Śpiąca Królewna

Pod wieczór na wzgórzu pojawiły się wozy pancerne i ciężarówki. Zjechały z drogi na rozciągającą się tuż pod szczytem polanę. Wypalona słońcem, rachityczna trawa poznaczona była czarnymi plamami po ogniskach i zastarzałymi kałużami oleju, a granicę obozowiska wyznaczały pryzmy odpadków. Sterty opróżnionych plastikowych kanistrów, butelek i pozdzieranej z racji żywnościowych folii odgradzały polanę od czegoś, co kilkanaście lat temu było lasem, a co od dawna już stanowiło tylko gąszcz usianych śmieciami suchych gałęzi skłębionych wokół martwych pni niczym zapory z drutu kolczastego wokół stalowych kozłów.

Szczęknęły rygle włazu i z górnego luku pancerki wyszedł oficer. Ześlizgnął się po pancerzu i podszedł do miejsca, gdzie przez wał odpadków przełamywała się w dół piaszczysta polna droga. Przez chwilę przypatrywał się jej, ale aż do zakrętu nie znalazł żadnego znaku, aby ktokolwiek tędy ostatnio jeździł. Zresztą zdjęcie satelitarne nie mogło mylić – droga była czysta, aż do Czarciego Wirażu. Starczyło depnąć po pedałach, aby dojechać tam w osiem minut.

– Pawlik, jak tam nasz delikwent? – rzucił oficer do wmontowanego w baniasty hełm mikrofonu.

– Stanęli w Bojarce na dobre. Chyba będą tam nocować – odezwało się w słuchawkach.

No, to i my tutaj zanocujemy. Każ wysiadać. Oficer w okrągłym hełmie miał na sobie kamizelkę bojową, której naramienniki i szeroki napierśnik, służący zarazem za jeden z glide-boksów komputera osobistego, czyniły go jeszcze szerszym niż w rzeczywistości – chociaż major Fedor Stupak, przez przyjaciół zwany po prostu Grubasem, i bez tego w pełni zasługiwał na swoje przezwisko.

Nie zwracając uwagi na krzątaninę, która zaczęła się za jego plecami, wpatrywał się w oświetlony wiszącym nisko słońcem zdewastowany krajobraz. Musnął palcem sensor przyłbicy, na twarz spłynęła mu przejrzysta tafla. Ułamek sekundy później w szkle rozjarzyły się zielonkawe, fosforyczne linie, nakładając na wyrudziały pejzaż widmowy panel sterowania. Oficer sięgnął ku piersi i pociągnął po pancerzu palcem. Ten ruch sprawił, iż świetlista plamka kursora, skryta dotąd w kącie pola widzenia, drgnęła i przesunęła się ku wyrysowanej bladą, przejrzystą farbką listwie poleceń przy dolnej krawędzi obrazu. Naprowadził kursor na ikonę ze stylizowanym obrazkiem lornetki i potwierdził komendę stuknięciem palca w pancerz.

Pośrodku pola widzenia pojawił się charakterystyczny obrys dwóch nachodzących na siebie kół. Część obrazu, która pozostała na zewnątrz, zmatowiała i ściemniała, jak za przydymionym szkłem. To, co było w środku obrysu, zaczęło gwałtownie rosnąć, aż w końcu kolejne stuknięcie palca w pancerz, przy kursorze naprowadzonym na suwak powiększenia, uczyniło obraz bliskim i wyraźnym. Oglądany ze wzgórza pejzaż przecinała wstęga drogi, momentami ginąca za wzniesieniami terenu lub skupiskami budowli. W lewą stronę wiodła ona do Żytomierza, dalej do Lwowa i wschodniej granicy Europy. W prawo -do Kijowa, a potem ku zachodnim obłastiom Rosji. Oficer przez długi czas przepatrywał drogę od jednego krańca horyzontu po drugi, wiązka kamer na jego hełmie poruszała się ledwie zauważalnie. Kilkakrotnie zatrzymywał się na nędznych zabudowaniach lub kawalkadach samochodów i powiększał obraz do maksimum, na ile można to było zrobić bez połączenia z komputerem pokładowym pancerki i posłużenia się jej telewizyjnym okiem, daleko potężniejszym od tego na hełmie.

Ruchem dłoni wywołał na bocznym, przyciemnionym polu panel sterowania długości fal i pochwyciwszy kursorem tkwiący mniej więcej pośrodku skali suwak, przeciągnął go gwałtownie niemal do samej góry.

W jednej chwili przyłbica hełmu zamieniła się w arkusz bazaltowej czerni. Nawet panele sterowania straciły barwy, zamieniając się w pajęczy ścieg złotych nici. Wokół majora Stupaka zapadła nieprzenikniona noc.

Powolnym, płynnym ruchem zmieniał częstotliwości. Mógł wejść od razu na tę, której potrzebował, ale nie spieszył się nigdzie.

Pierwsze światło zapłonęło na niebie, kiedy w oknie wskaźnika częstotliwości pokazała się liczba: „453”. Chwilę po nim rozjarzyły się następne. Wiedział bez liczenia, że jest ich dwanaście, przytwierdzonych nieruchomo do firmamentu. Dwanaście punktów zaczepienia dla świata, może ostatnich, których stałości i niezmienności można było być zawsze pewnym. Każdy oznaczał jedną z orbitalnych radiolatarń, na które orientowały się wszystkie systemy naprowadzające i nawigacyjne. Poszczególne satelity emitowały sygnały na osobnych, zastrzeżonych wyłącznie dla nich częstotliwościach i w przyłbicy widział je nad sobą jak różnobarwne ogniki, mrugające z nieba, każdy swoim, specyficznym pulsem.

Poruszył kursorem i radiolatarnie zgasły niczym zdmuchnięte świece na urodzinowym torcie. Skrócił zakres odbieranych fal jeszcze bardziej, aż przestrzeń dookoła wypełniła się przeraźliwie silną, bladą poświatą – jakby Księżyc w pełni zawisł nagle tuż nad samą Ziemią. Pejzaż dookoła pojawił się znowu; bezlitośnie obnażony w potokach bijącego z nieba ostrego światła, miał teraz w sobie coś upiornego. Każda szczelina w ziemi, każda nierówność, utraciwszy osłonę traw, mgły lub choćby tylko nieprzejrzystego powietrza, raziła w oczy niczym naga kość wyzierająca spod ciała.

Był teraz w zakresach najkrótszych fal radarowych, a lejący się z nieba blask pochodził z wojskowych satelitów teledetekcyjnych, od lat pracowicie zbierających dane dla coraz mniej nimi zainteresowanych mocarstw.

Teraz oficer ruszył w przeciwną stronę, ku niższym częstotliwościom. Co chwila wokół niego i ponad nim rozpalały się barwne ognie, słupy i tafle fal radiowych. Magiczne światło drgało i wibrowało, oscylowało w setkach przeróżnych rytmów, przeświecało na różne sposoby pejzaż i przedmioty, to zatrzymując się na matowych powierzchniach, to zmieniając je w zeszklone okrycia dla krystalicznych struktur. Radiowe reflektory rozbłyskiwały w różnych punktach widmowego krajobrazu niczym iskierki światła na śniegu, przemykały po niebie, nawiercały rzadkim ściegiem zbocza i płaszczyzny, skupiając się na drogach i wokół ich skrzyżowań. W zakresach ultrakrótkich feeria świateł sięgnęła pełni, zatapiając wszystko w oślepiającym blasku, by potem gwałtownie zwinąć się w ciemność i przejść w zielonkawobury marsjański krajobraz, szkicowany podczerwienią.

W czasie tej wędrówki po zakresach jeden z punktów odległej drogi co i raz mrugał wielobarwnymi ognikami. Było ich na tyle dużo, że oficer kazał komputerowi odwzorować całość płynącej stamtąd emisji.

Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział. Konwój świecił na wszystkich częstotliwościach jak noworoczna jolka. Błyszczały czerwono emitery fal telewizyjnych, żarzyły się głębokim karminem cztery zakresy UKF, migotała boja pozycjonowania, drgały fioletowe ogniki bekapów komputerów pokładowych potężnych ciężarówek, odprowadzających na bieżąco kopie przetwarzanych informacji do swojej centrali.

A na drugim wozie, licząc od czoła konwoju, aż raniła oczy iskra migocząca wszystkimi barwami, od ciemnego fioletu po jasnożóły. W ten sposób prezentowały się w odwzorowaniach spektrowizualnych szyfrowe radiotelefony satelitarne, których emisja przeskakiwała bezustannie z jednej częstotliwości w drugą, tak aby maksymalnie utrudnić jej wyskanowanie wszystkim, oprócz właściwego odbiorcy, którego przez owo szaleńcze miotanie się po częstotliwościach prowadzono na osobno szyfrowanym paśmie pomocniczym.

Zwykłe konwoje nie miały takiego sprzętu. Oficer polecił komputerowi przeanalizowanie ruchu wielobarwnej iskry i nałożenie go na zapisaną w pamięciach zewnętrznych mapę. Po chwili złote ściegi wyszyły na wewnętrznej stronie przyłbicy szkic orientacyjny. Wynikało z niego, że konwój minął Parachowkę, najdogodniejsze na tej trasie miejsce na nocleg, i posuwał się powoli dalej.

Zapytał komputera o sugestie. Dostał identyfikację boi pozycjonowania i części nadajników. Z rejestru wynikało, że należą do firmy zarejestrowanej we Lwowie, w ich poufnych zapisach wiązanej z niejakim Stawyszynem.

Ten Stawyszyn nie był, z punktu widzenia majora, nikim ważnym ani groźnym i Fedor stracił zainteresowanie sprawą. Odruchowo przelał dane do komputera swojej pancerki, jednej z dwóch, nakazując mu dalsze obserwowanie odcinka między Bojarką a Czarcim Wirażem. Kamery na wieżyczce ożyły, poruszyły się nieznacznie. Dokładnie w tym samym momencie przyłbica oficera uniosła się z ledwie słyszalnym szelestem, znikając w podwójnym pancerzu hełmu.

Fedor Stupak zmrużył oczy. Znowu był słoneczny wieczór po upalnym sierpniowym dniu, znowu była otoczona zwałami śmieci polana pod szczytem wzgórza i wyrudziały krajobraz, w którym z najwyższą trudnością dawało się odróżnić wstęgę odległej drogi.


*

Nazwy Czarci Wiraż nie było na żadnych mapach. Używali jej tylko ludzie przemierzający tę drogę – czumacy, kurierzy i tacy jak Perhat, zarazem przewoźnicy, piloci i strażnicy wynajmujący się do prowadzenia konwojów.

Oczywiście, wyjaśniał zirytowany Perhat, nie zamierza tamtędy dzisiaj przejeżdżać. Tylko skończony idiota pchałby się ciężarówkami na Czarci Wiraż po nocy. Dlaczego więc nie zatrzymał się na noc w Parachowce, jak miała to we zwyczaju większość przejeżdżających na Kijów karawan? – chciał koniecznie wiedzieć głos po drugiej stronie satelitarnego telefonu. Ma swoje powody i nie musi ich wyjaśniać, odpowiadał na to Perhat. To on prowadzi konwój, nie siedzi w biurze geshaftfuhrera pod Kolonią, tylko jest na miejscu, a zresztą zna tę okolicę jak własnych pięć palców. Nie, nie zamierza również zjeżdżać na Radornyśl, nie ma żadnego powodu zbaczać z szerokopasmówki. Czy Biuro może wiedzieć? Pewnie, że może. Na opuszczonym parkingu, za jakieś piętnaście kilometrów. Tak właśnie w szczerym polu. Nie jego interes. Oczywiście, niech informuje. Owszem, Perhat wie, jakie są jego obowiązki, Perhat zna wagę i szczególną sytuację tego zlecenia, owszem zleceniodawca może domagać się wyjaśnień, ale on nie będzie się co pół godziny opowiadał każdemu dupkowi, który akurat dosiadł się do centralki, korzystając z faktu, że wszyscy starsi koledzy poszli już do domu. A informuj sobie, pies ci mordę lizał, i kończmy tę rozmowę, zanim będę zmuszony wyjaśnić, kto cię począł i w jakich okolicznościach.

Odwiesił słuchawkę, waląc nią z całej siły o druciane zaczepy na skóropodobnej wyściółce kabiny. Milczał, parując mijającą z wolna złością.

Czemu się właściwie tak wściekł? Że próbują go pilnować jak dziecko? Mógł się tego spodziewać, kiedy się godził do tej roboty. W gruncie rzeczy nawsadzał temu kretynowi tylko za to, że wybrał się dzwonić akurat w momencie, gdy rozmowa z Francuzką zaczynała wreszcie zmierzać w tym najbardziej pożądanym kierunku.

Teraz nastrój prysnął. Doskonale wiedział, że jeśli tylko na nią spojrzy, nie uniknie wyjaśniania, dlaczego i na kogo krzyczał – i znowu zejdzie na głupoty. Wolałby tego uniknąć. Skupił uwagę na zamocowanym w kącie pomiędzy przednią szybą a lewymi drzwiczkami dwunastocalowym, cienkim niczym kartonik wyświetlaczu. Ustawiony, jak zazwyczaj w podróży, na telewizję, pokazywał jakichś wygarniturowanych platfusów, zajadle udowadniających sobie nawzajem, że światowy obrót walutami i papierami wartościowymi wcale nie przeżywa kryzysu, a tylko odzwierciedla naturalne sprzeczności interesów okresu przejściowego.

Przez długą chwilę kabinę wypełniał jedynie ledwie słyszalny szum silnika. Perhat myślał rozpaczliwie, jak podjąć przerwany wątek.

Siedzącą obok niego kobietę miliony ludzi rozpoznałyby na pierwszy rzut oka. Nazywała się Jacqueline Tenard, miała ciemne, lekko pofalowane włosy i właściwie nie była w jego typie. Wolał blondynki, niechby nawet farbowane z dużymi piersiami i ładnymi buziami – mniej więcej takie, jak striptizeriny kręcące się na rurze w kijowskim „Potiomkinie”, gdzie najczęściej trwonił z kumplami zarabiane z narażeniem życia pieniądze. Tymczasem Francuzka miała niewiele więcej biustu niż on, jej ciało, choć zgrabne, było jakby nieco zbyt silnie zbudowane, a śniada twarz miała w rysunku nosa i podbródka coś męskiego. Nie rozumiał, dlaczego zaprosił ją do kabiny swojej ciężarówki ani dlaczego nie potrafił się opędzić od obsesyjnej myśli, jak przyjemnie byłoby zerwać z tej kobiety bluzkę i zielone polowe spodnie, a potem rzucić ją na wąski materac w tyle kabiny i wydusić z niej jęki rozkoszy. Każda taka myśl sprawiała, że mimo klimatyzacji robiło mu się gorąco i musiał czym prędzej skupić uwagę na czymś innym.

– A ci dwaj – zapytała Jacqueline, zanim zdążył coś wymyślić – ci dwaj w pierwszej ciężarówce… Skąd te dziwne przezwiska? Wielki Piątek i Tłusty Czwartek?

– Chyba widziała pani Czwartka – zdecydowanie to nie był ten temat rozmowy, o który chodziło. – Sto trzydzieści kilo żywej wagi.

– Ale dlaczego Czwartek?

– Jakoś tak wyszło. Bo tłusty i jeździ razem z Wielkim Piątkiem.

– No, a Piątek?

Też go pani widziała. Kawał chłopa, dlatego Wielki. A Piątek to po prostu jego nazwisko. Piątek. Po polsku to przecież właśnie – przeszukiwał przez chwilę swój zasób francuskich słówek – vendredi. Nie wiedziała pani?

Fundacja miała swoje główne biura na Europę Środkową w Polsce i Jacqueline, jak mógł się przekonać, rozumiała po polsku całkiem dobrze.

– Ach tak, rzeczywiście. To on też jest Polakiem?

Perhat skinął głową.

– Był w policji, to znaczy w politycznej policji, coś jak wasza Surete. Ale pewnego dnia pozmieniały się układy i musiał na gwałt zmienić miejsce pobytu.

Jadąca na czele kawalkady ciężarówka błysnęła dwu krotnie światłami stopu. Machinalnie, bez udziału świadomości, powtórzył sygnał dla kierowców następnych wozów i ujął gazu. Parę lat temu wybuchł w tym miejscu transporter z amunicją i kilkanaście metrów nawierzchni do dziś pozostawało pokruszone. Oznaczało to, że do parkingu było już tylko paręnaście minut. Jacqueline milczała.

– Zresztą opowiem pani. Pozmieniały się układy i nowym komendantem głównym został facet szukający gości, którzy kiedyś wykończyli mu kumpla. Wie pani, chodziło o takiego jednego działacza narodowokatolickiego. Bruździł w budowie kapitalizmu, więc kiedyś posłali do niego Piątka z ekipą, oczywiście bez żadnych rozkazów, wszystko na gębę, żeby gościa zgnoili.

– Zgnoili?

– Tak to się u nich nazywa. Najpierw wychędożyli go w tyłek, a potem poderżnęli gardło. Ciekaw jestem, czy Piątek sam to wymyślił. Sprytne, rozumie pani: stary kawaler, dziewczynek nie używał, wszystko doskonale pasowało. Obdukcja lekarska, parę dyskretnych przecieków do gazet, no i wyszło, że proszę, taki niby Polak-katolik, a naprawdę zwykły pedał, któremu jakiś tani chłoptaś z miejskiego szaletu dał brzytwą po gardle. To się właśnie u bezpieczniaków nazywa: „zgnoić”. Zabić człowieka każdy głupi potrafi, ale trzeba to umieć zrobić z głową, żeby nie przysporzyć światu kolejnego męczennika.

Obserwował kątem oka wyraz jej twarzy, ale nie potrafił z niego nic odgadnąć.

– A w Polsce być gejem to coś hańbiącego, prawda?

I dobrze. Zebrało mu się na opowieści, kto toruje drogę przed jej ukochanym konwojem i Śpiącą Królewną, a ona akurat zrozumiała, co najważniejsze.

– Pewnie pani wie lepiej, jak jest teraz w Polsce – odparł oschle. – Ja tam rzadko bywam i zawsze na krótko.

Lekki zakręt drogi; poruszył kierownicą, a potem, nie puszczając jej, przeciągnął się, aż coś chrupnęło w kręgosłupie. Do diabła z tą grubokościstą babą. Czego się właściwie na nią tak napalił?

W końcu, o co jak o co, ale o seks było na autostradzie łatwiej niż o cokolwiek innego. Parkingi i pobocza roiły się od panienek, każda szczęśliwa, jeśli wybrałeś akurat ją. Cała rodzina, albo parę rodzin, składały się na jej burdelową bieliznę i kosmetyki, żeby przejezdny klient wybrał właśnie tę, nie inną. Bo jeśli nie, to cała rodzina będzie żarła otręby.

Perhat zresztą rzadko z nich korzystał. Stać go było na dziewczyny Kuklata, sprawdzane i dobrane. Na tym odcinku, wezwane przez Net albo CB, pojawiały się w piętnaście minut, zawsze charakterystyczną furgonetką, z urządzonym do pracy tyłem i dwoma osiłkami na przedzie. A miał szanowny klient jakieś wymyślniejsze życzenie -proszę bardzo, no, może nie w kwadrans, ale za pół godziny wszystko będzie pod sam nos. Perhat jeździł tą trasą czwarty rok, sam by nie zliczył, ile już prowadził karawan różnym fundacjom jak ta, i trochę się dobroczyńcom Stamtąd i ich upodobaniom zdążył przyjrzeć.

Do diabła z tą babą. W Kijowie weźmie sobie najbardziej cycatą i najlepiej wyćwiczoną blondynę, jaką Kuklat… Szlag! Dość myślenia o tych sprawach. Czy on ma do cholery piętnaście lat, że nie może dojść do ładu z własnym wzwodem?

– Nie chciał pan powiedzieć temu człowiekowi z biura, dlaczego będziemy nocować w szczerym polu – zmieniła wątek po chwili milczenia. – Ale mnie pan chyba może powiedzieć? W końcu…

W końcu to ja jestem szefową całej tej imprezy, pewnie to miała na myśli.


*

To wcale nie takie szczere pole. Od dwóch miesięcy stoi tam posterunek Skrebeca, a z nim mało kto się w tych stronach odważy zadzierać. Będzie można spać bezpieczniej niż w mieście.

Znowu przerwało mu buczenie słuchawki, ale tym razem to nie był telefon satelitarny. Czerwone światełko sygnalizowało połączenie na interkomie. Przepraszając Jacqueline gestem, sięgnął ku skrytej pod tablicą rozdzielczą klawiatury.

To był Claude, kierownik ekipy telewizyjnej, której jaskrawo pomalowany wóz jechał tuż za śnieżnobiałym furgonem szpitalnym Śpiącej Królewny. Do wieczornej transmisji zostało czterdzieści minut i Claude zaczął się niepokoić, czy aby przewodnik konwoju o tym nie zapomniał

– W porządku – uspokajał Perhat. – Zaraz stajemy na noc.

– W razie czego możemy to zrobić z pobocza. Przygotowanie sprzętu to kilka minut, ale musimy być gotowi dokładnie o czasie…

– Powiedziałem, nie ma problemu – po lewej stronie drogi mignął Perhatowi wielki bilbord, machinalnie odwrócił głowę, zanim sobie przypomniał. – Dojeżdżamy do parkingu, będzie kupa czasu.

Ile już razy mijał tę reklamę, a za każdym razem nie potrafił się oprzeć, żeby choć na ułamek sekundy nie skupić na niej uwagi. Kątem oka, przy pobieżnym spojrzeniu widziało się na przydrożnej tablicy nabite na rożen niemowlę, otoczone otchłanią piekielnego ognia. Oczywiście, nic takiego tam nie było, tylko stojąca pośród kolorowych owoców szklanka soku i napis: „Naturalnie zdrowo”. Perhat doskonale wiedział, że to reklamowa sztuczka, że sztab fachowców od fizjologii wzroku, wspartych tęgimi komputerami, długo układał kolorowe linie i plamy w taki właśnie sposób – ale że wiedział, to swoją drogą, a głowa sama się obracała, wiecznie z tym samym, instynktownym niedowierzaniem i potrzebą sprawdzenia. Po cholerę ktoś przed laty ustawił tę reklamę w kraju, gdzie owoce i warzywa spożywano wyłącznie po uprzednim sfermentowaniu i destylacji, nie miał pojęcia, ale z jakiejś przyczyny bilbord, choć nieco wyblakły, pozostawał prawie nienaruszony. Nikt niczego na nim nie namazał, nikt go nie przewrócił. Tylko parę przestrzelin zaznaczało się czarnymi kropkami tuż przy górnym skraju, jakby ktoś sypnął garścią pieprzu. Igłowe pociski kałasznikowa mogły urwać nogę lub zmienić tors w krwawą masę, ale musiały w tym celu natrafić na jakąś znaczącą przeszkodę, która wprawiłaby je w koziołkowanie. Cieniutki płat tablicy przebiły jak kartkę papieru, zostawiając trzymilimetrowe dziurki.

Tak czy owak, znaczyło to, że zaraz będzie zjazd na prawo, na rozległy, wysypany żużlem plac u stóp niewielkiego pagórka. I że Jacqueline za chwilę opuści kabinę jego ciężarówki. Nie potrafił zrozumieć, jakim sposobem to się stało – kiedy ruszali, był pewien, że tę noc spędzi w jej furgonetce, a oto gadali przez cały dzień o niczym i był od celu równie daleki, jak rano.

Zresztą, właściwie nawet stracił ochotę. Nie miał zupełnie pomysłu, co powiedzieć. Był na nią zły. Właściwie był na panią doktor zły cały czas, odkąd pierwszy raz zobaczył ją we Lwowie, i fakt, że z jakiegoś powodu ogarnęła go obsesyjna potrzeba, by zedrzeć z niej ubranie i poczuć pod sobą, tylko tę złość wzmagał. A najbardziej wzmagało jego wściekłość niejasne wrażenie, że próbując zainteresować sławną panią doktor swą osobą, robi z siebie błazna.

– A poza tym, z takim kierownikiem jak pani nie możemy obozować w pobliżu jakiejkolwiek miejscowości -coś go podkusiło, żeby wrócić do sprawy, kiedy Claude się wyłączył.

– Słucham?

– Nocleg. Pytała pani, dlaczego w szczerym polu. No, więc dlatego, że inaczej zaraz się zlecą tłumy żebrzących dzieci i kobiet, zaczną lamentować i odgrywać komedie, a pani, zamiast je pogonić w kibini mater, zacznie rozdawać ładunek. Tak jak ostatnio. Domyślam się, że to przyjemne, czuć się przez chwilę dobrą wróżką z bajki, ale gdybym tak pani pozwalał, przywieźlibyśmy do Kijowa tylko puste skrzynki.

Zacięła usta.

– To przecież w ogóle do pana nie należy.

– Owszem. Odpowiadam za ładunek.

– Ładunek jest przeznaczony właśnie dla tych ludzi. Nie widzę powodu, żeby…

– Ładunek jest przeznaczony dla fundacji charytatywnej w Kijowie – przerwał jej z naciskiem. – Podpiszą mi cargo, to proszę bardzo, nic mnie więcej nie obchodzi. Pani sobie wróci do swojej wesołej Francji, a ja tu zostaję i nie zamierzam się im narażać.

Teraz Jacqueline patrzyła na niego ze zdumieniem.

– Zupełnie nie rozumiem…

– Wielu rzeczy pani nie rozumie.

Ugryzł się w język. Do diabła z nią, myślał. Do diabła z tym wszystkim. Obejdzie się. Dzisiaj nie jest sobą, i tyle. Pójdzie wieczorem do wartowników na pagórek, skręcą jakiś flakon, to ulży duszy.

Zjazd w prawo. Przyhamował. Powinien powiedzieć przez interkom, że tutaj będą nocować i że koniec na dziś, ale właściwie po co? Oczu nie mają? Samochód zakołysał się na wybojach. Jacqueline milczała, on też. Wolał się jej nie przyglądać. W telewizji zastąpił platfusów wielki Murzyn z wygoloną w borsucze paski glacą, który skandował coś rytmicznie, ocierając się tłustym brzuchem o chórzystki.

To był fakt, ona nic nie rozumiała. I zresztą, właściwie, po co by miała rozumieć? Przyjechała z innego świata, odegra tu swoje i wróci tam, gdzie jej miejsce. Trudno mieć o to do niej pretensje. I trudno wymagać, żeby było inaczej.

Wysypany żużlem, ogromny plac był już pusty – nikt się o tej porze nie spodziewał tutaj klientów. Perhat, zwalniając do minimum, zawinął jedenastometrowym cielskiem ciężarówki i ustawił się burta w burtę obok Wielkiego Piątka, przodem w kierunku wyjazdu. Potem zgasił silnik. Przez chwilę wpatrywał się w wyschnięte zarośla oddzielające parking od szosy.

– No, to wszystko na dziś – powiedział wreszcie.

– Tak… Dziękuję – skinęła głową. – Pójdę już. Muszę się przygotować do wieczornej transmisji.

Nieoczekiwanie dla samego siebie dotknął jej dłoni -szczupłej, wypielęgnowanej dłoni, która znieruchomiała pod jego muśnięciem. Zdobył się na to, żeby spojrzeć jej w oczy. Nie, chyba nie była na niego zła.

– Przepraszam – nie miał w zwyczaju używać tego słowa zbyt często. – To znaczy, za to, co powiedziałem.

Potrząsnęła głową.

– Nie musi pan przepraszać. To chyba prawda. Czasem mam takie wrażenie, że czegoś tutaj naprawdę nie rozumiem.

– I niech tak zostanie. Lepiej dla pani. Tak, teraz wreszcie mógłby wreszcie zacząć tę rozmowę, do której przymierzał się od rana, i którą udaremnił telefon z Kolonii.

– Pójdę – powtórzyła po długiej chwili. – Muszę się przygotować…

Odwracała się już, kiedy drzwiczki po jej stronie otworzyły się raptownie. Nie trzymał jej za rękę od dobrych paru sekund ani nie patrzyli sobie w oczy, a mimo to poczuł się jak przyłapany.

– Zbieraj się, kochanie – zawołał ktoś nienaturalnie wesoło. – Ciuchy, makijaż i wchodzimy na antenę! Cześć, szefie – rzucił ponad kolanem Jacqueline do Perhata, któremu nie chciało się odpowiedzieć nawet najbardziej niedbałym skinieniem głowy.

To był Claude. Przez otwarte drzwi w przyjemny chłód kabiny wdarł się natychmiast powiew upalnego, rozgrzanego w piecu sierpniowego dnia powietrza. Perhat wolał nie myśleć, co się teraz dzieje w kilku nie klimatyzowanych wozach, które musiał wynająć we Lwowie, kiedy okazało się, że ładunek nie mieści się na jego trakach.

– Drzwi! – rzucił na wszelki wypadek, kiedy Jacqueline, przy akompaniamencie trajkotu Claude'a, zsunęła się z siedzenia wprost na ziemię. Przymknęła je nieumiejętnie, musiał przechylić się i trzasnąć porządnie. Klimatyzacja zaszumiała ze zdwojoną siłą, poruszona nagłym wzrostem temperatury.

Siedział chwilę, zastanawiając się, po diabła żabojad wyskoczył ze swojego wozu i przybiegł w podskokach otworzyć Jacqueline drzwi. To „cherie” – doszedł w końcu do wniosku – było przeznaczone dla niego. Najwyraźniej żabojad chciał przypomniać Perhatowi, że mówią sobie z tą kobietą per „kochanie”. Zachciało mu się śmiać.

Trzeba się było brać do pracy. Zakrzątnąć się wokół obozowiska, dopilnować ludzi, wyznaczyć służby… Otworzył drzwi i zsunął się po stromym błotniku na szurgoczący pod podeszwami żużel.


*

Budynki Świętego Mykoły, roztasowane w sosnowym lesie, nieco ponad dwadzieścia kilometrów na południe od Lwowa, zajmowały dobrych kilkanaście hektarów. Projektowali je i budowali jeszcze sowieci, z właściwą sobie pogardą dla racjonalnego gospodarowania ludzkim wysiłkiem, materiałami budowlanymi i przestrzenią. Ogromne gmaszyska, mające w sobie coś z egipskich piramid, oddzielone były jedno od drugiego szerokimi na kilkadziesiąt metrów placami. Później, kiedy już szpital zmienił patrona z Bohaterów Pracy Socjalistycznej na Świętego Mikołaja, place te zaczęto jak popadnie zabudowywać. Najpierw pojawiły się niskie budynki z dodatkowymi izbami chorych, pomieszczeniami gospodarczymi i gabinetami diagnostycznymi dla nie przewidzianej w pokracznych gigantach nowoczesnej aparatury. Potem, kiedy u Świętego Mykoły rozpoczął swe rządy profesor Jurij Kostyszyn, resztę wolnej przestrzeni wypełniło mrowie baraczków oraz parterowych domków z charakterystycznymi amerykańskimi elewacjami z plastikowych listew. W miarę, jak ranga szpitala wzrastała, przybywało na jego terenie mieszkań, sklepów i magazynów, aż w końcu pomiędzy sowieckimi marmurami wyrosło niewielkie miasteczko.

Miasteczko to, siedziba wybrańców losu, zazdrośnie strzegło swego dobrobytu przed nieproszonymi gośćmi. Otaczający je dwumetrowy mur podwyższono i wzmocniono podwójnym płotem z drutu kolczastego, wzdłuż którego krążyli ubrani w czarne uniformy wartownicy. Mówiło się o rozmieszczonych gęsto czujnikach, kamerach i śmiercionośnych pułapkach, które czekały na intruzów, nikt jednak nie wiedział o nich nic pewnego. Ani z zewnątrz, ani od strony budynków dostępnych dla pacjentów nie dawało się zbyt wiele zobaczyć, a strażników mądrzej było nie pytać. Gdyby zresztą ktoś przejawiał nadmierną ciekawość, zajęliby się nim sami miejscowi. Szpital w ten lub inny sposób zapewniał utrzymanie całej okolicy, wszelkie ludzkie nadzieje na względne bezpieczeństwo opierały się wyłącznie na budzącym powszechny szacunek ordynatorze. Kostyszyna nie nazywano tu inaczej niż „nasz profesor”, a za samo wymówienie jego nazwiska bez należytego szacunku bito bez pardonu w pysk.

W kruchej równowadze sił Kostyszyn zdołał sobie wywalczyć pozycję udzielnego księcia. Najstarsi lekarze twierdzili zresztą, że feudalny system rządów obowiązywał w kompleksie szpitalnym od zarania jego dziejów, a Kostyszyn jedynie rozwinął go stosownie do możliwości, o jakich nie mógł śnić żaden z poprzedników. Kostyszyn miał układy ze wszystkimi drużstwami, zmieniał je zależnie od tego, które w danej chwili kontrolowało kluczowe ministerstwa, ale nigdy nie pozwolił, aby którekolwiek przejęło kontrolny pakiet udziałów. Nawet wszechpotężny Potapow musiał powściągnąć zapędy do ściślejszego podporządkowania sobie Świętego Mykoły. Szpitala potrzebowali wszyscy i już samo to było gwarancją jego niezależności – ktokolwiek próbowałby naruszyć stan rzeczy, tworzył przeciwko sobie zwarty front pozostałych. Kostyszyn z kolei był wystarczająco rozsądny, by nie wykraczać poza swoją dziedzinę. Zadowalał się dochodami, jakie dawało mu prowadzenie wzorcowej kliniki, korzystającej ze specjalnej życzliwości rządu i organizacji międzynarodowych. Poza tym pozwalał swoim ludziom działać tylko w kilku branżach, ściśle związanych z ich podstawową specjalnością.

Mało kto wiedział, że Profesor już od dobrych kilku lat coraz rzadziej opuszczał swą luksusową willę. Prowadzenie interesów powierzył najstarszemu z synów, wykształconemu starannie w Ameryce, w specjalności nie mającej nic wspólnego z medycyną. Bieżącymi sprawami kierował natomiast Kuziew. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że tak naprawdę to Kuziew był zawsze prawdziwym mózgiem i że to jego spryt zadecydował o powodzeniu szpitala w trudnych latach. Kuziew był wystarczająco przebiegły i bystry, żeby dołączyć do grona najpotężniejszych. Ale sama przebiegłość nie wystarczała. Potrzeba jeszcze było odpowiedniej pozycji do startu, koneksji, fortuny, którą można by pomnożyć, a wreszcie charyzmy pozwalającej pociągnąć ludzi za sobą, by potem rosnąć na ich wysiłku. Kuziew nie miał żadnej z tych rzeczy, Kostyszyn – wszystkie. Obaj polegali na sobie niemal bezgranicznie, na ile ludzie mogą na sobie polegać, i wydawało się oczywiste, że młody Kostyszyn będzie na Kuziewie polegał nie mniej niż ojciec.

W każdym razie, to właśnie Kuziew wymyślił Śpiącą Królewnę i teraz niepokoił się o nią.

Na biurku Kuziewa stały aż cztery telefony, ale wszystkie, odziedziczonym po sowietach zwyczajem, służyły wyłącznie do podkreślania jego prestiżu. Prawdziwy telefon, wielkości małego notesu, nosił ze sobą w kieszeni na piersi. Ponieważ przykazał, aby wszelkie rozmowy mające cokolwiek wspólnego z konwojem łączono natychmiast, kiedy odezwano się z kolońskiego biura Fundacji, sekretarka przerwała mu kończące się właśnie spotkanie z wysłannikami szefa kontroli celnej na miejscowym lotnisku. Ludzie, którzy ostatnio kontrolowali we Lwowie granicę, nie mieli wobec Świętego Mykoły zobowiązań, wskutek czego niemal każdy zamówiony przez szpital transport wymagał długich pertraktacji i zabiegów. Należałoby dodać – jeszcze nie mieli zobowiązań. Co jak co, ale leczenie prędzej czy później potrzebne jest każdemu.

Choć w istocie Kolonia nie miała do powiedzenia niczego ważnego, szef szpitala skorzystał z okazji, by zostawić nużącą go sprawę jednemu z zastępców i ruszyć do swojego prywatnego gabinetu.

Kuziew miał dwa gabinety. W tym oficjalnym, urządzonym z należytą pompą w głównym gmachu i wypełnionym mahoniami, przebywał tylko wtedy, gdy musiał przyjmować interesantów. Z jakiegoś powodu czuł się tam źle i kiedy tylko mógł, przenosił się do jednego z nowych budynków, połączonego z głównym gmachem oszklonym łącznikiem. Przejście wymagało nieznacznego nadłożenia drogi, należało za to do strefy niedostępnej dla niższego personelu. Ale tym razem, nazbyt zaaferowany, Kuziew ruszył prosto przez część szpitala przeznaczoną dla zwykłych pacjentów. Mimo zapadającego wieczoru, panował tu jeszcze ożywiony ruch. Wokół łóżek i na schodach przesiadywały całe rodziny, z rąk do rąk krążyła wódka i pęta kiełbasy, gadano głośno, wtykano wilgotne zwitki banknotów przeciskającym się przez ten rejwach pielęgniarkom i sanitariuszom. Synowie, ojcowie czy matki chorych tłoczyli się w kolejce pod gabinetami w nadziei na przyjęcie przez tego lub tamtego lekarza. Gdyby wiedzieli, kim jest ten siwy, lekko utykający jegomość przechodzący pomiędzy nimi, rzuciliby się łapać go za nogawki i wciskać pieniądze. Dlatego też Kuziew nigdy nie nosił białego fartucha ani stetoskopu, po którym koczujące codziennie w szpitalu rojowisko zwykło rozpoznawać swych bogów.

Tak miało być jeszcze parę godzin. Pod główną bramą uwijała się już armia busów, furgonów i ciężarówek, kursujących w tę i we w tę między szpitalem a miastem. Kuziew przykazał kiedyś, że po dziewiątej nie wolno już zabrać ze szpitala nikogo – zamarudził, niech wraca do miasta piechotą. Było to właściwie jedyne, czego wymagał od kierowców. Opłatę za prawo do jeżdżenia na tej linii ograniczył do zupełnie symbolicznych groszy, uznając, że bardziej mu się opłaci wierność i oddanie okolicy. Nie próbował też pobierać swojej części z tego, co inkasowali od chorych i ich rodzin lekarze czy pielęgniarki. Ci, którzy pracowali w tej części Świętego Mykoły, niczym w najniższym kręgu dantejskiego piekła, nie dostawali pieniędzy od Kostyszyna, musieli utrzymać się sami. Jeśli któryś zdołał sobie zaskarbić szczególne poważanie wśród klientów i zaczynał obnosić się z bogactwem, mógł liczyć na zainteresowanie przełożonych i, z czasem, na awans do któregoś z lepszych oddziałów, gdzie kurowali się pacjenci przychodzący do szpitala z indywidualnego polecenia.

Większość z tych ostatnich wyrażała się czasem pobłażliwie o „filantropii” Profesora, który wielkodusznie tolerował bandy zasmradzającej mu klinikę, hałaśliwej biedoty. Kuziew nie zamierzał wyprowadzać ich z błędu. W istocie to nie wielcy goście, choćby nie wiem jak astronomiczne sumy oferowali i jakimi przysługami potrafili się odwdzięczyć, ale właśnie ta biedota, wysupłująca tutaj oszczędności całego życia, była dla Świętego Mykoły głównym źródłem dochodu.

Wyszedłszy z budynku, jeszcze na schodach Kuziew uniósł do twarzy telefon i przywoławszy sekretarkę, kazał się łączyć z Wendzyłowiczem.


*

Wendzyłowicz właśnie przechadzał się w tym czasie po wysypanym żużlem parkingu między Parachowką a Czarcim Wirażem. W wydłużonej kabinie białego szpitalnego furgonu siedziała tylko rudawa, krągła pielęgniarka o zadartym nosku, zwana Zlewką, oraz dobierający się do niej z braku lepszego zajęcia Wieniczka, zmiennik Perhata, któremu szef kazał rankiem znaleźć sobie miejsce w jakimś innym wozie. Na dźwięk telefonu satelitarnego Zlewka wysmyknęła się zręcznie i usłyszawszy, kto chce rozmawiać z doktorem, czym prędzej pobiegła go przyprowadzić.

Wendzyłowicz? Co tam się u was, hm, wyrabia? -mówił Kuziew, mijając kłaniającego się z szacunkiem strażnika, pilnującego zastrzeżonej części szpitalnego parku. -Dzwoni mi tu z Kolonii jakiś histeryk, że się nie zatrzymaliście na noc, że Perhat nie pilnuje planu i pyskuje. No, co tam jest?

Wendzyłowicz nie stanął na wysokości zadania. Powinien być w każdej chwili gotów do udzielenia szefowi wyczerpujących wiadomości. Tymczasem, dukając, musiał w końcu przyznać, że nie orientuje się, dlaczego zatrzymali się tu, a nie gdzie indziej. Jego gorączkowe zapewnienia, że dziewczynka czuje się doskonale i że wszystko jest w porządku, zostały przez Kuziewa ucięte gniewnym pytaniem:

– Wendzyłowicz, czy ja wam muszę przypominać, dlaczego wy tam jesteście?

– Nie, Borysie Fiodorowiczu – zapewnił lekarz, przeklinając się w duchu.

– A ja wam i tak przypomnę. Wy tam, Wendzyłowicz, jesteście dlatego, że Profesor was, przez wzgląd na waszego ojca, wyciągnął z nędzy, wysłał na staż, przyuczył i w ogóle zrobił z was człowieka. Zainwestował w was, rozumiecie? Zaufał. I niech was Christos spasi kiedykolwiek go zawieść, bo bez niego jesteście chodzące gówno i jeszcze mniej, poniał? Ja mam codziennie na wasze miejsce trzydziestu takich!

– Borysie Fio…

– Dobrze, dość – burknął Kuziew i rozłączył się. Chwile potem wchodził do swego gabinetu. Usiadł za biurkiem, lekkim i funkcjonalnym, bez baterii telefonów, nie przypominającym w niczym mahoniowego lotniskowca z głównego budynku, i przez dłuższą chwilę zastanawiał się, wciąż nie opuszczając zaciśniętej w ręku słuchawki.

Problem polegał na tym, że zupełnie nie wiedział, co właściwie mu się nie podoba. Telefon z biura fundacji w Kolonu na pewno nie był powodem do niepokoju. Perhat nie trzymał się planu? Tutaj trzymanie się planów nie było ani cnotą, ani dowodem mądrości. Tylko jakiś-durny szwab, który przez całe życie nie wychylił nosa poza strefy ochronne luksusowych hoteli, mógł w tym widzieć coś dziwnego. Na drodze panował spokój, ostatnie spory między drużstwami uspokoiło porozumienie sprzed trzech miesięcy i nie odżyją, dopóki nie stanie się coś, co by radykalnie zmieniło układ sił. Jutro pod wieczór szpitalna ciężarówka dojedzie do Kijowa, tam będzie już na dziewczynkę czekał samolot Harta… Co właściwie może się przydarzyć? Skąd ten dziwny, męczący niepokój?

Rzecz w tym, że Kuziew nauczył się nie lekceważyć swoich podświadomych niepokojów. Gdyby nie to, już dawno by nie żył.

To ta cholerna telewizja, myślał, przypominając sobie, po co tutaj przyszedł. Z jednej strony wiedział, że to się szpitalowi przyda, że zaowocuje konkretnymi, dodatkowymi pieniędzmi. Z drugiej, choć zgadzał się ze wszystkimi argumentami, jakimi go przekonywano, i nie mógł nic zarzucić ich logice, instynkt starego lisa burzył się przeciwko rozgłosowi. Przez całe życie uważał, że sprawy trzeba załatwiać dyskretnie – im większa wartość kontraktu, tym mniej osób powinno o nim wiedzieć. Nie mogło być inaczej, tylko właśnie wplątanie w tę całą sprawę telewizji drażniło jego podświadomość.

Kazał sekretarce wrzucić DCI 6 na monitor w jego gabinecie i zanim się zacznie transmisja, połączyć go z Kijowem, ze Stawyszynem.

Stawyszyna nie było, a jego ludzie nie mieli żadnych istotnych wiadomości. Droga pusta jak rzadko, z przeciwka tylko parę większych konwojów, których wymijanie może przyblokować Perhata na dłużej na Czarcim Wirażu. W większości sami starzy znajomi, z obcych spory transport ze sprzętem elektronicznym z Krasnodaru sprawdzali ich już, wszystko potwierdzone. Karawana fundacji zaparkowała koło wzgórza, na którym od paru miesięcy utrzymywał posterunek Skrebec „mądrze – pomyślał Kuziew i w duchu zgodził się ze wszystkimi pochwałami, z jakimi polecał mu Perhata Skawyszyn). Samolot jankesów już stoi na lotnisku, jutro od rana nabierają paliwo.

Ta rozmowa jednak jakoś wcale Kuziewa nie uspokoiła. Miał potworne, męczące wrażenie, że nie chodzi o telewizję. Że o czymś zapomniał, o czymś kardynalnym, ale o czym – no, zabij, nic, za chińskiego boga.

I czego właściwie o tej porze roku szukają na drodze krasnodarcy, jeszcze z jakimś sprzętem elektronicznym? -pomyślał, ale nie zdążył skupić się na tej kwestii, bo oto ekran monitora wypełniło obracające się powoli, przestrzenne logo sieci DCI 6, a w chwilę potem animowana czołówka „Gingko Convoy”.


*

Doug Schlaf, pracownik Nature's Friends Group zwanej potocznie Grupą Harta, oglądał tę samą animację w wyświetlaczach komputerowych gogli, siedząc nad resztkami spóźnionego śniadania w kafeterii Starbucks. W Seattle dochodziła jedenasta. Pomimo tego za oknem, pod którym siedział Doug, było szaro i nieprzyjemnie. Jak przez większość dni w roku siąpił drobny deszczyk pokrywający rybią oślizłością ulice, budynki i wznoszący się nad nimi wielki bilbord TIOMKIN PIEROGAS.

Klimat na pewno stanowił najsłabszą stronę tego miasta ale z punktu widzenia menedżera, jakim był Doug Schlaf, miał on najmniejsze znaczenie. W miarę jak gospodarcze centrum świata przemieszczało się z zachodniej europy do wschodniej Azji, gospodarcze centrum Unii przesuwało się ze wschodniego na zachodnie wybrzeże Stanów. Formalnie wciąż jeszcze biura w Nowym Jorku i Waszyngtonie zwały się głównymi, a te z Seattle i Los Angeles filiami, ale w coraz większym stopniu było to fikcją. Z drugiej strony, fikcja czy nie, Doug nie mógł pozwolić sobie na oficjalne przeniesienie z centrali do filii -oznaczałoby to degradację w hierarchii służbowej. Jedynym wyjściem pozostawało być bez przerwy w drodze, zawsze w hotelu i wiecznie przy hotelowej, samolotowej czy kawiarnianej końcówce sieci. Dla trzydziestoczteroletniego Douga, mężczyzny w pełnym zdrowiu i doskonałej kondycji fizycznej, wystrzegającego się jak ognia jakichkolwiek trwalszych związków z kobietami, nie było to nazbyt wygórowaną ceną za pozycję jednego z zastępców szefa biura organizacyjnego Grupy Harta.

Ruch powietrza oraz brzęk talerzyków pozwolił mu domyślić się, że kelnerka zbiera właśnie z jego stolika naczynia. Powinien odchylić na chwilę wyświetlacz, przynajmniej z jednego oka, uśmiechnąć się do niej, coś powiedzieć. Dziewczyna podawała mu już trzecie śniadanie z rzędu i był najwyższy czas, żeby się z nią zaprzyjaźnić. Tym razem jednak ograniczył się tylko do uśmiechu i skinięcia głową na oślep, gdzieś mniej więcej w jej kierunku. Obraz telewizyjny, wyświetlany przez komputer w zajmującym dwie trzecie interfejsu oknie, rozmazywał się trochę, momentami zanikał głos. Sięgnął do wysuniętej spod dolnego skraju blatu klawiatury, przez moment kręcił trackballem, próbując go podregulować. W wersji z anglojęzycznym lektorem dźwięk był znacznie lepszy, za to obraz chwilami tracił płynność ruchów i zaczynał przeskakiwać co kilka klatek – znak, że kawiarniany komputer ledwie sobie radził ze strumieniem danych, jakie osobisty kod Douga pozwalał mu czerpać z serwera NFG.

Na tle konturu Europy, ze zbliżeniem na obrys Ukrainy, posuwała się kolumna ciężarówek oznaczonych charakterystycznym zielonym liściem i napisem: „Gingko Foundation” na wysokich burtach. Kamera najechała na ten liść i na chwilę zatonęła w zieleni, z której, jak z mgły, wyłoniło się po paru sekundach studio.

Siedzący w nim młody Mulat w złotych, drucianych okularach i ciemnowłosa dziewczyna o lekko azjatyckim zarysie oczu najpierw przypomnieli widzom, że to kolejne, trzecie już połączenie z konwojem Gingko Foundation, zmierzającym do Kijowa. Chociaż w lewym dolnym rogu obrazu migotał napis: „Live”, uznali za stosowne dwukrotnie podkreślić, iż połączenie będzie bezpośrednie.

Potem była powtarzana w każdym programie krótka historia małej Olgi, którą, dzięki pieniądzom telewidzów i sponsorów, wieziono teraz na specjalistyczną operację do Szwajcarii.

Potem wejście z jakiegoś dziwacznego sztabu, oklejonego portretami dziewczynki, pełnego ludzi przy telefonach. Para młodych prezenterów w modnych, kolorowych strojach relacjonowała z przejęciem, ile pieniędzy i jakimi kanałami wpłynęło na konto fundacji od czasu ostatniej, popołudniowej audycji. Padały nazwy firm, które wpłaciły najwięcej, opatrywane ich krótkimi, filmowymi wizytówkami.

Potem znowu Mulat i pół-Azjatka rozwodzili się nad schorzeniem małej Olgi, tłumacząc tak zawile, że i tak nikt tego nie rozumiał.

Potem poleciał spot reklamowy.

Potem znowu starannie wyreżyserowany rozgardiasz Sztabu: przedstawiciel nie uzależniających leków antydepresyjnych Ekstaza D wręczał prezenterom certyfikat przelania na konto Gingko Foundation pełnych dwóch milionów. Suma na wielkim jak obrus czeku, odczytana trzykrotnie, wywołała burzliwe owacje zgromadzonej w studiu młodzieży.

I znowu spot reklamowy. I dopiero teraz – połączenie z konwojem. Kamera najpierw pokazała fragment drogi, przechodząc w długim ześlizgu od migotania rozgrzanego powietrza nad niknącą na horyzoncie wstęgą szosy do zastawionego potężnymi ciężarówkami parkingu. Jedna z ciężarówek wypełniła cały kadr i wtedy obraz przejęła druga kamera, pokazująca z bliska białą, żłobkowaną burtę traka z emblematem fundacji. Na tym tle stała Jacqueline, jak zwykle uśmiechnięta i ożywiona. Kilka zwyczajowych słów powitania i sakramentalne pytanie ze studia:

– Jacqueline, wszyscy pytają, jak tam u was jest? Jak się czujecie?

– Przede wszystkim czuję się bardzo szczęśliwa – odpowiadała Jacqueline. – Myślę, że wszyscy inni też. To wspaniałe uczucie, być tutaj, w tak strasznie doświadczonym nieszczęściem kraju i nieść mu od was pomoc.

– Czy nie dokucza wam zmęczenie, Jacqueline?

– Nie, naprawdę nie jest źle. Mamy tu spory upał, po południu było trzydzieści cztery stopnie Celsjusza, ale te wszystkie listy, które ciągle odbiera nasz komputer, bardzo nas podtrzymują na duchu. Chciałabym odpisać na każdy i osobiście podziękować, ale jest ich tak wiele, że chyba nie dam rady. Dziękuję, że tylu was myśli o nas, no i przede wszystkim, że myślicie o małej Oldze i jej rówieśnikach.

– Mamy wiadomość ze studia, Jacqueline – włączył się do rozmowy Mulat. – Właśnie ustalony został nowy rekord w naszej akcji: pełne dwa miliony. Powiedz nam, czy to dużo, dwa miliony?

To bardzo dużo.

– My też tak sądzimy. Te dwa miliony wpłaciły na fundusz małej Olgi leki antydepresyjne Ekstaza D. Pamiętajmy, że od dziś czyniąc swe życie piękniejszym Ekstazą D, nie tylko nie ryzykujemy uzależnienia, ale też możemy pomóc dzieciom z ogarniętego wojną, biednego kraju.

– Bardzo się z tego cieszę – powiedziała promiennie Jacqueline. – Ale chciałabym coś powiedzieć. Te wszystkie dary, które za naszym pośrednictwem docierają na Wschód, można mierzyć na dwa sposoby. Gdybyśmy mierzyli je potrzebami, to nie ma innych ofiar niż małe. Ale ja wolę mierzyć ofiarność naszych telewidzów i sponsorów sercem, jakie okazują tym dzieciom. A tutaj, w tym odległym, strasznym kraju, pomiędzy tyloma strasznymi ludźmi, te bezbronne istoty tak bardzo potrzebują serca, I według tej miary – tu jej głos nabrał uroczystego brzmienia – każdy dar jest równie wspaniały. Czy to jest jedna marka, czy dziesięć milionów. I za każdy dar jestem wam równie głęboko wdzięczna.

– Ach, pięknie, pięknie to powiedziałaś, Jacqueline -egzaltowali się prezenterzy ze studia. – Tylko ty potrafisz tak trafić w samo sedno sprawy. Powiedz jeszcze, prosimy, co nasi widzowie zobaczą po przerwie?

– Po przerwie będzie coś specjalnego. Mamy tutaj gościa, doktora Wendzyłowicza z lwowskiego Szpitala Dobrego Mykoły, który nie tylko opowie nam o Oldze, ale też bardzo fachowo przedstawi aparaturę firmy Lin Tan, która utrzymuje małą Olgę i dziesiątki innych dzieci przy życiu.

– Zostańcie przy telewizorach! Wracamy z Jacqueline i doktorem Wendzyłowiczem zaraz po przerwie!

I znowu reklamowy spot, tym razem długi, sześciominutowy.

Przez cały czas na pozostałej jednej trzeciej panelu, obok okna, w którym Doug uruchomił telewizję, przesuwały się kolumny notowań. W pewnym momencie zaczęły się w nich powtarzać informację z giełdy w Sajgonie i w jednej chwili całą uwagę Douga przyciągnęło trzypunktowe zachwianie w sektorze precyzyjnej produkcji dla rolnictwa. Wiązało się to pośrednio z jego główną specjalnością, jaką był handel aparaturą medyczną, a poza tym mogło dotyczyć którejś z innych, prowadzonych równolegle przez firmę spraw. Zmniejszył transmisję telewizyjną do malutkiego okienka w dolnym rogu obrazu i zaczął ściągać dane z watchdogów, usiłując zorientować się w sytuacji.

Zanim upewnił się, że chodzi tylko o jakieś kłopoty z indochińskim transportem przybrzeżnym, doktor Jacqueline zdążyła oprowadzić telewidzów po konwoju i przedstawić im jeszcze parę osób, bardzo zasłużonych dla ratowania małych dzieci. Kamera pokazała dokładnie każdy węzeł elektronicznej plątaniny otaczającej bladą dziewczynkę zatopioną w śnieżnej bieli furgonu jak w lodowym sarkofagu. Potem jeszcze kamerzysta wetknął obiektyw do jednej i drugiej szoferki, powiedziano parę wzruszających słów i program wrócił do studia.

W końcu Doug połączył się z biurem, zapowiedział, że będzie za dziesięć minut, zdjął komputerowe gogle i schował je we wnęce pod blatem stołu.

Za oknem wciąż było tak samo szaro, ciemno i szklisto.

W barze zrobiło się jeszcze bardziej pusto, niż kiedy tu przyszedł. Dziewczyna, nie mając nic do roboty, oglądała coś na małym wyświetlaczu przy barze, oparta łokciem o krawędź szynkwasu i pochylona seksownie, z jedną nogą na poprzeczce stokera.

Miała włoski typ urody, ładne ciemne oczy, a na przypiętym do bluzki identyfikatorze imię Paola. Nie najgorsze imię, uznał.

– Płacę, Paola – rzekł, podając jej kartę. I westchnął z udanym zmęczeniem. – Bardzo tu fajnie, ale muszę iść.

Wiesz, praca.

Pokiwała głową, przeciągając kartą przez szczelinę aparatu kasowego.

– Biznesmen – powiedziała domyślnie.

– Biznesmen – potwierdził. – Ciągle w podróży. Możesz mi wierzyć, nie warto dużo zarabiać. I tak nie ma się czasu, żeby z tego korzystać.

Twoja żona musi ciągle za tobą tęsknić – uśmiechnęła się, oddając mu kartę.

Tak, buzia niebrzydka i figura… Jak najbardziej. – Och, daj spokój – rzucił swym najcieplejszym głosem. – Żadna kobieta by ze mną nie wytrzymała. Wolałem nawet nie próbować.

Chował kartę, zwlekając chwilę, aby instynkt myśliwski dziewczyny został należycie podrażniony.

– Wiesz, Paola – odezwał się w chwili, kiedy już sądziła, że zaraz odwróci się i wyjdzie. – Może, gdyby nie było deszczu, zabrałbym cię wieczorem na Kosmiczną Igłę?


*

Perhat oglądał program na monitorach wozu transmisyjnego. Właściwie z początku nie oglądał, tylko kręcił się po okolicy, co i raz przechodząc obok otwartych tylnych drzwi ciężarówki i jakby ot, tak tylko, przypadkiem, zerkając na monitory. W końcu zdał sobie sprawę, że zachowuje się jak idiota, wlazł do środka i stanął za plecami realizatorów. Chciało mu się rzygać, kiedy słuchał tych wszystkich bredni, ale wytrzymał dzielnie aż do momentu, kiedy Jacqueline zeszła z anteny. Wtedy mruknął coś pod nosem tytułem podziękowania, wyszedł i o mało się nie zabił, zahaczywszy czubkiem buta o gruby kabel zasilania reflektorów, ciągnący się z ciężarówki w stronę furgonu Śpiącej Królewny.

Jacqueline, oglądana na ekranie, przechodziła dziwną metamorfozę. Nie był w stanie zrozumieć, na czym to mogło polegać, ale za każdym razem nie mógł się nadziwić. Niby ta sama kobieta, a nie ta sama. Wszystko, co na żywo wydawało się jeśli nie usterką, to w każdym razie niedoskonałością jej urody, kamera zamieniała w atut. Twarde rysy twarzy w obiektywie łagodniały, nabierały harmonii i Perhat, przyglądając się tej pięknej, ciemnowłosej kobiecie na monitorach, nie potrafił pojąć, jak mógł myśleć o niej jako o grubokościstej babie. „Tak, kamera ją kocha!” – powiedział mu z właściwą sobie i wszystkim żabom emfazą Claude, kiedy podczas pierwszej transmisji Perhat dał wyraz zaskoczeniu tą niezwykłą metamorfozą.

Ciekawe, czy gdyby kamera jej nie kochała, mogłaby być tą właśnie, znaną całej Europie i połowie reszty świata doktor Jacqueline, wsławioną rozlicznymi akcjami charytatywnymi, wygrywającą plebiscyty popularności, zapraszaną do nocnych talk-shows i umieszczaną na okładkach magazynów.

Rozjuszony do żywego niefortunnym potknięciem – wydawało mu się, że wszyscy to obserwowali i przez cały wieczór nie będą mówić o niczym innym – ruszył w stronę swojego wozu. Koło kabiny czekało na niego kilku spośród jego ludzi. Domyślał się, czego chcieli, ale dał im wyłożyć sprawę.

Oczywiście, nie pozwolili sobie na jakiekolwiek protesty czy krytyki. Skoro szef uznał, że stają tutaj, to stanęli tutaj. Szef po to jest szefem, żeby wiedział. Kierowcy przyszli tylko grzecznie prosić, żeby pozwolił im skoczyć do Parachowki. Nie spodziewali się, że będą nocować w polu, a niektórzy mają to i owo do kupienia. Niektórzy chcieliby też na wieczór popakować na siłowni, ostatnio otworzyli tam całkiem niezłą salę – szef wie, jak to jest, nie można sflaczeć.

Owszem, wiedział, jak to jest. Jeśli nie miało się drugów ani krewnych, jedyną szansą, żeby wziąć życie za pysk i wyrwać gdzieś do góry, ku lepszemu, były agencje. Dla diewoczek – towarzyskie, dla mołodców – ochrony, W jednych i drugich konkurencja bezlitosna. Nie wolno sflaczeć, o co za kierownicą łatwo. Dzisiaj mieli u niego robotę, a jutro, no – kto tam wie, co może być jutro, Panie Boże chroń. Budź gotów, wsiegda gotów. Pośród straganów, bud, barachołek, lotnych kasyn i burdeli, wszystkiego, co obrastało drogę pstrokacizną arabskiego suku, siłownie i sale do trenigów walki stanowiły jedną z głównych branż. Cieszącą się na tyle wielkim popytem, że o prawo ich utrzymywania toczyła się między paroma drużstwami długa wojna, z trupami, podpaleniami i wysadzaniem samochodów, zanim Egzekutywa nie rozdzieliła ściśle, kto, gdzie i za ile. Droga kijowska została w tym podziale rozparcelowana między Kuklata i Wolanowskiego. Sam powinien iść z nimi. Co może być jutro, to znaczy, nie dosłownie jutro, ale za jakiś czas, wiedział tyle samo, jak i inni. Ciężarówki przecież nie były jego własnością. W hierarchii Drogi wspiął się oczywiście wyżej niż przydrożna cichodajka czy najemny osiłek, mógł im się wydawać bogiem, ale w gruncie rzeczy podlegał takim samym jak oni kaprysom losu. Starczyło, by Stawyszyn z jakiegokolwiek powodu przestał mu nagle ufać.

Sam powinien iść z nimi, choćby po to, żeby machaniem sztangą wydusić z siebie tę wściekłość i bolesną potrzebę rozpaloną przez sławną panią doktor z innego świata. No, a gdyby nawet sztangą nie pomogła, to w Parachowce całe roje diewoczek czekały, aby za skromną opłatą sprawić potrzebującemu ulgę.

Tylko że akurat szefowi konwoju nie wypadało odjeżdżać sobie kilkadziesiąt kilometrów na siłownię albo panienki. Gdyby tak zrobił, na pewno ktoś by o tym powiadomił Stawyszyna, i to z odpowiednim komentarzem. Ktoś pragnący posunąć się w hierarchii drużstwa o jedno oczko albo ktoś chcący mieć w tym jej punkcie swojego człowieka. Ta świadomość potęgowała złość Perhata na wszystko i na wszystkich. Coś mu podpowiadało, miał już na końcu języka, żeby nie pozwolić – nie i już, to nie jest zwykły konwój, za poważna sprawa, wszyscy muszą być pod ręką. Nawet by słowem nie brzdąknęli. Ale nie chciał tak pogrywać ze swoimi ludźmi tylko dlatego, że był zły -ani przecież na nich, ani z ich winy.

Zgodził się, pod warunkiem, że co najmniej jeden człowiek z każdego wozu zostanie na miejscu. Jeśli chętnych jest więcej, będą się musieli wymienić na dwie tury. Mogą wziąć jedną furgonetkę, na benzynę się złożą. Machnął ręką, ucinając podziękowania. Tego, że rano mają być wszyscy rześcy jak świeży szczypiorek i bez śladu zużycia, nawet nie musiał dodawać.

Kiedy poszli, wdrapał się do kabiny i nie mówiąc nic do współtowarzysza, przecisnął się między siedzeniami ku jej tylnej części. Otworzył lodówkę.

Wieniczka bezszelestnie przecisnął się za nim i stał mu nad głową, nic nie mówiąc. Jeździł z Perhatem już prawie rok, a nie mógł się nauczyć odzywać bez pytania.

Oddarł róg opakowania z polskim gulaszem z podrobów i wrzucił je do mikrofali. Jacqueline, kiedy zobaczyła, że wszyscy używają tutaj mikrofalówek, nie kryła dezaprobaty. Nieprzyjazne dla organizmu. Folia? Jeszcze jak nieprzyjazna. I na dodatek nie ulega biodegradacji. Ona pewnie wozi ze sobą francuskiego kucharza. Zresztą po cholerę jej kucharz. Wysypuje przed sobą na papier -przyjazny środowisku papier – pszeniczne zarodki i dziobie je jak wróbelek.

– No dobra, przestań się czaić, tylko gadaj, o co chodzi – mruknął wreszcie Perhat, nie odwracając się od mikrofali. – Sam widziałeś, dzisiaj jest dzień życzliwości dla przyrody. Proście, a będzie wam dane. Wieniczka podrapał się za uchem.

– No bo, szefie – zaczął. – Nie będzie szef dzisiaj potrzebował kabiny?

Aha. Pierwszy impuls, oczywiście – pogonić. Ale milczał.

– No bo, wie szef…

– Która? – zagadnął.

– No, ta pielęgniarka, taka… Zlewka na nią mówią. Zlewka. Dobra ksywa. Ciekawe skąd. A zresztą.

– Ja tylko tak, bo pomyślałem, że jak szef dzisiaj i tak, no, to tego…

Jasne – szef dzisiaj przecież będzie nocował z panią doktor. Świat opiera się na hierarchii. Szef z panią doktor w lepszym wozie, czyli u niej, szofer z pielęgniarką w ciężarówce. Komu by w ogóle do głowy przyszło, że on, Perhat, przez cały dzień sam na sam z panią doktor nic nie wskórał? Ba, żeby nie wskórał, żeby po prostu dostał kosza, zdarza się – ale że nawet się nie zdobył na postawienie sprawy!

Wystarczy powiedzieć nie, i koniec. Nie będzie musiał się przed chłopakiem tłumaczyć, że nie wyszło. On się sam tego domyśli.

Do diabła, i tak się wybierał z flaszką do Skrebecowych. Aż dziw, że jeszcze dotąd sami tu nie przyszli. Tylko pamiętaj, Wieniczka…

– Hryhor, szefie. Ile razy prosiłem…

Tylko pamiętaj, żebyś, czego nie złapał – rzekł, siląc się na ojcowski ton.

– E, szefie, przecież to strzykawa. Zdrowa dziewczyna. Wystere… sterelizowana.

Mikrofalówka brzęknęła cicho. Wyciągnął porcję, parząc palce zdarł folię do końca.

– Dobra, masz czas do drugiej – oznajmił i sięgnął jeszcze do lodówki, po butelkę, którą wcisnął do kieszeni na udzie. Wysiadł z wozu i z plastikową tacką w jednej, a widelcem w drugiej ręce ruszył niespiesznie dookoła parkingu.

Powietrze nabierało już coraz głębszej, niebieskiej barwy. Zanim skończył gulasz i cisnął tackę w wyleniała trawę, zrobiło się prawie zupełnie ciemno. Obchodził plac, sprawdzając uważnie, czy wyznaczeni ludzie zachowują czujność, jaką na drodze trzeba zachowywać o każdej porze dnia i nocy. Właściwie nie musiał sprawdzać, ale nigdy tego za wiele. Do ludzi, jak zresztą do wszystkiego, Perhat miał ograniczone zaufanie. Robili, co do nich należało, tylko tak długo, jak długo czuli, że ktoś ich pilnuje. Posterunek ze wzgórza jak dotąd nie dał znaku życia. Trochę go to rozczarowało. Sądził, że to oni pierwsi wykażą zainteresowanie nocującym w pobliżu wzgórza konwojem.

Okrążył w zamyśleniu całe obozowisko, potem wszedł pomiędzy ciężarówki. Wbrew temu, co można by sądzić z telewizyjnej transmisji, tylko kilka z nich miało na burtach ten charakterystyczny znak, który najbardziej ze wszystkiego przypominał Perhatowi zielonego grzyba boczniaka. Oczywiście, w logo fundacji, której przewodziła doktor Tenard, nie chodziło o grzyba boczniaka, tylko o liść miłorzębu. Przypadkiem wiedział, że tak się właśnie nazywa roślina, na którą Amerykanie mówili: „gingko”. Nie widział jej w życiu na oczy, ale kiedyś, zanim jeszcze awansował u Stawyszyna, woził takie szampony, niby to amerykańskie, z Kozatynia, gdzie je produkowano, do Odessy.

Jakoś tak, jak się często zdarza, kiedy człowiek nie idzie do żadnego konkretnego miejsca, nagle uświadomił sobie, że stoi przy furgonetce Jacqueline, czekając nie wiadomo na co.

Odwrócił się powoli, niechętnie, jak dzieciak, którego uparta bileterka nie chce wpuścić na film tylko dla dorosłych. Z kabiny dobiegały jakieś głosy, nie potrafił się powstrzymać, żeby nie zacząć się w nie wsłuchiwać.

Kobiecy głos, charakterystyczny i głęboki, na pewno należał do Jacqueline, męski do Claude'a. Mówili coś o jakimś gorylu i ze swoją marną znajomością francuskiego Perhat nie od razu domyślił się, że ten goryl to on.

– Nie mów, że nie możesz namówić tego goryla, żeby wystąpił przed kamerą – irytował się Claude. – Każdy chce wystąpić przed kamerą. Miliony ludzi nas oglądają. Siedziałaś u niego całe popołudnie i nawet nie próbowałaś go namówić…

– Och, daj spokój, jaki ty jesteś nudny. On po prostu nie chce, nie chce i już. I nie wiem, czy nie ma racji. Nie zamierzam go namawiać. Ja też już mam czasem tego dość.

– Ja mam to załatwiać? W porządku. Tylko myślałem, że skoro zamierzasz go dołączyć do kolekcji, to przy okazji…

Teraz była wyraźnie zirytowana.

– Nic ci do tego, co robię, z kim i kiedy! Nie jestem twoją własnością ani w ogóle niczyją.

– Ależ uspokój się, kochanie! – męski głos pobrzmiewał tym szczególnym, pojednawczym śmiechem zarezerwowanym do karcenia kogoś, kto nie poznał się na świetnym żarcie. – Daj spokój, ja ci przecież nie robię żadnych wyrzutów. Ty masz prawo do swoich przygód, ja mam prawo do swoich. Bez uraz. Doskonale rozumiem. W każdej kobiecie drzemią podobne atawizmy: poczuć raz na sobie takiego silnego, kudłatego, prymitywnego dzikusa… – Claude, zamknij mordę! Natychmiast! – jej głos zmienił się w lodowato zimny syk i Perhatowi przemknęło przez głowę, że gdyby to on był na miejscu Francuza, raczej by posłuchał.

Claude również posłuchał.

– Przepraszam – odezwał się po długiej chwili, zupełnie innym, poważnym tonem. – Rzeczywiście, nie powinienem sobie żartować w ten sposób. Wybacz. Ale zrozum, kochanie, ty nie możesz o sobie mówić, że nie należysz do nikogo. Wiesz dobrze, że tak nie jest. Ty należysz do milionów ludzi. Do tych przed telewizorami i do tych, którym pomagasz. Masz wobec nich obowiązki. A my staramy ci się pomóc. Im lepiej cała akcja wypadnie w telewizji, tym więcej zdziałasz. Więc nie wściekaj się na mnie, tylko go przekonaj.

– Czego żeście się uwzięli akurat na niego?

Tak uznali w Pontoise. Robili wstępne badania i określili profil postaci, którą widzowie zaakceptują jako twojego partnera. Romantyczny flibustier, rozumiesz, szlachetny dzikus wspierający twoją sprawę… On najlepiej do tej roli pasował. Kochanie, ja mogę zrozumieć, że on się boi obiektywu. Wszyscy tacy na początku się boją. Powiedz mu, przecież w końcu nie jest tutaj za darmo…

Z najwyższym trudem zmusił się, aby odejść. Instynkt ostrzegał go, że trwa to już zbyt długo. Ktoś go w końcu zobaczy, jak sterczy tutaj, strzygąc uszami. Nie może na to pozwolić. Był ciekaw, potwornie ciekaw dalszego ciągu tej rozmowy, ale przemógł tę ciekawość i wycofał się w zalegający poza kręgiem ciężarówek mrok. Poszedł dalej.

Rzeczywiście, na samym początku trasy wspominała coś, że chcieliby, aby występował w transmisjach. Odmówił natychmiast i stanowczo, a Jacqueline nie nalegała. Czyżby rzeczywiście przyjęła zaproszenie do jego wozu tylko po to, by go dalej namawiać? Nie chciał w to wierzyć.

Uświadomił sobie, że zupełnie nie pamięta, o czym właściwie rozmawiali przez cały dzień. Nie zostało z tego nic, absolutnie nic konkretnego. Niewiarygodne. Ot, taka tam paplanina, o wszystkim i o niczym. Co najgorsze, miał wrażenie, że ta głupia paplanina sprawiała mu straszną radość, że po prostu było mu przyjemnie rozmawiać przez większość dnia z Jacqueline dla samego słuchania jej głosu.

Do diabła z tym. Trzeba się wreszcie napić, bez dwóch zdań. Noc zrobiła się już zupełnie ciemna, tylko pozawieszane na samochodach lampy rzucały nieco światła na powstały wewnątrz kręgu zaparkowanych wozów placyk, gdzie jak zwykle kwitło życie towarzyskie.

– No i on, jak każdy, wiecie, obcych do wozu nie bierze. Nikt przecież obcych nie bierze, jeszcze po ciemku… – Przechodząc przez oświetlony placyk, Perhat słyszał głos jednego z wynajętych we Lwowie kierowców, ciągnący opowieść do wódki i suszonego śledzia. Zwolnił kroku, nadstawiając nieznacznie ucha. – No, ale wtedy coś go tak, mówił, tknęło. Środek nocy, a tu zakonnica przy drodze. Sama jedna. No, dziwna sprawa, nie? To i zatrzymał się. A ona, zamiast wsiadać, mówi mu: Panie kierowco, ale ja tutaj mam rzeczy, niech pan będzie taki dobry i pomoże. No, więc wysiada chłop, patrzy i jakoś mu się tak, wiecie, dziwnie robi, bo widzi, a przy drodze trzy trumny leżą. No, to i pyta: A co siostra wiezie w tych trumnach? To ona mu je zaczyna otwierać. Pierwszą otworzyła, patrzy, a tam po brzegi ziarna. A zakonnica mówi: Tu jest zboże na chleb, którego zabraknie. Drugą otworzyła, a tam krwi po brzegi, no mówię wam, równo, po brzegi. A ona: Tutaj jest krew, która przelana będzie…

Perhat nie przystanął, aby dowiedzieć się, co było w trzeciej trumnie. Zawsze go zastanawiało, kto produkował te wszystkie mrożące-krew-w-żyłach historie opowiadane wieczorami przez czumaków i kierowców. Chociaż, jak się zastanowić, i tak były one mniej głupie niż seriale w telewizji.

Stanął przy traku Wielkiego Piątka i zabębnił kostkami palców w szybę.

– Piątek?! Wystaw łeb, to ja.

Po chwili drzwiczki uchyliły się. Piątek był w samych szortach, z których wylewały się zwały tłuszczu. Na jego ostrzyżonej do skóry, wielkiej jak wiadro głowie lśniły krople potu. Dobrze grubasowi, pomyślał Perhat z wredną satysfakcją. Poskąpił na porządną klimatyzację w wozie, a teraz cierpiał w upale bardziej od innych.

– Co jest?

– Idę na wzgórze, do Skrebecowych – oznajmił, wpatrując się w pustą już o tej porze drogę. Nie potrafił polubić tego człowieka, mimo iż ten był lojalny wobec Stawyszyna i posłuszny jak pies. – Zanim wrócę, miej oko na ludzi. Żeby mi tu burdelu nie robili.

– Co mają robić burdel – wzruszył ramionami Piątek.

– Kto nas ruszy?

Oczywiście miał rację. Nocleg przy kijowskiej drodze nie był najbezpieczniejszy, nawet w pobliżu wielkich i gwarnych skupisk, jak Parachowka. Co dopiero na takim odludzi tak jak tu. Ale to dotyczyło pojedynczych wozów czy małych grup. Wielki konwój, ponad dwadzieścia naczepowych traków i kilka furgonetek, odstraszał potencjalnych intruzów samą swą potęgą.

– Dobra – mruknął Perhat. – Strzyżonego Pan Bóg strzyże, jak mawiają fryzjerzy. Niniejszym mnie zastępujecie, Piątek, dopóki nie wrócę z rekonesansu.

– Tak jest! – usłyszał z wyżyn kabiny trzynastotonowego steyera i chwilę później zza pleców dobiegł go trzask drzwiczek. Ruszył przez wyschnięty las pod górę, na szczyt wzgórza, gdzie powinni być żołnierze Skrebeca. Sięgnął do naszytej na udzie kieszeni i namacał butelkę, zimną i mokrą. Idąc pieścił palcami jej szyjkę. Od czasu do czasu oglądał się, żeby spojrzeć z góry na swój konwój. Tylko raz uniósł głowę, by zerknąć w niebo. Usiane mrowiem gwiazd, bez jednej chmurki, zapowiadało kolejny dzień obezwładniającego upału.


*

Krasnodarski konwój, o którym Kuziew dowiedział się w czasie telefonicznej rozmowy z Kijowem, nie różnił się niczym szczególnym od dziesiątek innych, przemierzających bez ustanku Drogę w tę i we w tę. Przynajmniej na zewnątrz. Kilka wielkich ciężarówek, nie tak nowoczesnych, jak te używane przez ludzi Stawyszyna, ale o mocniejszych silnikach i większej ładowności, oraz niewielki samochód terenowy z otwieranym dachem. W przeciwieństwie do konwoju Perhata nie nocowali na odludziu, ale, jak to było ogólnie przyjęte, w miasteczku.

Nie budził też szczególnego podejrzenia fakt, iż obsadę ciężarówek stanowili wyłącznie mężczyźni, i to jeden w drugiego żylaści, szerocy w barach, wysportowani. Było wiele ładunków, których przewożenie Drogą wymagało takich właśnie konwojentów. Ciekawe mogło się wydać, że podobnie prezentowali się także ludzie z drugiego konwoju, mającego podobne samochody i parkującego tuż obok. Zwłaszcza, że i jedni, i drudzy byli wyraźnie w jak najlepszej komitywie. W pewnym momencie wymieniali nawet jakieś ładunki, przenosząc skrzynie – na oko sądząc, ze sprzętem elektronicznym – z jednego wozu do drugiego.

Ale i to łatwo było wyjaśnić. Ludzie Drogi, nawet jeśli nie pracowali dla tej samej firmy spedycyjnej, często się znali i zawierali przyjaźnie. Najwyraźniej akurat spotkały się właśnie dwie grupy takich przyjaciół. Jedni jechali z Krasnodaru do Lwowa i może dalej, do Europy – a drudzy w przeciwną stronę, do Rosji. Miasteczko, w którym jedni i drudzy zatrzymali się na noc, musiało już widzieć bardzo wiele takich spotkań.

Miasteczko to nazywało się Bojarka i jak wszystkie inne, dzieliło się na pozostające w ostatecznej rozsypce posowieckie blokowiska i na obrastające je dzielnice dzikiej zabudowy. Centrum miasta było beznadziejnie szare, naznaczone kruszącym się betonem, z którego wyzierały pordzewiałe zbrojenia, oraz monotonią regularnych kwartałów i absurdalnie szerokich ulic. Wschodnie i północne peryferie, dla odmiany, imponowały pstrokacizną i rozmaitością stawianych tam budowli – od disnejowskich domków z czerwonej cegły, po szare, przysadziste bunkry strzegące swych luksusów wysokim murem z wieżyczkami strażniczymi i kamerami.

Rozległe place i szerokie ulice w środku miasta stały się królestwem przejezdnych transportów i wszystkich, którzy żyli z ich obsługi. Wokół wielkiej hali niepotrzebnego już od lat dworca kolejowego, na stratowanych resztkach dawnej promenady i parków roztasowały się budy, stragany i parkingi. Od rana do nocy trwały tutaj gwar i ruch, powietrze przesycał swąd smażonych kiełbas i pędzonego samogonu, targowano się, kłócono i godzono, pracowano i wypoczywano, rżnięto w karty i obracano diewoczki.

Major Kolców wiedział dobrze, że w czasach, kiedy wścibskie oczy mogą dniem i nocą śledzić każdego z orbity okołoziemskiej, nie ma lepszego ukrycia niż bazarowy tłum. Dlatego już zawczasu wybrał na miejsce postoju dla obu konwojów gwarny punkt w dawnym parku miejskim, u stóp zarośniętego kopca, niemal pośrodku wielkiego klepiska, w jakie od dawna zmieniło się to miejsce. Ze szczytu kopca sterczała, niczym pieniek złamanego zęba, resztka cementowego cokołu. Kolców nie wiedział, kogo konkretnie upamiętniała obalona statua, ale zapomnienie i poniżenie, w jakie ją strącono, stanowiły dla niego wystarczający dowód, że wysiadając z wozu, warto zdjąć na chwilę beret. Tym ostentacyjnym gestem dobiegający czterdziestki mężczyzna w wojskowej panterce i wystającej spod niej pasiastej, matrosowskiej koszulce oddał hołd bohaterom, którzy w jego pamięci wciąż pozostawali żywi. Major Kolców w rzeczywistości nie był majorem. W wojsku nie zdążył wysłużyć nic ponad młodszego lejtnanta, wyrzucono go szybko – ze swą prostolinijnością i nienawiścią do korupcji nie mógł nie narazić się generalskiej sitwie. Stopień majora przyznał sobie sam, kiedy związał się z Liszniewem. Potrzebował go, aby ukryć swe imię i otczestwo, których nie lubił i nie chciał, aby mu je przypominano. Poza nim samym mało kto je zresztą znał. Kolców kazał zwracać się do siebie wyłącznie stopniem, w ostateczności: „towariszcz komandir”.

W przeciwieństwie do większości ludzi, kłębiących się na Drodze, w obsługujących ją miastach i wioskach, depczących po sobie w walce o wpływy, pieniądze i kobiety, Kolców doskonale wiedział, po co żyje. Nie od razu to, oczywiście, zrozumiał. Potrzeba było wielu życiowych rozczarowań, wielu doznanych upokorzeń i krzywd. Ale teraz Kolców wiedział już, gdzie tkwiło ich źródło. I wiedział, czemu warto poświęcić ostatnie lata swego zmarnowanego, jak oceniał, życia.

Warto było poświęcić je zemście.

Major Kolców nie był małostkowy. Życie mu się niespecjalnie udało, ale to trudno, to tak bywa. Inni nie mieli i tego, co on. Nie czuł żalu i nie za to chciał się mścić.

Major Kolców nie mógł wybaczyć tego, co zrobiono z jego rodiną. Z wielką, dumną Rosją. Z największym narodem, jaki kiedykolwiek nosiła Ziemia, i zarazem narodem, który wciąż spał, jak Ilia Muromiec, i wciąż dawał się bić i upokarzać każdemu, kto tylko chciał.

Kolców, jak wszyscy Rosjanie, kochał ojczyznę i był z niej dumny, ale tę dumę nieodmiennie psuła gorycz, że jego naród spotkało tyle podłości i zdrad. To Rosjanie wynaleźli i prąd, i samolot, i maszynę parową, oni pierwsi polecieli w kosmos, oni pierwsi odwracali bieg rzek – ale nikt już dziś o tym nie pamiętał. To oni, ponosząc tyle wyrzeczeń, ucywilizowali i pół Azji, i Kaukaz, i Europę Środkową – a nikt im za to nie okazał wdzięczności. Wielkie wynalazki pokradziono, dzieło cywilizacji zniweczyli bandyci… Kolców pamiętał dobrze, że ta bieda, którą znał z dzieciństwa i którą widział wokół siebie dziś, wzięła się nie z niczego innego, tylko z poświęcenia. Że jak daleko sięgał myślą w przeszłość, wszystko: maszyny, kurczaki, cukier, buty, nawet konfiety – wszystko szło do Polski, na Kubę czy do Angoli, z bratnią pomocą. A teraz te gady, ci parszywcy, którzy od Matuszki Rossiji zaznali tyle dobrego, kąsali ją raz po raz, deprawowali jej młodzież i korumpowali przywódców.

Ilekroć Kolców myślał o tej potwornej krzywdzie, jaka spotkała jego naród, opanowywała go zimna, ostra jak sztylet nienawiść. Nienawidził Ukraińców, którzy za cywilizacyjne dobrodziejstwa odpłacili Rosji zaprzedaniem się obcym. Nienawidził Polaków, którzy wdzierali się nieodparcie na te ziemie ze swymi firmami, spółkami i kapitałami, nienawidził ludiej iż Zapada, zadufanych i bezczelnych, przyjeżdżających tu jak z łaski, jakby przywozili dzikusom szklane paciorki. A najbardziej ze wszystkich nienawidził jewreji, którzy za tym wszystkim stali. Nienawidził ich za to, że uknuli bolszewicki spisek, by za germańskie pieniądze pogrążyć Rosję w krwawej wojnie domowej, i za to, że potem sprzedali się zdrajcom i demokratom, by zniweczyć dzieło wielkiego Stalina.

Kolcowowi nie zależało na pieniądzach. Kolców nie był jednym z tych, którzy tylko pragnęli wdrapać się jak najwyżej, jak najbliżej wierzchołka piramidy. Kolców prowadził wojnę ze światem. Liszniew wiedział o tym i dlatego to właśnie majorowi powierzył tę misję, spokojny, że dokona on wszystkiego, co tylko dokonać można, aby ją należycie wypełnić.

Nie mylił się w tym. Dlatego właśnie teraz, dokładnie w chwili, kiedy Kuziew i Schlaf oglądali czołówkę transmisji z konwoju fundacji, a mężczyźni z obu konwojów żartowali i popijali wódkę, major zastanawiał się nad korektami pierwotnego planu.

Pierwotny plan zakładał akcję na Czarcim Wirażu. Było to miejsce, trzydzieści parę kilometrów za Parachowką, gdzie szosa została przed laty na długim odcinku zniszczona. Ocalało tylko jedno pasmo, chwilami zwężające się na szerokość kół ciężarówki. Trzeba było przejeżdżać tamtędy gęsiego, powoli, raz z jednej, raz z drugiej strony. Dawało to niezłą możliwość zablokowania konwoju. Ale miało swoje wady, z których główną był tłok.

W chwilę po zatrzymaniu się w Bój arkach Kolców odebrał telefon satelitarny. Ich człowiek w konwoju podał miejsce, gdzie stanęli na noc i planowaną godzinę jutrzejszego odjazdu. Nalegał, aby zmienić pierwotny plan. Liszniew, po długim zastanowieniu, poparł jego żądanie. Kolców przypatrywał się uważnie mapie. To miało sens. Można było zablokować konwój na parkingu, ale pod jednym warunkiem. Że zamiast na Wzgórzu 657, panującym nad Czarcim Wirażem, działko zostanie umieszczone na Wzgórzu 323, panującym nad parkingiem. W prostej linii dzieliło je zaledwie kilkanaście kilometrów. Ale problemem nie była odległość. Problemem był stacjonujący na tym wzgórzu patrol.

Zaatakować ten patrol, znaczyło wypowiedzieć wojnę Siłom Pokojowym. No i dobrze – to nie było zmartwienie Kolcowa. Papachen wiedział lepiej, znał ogólną sytuację. On, Kolców, potrzebował tylko kilkudziesięciu sekund, zanim Delwej nie umieści ładunków na furgonie. Potem nie mogli mu już nic zrobić.

Bojarka nie leżała dokładnie przy trasie, prowadził do niej kilkukilometrowy zjazd. Z drugiej strony, za miastem, zamieniał się on w polną drogę. Tą drogą można było podjechać pod 323 od drugiej strony. Oczywiście, z góry będzie widać stojący przy drodze samochód. Jeśli tam na wzgórzu pilnują się, jeśli ludziom Kolcowa nie uda się niepostrzeżenie podejść…

Zastanowił się.

To pozostanie jeszcze jedna możliwość. Zdobyć konwój szturmem, wprost z ciężarówek. To w ostateczności. Ale szturm, jeśli będzie szybki i wykonany z zaskoczenia, też się przecież może powieść.

To się trzymało kupy. Tak, to się, przy odrobinie szczęścia, mogło udać.

Kolców wyszedł ze swojego wozu i stojąc na stopniu, gestem dłoni przywołał kręcących się wokół podwładnych. Odczekał chwilę.

– Chłopaki – oznajmił, kiedy wreszcie zebrali się wokół niego. – Będę potrzebował kilku ochotników.


*

Perhat siedział na wysuszonej słońcem trawie, oparty plecami o zmurszały pień zrąbanego przed laty drzewa. Od czasu do czasu odrzucał głowę do tyłu, aż opierała się potylicą o oślizły od porostów pień, i patrzył na usiane gwiazdami niebo. Siedział tak nieruchomo przez kilka chwil, potem opuszczał głowę, unosił do ust butelkę i pociągał z niej drobny łyk ciepławej wódki. Trzymał go jak najdłużej na języku, przełykając dopiero wtedy, gdy zmuszał go do tego nadmiar śliny w podrażnionych ustach. Nawet w takiej chwili, popijając i wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, nie przestawał być sobą – odpowiedzialnym, myślącym o wszystkim kierownikiem karawany. Potrzebował alkoholu, potrzebował rozpaczliwie tej chwili oczyszczenia, jaką on dawał, ale z drugiej strony pamiętał doskonale, że jutro muszą ruszyć zaraz po porannej transmisji i że w żadnym wypadku nie wolno mu pozwolić sobie na jakiekolwiek objawy kaca. Chłeptał więc wódkę najmniejszymi porcjami, jak kot zlizujący z talerza mleko, aby osiągnąć potrzebny efekt minimalną ilością. I to się udawało. Okruchy gwiazd poruszyły się już w swej odwiecznej stałości i zaczynały krążyć wokół niego.

Nie miał tej nocy szczęścia. Posterunek na wzgórzu wymieniono w ciągu ostatniego tygodnia i teraz składał się on z zupełnie mu nie znanych małolatów, najwyraźniej z bardzo niedawnego zaciągu, głęboko przejętych powierzoną im misją. Nawet niezbyt miałby z nimi o czym gadać. Na dodatek, jak mu powiedzieli, gdzieś w pobliżu kręcił się sam major Stupak. Oczywiście, chłopcy na posterunku nie mieli w takiej sytuacji najmniejszej ochoty na jakiekolwiek wykroczenia przeciwko dyscyplinie, do której to kategorii przynależałoby spożywanie wódki z przygodnie poznanym szefem popasającego akurat w pobliżu konwoju.

Zupełnie tego nie przewidział. Był pewien, że służbę na pagórku dalej pełnią Kosturkiewicz i Huczko, z którymi popijał w tym miejscu niecałe dwa tygodnie wcześniej. Obaj jeździli kiedyś w konwojach, obu znał z trasy, zanim jeszcze udało im się zostać honornymi. Nie powiedziałby tego na głos, ale liczył, że gdyby potrzebował nowego zajęcia, mogliby mu pomóc dołączyć do ich grona i choćby już z tego powodu podtrzymywanie znajomości z nimi było rzeczą wskazaną.

A tak jego wizyta na wzgórzu zmieniła się w zupełnie kurtuazyjną wymianę zdanek, toczoną z bezpiecznej odległości od ściskającego giwerę wartownika. Huczko i Kosturkiewicz pojechali gdzie indziej, gdzie – niczyj biznes, tajemnica wojskowa. Mów, człowieku, co masz za interes, i – ostatnie słowo wartownik podkreślił szczególnie mocną intonacją – nie zawracaj głowy żołnierzom.

Tym zirytował Perhata szczególnie. Mianem „żołnierza” potocznie określało się każdego, kto służył drużstwu swoimi pięściami i spluwą. Ludzie Skrebeca uważali to za profanację: miano żołnierza mieli za przysługujące tylko i wyłącznie im, użycie go w stosunku do kogokolwiek innego traktowali jak śmiertelną obrazę, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Rzecz w tym, że honorni służyli wprawdzie Skrebecowi, ale nie byli prawdziwymi żołnierzami. Nie bardziej niż goryle Kuklata pilnujący dowożonych na parkingi diewoczek. Mimo to szczęściarze, którym udało się na tę służbę załapać, uważali się za coś nieskończenie lepszego niż zwykli mołodcy i uzurpowali sobie te same prawa, które przysługiwały strzelcom z międzynarodowego kontyngentu. W istocie, oczywiście, ani się do nich umywali. Tamtych, w ich pancerzach i wielkich hełmach nafaszerowanych elektroniką, zwykły człowiek, uzbrojony jedynie w automat, po prostu nie miał szansy pokonać. Ale dlatego też byli zbyt cenni, aby pilnować trupów.

Tak czy owak, plany na wieczór wzięły w łeb i Perhat ruszył z powrotem, starannie osłaniając dłonią nie mogącą się doczekać otwarcia butelkę na udzie. Kiedy był już nisko, gdzieś w jednej trzeciej zbocza, przypomniał sobie, że przecież nie ma co ze sobą zrobić. Przecież w przypływie wspaniałomyślności oddał kabinę ciężarówki, aż do drugiej nad ranem, swojemu pomocnikowi, a na przysłuchiwanie się opowieściom o zakonnicach z trumnami, o przydrożnych zjawach wieszczących nieszczęścia, o drzewach płaczących głosem niemowlęcia i temu podobnych ślicznościach nie miał za grosz nastroju.

Pomyślał sobie, że powinien teraz pójść do Jacqueline. Pójść, zapukać do drzwi jej furgonetki, a kiedy doktor Tenard otworzy, oznajmić jej z szerokim uśmiechem, że, chce czy nie, musi go przyjąć na noc, bo nie ma gdzie spać.

Tylko że zamiast niej najprawdopodobniej otworzyłby mu Claude. Przypomniał sobie jego słowa o kudłatym dzikusie i natychmiast z wściekłością odrzucił myśl o złożeniu pani doktor wizyty. Też mi coś. Miewał dziesiątki ładniejszych dziewczyn, i to takich, dla których stanowił niedościgłe marzenie.

W końcu nie pozostało mu nic innego, niż usiąść w wysokiej trawie obok ścieżki, oprzeć plecy o zmurszały pień i pić w samotności.

I to właśnie robił.

Słabe światła u jego stóp kołysały się coraz bardziej i odpływały. Odpływała też dręcząca go od rana złość. Za to z każdym kolejnym łykiem alkoholu, rozpuszczanym na języku, narastało poczucie niezaspokojenia.

Siedział tak już dość długo, kiedy na ścieżce, wiodącej do obozowiska, zobaczył zbliżającą się powoli postać. Szczupłą, niewysoką postać w narzuconej na ramiona bluzie.

Szła powoli, uważnie stawiając stopy. Co jakiś czas przystawała, by przez dłuższą chwilę wpatrywać się w wierzchołek wzgórza. Im dalej była od obozowiska, tym przystanki te stawały się częstsze.

To była Jacqueline. Czekał nieruchomo, starając się oddychać jak najciszej, aż znalazła się niemal na wyciągnięcie ręki.

– Niebezpiecznie tak chodzić samej po nocy, madame le docteur – odezwał się wtedy.

Miał wrażenie, że dostrzegł w jej oczach błysk ulgi.

Zbliżyła się.

– Przecież sam pan mówił, że to bezpieczne miejsce. Ze na wzgórzu jest posterunek.

Tak. Zapomniałem tylko powiedzieć, że ten posterunek pilnuje umarłych, a nie żywych. Usiadła na trawie obok niego.

– Umarłych?

– Dwa miesiące temu była tu strzelanina między ludźmi Skrebeca a drużstwem z Krasnodaru. Było parunastu zabitych. Skrebecowi pochowali swoich na tym wzgórzu. I teraz ich pilnują. Proste.

Potrząsnęła lekko głową.

– Jeszcze jedna rzecz, której nie rozumiem. Po co pilnować zabitych? Mogą uciec?

– Po to, żeby kołchoźnicy ich nie wykopali i nie obdarli- odparł tonem, jakim wyjaśnia się oczywiste rzeczy małemu dziecku. – Żołnierza chowa się w porządnym ubraniu, w butach, z całym mnóstwem cennych drobiazgów. Taki tutaj panuje fason. Człowiek po to służy jakiemuś drużstwu, firmie czy związkowi, żeby mieć za to tę odrobinę przywilejów, jakie odróżniają żołnierza od zwykłej ludzkiej mierzwy. Każdy komandir czy ataman musi o tym pamiętać, inaczej straciłby twarz. Jeśli kogoś zabiją w służbie, szef ma psi obowiązek urządzić mu przyzwoity pochówek. Żołnierza nie można po prostu rzucić do dołu i zasypać jak byle kogo. I nie można pozwolić, żeby mu potem miejscowe hieny zakłócały wieczny odpoczynek. A Skrebec, jeśli gdzieś zabiją mu człowieka, zawsze stawia przy grobie wartę, póki trup i wszystko, co przy nim, nie przegnije. To znaczy, na jakieś trzy miesiące.

– Pan pił – stwierdziła nieoczekiwanie, jakby znajdowali się w kraju, gdzie picie jest czymś dziwnym.

Parsknął przez nos, ni to śmiechem, ni z irytacji.

– Piłem, cholera. A co pani myśli? Tutaj, w tym odległym, strasznym kraju, pomiędzy tyloma strasznymi ludźmi, człowiek czasem tak bardzo potrzebuje sobie golnąć, że nie idzie przeżyć.

Zamilkła, urażona. Tak, do tego przejawiał nieludzki talent. Gdyby za prawienie złośliwości pani doktor Tenard ktoś płacił pieniądze, byłby ustawiony do końca życia.

Siedziała tak blisko, oparta o ten sam zmurszały pień- starczyłoby wyciągnąć rękę, aby pogładzić jej kolano. Odrzuciła głowę do tyłu i spoglądała w rozgwieżdżone niebo.

– Straszne głupstwa pani mówiła – diabeł kusił go dalej. – W tej telewizji. Dziki kraj, dzicy ludzie. Cholera, mało kto tu u nas może robić za bukiecik fiołków, ale i tak nie jesteśmy jeszcze najgorsi. Owszem, jak ktoś nam staje na drodze, zabijamy. Ale przynajmniej bez obłudy. Jak u Świętego Mykoły pacjentowi zabraknie pieniędzy, to go wystawiają za drzwi. Ale nie dobijają i nie wmawiają mu jeszcze, że to jego prawo do godnej śmierci. Ludzie depczą jeden drugiego, wyrywają sobie forsę sprzed mord, wydrapują oczy, tak samo, u nas, czy gdzie indziej. Ale u nas przynajmniej nie upominają się przy tym o prawa zwierząt i nie przeżywają głęboko niedoli „istot czujących” na drugim końcu świata. Przynajmniej nie kłamiemy od rana do nocy. I nie robimy ze wszystkiego cyrku! -podniósł do ust butelkę i przez chwilę trzymał w ustach ciepławy, palący płyn.

– Bzdury pani opowiadała – powtórzył już spokojniej, odetchnąwszy. – Wie pani?

– Wiem – odparła cicho.

– Hę?

– Wiem. Niech mi pan też trochę da. – Nie czekając na pozwolenie wyjęła mu butelkę z ręki i pociągnęła z niej łyk. Oczywiście zakrztusiła się i rozkaszlała. Po podbródku pociekł jej lśniący w odblasku dalekich świateł strumyczek.

– Nie zdążyłem uprzedzić, że to nie jest wino.

– Nie szkodzi – pokręciła głową i na dowód, że potrafi, upiła jeszcze trochę. Teraz już bardziej fachowo, na wdechu.

Odetchnęła głęboko, ścierając łzy z kącików oczu.

– Dobrze, wszystko prawda. Cyrk. Nie jestem taka głupia, żeby o tym nie wiedzieć. Ale trudno, nie mam lepszego pomysłu, żeby zgromadzić pieniądze dla Fundacji. Każdy taki transport to paręset tysięcy. Każda operacja to miliony. Skąd to brać, jeśli nie od jakiejś bandy, która koniecznie chce rozreklamować swój preparat do odchudzania albo na porost włosów?

– A musi pani?

Popatrzyła na niego smutno, przejmująco.

– Tak. Muszę.

– Niech pani zrozumie, to przecież nie ma żadnego sensu. Przywiezie pani paręnaście kontenerów żywności czy leków, i co? Oddaje to pani jakiejś fundacji charytatywnej, a każda z tych fundacji to przykrywka mafii. Tyle z tych pani darów pożytku, że jakiś bandzior kupi sobie za nie wielką limuzynę i paru mołodców, którzy wyprują flaki innemu bandziorowi.

– Wiem, tak się zdarza. Ale staramy się sprawdzać ich wiarygodność.

– Niech pani nie będzie naiwna. Zawsze musicie polegać na kimś stąd, a ten ktoś tutaj zawsze będzie albo kupiony, albo zastraszony.

Westchnęła.

– Ja o tym wszystkim wiem. Ale ktoś ludziom musi pomagać.

Pokręcił głową.

– Pani im nie pomaga. Im nikt nie pomoże, nie ma na to sposobu. Pani jest potrzebna swoim, tam, na Zachodzie. Sprzedaje im pani coś, czego potrzebują. Taki jest świat: wszyscy tylko coś sprzedają. Swój czas, pracę, umiejętności. Ja sprzedaję ochronę transportów. Diewoczki seks. Moi chłopcy: mięśnie i refleks…

– A ja?

– A pani sprzedaje spokój sumienia. Bardzo tanio. Jakiś symboliczny grosik na pani fundację, moralne wsparcie, parę minut przed ekranem i już człowiek czuje się szlachetny i dobry.

Pociągnęła bez słowa jeszcze jeden łyk.

– Wie pani, pani doktor? Może to i prawda, że tu u nas są straszni ludzie. Okrutni, chciwi, bezwzględni, prymitywni, że Hospody pomiłuj. No, jak to ludzie. Ale to przynajmniej w ogóle jeszcze są ludzie! A u was? Jakieś ludzkie grzyby. Polipy. Taki… Taki blob przez cały dzień kręci się jak szczur w kołowrotku, żeby nabić sobie kartę magnetyczną, a wieczorem rozwala się przed ekranem, tka tę kartę w szczelinę i płaci ludziom za to, żeby za niego żyli, bo on sam już nie ma ani czasu, ani pojęcia bladego jak. Płaci politykowi, żeby nim rządził. Płaci aktorowi, żeby mu dostarczał przygód i emocji, bezpiecznych, przeżutych i przetrawionych. Nauczył się, że na wszystko można kupić pigułkę, która sprawę bezboleśnie załatwi. Pigułka, żeby schudnąć, pigułka, żeby urosły mięśnie, pigułka, żeby się pozbyć dziecka… A pani jest pigułką na dokonanie szlachetnego uczynku. Dlatego została pani gwiazdą.

– A pan został… – szukała odpowiedniego słowa.

– Facetem, który za pieniądze służy gangsterom. Ostatnio niejakiemu Stawyszynowi. Tak, może pani to powiedzieć na głos.

– Zastanawiałam się, dlaczego. W końcu nie jest pan tuzinkowym człowiekiem. Studiował pan, zna języki… Nie musiał pan tutaj wracać. Teraz chyba rozumiem.

Nie odpowiedział. Ona także milczała. A potem roześmiała się gorzko.

– A ona w ogóle nie nazywa się Olga – oznajmiła nagle.

– To znaczy…?

– Dziewczynka. Śpiąca Królewna, jak ją nazwaliście. Ona ma na imię Ina. Ale w Pontoise powiedzieli: Co to za imię, Ina? Po jakiemu to? Dziewczynka z Rosji musi mieć na imię Olga, inaczej widzowie będą mieli dyskomfort. No, to zrobiliśmy z niej Olgę.

– Pontoise? Co to jest Pontoise?

– Do diabła z Pontoise! Jak to, nie wie pan? Główna siedziba Digital Coded Interactive Six. Naszej sponsorującej sieci telewizyjnej. Główna rada programowa, ośrodek badania widowni, public relations, redakcje programujące i całe to… Myśli pan, że ja tak sobie staję przed kamerą i mówię, co mi przyjdzie do głowy? Te bzdury, jak pan je raczył określić, układa cały sztab ludzi. I układa je tak, żeby wyśrubować oglądalność do maksimum. A ja wiem – jej głos posmutniał nagle – że wyśrubowana oglądalność to maksimum wpływów do kasy fundacji. Niech pan zrozumie, przecież ja nie chcę nic dla siebie. Niech pan mnie zrozumie – powtórzyła prawie błagalnie.

– Jakie to ma znaczenie, czy ja rozumiem – mruknął, przyglądając się gwiazdom.

– Dla mnie ma.

– A co… – nie wiedział, jak o to zapytać. – Co będzie z dziewczynką? Z Iną?

– Co będzie? To, że będzie żyła. Ja wiem, zaraz pan powie, że to nic, uratować jedno jedyne dziecko, kiedy tylu innych uratować nie sposób. Ale to będzie przynajmniej jedno uratowane dziecko. To mnie usprawiedliwi. Prawda? Niech pan powie, czy to mnie usprawiedliwi?

Przesiadła się i pochyliła w jego stronę. Na skrętach jej ciemnych, gęstych włosów lśnił poblask.

– Tak. To usprawiedliwia – powiedział, chociaż wcale tak nie myślał.

– No i to jest dla mnie najważniejsze – oznajmiła, wyjmując mu z ręki butelkę.

Przez długą chwilę siedzieli w milczeniu. Oświetlony parking u ich stóp powoli szykował się już do snu. Gwar, który dobiegał stamtąd, gdy Perhat otwierał butelkę, zmienił się w szum, cichnący momentami niemal zupełnie.

– A ty, Perhat? – zapytała wreszcie.

– Co ja?

– Co jest najważniejsze dla ciebie?

Zastanawiał się długą chwilę, czując na sobie jej uważny wzrok i nie mogąc się zdobyć na odwagę, aby odwzajemnić to spojrzenie. Aż wreszcie, patrząc ponad jej głową, na niebo, wyrecytował cicho, powoli:

Pytasz mnie, co w mym życiu z wszystkich rzeczą główną,

Powiem Ci: śmierć i miłość – obydwie zarówno

Jednej oczu się czarnych, drugiej – modrych boję.

Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.

Przez niebo rozgwieżdżone, wpośród nocy czarnej,

To one pędzą wicher międzyplanetarny

Ten wicher, co dal w ziemię, aż ludzkość wydala,

Na wieczny smutek duszy, krótką rozkosz ciała…

Wieczny smutek duszy – powtórzyła w zamyśleniu. A potem potrząsnęła głową i dodała: – Nieprawda. To nie o tobie, Perhat. Ty się przecież nie boisz śmierci.

– Masz rację. Nie boję się. Co komu pisane i kiedy.

– Ale to drugie… – zaczęła łagodnym, ciepłym głosem. Zdziwiło go, że tętno zaczyna rozsadzać mu skronie, jakby serce miało zamiar wyskoczyć z piersi.

– Miłość?

Tak, miłość. Rzeczywiście, jej się boisz, Perhat. -Ujęła delikatnie jego dłoń. – Pragniesz mnie, przecież to widzę. Ale niczego nie powiedziałeś. Przyznaję, myślałam najpierw, że to tak, jak z innymi. Dzisiaj mężczyźni już dawno zapomnieli, co to jest sztuka zdobywania kobiety. Naoglądają się od małego pornosów i to z nich robi impotentów, potrafią tylko czekać, aż dziewczyna sama z siebie klęknie im przed rozporkiem. Ale z tobą jest inaczej. Myślę, że ty się boisz mnie pragnąć. Boisz się sam przed sobą do tego przyznać.

Mówiąc to pieściła jego dłoń, coraz bardziej zdecydowanie, coraz śmielej. Nie reagował, szarpiąc się między bolesnym pragnieniem, a świadomością, że to tylko skutek jej nieprzyzwyczajenia do mocniejszego alkoholu.

– Boję się zostać twoim atawizmem – odparł. – Silnym, kudłatym gorylem w kolekcji pamiątek z egzotycznej podróży.

Znieruchomiała na moment.

– Nie podsłuchiwałem. Po prostu przechodziłem wtedy obok. Wiesz, jestem odpowiedzialny za konwój. Wypada mi wieczorem przynajmniej przejść się wokół parkingu.

– To naprawdę nie jest tak – pokręciła głową. – On po prostu chciał mnie dotknąć. Przyznaję, kiedyś trochę mi zawrócił w głowie, ale to było dawno i nieprawda, a on do dziś wyobraża sobie nie wiadomo co. Gdyby nie był wyznaczony przez Pontoise na reżysera transmisji, w ogóle bym z nim nie rozmawiała.

– W porządku. Wierzę.

– Och, nie masz pojęcia, jaki to straszny dupek – aż parsknęła ze złości i zabrzmiało to tak, że dopiero teraz Perhat naprawdę uwierzył. – O, to jest ten właśnie grzyb, jak mówiłeś. Implantowane włosy, żeby pokryć łysinkę. Mięśnie nastrzykane silikonem, żeby nie wisiały. Dwa liftingi. Co trzy tygodnie naświetlanie, co pół roku liposukcja. Naprawdę się przejmujesz tym, co taki facet ma o tobie do powiedzenia?

– Cholera, nie – wyciągnął rękę i musnął palcami jej policzek. Raz, drugi i znowu. Najdelikatniej, najczulej, jak potrafił.

– Ja też cię pragnę – szepnęła, głosem tak drżącym i głębokim, że nie przypominał sobie, czy kiedykolwiek w życiu jakaś kobieta mówiła do niego w ten sposób.

Wyciągnął rękę, żeby objąć ją i przygarnąć do siebie, ale Jacqueline wstała.

– Zmarzłam już – rzuciła. – Chodź.

Ruszyli ścieżką w dół.

Zbliżali się już do samochodów, kiedy do uszu Perhata dobiegł nagle od strony wzgórza przeciągły, stłumiony krzyk, właściwie charkot. Zatrzymał się machinalnie. Wydawało mu się? Nasłuchiwał przez chwilę czujnie.

Nie, musiało mu się zdawać. Nie działo się nic specjalnego. Jacqueline najwyraźniej nie słyszała niczego, szła szybkim krokiem w stronę swojego wozu.

Przyspieszył kroku, aby ją dopędzić. Przez chwilę jeszcze kołatała mu po głowie niejasna myśl, że powinien to sprawdzić, ale szybko odsunął ją od siebie. Kierowca, pilnujący parkingu poznał ich z daleka, Perhat skinął mu tylko głową, kiedy przechodzili pomiędzy zestawionymi ciasno wozami w stronę furgonetki pani doktor.

Miał dziwne wrażenie, jakby to się działo zupełnie poza nim. Jakby to nie on wszedł z Jacqueline do jej kabiny, jakby to ktoś obcy, ktoś, w czyim ciele znalazł się chwilowo i zupełnie przypadkiem, wyłuskiwał jej wysportowane, opalone na brąz ciało z szorstkiej bawełny i z delikatnych koronek bielizny. Jakby to nie on wodził spragnionymi ustami po jej skórze, pokrywał pocałunkami stwardniałe z pożądania piersi, pieścił opuszkami palców kark.

Może to się stało zbyt nieoczekiwanie, gdy już na nic nie liczył. W każdym razie czuł się, jakby patrzył na samego siebie z daleka, na filmie, nie potrafiąc pojąć, co się dzieje. Oto miał w ramionach kobietę, o której marzył, od kiedy ją zobaczył po raz pierwszy. Kobietę, która na pewno nie kłamała, mówiąc, że go pragnie. Czuł, jak drży pod jego pieszczotami, jak jej oddech staje się coraz cięższy i gorętszy. Miał ją w ramionach, nagą, oddaną, czekającą zaspokojenia.

I nie mógł jej tego dać.

Pożądanie, dręczące go przez cały dzień, ulotniło się gdzieś bez śladu. Nie potrafił zrozumieć, co się stało. Pragnął jej nadal, potrzebował, chciał, ale nagle z przerażeniem stwierdził, że organizm po prostu odmawia mu posłuszeństwa. Ogarnęła go fala paniki, że nie, nie w takiej chwili, za żadną cenę, i to załatwiło sprawę już do reszty. Jeszcze starał się rozpaczliwie, sięgając tych miejsc, których dotyk powinien go podniecić, ale pieszczoty nagle były już tylko mechanicznymi, pustymi gestami. Już wiedział, że jego starania są tylko żałośnie śmieszną próbą zatuszowania, odwleczenia ostatecznej kompromitacji, której już tak czy owak nie da się uniknąć.

W końcu musiał dać za wygraną. Chciał odsunąć się jak najdalej, ale Jacqueline nie pozwoliła na to.

– Przepraszam. Nigdy w życiu…

– Daj spokój – mówiła. – To naprawdę nie jest najważniejsze.

Był przekonany, że jest wściekła, musiała być na niego wściekła i dziwił się, jak dobrze potrafiła to ukryć.

– To nie jest twoja wina – powiedział.

– To nie jest niczyja wina. Nie przejmuj się. Chciałby wierzyć, że naprawdę tak myśli. Gładziła go delikatnie po twarzy i piersiach.

– Nie odwracaj się ode mnie – uśmiechnęła się łagodnie. – Przytul mnie mocno, proszę. To mi wystarczy. Naprawdę, uwierz. Dzisiaj to wystarczy.

Bał się powiedzieć cokolwiek więcej, bał się poruszyć. A więc tak. Tak Opatrzność uświadamia człowiekowi, że robi się już stary i zbędny. Że młodość skończyła się definitywnie i teraz nie będzie już niczego, tylko dłuższy lub krótszy zjazd do piachu. Otrzymałeś pierwszy znak. Zostałeś formalnie ostrzeżony.

Przycisnął ją do siebie, przytulił ciasno i leżeli tak w milczeniu, w zalegającym kabinę półmroku.

Martwy, pusty futerał wypełniony śmiercią. Był tak martwy, że nie potrafił już nawet niczego poczuć, ani upokorzenia, ani wstydu, nawet zmęczenia. Świat mógłby się teraz skończyć i nie wykrzesałoby to z Perhata choćby śladowego zainteresowania.

Leżał tam – niepotrzebny, próchniejący pień, aż uświadomił sobie, że wtulona w niego Jacqueline oddycha tak regularnie i spokojnie, jakby spała. Najostrożniej jak mógł uniósł głowę, by zobaczyć jej twarz. Była uśmiechnięta, pełna ufności i spokoju.

W ciszy, jaka zapadła, słyszał tylko rytmiczny szmer zegara elektrycznego. Może rzeczywiście go nie oszukała, może to nie było najważniejsze? – zastanawiał się, choć wiedział, że nie ma po co się pocieszać.

Bojąc się jakimkolwiek ruchem zakłócić jej sen, myślał o kobietach w swoim życiu. I nagle uświadomił sobie, że tak naprawdę nie ma o czym myśleć. Że nigdy ich nie rozumiał, że tylko ocierał się o ich tajemnicę, że widział, a nie dostrzegał.

A teraz, widać po to potrzebował takiego upokorzenia, ich niezgłębiona tajemnica nagle stała się dla niego oczywista. W każdej z kobiet, jakie w życiu znał, w głębi, jeśli delikatnymi dłońmi zdołał ją odsłonić spod warstwy seksu i chwilowych zachceń, znajdywał nieodmiennie małą, bezbronną dziewczynkę. Przerażoną światem dziewczynkę, która ponad wszystko pragnie się wtulić w potężne ramiona ojca i choć na chwilę zaznać w nich poczucia absolutnego bezpieczeństwa.

Dawać kobiecie takie poczucie – oto psi obowiązek mężczyzny. A jeśli mężczyźni zatracili tę zdolność, ze swojej lub nie swojej winy, jeśli nie potrafili, okaleczani psychicznie brakiem ojców, idiotycznym wychowaniem, chorym układem społecznym, jeśli sami chorobliwie potrzebowali oparcia, akceptacji, ciągłego potwierdzania własnej wartości… Jeśli tacy okaleczeni, niepewni swego neurastenicy nie byli już na świecie wyjątkami, tylko właśnie normą – to świat po prostu musiał zacząć się sypać.

To dlatego wszystko się spieprzyło. Mniejsza, że ten lub tamten watażka zagroził interesom innego, że prezydenci ustalili albo nie zdołali ustalić, że doszło do sprzeczności interesów między kulturami, między cywilizacjami, między gospodarkami. Tak było od zawsze i jakoś wtedy świat się nie zawalił. Nie, nasz świat oszalał i rozlatywał się dlatego, że mężczyźni przestali dawać kobietom poczucie bezpieczeństwa, a kobiety mężczyznom czułość, że wszystko poszło na sprzedaż, wszystko zatonęło w krzykliwej reklamie, w wirze kolorowych świateł i szybkiej, łatwej miłości, po której rano zostaje tylko czczość, zmęczenie i pustka.

Zapragnął gorąco, tak jak tylko można pragnąć, tak że aż zakręciły mu się w oczach łzy, żeby choć na chwilę znaleźć się gdzieś poza tym światem, z dala od niego, gdzieś zupełnie na zewnątrz, gdzie nie byłoby drużstw i Stawyszynów, i diewoczek, i Kuklatów, i interaktywnych telewizji, i Świętych Mykołów, i Grup Harta, i całego tego splecionego w cuchnący, ropiejący skrzep draństwa -gdzie byliby tylko on i ta kobieta, która teraz oddychała tak równo i spokojnie u jego boku.


*

Stłumiony, przeciągły charkot, który dobiegł uszu Perhata od szczytu wzgórza, nie był złudzeniem. Był głosem, z jakim umierał jeden ze Skrebecowych strażników. Rzucona z dwóch metrów saperka wbiła mu się w pierś w chwili, gdy usiłował sięgnąć po broń. Jej wyostrzona krawędź, uderzając z siłą kilkuset kilogramów na centymetr kwadratowy, zmiażdżyła cztery żebra i przecięła aorty tuż przy sercu. Śmierć nastąpiła w ciągu kilku sekund.

Drugi ze strażników umarł pół minuty wcześniej. Także w jego wypadku przyczyną śmierci było uderzenie saperką. Uderzenie z bliska, w kark, tak silne, że przerwało rdzeń kręgowy i nieszczęśnik zatonął w nicości w pół snutej leniwie myśli, w pół znudzonego kroku, nie zdążywszy nawet zauważyć, że coś się stało.

Można by sądzić, że tysiące filmów, zapisanych w sieciowych zasobach telewizji, w pogoni za zaciekawieniem widzów wyeksploatowały już wszystkie możliwe i niemożliwe sposoby zabijania. Że pokazano w nich już wszelkie, nawet najbardziej absurdalne narzędzia, jakie mogły do tego służyć. A jednak rosyjska saperka nigdy się takiej nobilitacji nie doczekała. Filmowcom wydawała się ona narzędziem zbyt prozaicznym. Ciężka, trzydziestodwu-centymetrowa łopatka o trzech zaostrzonych krawędziach, którą nie da się wywijać malowniczo przed kamerą jak chińskim nunczaku. W istocie ów zastupok, szpadelek, jak go pieszczotliwie nazywano, idealnie wyważony i doskonale leżący w ręku, nadawał się do zabijania dużo lepiej niż bagnet czy sztylet. Trzeba było tylko umieć się nim posługiwać. A to już ludzie Kolcowa umieli lepiej niż cokolwiek innego.

W Rosji w ogóle życie ludzkie nigdy nie cieszyło się szczególnym szacunkiem – zabić kogoś lub zginąć samemu zawsze było tam rzeczą prostą jak stakańczyk wódki. Ale podwładni Kolcowa byli ludźmi nawet na rosyjskie warunki wyjątkowo bezwzględnymi. Rekrutowani spośród weteranów rozmaitych drużstw, zdążyli się już przekonać, że człowiek jest tylko kryjącym się pod różnymi maskami bydlęciem i że zasługuje na życie do chwili, dopóki potrafi bez wahania atakować i zabijać pierwszy. Wyznawali tylko trzy zasady: nigdy nie ufać, nigdy nie prosić, nigdy się nie bać.

Ludzie Kolcowa różnili się od rozmaitych osiłków, pompujących w przydrożnych siłowniach, tym samym, czym za sowieckich czasów różniły się oddziały specnazu od zwykłego mięsa armatniego. Jednym z tradycyjnych sposobów, w jaki u Liszniewa egzaminowano kandydatów do służby, było coś, co Skrebecowi nazywali „ruską zagadką”. Polegało to na niespodziewanym rzuceniu kandydatowi w twarz ciężarnej kotki. Musiał chwycić ją w locie za kark, tak aby nie dać się podrapać, i trzymając w jednej ręce, drugą sięgnąć jak najszybciej po nóż, rozpruć kotce brzuch i policzyć, ile ma małych.

Na usprawiedliwienie honornych można powiedzieć tylko tyle, że w najgorszych snach nie spodziewali się oni stawiać czoło takim przeciwnikom. Do pilnowania grobów nie wyznaczano najlepszych. Ich zadaniem było odstraszyć od świeżej mogiły hieny – wyrzutków z samego dna życia, którzy starali się roztopić w ciemności i nigdy nikogo nie atakowali, chyba w ostatecznej rozpaczy, zagonieni w potrzask. W walce z hienami bronią wystarczającą było imię Skrebeca. Nigdy dotąd nie zdarzyło się, aby ktokolwiek zaatakował posterunek pilnujący spokoju umarłych i ten fakt pozwalał wartownikom zwolnić się z jakiejkolwiek czujności. Paradoksalnie, wiadomość, podrzucona tego wieczora przez kumpli, iż gdzieś w pobliżu znajduje się podobno sam pułkownik Stupak, ułatwiła zadanie napastnikom, skłaniając honornych, aby od czasu do czasu przeszli się dla zachowania pozorów wokół usypanej na szczycie mogiły i swojego namiotu. Ludziom Kolcowa byłoby nieznacznie trudniej, gdyby wartownicy się z niego nie ruszali, jak zazwyczaj ufając w znajdujący się na ich wyposażeniu prosty detektor masy.

Detektor ten ostrzegał z dala przed każdym zbliżającym się do szczytu wzgórza człowiekiem, ale tylko wtedy, gdy ów człowiek nie miał przy sobie dezorientującego aparaturę nadajnika. Oczywiście, trudno by sobie było wyobrazić, aby hieny choć wiedziały o istnieniu czegoś podobnego.

Ludzi Kolcowa było czterech. Piąty pozostał w ciężarówce, stojącej w zaroślach obok polnej drogi, o kilkaset metrów niżej. Dowodzący ochotnikami miał na imię Borys, ale z jakiegoś powodu kazał nazywać się Wasylem, a ponieważ potrafił swe żądanie poprzeć sławą wyjątkowego zabijaki, zazwyczaj mu ustępowano.

Kiedy Perhat dokonywał swej kurtuazyjnej wymiany grzeczności z wartownikami, Wasyl leżał w zaroślach o kilka metrów od niego. Potem śledził go przez lornetkę z noktowizorem. Był świadkiem długiej rozmowy z Jacqueline, ale nie znając języka, nie mógł nic zrozumieć. Rozważał nawet, czy ich nie zabić, ale to mogłoby zwrócić czyjąś uwagę. Ostatecznie więc postanowił odczekać, aż pójdą. Kiedy tylko ruszyli w dół, dał znak do rozpoczęcia akcji.

Teraz Wasyl ocierał rzęsisty pot, lejący mu się z czoła. Ten obfity pot był skutkiem noszonych przez całą jego grupę foliowych peleryn napylonych żółtozieloną, matową substancją. Był to strój wyjątkowo uciążliwy, ale człowiek weń ubrany praktycznie znikał z obrazu detektorów podczerwieni, a w obrazie radarowym prezentował się jak blade, łatwe do przeoczenia widmo.

Stłumionym głosem udzielił soczystej reprymendy jednemu ze swoich podwładnych – temu, który zabił drugiego z wartowników. Cios saperki chybił o kilka milimetrów; ofiara powinna umrzeć natychmiast i bezgłośnie. Policzą się za to po akcji. Na razie zrugany i jeden z jego kolegów, posłuszni poleceniom Wasyla, zrzucili swoje peleryny, przewiązując się pasami zdjętymi z zabitych. Znajdowały się na nich niewielkie, wykonane z czarnego plastiku kasetki, łączące funkcję pagera i radiolatarni.

Od tej chwili wyglądało to z satelitów tak, jakby wartownicy opuścili nagle swój posterunek i zeszli ze wzgórza na stronę przeciwną od parkingu, do stojącej tam ciężarówki. Wrócili stamtąd dźwigając kolorowy, plastikowy kontener, oznaczony błękitnymi symbolami firmy Sendai. Tę drogę powtórzyli jeszcze dwukrotnie, donosząc kolejne kontenery. Potem przysiedli koło namiotu, w którym dwaj pozostali ochotnicy przystąpili do montowania wyjmowanych kolejno ze skrzyń części. Z pierwszej wydobyli fragmenty podstawy, które po złożeniu utworzyły wysoki do pasa trójnóg z masywną, dającą się obracać we wszystkich płaszczyznach głowicą i wyprofilowanym oparciem dla strzelca. Z drugiej korpus szybkostrzelnego działka, z przymocowanym i już zafiksowanym tubusem laserowego celownika. Trzecia skrzynia zawierała amunicję, spiętą w jedną, długą taśmę.

Pół godziny przed brzaskiem działko było gotowe i czekało na odpowiedni moment, aż Wasyl każe je wynieść i ustawić na szczycie mogiły. Jeden z ludzi Kolcowa oparł się o drewnopodobną okładzinę kolb i rozradowany niczym dziecko w wesołym miasteczku, napawał się lekkością, z jaką lufy działka, nawet bez włączonego wspomagania, pozwalały się błyskawicznie przerzucać z jednej pozycji w drugą.


*

Dźwięk silników narastał z oddali, rósł, potęgował się, aż wreszcie po długich kilkunastu sekundach zaczął się przesilać i oddalać. Drogą obok parkingu przewalała się pierwsza tego dnia grupa. Pięć ciężarówek i dwa samochody osobowe z konwojem, sądząc na słuch. Spieszyli się, żeby nie ugrzęznąć w korku przed Czarcim Wirażem. Całkiem słusznie.

Ten dźwięk i słońce, sączące się przez przednią szybę ciężarówki, przekonało Perhata, że dalsze próby zaśnięcia nie mają już sensu. Zwlókł się ze swojego wąskiego posłania za fotelami, cały obolały, jakby w mięśnie nalano mu ołowiu, a głowę zastąpiono podstępnie armatnią kulą. Z wozu Jacqueline wymknął się jeszcze przed świtem i sam nie wiedział, co było tego przyczyną – dbałość o pozory, chęć ochronienia jej przed plotkami czy lęk, że kiedy rano, już zupełnie trzeźwa, zobaczy go przy sobie, nie będzie tak miła jak poprzedniego wieczora.

Wieniczka spał na wznak, z odrzuconymi szeroko rękami, jak panisko, i Perhatowi trudno było na ten widok nie skrzywić się z poczuciem zazdrości i wstydu. Nie budząc go, wcisnął się do mikroskopijnej kabiny natrysku. Zużył w niej nieco więcej wody, niż nakazywał zdrowy rozsądek, a potem wyszedł i znowu zaczął obchodzić parking. Po drodze zatrzymywał się przy każdym z wartowników, wypytywał, kto o której wrócił, interesował się stanem wozów, losem drobnych usterek, które mu w kilku z nich zgłaszano, a kiedy takich tematów zabrakło, po prostu zagadywał, jak było wczoraj w Parachowce i w ogóle, jak się żyje. Perhat mógł być skacowany albo zdenerwowany, albo zmartwiony, albo szwankować na sto innych sposobów – ale jego ludzie musieli zawsze widzieć go rześkim, opanowanym i nieporuszonym. Uważał to za jeden ze swoich obowiązków.

Prawdziwy ruch zaczął się na parkingu dopiero wtedy, gdy ożyły ustawione pośrodku wozy telewizyjne. Widział, jak Claude dobijał się do furgonu Jacueline i jak nie został wpuszczony. To ona wyszła po jakimś czasie i przez długi czas rozmawiali, ale Perhat podszedł do nich dopiero wtedy, gdy przygotowania do porannej transmisji zaczęły się wyraźnie koncentrować wokół furgonu Śpiącej Królewny.

Uświadomił sobie, że jeszcze ani razu nie zbliżył się do tego białego wozu, w którym wymoszczono dziewczynce gniazdko z hektarów bieli i kilometrów rurek oraz kabli. I ani razu nie przyglądał się z bliska jej samej – drobnej, ostrzyżonej na pazia, jasnowłosej dwunastolatce o wiecznie przymulonym, narkotycznym spojrzeniu, któremu zawdzięczała nadane przez szoferów miano. Miał wrażenie, że gdyby nie sączone przez wenflon w nadgarstku chemikalia, jej oczy byłyby bardzo żywe i ciekawe świata. W telewizji, jeśli pokazywano jakieś dzieci ze Wschodu, to zawsze o smutnych oczach zaszczutych zwierzątek. On sam miał wrażenie, że dzieci zachowywały tutaj więcej wigoru od dorosłych. To było zresztą oczywiste. Dzieci zawsze uważają swoją sytuację za normalną, nie mając jej jeszcze z czym porównać, i nie tracą wrodzonej radości ducha. Z jego punktu widzenia dzieci były rozwrzeszczane, bezczelne i natrętne. Nie wzbudzały w nim za grosz wzruszenia czy innych pozytywnych uczuć.

Dziewczynka właśnie była czesana przez jedną z pielęgniarek, nie Zlewkę, tylko tę drugą, czarnowłosą, ale sam widok pielęgniarki przypomniał Perhatowi Wieniczkę, rozwalonego na łóżku i sytego szczęścia. W ostatniej chwili uświadomił sobie, że nie powinien się zbliżać do małej, zapamiętywać jej czy, nie daj Boże, szukać w niej jakichś cech ludzkich.

Niech pozostanie mu w pamięci jako przedmiot, telewizyjna kukiełka, jeszcze jeden z ładunków, których tyle już w życiu przewiózł – nic więcej. Tak będzie lepiej.

Jacqueline powitała go delikatnym, ciepłym uśmiechem – uśmiechem „nic się nie zmieniło”, i to wystarczyło, żeby Perhat poczuł się nagle bezbrzeżnie, wręcz idiotycznie szczęśliwy. Na chwilę zapomniał o tym, że jego twarz nie powinna okazywać żadnych uczuć, skarcił się za to natychmiast w duchu, ale ta chwila była wystarczająco długa, aby i ona dostrzegła przelotny uśmiech na jego twarzy. Skinął głową z wysiloną niedbałością, starając się, aby to skinięcie niczym się nie różniło od podobnego, przygotowanego dla Claude'a.

Ten ostatni wydawał się zdumiony. Najwyraźniej bawił się przekonaniem, że Perhat nie może się doczekać, by wyjść z wozu Jacqueline, gdzie – sądził zapewne – on sam właśnie dlatego nie został dziś wpuszczony. Mimo tego zdziwienia Claude nie stracił okazji, aby natychmiast oznajmić Perhatowi, jakie miejsce przewidział dla niego w dzisiejszej transmisji.

– Niech pan się wypcha – uciął krótko Perhat. – Powiedziałem raz i wyraźnie: nie biorę w tym cyrku udziału.

– Panie Perhat – westchnął Claude, rozkładając szeroko ręce. – Tak nie można, psuje pan cały program! -Wciąż z tymi rozłożonymi rękami obrócił się do Jacquelinę z teatralnym: – Kochanie, przekonaj go, tobie na pewno nie odmówi.

Perhatowi nawet nie chciało się posłać go do wszystkich diabłów.

– Myślę, Claude, że ta sprawa jest już definitywnie ustalona – oznajmiła pani doktor tonem szefowej wielkiej fundacji i podziwianej przez miliony widzów gwiazdy. -Bądź łaskaw nas zostawić samych, mam panu Perhatowi coś do powiedzenia.

– Niech was cholera weźmie oboje – wzruszył ramionami, odchodząc. – Jak z takimi pracować?

Właściwie nie musiała nic mówić. Patrzyli sobie przez chwilę w oczy i to wystarczyło, by jego troski przestały istnieć. I w tym momencie Perhat uświadomił sobie, co go tak od kilku dni wkurzało, czego nie chciał dopuścić do świadomości. Było to odkrycie tak zdumiewające, że musiał się nim podzielić, natychmiast, bez chwili zastanowienia.

– Zakochałem się w tobie – stwierdził głosem pełnym bezbrzeżnego zdumienia.

Ta chwila trwała całą wieczność.

– No, to mamy oboje podobny problem – zaśmiała się. Stali przez długą chwilę milcząc, trzymając się za ręce.

– Jest coś, co muszę ci powiedzieć – zaczęła wreszcie Jacqueline i szczęście Perhata skończyło się nagle, jak uciął. Od żołądka zaczęło podchodzić pod żołądek lodowate zimno.

– Tak?

– To jest mój ostatni konwój. To znaczy, ostatni taki konwój jak ten. Mówiłam tym z Pontoise już przed wyjazdem, ale… Teraz w każdym razie zdecydowałam się ostatecznie. Po prostu masz rację. Chciałam, żebyś był pierwszy, który będzie wiedział, że się już zdecydowałam, ostatecznie i nieodwołalnie.

Zimno wokół żołądka nie ustępowało.

– Ja też jeszcze ci czegoś nie powiedziałem. Nie wiedział, jak zacząć.

– Pamiętasz, mówiłaś, że masz wrażenie, jakbyś czegoś tu nie rozumiała. Najpierw myślałem, że o tym wiesz…- naprawdę, nie było łatwo mu to powiedzieć. – Widzisz, te konwoje humanitarne są u nas zawsze pod kontrolą jakiegoś drużstwa. To jest świetna przykrywka, zawsze się przy tym kręci jakiś dodatkowy interes…

– Domyślałam się tego. To jeden z powodów…

– Zaczekaj, proszę. To dłuższa sprawa. Ja też nie wiem nic na pewno, tylko się domyślam…

– Jacqueline! Chodź szybko, nie ma czasu! – rozdarł się Claude od strony furgonetki.

– Potem mi powiesz. – Skinęła głową i ruszyła w tamtą stronę, przed wycelowaną w drzwi furgonetki kamerę.

Perhat obrócił się. Druga kamera ustawiona była nieruchomo na specjalnie do tego celu wzmocnionym dachu telewizyjnego traka – specjalna, szerokokątna, zbierała obraz w trzech czwartych sfery i przekazywała go do opracowania komputerowi, który wycinał odpowiedni fragment, obracał go, przybliżał lub oddalał. To właśnie ta kamera rozpoczynała transmisję i ona ją kończyła szerokimi panoramami. Teraz, na pożegnanie, pokazać miała, jak ciężarówki jedna po drugiej wyjeżdżają z parkingu i odjeżdżają drogą. Tak było ustalone. Wyznaczył do tego kilka wozów, między innymi swój, prowadzony przez Wieniczkę. Potem miały zaczekać na resztę konwoju za najbliższym zakrętem. Śledził jeszcze przez chwilę przygotowania do transmisji, w końcu odwrócił się na pięcie i poszedł dopilnować, żeby wyznaczone ciężarówki były gotowe do drogi.


*

Przy głównym terminalu pancerki miejsca niby nie było wiele, ale urządzono je jakoś tak, że o nic się przy pracy nie zawadzało łokciami czy głową ani nic nie uwierało w plecy. To była jedna z tych niezwykłych cech zachodniego sprzętu, którym Pawlik nie mógł się nadziwić. Przyzwyczajony do spartańsko kanciastych ruskich BWP, w których zdobywał kwalifikacje drugiego strzelca, z początku skłonny był zgadzać się z opinią, że dbałość o komfort żołnierza nie świadczy wcale dobrze o Zapadzie, przeciwnie, dowodzi, iż jego dekadencja i rozkład nie ominęły nawet armii. Teraz, po czteroletniej służbie w Siłach Pokojowych miał na ten temat inne zdanie. Ergonomia sprzętu oznaczała mniejsze zmęczenie, a więc wyższą sprawność obsługujących go ludzi. A to się przekładało na szybsze o ułamki sekund reakcje, w walce mogące zadecydować o życiu albo śmierci.

Po raz kolejny tego poranka Pawlik wsunął się za pulpit, sprawdzając pozycję krasnodarców. Drugi strzelec pełnił w wozie funkcje zarazem łącznościowca i nawigatora, i jako taki spięty był w sekcję z dowódcą wozu. Dopiero w wypadku desantowania drugiej sekcji przejmował nadzór nad środkami ogniowymi wozu. Było to zresztą w dużej mierze teorią, bo całą czwórkę w wozie przygotowywano, by w razie potrzeby każdy mógł przejąć funkcje każdego. Poza tym prawdziwa walka, taka z regulaminów i szkolenia, prawie się nie zdarzała. Przeciwnikiem nie były regularne formacje wojskowe, ale mniej lub bardziej bezładne bandy, z którymi mogli sobie poradzić honorni. Pancerki jedynie zapewniały im rozpoznanie i, w razie potrzeby, wsparcie ogniowe.

Do Pawlika na co dzień należało to pierwsze. Nie była to szczególnie uciążliwa funkcja, zwłaszcza jeśli już namierzyło się ściganych i uruchomiło w pokładowym komputerze procedury automatyczne.

Tak właśnie było i teraz. Przez całą noc komputer co pół minuty odcedzał z gąszczu zmieszanych na tej samej częstotliwości sygnałów cyfrowych przekaz jednego z amerykańskich satelitów teledetekcyjnych, dekodował go i przekazywał do pamięci bieżącej. Pawlik nawet się nie zastanawiał, czy korzystają z tego sygnału legalnie, czy prawem kaduka – skoro mieli umożliwiające to programy, to widocznie ktoś im je dał. Rozkodowane odwzorowania satelity szły do opracowania, a potem do analizy. Jeżeli program analizujący nie stwierdził zmian naruszających wyszczególnione w instrukcji warunki alarmu, kompresował wyniki i odsyłał je do archiwów. W przeciwnym wypadku uruchamiał alarm.

Pawlik właściwie nie musiał się w to wtrącać. Był wczesny ranek, większość oddziału otrząsała się jeszcze z senności albo zażywała porannej zaprawy, a major przechadzał się po polanie. To nie była żadna poważna wyprawa. Zwykłe utarcie nosa krasnodarcom – ktoś tam na Chortycy uznał ich konwój za podejrzany, polecił go zatrzymać i przeszukać, a w razie gdyby naruszyli warunki pokoju, przewożąc narkotyki lub inne materiały zastrzeżone dla innych drużstw, spalić. Najłatwiej było to zrobić, zaczajając się na Czarcim Wirażu. Nawet delegowanie do tak banalnej sprawy aż dwóch pancerek, ośmiu żołnierzy, gdy mogli wystarczyć honorni, i osobisty w niej udział majora Stupaka wydawały się przesadą.

Pawlik przebiegł palcami po klawiaturze, żądając bieżącego odwzorowania. On akurat wiedział, dlaczego major wyskoczył na wyprawę osobiście. Sekcyjny zawsze dużo wie, trudno przed nim coś ukryć. Major źle znosił niedawny awans i przeniesienie z łużańskiej stanicy do sztabu, korzystał z każdej okazji, by się na parę dni wyrwać w pole. Mówił, że brakuje mu ruchu. Pawlik wiedział, o jakie konkretnie ruchy chodziło, ale z nikim o tym nie rozmawiał. Zresztą wszyscy w plutonie się domyślali. Fedor Stupak był szczęśliwym ojcem trojga małych dziedziców imienia i majątku, a Skrebec, im bardziej umacniał swą władzę na Południu, tym bardziej narzucał swemu otoczeniu zasady wiktoriańskiego dworu. Z drugiej strony, dla Pawlika było oczywiste, że ktoś taki jak Stupak, kto jest dwa razy silniejszy, dwa razy więcej je i dwa razy tyle może wypić, nie pociągnąłby długo z jedną kobietą, w dodatku coraz mniej apetyczną.

Przyjrzał się obrazowi na ekranie. Wyglądało na to, że krasnodarski konwój w ogóle nie zamierzał dzisiaj ruszać. Ciężarówki i wóz pilota stały od wczoraj pośrodku zdeptanego pod parking skweru.

Nie było wokół nich widać żadnych przygotowań do wyjazdu.

Coś go zastanowiło. Przejechał kursorem po listwie poleceń, rozwijając kolejne menu, i zażądał wszystkich odwzorowań z ostatniej godziny.

Na zdjęciach robionych co pół minuty powinno być więcej ludzi. Przecież raczej nie śpią tak długo, muszą przygotowywać jedzenie, wychodzić z wozów, choćby po to, by się odlać. Tymczasem na kolejnych klatkach dostrzegał raptem kilku ludzi. Wczoraj było ich całe mrowie. Fakt, że mogli być z tego drugiego konwoju, który najwyraźniej już odjechał.

O, w mordę! -omal nie złapał się za głowę. Już wiedział, że dał się załatwić jak szczeniak, najprostszym, najbardziej prymitywnym chwytem, jaki można sobie wyobrazić. Odruchowo wydawał komputerowi kolejne polecenia, każąc ściągnąć dane z pamięci Centrali, przeszukać drogę i znaleźć samochody zaparkowane wczoraj obok krasnodarskiego konwoju. Był pewien, że będą wcale nie na wschód od Kijowa, jak by wynikało z ich wcześniejszego ruchu. Że zawróciły na Lwów.

Nie przerywając procedury poszukiwania, wywołał Stupaka.

– Wykiwali mnie – przyznał się otwarcie. – Zmienili samochody, muszą już być w drodze.

– Ogłoś alarm – zakomenderował tylko krótko major. Jeden ruch ręki i wszyscy na polanie zostali poderwani przeraźliwym elektronicznym wyciem, dobywającym się ze słuchawek, osobistych komunikatorów, busterów i głośników w szoferkach samochodów. Pawlik wiedział, że za chwilę zrobi się dookoła rojno jak w ulu, że wszyscy już podrywają się do biegu, każdy najkrótszą drogą na swoje stanowisko, że zaraz zaskoczą silniki i nim miną dwie minuty, kolumna ruszy na złamanie karku polną ścieżką w dół, w stronę Czarciego Wirażu.

Za plecami Pawlika załomotała podłoga wozu, kiedy któryś z jego kolegów zeskoczył ciężko wprost z górnego włazu.

Dopinając się w pośpiechu, nie odrywał wzroku od ekranu, na którym wciąż pulsowała zielona ramka: „Decoding… please wait”. I tak wiedział, co zobaczy, ciekawiło go tylko, czy parszywce zdążyli już dojechać do Czarciego Wirażu, a jeśli nie, to jak daleko od niego teraz byli.


*

Kiedy Perhat dostrzegł czerwoną plamkę na burcie wozu Wielkiego Piątka, nie mógł już zupełnie nic zrobić.

Program dobiegał końca. Wendzyłowicz powiedział swoje, dziewczynka wyrecytowała wbite na pamięć francuskie podziękowanie, z którego nie mogła zrozumieć ani słowa, a Jacqueline, stojąc na tle otwartego furgonu, wygłaszała właśnie ostatnie w tym programie apele o włączenie się widzów do działalności charytatywnej.

Claude, w słuchawkach połączonych z mikrofonem wyglądający niczym kontroler startów na lotniskowcu, stał na dachu telewizyjnej ciężarówki przy szerokokątnej kamerze. W chwili, gdy prompter Jacqueline pokazał ostatni akapit jej tekstu, uniósł wysoko rękę, a potem opuścił ją gwałtownym gestem.

Silnik maszyny Wielkiego Piątka ryknął potężnym basem, chwilę potem zagrały kolejne. Jeszcze kilka sekund i ogromny wóz zakołysał się, drgnął, a potem nagłym zrywem wyprysnął z otaczającego plac kręgu, ku podjazdowi na autostradę. Piątek popisywał się przed kamerą, ruszając z zaciągniętego hamulca, na nadmiernych obrotach, ale pewnie robił tak na żądanie Claude'a.

Bez patrzenia na monitory, Perhat wiedział doskonale, jak to na nich wygląda. Jacqueline oddaliła się, potem obraz zadrżał na chwilę, gdy przenikały się pola widzenia obu kamer, aż w końcu w centrum ekranów znalazł się ruszający ostro trak Piątka.

I wtedy właśnie, w momencie, gdy ciężarówka poderwała się do skoku, zanim zdążyła zbliżyć się do podjazdu, Perhat dostrzegł na jej burcie krwistoczerwone światełko, nie większe niż moneta. Wiedział, co to jest. Nie rozumiał, jak to się mogło zdarzyć, ale już wiedział, co nastąpi za ułamek sekundy, chciał krzyknąć, poderwać ludzi do działania, choć równocześnie doskonale zdawał sobie sprawę, że już niczego, zupełnie niczego nie zdoła zrobić. Zdążył tylko otworzyć usta.

Zanim wydał z siebie jakikolwiek dźwięk, burta wozu Piątka zaklęsła się nagle i sypnęła na wszystkie strony kawałkami metalu, niczym garściami konfetti. Wydawało się, że uderzył w nią wiatr, dość potężny, by wydąć kilkumilimetrową, żeberkowaną blachę niczym płótno żagla. Trak zakołysał się, jakby zatrzymany potężną pięścią, i odchylił na bok, tak, że przez moment jego kilkadziesiąt ton spoczywało tylko na połowie kół.

Ludzie z telewizji jeszcze przez kilka sekund nie byli w stanie zrozumieć, co widzą. Wyglądało to tak, jakby w ciężarówce zalągł się wielki, ognisty robak i uwijał się błyskawicznymi jotami po wnętrzu kontenerów, po kabinie i naczepach, przy każdym splocie zahaczając płomienistymi bokami o burty wozu, aż odlatywały od nich na parę metrów płonące szczątki. Silnik, potrącony ogonem płonącego robaka, zachłysnął się i rozpadł na tysiące iskier. W kabinie kierowców robak posiał ziarno ognia, które urosło w ułamku sekundy w kulę płomieni, wygniatając na zewnątrz szyby i wysadzając z zawiasów drzwiczki. Przeraźliwe cielsko, buszujące wewnątrz ciężarówki, puchło w ułamkach sekundy, jakby pasło się wzniecanym przez siebie ogniem i dymem, aż w pewnym momencie dobrało się do baków i wóz został dosłownie rozniesiony potężną eksplozją, w której jeszcze tylko przez chwilę dawało się dostrzec czarny, zwęglony szkielet karoserii i naczepy, wciąż toczący się z wolna resztką rozpędu.

Dopiero teraz Perhat uświadomił sobie ogłuszający huk, i to, że plecami opiera się o burtę wozu transmisyjnego, na którą pchnął go gorący podmuch.

A ognisty robak nie próżnował. Pożarłszy Wielkiego Piątka i Tłustego Czwartka, wyskoczył z pogorzeliska, nie czekając ani chwili, aż pożar przygaśnie, i dopadł następnych ciężarówek. Przeciął na pół trak Perhata, a potem biegł już tylko po kabinach kolejnych wozów, wgniatając dachy i zasiewając ziarna ognia wszędzie tam, gdzie znajdowali się uzbrojeni ludzie.

Zanim Perhat zdążył na dobre skojarzyć, co się dzieje, paliło się już wszędzie dookoła. Pomiędzy płomieniami dostrzegł zbliżającą się ciężarówkę, a za nią następne. Dopiero później zrozumiał, skąd się wzięły – że jechały przeciwnym pasem, w kierunku na Lwów, nie przyciągając niczyjej uwagi, aż znalazły się na wysokości wjazdu dokładnie w chwili, gdy rozpoczął się morderczy ogień ze wzgórza. A raczej odwrotnie, to ogień rozpoczął się w momencie, kiedy pierwsza ciężarówka zakręciła gwałtownie, przejeżdżając pas ziemi między nitkami autostrady, wprost ku środkowi parkingu. W kilka sekund potem znalazła się ona przy szpitalnym furgonie. Jeszcze dobrze nie wyhamowała, a z wnętrza i skrzyni wysypywali się już ludzie z automatami, strzelając w powietrze i przeraźliwie wrzeszcząc po rusku: „Na ziemię! Wszyscy na ziemię!”

Perhat uświadomił sobie, że jego karabin płonie właśnie w kabinie traka razem z ciałem Wieniczki. Nie miał nawet noża. Mógł co najwyżej rzucić się na napastników z gołymi pięściami.

Ale choćby i miał broń, prawdopodobnie nie użyłby jej. Nie z rozsądku. Ze strachu. Zawsze był przekonany, że to uczucie nie jest mu znane, i rzeczywiście, nie było, ale widocznie teraz wszystko się pozmieniało. Nie chciał umrzeć. Nie teraz. Nie dzisiaj. Za nic. Nie chciał.

I znowu, jakby znalazł się poza swoim ciałem, jakby patrzył na wszystko nie dość, że z daleka, to jeszcze przez odwróconą lunetę. Widział, jak grupa bandziorów, nie zważając na nic, w pośpiechu nosi do szpitalnego furgonu jakieś skrzynie. Widział, jak jeden ze zbirów wywrzaskuje coś i wywija karabinem, popychając Jacqueline na ziemię, twarzą w czarny żużel. Ruszył odruchowo w jego stronę, ale w tym samym momencie jak spod ziemi wyrosła przed nim postać, którą miał potem jeszcze wiele razy oglądać w sennych koszmarach – zarośnięty, brudny mężczyzna o kałmuckiej twarzy, ubrany z wojskowe spodnie i poszarzałą z brudu, niegdyś różową koszulkę z wciąż widocznym brokatowym napisem: FAST GIRL. Na głowie, pomimo upału, nosił spiczastą, równie jak on cały brudną futrzaną czapkę z podniesionymi, sterczącymi niczym diabelskie rogi nausznikami. Kałmuk trzymał przed sobą oburącz wielkokalibrowy karabin maszynowy. Poruszał ustami, ale Perhat nie słyszał jego krzyków. Zobaczył tylko jeszcze, jak napastnik podnosi karabin, jak zawija gwałtownie jego kolbą, i chwilę potem ta kolba trafiła Perhata w szczękę, na kilkadziesiąt sekund odbierając mu litościwie świadomość.


*

Realizator w wozie transmisyjnym nie stracił zimnej krwi i nie pozwolił, aby taniec ognistego robaka wyszedł z kadru dłużej niż na sekundę. Kamerzysta, który pokazywał Jacqueline zdołał chwycić w obraz podjeżdżającą do szpitalnego furgonu ciężarówkę. Zanim rzucono go wraz z innymi na ziemię, zablokował kamerę na statywie. Dzięki temu centrum emisji DCI 6 w Pontoise cały czas dysponowało znakomitej jakości wizją i dźwiękiem tego, co działo się na odludnym parkingu między Parachowką a Czarcim Wirażem.

W centrum emisji w Pontoise dyżurowało w tym momencie troje pracowników. Kierownik zmiany nazywał się Pierre Buyoma i był człowiekiem obdarzonym refleksem, niezbędnym przy tym zajęciu. Specyfika jego pracy polegała na tym, że można było przekiwać dziesiątki nudnych dyżurów, przysypiając w fotelu, ale kiedy nagle coś się zaczynało dziać, kiedy trzeba było błyskawicznie organizować couerage nowej sprawy, spinać się z innymi sieciami albo udostępniać im retransmisje, nie wolno było stracić ani sekundy. Każda zmarnowana chwila oznaczała utratę przez sieć pieniędzy i stosowne konsekwencje wobec winnych temu osób.

Buyoma nie miał nawet chwili na zastanowienie. W sekundę po tym, jak wóz Piątka, uderzony w burtę strumieniem ognia, stanął na bocznych kołach, kierownik zmiany był już przy głównym terminalu i popędzał krzykiem swoich podwładnych.

Pierwszą rzecz, jaką zmiana emisja musiała teraz zrobić, stanowiło przygotowanie materiału dla innych sieci, które – należało się spodziewać – za kilkadziesiąt sekund zaczną się zgłaszać z ofertami załadowania programu DCI 6. Najpierw będą to sieci informacyjne. Potem, jeżeli informacja przekształci się w dłuższy spektakl na żywo, po jego kolejne bloki zaczną się zgłaszać operatorzy sieci regionalnych i tematycznych, wykorzystujący rozmaite sektory Skorupy – wszechobecnej gęstwy infostrad cyfrowego uniwersum, przenikającego się w niezliczonych punktach z rzeczywistością i stanowiącego jej ukryty wy. miar. Trzeba było czym prędzej wydzierżawiać nowe domeny i gejty, a zarazem jak najszybciej pobudzić do aktywności całą uśpioną moc mainframów centrum.

Buyoma od razu ocenił, że wszystko, czym dysponuje, i tak nie wystarczy. W chwili, gdy NewsNet i jego mutacje puszczą przez centra sieci światowej trajlery bieżącej transmisji, liczba zgłaszających się po jej odbiór zacznie rosnąć w postępie geometrycznym, a każdy nowo włączający się w program będzie chciał obok bieżącej transmisji ściągnąć zapis archiwalny. Toteż rozpocząwszy rutynową procedurę i pozostawiwszy jej kontynuowanie komputerowi, Buyoma przeskoczył do drugiego terminalu i zajął się wyszukiwaniem oraz bukowaniem na przewidywane potrzeby transmisji każdego wolnego obszaru publicznej infostrady i sieci komercyjnych, jaki udało mu się znaleźć. W ciągu dwóch minut podbił w ten sposób cenę gigabajta na najbliższych węzłach o pięćdziesiąt procent, ale szukał dalej, przekonany, zresztą słusznie, że wkrótce i tak okaże się, iż wziął wszystko za bezcen.

To była pierwsza sprawa – zapewnić oczekiwanym klientom dostęp do materiału, zanim zdoła to zrobić na swoje konto któraś z sieci podnajmujących ich sygnał. Drugą sprawą było jak najszybsze opracowanie tego materiału. Podczas, gdy pierwszym zajmował się Buyoma, nad drugim pracowała już jedna z jego podwładnych. W jej przypadku najpilniejsze było wywołanie z pamięci centrum YiMakera, programu opracowującego obraz i ścieżkę dźwiękową, oraz poddanie jego wstępnej, szybkiej obróbce zapisu eksplodującej ciężarówki Piątka, tak aby sieci informacyjne mogły w swych zasobach umieścić obraz już należycie przetworzony, kasujący rozmachem i widowiskowością wszystko, co w tym samym czasie mogła zaoferować konkurencja. Potem oczywiście, gdy będzie na to czas, gdy już znajdą i w trybie pilnym posadzą do pracy ludzi, ten wstępny obraz zostanie opracowany jeszcze raz, już z maksymalną pieczołowitością. YiMaker od chwili uruchomienia działał na kilku poziomach – oprócz przygotowywania zapisu archiwalnego, przejął również bieżącą transmisję i automatycznie przekształcał ją zgodnie z posiadanymi instrukcjami. Od chwili, gdy Buyoma potwierdził stosowną decyzję przyciśnięciem w swoim panelu migoczącej ikony, ta właśnie wersja stała się podstawowym sygnałem ładowanym do sieci. Ponieważ była ona nieznacznie opóźniła w stosunku do sygnału bazowego, zmiana ta natychmiast dała się zauważyć na monitorach centrum. Kilka z nich pokazywało dalej ten sam obraz, większość powtarzała go z krótką zwłoką.

Trzeci z dyżurnych pracowników centrum miał jeszcze chwilę na przygotowanie się do prawdziwej pracy. W przeciwieństwie do pozostałych, nie należał on do obsługi programu, ale do liczącego niemal połowę pracowników DCI 6 accountingu zajmującego się marketingiem, reklamami i całą finansową stroną firmy. Jego zadaniem było należyte wyzyskanie wzrostu oglądalności. Wyspecjalizowane ośrodki Skorupy bezustannie monitorowały ruch w sektorach interaktywnej telewizji, dostarczając danych do podejmowania decyzji agencjom reklamowym. Jeśli jakiś program szedł nagle na tej nieustającej giełdzie ostro w górę, jeśli liczba włączających się do niego widzów wzrastała gwałtownie, jak właśnie zaczynało się to dziać z DCI 6, a obliczane błyskawicznie statystyczne przekroje widowni zaczynały pasować do hołubionego przez reklamodawców portretu konsumenta – to było oczywiste, że za chwilę program ten zostanie zasypany ofertami, że agencje obsiada go jak stado sępów trupa, każda starając się wyszarpać swój deal pierwsza, zanim cena reklamowej sekundy wzrośnie jeszcze bardziej. Trzeci przesiadywał w centrum właśnie po to, by w razie czego sobie z tym zalewem ofert poradzić i wyssać z niego maksimum zysku dla stacji.

Kiedy Buyoma mógł wreszcie pozwolić sobie, aby poświęcić część uwagi obrazowi na monitorach, tknęła go potworna obawa, że teraz nie stanie się już nic więcej. Przez pole widzenia kamer przebiegali uzbrojeni ludzie, układający jakieś skrzynie i łączący je kablami, mikrofony głuchły od kanonady i nieartykułowanych okrzyków, ale wszystko to było tylko migotaniem przypadkowych scen, nie składało się w żadną całość, mogącą przykuć na dłużej uwagę widza. Kierownik zmiany emisyjnej poczuł zbliżającą się panikę. Jeśli mylnie ocenił sytuację, jeśli transmisja teraz nagle się urwie, zostaną na lodzie z astronomicznymi rachunkami za poblokowane niepotrzebnie porty Skorupy.

Ale zanim Buyoma zdążył się tej panice poddać, na ekranie, w miejscu, gdzie wcześniej była Jacqueline, pojawił się Claude. Był blady i zagryzał kąciki warg, ale wyraźnie zdążył się już jako tako pozbierać. Wszedł przed kamerę niepewnym krokiem, prowadzony pod lufą przez faceta o mordzie tak bandyckiej, że żaden hollywoodzki specjalista od castingu nie zdołałby znaleźć lepszego.

– Proszę państwa… Kochani – zaczął drżącym z poruszenia głosem Claude. – Nie wiem, czy mnie słyszycie. Mówi Claude Finois, kierownik transmisji. Nasz konwój został napadnięty przez terrorystów. Nie wiemy jeszcze, kim są ci ludzie. Nie wiemy, czego chcą. Nie znamy rozmiarów naszych strat. Ale wiem, że na pewno będziemy potrzebować pomocy. Proszę, nie opuszczajcie nas w takiej chwili. Udało mi się wynegocjować tyle, że nie przerwiemy tej transmisji. Wierzę, że uda nam się z tego wyjść cało. Wierzę, że nas nie opuścicie…

Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami, pełnymi emocji, strachu, ale i nadziei, zarazem przejrzyście i zwięźle. Nie można było w tej sytuacji wypaść lepiej.

– I jeszcze jedno – rzekł, pchnięty pod żebra wychodzącą spoza kadru lufą. – Człowiek, który nimi dowodzi, powiedział, że przedstawi swoje żądania za pięć minut.

Buyoma, jak spięty ostrogą, rzucił się do terminalu, aby przez wewnętrzny program komunikacyjny firmy znaleźć szybko tłumaczy z rosyjskiego, ukraińskiego, arabskiego i polskiego; któryś z nich na pewno będzie za chwilę potrzebny.

Tym razem Buyomie było już o tyle łatwiej, że z każdą chwilą zgłaszała się do pracy coraz więcej pracowników DCI 6. Sygnał awaryjny podrywał ich od stołów, wyciągał z basenów, przerywał flirty i interesy. W lokalnej sieci firmy robiło się coraz ciaśniej od ich zgłoszeń – wirtualnych fantomów sygnalizujących wymaganą w kontraktach dyspozycyjność i gotowość do pracy. Zgodnie z regulaminem firmy, dopóki nie zgłosił się któryś z członków zarządu, Buyoma był w DCI 6 najwyższą władzą. Bez chwili wahania zaczął rozdzielać robotę i określać każdemu jego zadania.

Tak jak zapowiedział Claude, dokładnie w pięć minut po jego wejściu – Buyoma wypełnił ten czas przypomnieniem z różnych ujęć i w różnych tempach opracowanej już przez ViMakera sceny napaści na konwój oraz krótkim klipem z historią Fundacji Miłorzębu – przed wciąż zablokowaną na statywie kamerę wszedł dobiegający czterdziestki, bardzo krótko ostrzyżony Rosjanin w panterce, marynarskiej koszulce i nasadzonym na bakier błękitnym berecie.

– Nazywam się major Kolców – oświadczył, patrząc wprost w obiektyw zimnym, nieporuszonym wzrokiem. -Dowodzę oddziałem, który skonfiskował ten konwój. Powiem od razu, zanim przejdę do konkretów: nie chcę, aby zginęła choć jedna osoba więcej. Mam nadzieję, że zdołamy się porozumieć. Ale jeśli ktoś będzie próbował użyć przeciwko nam siły, nie zawahamy się ani przez moment.

– Kolców odsunął się na bok, ukazując kamerze wciąż otwarte tylne drzwi szpitalnego furgonu. W plątaninie medycznej aparatury, otaczającej dziewczynkę, przybyły pryzmy kontrastujących ze szpitalną bielą, ciemnozielonych skrzyń.

To, jak się pewnie domyślacie, materiał wybuchowy- wyjaśnił Kolców, pokazując je palcem. – A teraz spójrzcie tu – pokazał palcem kasetę z chropowatego, czarnego plastiku, noszoną przy pasie. – To wojskowy zestaw biomedyczny. Buster, jak go popularnie nazywają. Aparatura czuwająca nad pulsem, ciśnieniem i funkcjami życiowymi. Każdy z moich ludzi ma coś takiego, a emitowany przez nasze bustery sygnał radiowy jest odbierany przez komputer pokładowy ciężarówki, sprzężony z zapalnikami. Jeśli którykolwiek z nas zostanie zastrzelony, ogłuszony, sparaliżowany wstrząsem elektrycznym lub zaatakowany w inny sposób, ciężarówka wyleci w powietrze. A dziewczynka razem z nią. W tych skrzyniach jest dość materiału wybuchowego, aby z furgonu została tylko garstka popiołu. Mam nadzieję, że przekonałem was, iż lepiej z nami negocjować, niż się bić. Daję teraz właścicielom tego konwoju następne pięć minut na przygotowanie, zanim ogłoszę nasze żądania.

Kolców odwrócił się i wymaszerował z pola widzenia. Buyoma przełączył teraz transmisję na drugą z kamer. Monitory wypełnił widok parkingu, otoczonego podwójnym szpalerem ludzi w podobnych jak u Kolcowa panterkach i pasiastych koszulkach. Część, obstawiając parking od zewnątrz, odstraszała gromadzących się coraz liczniej gapiów z zatrzymujących się w pobliżu samochodów i ciężarówek. Kilku innych, niedaleko szpitalnego furgonu, pilnowało leżących twarzami do ziemi ludzi z konwoju. Buyoma wypatrzył w grupie pilnowanych Jacqueline i wydał YiMakerowi polecenia zbliżenia na nią. Utrzymał ten obraz przez kilkanaście sekund, a potem wpuścił ID stacji i pierwszy z przygotowanych już spotów reklamowych. Potem wyprostował się i czekając, aż w Centrum zjawią się wezwani już dodatkowi pracownicy, po raz pierwszy od chwili napaści na konwój znalazł czas, aby otrzeć pot z czoła.


*

Dougowi Schlafowi było dobrze. W chwili, gdy Perhat tracił przytomność po ciosie Kałmuka, Doug pogrążał się powoli we śnie, z głową złożoną na biuście dziewczyny z baru, zbyt niepodatnym na ciążenie ziemskie, aby nie podejrzewać po nim ingerencji chirurga. Jego myśli krążyły leniwie, coraz wolniej, wokół tego, iż zapewne są na świecie kraje, gdzie kobiety oddają się mężczyznom z dziesiątków rozmaitych przyczyn. Gdzie czasem robią to z miłości, czasem z braku rozrywek, z niewyżycia albo na złość innemu mężczyźnie… Amerykanki były pod tym względem potwornie nudne, znały tylko jeden godziwy powód do uprawiania seksu – inwestycję. Szły do łóżka tak, jak kupuje się akcje, jeśli tylko facet mógł zapewnić należytą pozycję społeczną i prestiż. Przy całej surowości obyczajów, jaka zdumiewała w Stanach przybyszów ze Starego Kontynentu, być tutaj Don Juanem nie stanowiło problemu. Zwłaszcza dla zawodowego menedżera.

Czy można, u licha, mieć wyrzuty sumienia, że gra się w coś, w co grają wszyscy? Jutro będzie musiał delikatnie uświadomić Paoli, że zainwestowała niewłaściwie, że on, Doug, jest wolnym duchem i nie zamierza się żenić. Ćwiczył to już tyle razy, a jednak zawsze było mu w takiej chwili przykro, że musi sprawić dziewczynie zawód. Zwłaszcza, jeśli starała się tak bardzo, jak Paola. W słabym świetle, bijącym zza odsłoniętego okna, dostrzegał delikatne zwiotczenie skóry na jej szyi i sieć drobniutkich zmarszczek wokół oczu. Musiała już mieć trzydziestkę za sobą. Musiała każdego poranka budzić się ze świadomością, że czas na odniesienie w życiu sukcesu coraz bardziej się kurczy i trzeba się spieszyć, zanim pewnego dnia okaże się, że na wszystko jest już za późno.

Do cholery, przecież to nie jego wina. Czasem nachodziła go obawa, czy nie jest zbyt poczciwy, aby odnieść w tym świecie prawdziwy sukces.

Nie musi jej tego mówić od razu jutro, pomyślał sennie, zapadając się w miękkie zapomnienie. Wszystkie sprawy, które prowadził, układały się pomyślnie i pewnie zabawi w Seattle jeszcze parę dni.

W tym właśnie momencie odezwał się telefon. Dźwięk, jaki wydawał z siebie ten niewielki aparacik, zintegrowany z zegarkiem, organizerem i podstawowymi funkcjami stacji sieciowej, musiał być opracowywany przez długie miesiące pod kierunkiem najznamienitszych otolaryngologów i psychiatrów. Dźwięk ów, modulowany w szarpiący za jelita świergot, gdzieś na pograniczu słyszalnych częstotliwości, mógł poderwać z grobu umarłego. Doug nie potrafiłby wyjaśnić, w jaki sposób ten efekt osiągnięto, ale w każdym razie wiedział, i potwierdzał to każdy, z kim rozmawiał, że zaprogramowany w ich telefonach sygnał alarmu przyprawiał o kilkusekundowy atak irracjonalnego, panicznego strachu.

Wyskoczył z łóżka jak oparzony, z łomoczącym sercem, i rzucił się po omacku szukać źródła przeraźliwego dźwięku. Znalazł wreszcie aparat w stosie rzuconej na krzesło garderoby. Kiedy go rozkładał, dostrzegł, iż Paola siedzi na łóżku, z prześcieradłem przyciśniętym kurczowo do napompowanych silikonem piersi i tak wytrzeszczonymi z przerażenia oczami, że w innych okolicznościach zapewne parsknąłby na jej widok śmiechem.

– Li Mitcher, centrala – odezwał się głos w telefonie. -Doug, mamy poważny problem. Załoguj na szybkim.

– Aż tak? – Doug już się ubierał, ściskając telefon między barkiem a uchem.

– Aha. Jesteś u siebie?

– Tak.

– To chyba szybciej będzie, jak pojedziesz do biura. Zaraz tam obudzę kogo trzeba, żeby się przygotowali. Zespół kryzysowy powinien zacząć pracę za trzynaście minut. To tyle.

Doug nie chciał być tym z członków zespołu, który się spóźni.

– Hej, zaraz - przypomniał sobie o tym pytaniu w ostatniej chwili, kiedy człowiek z Centrali już się wyłączał. -A o co właściwie chodzi?

– Kontrakt z Santa Clausem jest poważnie zagrożony. Włącz sobie transmisję.

Znalazł jeszcze chwilę czasu, by pogłaskać dziewczynę po czarnych, długich włosach i powiedzieć parę przepraszających słów, ale były to tylko mechaniczne gesty. Nie był już w stanie myśleć o niczym innym niż o nie sfinalizowanej operacji.

Rzecz w tym, że prowadził ten kontrakt od początku do końca. Cokolwiek się tam stało, nie może się okazać, że to on popełnił błąd.

Wcześniej zdarzało mu się sarkać na ten stosunkowo niewielki, raczej pozbawiony luksusów hotelik z zaglądającą w okna reklamą pierogów Tiomkina. Ale wybrał go właśnie z myślą o takich sytuacjach jak ta. Dyspozycyjność należała do trzech podstawowych wymogów, jakie spełniać musiał menedżer jego szczebla. Trzeba było albo wozić się z kupą sprzętu, albo nie oddalać od centrum komunikacyjnego bardziej niż na regulaminowe dziesięć minut. Doug miał złe doświadczenia z centrami w dużych hotelach, zawsze w krytycznej chwili okazywało się tam, że coś nie pasuje, czegoś nie sposób wyregulować, a jedyny w okolicy człowiek mający o miejscowym złomie jako takie pojęcie akurat gdzieś przepadł wraz z jedynym egzemplarzem karty otwierającej dostęp do paneli kontrolnych systemu. Z dwojga złego wolał już uwiązanie na dziesięciominutowej smyczy wokół miejscowego biura.

W nadbrzeżnej dzielnicy o tej porze, na progu nocy, było już prawie pusto. Rozpędził się długą, wąską ulicą, wiodącą ku oceanowi, potem zakręcił w lewo w przelotówkę, a chwilę później podjeżdżał już pod wielki, srebrzysty biurowiec przypominający poprzecznym przekrojem cząstkę pomarańczy. Trwało to tylko kilka minut, tak że Doug nawet nie miał czasu włączyć w samochodzie transmisji. W holu na dole system zabezpieczenia budynku zerknął Schlafowi w tęczówki, zeskanował linie papilarne i dopiero wtedy zaakceptował jego kartę magnetyczną. Czekała już nań winda, a na dwudziestym trzecim piętrze, w biurach NFG, uruchomione centrum komunikacyjne i wciąż jeszcze z lekka zaspany dyżurny. Doug nie tracąc czasu na powitania, dopadł stanowiska, jedną ręką wtykając w szczelinę pulpitu swoją kartę, drugą zaś uruchamiając procedury identyfikacji i włączenia do telekonferencyjnego, wirtualnego stołu.

Powietrze za plecami Schlafa zmętniało, potem przepierzenia, pomiędzy którymi siedział, zasklepiły się czarną błoną nieprzenikliwego pola. Komputer potwierdził jego obecność. Tkwił w wąskiej kabinie, jak w komórce plastra miodu, mając przed sobą tylko ekrany, klawiaturę z wbudowanym glideboksem i wytrzeszczone na niego szklane oko kamery.

Od telefonu minęło siedem minut i pięćdziesiąt sekund, ale nie miał czasu, by poczuć z tego powodu satysfakcję, pochłonięty, przygotowaną już przez komputer prezentacją niedawnych wydarzeń na kijowskiej autostradzie.

Dopiero zapoznawszy się z relacjami NewsNetu, zaczął sprawdzać, kto bierze udział w naradzie. Czterech ludzi z Centrum znał doskonale; siwawy drugi szef zarządu, któremu eliptyczne, druciane okulary nadawały wygląd dziewiętnastowiecznego subiekta, dwaj kierownicy programów i śniada, rozpaczliwie ukrywająca swą starość szefowa wydziału politycznego. Znał też z widzenia kilku ludzi z zespołu ekspertów. Dwóch z nich korzystało z niepełnego połączenia, dysponowali tylko dźwiękiem. Przerzucał kolejne ekrany, aż trafił na szatynkę w średnim wieku, o prostych, długich do pół ucha włosach, ubraną w kraciasty, błękitno-zielony kostiumik. Jeszcze zanim sięgnął do klawiatury sprawdzić, kto to taki, już wiedział, że ta osoba ma dla sprawy kluczowe znaczenie. Dopiero znacznie później uświadomił sobie, skąd to wiedział. Kobieta była zbyt starannie przygotowana, jak na środek nocy, która okrywała teraz Wschodnie Wybrzeże. Makijaż, nienaganność stroju i uczesania wskazywały, że nie została przywołana nagłym alarmem.

– Myślę, że nie będziemy już dłużej czekać – odezwał się Drugi Szef.

Komputer wyświetlił przed Dougiem informację, z której wynikało, że kobieta w błękicie i zieleni, Lana Schuyskyj, jest upełnomocnioną przedstawicielką nowojorskiej spółki prawniczej VanderOve. Doug oczywiście doskonale znał tę firmę. Pełniła ona rolę amerykańskiego eksponenta interesów porozumienia głównych rosyjskich mafii i nie sposób było jej nie znać, załatwiając jakiekolwiek interesy ze Wschodem i Europą Środkową. Na Lane Schuyskyj nigdy się jednak dotąd nie natknął.

– Wszyscy wiedzą już z grubsza, o co chodzi, więc nie będziemy tracić czasu – ciągnął Drugi. – Doug, wyjaśnij z łaski swojej, jaki jest udział naszej Grupy w tej transakcji.

Nie pozwolił sobie ani na jedną chwilę zwłoki. Miał już na bocznym ekranie wszystkie zapisy ze swego prywatnego obszaru pamięci, ale na razie nie musiał do nich sięgać.

– Występujemy w kontrakcie jako pełnomocnik… hm, nazwijmy go prostu Klientem. Osoba ta pragnie zachować pełną anonimowość, co zresztą wydaje się zrozumiałe, zważywszy, iż mogłyby zostać naruszone jej dobra osobiste. W największym skrócie, nasz klient potrzebuje dawcy do przeszczepu tkanki nerwowej i komórek podwzgórza dla ciężko chorego dziecka. Operacja taka, pozwalająca na całkowite wyleczenie porażenia mózgowego, jest już wprawdzie wykonywana z bardzo dobrymi rokowaniami, istnieje jednak duża trudność z pozyskiwaniem materiału do transplantacji. Warunkiem pomyślnego leczenia jest bowiem znalezienie dawcy o niemal identycznej charakterystyce neuroprzekaźników. Nawet minimalna niezgodność grozi tutaj odrzuceniem przeszczepu ze skutkiem letalnym. Przy tradycyjnych procedurach pozyskiwania materiałów do transplantacji czyni to leczenie praktycznie niemożliwym. Przepraszam za te medyczne szczegóły, ale wydają mi się one niezbędne do wyjaśnienia, skąd tak duża wartość kontraktu.

Nie była to prawda. Podawał je przede wszystkim po to, by popisać się przed Drugim. Chyba z dobrym skutkiem, gdyż ten skinął przyzwalająco głową.

– Poszukiwanie odpowiedniego dawcy i przygotowanie go do operacji zleciłem ostatecznie koncernowi Laboratoires d`Yvelines, jest to francuska agencja z przewagą kapitału rządowego. Oni wytypowali szpital na terenie Rosji, to jest, przepraszam, na Ukrainie, prawdopodobnie zadecydowały o tym ich kontakty ministerialne. Szpital ten, w naszych archiwach funkcjonujący pod nazwą Santa Claus, jest właścicielem dziesięciu procent transakcji, z czego trzy procent otrzymał tytułem zadatkowania poszukiwań dawcy. Dalszych dwadzieścia procent należy do Europejskiej Rady Charytatywnej, która przyjęła na siebie zorganizowanie transportu i zabezpieczenie strony medycznej aż do chwili dostarczenia dawcy do kliniki wskazanej przez Klienta. Stosunkowo niska prowizja ERG wynika z dwóch rzeczy. Po pierwsze, jako instytucja afiliowana przy centralnych władzach Unii Europejskiej, funkcjonuje ona na nieco odmiennych zasadach prawnych. Nie taję, że w tej sytuacji byliśmy wręcz zmuszeni skorzystać z jej usług. Po drugie, obniżenie tej prowizji stanowiło element kompromisu, jaki zawarliśmy. Część ich strategicznych partnerów jest powiązana ze stacją telewizyjną DCI 6, ta zaś z kolei jest głównym sponsorem Gingko Foundation. Mniejsza prowizja była ceną za naszą zgodę na takie właśnie rozegranie transportu, z wykorzystaniem go w mediach.

Pominę tu, dla oszczędności czasu, kilku drobniejszych kontrahentów, których łączny udział w przedsięwzięciu nie przekracza dziesięciu procent. Tym samym, odpowiadając już bezpośrednio na pytanie prezesa, nasz udział w kontrakcie wynosi sześćdziesiąt procent jego wartości, a zatem pozostajemy bezsprzecznie jedynym reprezentantem interesów Klienta, wyłącznie uprawnionym do podejmowania strategicznych decyzji.

Drugi ponownie skinął z aprobatą głową. – Następne pytanie – oznajmił – które powinniśmy sobie teraz zadać, brzmi: do jakiej sumy może być opłacalne ponoszenie dalszych kosztów związanych z tym kontraktem. Kto z państwa…?

Głos zabrał jeden ze stałych ekspertów Grupy, wyliczając szacunkowe koszty powtórzenia całej operacji. Doug mniej tego słuchał. Wyciągnął w bocznym panelu obraz i komentarz z NewsNetu, gdzie na gorąco omawiano przebieg wypadków na drodze. Był gotów założyć się, że suma, jaką ostatecznie wyliczy ekspert, będzie nieco mniejsza od tego, czego w pierwszej chwili zażądają terroryści. Znacząco mniejsza, ale zarazem na tyle zbliżona, by się chciało negocjować.

Wszystko zmierzało dokładnie w tym kierunku i pozostawało tylko czekać na ofertę.

Została ona przedstawiona w piętnastej minucie narady.

– Drodzy państwo – oznajmił Drugi, poprawiając się przy swoim pulpicie. – Teraz, skoro już orientujemy się w całokształcie spraw, pozwalam sobie poprosić do głosu panią Schuyskyj. Firma, którą reprezentuje, zwróciła się do nas z ofertą, która, jakkolwiek niebezpośrednio, wiąże się z obecnym kryzysem. Pani Schuyskyj, proszę bardzo.

– Dziękuję. Proszę państwa, klient, którego tutaj reprezentuję, również pragnie zachować anonimowość, przynajmniej do momentu zawarcia zobowiązującego dla obu stron kontraktu. Mogę jednak powiedzieć, że chodzi o poważne konsorcjum, mające doświadczenie w interesach na Wschodzie i dysponujące niezbędnymi stosunkami oraz odpowiednim kapitałem, czego zresztą gwarancją jest reprezentowanie go przez nas. Konsorcjum, o którym mówię, dysponuje pewnymi środkami perswazji, które mogłyby skutecznie powstrzymać terrorystów i skłonić ich do zadowolenia się rozsądną sumą. Nasz klient jednak, używając tych form nacisku, sam naraziłby się na straty. Mimo to jest gotów zaoferować swą pomoc.

– Rozumiem – Drugi skinął głową. Doug nigdy nie rozumiał, dlaczego Rosjanie zawsze musieli tak owijać w bawełnę. – Proszę kontynuować.

– Pozwolę sobie zauważyć, że przy organizacji konwoju Gingko Foundation wasz francuski kontrahent dokonał kilku fatalnych błędów w dziedzinie zapewnienia bezpieczeństwa operacji. Powierzono to ośrodkom, które nie są w stanie takiemu zadaniu podołać. Trudno o lepszy dowód niż ostatnie wydarzenia. Niestety, Europejska Rada Charytatywna wykazuje tu niezwykłą sztywność stanowiska. Być może nie byłoby to tak istotne, gdyby nie fakt, iż wasz francuski partner przygotowuje się do znacznie szerszego programu charytatywnego, obejmującego między innymi przesiedlania dzieci z terenów o szczególnie trudnej sytuacji do krajów zachodnich. Programu, wobec którego ten konwój ma charakter pilotażowy.

Pani Lana Schuyskyj zawiesiła na chwilę głos, aby sens jej słów miał szansę dotrzeć do wszystkich.

– Nasz klient uznałby za dostateczną rekompensatę swoich starań – podjęła – gdyby NFG wpłynęła na europejskiego partnera, aby to właśnie on został w tym programie głównym partnerem miejscowym.

Zapadła cisza.

„Opinia?” – pojawił się napis w jednym z bocznych paneli, przeznaczonym do bezpośrednich konsultacji.

Doug przysunął się do kamery, tak aby jej pole widzenia nie mogło objąć palców na klawiaturze. Zawsze uważał, że dla osiągnięcia w życiu sukcesu najważniejsza jest zdolność do podejmowania szybkich decyzji.

„Wysokie ryzyko, duży zysk, interesujące – pisał. – Rynek o wysokim stopniu kryminalizacji. Nie wyrażałbym zgody przed starannym sprawdzeniem, kogo reprezentują. Warunek transakcji: pozytywna opinia Wschodnich Sił Pokojowych, bez ich zgody ryzyko nadmierne, lepiej nawet stracić konwój. Doug Schlaf.

Oparł się wygodnie o fotel i czekał, aż Drugi zapozna się ze wszystkimi opiniami i odpowie pani Schuyskyj. Kątem oka śledził w bocznym panelu relację z konwoju.


*

Major Stupak musiał użyć całej siły woli, aby nie okazać złości.

– W porządku – powtórzył. – Zrozumiałem. W tej sprawie nie jesteśmy stroną i stosujemy się do życzeń Świętego Mykoły.

– Zrozum, Gruby – westchnął głos w słuchawce. Zbyt dobrze go tam znali, żeby z samego tonu nie wyczuć, co myślał. – Mamy umowę ze szpitalem i musimy się jej trzymać…

– Zabrakło mi paru minut! A teraz i tak mogę ich rozwalić w piętnaście sekund.

– Stary, jeżeli to zrobisz tak, żeby nie zdołali wysadzić furgonu, to bardzo fajnie. Ale jeżeli go wysadzą, to Szpital będzie miał do nas poważne pretensje, i to właśnie ty będziesz musiał za nie beknąć.

Nie mógł nie przyznać słuszności tym słowom. Za swoich ludzi mogli się pomścić w dowolnej chwili, a Szpital miał, jak się zdaje, zagrożoną dużą forsę i nie należało mu przeszkadzać.

Od Czarciego Wirażu pędzili całą szybkością, strzałami w powietrze zganiając z drogi samochody. W chwili, gdy okazało się, że honorni na wzgórzu nie odpowiadają na sygnał i kiedy Pawlik wydobył z komputera satelitarne zdjęcie rozstawionego na mogile działka, wszystko stało się jasne.

Tylko że było za późno. Największy pośpiech nie mógł zmienić sytuacji. Zanim pancerki zdołały otworzyć ogień, Kolców zagroził wysadzeniem w powietrze dziewczynki.

– Szlag – mruknął Stupak i przerwawszy połączenie, wyświetlił w przyłbicy swego hełmu szkic sytuacji. Obie pancerki ustawił po przeciwnych stronach konwoju, tak aby pociski ich działek mogły jak najszybciej sięgnąć wszystkich celów. Z każdego wozu zdesantował po jednej sekcji. Obie zajęły już wyznaczone im stanowiska u stóp wzgórza, tak że w efekcie parking otoczony był czterema rozmieszczonymi w kwadrat punktami ogniowymi, oddalonymi o kilometr. Wszystkie cele zostały już kilka minut temu namierzone przez komputer, zidentyfikowane, rozdzielone i wprowadzone do programu. W przyłbicach żołnierzy desantu i na ekranach strzelców pancerek ukazywały się nanoszone na bieżąco poprawki, kiedy któryś z krasnodarców ruszył się choć o krok. Zresztą nie było to trudne. Wcale się nie kryli, dufni, że teraz, kiedy mają zakładników, nikt im nic nie zrobi.

Major Stupak niemal miał wrażenie, że lufy działek, miotaczy i wukaemów aż drżą z niecierpliwości, żeby zasypać kacapów ogniem i żelastwem. Byłaby kanonada jak na ćwiczeniach, popisowa salwa – dwie sekundy i po wszystkim.

– Słuchajcie chłopcy – powiedział major, włączając się na ogólną. – Te ruskie tchórze bawią się z nami w kotka i myszkę. No i dobrze. A my poczekamy. Zobaczymy, kto tutaj ma silniejsze nerwy, my czy ta banda. Jak przyjdzie czas, zdejmiemy ich jedną salwą. Bądźcie czujni.

Wsłuchiwał się w potwierdzenia kolejnych sekcji.

– A ciężarówkom każ być w pogotowiu – rzucił do Pawlika. – Po naszej salwie niech wjadą od razu całym pędem na parking i oczyszczą teren. I niech uważają na zakładników – dodał po chwili zastanowienia.


*

– Jak oni mogą! – Jacqueline klęczała przy nim, zaciskając drobne dłonie w pięści. Małe, bezsilne piąstki dziewczynki, której świat nagle zamienił się w piekło. W kącikach jej oczu lśniły łzy. – Dranie! Jak oni mogą!

Wciąż kołowało mu się w głowie.

Kiedy rzucili go, jeszcze półprzytomnego po zainkasowanym ciosie, pomiędzy leżących, Jacqueline poderwała się. Próbował jej dać znak gestem, żeby tego nie robiła -nie zrozumiała, a może nie chciała zrozumieć. Na szczęście najwyraźniej wydano im surowy zakaz strzelania do ekipy filmowej. Potężny zbir, który przyskoczył do Jacqueline, szarpał ją tylko i wymachiwał karabinem nad jej głową. Potem zjawił się drugi, spokojniejszy, mitygując kolegę. W końcu pozwolili jej się zbliżyć do Perhata i usiąść przy nim.

– Ty, chaza – powtórzył kilkakrotnie ten drugi. – Nie wstawaj. Nie Izia. Poniała?

„Chaza” oznaczało w jidysz stanik. Z jakiegoś powodu muslimowie nazywali tak każdą białą kobietę, a od nich słowo to przeszło do żargonu Drogi.

– O co im chodzi? Przecież my nie mamy pieniędzy! Nie odpowiadał. Wśród zgonionych w jedno miejsce, trzymanych pod strażą więźniów dostrzegł zaledwie kilku swoich ludzi. Boże, to była zwyczajna rzeź. Nie zdążyli nawet powysiadać z samochodów, ba, nawet pomyśleć, co się dzieje.

Pulsowanie w głowie i uczucie oszołomienia nie mijały.

Kilkakrotnie jeszcze dały się słyszeć serie wystrzałów. To napastnicy z zewnętrznego kręgu płoszyli nazbyt się zbliżających gapiów. Potem Kolców zaczął na parkingu swoje porządki. Najpierw strażnicy kazali się zgłosić reżyserowi transmisji. Kiedy Claude wstał i odebrał od żylastego dryblasa, służącego Kolcowowi za tłumacza, stosowne pouczenia, zaprowadzili go przed kamerę.

Potem zaczęli wybierać spośród leżących kamerzystów i obsługę wozu transmisyjnego.

Perhat przyglądał się z głuchą wściekłością, jak butny kacap gada do kamery o swojej gotowości negocjacji. Ale Jacqueline, kiedy przetłumaczył jego słowa, wydała się nimi odrobinę uspokojona. Nie powiedział więc nic.

Wściekła się dopiero przy drugim wystąpieniu Kolcowa, wtedy gdy zażądał pieniędzy i wyznaczył półgodzinny termin na ich przelew.

– Czy oni oszaleli? – nie mogła się powstrzymać, aby nie szarpać Perhata za kurtkę, nieświadoma, że przysparza mu w ten sposób bólu w skołowanej głowie. – Skąd ten dureń myśli, że weźmiemy taką sumę?!

– Obawiam się, że oni wiedzą, co robią – powiedział wreszcie.

– Kto im tyle zapłaci! Co za absurd! Przecież to zwykłe, biedne dziecko, a nie córka miliardera… Przecież…

Powtarzała to w kółko, ciągle i ciągle, aż nie wytrzymał i powiedział jej, od kogo spodziewają się te pieniądze dostać.

Już w chwilę potem nie mógł odżałować, że to zrobił. Wyglądała, jakby uderzył ją w twarz.

– To niemożliwe… To niemożliwe… – powtarzała w kółko, rozmazując nieprzytomnie po twarzy czarny, żużlowy pył.

Milczał.

– Skąd to wiesz?

– Od Stawyszyna. Powiedział, kiedy zlecał mi tę robotę. Właściwie nie, nie powiedział. Zrobił tylko aluzję. Oni nigdy nic nie mówią wprost, trzeba się domyślać. Nie jesteś domyślny, to twój problem.

Kręciła z niedowierzaniem głową.

– Królewna – szeptała. – Śpiąca Królewna… Co im zawiniła…

Tak. Dobre pytanie. Co ona zawiniła. A co myśmy zawinili? A co zawinił Wieniczka albo inni? Dlaczego ludzie wciąż nie mogli się uwolnić od tej naiwnej wiary, że to ma jakiekolwiek znaczenie, czy się zawiniło, czy nie.

– To wojna, Jacqueline. Któreś drużstwo zobaczyło szansę na nowe, wielkie zyski i uznało, że warto zaryzykować walkę o wysadzenie z nich innych. Ona jest tylko pretekstem. – Wiedział, że gada za dużo i niepotrzebnie, ale chciał jakoś zająć jej uwagę. – Ktoś chce zrzucić z rynku Stawyszyna, więc lozbija mu kontrakt. Normalka. Dawniej też, jak się pokłóciło dwóch baronów, to palili sobie nawzajem wioski i wycinali ich mieszkańców…

Wydawała się go nie słyszeć.

– Po co… Po co im ona? Perhat, co chcą z nią zrobić?

– Nie wiem. To ty jesteś lekarzem. Ktoś ważny, sławny i bogaty chce żyć albo chce, żeby żył ktoś z jego bliskich. Potrzebuje części zamiennych. Widocznie trudnych do znalezienia. Więc zapłacił, żeby mu znaleźli kogoś, kto się nadaje i kogo nikt nie będzie żałował. Jacqueline, tutaj się nie ma złudzeń – człowiek żyje tylko dzięki śmierci innych. U Świętego Mykoły żaden łapiduch na pewno nawet nie miał wyrzutów sumienia, mało to ludzi kładą do piachu…

Zamknął się wreszcie, uświadomiwszy sobie, jak bezsensowne musi być dla niej to wszystko. Co powie? Że i tak, co ta mała by tu miała za przyszłość, biedować całe życie, chować się przed bandziorami albo prostytuować na poboczu? Że pewnie rodzina dziewczynki błogosławiła lekarzy, którzy chcieli ją wziąć i może jeszcze zapłacić parę groszy? Że zrobią to w przyzwoitej, zachodniej klinice, gdzie na pewno nie będzie jej bolało?

Po co mówić. O czym w ogóle mówić. Machinalnie szukał wzrokiem tego lekarza od Mykoły, ale nie mógł go dostrzec, choć obie pielęgniarki znajdowały się w pilnowanej grupie.

Jacqueline płakała. Ujął jej dłoń i zacisnął mocno. Poddała się temu biernie, ale nie reagowała. Siedziała z opuszczoną głową, łzy ciekły jej po ubrudzonych policzkach, żłobiąc bruzdy w czarnym pyle, i tylko od czasu do czasu kręciła z niedowierzaniem głową.

Nie wiedział, ile mogło minąć czasu. Słońce paliło coraz mocniej, na błękitnym niebie nie było najmniejszej chmurki. Było idealnie lazurowe, czyste, piękne jak na starym, bardzo starym landszafcie.

Potem dostrzegł, że Kolców, przechodzący między swoją ciężarówką a furgonem, zatrzymał się nie opodal i patrzy na Jacqueline, uśmiechając się przy tym. Paskudnie się uśmiechał. Coś tam powiedział do dryblasa i ruszyli dalej.

Perhat znowu zaczął zwracać uwagę na to, co działo się w pobliżu furgonu.

Ekipa techniczna pracowała już całkiem jak normalnie, z tą jedyną różnicą, że pod okiem i lufami krasnodarców. Kolców wielkopańsko pozwolił nawet kamerzyście obejść parking i sfilmować to, co zostało z ciężarówek Perhata. Dopiero w ten sposób, z obrazu na monitorach wozu transmisyjnego, dowiedział się, że nie wszyscy jego ludzie zginęli w kabinach wozów. Niektórzy zdążyli wyskoczyć, mimo wszystko próbowali się bronić. Ich trupy wciąż zaciskały w rękach broń.

Porządni chłopcy. Jednak zdołał z nich zrobić ludzi.

Kolców znowu na jakiś czas zniknął na dłużej w kabinie swojej ciężarówki. Teraz wyszedł z niej i rozsiadł się we wnętrzu szpitalnego wozu, z nogami zwieszonymi na zewnątrz, oparty nonszalancko o jedną ze skrzyń z materiałem wybuchowym. Kazał sobie przynieść z wozu transmisyjnego monitor i ustawić go tak, aby na bieżąco widzieć transmisję. Potem dał Claude'owi znak ręką, że będzie mówić. Odczekał chwilę, dając czas na przygotowanie wszystkiego.

– W porządku – powiedział zimno. – Koniec żartów. Widzę, że nie zamierzacie ze mną rozmawiać poważnie. Powiedziałem: w ciągu pół godziny przewodniczący Europejskiej Rady Charytatywnej ma zgłosić się po konkretne wskazówki co do sposobu dokonania przelewu. Zamiast tego próbujecie zawracać mi głowę i podsyłać jakichś pętaków. Nie możemy tkwić tutaj godzinami.

Kolców skinął dłonią na dryblasa i szepnął mu coś do ucha, pokazując w stronę Perhata. Dryblas ruszył w ich stronę.

Kiedy był już o kilka kroków Perhat nabrał głęboko powietrza i przymknął oczy. Usłyszał, jak dryblas mówi: „Ty! Wstawaj!”, ale nie powtórzył tego wezwania. Coś poruszyło się obok.

Dopiero teraz szarpnął Perhatem prawdziwy strach. Otworzył oczy. Dryblas prowadził w stronę furgonu Jacqueline.

Szła ze zwieszoną głową, bezwolnie, jak ogłuszona.

Patrzył w ślad za nią, błagając niebiosa o litość, choć wiedział, że tu, nad tą Drogą, nie ma ani litości, ani niebios.

Kolców chwycił ją za podbródek, podciągnął ku sobie i powiedział coś, rechocąc.

Gwizd w uszach.

Kolców, odwrócony do kamery, wygłaszał do widzów jakieś pogróżki. Potem wyciągnął pistolet.

Jacqueline wydawała się nieobecna. Uklękła, kiedy dryblas szarpnął ją za ramiona, i wtedy jeszcze raz przez moment zobaczył jej twarz, pełną cierpienia i rezygnacji. Nie opierała się. Nie broniła. Nie krzyczała, nie czepiała pazurami mundurów oprawców. Była już nieobecna.

Kolców, wciąż patrząc w kamerę, teatralnym gestem przyłożył Jacqueline pistolet do głowy.

To było ostatnie, co zobaczył Perhat. Rozpaczliwym, konwulsyjnym rzutem poderwał się jak sprężyna i runął w stronę furgonu.

Nie miał szans. Stojący tuż obok Kałmuk w brudnej, różowej koszulce jakby na to czekał. Skosił go jednym ciosem w brzuch, zadanym z półobrotu. Perhat nie miał szczęścia do tego człowieka. W ostatniej chwili odruchowo wypuścił z płuc resztkę powietrza, napinając mięśnie, ale mimo to cios złamał go w pół. Osunął się na kolana, przez długie sekundy walcząc rozpaczliwie o oddech.

Kiedy zdołał wreszcie unieść głowę, po całej wieczności, wydawało się, że scena przed furgonem nie uległa zmianie. Desperacka próba Perhata dała tylko tyle, że teraz wszyscy Rosjanie mierzyli w nich czujnie z gotowych do strzału karabinów.

Kolców kończył swoje przemówienie, wciąż trzymając pistolet przyłożony do głowy Jacqueline. Zapowiedział, że będzie zabijał co piętnaście minut jednego zakładnika, zaczynając od jewriejów.

A potem odczekał chwilę i ściągnął spust. Ściągnął spust.

Jacqueline runęła na wznak, bezwładna, jak rzucony z ciężarówki worek kartofli. Krew. Dużo krwi. Cisza.

Kolców stał jeszcze przez chwilę nieruchomo, wreszcie schował pistolet do kabury i powolnym krokiem wrócił na swoje miejsce w otwartych drzwiach furgonu.

Perhat żył nadal. Wydawało mu się to niemożliwe, ale było faktem. Żył. Nie chciał.

Teraz zależało mu już tylko na jednym. Myślał z przerażającą jasnością, jaka zdarza się tylko w takich chwilach. W ułamku sekundy uświadomił sobie, że jest tylko jedna szansa, by tego dokonać – właśnie teraz.

Raz jeszcze sprężył się w sobie i poderwał do skoku. Tym razem Kałmuk popełnił błąd. Przecenił siłę swojego pierwszego ciosu, a może nie docenił wytrzymałości Perhata – w każdym razie pozwolił sobie na chwilę zagapienia. Teraz ściągnął spust o ułamek sekundy za późno. Mimo to, gdyby Perhat usiłował wstać i biec w stronę Jacqueline, seria Kałmuka przecięła by go na pół. Gdyby chciał rzucić się na niego, pazurami do gardła, dostałby dokładnie w pierś i umarł, zanim by zdążył upaść.

Ale Perhat obrał inny cel. Skoczył płasko, przy ziemi, i nie na samego strażnika, ale za niego – tak, że nim ten zdążył się obrócić, Perhat zdołał pochwycić go za pas na plecach i pociągnąć na siebie, na ziemię. Upadli na żużel. Kałmuk nie mógł w tej pozycji użyć karabinu. Jego towarzysze bali się strzelić, aby nie trafić swojego.

Kałmuk zareagował prawidłowo – zamachnął się kolbą karabinu i rąbnął nią potężnie w miejsce, gdzie powinna znajdować się głowa przeciwnika. Ale ciężka kolba, zamiast zmiażdżyć Perhatowi twarz, zaryła tylko w żużlu. Nie było to błędem strażnika – wymierzył cios tak, jak gdyby Perhat usiłował dobrać mu się do gardła i karku, jak powinien to zrobić zgodnie ze wszystkimi regułami walki wręcz.

Tylko że Perhatowi nie chodziło o Kałmuka. Ten człowiek nie obchodził go w tej chwili nic. Nic już go nie obchodziło, nawet on sam – wiedział, że zaraz umrze i nie wzruszało go to, byle tylko Kolców umarł wcześniej.

Powiodło mu się, bo zrobił właśnie to, czego nikt się nie spodziewał. Nie atakował odsłoniętego gardła przeciwnika ani jego karku, ani żadnego innego z punktów życiowych. Interesowała go tylko niewielka, czarna kaseta u jego pasa. Wczepił się pazurami w jej brzegi i z całych sił, w nieludzkim, śmiertelnym paroksyzmie, szarpnął buster ku sobie.

Kaseta poddała mu się miękko, ciągnąc za sobą wyrwane spod koszulki Kałmuka przewody zakończone płaskimi, metalicznymi czujnikami, mocowanymi na skórze u nasady krzyża.

Wszystko zdawało się trwać tylko ułamek sekundy. Dopiero potem, analizując obraz zapisany przez kamerę z dachu wozu transmisyjnego – ta, która stała bliżej, nie wytrzymała gorąca – odtwarzano w DCI 6 przebieg wypadków sekunda po sekundzie, na zwolnionych zdjęciach i komputerowych animacjach.

Kolców musiał w ostatniej chwili zorientować się w zamiarach Perhata, bo na scenach zapisu widać było, że próbował jeszcze wyrwać pistolet i strzelić, w nadziei, że zdoła trafić Perhata, nie raniąc przy tym Kałmuka. Jak ocenili specjaliści, miał na to trzydzieści procent szans, była to więc próba dość rozpaczliwa, niemniej racjonalna. Na ostatnim zachowanym ujęciu twarz Kolcowa zdradzała krańcowe napięcie, ale bez najmniejszego śladu strachu czy paniki.

Zdołał unieść wyprostowaną rękę z pistoletem na wysokość brzucha, kiedy w furgonie, w kilku miejscach na raz, narodziły się płomienie i urosły błyskawicznie do rozmiarów ognistego tornado. W jednej chwili ich gorący oddech ogarnął Kolcowa i zwęglił go jak szmacianą kukiełkę, a potem rzucił wysuszone, prawie nieważkie truchło na wiatr.

Ludzie Kolcowa zastosowali materiał wybuchowy używany do wypełniania głowic kierowanych pocisków przeciwpancernych i amunicji kumulacyjnej stosowanej do przebijania kamizelek kuloodpornych. Materiał ten dawał krótki impuls bardzo wysokiej temperatury przy stosunkowo niewielkiej fali uderzeniowej. Podmuch, który przewrócił ludzi Kolcowa na ziemię, był efektem o ułamek sekundy późniejszej eksplozji baków z benzyną. Wendzyłowicz, który przez cały ten czas czuwał w kabinie furgonu nad aparaturą medyczną, oraz dziewczynka już wtedy nie żyli.

Obraz wybuchającej ciężarówki został automatycznie zatrzymany przez YiMakera i poddany elektronicznej obróbce. Z perspektywy obserwatora znajdującego się na drodze wybuch nie miał szczególnych walorów widowiskowych – gwałtowny, oślepiający błysk. Zanim oko obserwatora odzyskało zdolność akomodacji, było już po wszystkim.

Komputer przede wszystkim spowolnił znacznie obraz, dostosowując do percepcji ludzkiego oka, oraz skorygował jego jasność tak, aby telewidz nie został oślepiony. Zarejestrowany w pamięci bieżącej zapis został rozbity na poszczególne klatki, które komputer wyświetlał w odstępach jednej dziesiątej sekundy. Rozciągnęło to eksplozję furgonu na całych pięć sekund i pozwoliło widzom podziwiać ją w całej okazałości, jak na filmie – od momentu pojawienia się pierwszych płomieni, przez kulminację w słup ognia, aż do chwili, gdy płomienie schowały się na powrót w całkowicie wyżarzonym wraku, spalonym do cna, aż do białości.

W transmisji telewizyjnej przetworzony YiMakerem wybuch dopiero się zaczynał, kiedy na parkingu za Parachowką rozgrywał się ostatni akt dramatu. W dwie sekundy po śmierci Kolcowa i Śpiącej Królewny odezwały się czekające na tę chwilę od kilkudziesięciu minut działka żołnierzy Sił Pokojowych. Kierujący nimi komputer dawno już powybierał cele i rozdzielił je, a potem przez cały czas sygnalizował strzelcom poprawki.

Teraz, jakby całej baterii sprzężonych jednolitym dowodzeniem luf zdjęto kaganiec. Dwuszynowa wyrzutnia PPK na wieżyczce pancerki Stupaka wydała z siebie przeciągły jęk i samosterujący pocisk, ciągnący za sobą blady warkocz dymu, pomknął ku panującemu nad okolicą wzgórzu. Pół sekundy później potężna eksplozja na jego szczycie obwieściła koniec szybkostrzelnego działka, które zmasakrowało konwój Perhata. W pierwszej chwili zresztą mało kto ją nawet zauważył, utonęła we wściekłej kanonadzie kilkunastu luf. Igłowe pociski, używane przez żołnierzy, rozrywały ciała krasnodarców, zanim któryś z nich zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję. Tylko trzech, których podmuch wybuchającej benzyny rzucił dość daleko, by na chwilę wypadli z nakierowanych na nich celowników, zdołało mimo wszystko otworzyć ogień, bardziej na oślep, niż do jakiegokolwiek konkretnego celu. Tylko jeden zdołał przeżyć dłużej niż kilka sekund, kryjąc się we wraku spalonej ciężarówki – gdzie w końcu dosięgnął go wezwany przez komputer w sukurs pocisk działka drugiej pancerki.

Kiedy w telewizji dopiero kończyła się przetworzona YiMakerem eksplozja, na parking wróciła gwałtownie cisza. Chirurgiczny, precyzyjny ostrzał plutonu Stupaka przeszedł nad zmaltretowanymi szczątkami wozów i odrętwiałymi ludźmi niczym oczyszczający płomień i zgasł w jednej chwili.

Nawet w tak niesprzyjającej sytuacji, dysponując obrazem już tylko jednej kamery, posiłkując się przebitkami z pamięci i częściową animacją YiMaker zdołał skonstruować dziewięciosekundową sekwencję zagłady krasnodarców, nadaną w chwilę po eksplozji furgonu, w momencie, kiedy na drodze panowała już grobowa cisza, zakłócona jedynie silnikami zbliżających się do parkingu wozów Stupaka.

Pierre Buyoma oglądał to wszystko ze swego usytowanego pośrodku sali centrum emisji fotela, skąd kierował pracą powiększonego już do siedmiu osób zespołu. Pochylił się, zaciskając prawą dłoń na ramieniu siedzącego przed nim pierwszego realizatora.

W napięciu porównywał obraz kamery z sekwencją opracowaną YiMakerem. Cyfry w lewym dolnym rogu monitorów odliczały czas do jej zakończenia.

– Cięcie, ID i spot reklamowy – zakomenderował. I niemal na tym samym oddechu rzucił do dziewczyny przy bocznym stole mikserskim, sprzężonym z pamięcią archiwów: – Felieton o Jacqueline Tenard, na trzy, pięć i siedem minut, błyskawicznie. Najpierw wersja trzyminutowa, dla newsów.

Dopiero wydawszy polecenia, odchylił się na oparcie, odetchnął głęboko i cicho, prawie niedosłyszalnie szepnął: – O mój Boże.


*

Perhat wciąż żył.

Spośród tylu przelatujących w pobliżu pocisków żaden go nawet nie drasnął. Żadna z dziesiątek zionących ogniem luf jakoś nie uznała za stosowne wziąć go na cel. Z jakiegoś powodu zapomniano o nim i w niebie, i w piekle.

Siedział na ziemi, otępiały, wpatrując się bezmyślnie w walające się u jego butów skrwawione ciało Kałmuka. Od strony, którą był on w momencie wybuchu zwrócony do furgonu, brudnoróżowy trykot zwęglił się i zajeżdżał teraz smrodem palonego plastiku. Perhat miał wrażenie, że ten sam los spotkał rękaw jego kurtki. Przysmażona skóra lewej ręki piekła, ale na razie nie zwracał na to uwagi. Patrzył na dziwnie zmienioną twarz Kałmuka, trącił ją raz i drugi butem, nie mogąc uchwycić przyczyn tej gwałtownej metamorfozy, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że tamtemu zniknęły włosy.

Jakiś chłopak, jeden z wynajętych kierowców, śmiał się histerycznie. Milkł na chwilę, gdy kończył mu się oddech, i zaraz zaczynał znowu. Normalny, podręcznikowy objaw. Perhatowi nie chciało się nawet unieść głowy i spojrzeć w jego stronę. Z histerycznym śmiechem kierowcy mieszał się lament Zlewki, pielęgniarka zawodziła, wręcz wyła jak wiejska baba nad trumną, ktoś inny perorował z obłąkańczym przejęciem o tym, co czuł, pewnie za grosz nie zdając sobie sprawy, że tak drze gębę.

Normalne, podręcznikowe objawy. Nie zwracał uwagi. Nie podnosił wzroku. Bardziej czuł, niż widział, że na parkingu pojawili się już żołnierze i honorni Skrebeca, że opodal zatrzymała się kolejna ciężarówka, że niezliczone pary nóg w wojskowych butach przebiegają koło niego po szurgoczącym żużlu.

Nie podnosił wzroku, bojąc się, że jeśli to zrobi, zobaczy ciało Jacqueline. Nie chciał jej teraz widzieć – takiej. Wiedział, jak wygląda człowiek, któremu z bliska strzelono między oczy i wiedział, że jeśli ją teraz zobaczy, ten widok nie opuści go już nigdy. I że już nigdy nie zdoła jej sobie przypomnieć takiej, jaką była w jego ramionach, już nigdy nie zobaczy słodkiego, ufnego uśmiechu, z jakim wtulała się w jego ramię, tylko zmiażdżoną, upiorną maskę.

Bardzo by chciał móc śmiać się histerycznie, gadać albo biadolić jak pozostali. Nie umiał.

Siedział z opuszczoną głową, nikomu do niczego niepotrzebny. Przez jakieś nieporozumienie śmierć zapomniała o przygotowanym dla niej delikwencie i teraz nie było dla niego miejsca w świecie.

Para ciężkich, skórzanych butów z opinaczami zatrzymała się tuż koło niego.

– Perhat? Hej, Perhat, poznajesz mnie.

Zmusił się, by podnieść głowę na stojącego obok honornego.

– Kosturkiewicz – powiedział z trudem.

– Chłopie, ale żeś ich załatwił. Widziałem w transmisji…

Perhat nie słuchał, co honorny mówił dalej. Nagle zrozumiał. To nie było przeoczenie. Kostucha się nie myli. Zostawiła go, bo ma jeszcze coś do zrobienia.

Nie ma na co czekać. Im szybciej to załatwi, tym szybciej go stąd zabiorą.

Podniósł się gwałtownie.

– Gdzie jest ten skurwysyn?! – zapytał i nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie, nie oglądając się, ogarnięty narastającą żądzą śmierci.

– Gdzie on jest, ten skurwysyn? – ryknął, zbliżając się do wozu transmisyjnego.

Claude stał tam, z papierosem w drżącym ręku, rozmawiając z kimś. Odwrócił się w stronę Perhata i widząc śmierć w jego twarzy, cofnął się, jak tylko mógł, a potem, przyciśnięty do osmalonej, poczerniałej od żaru burty wozu patrzył dokoła bezradnym, przerażonym wzrokiem, pełnym błagania o pomoc.

Perhat dopiero teraz uświadomił sobie, że nie ma broni. Ale to nie przeszkadzało. Po co broń? Rozgniecie go, gnidę, między palcami. Gołymi rękami udusi, żeby czuć, jak swołocz rzęzi i zdycha, kopiąc piętami ziemię.

Zamachnął się, ale ułamek sekundy wcześniej, zanim jego pięść zmiażdżyła tamtemu wypindrzoną buźkę, coś ciężkiego spadło Perhatowi na plecy, jakaś siła zablokowała nabierające zamachu ramię.

– Puść, durniu! – ryknął, młócąc rozpaczliwie za siebie drugą ręką, ale zaraz doskoczył jeszcze ktoś i Perhat, szarpnąwszy się parę razy, zrozumiał, że jest załatwiony. Trzymali go fachowo i mocno.

– Gady! – wrzeszczał strasznym głosem, z całą siłą, jaką miał w płucach. – Co robicie! Puszczajcie! Dajcie zabić tę swołocz, przecież to oni, oni, rozumiecie? Zabili ją, rozumiecie? Bo chciała z nimi skończyć, z tym cyrkiem, powiedziała mi, i już by się skończyło, nie rozumiecie? Nie rozumiecie?!

– Spokój, chłopie, spokój – dyszał mu w ucho Kosturkiewicz.

Spieprzył sprawę. Trzeba było wziąć spluwę Kałmuka, leżała przecież tuż obok, i palnąć gnidzie w łeb, nim by się ktoś połapał. Teraz już nic nie mógł zrobić. Oklapł nagle, ale chwyt nie słabł.

– Nie rozumiecie? – powtórzył bezsilnie, niemal z płaczem. – Ona teraz nie żyje. Już się nie wycofa. Słowem się im nie postawi. Mogli stracić swoją gwiazdę, a tak mają ją na zawsze, jeszcze świętą męczennicę… Będą na niej tłuc kasę, będą nią wymachiwać, a ona, biedna, nie żyje, zabili ją skurwysyny, dziewczynkę, jaskółeczkę moją, i co ona zrobi? Nic, durnie, nie rozumiecie, nic?

Teraz już płakał naprawdę, łzy ciekły mu po twarzy. „Biedna, biedna dziewczynka”, powtarzał coraz bardziej bełkotliwie, słowa przechodziły przez ściśnięte rozpaczą gardło z największym trudem. „Spokój, chłopie, no, już, spokój”, uspokajał go Kosturkiewicz.

– Jeszcze go dopadnę, skurwysyna – łkał. Teraz już trzymali go bardziej, żeby nie upadł, niż żeby nie zabił Claude'a.

Płakał.

– To jest ten Perhat? – usłyszał niski, dudniący głos kogoś, kto dopiero teraz się do nich zbliżył. Poczuł na ramieniu ciężką, wielką jak bochen łapę.

– Akurat się rozkleił, panie majorze – odpowiedział Kosturkiewicz. – Ale to chłop na schwał, słowo, ja go znam.

– To szok, proszę pana. On jest w szoku, mówi od rzeczy – odezwał się Claude, którego przerażenie już minęło.

Stupak omiótł go w milczeniu wzrokiem, tylko przez moment, jakby popatrzył na leżące przy drodze ścierwo.

Taaa… No, bracie, nie masz ty teraz czego szukać u Stawyszyna. A i u Mykoły jeszcze bardziej.

Perhatowi wydało się, że usłyszał w tym tubalnym głosie zrozumienie, ale gardło miał ściśnięte tak boleśnie, że nie mógł nic powiedzieć.

– Załatwił ich jak zuch. Kosturkiewicz, mówicie, znacie go?

– Jeździliśmy razem.

– Jak będzie chciał, powiedzcie, może się wami zabrać. I zajmijcie się człowiekiem. Niech go nie widzą w takim stanie.

– Rozkaz, panie majorze.

Perhat, wciąż łkając i powtarzając: „Biedna dziewczynka, biedna dziewczynka”, dał się powlec przez parking aż do ciężarówki. Kosturkiewicz posadził go tam na deskach skrzyni, a potem rozejrzał się, czy nikt nie widzi, sięgnął do kieszeni i ukradkiem wydobył z niej drażetkę, zawiniętą w nawoskowany papier, jak cukierek. Rozwinął ją i wsunął Perhatowi wprost do ust, jakby podawał kostkę cukru koniowi.

– Będzie dobrze, stary – powiedział przy tym. – Jeszcze go dopadniesz. Jeszcze dopadniesz ich wszystkich.

Perhat skinął głową, łapiąc z trudem oddech. Pastylka smakowała chlebem, świeżym, jak wprost z pieca. Wiedział, co to jest. Włożył ją pod język. Usta wypełniło przyjemne ciepło, a potem narastający chłód, rozpływający się stopniowo po ciele przyjemnym, błogosławionym odrętwieniem. Język, dziąsła i podniebienie zmieniały się w lodowato zimny metal. Oddychał coraz spokojniej.

Kosturkiewicz odczekał jeszcze chwilę, w końcu poklepał go po ramieniu i poszedł.

Perhat został sam. Oparł się plecami o krawędź skrzyni, wbijając mętniejący wzrok w miejsce, gdzie podwójna nić drogi niknęła na horyzoncie. Spod ciężkich powiek przypatrywał się tępo mknącym w obie strony konwojom. Droga nie zmieniła swego biegu ani o włos. Niczego nie zauważyła. Po prostu była, taka jak co dnia, ze swym rykiem ogromnych ciężarówek, ze smrodem spalin w słonecznej spiekocie, z wrzaskliwymi, pstrokatymi bazarami na poboczach i przy parkingach, z diewoczkami, przydrożnymi barami, wylewanym potem, przekleństwami, plamami oleju, mordobiciami… Droga. Żywioł. Lewiatan.

Droga, pomyślał jeszcze raz i zamknął oczy, już nie mogąc się doczekać tej chwili, kiedy choć na parę godzin, na parę litościwych chwil osunie się z ulgą w nieistnienie.

Przyszło to nagle, jakby ktoś zabrał mu świadomość jednym gwałtownym szarpnięciem. Osunął się w morze kolorowej łagodności i nigdy potem nie był w stanie sobie przypomnieć, co mu się wtedy śniło.

Nigdy tego nawet nie próbował.


wrzesień 1996

Загрузка...