieszać, Sajjadina — rzekł Stilgar — Och, ja wiem, że dasz mi radę, a przeto dasz radę każdemu z nas, ale nie dasz rady nam wszystkim naraz. To musi nastąpić, to jest prawo amtal.

Jessika zamilkła, patrząc na niego w zielonym świetle kul świętojańskich, na fanatyczną zawziętość, która zmieniła mu rysy twarzy. Przeniosła wzrok na Dżamisa i dojrzawszy wyraz głębokiej zadumy na jego czole pomyślała: Powinnam to była wcześniej zauważyć. On chorobliwie medytuje. Jest milczkiem, z tych, co zjadają się od środka. Powinnam się była tego spodziewać.

— Jeżeli skrzywdzisz mego syna — powiedziała — będziesz miał ze mną do czynienia. Wyzywam się już teraz. Potnę cię na takie kawałki…

— Matko.

Paul wysunął się do przodu, dotknął jej rękawa.

— Być może kiedy wytłumaczę Dżamisowi, w jaki sposób…

— Wytłumaczę! — powiedział Dżamis.

Paul zamilkł wpatrując się w niego. Nie czuł przed nim strachu. Ruchy Dżamisa wydawały się ociężałe, no i padł tak łatwo w ich nocnym starciu na piasku. Lecz Paul nadal wyczuwał kipiel współzależności w tej jaskini, nadal pamiętał prorocze wizje swego ciała z nożem w piersi. Tak niewiele było dlań dróg ucieczki w tej wizji.

— Sajjadina — powiedział Stilgar — musisz teraz odejść tam…

— Przestań nazywać ją Sajjadina — przerwał mu Dżamis — To się dopiero okaże. No i zna naszą modlitwę! I co z tego? U nas zna ją każde dziecko.

Dość tego gadania. — myślała Jessika — Mam klucz do niego. Mogłabym go porazić jednym słowem. — Poczuła rozterkę. — Nie mogę jednak zatrzymać ich wszystkich.

— Zatem odpowiesz przede mną — powiedziała, strojąc swój głos w zawiłej, kwilącej kadencji, urwanej gwałtownie.

Dżamis wlepił w nią oczy z widocznym przestrachem.

— Zapoznam cię z cierpieniem — powiedziała z tą samą intonacją — Pamiętaj o tym podczas walki. Zapoznasz się z cierpieniem, przy którym gom dżabbar wydaje się wspomnieniem szczęścia. Będziesz się wił całym swoim…

— Próbuje rzucać na mnie urok! — wykrztusił Dżamis. Podniósł do ucha prawą zaciśniętą pieść.

— Przywołuje ją do milczenia!

— Niech się zatem tak stanie — rzekł Stilgar. Rzucił ostrzegawcze spojrzenie na Jessikę — Jeśli znowu przemówisz, Sajjadma, uznamy, że to twoje czary i zostaniesz stracona.

Skinął jej głową, by się cofnęła. Jessika poczuła dotknięcie rąk, które ją odciągały, pomagały jej wycofać się, i odnosiła wrażenie, że nie są one nieżyczliwe. Zobaczyła, jak odsuwają Paula od ciżby, dostrzegła elfią twarzyczkę Chani szepczącej mu cos do ucha i kiwnięcie jej głowy w stronę Dżamisa. Wewnątrz oddziału utworzył się krąg. Przyniesiono więcej kul świętojańskich i wszystkie nastawiono na żółte widmo. Dżamis wstąpił w krąg, wyśliznął się z burnusa i rzucił go komuś z tłumu. Stanął w matowoszarej gładzi filtrfraka, klejonego i poznaczonego łatami i zakładkami. Na moment sięgnął ustami do ramienia i napił się z wodowodu kieszeni łownej. Natychmiast się wyprostował, zrolował i odłączył filtrfrak i podał go ostrożnie najbliższemu w gromadzie. Stał nieruchomo, odziany w przepaskę biodrową i rodzaj obcisłych skarpet z jakiejś tkaniny i czekał z krysnożem w prawej dłoni.

Jessika zobaczyła, jak dziewczyna — dziecko, Chani, pomaga Paulowi, jak wciska mu w dłoń rękojeść krysnoża, patrzyła, jak Paul ujmując nóż, próbuje jego ciężaru i wyważenia. I uprzytomniła sobie, że Paul przeszedł szkolenie prana i bindu, woli i włókna, że nauczył się walczyć w morderczej szkole, a jego nauczycielami byli tacy ludzie, jak Duncan Idaho i Guney Halleck, ludzie, którzy byli żywą legendą. Chłopiec znał wyrafinowane metody Bene Gesserit, wydawało się, że jest zwinny i pewny siebie. Ale ma dopięło piętnaście lat — myślała. — I jeśli bez tarczy. Musi ich powstrzymać. Musi być jakiś sposób na to, by… Podniosła oczy, zobaczyła, że Stilgar ją obserwuje.

— Nie możesz ich powstrzymać. — powiedział — Nie wolno ci się odezwać.

Położyła dłoń na ustach i pomyślała: Zaszczepiłam strach w duszy Dżamisa. To nieco zwolni jego reakcje… być może. Gdybym tylko umiała się modlić, prawdziwie modlić.

Paul stał już samotnie na skraju kręgu, w szermiercznych spodenkach, które nosił pod filtrfrakiem. W prawej dłoni trzymał krysnóż, pod bosymi stopami czuł piasek na skale. Nie raz i nie dwa ostrzegał go Idaho: „Kiedy nie jesteś pewny nawierzchni, gołe stopy są najlepsze”. I słowa Chani wciąż jeszcze żyły w jego pamięci: „Dżamis uchyla się z nożem w prawo. Wszyscy widzieliśmy ten jego nawyk. I będzie mierzył w oczy, by wykorzystać mrugniecie na zadanie ciosu. Potrafi też walczyć obydwiema rękami: uważaj na przerzut noża”. Lecz najsilniejsze w Paulu, bo odczuwalne w całym ciele, było wyszkolenie i mechanizm instynktownej reakcji, jaki wyrabiano w nim dzień po dniu, godzina po godzinie, na parkiecie treningowym. I zakodowane w pamięci słowa Hallecka: „Dobrze władający nożem wojownik myśli o sztychu, klindze i jelcu jednocześnie. Szych może również ciąć, klinga może również zadać pchnięcie, jelec może uwięzić klingę twego przeciwnika”.

Paul zerknął na krysnóż. Nie było tu żadnego jelca, tylko wąska, okrągła skuwka rękojeści z kołnierzem dla osłony dłoni. A nawet gdyby był, Paul zdał sobie sprawę, że nie zna napięcia niszczącego tej klingi, nie wie nawet, czy ona da się złamać.

Dżamis zaczął się przesuwać bokiem w prawo po przeciwległym obrzeżu koła. Paul skulił się zdając sobie sprawę w tym momencie, że nie ma tarczy, w której ledwo dostrzegalnym polu nauczono go walczyć, nauczono reagować z najwyższą szybkością w obronie, podczas gdy jego atak będzie wymierzony z kontrolowaną powolnością, niezbędną do przeniknięcia tarczy przeciwnika. Pomimo stałego upominania przez trenerów, by nie polegał na bezmyślności tarczy hamującej szybkość ataku, wiedział, że tarczo — świadomość jest częścią jego istoty.

Dżamis rzucił rytualne wyzwanie:

— Niechaj pęknie i pryśnie twój nóż!

Zatem ten nóż się łamie — pomyślał Paul. Uświadomił sobie, że Dżamis jest także bez tarczy, ale ten człowiek nie był wyszkolony do jej użycia, nie miał żadnych tarczo — szermierczych zahamowań. Paul przyjrzał się uważnie Dżamisowi po przeciwnej stronie obwodu koła. Ciało mężczyzny przypominało rzemień bata oplątany na wysuszonym szkielecie. Jego krysnóż jaśniał mleczną żółcią w świetle kul świętojańskich. Paula przeszedł strach. Nagle poczuł, że opuszczony i nagi stoi w mętnym, żółtawym świetle pośrodku kręgu ludzi. Jasnowidzenie zasiliło jego wiedzę w niezliczone zdarzenia, zasygnalizowało najważniejsze prądy przyszłości i sterujące nimi nitki decyzji, lecz teraz to było „prawdziwe teraz”. To była śmierć uzależniona od nieskończonej liczby mikroskopijnych niepomyślnych zbiegów okoliczności. Tutaj, zdał sobie sprawę, cokolwiek mogło odwrócić przyszłość. Wystarczy, że ktoś zakaszle w grupie widzów i rozproszy uwagę. Że zmieni się jasność kuli świętojańskiej i zwiedzie cień.

Boję się — powiedział sobie Paul. I w skupieniu okrążał Dżamisa, powtarzając sobie bezgłośnie litanię Bene Gesserit przeciw trwodze. „Strach zabija duszę…” Podziałało to na niego jak chłodny prysznic. Poczuł, jak mięśnie mu się prostują osiągając równowagę i gotowość.

— Schowam nóż w pochwie twej krwi — warknął Dżamis. I w środku ostatniego słowa skoczył. Jessika dostrzegła jego ruch, zdusiła okrzyk. Tam, gdzie ten człowiek uderzył, było tylko powietrze. Paul zaś stał już za Dżamisem, mając okazję do zadania czystego trafienia w podstawione pod nóż plecy. Teraz, Paul! Teraz! — krzyknęła w myśli Jessika. Cios Paula był wyprowadzony w zwolnionym tempie, z cudowną płynnością, ale tak opóźniony, że Dżamis miał czas wywinąć się w prawo i uskoczyć. Paul odstąpił, chyląc się nisko.

— Najpierw musisz znaleźć moją krew — powiedział.

Jessika rozpoznała tarczo — szermierczy refleks u swego syna i odkryła, jak obosieczna jest to broń. Odpowiedzi chłopca były reakcjami młodzieńca, w dodatku wytrenowanego na poziomie, jakiego ci ludzie nie znali. Lecz natarcie również było wyszkolone i uwarunkowane koniecznością przejścia zapory tarczowej. Tarcza odbiłaby zbyt szybki cios, dopuszczała jedynie zwodniczo zwolnioną ripostę. Przejście tarczy wymagało opanowania i przebiegłości. Czy Paul to widzi? — zapytała samą siebie. — Musi!

Znowu atak Dżamisa, ogień w atramentowociemnych oczach, żółta od kul świętojańskich smuga ciała. I znowu Paul umknął po odpowiedzi zbyt wolnym kontratakiem. I znowu. I znowu. Za każdym razem riposta Paula spóźniała się o moment. Jessika zauważyła wtedy rzecz, której łudziła się, że nie widzi Dżamis. Parady Paula były oślepiająco szybkie, lecz za każdym razem szły precyzyjnie pod takim kątem, jaki by przyjęły, gdyby tarcza pomagała częściowo odchylić cios Dżamisa.

— Czy twój syn bawi się z tym nieszczęsnym głupcem? — zapytał Stilgar. Uciszył ją ruchem dłoni, nim odpowiedziała. — Przepraszam, musisz zachować milczenie.

Teraz dwie sylwetki okrążały się wzajemnie na skalnej podłodze: Dżamisa — z nożem z lekko uniesionym ostrzem w wysuniętej daleko do przodu dłoni i Paula — skulona, z nożem nisko opuszczonym. Znowu Dżamis skoczył i tym razem wykonał obejście w prawo, gdzie wycofał się Paul. Zamiast uchylić się do tyłu, Paul przyjął jego dłoń z nożem na sztych własnej klingi. Po czym chłopiec umknął obejściem w lewo, wdzięczny Chani za ostrzeżenie. Dżamis wycofał się na brzeg kręgu, rozcierając dłoń. Z rany przez chwilę kapała mu krew. Oczy miał szeroko rozwarte i wytrzeszczone — w mętnym świetle kul świętojańskich dwie błękitnoczarne dziury mierzyły Paula z nową ostrożnością.

— Ach, to ukłucie zabolało — wymruczał Stilgar.

Paul przyczaił się w pogotowiu i, zgodnie z tym, czego go nauczono, zawołał:

— Poddajesz się?

— Ha! — krzyknął Dżamis.

Od strony oddziału doszedł ich gniewny pomruk.

— Spokój! — zawołał Stilgar. — Chłopak nie zna naszego prawa. Po czym do Paula: — Nie ma poddania się w wyzwaniu tahaddi. Dowodem jest śmierć.

Jessika zobaczyła, jak Paul z trudem przełyka ślinę. On nigdy nie zabił człowieka w taki sposób… w ogniu walki na noże… — pomyślała. — Czy potrafi to zrobić?

Paul zataczał koło posuwając się w prawo i ustępując przed nacierającym Dżamisem. Wieszcza znajomość zmiennych czasokipieli w tej grocie powróciła teraz, by go nękać. Jego nowe rozumienie powiedziało mu, że w tej walce było zbyt wiele błyskawicznie zacieśniających się decyzji, by ujawnił się przed nim jakikolwiek wyraźny kierunek. Zmienne nakładały się na zmienne — dlatego właśnie ta grota leżała jak niewyraźny węzeł współzależności na jego drodze. Była niczym gigantyczna skała wśród powodzi, wytwarzająca wiry w opływającym ją nurcie.

— Kończ z tym, chłopcze — wymamrotał Stilgar. — Nie baw się z nim.

Paul wysunął się bardziej na środek kręgu, ufając przewadze swej szybkości. Dżamis cofał się teraz, kiedy otworzyły mu się oczy i zrozumiał, że to nie miękki pozaświatowiec, łatwa ofiara fremeńskiego krysnoża, znajduje się w kręgu tahaddi. Jessika dostrzegła cień rozpaczy w jego twarzy. Teraz jest najniebezpieczniejszy — pomyślała. — Teraz jest doprowadzony do ostateczności i zdolny do wszystkiego. Widzi,że to nie jest tak, jak ze zwykłym dzieckiem jego ziomków, że to bojowa machina — zrodzona do tego i wyćwiczona od niemowlęctwa. Teraz strach, jaki w nim zaszczepiłam, doszedł do zenitu. I odkryła w sobie uczucie litości dla Dżamisa, przytępione świadomością bezpośredniego zagrożenia jej syna. Dżamis jest zdolny do wszystkiego… do każdej nieprzewidzianej rzeczy… — powiedziała sobie. Po czym zaczęła się zastanawiać, czy Paul widział już tę przyszłość, czy przeżywa to wydarzenie powtórnie. Ale ujrzała sposób poruszania się syna, krople potu na jego twarzy i ramionach, przezorną ostrożność widoczną w harmonijnych ruchach. I po raz pierwszy wyczuła, nie rozumiejąc tego, element niepewności w jasnowidzeniu Paula. Teraz on naciskał swojego przeciwnika krążąc, lecz nie atakując. Widział jego strach.Głos Duncana Idaho rozbrzmiewał w świadomości Paula: „Kiedy twój przeciwnik się ciebie boi, wtedy nadchodzi chwila, by popuścić cugi lękowi, by dać mu czas na działanie. Niech przerodzi się w przerażenie. Przerażony człowiek walczy sam ze sobą. W końcu z rozpaczy atakuje. To jest najgroźniejszy moment, lecz przerażonemu człowiekowi można zaufać w tym, że zwykle popełnia fatalny błąd. Ty uczysz się tutaj wyłapywać i wykorzystywać te błędy”.

Tłum w grocie zaczął szemrać. Oni sądzą, że Paul igra z Dżamisem — pomyślała Jessika. — Uważają, że Paul jest niepotrzebnie okrutny. Ale wyczuwała również ukryte podniecenie tłumu, jego uciechę z widowiska. I widziała narastanie napięcia w Dżamisie. Moment, w którym stało się ono dla niego nie do zniesienia, był dla niej tak samo przejrzysty jak dla niego samego… czy Paula.

Dżamis dał wysokiego susa, wykonując fintę i uderzając z góry prawą dłonią, lecz dłoń była pusta. Krysnóż przerzucił do lewej ręki. Jessice zaparło dech. Ale Chani ostrzegła Paula:„Dżamis walczy obydwiema rękami”. I głębia jego wyszkolenia sprawiła, że przyjął tę sztuczkę en passant. „Uważaj na nóż, a nie na dłoń, która go trzyma” — powtarzał mu Ganey Halleck niejeden raz. „Nóż jest groźniejszy od dłoni i może być w każdej z nich”.

Paul dostrzegł błąd Dżamisa — złą pracę nóg — kiedy po jednym uderzeniu serca dłużej zbierał się do skoku, obliczonym na zdezorientowanie Paula i przerzucenie noża. Z wyjątkiem słabego, żółtego światła kul świętojańskich i wpatrzonych w nich atramentowych oczu ludzi z oddziału Slilgara, przypominało to rundę na parkiecie treningowym. Tarcze nie liczyły się, gdy można było wykorzystać przeciw ciału jego własny ruch. Paul nieuchwytnym ruchem przerzucił nóż, odsunął się na bok, pchnął do góry tam, gdzie opadała pierś Dżamisa, i uskoczył śledząc stopniowe załamywanie się mężczyzny. Dżamis padł jak zmięty łachman, twarzą do ziemi, raz jeden westchnął i odwróciwszy swą twarz ku Paulowi znieruchomiał na skalnej posadzce. Jego martwe oczy wychodziły z orbit jak paciorki z ciemnego szkła.

„W zabiciu sztychem brak artyzmu” — powiedział kiedyś Paulowi Idaho — „lecz nie pozwól, aby to powstrzymało twoją dłoń, kiedy nadarza się okazja”. Oddział rzucił się hurmą, wypełniając krąg i odpychając Paula na bok. Dżamis zniknął wśród gorączkowej krzątaniny. Niebawem cała grupka ludzi pośpieszyła w głąb jaskini taszcząc owinięte burnusem brzemię. Ciało zniknęło ze skalnej podłogi.

Jessika przepychała się w stronę syna. Płynęła w morzu obleczonych w burnusy i śmierdzących grzbietów, przez dziwnie milczącą ciżbę. Teraz jest ów straszny moment — myślała. — Zabił człowieka wyraźną wyższością ducha i ciała. Nie wolno mu się radować takim zwycięstwem. Przedarła się przez ostatki oddziału na niewielką wolną przestrzeń, gdzie dwóch brodatych Fremenów pomagało Paulowi naciągnąć filtrfrak. Jessika utkwiła spojrzenie w syna. Oczy Paula jaśniały. Oddychał ciężko, raczej pozwalając na posługi wokół siebie, niż z nich korzystając.

— On przeciw Dżamisowi i ani śladu na nim — mruknął jeden z mężczyzn.

Z boku stała Chani z oczami wlepionymi w Paula. Jessika zobaczyła podniecenie dziewczyny, uwielbienie w jej delikatnej twarzyczce. Trzeba to zrobić teraz, natychmiast — pomyślała. Nasyciwszy swój głos i zachowanie najwyższą pogardą, rzekła:

— Nooo, no, i co też czuje morderca?

Paul zesztywniał, jakby go uderzono. Napotkał utkwione w sobie zimne spojrzenie matki i twarz mu pociemniała od krwi. Mimowolnie zerknął na podłogę jaskini, ku miejscu, gdzie przed chwilą leżał Dżamis. Stilgar przepchnął się do Jessiki, powróciwszy z głębi groty, dokąd zabrano ciało. Zwrócił się do Paula oschłym, opanowanym głosem:

— Kiedy nadejdzie czas, byś mnie wyzwał i sięgnął po moją burda, nie sądź, że zabawisz się ze mną tak, jak bawiłeś się Dżamisem.

Jessika wyczuła, w jaki sposób jej własne słowa i słowa Stilgara docierając do Paula dokonują w chłopcu swego brutalnego dzieła. Obrzuciła wzrokiem twarze dokoła, tak jak to właśnie czynił Paul, dostrzegła to samo co i on. Podziw, owszem; i strach… i u niektórych odrazę. Spojrzała na Stilgara i zobaczyła jego fatalizm, zrozumiała, jak dla niego wyglądała ta walka. Paul zerknął na matkę.

— Ty wiesz, jak to było — powiedział.

Pochwyciła w jego głosie powrót do normalności, skruchę. Omiotła wzrokiem oddział.

— Paul do tej pory nie zabił nigdy człowieka nagim ostrzem — powiedziała.

Stilgar odwrócił się do niej z wyrazem niedowierzania na twarzy.

— Ja się z nim nie bawiłem — rzekł Paul.

Docisnąwszy się przed matkę obciągnął płaszcz i spojrzał na ciemną plamę krwi Dżamisa na podłodze.

— Nie chciałem go zabić.

Jessika widziała, jak powoli Stilgar przyjmuje to do wiadomości, widziała ulgę, z jaką targa brodę żylastą dłonią. Słyszała szmer zrozumienia wśród ludzi.

— To dlatego prosiłeś go, aby się poddał — powiedział Stilgar. — Rozumiem. Nasze zwyczaje są odmienne, ale przekonasz się, że mają sens. A już myślałem, że wpuściliśmy skorpiona pomiędzy siebie. — Zawahał się i dodał: — A chłopakiem cię już więcej nie nazwę.

Z oddziału odezwał się głos:

— Trzeba mu nadać imię, Stil.

Stilgar kiwnął głową, szarpiąc brodę.

— Widzę w tobie siłę… jak w podstawie filara. — Zamilkł ponownie, ale tylko na chwilę.

— Będziesz znany wśród nas jako Usul, cokół kolumny. To jest twoje tajemne imię, twoje imię w oddziale. Możemy go używać my z siczy Tabr, lecz nikt obcy niech sobie na to nie pozwala…

— Dobry wybór… silny… przyniesie nam szczęście.

I Jessika wyczuła akceptację, wiedząc, że jest nią objęta razem ze swym orędownikiem. Była prawdziwą Sajjadiną.

— A teraz, jakie ty sam wybierasz imię wieku męskiego, którym będziemy cię jawnie nazywali? — zapytał Stilgar.

Paul zerknął na matkę i z powrotem na Stilgara. Okruchy i fragmenty tej chwili zapisały się w jego wieszczej „pamięci”, jednak wyraźnie widział różnice odczuwając je niemal fizycznie, jak ciśnienie przepychające go przez wąskie drzwi teraźniejszości.

— A jak wy nazywacie taką małą myszkę, myszkę, która skacze? — zapytał Paul przypominając sobie hyc-kic-hopki w basenie Tuono. Zobrazował to jedną dłonią.

Chichot przeszedł po oddziale.

— Nazywamy ją muad’dib — powiedział Stilgar.

Jessice zaparło dech. To było imię, które wymienił Paul, mówiąc jej, że Fremeni ich przyjmą i że go tak nazwą. Ogarnął ją nagły strach przed synem i o niego. Paul przełknął ślinę. Miał wrażenie, że gra rolę odegraną już niezliczoną ilość razy w wyobraźni… jednak… z pewnymi różnicami. Widział siebie przycupniętego na przyprawiającym o zawrót głowy szczycie, po wielu przeżyciach i zdobyciu przepastnego zasobu wiedzy, ale wszędzie wokół niego otwierała się otchłań. I ponownie wspomniał wizję fanatycznych legionów, pod zielono — czarnym sztandarem Atrydów ogniem i mieczem pustoszących wszechświat w imię ich proroka Muad’Diba. To się nie może zdarzyć — powiedział w myśli.

— Czy to jest imię, którego sobie życzysz, Muad’Dibie? — spytał Stilgar.

— Jestem Atrydą — wyszeptał Paul, a potem już głośniej: — Nie jest słuszne, bym całkowicie odrzucił imię dane mi przez ojca. Czy mógłbym uchodzić wśród was za Paula Muad’Diba?

— Jesteś Paul Muad’Dib — rzekł Stilgar.

Zaś Paul pomyślał: Tego nie było w żadnej z moich wizji. Zrobiłem coś innego. Ale czuł, że nadal ze wszystkich stron otacza go otchłań. Ponownie szmer aprobaty przeszedł przez oddział, ludzie zwracali się jeden do drugiego:

— Rozum i siła… czegóż trzeba więcej… To jest na pewno legenda… Lisan al-Gaib… Lisan al-Gaib…

— Opowiem ci coś o twoim nowym imieniu — rzekł Stilgar. — Cieszy nas twój wybór. Muad’Dib jest mądry na sposób pustyni. Muad’Dib wytwarza swoją własną wodę. Muad’Dib kryje się przed słońcem, a podróżuje chłodną nocą. Muad’Dib jest płodny i rozmnaża się po całej krainie. Muad’Diba nazywamy „instruktorem chłopców”. To potężna podstawa do zbudowania życia, Paulu Muad’Dibie, który jesteś Usulem pośród nas. Witamy cię.

Stilgar dotknął dłonią czoła Paula, cofnął rękę, objął go i wyszeptał:

— Usul.

Kiedy Stilgar go puścił, ktoś inny z oddziału objął Paula, powtarzając jego nowe grupowe imię. I przekazywanego sobie z objęć w objęcia w oddziale, a on wsłuchiwał się w głosy i barwy tonów:

— Usul… Usul… Usul…

Niektórych potrafił już rozpoznać po imieniu. Była tam również Chani, która obejmując go i wypowiadając jego imię przytuliła do niego policzek. Na koniec Paul znowu stanął przed Stilgarem, który powiedział:

— Teraz jesteś naszym bratem w Ichwan Bedwine. — Rysy mu stężały, głos zabrzmiał rozkazująco. — A teraz, Paulu Muad’Dibie, doprowadź do porządku swój filtrfrak. — Spojrzał na Chani. — Chani! Jeszcze nie widziałem tak kiepsko dopasowanych wtyków nosowych jak u Paula Muad’Diba! Chyba ci już poleciłem, żebyś o niego zadbała.

— Nie mam przyborów, Stil — powiedziała. — Są po Dżamisie, oczywiście, ale…

— Dość tego!

— Więc oddam jeden ze swoich — rzekła. Poradzę sobie z jednym do…

— Nie oddasz — odparł Stilgar. — Wiem, że są u nas wtyki zapasowe. Co się z nimi dzieje? Czy jesteśmy jednym oddziałem, czy bandą dzikusów?

Wyciągnęły się ręce oferując twarde, włókniste, małe przedmioty. Stilgar wybrał cztery i wręczył Chani.

— Dopasuj je Usulowi i Sajjadinie.

— Co z wodą, Stil? Co z literjonami w ich sakwie? — doleciał z tyłu głos.

— Wiem o twojej potrzebie, Farok — powiedział Stilgar. Zerknął na Jessikę. Kiwnęła mu głową.

— Napocznij jeden dla tych, którzy potrzebują. Wodmistrz… gdzie jest wodmistrz? Ach, Szimum, zajmij się odmierzaniem wody według potrzeb. Niezbędne minimum i nic ponad to. Ta woda jest wianem należącym do Sajjadiny i zostanie wypłacona w siczy po stawkach polowych minus cena opakowania.

— Jakie są stawki polowe? — zapytała Jessika.

— Dziesięć do jednego — powiedział Stilgar.

— Ależ…

— To mądra zasada, jak się przekonasz — rzekł Stilgar.

Na tyłach oddziału rozległ się szelest szat, kiedy ludzie zgłaszali się po przydział wody. Stilgar wzniósł rękę i zrobiło się cicho.

— Co do Dżamisa — powiedział. — Nakazuję pełny ceremoniał. Dżamis był naszym towarzyszem i bratem w Ichwan Bedwine. Nie odejdziemy bez oddania czci należnej temu, kto wyzwaniem tahaddi odkrył przed nami nasz los. Przywołuję do ceremonii… o zachodzie słońca, kiedy okryje go ciemność.

Słuchając tych słów Paul uświadomił sobie, że jeszcze raz pogrążył się w otchłani… ślepego czasu. Żadna przeszłość nie absorbowała jego przyszłości w umyśle… tyle że… tyle że… nadal wyczuwał powiewający zielono — czarny sztandar Atrydów… gdzieś przed sobą… nadal widział krwawe miecze dżihad i fanatyczne legiony. Tego nie będzie — powiedział do siebie. — Nie dopuszczę do tego.

Bóg stworzył Arrakis, by ćwiczyć wiernych.

z „Mądrości Muad’Diba” księżniczki Irulan


W ciszy jaskini Jessika słyszała zgrzyt piasku na skale pod ludzkimi stopami, dalekie ptasie nawoływania, które, jak Stilgar powiedział, były sygnałem jego czatowników. Usunięto z wylotów jaskini ogromne plastikowe kaptury grodzi. Widziała pochód wieczornych cieni za skalnym progiem przed sobą, a za nim otwarty basen. Czuła, jak opuszcza ich światło dnia, czuła to w suchym upale i w cieniach. Wiedziała, że jej przeszkolona świadomość da jej niebawem to, co Fremeni najwyraźniej posiadali sami z siebie — zdolność wyczuwania najlżejszej nawet zmiany wilgotności powietrza. Jakże uwijali się z dopasowywaniem filtrfraków, kiedy otwarto jaskinię. W głębi groty ktoś zaczął wyśpiewywać:

Ima trava okolo!

I korenja okolo!

Jessika przetłumaczyła to w myśli: „To są popioły! A to są korzenie!” Zaczynała się ceremonia pogrzebowa Dżamisa. Jessika wyjrzała na arrakański zachód słońca, na spiętrzone pokłady kolorów na niebie. Noc zaczęła już rzucać cienie wzdłuż odległych skał i wydm.

A jednak upał nie ustępował. Upał skierował jej myśli ku wodzie i pewnej obserwacji, która poczyniła — że tych wszystkich ludzi udało się przyzwyczaić do odczuwania pragnienia tylko w określonych porach.

Pragnienie.

Pamiętała oświetlone blaskiem księżyca fale na Kaladanie, zarzucające białe szaty na skały… i wiatr brzemienny wilgocią. Podmuch, który muskał teraz jej szaty, palił połacie skóry na policzkach i czole. Nowe wtyki nosowe uwierały ją i Jessika stwierdziła, że obecność rurki odzyskującej wilgoć oddechu biegnącej po twarzy w dół do filtrfraka też ją denerwuje. Sam frak był jak parnik. „Frak będzie dla ciebie znośniejszy, kiedy przestawisz się na niższą zawartość wody w ciele” — powiedział Stilgar. Wiedziała, że miał rację, co jednak nie czyniło obecnej chwili znośniejszą. Podświadoma troska o wodę obciążała psychicznie. Nie — poprawiła się — to jest troska o wilgoć. Czyli sprawa subtelniejsza i głębsza. Usłyszała zbliżające się kroki. Odwróciła się i zobaczyła Paula wyłaniającego się z czeluści jaskini, a za nim twarz elfa depczącej mu po piętach Chani. Jeszcze jedna sprawa — pomyślała Jessika. — Trzeba uczulić Paula na ich kobiety. Żadna z tych pustynnych kobiet nie nadaje się na żonę dla księcia. Na konkubinę, i owszem, ale nie na żonę. Z kolei zastanowiła się nad sobą. Czyżbym zaraziła się od niego myślami? I dostrzegła, jak doskonale została uwarunkowana. Potrafię myśleć o małżeńskich potrzebach królewskiego rodu nie biorąc pod uwagę własnego konkubinatu. Ale ja… byłam więcej niż konkubiną.

— Matko.

Paul stanął przed nią. Tuż za nim Chani.

— Matko, czy wiesz, co oni robią tam w głębi?

Jessika spojrzała na ciemne plamy jego oczu wyglądających z kaptura.

— Chyba tak.

— Chani mi pokazała… ponieważ ja powinienem to widzieć i dać… zgodę na ważenie wody.

Jessika popatrzyła na Chani.

— Oni odzyskują wodę Dżamisa — powiedziała Chani, a jej cienki głos zabrzmiał nosowo z powodu wtyków. — Takie jest prawo. Ciało należy do człowieka, zaś jego woda należy do plemienia… pojedynek jest wyjątkiem.

— Mówią, że to moja woda — powiedział Paul.

Jessikę zastanowiło, dlaczego ich słowa obudziły w niej znienacka czujność i podejrzliwość.

— Woda pojedynku należy do zwycięzcy — powiedziała Chani. — To dlatego, że musicie walczyć bez filrfraków. Zwycięzcy trzeba oddać wodę, którą traci w czasie walki.

— Ja nic chcę jego wody — wymamrotał Paul.

Czuł się częścią wielu obrazów poruszających się jednocześnie we fragmentach, co tworzyło chaos dla oka jaźni. Nie mógł być pewny, co zrobi, ale co do jednej rzeczy miał absolutną pewność: nie chciał wody wydestylowanej z ciała Dżamisa.

— To przecież… woda — powiedziała Chani.

Jessikę zachwycił sposób, w jaki to wymówiła. „Woda”. Tyle znaczenia w prostym dźwięku. Przypomniał jej się aksjomat Bene Gesserit: „Przetrwanie to umiejętność pływania w obcej wodzie”. I pomyślała: Paul i ja musimy wykryć prądy i prawidłowości tych obcych wód… jeżeli mamy przetrwać.

— Przyjmiesz tę wodę — rzekła.

Rozpoznała ten ton swego głosu. Tym samym tonem przemówiła kiedyś do Leto, gdy oznajmiła swemu utraconemu księciu, że ma przyjąć dużą sumę oferowaną mu za jego poparcie w wątpliwym przedsięwzięciu — ponieważ pieniądz podtrzymywał potęgę Atrydów. Na Arrakis pieniądzem była woda. Widziała to jasno.

Paul zachował milczenie: wiedział już, że zrobi, jak przykazała, i nie dlatego, że ona tak każe, ale dlatego, że ton jej głosu zmusił go do przewartościowania sądu. Odrzucenie wody byłoby zerwaniem z przyjętą u Fremenów praktyką. Przypomniał sobie po chwili słowa czterysta sześćdziesiątej siódmej kalimy w Biblii P. K. Yuego. Powiedział:

— Z wody powstaje wszelkie życie.

Jessika wytrzeszczyła oczy. Gdzie on się nauczył tego cytatu? Nie studiował misteriów.

— Tak powiedziano — rzekła Chani. — Giudichar mentane: Napisano w Szach-Name, że wodę stworzono przed wszystkimi rzeczami.

Jessika zadrżała nagle bez żadnego wytłumaczalnego powodu, a ta irracjonalność zaniepokoiła ją bardziej od fizycznego doznania. Odwróciła się, by ukryć zmieszanie, i zdążyła akurat zobaczyć zachód słońca. Kiedy słońce zatonęło pod horyzontem, na niebie rozszalała się burza kolorów.

— Już czas!

Głos rozbrzmiewający w grocie należał do Stilgara.

— Broń Dżamisa została zabita. Dżamisa wezwał On — Shai-hulud, który zrządził fazy księżyca, co go z dnia na dzień ubywa, aż na koniec wygląda jak krzywa, zwiędła gałązka. — Głos Stilgara przycichł. — Tak było z Dżamisem.

Cisza opadła na jaskinię jak koc. Jessika widziała Stilgara jako szaro — ułudny ruch, niczym widmo w ciemnych rejonach wnętrza groty. Obejrzały się na basen, czując chłód.

— Niechaj zbliżą się przyjaciele Dżamisa — powiedział Stligar.

Ludzie krzątali się za Jessiką, opuszczając zasłonę u wylotu. Daleko w głębi jaskini zapalono u góry samotną kulę świętojańską. Jej żółta łuna wyłowiła z mroku nadciągające ludzkie sylwetki. Jessika słyszała szelest burnusów. Chani odstąpiła na krok jakby przyciągnięta światłem. Jessiki pochyliła się nisko do ucha Paula przemawiając rodzinnym kodem:

— Idź za ich przykładem, rób to, co oni. To będzie prosta ceremonia dla zjednania ducha Dżamisa.

To będzie coś więcej — pomyślał Paul. I w głębi świadomości zaznał uczucia rozdarcia, jakby próbował schwycić jakąś rzecz w ruchu i sprawić, by znieruchomiała. Chani podpłynęła z powrotem do Jessiki biorąc ją za rękę.

— Chodźmy, Sajjadina. Musimy usiąść osobno.

Paul patrzył za nimi, jak odchodzą w cienie, pozostawiając go samego. Czuł się opuszczony. Koło niego wyrośli mężczyźni, którzy zakładali zasłonę.

— Chodźmy, Usul.

Dał się podprowadzić do przodu i wcisnąć w krąg ludzi formujący się wokół Stilgara, który stał pod kulą świętojańską koło miejscami obłego, miejscami kanciastego kształtu okrytego burnusem i leżącego na skalnej podłodze. Oddział przysiadł na skinienie Stilgara, pośród szelestu burnusów. Paul usadowił się wraz z nimi, obserwując Stilgara. Zauważył, jak kula świętojańska pogłębiła studnię jego oczu i rozjaśniła mu zieleń tkaniny na szyi. Przeniósł spojrzenie na okryty burnusem pagórek u stóp Stilgara, rozpoznał sterczący spod tkaniny gryf balisety.

— Duch opuszcza wodę ciała, gdy wstaje pierwszy księżyc — zaintonował Stilgar. — Tak powiedziano. Kiedy wstanie pierwszy księżyc tej nocy, kogo on wezwie?

— Dżamisa — odpowiedział chór.

Stilgar wykonał pełny obrót na pięcie, wiodąc spojrzeniem po kręgu twarzy.

— Ja byłem przyjacielem Dżamisa — powiedział. — Kiedy łupieżczy samolot pikował na nas w Dziurze-w-Ziemi, właśnie Dżamis zaciągnął mnie do kryjówki. — Pochylił się nad wzgórkiem i podniósł burnus. — Biorę ten płaszcz jako przyjaciel Dżamisa, prawem przywódcy.

Przerzucił burnus przez ramię prostując się. Paul ujrzał teraz wystawioną na widok zawartość pagórka: blady połysk szarości filtrfraka, poobijany literjon, chustę z małą książeczką pośrodku, rękojeść krysnoża bez ostrza, pustą pochwę, zrolowaną sakwę, parakompas, dystransy, dudnik, kupkę metalowych haków wielkości pięści, kolekcję czegoś, co wyglądało na małe kamyki zawinięte w szmatkę, wiązkę piór… i balisetę przy zrolowanej sakwie. Więc Dżamis grywał na balisecie — pomyślał Paul. Instrument przypomniał mu Gurneya Hallecka i wszystko, co zostało utracone. Paul wiedział dzięki swemu pamiętaniu przyszłości w przeszłości, że pewne linie losowe mogły doprowadzić do spotkania z Halleckiem, lecz te spotkania okrywał cień i było ich niewiele. Intrygowały go one. Czynnik niepewności napawał go zdumieniem. — Czy to znaczy, że coś, co ja zrobię… co mogę zrobić, może zgubić Hallecka… albo przywrócić mu życie… albo…

Przełknął ślinę, potrząsnął głową. Stilgar nachylił się ponownie nad stosem.

— Dla kobiety Dżamisa i dla wartowników — powiedział.

Małe kamyki i książka zniknęły w fałdach jego szaty.

— Prawo przywódcy — zaintonował oddział.

— Dozownik Dżamisa od serwisu do kawy — powiedział Stilgar i podniósł płaski krążek z zielonego metalu. — Żeby dać go Usulowi z zachowaniem odpowiedniego ceremoniału, kiedy wrócimy do siczy.

— Prawo przywódcy — odpowiedział oddział.

Na końcu wziął rękojeść krysnoża i wyprostował się.

— Dla pogrzebowej równiny — rzekł.

— Dla pogrzebowej równiny — wyrecytował oddział.

Ze swego miejsca w kręgu naprzeciwko Paula Jessika kiwała głową, rozpoznając starożytne źródło tego rytuału. Zetknięcie ignorancji z wiedzą, brutalności z kulturą — bierze początek w szacunku, z jakim traktujemy swoich zmarłych — pomyślała. Spoglądając na Paula po drugiej stronie zastanawiała się: Dostrzeże to? Będzie wiedział, co ma zrobić?

— Jesteśmy przyjaciółmi Dżamisa — powiedział Stilgar. — Nie lamentujemy za naszymi zmarłymi jak stado garwargów.

Z lewej strony Paula podniósł się siwobrody mężczyzna.

— Byłem przyjacielem Dżamisa — powiedział.

Podszedł do stołu. Podniósł dystransy.

— Kiedy poziom naszej wody spadł poniżej minimum podczas oblężenia Dwóch Ptaków, Dżamis się podzielił.

Mężczyzna powrócił na swoje miejsce w kole.

Czy i ja mam powiedzieć, że byłem przyjacielem Dżamisa? — dziwił się Paul. — Czy oni spodziewają się, że wezmę coś z tej kupy? — Zobaczył, jak obracają się ku niemu twarze, jak się odwracają. — Oni tego oczekują!

Inny mężczyzna z naprzeciwka wstał, zbliżył się do sakwy i zdjął parakompas.

— Byłem przyjacielem Dżamisa — rzekł. — Kiedy patrol zaskoczył nas w Buchcie Klifu i zostałem ranny, Dżamis odciągnął ich i ranni zostali uratowani.

Wrócił na swoje miejsce do kręgu. Znowu twarze obróciły się do Paula i Paul ujrzawszy w nich oczekiwanie spuścił oczy. Trącono go łokciem i jakiś głos zasyczał:

— Chcesz ściągnąć na nas zgubę?

Jak ja mogę powiedzieć, że byłem jego przyjacielem? — myślał w osłupieniu.

Jakaś postać uniosła się z kręgu naprzeciw Paula, a kiedy zakapturzona twarz znalazła się w świetle, poznał matkę. Zdjęła chustę ze stosu.

— Byłam przyjacielem Dżamisa — powiedziała. — Kiedy duch nad duchami w jego duszy dojrzał potrzebę prawdy, ten duch wycofał się oszczędzając mojego syna. — Wróciła na swoje miejsce.

I Paul wspomniał pogardę w głosie matki, gdy zaczepiła go po walce. „I co też czuje morderca?” Ponownie zobaczył zwrócone ku sobie twarze, wyczuwał gniew i strach ludzi. Oczyma duszy ujrzał stronice„Kultu zmarłych” sksięgofilmowane kiedyś przez matkę dla niego. Wiedział, co powinien zrobić. Z wolna dźwignął się na nogi. Krąg ludzki obiegło westchnienie. Paul czuł zmniejszanie się swego ja, w miarę jak się zbliżał do środka koła. Jakby utracił cząstkę samego siebie i szukał jej tutaj. Pochylił się nad stosem dobytku Dżamisa i wydostał balisetę. Brzęknęła cichutko struna zawadziwszy o coś.

— Byłem przyjacielem Dżamisa — wyszeptał Paul. Czuł pieczenie łez w oczach, włożył więcej siły w swój głos.

— Dżamis mnie nauczył… że… kiedy zabijamy… płacimy za to. Żałuję, że nie poznałem Dżamisa lepiej.

Po omacku, na oślep, powrócił na swoje miejsce w kole, osunął się na skalną podłogę.

— On roni łzy! — szepnął jakiś głos. Podchwycili to inni.

— Usul ofiarowuje wilgoć umarłym!

Poczuł palce na swoich wilgotnych policzkach, słyszał wylęknione szepty. Jessikę ogarnęło głębokie wzruszenie, gdy zdała sobie sprawę, jak potężne hamulce muszą tu przeciwdziałać ronieniu łez. Skoncentrowała się na słowach: „Usul ofiarowuje wilgoć umarłym”. To był dar dla świata cieni — łzy. Niewątpliwie są święte. Nic na tej planecie nie uprzytomniło jej z taką siłą najwyższej wartości wody. Ani sprzedawcy wody, ani wysuszona skóra tubylców, ani filtfraki czy reguły reżimu wody. Oto substancja cenniejsza od wszystkich innych — samo życie — obrośnięta symbolika i rytuałem: woda.

— Dotknąłem jego policzka — szepnął ktoś — Poczułem dar.

Z początku dotykające jego twarzy palce wystraszyły Paula. Ścisnął chłodny gryf balisety czując, jak struny wrzynają mu się w dłoń. Po czym za macającymi rękami dojrzał twarze, oczy rozwarte i zdumione. Niebawem ręce się cofnęły. Podjęto ceremonię pogrzebową. Lecz teraz była wokół Paula nieuchwytna przestrzeń, odstęp, pełna szacunku izolacja, którą uhonorował go oddział. Ceremoniał zakończył się cichym śpiewem:

Pełnia cię wzywa —

Twój Shai-hulud przybywa;

Nocy krew, czerń na niebie,

Krwawa śmierć wzięła ciebie.

Do księżyca się modlimy,

Koło szczęścia uprosimy,

Co szukamy, to ziścimy,

Starą ziemię zobaczymy.

U nóg Stilgara pozostał pękaty bukłak. Stilgar przykucnął, kładąc na nim dłonie. Ktoś zbliżył się do niego, przykucnął przy nim i Paul poznał twarz Chani w cieniu kaptura.

— Dżamis nosił trzydzieści trzy litry, siedem drachm i trzy trzydzieste drugie drachmy wody plemienia — powiedziała Chani. — Błogosławię ją teraz w obecności Sajjadiny, Ekkeri-akari, oto jest woda, fillisin-follasy, Paula Muad’Diba!, Kivi akavi, nigdy więcej nakalas! Nakalas! odmierzona i policzona, ukair-an! biciem serca jan-jan-jan naszego przyjaciela… Dżamisa.

W głębokiej ciszy Chani odwróciwszy się utkwiła spojrzenie w Paulu. Po chwili powiedziała:

— Gdzie jestem płomieniem, ty bądź węglem. Gdzie jestem rosa, ty bądź wodą.

Bi-lal kaifa — zaśpiewał oddział.

— Na Paula Muad’Diba przypada ta porcja — powiedziała Chani. — Oby strzegł jej dla plemienia i chronił przed pochopną stratą. Oby szczodry był w chwili potrzeby. Oby przekazał ją w swym czasie dla dobra plemienia.

Bi-lal kaifa — zaintonował oddział.

Muszę przyjąć tę wodę — pomyślał Paul. Podniósłszy się powoli podszedł do Chani. Stilgar cofnął się, by zrobić mu miejsce, delikatnie wyjął Paulowi balisetę z dłoni.

— Uklęknij — poleciła mu Chani.

Naprowadziła jego dłonie na bukłak przytrzymując je na sprężynującej powierzchni.

— Tę wodę powierza ci plemię — powiedziała. — Dżamis odszedł od niej. Przyjmij ją w pokoju.

Wstała, pociągając Paula za sobą. Stilgar zwrócił mu balisetę, wyciągnął dłoń z niewielką kupką metalowych pierścieni. Paul przyglądał się im — zauważył ich różne wielkości i to, jak światło kuli świętojańskiej się od nich odbija. Chani wzięła największy pierścień i podniosła go na jednym palcu.

— Trzydzieści litrów — powiedziała.

Jeden po drugim brała pozostałe, pokazując każdy z osobna Paulowi i odliczając.

— Dwa litry, jeden litr, siedem talionów wody po jednej drachmie każdy, jeden talion wody za trzy trzydzieste drugie drachmy. Razem — trzydzieści trzy litry, siedem i trzy trzydzieste drugie drachmy.

Podniosła pierścienie na palcu pokazując Paulowi.

— Czy je przyjmujesz? — zapytał Stilgar.

Paul przełknął, kiwnął głową.

— Tak.

— Później — odezwała się Chani — pokażę ci, jak je przewiązywać chustą tak, by pobrzękiwaniem nie zdradziły cię, kiedy będziesz potrzebował ciszy.

Wyciągnęła dłoń.

— Czy zechciałabyś… przechować je dla mnie? — zapytał Paul.

Chani obróciła spłoszone oczy na Stilgara, Stilgar uśmiechnął się.

— Paul Muad’Dib, który jest Usulem, nie zna jeszcze naszych obyczajów, Chani. Zatrzymaj jego taliony wody bez zobowiązania, aż będzie czas pokazać mu, w jaki sposób je nosić.

Kiwnęła głową, prędko wyciągnęła spod szaty pas materiału, nanizała na niego pierścienie przeplatając je zawile od góry i dołu i po krótkim wahaniu wetknęła je za szarfę pod burnusem.

Coś tutaj przegapiłem — pomyślał Paul. Wyczuwał atmosferę rozbawienia wokół siebie, lekką kpinę i myśl jego podłączyła się do wieszczej pamięci: „taliony wody ofiarować kobiecie — rytuał zalotów”.

— Wodmistrze — rzekł Stilgar.

Oddział powstał z szelestem. Wystąpili dwaj ludzie i podnieśli bukłak. Ściągnąwszy kulę świętojańską Stilgar powiódł wszystkich za światłem w głąb jaskini. Wciśnięty za Chani Paul widział maślany odblask kuli świętojańskiej na skalnych ścianach, taniec cieni w pełnej wyczekiwania ciszy, w której wyczuwał narastające podniecenie oddziału.

Jessika, zaciągnięta na tyły kolumny przez rozgorączkowane dłonie, zwalczyła chwilową panikę, kiedy osaczyły ją ze wszystkich stron rozpychające się postacie. Rozpoznała fragmenty rytuału, rozpoznała w słowach okruchy Bhotani-dżib i Chakobsa, i pojęła nieokiełznane żywioły, które mogły wybuchnąć z tych pozornie niewinnych elementów. Jan-jan-jan — pomyślała. — Idź-idź-idź. — Niczym dziecinna gra, która zatraciła w dorosłych rękach wszelkie hamulce.

Stikgar zatrzymał się pod żółtą ścianą skalną. Nacisnął występ i ściana bezgłośnie ustąpiła przed nim odsłaniając nieregularną szczelinę. Stilgar wprowadził ich do środka, przechodząc obok podobnej do plastra miodu kratownicy, z której wionął na mijającego ją Paula strumień chłodnego powietrza. Paul pociągnął Chani za ramię, spoglądając na nią pytająco.

— W tym powietrzu czuć wilgoć — powiedział.

— Ciiii — szepnęła.

Ale idący za nimi mężczyzna przerwał ciszę:

— Mnóstwo tej nocy wilgoci w oddzielaczu. Tak Dżamis mówi nam, że jest zadowolony.

Jessika minęła ukryte drzwi, usłyszała, jak się za nią zamknęły. Zauważyła, że Fremeni zwalniają przechodząc obok przypominającej plaster kratownicy, a znalazłszy się koło niej poczuła wilgoć. Oddzielacz wiatru — pomyślała. — Mają zamaskowany gdzieś na powierzchni oddzielacz wiatru, tłoczący powietrze w chłodniejsze tu na dole regiony dla wytrącenia zeń wilgoci.

Przeszli przez drugie drzwi z okratowaniem u góry, które również zamknęły się za nimi. Prąd powietrza idący im po plecach podtrzymywał wrażenie wilgoci wyraźnie odczuwane zarówno przez Paula, jak i Jessikę. Kulaświętojańska w dłoniach Stilgara na czele oddziału opadła poniżej linii głów przed Paulem. Poczuł wkrótce pod nogami stopnie schodzące lewoskrętną spiralą. Odbite światło padało z dołu na zakapturzone głowy i wąż ludzi wijących się schodami w dół. Jessika wyczuwała narastanie napięcia w otaczających ją postaciach, przygniatająca cisza szarpała jej nerwy swoją natarczywością. Schody się skończyły i oddział minął następne drzwi. Światło kuli świętojańskiej pochłonęła wielka, otwarta przestrzeń pod wysoko sklepioną kopułą. Paul odkrył dłoń Chani na swoim ramieniu, usłyszał nikły odgłos kapania w chłodnym powietrzu, poczuł, jak Fremeni zamierają w bezruchu przed majestatem wody. Widziałem to miejsce we śnie — pomyślał. Ta myśl rozwiewała obawy i nadzieje zarazem. Gdzieś przed nim na owej drodze fanatyczne hordy wyrąbywały sobie w jego imieniu krwawą drogę przez wszechświat. Zielono — czarny sztandar Atrydów stanie się symbolem terroru. Szalone legiony rzucą się w bój, wznosząc pod niebo swój bojowy okrzyk: „Muad’Dib!” Nie może do tego dojść — myślał. — Nie mogę do tego dopuścić. Ale wyczuwał zaborczą świadomość rasy w swej jaźni, swoje własne straszliwe przeznaczenie i wiedział, że byle co nie zawróci tego molocha. Nabierało to już masy i pędu. Gdyby umarł w tym momencie, rzecz toczyłaby się dalej za sprawą jego matki i nie narodzonej jeszcze siostry. Nic tylko śmierć całego tu i teraz zebranego oddziału, nie wyłączając jego samego i jego matki, mogłaby to powstrzymać.

Paul rozejrzał się wokół siebie, zauważając, że kolumna rozwija się w szereg. Popchnięto go do przodu pod niską barierę wyciosaną w litej skale. Za barierą Paul zobaczył w świetle kuli Stilgara nieporuszone, ciemne lustro wody. Rozpościerała się przechodząc w cień — głęboka i czarna; ledwo widoczna po drugiej stronie ściana majaczyła w odległości może ze stu metrów.

Jessika czuła, jak ciągnienie suchej skóry na policzkach i czole ustępuje pod wpływem wilgoci. Staw był głęboki; miała wrażenie jego głębi i walczyła z pragnieniem zanurzenia dłoni. Z lewej strony rozległo się pluskanie. Spojrzała wzdłuż widmowej linii Fremenów i dostrzegła Stilgara ze stojącym przy nim Paulem oraz wodmistrzów opróżniających swój ładunek przez przepływomierz do stawu. Miernikiem było okrągłe, szare oko ponad obrzeżem stawu. Widziała wędrówkę świetlnego wskaźnika w miarę przepływu wody przez urządzenie, zobaczyła, jak wskazówka zatrzymuje się na trzydziestu trzech litrach, siedmiu drachmach i trzech trzydziestu drugich. Niesamowita dokładność wodnego pomiaru — pomyślała. I spostrzegła, że na ścianach rynny miernika nie pozostał nawet ślad wilgoci po spłynięciu wody. Woda odchodziła z owych ścian, jakby nie było siły adhezyjnej. Znalazła ostateczny klucz do fremeńskiej techniki w tym prostym fakcie: oni byli perfekcjonistami.

Jessika przecisnęła się wzdłuż bariery do Stilgara. Ustępowano jej z drogi z naturalną kurtuazją. Zauważyła nieobecne spojrzenie Paula, lecz tajemnica tego wielkiego zbiornika wody opanowała jej myśli bez reszty. Stilgar obejrzał się za nią.

— Byli wśród nas tacy, którzy cierpieli z pragnienia — powiedział — jednak przyszedłszy tu nie tknęliby tej wody. Wiesz o tym?

— Wierzę w to — powiedziała.

Spojrzał na zbiornik.

— Mamy tu ponad trzydzieści osiem milionów dekalitrów wody — rzekł. — Obwarowane przed maleńkimi stworzycielami, ukryte i chronione.

— Skarb — powiedziała.

Stilgar uniósł kulę, by zajrzeć jej w oczy.

— To coś więcej niż skarb. Mamy tysiące takich ukrytych skarbów. Jedynie paru z nas wie o nich wszystkich.

Przekrzywił głowę na jedną stronę. Kula rzucała żółtomroczne lśnienie na jego twarz i brodę.

— Słyszysz to?

Nastawili uszu. Odgłos kapania wody wytrąconej z oddzielacza wiatru wypełnił całe pomieszczenie. Jessika spostrzegła, że wszyscy słuchają w ekstatycznym uniesieniu. Tylko Paul wydawał się przebywać gdzieś daleko. Dla niego ten dźwięk był jak tykanie, które odmierzało uchodzące chwile. Czuł, jak czas przepływa przez niego moment po momencie — nie do odzyskania. Czuł potrzebę podjęcia decyzji, ale nie znajdował siły, by wykonać najmniejszy ruch.

— Zostało wyliczone, ile potrzebujemy. Kiedy będziemy mieli tyle, zmienimy oblicze Arrakis.

Od strony oddziału doleciał ściszony szept odpowiedzi.

Bi-lal kaifa.

— Schwytamy wydmy w zasiew traw — głos Stilgara potężniał. — Uwięzimy wodę w ziemi krzewów i drzew.

Bi-lal kaifa — zaintonował oddział.

— Co roku cofa się lód polarny — powiedział Stilgar.

Bi-lal kaifa — zaśpiewali.

— Uczynimy z Arrakis nasz dom — za pomocą soczewek topiących lód polarny, jezior w strefach umiarkowanych i z otwartą pustynią wyłącznie dla stworzyciela i jego przyprawy.

Bi-lal kaifa.

— I żaden człowiek nigdy więcej nie będzie cierpiał z braku wody. Wystarczy, że zaczerpnie ze studni albo ze stawu, albo jeziora, albo kanału, a woda będzie jego. Będzie płynęła qanatami pojąc nasze rośliny. Będzie do wzięcia dla każdego człowieka. Wystarczy, że wyciągnie po nią dłoń, a woda będzie jego.

Bi-lal kaifa.

Jessika wyczuła w tych słowach obrzęd religijny i zauważyła, że budzą w niej instynktowny nabożny lęk. Oni są w sojuszu z przyszłością — myślała. — Mają swój szczyt do zdobycia. To jest sen naukowca… i ci prości ludzie, ci chłopi są nim opętani. Jej myśli zwróciły się do Lieta — Kynesa, planetarnego ekologa Imperatora, człowieka, który się zasymilował, i zadumała się nad nim. To było marzenie usidlające ludzkie dusze i widziała w tym rękę ekologa. To było marzenie, za które ludzie ochoczo oddadzą życie. Następny z istotnych elementów tak potrzebnych jej synowi: ludzie z celem. Takich ludzi łatwo można zarazić żarliwością i fanatyzmem. Można by władać nimi jak mieczem, odbić dziedzictwo Paula.

— Odchodzimy już — rzekł Stilgar — i zaczekamy na wschód pierwszego księżyca. Kiedy Dżamis bezpiecznie wyruszy w swoją drogę, pójdziemy do domu.

Wśród szeptów, z ociąganiem, oddział zebrał się za nim w marszu powrotnym wzdłuż nadwodnej bariery i schodami w górę. A Paul, podążając za Chani, czuł, że kluczowy moment uciekł, że zaprzepaścił najważniejszą decyzję i wpadł w pułapkę własnego mitu. Wiedział, że oglądał to miejsce przedtem i był tutaj we fragmencie proroczego snu na odległym Kaladanie, lecz teraz miejsce to wypełniało się nie znanymi mu szczegółami. Na nowo zdumiał się ograniczeniami swego daru. Jakby płynął z falą czasu to na jej grzbiecie, to znów w dolinie, a ze wszystkich stron dokoła inne fale wznosiły się i opadały, ukazując i zaraz kryjąc to, co ze sobą niosły. Wśród tego wszystkiego nieustannie majaczyła przed nim wściekła dżihad, gwałty i rzezie. Jak cypel sterczący z fal przyboju.

Oddział wmaszerował gęsiego przez ostatnie drzwi do głównej groty. Zaparto drzwi. Światła wygaszono, z wylotów jaskini usunięto kaptury odsłaniając noc i gwiazdy, które wzeszły nad pustynią. Jessika przybliżyła się do suchego progu jaskini, podnosząc oczy na gwiazdy. Były wyraźne i bliskie. Docierała do niej krzątanina oddziału, słyszała gdzieś zza pleców strojenie balisety i mormorando Paula podającego ton. Nie spodobała jej się melancholia w jego głosie.

Z ciemności, z wnętrza groty, wdarł się głos Chani.

— Opowiedz mi o wodach swojej rodzinnej planety, Paulu Muad’Dibie.

I odpowiedź Paula:

— Innym razem, Chani. Obiecuję.

Jakiż, smutek.

— To dobra baliseta — powiedziała Chani.

— Bardzo dobra. Myślisz, że Dżamis ma coś przeciwko temu, żebym grał na niej?

On mówi o zmarłym w czasie teraźniejszym — pomyślała Jessika. Zaniepokoiły ją związane z tym ukryte znaczenia.

Męski głos wtrącił:

— Lubił muzykę wczesną porą ten nasz Dżamis.

— Więc zaśpiewaj mi jakąś swoją pieśń — poprosiła Chani.

Jakaż kobieca kokieteria w tonie tego dziecka — pomyślała Jessika. — Muszę przestrzec Paula przed ich kobietami… i to szybko.

— To była pieśń mojego przyjaciela — powiedział Paul. — Sądzę, że już nie żyje, mój Gurney. Nazywał to swoją modlitwą wieczorną.

Oddział ucichł, zasłuchany w głos Paula wzbijający się słodkim, chłopięcym tenorem ponad dzwonienie i brzdąkanie balisety:

Żaru jest czas doglądania

gdy słońce chyli złotą skroń.

Budząca zmysły piżma woń

jest warta pamiętania.

Jessika czuła muzykę słów w swej piersi, pogańską i naładowaną dźwiękami, przywodzącą ją do gwałtownej i bolesnej świadomości samej siebie, doznań własnego ciała i jego potrzeb. Słuchała w pełnym napięcia milczeniu.

Noc requiem pereł śle…

w twoją dłoń!

Spojrzenia twe

ku mnie mkną.

Ku jakim kwiatom miłości

serca się rwą…

Ku jakim kwiatom miłości

pragnienia lgną…

I Jessika usłyszała pogłos ciszy brzęczącej w powietrzu ostatnią nutą. Dlaczego mój syn śpiewa miłosną pieśń dla tej dziewuszki? — Ogarnął ją nagły strach. Życie płynęło wokół niej, a ona nie trzymała w garści jego cugli. — Dlaczego wybrał tę pieśń? — nie mogła zrozumieć. — Instynkty są czasami autentyczne. Dlaczego on to zrobił?

Paul siedział bez słowa w ciemności; jego świadomość opanowała jedna wszechwładna myśl: moja matka jest moim wrogiem. Ona nie wie o tym, ale jest. Ona sprowadza dżihad. Ona mnie zrodziła. Ona mnie wyszkoliła. Ona jest moim wrogiem.

Pojecie postępu działa jako mechanizm obronny chroniący nas przed upiorami przyszłości.

ze „Złotych myśli Muad’Diba” zebranych przez księżniczkę Irulan


W swoje siedemnaste urodziny Feyd-Rautha Harkonnen zabił swego setnego niewolnika-gladiatora podczas rodowych igrzysk. Goście obserwatorzy z imperialnego dworu — hrabia i lady Fenring — bawiący z tej okazji na harkonneńskiej macierzystej planecie Giedi Prime, zostali zaproszeni tego popołudnia do zajęcia miejsc przy najbliższej rodzinie, w złotej loży ponad trójkątną areną. Na cześć urodzin barona i dla przypomnienia wszystkim Harkonnenom i poddanym, że Feyd-Rautha jest prawowitym dziedzicem, ogłoszono na Giedi Prime święto. Stary baron zarządził przerwę w pracy od południa do południa i uczyniono wysiłek, by w rodzinnym mieście Harko stworzyć pozory zabawy: z budynków powiewały flagi, ochlapano świeżą farbą mury wzdłuż Alei Dworskiej. Lecz poza główną trasą hrabia Fenring i jego pani zauważyli kupy śmieci, bure, złuszczone ściany przeglądające się w ciemnych kałużach ulicznych i ludzi przemykających ukradkiem.

W błękitnych murach cytadeli barona rzucała się w oczy przeraźliwa perfekcja, ale hrabia i jego pani widzieli, jaką cenę za to płacono — wszędzie straże i ów szczególny połysk broni, zdradzający wprawnemu oku, że jest ona w stałym użyciu. Posterunki kontrolujące normalny ruch pieszy z jednego rejonu do drugiego znajdowały się nawet w obrębie cytadeli. Wyszkolenie wojskowe znać było w sposobie poruszania się służby domowej, w sposobie trzymania ramion… w tym, jak jej oczy obserwowały, obserwowały i obserwowały.

— Presja się nasila — mruknął hrabia do żony w ich sekretnym języku. — Baron właśnie zaczyna dostrzegać prawdziwą cenę, jaką zapłacił za pozbycie się księcia Leto.

— Od czasu do czasu jestem zmuszona przypominać ci legendę o feniksie — odparła.

Znajdowali się w salonie recepcyjnym cytadeli czekając, by zabrano ich na rodowe igrzyska. Salon nie imponował wielkością, wszystkiego czterdzieści metrów długości i może połowa tego wszerz, lecz fałszywym kolumnom po bokach nadano kształt ostrego stożka, sufit zaś wznosił się łagodnym łukiem, co razem stwarzało iluzję o wiele większej przestrzeni.

— A-a-a-ch, oto i baron — rzekł hrabia.

Baron płynął przez salę tym osobliwym, rozkołysanym ślizgiem, zrodzonym z konieczności kierowania uwieszonym dryftów ciężarem. Policzki podrygiwały mu w górę i w dół, dryfy podskakiwały i przemieszczały się pod pomarańczową szatą. Pierścienie migotały na jego dłoniach i lśniły wetkane w szatę opality. U boku barona kroczył Feyd-Rautha. Ciemne włosy miał ufryzowane w krótkie loki, których filuterność raziła nad ponurymi oczami. Nosił opiętą, czarną tunikę i obcisłe spodnie leciutko rozszerzone u dołu. Jego drobne stopy okrywały pantofle na miękkich podeszwach.

Obserwując postawę młodzieńca i falowanie niezawodnych mięśni pod tuniką hrabina Fenring pomyślała: ten nie pozwoli sobie na to, by obrosnąć sadłem. Baron zatrzymał się przed nimi i z miną posiadacza ujął ramię Feyda-Rauthy.

— Mój bratanek, na-baron, Feyd-Rautha Harkonnen — powiedział i zwracając niemowlęco pulchną twarz do Feyda-Rauthy dodał: — Hrabia i lady Fenring, o których ci mówiłem.

Feyd-Rautha pochylił głowę z obowiązującą kurtuazją. Oczy wlepił w hrabinę Fenring. Złotowłosa i wiotka, kryła doskonałość swej figury w powłóczystej szacie z surowej tkaniny, prostego kroju, bez żadnej ozdoby. Szarozielone oczy spoglądały na niego bez zmrużenia. Otaczał ją ten pogodny spokój Bene Gesserit, w którym młodzieniec wyczuwał nieuchwytny powód do niepokoju.

— Um-m-m-m-ach-hm-m-m-m — powiedział hrabia. Studiował Feyda-Rauthę.

— Jaki hum-m-m-m akuratny młody człowiek, ach, moja… hm-m-m-m… droga? — hrabia zerknął na barona. — Mój drogi baronie, powiadasz, że mówiłeś o nas temu akuratnemu młodzieńcowi. Co takiego mówiłeś?

— Mówiłem mojemu bratankowi o wielkim szacunku, jakim darzy cię nasz Imperator, hrabio Fenring — rzekł baron. Zapamiętaj go sobie dobrze, Feyd! Morderca o łagodności baranka to najgroźniejszy typ — myślał.

— Ależ oczywiście! — odparł hrabia i uśmiechnął się do żony.

Feyd-Rautha uznał ruchy i słowa tego człowieka niemalże za obraźliwe. Były o włos od jakiejś demonstracji, której nie dałoby się puścić mimo uszu. Młodzieniec skupił uwagę na hrabim, drobnym, anemicznie wyglądającym mężczyźnie. Twarz łasicy o za dużych ciemnych oczach. Siwizna na skroniach. I jego ruchy — robił gest dłonią lub odwracał głowę w jedną stronę, a mówił w drugą. Trudno było za tym nadążyć.

— Um-m-m-m-ach-h-h-hm-m-m… bardzo rzadko spotyka się taką… mm-m-m… akuratność — powiedział hrabia zwracając się do ramienia barona. — Ja… ach… gratuluję ci… hm-m-m… doskonałości twego… ach-h-h… dziedzica. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, można by rzec.

— Jesteś zbyt uprzejmy — powiedział baron. Pokłonił się, ale Feyd-Rautha widział, że spojrzenie stryja nie idzie w parze z jego kurtuazją.

— Ironia… mm-m-m… wskazuje… ach-h-h… na… hm-m-m-m… głębię myśli — powiedział hrabia.

Znowu zaczyna — pomyślał Feyd-Rautha. — Wygląda to na zniewagę, a nie ma w tym właściwie nic, za co można zażądać satysfakcji. Słuchając tego człowieka Feyd-Rautha miał wrażenie, że przeciska się głową przez papkę „…um-m-mach-h-h-hm-m-m-m-ów”. Skierował z powrotem całą uwagę na lady Fenring.

— Zabieramy… ach-h-h… zbyt wiele czasu temu, młodzieńcowi — powiedziała. — Rozumiem, że ma on dzisiaj wystąpić na arenie.

Na hurysy imperialnego haremu, jaka ona śliczna! — pomyślał Feyd-Rautha.

— Dziś zadam śmierć dla ciebie, o pani — powiedział. — Za twoim pozwoleniem zadedykuję to na arenie.

Odwzajemniła mu się łagodnym spojrzeniem, lecz jej głos był jak smagnięcie bata, gdy odpowiedziała:

— Nie daję ci mego pozwolenia.

— Feyd! — rzekł baron. A to diablę! — pomyślał. — Czy on chce, żeby ten piekielny hrabia wyzwał go na pojedynek?

Ale hrabia uśmiechnął się tylko i powiedział:

— Hm-m-m-m-um-m-m.

— Ty rzeczywiście musisz sposobić się na arenę, Feyd — rzekł baron. — Musisz być wypoczęty, nie możesz głupio ryzykować.

Feyd-Rautha skłonił się z poczerwieniałą od urazy twarzą.

— Jestem pewny, że wszystko będzie tak, jak sobie życzysz, stryju. — Skinął głową hrabiemu Fenringowi. — Sir. — I hrabinie Fenring. — Pani. — Odwróciwszy się maszerował z sali ledwo racząc zauważyć zebranych w grupkach pod dwuskrzydłowymi drzwiami przedstawicieli rodów niższych.

— Młodość, młodość… — westchnął baron.

— Um-m-m-m-ach… zaiste… hmmm… — powiedział hrabia.

A lady Fenring pomyślała: czy to możliwe, żeby to był ten młody człowiek, którego miała na myśli Matka Wielebna? Czy to jest linia genetyczna, którą musimy utrzymać?

— Minie ponad godzina, zanim udamy się na arenę — rzekł baron. — Może moglibyśmy uciąć sobie pogawędkę teraz, hrabio Fenring? — Przechylił swoją olbrzymią głowę w prawo. — Jest tyle nowych rzeczy do omówienia. — I pomyślał: zobaczymy teraz, jak imperatorski chłopiec na posyłki przekaże to, co ma do zakomunikowania, mu będąc na tyle gruboskórnym, by powiedzieć to bez ogródek.

Hrabia zwrócił się do żony:

— Um-m-m-m-ach-h-h-hm-m-m… wybaczysz… mm-m… nam… ach-h-h… moja droga?

— Każdy dzień, niekiedy każda godzina przynosi coś nowego — powiedziała. — Mm-m-m-m.

I odchodząc uśmiechnęła się słodko do barona. Zaszeleściła jej długa suknia, kiedy wyprostowana oddalała się majestatycznym krokiem w kierunku dwuskrzydłych drzwi w końcu sali. Baron zauważył, jak na jej widok milkną wszelkie rozmowy wśród zebranych tam przedstawicieli rodów niższych, jak podążają za nią spojrzenia. Bene Gesserit! — myślał. — Świat byłby lepszy, gdyby je wszystkie potopić!

— Niedaleko między tymi dwiema kolumnami, z lewej strony, znajduje się stożek ciszy — powiedział. — Możemy tam mówić bez obawy, że ktoś podsłucha.

Kołysząc się jak kaczka ruszył w stronę dźwiękochłonnego pola: słyszał, jak stopniowo cichną i oddalają się hałasy cytadeli. Hrabia przysunął się do barona i obaj obrócili się twarzami do ściany, by nie można było czytać z ich warg.

— Nie jesteśmy zadowoleni ze sposobu, w jaki odprawiłeś sardaukarów z Arrakis — powiedział hrabia.

Nie owija w bawełnę! — pomyślał baron.

— Dalszy pobyt sardaukarów stwarzał groźbę, że inni dowiedzą się, w jaki sposób dopomógł mi Imperator — odparł.

— Wydaje się jednak, że twój kuzyn Rabban nie zajmuje się dość energicznie rozwiązaniem kwestii fremeńskiej — rzekł hrabia.

— Czego chce Imperator? — zapytał baron. — Na Arrakis nie mogła zostać więcej niż garstka Fremenów. Południowa pustynia nie nadaje się do zamieszkania. Północną regularnie przeczesują nasze patrole.

— Kto powiedział, że południowa pustynia nie nadaje się do zamieszkania?

— Wasz własny planetolog to powiedział, mój drogi hrabio.

— Ale doktor Kynes nie żyje.

— Tak, owszem… niestety.

— Mamy wieści z lotu nad południowymi regionami — powiedział hrabia. — Są tam ślady roślinnej wegetacji.

— Gildia pozwoliła zatem na obserwację z kosmosu?

— Nie udawaj naiwnego, baronie. Imperator nie może ustanowić legalnie nadzoru nad Arrakis.

— I ja nie mogę sobie na to pozwolić — rzekł baron. — Kto dokonał tego przelotu?

— Pewien… przemytnik.

— Ktoś ci nakłamał, hrabio — powiedział baron. — Przemytnicy wcale nie są lepsi w lotach nad południowymi regionami od ludzi Rabbana. Samumy, zakłócenia piaskowe i tak dalej, jak wiesz. Znaki nawigacyjne padają szybciej, niż się nadąża z ich stawianiem.

— Odłóżmy dyskusję o rodzajach zakłóceń na kiedy indziej — powiedział hrabia. Aaaach — pomyślał baron.

— Znaleźliście zatem jakąś pomyłkę w moich księgach? — zapytał.

— Jeśli zakładasz, żeś się pomylił, nie możesz się bronić — zapowiedział hrabia.

Z premedytacją stara się mnie rozzłościć — pomyślał baron. Odetchnął głęboko dwa razy, aby się uspokoić. Poczuł zapach własnego potu i nagłe uwieranie i swędzenie od uprzęży drytów pod szatą.

— Imperator nie martwi się chyba śmiercią tej konkubiny i chłopca — powiedział. — Polecieli w pustynię. Był samum.

— Tak, było bardzo dużo szczęśliwych przypadków — zgodził się hrabia.

— Nie podoba mi się twój ton, hrabio — rzekł baron.

— Gniew to jedno, przelew krwi drugie — powiedział hrabia. — Pozwól, że cię przestrzegę: gdyby przytrafił mi się tutaj nieszczęśliwy wypadek, wszystkie wysokie rody dowiedzą się, co zrobiłeś na Arrakis. Od dawna podejrzewają, jak załatwiasz interesy.

— Tylko jeden interes przypominam sobie ostatnio — powiedział baron. — Przewiezienie paru legionów sardaukarów na Arrakis.

— Wydaje ci się, że mógłbyś tym trzymać Imperatora w szachu?

— Nawet by mi to nie przyszło do głowy!

Hrabia uśmiechnął się.

— Znajdą się dowódcy sardaukarów, którzy przyznają, że działali bez rozkazów, ponieważ mieli ochotę powojować z twoją fremeńską hołotą.

— Wielu by wątpiło w prawdziwość takiego wyznania — powiedział baron, ale groźba nim wstrząsnęła. Czy rzeczywiście sardaukarzy są aż tak posłuszni? — zastanawiał się.

— Imperator życzy sobie skontrolować twoje księgi — powiedział hrabia.

— W każdej chwili.

— Ty… ach… nie masz nic przeciwko temu?

— Nic. Moja pozycja dyrektora Kompanii KHOAM ostoi się najbardziej drobiazgowemu badaniu. — I baron pomyślał: Niech wniesie przeciwko mnie bezpodstawne oskarżenie i niech ono upadnie. Stanę tam jak Prometeusz i powiem: „Otom ja, posądzony niesłusznie”. I niech spróbuje potem wnieść jakiekolwiek inne oskarżenie przeciwko mnie nawet słuszne. Wysokie rody nie uwierzą w drugą napaść oskarżyciela, któremu raz udowodniono, że nie miał racji.

— Bez wątpienia twoje księgi ostoją się najbardziej drobiazgowemu badaniu — mruknął hrabia.

— Dlaczego Imperator jest tak zainteresowany eksterminacją Fremenów? — zapytał baron.

— Pragniesz zmienić temat, hę? — hrabia wzruszył ramionami. — To sardaukarzy tego chcą, nie Imperator. Brakowało im praktyki w zabijaniu… i nie znoszą widoku nie dokończonego zadania.

Czy on zamierza mnie nastraszyć przypominając, że ma za sobą złaknionych krwi morderców? — zastanawiał się baron.

— Interesy zawsze są i były związane z pewnym przelewem krwi — powiedział — ale gdzieś musi być granica. Ktoś musi zostać do kopania przyprawy.

Hrabia wydał z siebie krótki, szczekliwy śmiech.

— Sądzisz, że zaprzęgniesz Fremenów do roboty?

— Do tego było ich zawsze za mało — powiedział baron. — Ale przelew krwi zaniepokoił resztę mojej ludności. Osiągnęła ona stan, w którym zastanawiam się nad nowym rozwiązaniem problemu Arrakis, mój drogi Fenring. I muszę wyznać, że Imperatorowi przypada zasługa tej inspiracji.

— Aaach.

— Widzisz, hrabio, zainspirowała mnie Salusa Secundus, więzienna planeta Imperatora.

Hrabia spojrzał na niego z błyskiem napięcia w oczach.

— Jakiż Arrakis może mieć związek z Salusa Secundus?

Baron widział czujność w spojrzeniu Fenringa.

— Żadnego, jak dotąd — powiedział.

— Jak dotąd?

— Musisz przyznać, że w ten sposób można by znacznie zwiększyć siłę roboczą na Arrakis, wykorzystując to miejsce na planetę więzienną.

— Spodziewasz się napływu więźniów?

— Panuje niepokój — przyznał baron. — Musiałem dość mocno dokręcić śrubę, Fenring. Ostatecznie wiesz, jaką cenę zapłaciłem tej przeklętej Gildii za transport naszych wspólnych sił na Arrakis. Skądś muszą się brać te pieniądze.

— Radzę ci nie wykorzystywać Arrakis na planetę więzienną bez zezwolenia Imperatora, baronie.

— Oczywiście, że nie — powiedział baron, zdumiewając się nagłym chłodem w głosie Fenringa.

— Druga sprawa — rzekł hrabia. — Dowiadujemy się, że mentat księcia Leto, Thufir Hawat nie zginął, lecz jest w twojej służbie.

— Nie mogłem zdobyć się na jego zmarnowanie — powiedział baron.

— Okłamałeś naszego komendanta sardaukarów mówiąc, że Hawat nie żyje.

— Jedno niewinne kłamstwo, mój drogi hrabio. Nie miałem ochoty na długie spory z tym człowiekiem.

— Czy Hawat był tym prawdziwym zdrajcą?

— Uchowaj Boże! Był nim fałszywy doktor. — Baron otarł pot z szyi. — Musisz zrozumieć, Fenring, że nie miałem mentata. Wiesz o tym. Nigdy nie obywałem się bez mentata. Wszystko mi się przez to waliło. To było nie do zniesienia.

— Jak ci się udało zmusić Hawata do zmiany pana?

— Jego książę nie żył. — Baron zmusił się do uśmiechu. — Nie ma się czego obawiać ze strony Hawata, mój drogi hrabio. Ciało tego mentata zostało nasycone utajoną trucizną. Podajemy mu antidotum w posiłkach. Bez antidotum trucizna się wyzwala, zmarłby w parę dni.

— Odstawcie antidotum — powiedział hrabia.

— Ale on jest pożyteczny!

— I wie o zbyt wielu sprawach, o których żaden żywy człowiek nie powinien wiedzieć.

— Powiedziałeś, że Imperator nie obawia się zdemaskowania.

— Nie baw się ze mną w kotka i myszkę, baronie!

— Wykonam ten rozkaz, kiedy zobaczę na nim imperialną pieczęć — rzekł baron. — Ale nie zastosuję się do twego widzimisię.

— Uważasz to za widzimisię?

— A cóż innego? Imperator ma również i wobec mnie zobowiązania, Fenring. Uwolniłem go od kłopotliwego księcia.

— Przy pomocy kilku sardaukarów.

— A gdzieżby Imperator znalazł inny ród gotów dostarczyć mundurów do przebrania, by ukryć jego rolę w tej sprawie?

— On zadaje sobie to samo pytanie, lecz z nieco inaczej rozłożonym akcentem.

Baron przyjrzał się Fenringowi, zauważając sztywność mięśni jego szczęk i to, jak starannie nad sobą panuje.

— Aaach tak — powiedział. — Mam nadzieję, że Imperatorowi nie wydaje się, że zdoła wystąpić przeciwko mnie w całkowitej tajemnicy.

— On ma nadzieję, że to nie będzie konieczne.

— Imperator chyba nie wierzy w to, że mu zagrażam. — Baron pozwolił, by w jego słowach zabrzmiały gniew i uraza. Niechby mnie o to oskarżył! — pomyślał. — Mógłbym dojść do tronu bijąc się przez cały czas w piersi, żem niesłusznie obwiniony.

Głos hrabiego brzmiał oschle i jakby z oddali:

— Imperator wierzy w to, co mu dyktuje rozum.

— Czy Imperator ośmieliłby się oskarżyć mnie o zdradę przed pełną Radą Landsraadu? — I baron wstrzymał oddech marząc, żeby tak się stało.

— Imperator nie potrzebuje się na nic ośmielać.

Baron odwrócił się w swoich dryfach, by ukryć wyraz twarzy. To mogłoby nastąpić za mojego życia! — myślał. — Imperator! Niech mnie oskarży! Potem tylko… przekupstwem i siłą przyciągnąć do siebie wysokie rody: zbiegną się pod moim sztandarem jak szukający ratunku chłopi. Niczego się tak nie obawiają, jak tego, że Imperator napuści swoich sardaukarów na każdy ród z osobna.

— Imperator żywi szczerą nadzieję, że nie będzie nigdy zmuszony oskarżyć cię o zdradę — rzekł hrabia.

Baron miał trudności z powstrzymaniem się od ironii i przekazaniem w głosie jedynie urazy, ale sobie poradził.

— Zawsze byłem najwierniejszym poddanym. Te słowa ranią mnie bardziej, niż potrafię to wyrazić.

— Um-m-m-m-ach-hm-m-m — powiedział hrabia.

Baron odgrodzony plecami od hrabiego, pokiwał głową. Po chwili rzekł:

— Pora udać się na arenę.

— Rzeczywiście — zgodził się hrabia.

Opuścili stożek ciszy i ramię przy ramieniu pomaszerowali w stronę grupek rodów niższych w końcu sali. Gdzieś w cytadeli dzwon zaczął z wolna wybijać dwadzieścia minut do spotkania na arenie.

— Rody niższe czekają, abyś je poprowadził — powiedział hrabia skinąwszy głową ludziom, do których się zbliżali.

Dwuznaczniki… dwuznaczniki — pomyślał baron. Podniósł oczy na nowe talizmany po bokach wyjścia z sali — spreparowany łeb byka i olejny portret starego księcia Atrydy, ojca nieżyjącego księcia Leto. Napełniły one barona dziwnie natrętnymi złymi przeczuciami i zastanawiał się, jakie myśli te talizmany wzbudzały w księciu Leto, kiedy wisiały w salach Kaladanu, a później na Arrakis — pełen brawury ojciec i łeb byka, który go zabił.

— Rodzaj ludzki zna… ach… jedną zaledwie… mm-m-m… sztukę — powiedział hrabia, kiedy zebrawszy swój paradny orszak wyszli z sali do poczekalni, wąskiego pomieszczenia z oknami pod sufitem i szachownicą białych i purpurowych kafli na podłodze.

— I jakaż to sztuka? — zapytał baron.

— To jest… um-m-m-a-h-h… sztuka… ach-h-h… rozczarowania — powiedział hrabia.

Przedstawiciele rodów niższych z bojaźnią w twarzach i gorliwością roześmieli się za ich plecami uderzając we właściwy ton uznania, ale zabrzmiał on dysonansem w kolizji z niespodziewanym rykiem silników, który wdarł się po otwarciu przez paziów drzwi zewnętrznych prosto na rząd naziemnych pojazdów z łopocącymi w powiewie wstęgami proporców. Baron podniósł głos ponad nagły hałas.

— Mam nadzieję, że nie będziesz rozczarowany dzisiejszym występem mojego bratanka, hrabio Fenring.

— Ja… ach-h-h… jestem um-m-m… cały w nastroju radosnego wyczekiwania, o tak — powiedział hrabia. — Zawsze należy w… ach-h-h… protokole… um-m-mach-h-h… zwrócić uwagę ach-h-h… na nadawcę.

Zaskoczony baron zesztywniał nagle, maskując to potknięciem się na pierwszym stopniu schodków. Protokół! Przecież to donos o zbrodni przeciwko Imperium!

Ale hrabia chichocząc klepnął barona po ramieniu, by wyglądało to na żart. Jednak przez całą drogę do amfiteatru baron rozpierając się w salonce swego pancernego pojazdu rzucał ukradkiem spojrzenia na siedzącego obok hrabiego i zastanawiał się, po co imperatorski chłopiec na posyłki uważał za konieczne zażartować w ten sposób na oczach rodów niższych. Oczywiste było, że Fenring rzadko robił cokolwiek, czego nie uznawał za konieczne, ani nie używał dwóch słów, gdy wystarczyło jedno, ani nie trzymał się jednego znaczenia w jednym zwrocie.

Zasiedli w złotej loży ponad trójkątem areny, w zgiełku rogów, wśród powiewających proporców i wrzawy ludzi szczelnie wypełniających rzędy nad nimi i dokoła, kiedy baron otrzymał odpowiedź.

— Mój drogi baronie — powiedział hrabia, nachylając się nisko do jego ucha — wiesz przecież, że Imperator oficjalnie nie dał sankcji na twój wybór dziedzica?

Baron poczuł, że się nagle znalazł w swoim własnym stożku ciszy, powstałym z szoku, jakiego doznał. Zagapił się na Fenringa, ledwo zauważając hrabinę przechodzącą przez straże powyżej, by dołączyć do towarzystwa w złotej loży.

— To jest prawdziwy powód, dla którego tu dzisiaj jestem — rzekł hrabia. — Imperator życzy sobie, bym mu doniósł, czy wybrałeś godnego następcę. Nic tak nie odziera z maski jak arena, prawda?

— Imperator obiecał mi swobodę wyboru dziedzica! — warknął baron.

— To się okaże — powiedział Fenring i odwrócił się na powitanie żony. Siadając obdarzyła barona uśmiechem, po czym zwróciła uwagę ku piaszczystej arenie pod nimi, na której pojawił się Feyd-Rautha w pantoflach i trykocie, z długą klingą w obleczonej w czarną rękawicę prawej dłoni i krótkim nożem w lewej dłoni, na której miał białą rękawicę.

— Biel dla trucizny, czerń dla czystości — odezwała się lady Fenring. — Ciekawy obyczaj, nieprawdaż, mój kochany?

— Um-m-m-m — powiedział hrabia.

Na balkonach zajętych przez rodzinę wybuchła owacja powitalna i Feyd-Rautha przystanął na jej przyjęcie, spoglądając w górę i obrzucając wzrokiem twarze swoich pociotków i podciotków, półbraci, konkubin i spowinowaconych out-frein. Ileż różowych jak rozwarte dzioby ust trajkotało pośród łopotania barwnych strojów i flag. Feydowi-Raucie przyszło nagle na myśl, że te rzędy stłoczonych twarzy patrzyłyby równie chciwie na jego krew jak na krew niewolnika — gladiatora. Nie było żadnej wątpliwości co do wyniku tej walki, rzecz jasna. Tutaj istniała jedynie forma niebezpieczeństwa, bez treści… jak dotąd…

Feyd-Rautha podniósł ostrza do słońca, salutując starożytnym obyczajem trzem rogom areny. Krótki nóż w dłoni w białej rękawicy (biel na znak trucizny) powędrował do pochwy pierwszy. Następnie długa klinga w dłoni o czarnej rękawicy — czyste ostrze, które teraz było nieczyste, tajna broń, która miała ten dzień obrócić w ściśle osobiste zwycięstwo: trucizna na czarnej klindze.

Chwilę tylko zajęła mu regulacja tarczy na ciele i przerwa, aż poczuje naprężenie skóry na czole upewniające go, że jest odpowiednio chroniony.

Moment ten miał swój dramatyzm, który Feyd-Rautha wyeksploatował z wprawą zawodowego aktora, kłaniając się swoim banderillerom i sekundantom, taksującym okiem sprawdzając ich ekwipunek: łańcuchy z ostrymi i połyskliwymi kolcami były na miejscu, na zadziorach i hakach powiewały błękitne serpentyny. Feyd-Rautha dał znak muzykantom. Rozległ się powolny marsz, pełen starożytnej gali i Feyd-Rautha powiódł swą ekipę na przełaj przez arenę, by złożyć hołd stryjowi u stóp jego loży. Pochwycił rzucony mu symboliczny klucz w locie. Muzyka urwała się. W nagłej ciszy Feyd-Rautha cofnął się o dwa kroki, uniósł klucz i zawołał:

— Składam ten oto hołd…

I zawiesił głos wiedząc, że jego stryj pomyśli: młody dureń zadedykuje to w końcu hrabinie i wywoła awanturę.

— … memu stryjowi i patronowi, baronowi Vladimirowi Harkonnenowi! — krzyknął Feyd-Rautha.

I z zachwytem odnotował westchnienie stryja. Muzyka podjęła szybki marsz, zaś Feyd-Rautha poprowadził swych ludzi kłusem z powrotem przez arenę pod awaryjne drzwi, dostępne jedynie dla tych, którzy nosili właściwą wstęgę identyfikacyjną. Feyd-Rautha szczycił się tym, że nigdy nie skorzystał z awa-drzwi i rzadko potrzebował sekundantów. Ale dobrze było wiedzieć, że są dziś pod ręką — szczególne plany wiązały się czasem ze szczególnym niebezpieczeństwem. Na arenie ponownie zapadła cisza.

Feyd-Rautha odwrócił się stając twarzą do ogromnych czerwonych drzwi po przeciwnej stronie, z których wyłonić się miał gladiator. Szczególny gladiator. Plan obmyślony przez Thufira Hawata jest cudownie prosty i jasny — myślał Feyd-Rautha. Niewolnik nie będzie oszołomiony narkotykiem — to było właśnie niebezpieczeństwem. Zamiast tego wbito w podświadomość owego człowieka słowo — klucz, które miało mu w odpowiednim momencie porazić mięśnie. Feyd-Rautha obrócił to fatalne słowo w myśli, literując je bezgłośnie: „Wesz”. Publiczności będzie się wydawać, że nie oszołomiony narkotykiem niewolnik został przemycony na arenę, by zabić barona. Zaś wszelkie starannie zaaranżowane poszlaki prowadzić będą do mistrza niewolników.

Od serwomotorów czerwonych drzwi, włączonych na otwarcie, doleciało ciche buczenie. Feyd-Rautha całą swą świadomość skupił na tych drzwiach. Pierwszy moment był przełomowy. Wygląd wynurzającego się gladiatora tyle mówił wyszkolonemu oku, że więcej nie trzeba było wiedzieć. Wszyscy gladiatorzy z zasady byli pod wpływem narkotyku elakka, wkraczali w pozycji bojowej, gotowi przelewać krew, ale należało obserwować, jak ważą nóż, którym bokiem ustawiała się do obrony, czy rzeczywiście są świadomi publiczności w lożach. Sposób przechylenia głowy niewolnika mógł udzielić stanowiącej o życiu i śmierci wskazówki co do odpowiedzi i finty.

Czerwone drzwi rozwarły się na oścież. Wypadł z nich wysoki, muskularny mężczyzna z ogoloną głową, z oczami w ciemnych dołach. Jego skóra miała kolor marchwi, jaki powinna mieć po narkotyku elakka, lecz Feyd-Rautha wiedział, że to farba. Niewolnik był ubrany w zielone trykoty i czerwony pas semitarczy, ze strzałką pasa skierowaną w lewo na znak, że jego lewy bok jest osłonięty. Nóż trzymał niczym miecz, lekko odchylony na zewnątrz, w pozycji wyszkolonego wojownika. Powoli wysunął się na arenę, obracając chroniony bok do Feyd-Rauthy i grupy pod awa-drzwiami.

— On mi coś podejrzanie wygląda — odezwał się któryś z banderillerów Feyda-Rauthy — Pewien jesteś, że dostał narkotyk, mój panie?

— Ma kolor — rzekł Feyd-Rautha.

— Jednak staje jak wojownik — powiedział inny sekundant.

Feyd-Rautha wyszedł o dwa kroki na piasek i przypatrywał się niewolnikowi.

— Co on zrobił ze swoją ręka? — zapytał jeden z naganiaczy.

Spojrzenie Feyda-Rauthy powędrowało do krwawego draśnięcia na lewym przedramieniu mężczyzny i zsunęło się aż do dłoni, wskazującej rysunek wymalowany krwią na lewej nogawicy zielonych trykotów — jakiś mokry kształt na udzie: uproszczony kontur jastrzębia.

Jastrząb!

Feyd-Rautha podniósł wzrok na ciemne oczodoły i ujrzał w nich gorejące oczy utkwione w sobie z niezwykłą czujnością. To musi być któryś z żołnierzy księcia Leto pojmanych na Arrakis! — pomyślał — To nie jest zwykły gladiator! Przeszył go chłód; zastanawiał się, czy aby Hawat nie miał innego planu w związku z tą areną — w fincie finta w fincie. I mistrz niewolników jako jedyny winowajca!

Główny sekundant Feyda-Rauthy nachylił się do jego ucha:

— Nie podoba mi się ta gęba, mój panie. Pozwól mi wsadzić mu ze dwie banderille w ramię z nożem, na próbę.

— Sam mu wsadzę — powiedział Feyd-Rautha.

Wziął od sekundanta parę długich, zakończonych haczykami strzał i podniósł je sprawdzając wyważenie. W owych banderillach również z zasady był narkotyk, lecz nie tym razem, i za to główny sekundant mógł zapłacić życiem. Ale to wszystko stanowiło część planu. „Wyjdziesz z tego bohaterem” — powiedział Hawat — „zabijając w pojedynku swego gladiatora pomimo zdrady. Mistrz niewolników zostanie stracony i twój człowiek zajmie jego miejsce”.

Feyd-Rautha zrobił pięć kolejnych kroków w głąb areny, jak najdłużej przeciągając ten moment, studiując niewolnika. Wiedział, że znawcy w lożach ponad nim już uświadomili sobie, że coś jest nie tak. Gladiator miał prawidłowe zabarwienie skóry człowieka w narkotycznym transie, lecz nie cofał się, ani nie dygotał. Wytrawni kibice zapewne poszeptują już między sobą: Popatrzcie na jego postawę. Powinien być podniecony, atakować albo się cofać. Patrzcie, jak oszczędza sił, jak wyczekuje. Nie powinien wyczekiwać.

Feyd-Rautha poczuł ogień własnego podniecenia. Co mi tam zdrada w sercu Hawata — myślał. — Dam sobie radę z tym niewolnikiem. To mój długi nóż kryje tym razem truciznę, nie krótki. Nawet Hawat o tym nie wie.

— Hej, Harkonnen — zawołał niewolnik — Czy jesteś gotów na śmierć?

Nad areną zaległa martwa cisza. Niewolnicy nie rzucają wyzwania! Feyd-Rautha widział teraz wyraźnie oczy gladiatora, dostrzegł w nich zimną zawziętość rozpaczy. Odnotował pozycję, w jakiej ten człowiek stał, rozluźniony, a zarazem w pogotowiu, z mięśniami szykującymi się do zwycięstwa. Niewolnicza poczta pantoflowa przyniosła mu wiadomość od Hawata „Otrzymasz uczciwą szansę zabicia na-barona”. Tyle ze spisku zgadzało się zatem z planem. Po ustach Feyda-Rauthy przemknął nieszczery uśmiech. Wzniósł banderille widząc powodzenie swych zamiarów w postawie przyjętej przez gladiatora.

— Olé! Olé! — rzucił wyzwanie niewolnik i podkradł się dwa kroki do przodu.

Nikt na balkonach nie może mieć wątpliwości — pomyślał Feyd-Rautha.

Ten niewolnik powinien być półkaleką od narkotycznego przerażenia. Każdym ruchem powinien zdradzić swoje wewnętrzne przekonanie, że nie ma dla niego w tej walce nadziei, że nie ma dla niego zwycięstwa. Powinien być naszpikowany opowieściami o truciznach, jakie na-baron dobiera do ostrza trzymanego w dłoni o białej rękawiczce. Na-baron nigdy nie zadawał szybkiej śmierci; na-baron lubował się w demonstrowaniu rzadkich trucizn, potrafił stać na arenie zwracając uwagę widzów na interesujące objawy uboczne u ofiary. Po tym niewolniku znać było lęk, owszem, ale nie przerażenie. Podnosząc wysoko banderille Feyd-Rautha kiwnął głową niemalże powitalne.

Gladiator skoczył. Jego finta i odpowiedź były tak znakomite, że lepszych Feyd-Rautha nigdy nie spotkał. Odmierzony w czasie cios z boku cudem nie przeciął na-baronowi ścięgien lewej nogi. Feyd-Rautha odtańczył unik, pozostawiając nałożone kolcami drzewce w prawym przedramieniu niewolnika, z całkowicie pogrążonymi w ciele hakami, których nie sposób by wyciągnąć nie rozrywając ścięgien. Z balkonów dobiegło jedno wspólne westchnienie. Dźwięk ten napełnił Feyd-Rauthę uniesieniem. Wiedział, co przeżywa teraz jego stryj siedząc tam wysoko z Fenringami, obserwatorami dworu imperialnego. Nie można było interweniować w tej walce. W obecności świadków należało zachować formy. A baron interpretuje wydarzenia na arenie tylko w jeden sposób: jako groźbę dla własnej osoby.

Niewolnik cofnął się trzymając nóż w zębach i przywiązał kolczaste drzewce serpentyną do ramienia.

— Nie czuję twego żądła! — krzyknął.

Z nożem w pogotowiu na nowo zaczął się podkradać wystawiając lewy bok cały odchylony do tyłu, by do maksimum wykorzystać powierzchnię ochronną półtarczy. Te poczynania również nie umknęły balkonom. Z lóż rodziny rozległy się donośne okrzyki. Sekundanci Feyda-Rauthy wołali dopytując się, czy ich nie potrzebuje. Gestem odprawił ich z powrotem pod awa-drzwi. Urządzę im widowisko, jakiego jeszcze nie oglądali — myślał. — Żadne tam gładkie zabójstwo, którego styl mogliby podziwiać rozparci w lożach. To będzie coś, od czego skręcą im się trzewia. Kiedy zostanę baronem, przypomną sobie ten dzień i nie będzie wśród nich nikogo, kto nie zadrży ze strachu przede mną na to wspomnienie.

Feyd-Rautha z wolna ustępował pola nacierającemu jak krab gladiatorowi. Piasek areny chrzęścił mu pod stopami. Słyszał sapanie niewolnika, czuł zapach własnego potu i nieuchwytną woń krwi w powietrzu.

Na-baron cofał się stale na prawą nogę, ze swoją drugą banderillą w pogotowiu. Niewolnik tańczył na boki. Wyglądało na to, że Feyd-Rautha się potknął, doleciały go wrzaski z galerii. Niewolnik skoczył po raz drugi. Bogowie, cóż za wojownik — pomyślał uskakując Feyd-Rautha. Ocaliła go jedynie młodzieńcza zwinność, jednak pozostawił drugą banderillę zatopioną w mięśniu naramiennym prawej ręki niewolnika.

Z balkonów buchnęły grzmiące owacje. Mnie wiwatują — pomyślał Feyd-Rautha. Słyszał w głosach szaleństwo, dokładnie tak, jak przepowiedział Hawat. Nigdy przedtem nie wiwatowali wojownikowi z rodziny w ten sposób. I z ponurą zjadliwością zamyślił się nad czymś, co mu powiedział Hawat: „Najłatwiej przestraszyć się przeciwnika, którego się podziwia”.

Feyd-Rautha pospiesznie zrejterował na środek areny, gdzie wszyscy mogli go dobrze widzieć. Dobył długiego ostrza, pochylił się i czekał na zbliżającego się niewolnika. Mężczyzna zwolnił tylko na tyle, by przybandażować do ramienia drugą banderillę, po czym rzucił się w pościg.

Niechaj rodzina przyjrzy się, jak to robię — pomyślał Feyd-Rautha. — Jestem ich przeciwnikiem: niech myślą o mnie tak, jak mnie teraz widzą. — Dobył krótkiego ostrza.

— Nie boję się ciebie, harkonneńska świnio — powiedział gladiator. — Twoje tortury nie zranią człowieka martwego. Mogę paść trupem od własnego noża, zanim sekundant położy palec na moim ciele. I ciebie zabiorę na tamten świat ze sobą.

Feyd-Rautha wyszczerzył w uśmiechu zęby, wysuwając tym razem długą, zatrutą klingę.

— Spróbuj tego — powiedział i drugą ręką wykonał fintę krótkim ostrzem.

Niewolnik przerzucił nóż do drugiej dłoni, obszedł zarówno paradę, jak i fintę, i uchwycił dłoń w białej rękawiczce blokując na-baronowi krótki nóż, który, jak nakazywała tradycja, powinien kryć truciznę.

— Umrzesz, Harkonnen — sapnął gladiator.

Wodzili się na boki po pasku. Miejsce styku tarczy Feyda-Rauthy z półtarczą niewolnika jarzyło się błękitnie. Ozon z tarcz rozchodził się w powietrzu dokoła.

— Giń od swojej własnej trucizny! — wychrypiał niewolnik.

Zaczął wykręcać dłoń w białej rękawiczce do wewnątrz, odwracając ostrze, które uważał za zatrute. Niechaj to zobaczą! — pomyślał Feyd-Rautha. Opuścił długą klingę, usłyszał jej daremny brzęk na kolczastej strzale przywiązanej do ramienia niewolnika. Przeżył chwilę rozpaczy. Nie spodziewał się, że najeżone kolcami drzewca przyniosą korzyść niewolnikowi. A one dały mu drugą tarczę. I siła tego gladiatora! Krótkie ostrze wykręciło się nieubłagalnie do wewnątrz i Feyd-Rautha skupił uwagę na fakcie, że człowiek może tak samo zginąć od nie zatrutego noża.

— Wesz! — wykrztusił Feyd-Rautha.

Na słowo — klucz mięśnie gladiatora posłusznie zwiotczały na moment. To wystarczyło Feuydowi-Raucie. Zwiększył odstęp pomiędzy nimi na tyle, by użyć długiej klingi. Zatruty sztych śmignął rysując czerwoną krechę przez pierś niewolnika. Trucizna niosła natychmiastową agonię. Mężczyzna uwolnił się i zatoczył do tyłu. Teraz niech moja droga rodzinka patrzy — myślał Feyd-Rautha. — Niech się zastanowi nad tym niewolnikiem, który próbował wykręcić zatruty, jak sądził, nóż i zwrócić go przeciwko mnie. Niech się dziwią, w jaki sposób mógł wyjść na tę arenę gladiator przygotowany do takiej próby. I niechaj zawsze pamiętają, że nigdy nie będą pewni, w której z moich dłoni jest trucizna. — Feyd-Rautha stał w milczeniu śledząc powolne ruchy niewolnika. Mężczyzna poruszał się w obrębie zawężonej świadomości. Na jego twarzy było teraz coś ortograficznie łatwego do rozpoznania dla każdego obserwatora. Była tam wypisana śmierć. Niewolnik wiedział, że mu ją zadano, i wiedział, jak to się stało. Trucizna była na niewłaściwym ostrzu.

— Ty draniu! — jęknął.

Feyd-Rautha cofnął się robiąc miejsce dla śmierci. Paraliżujący narkotyk w truciźnie jeszcze nie w pełni poskutkował, lecz powolność tego człowieka świadczyła o czynionych przez nią postępach. Niewolnik chwiejnie ruszył do przodu, jakby pociągany za sznurek, wlokąc się krok po kroku. Każdy taki krok był jednym jedynym stąpnięciem w jego wszechświecie. Nadal ściskał nóż, ale koniec ostrza chwiał się niepewnie.

— Ktoś… z nas… dostanie… cię… kiedyś — wyszeptał.

Smutny, kruchy grymas wykrzywił mu usta. Usiadł, legł, zesztywniał nagle i odkręcił się od Feyda-Rauthy na brzuch. Feyd-Rautha zbliżył się wśród ciszy, wsunął palec nogi pod gladiatora i przeturlał go na plecy, aby z balkonów widziano wyraźnie twarz, kiedy mięśnie zaczną się na niej skręcać i wykrzywiać pod wpływem trucizny. Ale gladiator obrócił się razem ze swym nożem sterczącym mu z piersi. Pomimo zawodu Feyd-Rautha odczuwał w głębi ducha pewien podziw dla wysiłku, na jaki zdobył się ten niewolnik przezwyciężając paraliż, by sobie to zrobić. Wraz z podziwem przyszła świadomość,że było w tym coś, czego trzeba się bać naprawdę. To, co czyni człowieka nadczłowiekiem, jest przerażające. — Kiedy skupił się na tej myśli, dotarł do niego wybuch wrzawy z lóż i galerii wokół areny. Wiwatowano bez opamiętania.

Feyd-Rautha odwrócił się podnosząc na nich oczy. Wiwatowali wszyscy prócz barona, który z brodą wspartą na dłoni siedział w głębokiej zadumie, oraz hrabiego i lady Fenring, którzy oboje spoglądali na niego z góry z uśmiechami przylepionymi do twarzy. Hrabia zwrócił się do żony.

— Ach-h-h-um-m-m… zaradny… um-m-m… młodzieniec, co… mm-m-m… moja droga?

— Jego reakcje synaptyczne są bardzo szybkie — powiedziała.

Baron popatrzył na nią, na hrabiego, z powrotem na arenę. Żeby komuś udało się tak dobrać do jednego z moich bliskich — myślał. Strach zaczął ustępować wściekłości. — Wieczorem upiekę na wolnym ogniu mistrza niewolników… a jeśli ten hrabia i jego pani maczali w tym palce…

Dla Feyda-Rauthy rozmowa w loży barona była jedynie pantomimą, gdyż głosy utonęły w skandowaniu i przytupywaniu, dochodzącym teraz ze wszystkich stron:

— Głowa! Głowa! Głowa! Głowa!

Baron nachmurzył się widząc, w jaki sposób Feyd-Rautha spogląda ku niemu. Ociężale, z trudem panując nad wściekłością, skinął dłonią młodzieńcowi stojącemu na arenie naci rozciągniętym ciałem niewolnika. Dajmy chłopcu głowę. Zasłużył na nią demaskując mistrza niewolników.

Feyd-Rautha dostrzegł znak przyzwolenia. Myślą, że to dla mnie zaszczyt. Niech zobaczą, co ja myślę. Spostrzegłszy swych sekundantów nadchodzących z zębatym nożem, by mu oddać honory, odprawiłich gestem, powtarzając gest, kiedy się zawahali. — Myśli, że mnie uhonorują samą głową!

Pochylił się i skrzyżował ręce gladiatora wokół sterczącej rękojeści noża, następnie wyjął nóż i umieścił go w bezwładnych dłoniach. Wykonał to w mgnieniu oka i prostując się kiwnął na sekundantów.

— Pochowajcie tego niewolnika nie tkniętego, z nożem w dłoniach — powiedział. — Ten człowiek na to zasłużył.

W złoconej loży hrabia Fenring nachylił się do barona.

— Wielki to gest, prawdziwa brawura — powiedział. — Twój bratanek ma i klasę, i odwagę.

— Obraża tłum nie przyjmując głowy — mruknął baron.

— Nic podobnego — odezwała się hrabina Fenring.

Odwrócona rozglądała się po galeriach w górze. Baron zauważył kształt jej szyi, zaiste cudowną, jak u młodego chłopca, płynność mięśni.

— Podoba mi się to, co zrobił twój bratanek — powiedziała.

Podczas gdy sens gestu Feyda-Rauthy przenikał do najodleglejszych miejsc i gdy ludzie spoglądali na sekundantów wynoszących nietknięte ciało gladiatora, obserwujący ich baron zdał sobie sprawę, że prawidłowo zrozumiała reakcję ludzi. Szaleli poklepując się wzajemnie, wyjąc i tupiąc. Baron przemówił bezbarwnym głosem:

— Będę musiał zarządzić festyn. Nie można rozpuścić ludzi do domów w takim stanie, z nie wyładowaną energia. Muszą zobaczyć, że podzielam ich upojenie.

Dał ręką znak swemu gwardziście na górze i ten zasalutował ponad lożą pomarańczowym proporcem Harkonnenów — raz, dwa razy, trzy razy — sygnał oznaczający festyn. Feyd-Rautha przeszedłszy arenę stanął pod złotą lożą, z bronią w pochwie z rękoma opuszczonymi po bokach. Ponad nie cichnącą wrzawą tłumu zawołał:

— Festyn, stryju?

Wrzawa zaczęła opadać, ludzie uspokoili się, gdy dostrzeżono ich rozmowę.

— Na twoja cześć, Feyd! — zawołał z góry baron, I ponownie dał znak opuszczeniem proporca. Po drugiej stronie areny zrzucano awa-bariery i młodzi ludzie zeskakiwali na piasek pędząc ku Feydowi-Raucie.

— Kazałeś opuścić awa-tarczę, baronie? — spytał hrabia.

— Nikt chłopaka nie skrzywdzi — powiedział baron. — Jest bohaterem.

Pierwsi z szarżującego tłumu dosięgli Feyda-Rauthę i podnieśli go na ramionach, ruszając w rundę wokół areny.

— Dzisiejszej nocy może spacerować bez broni i tarczy po najbiedniejszych dzielnicach Harko — rzekł baron. — Podzielą się z nim ostatnim kęsem jadła i napojem, żeby tylko był z nimi.

Baron uniósł się z krzesła przenosząc swój ciężar na dryfy.

— Proszę mi wybaczyć. Wzywają mnie nie cierpiące zwłoki sprawy. Straż odprowadzi was do cytadeli.

Hrabia podniósł się składając ukłon.

— Oczywiście, baronie. Z niecierpliwością wyglądamy festynu. Ja… ach-h-hmm-m-m-m… nigdy nie widziałem harkonneńskiego festynu.

— Właśnie — powiedział baron. — Festyn.

Odwrócił się i opuścił lożę prywatnym wyjściem, otoczony czekającą tam strażą przyboczną. Kapitan gwardii skłonił się przed hrabią Frenringiem.

— Co rozkażesz panie?

— Zaczekamy…ach-h-h… aż przejdzie… mm-m-m… najgorszy… um-m-m… ścisk — powiedział hrabia.

— Tak jest, mój panie.

Mężczyzna cofnął się trzy kroki w niskim ukłonie.

Hrabia Fenring obrócił twarz do małżonki, odzywając się ponownie w ich osobistym języku.

— Zauważyłaś to oczywiście?

— Chłopak wiedział, że gladiator nie będzie po narkotyku. Przeżył chwilę strachu, tak, ale nie zaskoczenia.

— To było ukartowane — powiedział. — Całe to przedstawienie.

— Bez wątpienia.

— To śmierdzi Hawatem.

— Jak najbardziej — powiedziała.

— Zażądałem wcześniej, żeby baron zlikwidował Hawata.

— To był błąd, mój drogi.

— Widzę to teraz.

— Harkonnenowie mogą niezadługo mieć nowego barona.

— Jeżeli taki jest plan Hawata.

— To wymaga sprawdzenia, rzeczywiście — powiedziała.

— Młody będzie korniej szedł na pasku.

— Naszym… po dzisiejszej nocy — powiedziała.

— Nie przewidujesz trudności z uwiedzeniem go, moja ty zarodowa klaczko?

— Nie, mój kochany. Widziałeś, jak na mnie patrzył.

— Tak, a teraz widzę, dlaczego musimy mieć tę linię genetyczną.

— Właśnie, i jasne jest, że musimy mieć go w garści. Na samym dnie jego najgłębszej jaźni zaszczepię niezbędne zwroty prana — bindu, które rzucą go na kolana.

— Wyjedziemy stąd jak najszybciej, jak tylko będziesz pewna — powiedział.

Zadygotała.

— Z całą pewnością. Nie chcę urodzić dziecka w tym strasznym miejscu.

— Czego to się nie robi dla ludzkości — rzekł.

— Twoja rola jest łatwa — odparła.

— Istnieją pewne starodawne uprzedzenia, które ja zwalczam — powiedział. — Są zgoła pierwotnej natury, jak wiesz.

— Moje drogie biedactwo — poklepała go po policzku. — Wiesz, że to jedyny pewny sposób zachowania tej linii.

Powiedział sucho:

— Doskonale rozumiem, co robimy.

— Nie przegramy — powiedziała.

— Wina rodzi się z poczucia przegranej — przypomniał jej.

— Nie będzie żadnej winy — rzekła. — Hipnozowanie w psychice tego Feyda-Rauthy i jego dziecko w moim łonie, i — już nas nie ma.

— Ten jego stryj — powiedział. — Widziałaś kiedykolwiek takie zwyrodnienie?

— Jest bardzo krwiożerczy — odparła — ale bratanek z powodzeniem może wyrosnąć na coś gorszego.

— Dzięki takiemu stryjowi. Wiesz, kiedy się pomyśli, czym mógłby być ten chłopak przy jakimś innym wychowaniu, według kodeksu Atrydów, na przykład.

— To smutne — powiedziała.

— Gdyby tak można było ocalić i młodego Atrydę, i jego. Z tego, co słyszałem o tamtym młodym Paulu, to najwspanialszy chłopak, idealne połączenie wychowania i wyszkolenia. — Pokręcił głową. — Ale nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.

— Jest pewne porzekadło Bene Gesserit — odezwała się.

— Ty masz na wszystko porzekadła — zaprotestował.

— To ci się akurat spodoba — powiedziała. — Mówi ono: „Nie uważaj człowieka za zmarłego, dopóki nie widziałeś jego ciała. I nawet wtedy możesz się pomylić”.

Muad’Dib powiada nam w „Porze zadumy”, że pierwsze zderzenia z arrakańskimi wymogami były dla niego prawdziwym początkiem edukacji. Wtedy to nauczył się przewidywać pogodę z tyczenia piasku, nauczył się języka żądeł wiatru kąsających mu skórę, dowiedział się, jak potrafi grać w nosie świerzbiącym od piasku i jak otulać się drogocenną wilgocią własnego ciała, jak jej strzec i bronić. Kiedy oczy jego przybrały błękit ibada, nauczył się postawy Chakobsa.

przedmowa Stilgara do „Muad’Dib jako człowiek” pióra księżniczki Irulan


Powracający do siczy z dwojgiem rozbitków pustyni oddział Stilgara wychodził z basenu w zanikającym świetle pierwszego księżyca. Owinięte burnusami sylwetki śpieszyły się czując bliskość domu. Szara kreska świtu za nimi była najjaśniejszą kartką w ich horyzontalnym kalendarzu, który wskazywał środek jesieni w miesiącu monadnok. Podnóże urwiska zaściełały naniesione wiatrem martwe liście, skąd zbierały je dzieci z siczy, jednakże żadnego echa przejścia oddziału nie dało się wyróżnić spośród naturalnych odgłosów nocy, z wyjątkiem zdarzających się od czasu do czas potknięć Paula i jego matki.

Paul otarł z czoła zlepiony potem kurz, poczuł szarpnięcie za ramię i usłyszał syk Chani:

— Zrób, jak ci mówiłam: naciągnij fałdę kaptura na czoło! Tylko oczy zostaw na wierzchu. Marnujesz wilgoć.

Wydany za ich plecami szeptem rozkaz nakazał milczenie:

— Pustynia cię słyszy!

Wysoko wśród skał nad ich głowami zaćwierkał ptak. Oddział zatrzymał się i Paul wyczuł nagłe napięcie. Spośród skał dobiegło nikłe tupotanie, dźwięk nie głośniejszy od mysich podskoków na piasku. Ponownie zaćwierkał ptak. W szeregach nastąpiło poruszenie, i znowu mysie tuptanie po piasku. Raz jeszcze zaćwierkał ptak.

Oddział podjął wspinaczkę w skalnej szczelinie, lecz Fremeni jakby wstrzymali oddech; Paul dostrzegł ich ukradkowe spojrzenia w stronę Chani, jej zamknięcie się, jakby zapadnięcie w sobie i to wszystko nakazało mu ostrożność.

Podłoże już było skaliste, w ledwo uchwytnych szarościach i szelestach burnusów Paul wyczuwał zelżenie dyscypliny i wciąż tę wewnętrzną martwotę w Chani i pozostałych. Podążył za mglistym cieniem w górę po stopniach, za zakręt, kolejnymi stopniami do tunelu, przez dwie pary drzwi z grodziami wilgoci, do oświetlonego kulą wąskiego korytarza o ścianach i suficie z żółtej skały.

Wszędzie wokoło Paul widział, jak Fremeni odrzucają kaptury, usuwają wtyki nosowe, oddychają głęboko. Ktoś westchnął. Paul rozejrzał się za Chani i stwierdził, że gdzieś od niego odeszła. Otaczała go ciżba zawiniętych w burnusy ciał. Ktoś szturchnąwszy go powiedział:

— Przepraszam, Usul. Ale ścisk! Zawsze tak jest.

Wąska, brodata twarz osobnika zwanego Farokiem obróciła się do Paula z lewej strony. Zamalowane oczodoły i błękitna ciemność oczu wyglądały jeszcze ciemniej pod żółtymi kulami.

— Zrzuć kaptur, Usul — powiedział Farok. — Jesteś w domu.

I pomógł Paulowi zwolnić zatrzask kaptura robiąc łokciami miejsce wokół nich. Paul wyjął wtyki nosowe, odsunął na bok owiewkę ust. Buchnął mu w nozdrza panujący w pomieszczeniu smród: nie myte ciała, destylaty estrowe z regenerowanych wydalin, wszędzie kwaśne wyziewy człowiecze, a ponad tym wszystkim zapachowa burza przyprawy i jej pochodnych.

— Na co czekamy, Farok? — zapytał Paul.

— Chyba na Matkę Wielebną. Słyszałeś wiadomość; biedna Chani.

— Biedna Chani? — Paul postawił w myśli znak zapytania. Rozejrzał się dokoła ciekawy, gdzie ona jest i gdzie też podziała się w całym tym ścisku jego matka. Farok zaciągnął się głęboko powietrzem.

— Zapachy domu — powiedział.

Paul stwierdził, że ten człowiek rozkoszuje się smrodliwym powietrzem, że w jego głosie nie ma ironii. Wtem usłyszał chrząknięcie matki i przez ciżbę doszedł go jej głos.

— Jakież bogactwo woni w twej siczy, Stilgarze. Widzę, że przerabiacie znaczne ilości przyprawy… produkujecie papier… plastiki… i czy nie chemiczne materiały wybuchowe?

— Poznajesz to po zapachu? — Był to już czyjś inny głos. A Paul zdał sobie sprawę, że matka mówiła na jego użytek, że chciała, by szybko pogodził się z tym atakiem na swoje powonienie. Od czoła oddziału doleciał szmer ożywienia i przeciągłe westchnienie, jakby podawane sobie dalej przez Fremenów, aż Paul usłyszał ściszone głosy przekazujące wiadomość do tyłu.

— Więc to prawda, Liet nie żyje.

Liet — pomyślał Paul. A potem: Chani, córka Lieta. Kawałki łamigłówki złożyły mu się w całość. „Liet” było to fremeńskie imię planetologa. Paul spojrzał na Faroka.

— Czy to ten Liet, który jest znany jako Kynes? — zapytał.

— Jest tylko jeden Liet — powiedział Farok.

Paul odwrócił się, utkwił spojrzenie w okrytych burnusem plecach Fremena przed sobą. Więc Liet — Kynes nie żyje — myślał.

— To harkonneńska zdrada… — ktoś zasyczał. — Upozorowali wypadek… zaginął w pustyni… w katastrofie ornitoptera…

Paul czuł, jak go rozsadza gniew. Człowiek, który obdarzył ich przyjaźnią, pomógł im uratować się przed harkonneńskimi siepaczami, człowiek, który rozesłał swoje fremeńskie kohorty na poszukiwanie dwojga rozbitków w pustyni… kolejną ofiarą Harkonnenów.

— Czy Usul już łaknie zemsty? — zapytał Farok.

Zanim Paul zdążył odpowiedzieć, rozległ się cichy okrzyk i oddział popłynął naprzód zabierając Paula wraz ze wszystkimi do szerszej komory. Znalazł się na wolnej przestrzeni przed Stilgarem i nieznajomą kobietą w powłóczystym, jaskrawym pomarańczowo — zielonym sari. Ręce kobiety byty obnażone do ramion i widział, że nie nosi filtrfraka. Jej skóra miała barwę jasnooliwkową. Ciemne włosy spływały do tyłu z wysokiego czoła, podkreślając wystające kości policzkowe i orli nos pomiędzy ciemnymi jak atrament plamami jej oczu. Obróciła się ku niemu i Paul dostrzegł zwisające z jej uszu złote kółka z nanizanymi talionami wody.

— Toto pokonało mego Dżamisa? — spytała.

— Uspokój się, Harah — powiedział Stilgar. — To była sprawka Dżamisa — on przywołał tahhadi al — burhan:

— Toż to jeszcze chłopiec! — powiedziała.

Gwałtownie pokręciła głową w obie strony dzwoniąc talionami wody.

— Moje dzieci pozbawione ojca przez inne dziecko? To był z pewnością jakiś wypadek!

— Ile masz lat, Usul? — zapytał Stilgar.

— Piętnaście standardowych — powiedział Paul.

Stilgar omiótł oddział spojrzeniem.

— Znajdzie się jakiś chętny, by mi rzucić wyzwanie?

Cisza.

Stilgar spojrzał na kobietę.

— Dopóki nie poznam jego magicznych sposobów, ja go nie wyzwę.

Nie spuściła oczu.

— Ale…

— Widziałaś tę obcą kobietę, która poszła z Chani do Matki Wielebnej? — zapytał Stilgar. — Ona jest Sajjadina out — frejn, jest matką dla tego chłopaka. Matka i syn są mistrzami magicznej sztuki walki.

— Lisan al — Gaib — szepnęła kobieta. Z jej oczu wyzierał lęk, kiedy obróciła je z powrotem na Paula.

Znowu ta legenda — pomyślał Paul.

— Być może — rzekł Stilgar. — Ale to jeszcze nie zostało poddane próbie.

Ponownie zwróciła się do Paula.

— Usul, zgodnie z naszym zwyczajem na tobie spoczywa teraz odpowiedzialność za tę oto kobietę Dżamisa i za jego dwóch synów. Jego jali, jego kwatera, należy do ciebie. Jego serwis do kawy jest twój… i ta jego kobieta.

Paul przyglądał się kobiecie zaintrygowany. Dlaczego ona nie opłakuje swego mężczyzny? Dlaczego nie okazuje mi ani odrobiny nienawiści? Nagle spostrzegł, że Fremeni wpatrują się w niego wyczekująco. Któryś szepnął:

— Czeka nas robota. Powiedz, jak ją bierzesz.

Stilgar zapytał:

— Czy bierzesz Harah jako kobietę, czy jako służącą?

Podniósłszy ręce Harah powolutku obróciła się na jednej pięcie.

— Jestem ciągle młoda, Usul. Mówią, że ciągle wyglądam tak młodo jak wtedy, gdy byłam z Geoffem… nim Dżamis go pokonał.

Dżamis zabił drugiego, by ją zdobyć — pomyślał Paul.

— Jeżeli wezmę ją jako służącą, czy mogę później zmienić jeszcze zdanie? — zapytał Paul.

— Będziesz miał rok na zmianę decyzji — powiedział Stilgar. — Potem ona stanie się wolną kobietą i może wybierać, jak jej się spodoba… możesz też zwolnić ją w każdej chwili, by samemu dokonać wyboru. Ale tak czy inaczej odpowiadasz za nią przez cały rok… a zawsze będziesz w jakiś sposób współodpowiedzialny za dzieci Dżamisa.

— Biorę ją jako służącą — powiedział Paul.

Harah tupnęła nogą i ze złością wzruszyła ramionami. Stilgar spojrzał na Paula.

— Ostrożność — powiedział — to cenna zaleta u mężczyzny, który ma przewodzić.

— Ale ja jestem młoda! — powtórzyła Harah.

— Cicho bądź — rozkazał jej Stilgar. — Jeśli coś ma wartość, to nie zginie. Zaprowadź Usula do jego kwatery i zadbaj, by miał świeże ubranie i gdzie spocząć.

— Ooooch! — powiedziała.

Paula spostrzeżenia wystarczyły do wstępnej rejestracji Harah. Wyczuł zniecierpliwienie oddziału. Wiedział, że wiele spraw się tutaj opóźnia. Zastanawiał się, czy stać go na odwagę spytania Stilgara, gdzie przebywają Chani i matka; zorientował się po jego zdenerwowaniu, że byłby to błąd. Zwrócił się do Harah nadając głosowi taki ton i wibrację, żeby pogłębić jej lęk i onieśmielenie.

— Prowadź mnie do mojej kwatery, Harah — powiedział. — O twojej młodości pomówimy kiedy indziej.

Cofnęła się o dwa kroki, posyłając Stilgarowi wystraszone spojrzenie.

— On ma magiczny głos — wychrypiała.

— Stilgar — rzekł Paul. — Ojciec Chani nałożył na mnie wielką powinność. Jeśli jest cokolwiek…

— O tym zadecyduje rada — rzekł Stilgar. — Wtedy możesz zabrać głos.

Dał znak do rozejścia się i odszedł z podążającą za nim resztą oddziału.

Paul ujął Harah za ramię. Zauważył, jak chłodne wydaje się jej ciało, czuł, jak drży.

— Nie skrzywdzę cię, Harah — powiedział. — Prowadź do naszej kwatery.

I złagodził swój głos czynnikami relaksującymi.

— Nie przepędzisz mnie po roku? — zapytała. — Ja wiem, że tak naprawdę to nie jestem taka młoda, jak byłam kiedyś.

— Masz przy mnie miejsce, dopóki będę żył — powiedział. Puścił jej ramię. — No, gdzie jest ta nasza kwatera?

Zawróciła ruszając przodem w głąb korytarza, skręciła w prawo w szeroki poprzeczny tunel oświetlony żółtymi kulami rozstawionymi w równych odległościach nad ich głowami. Kamienna podłoga była gładka, wymieciona do czysta z piasku. Paul zrównał się z nią, idąc studiował jej orli profil.

— Nie nienawidzisz mnie, Harah?

— Dlaczego miałabym cię nienawidzić?

Kiwnęła głową gromadce dzieci, które gapiły się na nich, z podwyższonego progu otworu w ścianie. Za dziećmi mignęły Paulowi sylwetki dorosłych, ukryte częściowo za cienkimi zasłonami.

— Ja… pokonałem Dżamisa.

— Stilgar powiedział, że ceremonia się odbyła i że jesteś przyjacielem Dżamisa. — Zerknęła na niego z ukosa. — Stilgar mówił, że podarowałeś wilgoć zmarłemu. To prawda?

— Tak.

— To więcej, niż ja zrobię… niż potrafię zrobić.

— Nie opłakujesz go?

— Gdy przyjdzie pora opłakiwania, będę go opłakiwać.

Mijali sklepiony otwór. Paul zajrzał do wielkiej, jasnej komory, popatrzył na mężczyzn i kobiety pracujących przy zamontowanych na statywach maszynach. Uwijali się jak w ukropie, jakby ponaglani pilną potrzebą.

— Co oni tam robią? — zapytał.

Obejrzała się, kiedy minęli już łuk sklepienia.

— Spieszą się, by wykonać normę zakładu tworzyw sztucznych przed nasza ucieczką. Potrzebujemy mnóstwo kolektorów rosy dla sadzonek.

— Ucieczką?

— Dopóki mordercy nie przestaną na nas polować albo nie przegnamy ich z naszej ziemi, musimy uciekać.

Paul czuł, że pobłądził na manowcach chwili zatrzymanego czasu, we wspomnieniu jakiegoś fragmentu, jakiejś wizualnej projekcji jasnowidzenia, ale poprzemieszczanej jak ruchoma mozaika. Okruchy jego wieszczej pamięci niezupełnie pasowały do wspomnienia.

— Polują na nas sardaukarzy — powiedział.

— Niewiele więcej znajdą nad jedną czy dwie puste sicze — odparła. — I kośbę śmierci w piasku.

— A to miejsce znajdą? — zapytał.

— Prawdopodobnie.

— Mimo to tracimy czas na… — skinął głową w stronę łuku, który zostawili już daleko za sobą — robienie… kolektorów rosy?

— Sadzenie trwa dalej.

— Co to takiego kolektory rosy? — zapytał.

— Niczego was nie uczą w… tam… skądkolwiek pochodzisz?

— Nie o kolektorach rosy.

— Ha! — rzekła i w tym słowie zamknęła całą konwersację.

— No więc, co to takiego?

— Każdy krzak, każde ziele, które widzisz w ergu… — powiedziała — jak sobie wyobrażasz, że ono żyje kiedy je zostawiamy? Każde zostało bardzo pieczołowicie zasadzone we własnym maleńkim dołku. Dołki są wypełnione gładkimi owalami z chromoplastiku. W świetle robią się białe. Widać, jak połyskują o świcie, jeśli się patrzy z wysokiego miejsca. Biel odbija. Lecz kiedy Praojciec Słońce odejdzie, chromoplastik odzyskuje przezroczystość w mroku. Ochładza się z niesamowitą szybkością. Powierzchnia skrapla wilgoć z powietrza. Ta wilgoć ścieka w dół utrzymując nasze rośliny przy życiu.

— Kolektory rosy — wyszeptał, oczarowany prostym pięknem tego pomysłu.

— Opłaczę Dżamisa, gdy przyjdzie na to pora — powiedziała, jak gdyby jej myśl nie opuściła innego jego pytania. — Dobry to był mężczyzna, ten Dżamis, ale popędliwy. Dobrym żywicielem był mój Dżamis, i cudowny dla dzieci. Nie robił różnicy między chłopcem Geoffa, moim pierworodnym, a swoim własnym synem. Byli równi w jego oczach.

Zwróciła badawcze spojrzenie na Paula.

— Czy tak samo będzie z tobą, Usul?

— My nie mamy takiego problemu.

— Ale gdyby…

— Harah!

Wzdrygnęła się od szorstkiej surowości jego głosu. Z lewej strony minęli następne jasno oświetlone pomieszczenie, widoczne pod łukiem sklepienia.

— A tam co robią? — zapylał.

— Naprawiają maszyny tkackie — powiedziała. — Ale muszą je zdemontować do zapadnięcia nocy. — Wskazała odgałęzienie tunelu po lewej ręce.

— Dalej w tę stronę jest przetwórnia żywności i konserwacja filtrfraków. — Popatrzyła na Paula. — Twój frak wygląda na nowy. Lecz gdyby wymagał naprawy, znam się na frakach. Pracuję sezonowo w ich wytwórni.

Zaczęli teraz napotykać gromadki ludzi i większe zagęszczenia otworów w ścianach tunelu. Minął ich rząd mężczyzn i kobiet dźwigających ciężkie, bulgotliwe sakwy, od których biła silna woń przyprawy.

— Nie dostaną naszej wody — powiedziała Harah. — Ani naszej przyprawy. Możesz być pewny.

Paul zerknął na otwory ścianach tunelu — dostrzegł grube dywany na podwyższonych progach, mignęły mu jaskrawe tkaniny na ścianach, stosy poduszek. Ludzie w otworach milkli na ich widok ścigając Paula dzikimi spojrzeniami.

— Oni uważają to za dziwne, że pokonałeś Dżamisa — powiedziała Harah. — Zapewne będziesz musiał się wykazać, kiedy osiądziemy w nowej siczy.

— Nie lubię zabijania.

— Tak twierdzi Stilgar — rzekła, ale jej głos zdradzał niedowierzanie.

Przed nimi coraz głośniej rozbrzmiewało przenikliwe zawodzenie. Zbliżyli się do kolejnego bocznego wylotu, szerszego od wszystkich poprzednich. Paul zwolnił kroku i zajrzał do sali zapełnionej dziećmi, które siedziały ze skrzyżowanymi nogami na przykrytej kasztanowatym dywanem podłodze. Przy tablicy pod przeciwległą ścianą kobieta w żółtym sari stała z projekcyjnym stylusem w dłoni. Tablicę pokrywały rysunki — kółka, trójkąty, krzywe, wężyki i kwadraty, płynne łuki poprzecinane liniami równoległymi. Kobieta wskazywała kolejne rysunki tak szybko, jak tylko mogła przesunąć stylus, a dzieci skandowały w rytmie poruszeń jej dłoni. Paul nasłuchiwał głosów cichnących za nimi w miarę jak razem z Harah zagłębiał się w sicz.

— Drzewo — wyśpiewywały dzieci. — Drzewo, trawa, wydma, wiatr, góra, wzgórze, ogień, błyskawica, skała, kamienie, pył, piasek, upał, kryjówka, upał, pełnia, zima, zimny, pusty, erozja, lato, jaskinia, dzień, napięcie, księżyc, noc, monadnok, pyłopływ, stok, sadzonka, ściągacz…

— Prowadzicie lekcje w takim czasie jak teraz? — zapytał Paul.

Twarz jej sposępniała, w głosie zabrzmiał żal.

— Nie możemy zaniechać ani na chwilę tego, czego nauczył nas Liet. Liet, który nie żyje, nie może zostać zapomniany. Taka jest postawa Chakobsa.

Przeszła na lewą stronę tunelu, wspięła się na próg i rozdzieliła pomarańczowe kotary stając z boku.

— Twoja jali czeka na ciebie, Usul.

Paul zawahał się, nim dołączył do niej na progu. Poczuł nagłą niechęć do pozostania sam na sam z tą kobietą. Dotarło do niego, że osacza go filozofia życia, którą można zrozumieć jedynie przez przyjęcie aksjomatu ekologicznego idealizmu i materializmu, Czuł, że ten fremeński świat próbuje go złowić w sieć swoich ścieżek. I wiedział, co go czeka w tej sieci — szalona dżihad, święta wojna, do której za wszelką cenę nie mógł dopuścić.

— To twoja jali — powiedziała Harah. — Dlaczego się wahasz?

Paul kiwnął głową i przyłączył się do niej na progu. Podniósł drugie skrzydło zasłony czując pod palcami metalowe włókna w tkaninie i wszedł za Harah w krótki korytarz wejściowy i dalej do większego kwadratowego pomieszczenia o boku około sześciometrowej długości, gdzie podłoga była zasłana puszystymi, błękitnymi dywanami, na skalnych ścianach wisiały błękitne i zielone tkaniny, nad głową nastawione nażółto kule świętojańskie kołysały się na tle żółtych draperii sufitowych. Sprawiało to wrażenie starożytnego namiotu.

Harah stanęła przed nim z lewą ręką na biodrze; oczami studiowała twarz Paula. Ukrył swoje zakłopotanie omiatając pomieszczenie szybkim spojrzeniem. Za zasłonami po prawej stronie dostrzegł częściowo niewidoczny większy pokój, ze stosami poduszek pod ścianami. Wyczuł lekki podmuch z przewodu wentylacyjnego, zauważył wylot sprytnie ukryty w ornamencie zasłon na wprost przed sobą.

— Czy życzysz sobie, abym pomogła ci zdjąć filtrfrak? — spytała Harah.

— Nie… dziękuję.

— Podać jedzenie?

— Tak.

— Za drugim pokojem jest komora odzysku — wskazała gestem. — Dla twojej przyjemności i wygody, kiedy nie nosisz filtrfraka.

— Mówiłaś, że musimy opuście tę sicz — powiedział Paul. — Czy nie powinniśmy się pakować albo coś w tym rodzaju?

— Zrobimy to w odpowiednim czasie — powiedziała. — Siepacze muszą najpierw przeniknąć do naszego regionu.

Nadal ociągała się, zapatrzona w niego.

— O co chodzi? — zapytał.

— Ty nie masz oczu ibada. To jest dziwne, ale całkiem pociągające.

— Przynieś to jedzenie — rzekł. — Jestem głodny.

Uśmiechnęła się do niego, domyślnym, kobiecym uśmieszkiem, który wprawił go w zakłopotanie.

— Jestem do twoich usług — powiedziała, zawirowała jak baletnica i odpłynęła dając nurka za grubą kotarę, która nim opadła na miejsce, odsłoniła mu następny korytarz.

Zły sam na siebie Paul wśliznął się za delikatną zasłonę z prawej strony do większego pokoju. Tam przystanął na moment bijąc się z myślami. Zastanowił się, gdzie może być Chani… Chani, która dopiero co straciła ojca. W tym jesteśmy do siebie podobni — pomyślał. Z zewnętrznych korytarzy dobiegło zawodzenie stłumione przez izolujące kotły. Powtórzyło się z nieco większej dali. I raz jeszcze. Paul zrozumiał, że nie widział żadnych zegarów. Doszedł go nikły zapach palonego krzewu Covillea mexicana, który przynosiła fala wszechobecnego smrodu siczy. Zauważył,że ten atak odoru na zmysły już mu nie przeszkadza. I ponownie zamyślił się nad swoją matką, jak się też ustawi w ruchomej mozaice przyszłości… ona i córka, którą ma zrodzić. Rozpląsały się wokół niego zmienne czaso-świadomości. Potrząsnął głową, skupiając uwagę na oznakach dowodzących ogromnej głębi i rozpiętości tej fremeńskiej kultury, która ich połknęła. I na jej subtelnych osobliwościach. W jaskiniach i w tym pokoju zauważył pewną rzecz sugerującą daleko większe różnice niż wszystko, z czym się zetknął dotychczas. Tutaj nie było śladu wykrywacza trucizny, niczego, co by wskazywało na użycie wykrywaczy w tym jaskiniowym mrowisku. Wdychał zaś woń trucizny ze smrodem siczy — silnych trucizn, pospolitych.

Usłyszał szelest zasłon i myśląc, że to wraca Harah z jedzeniem, obrócił się. Zamiast niej między rozchylonymi zasłonami zobaczył dwóch młodych chłopców — może w wieku dziewięciu i dziesięciu lat — wpatrujących się w mego łakomym wzrokiem. Obaj trzymali dłonie na rękojeściach małych krysnoży w rodzaju chandżara. I Paul przypomniał sobie opowieści o Fremenach, o tym, że ich dzieci walczą równie zajadle jak dorośli.

Dłoń drga, wargi drgają

Idee biją ze słów,

Okiem pożera!

Gdyż on jest wyspą Jaźni.

opis z „Krótkiej historii Muad’Diba” pióra księżniczki Irulan


Luminofory z odległych górnych rejonów jaskini rzucały przytłumione światło na wypełnione ciżbą wnętrze, przywodząc na myśl ogromne rozmiary tej zamkniętej skałą przestrzeni… większej, widziała Jessika, nawet niż aula jej szkoły Bene Gesserit. Oceniała, że pod skalnym występem, na którym stała ze Stilgarem, zgromadziło się ponad pięć tysięcy ludzi. I nadchodzili nowi. Szumiało jak w ulu.

— Twój syn został wezwany z odpoczynku, Sajjadma — powiedział Stilgar. — Czy chcesz, by uczestniczył w twojej decyzji?

— A czy on mógłby zmienić moją decyzję?

— Powietrze, z pomocą którego mówisz, pochodzi oczywiście z twoich własnych płuc, ale…

— Decyzja zapadła — powiedziała.

Ale miała złe przeczucia i zastanawiała się, czy nie wykorzystać Paula jako pretekstu do wycofania się z niebezpiecznej drogi. Należało pomyśleć o nienarodzonej córce. To, co niebezpieczne dla ciała matki, jest niebezpieczne dla ciała córki. Nadeszli mężczyźni ze zwiniętymi dywanami postękując pod ich ciężarem; zrzucili ładunek na występ skalny wzbijając kurz. Stilgar wziął ją za ramię, powiódł w głąb muszli akustycznej utworzonej ze ścian na tyłach występu. Wskazał na ławkę skalną w środku muszli.

— Tutaj zasiądzie Matka Wielebna, ale możesz sobie spocząć do jej przybycia.

— Wolę stać — powiedziała Jessika.

Przyglądała się, jak mężczyźni rozwijają dywany, jak przykrywają podest, obserwowała tłum. Na skalnej posadzce znajdowało się teraz przynajmniej dziesięć tysięcy ludzi. I ciągle ich przybywało. Wiedziała, że na zewnątrz ponad pustynią zapadał już purpurowy zmrok, lecz w tej podziemnej hali panował wieczny zmierzch, szary przestwór zatłoczony ludźmi przybyłymi, by patrzeć, jak ona stawia na szalę swe życie.

W tłumie z prawej strony otworzyło się przejście i zobaczyła zbliżającego się Paula z dwoma małymi chłopcami po bokach. Dzieci opromieniało chełpliwe poczucie własnej ważności. Trzymając dłonie na nożach spoglądały wilkiem na ścianę ludzi z obu stron.

— Synowie Dżamisa, którzy są teraz synami Usula — powiedział Stilgar. — Poważnie traktują swoje obowiązki jako eskorta.

Pozwolił sobie na uśmiech pod adresem Jessiki. Zrozumiała, że próbuje podnieść ją na duchu, i była mu za to wdzięczna, ale nie mogła oderwać myśli od czekającego ją niebezpieczeństwa. Nie mam wyboru: muszę to zrobić — myślała. — Trzeba działać szybko, jeżeli mamy zapewnić sobie miejsce wśród tych Fremenów.

Paul wspiął się na skalny występ zostawiając dzieci na dole. Zatrzymał się przed matką, zerknął na Stilgara i znów na Jessikę.

— Co się dzieje? Myślałem, że wzywają mnie na radę.

Stilgar podniósł rękę na znak ciszy, wskazując w lewo, gdzie w ciżbie otworzyło się drugie przejście. Utworzonym przez ludzi szpalerem kroczyła Chani z twarzą elfa ściągniętą od smutku. Szczupłe ręce wystawały jej spod wdzięcznego błękitnego sari, które nałożyła w miejsce filtrfraka. Na lewej ręce przy ramieniu miała zawiązaną zieloną chustkę. Zieleń na znak żałoby — pomyślał Paul. Ten akurat zwyczaj wyjaśnili mu pośrednio dwaj synowie Dżamisa mówiąc, że nie noszą zieleni, ponieważ biorą go za ojca — opiekuna.

— Czy jesteś Lisanem al-Gaibem? — zapytali.

A Paul wyczuwając dżihad w ich słowach, zbył ich pytanie pytaniem, dowiadując się wtedy, że starszy z dwójki, Kaleff, ma dziesięć lat i jest naturalnym synem Geoffa. Młodszy, ośmioletni Orlop, był rodzonym synem Dżamisa.

Dziwny to był dzień z tą dwójką warujących przy nim na jego własną prośbę i nie dopuszczającą ciekawskich, by dać mu czas na karmienie własnych myśli i wieszczych wspomnień, na obmyślenie sposobu powstrzymania dżihad.

Stojąc teraz obok matki na progu jaskini i spoglądając na tłum, zastanawiał się, czy jest jakikolwiek sposób, by zapobiec niepowstrzymanej szarży fanatycznych legionów. Za zbliżającą się do skalnego występu Chani podążały w oddaleniu cztery kobiety niosące na noszach piątą. Jessika zignorowała przybycie Chani poświęcając całą uwagę kobiecie na noszach — pomarszczonemu i wysuszonemu sędziwemu stworzeniu, starowinie w czarnej szacie z odrzuconym na plecy kapturem, który odsłonił mocno ściągnięty węzeł siwych włosów i żylastą szyję. Noszowe delikatnie złożyły swoje brzemię na skalnej półce i Chani pomogła starej kobiecie stanąć na nogi.

Więc to jest ich Matka Wielebna — myślała Jessika. Staruszka uwiesiła się Chani, podobna wiązce okrytych czarną szatą patyków, i podreptała ku Jessice. Stanąwszy twarzą w twarz z Jessiką długą chwilę spozierała na nią zadzierając głowę, nim przemówiła ochrypłym szeptem.

— A więc to ty.

Stara głowa raz jeden kiwnęła się ryzykownie na cienkiej szyi.

— Szadout Mapes miała rację litując się nad tobą.

— Nie potrzebuję niczyjej litości — prędko i pogardliwie powiedziała Jessika.

— To się dopiero okaże — zachrypiała stara kobieta.

Z zadziwiającą żywością obróciła się twarzą do tłumu.

— Powiedz im, Stilgar.

— Muszę? — zapytał.

— Jesteśmy ludem Misr — wychrypiała staruszka. — Od kiedy nasi sumiccy przodkowie uciekli z Nilotic al — Ourcuba, wiemy, co to ucieczka i śmierć. Młodzi idą dalej, aby nie wymarł nasz lud.

Stilgar odetchnął głęboko, wystąpił dwa kroki do przodu. Zatłoczoną jaskinię ogarnęła cisza; jakieś dwadzieścia tysięcy ludzi stało w milczeniu, prawie nieruchomo. Jessika poczuła się nagle mała i ostrożna.

— Dzisiejszej nocy musimy opuścić tę sicz, która tak długo dawała nam schronienie, i udać się na południe w pustynię — powiedział Stilgar.

Głos jego uderzył we wzniesione twarze, rozbrzmiewając z siłą wzmocnioną przez akustyczną muszlę na tyłach półki. Tłum wciąż milczał.

— Matka Wielebna mówi mi, że nie przeżyje następnej hadżra — powiedział Stilgar. — Bywaliśmy już przedtem bez Matki Wielebnej, lecz ludziom w takich tarapatach niedobrze szuka się nowego domu.

Spokojne dotąd oblicze tłumu poruszyła fala szeptów i niepokoju.

— Aby do tego nie dopuścić — ciągnął Stilgar — nasza nowa Sajjadina, Jessika od Magii, zgodziła się przystąpić do rytuału właśnie teraz. Podejmie próbę przejścia głębi ducha, abyśmy nie utracili mocy naszej Matki Wielebnej.

Jessika od Magii — pomyślała Jessika. Zobaczyła wpatrzone w siebie pełne znaków zapytania oczy Paula, lecz usta jego pozostały zamknięte wobec całej tej dziwności dokoła. Co będzie z nim, jeśli umrę przy tej próbie? Ponownie złe przeczucia wypełniły jej myśli. Chani zawiodła starą Matkę Wielebną do skalnej ławy w głębi akustycznej muszli, po czym stanęła przy Stilgarze.

— Abyśmy nie stracili wszystkiego, gdyby Jessika od Magii zawiodła — powiedział Stilgar — Chani, córka Lieta, zostanie teraz konsekrowana na Sajjadinę.

Odstąpił o krok. Z głębi muszli akustycznej wydostał się głos starej kobiety, wzmocniony szept, ostry i przenikliwy.

— Chani powróciła ze swojej hadżra, Chani widziała wody.

Nad tłum wzniósł się szmer:

— Widziała wody.

— Konsekruję córkę Liet na Sajjądinę — zachrypiała staruszka.

— Jest przyjęta — odpowiedział tłum.

Paul ledwo słyszał ceremoniał, całą uwagę skupił nadal na tym, co powiedziano o jego matce. „Gdyby zawiodła”. Obejrzał się na tę, którą nazywano Matką Wielebną, przyglądając się starczym wysuszonym rysom, niezgłębionemu błękitowi nieruchomych oczu. Wyglądała tak, jakby lada podmuch miał ją przewrócić, a jednak było w niej coś, co kazało przypuszczać, że mogła ostać się nietknięta kurzawie Coriolisa. Emanowała tę sama siłę, jaka pamiętał u Matki Wielebnej Gaius Helen Mohiam, która poddała go próbie męki gom dżabbar.

— Ja, Matka Wielebna Ramallo, która przemawia wieloma głosami, oświadczam to wam — powiedziała stara kobieta. — Chani jest stworzona, aby przystąpić do Sajjadin.

— Jest stworzona — odpowiedział tłum.

Kiwnąwszy głową stara kobieta wyszeptała:

— Daję jej srebrne niebiosa, złocistą pustynię z lśniącymi skałami, zielone pola, które nadejdą. Daję to wszystko Sajjadinie Chani. I żeby nie zapomniała, że ma służyć nam wszystkim, na nią spadają posługi w niniejszej Ceremonii Nasienia. Niechaj się stanie wola Shai — huluda. — Podniosła i opuściła patykowatą, brązową rękę.

Czując, że ceremoniał ogarnia ją i jak prąd unosi poza wszelką możliwość zawrócenia, Jessika rzuciła krótkie spojrzenie na pytającą twarz Paula i przygotowała się na ten sąd boży.

— Niech wystąpią wodmistrzowie — powiedziała Chani z ledwie tylko uchwytnym drżeniem niepewności w dziewczęcym głosie.

Jessika poczuła teraz na sobie oko niebezpieczeństwa, poznając jego obecność po czujności tłumu, po ciszy.

Z oddali nadchodziła dwójkami grupa mężczyzn przeciskając się utworzonym w tłumie krętym szpalerem. Każda para niosła mały skórzany bukłak, dwukrotnie może większy od ludzkiej głowy. Bukłaki chlupotały głucho. Prowadząca dwójka złożyła swój ładunek na występie u nóg Chani i cofnęła się o krok. Jessika spojrzała na bukłak, na mężczyzn. Odrzucili kaptury odkrywając długie włosy związane na karkach w koki. Czarne studnie ich oczu mierzyły ją niewzruszonym spojrzeniem. Ciężki aromat cynamonu wzbił się od bukłaka i podrażnił powonienie Jessiki. Przyprawa? — zastanawiała się.

— Czy jest woda? — zapytała Chani.

Wodmistrz z lewa, mężczyzna z purpurową krechą blizny na grzbiecie nosa, skinął krótko głową.

— Jest woda, Sajjadina — powiedział — ale nie umiemy jej pić.

— Czy jest nasienie? — spytała Chani.

— Jest nasienie — powiedział ten sam mężczyzna.

Przyklęknąwszy Chani położyła dłonie na chlupiącym bukłaku.

— Błogosławiona jest woda i jej nasienie.

Rytuał był jej znany i Jessika obejrzała się na Matkę Wielebną Ramallo. Stara kobieta miała zamknięte oczy i siedziała, jakby pogrążona we śnie.

— Sajjadina Jessika — powiedziała Chani.

Obróciwszy się, Jessika ujrzała utkwione w sobie spojrzenie dziewczyny.

— Czy znasz smak błogosławionej wody? — zapytała Chani. I nie dając Jessice czasu na odpowiedź, rzekła: Nie możesz znać smaku błogosławionej wody. Jesteś pozaświatowcem i nie masz przywileju.

Z tłumu wyrwało się westchnienie pomieszane z szelestem szat, od którego Jessice włos się zjeżył.

— Stworzyciel został zabity i plon był duży — powiedziała Chani.

Zaczęła odplątywać zwiniętą rurkę przymocowaną na górze chlupiącego bukłaka. Jessika miała teraz wrażenie, że niebezpieczeństwo wzmaga się wokół niej. Rzuciła okiem na Paula i zauważyła, że pochłonięty tajemnicą rytuału, widzi tylko Chani. Czy widział ten moment czasu? — Położyła dłoń na swym łonie myśląc o nienarodzonej córce, zadając sobie pytanie: Czy mam prawo ryzykować nas obie?

Chani podała jej koniec rurki ze słowami:

— Oto jest Woda Życia, woda większa od wody — woda Kan, która wyzwala duszę. Jeśli masz być Matką Wielebną, otworzy przed tobą wszechświat. Niechaj to Shai — hulud osądzi.

Jessika poczuła się rozdarta między powinnością wobec swego nienarodzonego dziecka, a powinnością wobec Paula. Wiedziała, że ze względu na Paula powinna wziąć koniec rurki do ust i napić się zawartości bukłaka, lecz kiedy nachylała się do rurki, zmysły powiedziały jej o niebezpieczeństwie. To coś w bukłaku miało gorzki zapach nieuchwytnie pokrewny wielu znanym truciznom, lecz niepodobny zarazem.

— Musisz to wypić — powiedziała Chani.

Nie ma odwrotu — uprzytomniła sobie Jessika. A z całego szkolenia Bene Gesserit nie przychodziło jej na myśl nic, na co mogła liczyć w tym momencie. Co to jest? — postawiła sobie pytanie. — Alkohol? Narkotyk? — Pochyliła się nad rurką wyczuwając estry cynamonu. Przed oczami stanął jej pijany Duncan Idaho. Alkohol przyprawowy?

Wzięła końcówkę rurki do ust, wyssała jak najmniejszą kroplę. Smakowało to przyprawą z odrobiną gryzącej cierpkości.

Chani nadusiła skórzany bukłak. Jessika chcąc nie chcąc łyknęła potężny haust płynu, starając się odzyskać spokój i godność.

— Przyjąć trochę śmierci to gorsze niż samą śmierć — powiedziała Chani.

Wpatrywała się w Jessikę wyczekująco.

A Jessika, nadal z rurką w ustach, wpatrywała się w Chani. Czuła smak zawartości bukłaka w nozdrzach, na podniebieniu, w szczękach, w oczach — smak cierpkiej, ale już teraz słodyczy.

Chłodne.

Chani ponownie wpompowała jej płyn do ust.

Delikatne.

Jessika studiowała rysy Chani, tę twarzyczkę elfa — dostrzegając w niej jeszcze nie utrwalone przez czas rysy Lieta — Kynesa. To, czym mnie poją, to jest narkotyk — rzekła sama do siebie. Ale nie przypominał on żadnego ze znanych jej narkotyków, a szkolenie Bene Gesserit obejmowało smakowanie wielu. Rysy twarzy Chani były tak wyraźne, jak gdyby ostro oświetlone.

Narkotyk.

Jessikę otoczyła wirująca cisza. Jej ciało każdym swoim włóknem chłonęło fakt, że stało się z nim coś nieodgadnionego. Jessika poczuła, że jest obdarzonym świadomością źdźbłem, mniejszym od najmarniejszej subatomowej cząstki, jednakże zdolnym poruszać się i odbierać zmysłami otoczenie. Jak w objawieniu opadły nagle zasłony i zrozumiała, że uświadamia sobie psychokinestetyczną stronę swej istoty. Była i zarazem nie była źdźbłem. Wokół niej trwała jaskinia, ludzie. Wyczuwała ich: Paul, Chani, Stilgar, Matka Wielebna Ramallo.

Matka Wielebna.

W szkole chodziły słuchy, że niektóre nie przeżywają próby Matki Wielebnej, że narkotyk je zabiera. Jessika skoncentrowała uwagę na Matce Wielebnej Ramallo, świadoma teraz, że wszystko to dzieje się w zatrzymanym momencie czasu — zawieszonym wyłącznie dla niej.

Dlaczego czas został zawieszony? — zadała sobie pytanie. Wpatrywała się w zastygłe twarze wokół siebie, zauważając nad głową Chani zatrzymaną w miejscu drobinę pyłu.

Czekała.

Odpowiedź na palącą kwestię wdarła się do jej świadomości jak eksplozja: jej osobisty czas został zawieszony, by ocalić jej życie.

Skupiła się na psychokinestetycznej stronie swej istoty, spoglądając w głąb siebie, i natychmiast natknęła się na jądro komórki, otchłań czerni, od której odskoczyła jak oparzona. To jest owo miejsce, do którego my nie możemy zajrzeć — pomyślała. — Istnieje miejsce, o którym Matki Wielebne jakże niechętnie wspominają, miejsce, gdzie tylko Kwisatz Haderach może zaglądać.

Zrozumienie tego problemu przywróciło jej odrobinę pewności, więc zaryzykowała i ponownie skupiła się na swej psychokinestetycznej stronie, zamieniając się w drobinosiebie i przepatrując własne wnętrze w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Odkryła je na terytorium połkniętego narkotyku. Nieznana substancja była tańcującymi w niej cząstkami o tak szybkich poruszeniach, że nawet zastygły czas nie mógł ich zatrzymać. Tańczące cząstki. Zaczęła rozpoznawać znajome struktury, wiązania atomowe: oto atom węgla… fale spirali… cząsteczka glukozy. Cały łańcuch cząsteczek stawił jej czoło i poznała proteinę… metyloproteinową konfigurację.

Aaaach!

Było to bezgłośne duchowe westchnienie w jej wnętrzu, kiedy poznała charakter trucizny. Swoją psychokinestetyczną sondą wkroczyła tam odsunąwszy drobinę tlenu i pozwalając dołączyć się następnej drobinie węgla, przyłączając z powrotem wiązanie tlenu… wodoru. Zmiana rozprzestrzeniała się… coraz szybciej i szybciej, w miarę jak poszerzało się pole kontaktowe katalizy. Zawieszony czas poluzował nieco swoje kleszcze i Jessika wyczuła ruch. Rurkę bukłaka przytknięto do jej warg… delikatnie, zbierając z nich kroplę wilgoci. Chani bierze katalizator z mego ciała, by przemienić truciznę w bukłaku — pomyślała Jessika. — Po co?

Ktoś pomógł jej usiąść. Zobaczyła, jak prowadzą starą Matkę Wielebną Ramallo i sadzają przy niej na przykrytym dywanem występie skalnym. Koścista ręka dotknęła jej policzka. I w świadomości Jessiki pojawiła się nagle obca drobina psychokinestetyczna! Jessika próbowała ją odepchnąć, lecz drobina podpływała coraz bliżej… jeszcze bliżej.

Zetknęły się ze sobą!

Przypominało to ostateczne zbliżenie, bycie dwojgiem ludzi jednocześnie: nie telepatię, a wspólną świadomość.

Ze starą Matką Wielebną!

Lecz Jessika ujrzała, że Matka Wielebna nie uważa się za starą.

Przed wspólnym duchowym okiem roztoczył się obraz: młoda dziewczyna o roztańczonej duszy i wrażliwym usposobieniu. W obrębie wspólnej świadomości ta młoda dziewczyna powiedziała:

— Tak, taka właśnie jestem.

Jessika była w stanie tylko przyjąć te słowa, bez odpowiedzi.

— Niebawem będziesz miała to wszystko, Jessiko — powiedział wewnętrzny obraz.

To jest halucynacja — powiedziała sobie Jessika.

— Dobrze wiesz, że nie — odparła wewnętrzna zjawa. — Teraz szybko, nie opieraj się. Nie ma wiele czasu. My… — Nastąpiła długa przerwa, po czym: — Powinnaś była mi powiedzieć, że jesteś brzemienna!

Jessika odnalazła mowę w ramach tej wspólnej świadomości.

— Dlaczego?

— To zmienia was obie! Święta Macierzy, co myśmy zrobiły?

Jessika odczuła przemieszczenie wymuszone na wspólnej świadomości i okiem duchowym spostrzegła inną drobinoobecność. Ta inna drobina śmigała jak szalona to tu, to tam, dokoła. Emanowała paniczną trwogę.

— Musisz być silna — powiedziała zjawoobecność starej Matki Wielebnej. — Ciesz się, że nosisz właśnie córkę, męski płód by tego nie przeżył. Teraz… ostrożnie, delikatnie… dotknij swojej córkoobecności. Bądź obecnością swej córki. Wchłoń strach… daj ukojenie… bądź dzielna i silna… czule teraz… delikatnie…

Tamta inna śmigająca drobina podleciała bliżej i Jessika dotknęła jej posłusznie. Strach omal jej nie rozsadził. Walczyła z nim jedynym znanym sobie sposobem: „Nie wolno się bać. Strach zabija duszę…” Litania pozornie ją uspokoiła. Druga drobina przylgnęła do niej nieruchomo. Słowa nie poskutkują — powiedziała sobie Jessika. Sprowadziła się do podstawowych odruchów emocjonalnych, promieniując miłością, ciepłem, ukojeniem i bezpieczeństwem. Przerażenie ustąpiło.

Ponownie doszła do głosu obecność starej Matki Wielebnej, lecz obecnie istniała trojakość wspólnej świadomości, dwóch aktywnych i jednej, która chłonęła leżąc spokojnie.

— Czas mnie nagli — powiedziała Matka Wielebna w obrębie świadomości. — Wiele mam ci do przekazania. I nie wiem, czy twoja córka przyjmie to wszystko pozostając jednocześnie przy zdrowych zmysłach. Ale to się musi stać: potrzeby plemienia są najważniejsze.

— Co…

— Nic nie mów i przyjmuj!

Przed Jessiką roztoczyły się obrazy przeżyć. Przypominało to film szkoleniowy z projektora podprogowej świadomości akademii Bene Gesserit… tylko szybciej i… oszołamiająco szybko. Oglądała wszystkie przeżycia tak, jak to naprawdę było: poznała tam kochanka — męskiego, brodatego, z ciemnymi fremeńskimi oczami, i za pośrednictwem pamięci Matki Wielebnej ujrzała jego siłę i czułość, jego całego w jednym przypominającym mgnienie oka momencie. Nie było już czasu na zastanawianie się, czym to grozi płodowi córki, starczało go tylko, by chłonąć i rejestrować.

Wydarzenia zalewały Jessikę — narodziny, życie, śmierć — sprawy ważkie i błahe, zalew indywidualnych obrazów czasu. Dlaczego jakaś lawina piasku ze szczytu urwiska miałaby utkwić w pamięci? — zdziwiła się Jessika. Zbyt późno zdała sobie sprawę, co się dzieje: stara kobieta umierała i umierając przelewała swoje przeżycia w jej świadomość, tak jak wlewa się wodę do kubka. Kiedy patrzyła na to wszystko, tamta inna drobina zatopiła się z powrotem w świadomość sprzed narodzenia. I tak umierając-w-poczęciu stara Matka Wielebna pozostawiła w pamięci Jessiki swoje życie z ostatnim tchnieniem rozpływających się słów:

— Czekałam na ciebie — powiedziała. — Masz tu moje życie.

I rzeczywiście było zamknięte jak w kapsułce, od początku do końca. Nawet chwila śmierci.

Jestem teraz Matką Wielebną — zdała sobie sprawę Jessika. I pojęła w ujednoliconej świadomości, że w istocie stała się dokładnie tym, co rozumiano przez Matkę Wielebną Bene Gesserit. Narkotyczna trucizna przeobraziła ją. Wiedziała, że niezupełnie tak robiono to w szkole Bene Gesserit. Nikt nie wprowadził jej nigdy w owe sekrety, ale wiedziała. Rezultat końcowy był ten sam. Wyczuła córkodrobinę ciągle dotykającą jej wewnętrznej świadomości: wejrzała w nią, lecz nie było odpowiedzi. Kiedy Jessika uprzytomniła sobie, co się z nią stało, przeniknęło ją na wskroś przeraźliwe uczucie osamotnienia. Zobaczyła swoje własne życie jako układ, który zwolnił tempa, podczas gdy wszelkie życie dokoła niej przyspieszało, aż rozhuśtana interakcja nabrała ostrości.

Po uwolnieniu się jej ciała od groźby trucizny uczucie drobino-świadomości zatarło się nieco, jej intensywność osłabła, jednak Jessika stale wyczuwała tamtą „inną” drobinę, dotykając jej z poczuciem winy za to, co na nią ściągnęła. Zrobiłam to, moja biedna, nie ukształtowana, droga, maleńka córko. Przywiodłam cię na ten świat, wystawiając twą świadomość, zupełnie bezbronną, na jego wielorakość. Mikroskopijna fala błogo-miłości była odpowiedzią drobiny, niczym odbicie tego, co w nią przelała. Zanim zdążyła się odwzajemnić, poczuła obecność władczej pamięci. Należało coś uczynić. Szukała tego po omacku zdając sobie sprawę, że hamuje ją otępienie przemienionego narkotyku, który przenikał jej zmysły. Mogłabym i to przemienić — pomyślała. — Mogłabym usunąć działanie narkotyku, a sam narkotyk unieszkodliwić. Ale przeczuła, że to byłby błąd. — Jestem w rytuale zespolenia. — Nagle już wiedziała, co ma zrobić.

Otworzyła oczy, wskazała gestem bukłak, który Chani trzymała teraz nad nią.

— Została pobłogosławiona — powiedziała Jessika. — Zmieszaj wody, niech przemiana obejmie wszystkich, niech ludzie uczestniczą i dzielą się błogosławieństwem.

Niech katalizator zrobi swoje. — myślała. — Niech ludzie napiją się tego i na jakiś czas niech osiągną podwyższoną świadomość siebie nawzajem. Narkotyk jest już nieszkodliwy… teraz, gdy przemieniła go Matka Wielebna.

Władcza pamięć narzucała się ciągle, naciskała. Było jeszcze coś, co musiała zrobić, uświadomiła sobie, ale narkotyk utrudniał koncentrację. Aaaach… stara Matka Wielebna.

— Spotkałam Matkę Wielebną Ramallo. — powiedziała Jessika. — Odeszła, lecz pozostała. Niechaj pamięć jej zostanie uhonorowana w ceremonii.

Zaraz, skąd ja wzięłam te słowa? — zastanawiała się. I zdała sobie sprawę, że pochodzą one z innej pamięci, z „życia”, które zostało jej podarowane i które teraz było częścią jej samej. Jednakże czegoś tu brakowało w tym podarunku.

Niech mają swoją orgię — powiedziała w niej ta inna pamięć. — Niewiele mają przyjemności z życia. Tak, a ty i ja potrzebujemy tej chwili czasu na zapoznanie się, nim ustąpię i wypłynę przez twoje wspomnienia. Już wyczuwam, jak wiążę się z twoimi drobinami. Aaach, twój umysł wypełniają interesujące rzeczy. Jakże wielu spraw nigdy sobie nie wyobrażałam.

I zamknięty w Jessice pamięcio-umysł otworzył się przed nią, pozwalając jej spojrzeć w szeroki korytarz na inne Matki Wielebne w innych Matkach Wielebnych, tyle ich, że wydawało się, jakby nie było im końca. Jessika cofnęła się ze strachu, że zagubi się w oceanie jedności. Korytarz jednak pozostał, objawiając jej, że kultura fremeńska jest o wiele starsza, niż przypuszczała.

Zobaczyła Fremenów z Poritrion, ludzi zniewieściałych na przytulnej planecie, łatwą zdobycz dla rabusiów imperialnych, którzy zaganiali ich i niczym owce wywozili do ludzkich kolonii zakładanych na Bela Tegeuse i Salusa Secundus. Och, cóż za boleść wyczuwała Jessika w owych rozstaniach. Daleko w głębi tego korytarza iluzjo-głos krzyczał:

— Oni odmawiają nam Hadżdż!

Jessika ujrzała niewolnicze obozy na Bela Tegeuse w tym korytarzu świadomości, ujrzała odsiew i selekcję, które zaludniały Rossaka i Harmonthepa. Sceny zwierzęcego okrucieństwa rozłożyły się przed nią jak płatki straszliwego kwiatu.

I zobaczyła nitkę przeszłości snutą przez sajjadinę po sajjadinie, początkowo w formie ustnego przekazu, skrytą w pustynnych śpiewankach, a następnie w udoskonalonej postaci ich własnej Matki Wielebnej po odkryciu narkotycznej trucizny na Rossaku… i teraz podniesioną do wysublimowanej potęgi wraz z odkryciem Wody Życia na Arrakis.

Gdzieś w głębi korytarza świadomości jakiś inny głos krzyczał:

— Nigdy nie wybaczymy! Nigdy nie zapomnimy!

Lecz uwagę Jessiki zaprzątnęło objawienie Wody Życia, jej źródła: płynnej wydzieliny umierającego czerwia pustyni, stworzyciela. Patrząc w swej nowej pamięci na jego zabijanie, Jessika stłumiła westchnienie. Stworzenie zostało utopione!

— Matko, nic ci nie jest?

Głos Paula zabrzmiał natrętnie i Jessika z trudem wydobyła się z wewnętrznej świadomości, by obrócić oczy na syna z poczuciem obowiązku wobec niego, lecz przepełniona niechęcią dla jego obecności.

Jestem jako człowiek, którego ręce poraziło odrętwienie, bez czucia w nich od początku świadomości, aż nadszedł dzień, kiedy powróciło im czucie. — Ta myśl, otoczka świadomości, utkwiła w jej głosie. — I mówię: Patrzcie! Ja mam ręce! Lecz ludzie wszędzie wokół mnie odpowiadają: Co to są ręce?

— Nic ci nie jest? — powtórzył Paul.

— Nie.

— Czy nic się nie stanie, jeżeli się napiję? — Wskazał ruchem ręki bukłak w dłoniach Chani. — Oni chcą, abym się tego napił.

Dotarło do niej ukryte znaczenie jego słów. Pojęła, że się o nią martwi, że wyczuł truciznę w pierwotnej, nie przemienionej substancji. Wtedy zaczęła się zastanawiać nad granicami jasnowidzenia Paula. Jego pytanie wiele jej powiedziało.

— Możesz pić — powiedziała. — To zostało przemienione.

Spojrzała gdzieś poza niego i dostrzegła Stilgara, który patrzył na nią z góry, badając ją ciemnociemnymi oczami.

— Teraz wiemy, że nie możesz być nieprawdziwa — powiedział.

W tym również wyczuła dwuznaczność, ale narkotyk zamącił już jej zmysły. Jakże ciepło było i przytulnie. Jacyż to dobroczyńcy ci Fremeni, że ją dopuścili do takiego braterstwa.

Paul zauważył, że narkotyk zawładnął matką. Przeszukał swą pamięć — ustaloną przeszłość, płynne linie możliwych przyszłości. Przypominało to wypatrywanie zatrzymanych momentów czasu, które mąciły soczewki duchowego oka. Wyrwane z nurtu fragmenty trudne były do zrozumienia. Zaś sam narkotyk — o nim Paul potrafił zebrać wiedzę, rozumiał, jak podziałał on na jego matkę, z tym, że ta wiedza nie miała naturalnego rytmu, że brakło jej usystematyzowania. Nagle uprzytomnił sobie, że widzieć, jak przeszłość zajmuje miejsce teraźniejszości, to jedno, ale że prawdziwa próba jasnowidzenia to dojrzenie przeszłości w przyszłości. Rzeczy ciągle nie były tym, na co wyglądały.

— Napij się — powiedziała Chani.

Pomachała mu rogową końcówką rurki bukłaka przed nosem. Paul wyprostował się nie spuszczając z niej oczu. Wyczuwał w powietrzu atmosferę karnawałowego podniecenia. Wiedział, co nastąpi, kiedy wypije tę przyprawę wraz z najczystszą postacią substancji, która wywoła w nim przemianę. Zza pleców Chani odezwał się Stilgar:

— Pij, chłopcze. Opóźniasz rytuał.

Paul wsłuchał się wtedy w głosy tłumu; słyszał w nich szaleństwo.

— Lisan al — Gaib — mówiły. — Muad’Dib!

Spuścił oczy na matkę. Wydawała się spać spokojnie w pozycji siedzącej, oddychała równo i głęboko. Przyszedł mu na myśl zwrot z przyszłości, która była jego samotną przeszłością: „Ona śpi w Wodach Życia”. Chani pociągnęła go za rękaw. Paul wziął rogową końcówkę do ust, słuchając krzyków ludzi. Poczuł, jak płyn tryska mu do gardła, gdy Chani pocisnęła bukłak; zakręciło mu się w głowie od oparów. Chani odebrała mu rurkę, włożyła bukłak w wyciągające się po niego z dołu jaskini dłonie. Zatrzymał wzrok na jej ramieniu, na opasce żałobnej zieleni. Kiedy Chani wyprostowała się, dostrzegła jego spojrzenie.

— Potrafię go opłakiwać nawet wśród szczęśliwości. To jest coś, co on nam dał.

Włożyła w jego dłoń swoją i pociągnęła go wzdłuż występu.

— W jednym jesteśmy do siebie podobni, Usul: każdemu z nas Harkonnenowie zabrali ojca.

Paul szedł za nią. Miał wrażenie, że jego głowa została odjęta od ciała i przedziwnie doszyta. Nogi były gdzieś daleko i jakby z gumy. Weszli w wąską odnogę korytarza, w którym rozmieszczone co jakiś czas kule świętojańskie rzucały słabe światło na ściany. Paul czuł, jak narkotyk zaczyna wywierać na niego swój niepowtarzalny wpływ, otwierając czas niby kwiat. Skręcając w następny mroczny tunel stwierdził, że musi się wesprzeć na Chani dla utrzymania równowagi. Twardość postronków i miękkości, jakie wyczuł pod jej szatą, wzburzyła w nim krew. Na te doznania nałożyło się działanie narkotyku, składając przyszłość i przeszłość w teraźniejszość, dla niego pozostawiając najbardziej zawężony obszar trójokularowego ogniska.

— Ja cię znam, Chani — wyszeptał. — Siedzieliśmy na skalnej półce ponad piaskami, ja zaś koiłem twe lęki. Pieściliśmy się w mroku siczy. Myśmy…

Stwierdził, że traci ogniskową widzenia: — próbował potrząsnąć głową, ale się potknął. Chani podtrzymała go, wprowadzając za ciężkie kotary w żółtą przytulność prywatnego mieszkania, z niskimi stolikami, poduszkami, posłaniem nakrytym pomarańczową narzutą. Paul uprzytomnił sobie, że się zatrzymali, że Chani stoi przed nim i że w oczach ma wyraz cichego lęku.

— Musisz mi powiedzieć — szepnęła.

— Tyś jest Sihaja — rzekł — wiosna pustyni.

— Kiedy plemię zespala się w Wodzie — odparła — jesteśmy razem… wszyscy. Zespalamy się. Mogę… czuć w sobie innych, lecz boję się zespolenia z tobą.

— Dlaczego? — Starał się skoncentrować na niej, ale przeszłość i przyszłość stapiały się w teraźniejszość zamazując jej wizerunek. Widział ją na różne sposoby w niezliczonych pozycjach i sytuacjach.

— W tobie jest coś przenikającego — powiedziała. — Kiedy cię zabrałam od innych… zrobiłam to ponieważ czułam, czego reszta pragnie. Ty… wywierasz na ludzi nacisk. Ty… sprawiasz, że mamy widzenia!

Zmusił się, by mówić wyraźnie:

— Co widzisz?

Spuściła wzrok na swoje dłonie.

— Widzę dziecko… w swych ramionach. To jest nasze dziecko, twoje i moje. — Położyła dłoń na ustach. — Skąd ja znam każdy rys twojej twarzy…

Oni mają ten dar w pewnym stopniu. — powiedział mu jego umysł. — Ale tłumią go, bo to przeraża.

W chwili jasności zobaczył, jak Chani dygoce.

— Co takiego chcesz powiedzieć? — zapytał.

— Usul — wyszeptała, dygocąc w dalszym ciągu.

— Nie możesz wycofać się w przyszłość — powiedział. Ogarnęło go niezmierne współczucie dla niej. Przyciągnął ją do siebie, pogłaskał pogłowie. — Chani, Chani, nie bój się.

— Usul pomóż, mi — załkała.

Poczuł, jak wraz z działaniem jego słów narkotyk dokończył swego w nim dzieła, zdzierając wszelkie kurtyny i pokazując mu odległy szary wir jego przyszłości.

— Jesteś taki spokojny — powiedziała Chani.

Balansując w swej świadomości patrzył, jak czas rozciąga się we własnych osobliwych wymiarach, w stanie delikatnej równowagi, a jednak wirujący, wąski, a rozpostarty jak sieć zagarniająca niezliczone światy i siły, napięta lina, po której musi przejść, a zarazem roztańczona pod stopami karuzela. Po jednej stropie widział Imperium, jakiegoś Harkonnena imieniem Feyd-Rautha, który śmigał ku niemu jak śmiertelne ostrze, sardaukarów rwących jak huragan ze swej planety, by szerzyć pogrom na Arrakis, współdziałającą z nimi i spiskującą Gildię, Bene Gesserit z ich planem doboru hodowlanego. Wszystko to wzbierało jak burza na jego horyzoncie, powstrzymywana jedynie przez Fremenów i ich Muad’Diba, uśpionych tytanicznych Fremenów, sprężonych do swej dzikiej krucjaty przez wszechświat. Paul czuł, że jest w samym środku, na osi, na której obraca się cała ta konstrukcja, że idzie po jakimś cienkim drucie spokoju z odrobiną szczęścia, i z Chani obok siebie. Widział ciągnący się przed nim drut, widział czas względnego spokoju w ukrytej siczy, chwilę oddechu między okresami gwałtu.

— Nie ma innego miejsca na spokój — powiedział.

— Usul, ty płaczesz — wyszeptała Chani, — Usul, siło moja, czy ty dajesz wilgoć umarłym? Którym umarłym?

— Tym, co jeszcze nie umarli — powiedział.

— Więc nie zabieraj im czasu życia.

Przez narkotyczną mgłę wyczuł, jak dalece ma rację, gwałtownie przyciągnął ją do siebie.

— Sihaja!

Położyła mu dłoń na policzku.

— Już się nie boję, Usul. Spójrz na mnie. Widzę to, co ty widzisz, kiedy mnie obejmujesz.

— Co widzisz?

— Widzę, jak dajemy sobie wzajemnie miłość w chwili ciszy pomiędzy burzami. Takie jest nasze przeznaczenie.

Narkotyk zmógł go znowu i Paul pomyślał: tak wiele razy dawałaś mi ukojenie i zapomnienie. Na nowo pogrążył się w hiperiluminacji i wypukłorzeźbie wizji czasu, czuł, jak jego przyszłość staje się wspomnieniem — czułych poniżeń fizycznej miłości, zespolenia i komunii jaźni, łagodności i gwałtu.

— Tyś jest silna, Chani — wyszeptał. — Nie opuszczaj mnie.

— Nigdy — powiedziała i pocałowała go w policzek.

Загрузка...