Wcale nie chcę tutaj być.
Białe, zdobione stiukami ściany, kasetonowy sufit, ogromne lustra w złoconych, stylizowanych na barok ramach. Taki sam pseudobarokowy ornament na drzwiach. Jeden z ochroniarzy trzyma już rękę na masywnej, mosiężnej klamce, czekając na polecenie Tourilla. Ten ostatni jeszcze obchodzi mnie uważnie, o krok, lustrując twarz, węzeł krawata i sposób, w jaki trzymam dłonie. Ogląda mnie, jak pracownik domu pogrzebowego ogląda po raz ostatni upudrowanego do trumny trupa, zanim otworzy drzwi żałobnikom.
Wreszcie Tourill zajmuje swoje miejsce, o pół kroku za moim lewym ramieniem, drzwi otwierają się i wyćwiczonym krokiem, odpowiednio wolnym, by stworzyć wrażenie dostojeństwa, i odpowiednio szybkim, by okazać prężność i energię, wpływamy po czerwonej ścieżce dywanu w blask telewizyjnych halogenów. Mam ochotę skrzywić się, wzdrygnąć z niechęcią, ale moje rysy pozostają nieruchome, zastygłe w wystudiowanym, trenowanym długo wyrazie optymizmu i pewności siebie. To coś więcej niż wyraz twarzy; to obrona przed gęstwą wymierzonych we mnie drapieżnie obiektywów i mikrofonów próbujących rozdrapać pokrytą makijażem skorupę, zatopić się jak najgłębiej we wnętrznościach. Nie odróżniam w ciżbie poszczególnych sylwetek – nie dlatego, że oślepiają mnie halogeny. Umiem, patrząc na ludzi, nie rozpraszać uwagi na pojedyncze osoby, dostrzegać całość, grupę. To szczególny talent. Właśnie on pozwolił mi osiągnąć w życiu to, co osiągnąłem.
Gwar cichnie z wolna, gdy zbliżam się do mikrofonu, Tourill spoza moich pleców wymienia z dziennikarzami jakieś znaki. Mistrz ceremonii: on będzie ustalać, kto i kiedy może zadać mi pytanie, nagradzając tym prawem tych, którzy relacjonują negocjacje uczciwie, i karząc oszczerców. Ale to dopiero za chwilę, po oświadczeniu.
Patrzę śmiało wprost w wyblakłe, rybie oczy kamer i myślę o was, przyczajonych za ich pozbawionym wyrazu połyskiem. Jesteście tam, wiem. Cokolwiek byście o mnie mówili, nie możecie się powstrzymać od spoglądania w telewizor. Przyciągam was z magnetyczną, nieodpartą siłą, możecie palić moje kukły, ale stawicie się w komplecie na każde kolejne wydanie „Wiadomości”, oczekując w napięciu tych kilku słów o postępie rokowań.
Co miałem powiedzieć? Nagła pustka w głowie. Wszyscy umilkli, zapada coraz głębsza cisza. Coś powinienem powiedzieć, czuję to w piersiach, niemal na języku, ale milczę. Otwieram usta, lecz starannie przygotowane, wyważane długo słowa rozpłynęły się gdzieś bez śladu. Zamiast tego widzę, jak za mną jeden z ochroniarzy płynnym, wyćwiczonym ruchem unosi pistolet do mojej potylicy. W jaki sposób mogę go widzieć, skoro stoi on dokładnie za moimi plecami? Nie wiem. Widzę. Ułamek sekundy później dostrzega ten ruch cała sala, Tourill szarpie się w nagłym półobrocie, ludzie otwierają usta do krzyku, zaczynają unosić ręce. Nieme zaskoczenie w oczach -wszystko w ułamku sekundy, gdy ochroniarz pociąga za spust.
Nie słyszę huku ani nie czuję bólu, kiedy strumień ognia rozsadza mi czaszkę, zbryzgując garnitury i twarze krwawym kisielem. Tylko nagle spływa na mnie jakaś niewiarygodna, nie doświadczona nigdy w życiu ulga. Czuję się lekki, wolny jak ptak, szczęśliwy – całe tony noszonego mozolnie, na wpół zapomnianego ciężaru poleciały w przepaść, rozpiera mnie nagła radość, chce mi się podskakiwać, krzyczeć, śmiać. Śmieję się do rozpuku, zanoszę się śmiechem, trzęsę się od śmiechu, z odstrzeloną pokrywą czaszki, zmasakrowaną twarzą i wypływającymi oczami, a oni, zbryzgani moją krwią i mózgiem, też zaczynają się śmiać, patrząc, jak podryguję zakrwawiony i potrząsam ochłapami głowy – jeden po drugim przyłączają się do mego śmiechu kamerzyści, dziennikarze, moja świta, wszyscy zaczynają się chwytać za podskakujące brzuchy, słaniać w niepowstrzymanych paroksyzmach, wreszcie cała sala zanosi się rechotem narastającym aż do ogłuszającego ryku.
I nagle, u samego szczytu, ten rechot urywa się, jak ucięty nożem. Uświadamiam sobie, że siedzę w mokrej pościeli, zlany lodowatym potem, cały dygocząc od śmiertelnego strachu. W pustej sypialni dyszę długo i ciężko, ukrywając twarz w dłoniach.
Ile już było takich przebudzeń? Nie potrafię zliczyć. Za każdym razem te same stiuki, kasetony na suficie, te same ciężkie drzwi z wypolerowaną do błysku klamką i pozłoconym, pseudobarokowym ornamentem. W istocie nigdy w życiu nie byłem w takim miejscu. Inaczej musiałbym je sobie przypomnieć; odkąd ten sen zaczął się powtarzać, nad niczym nie zastanawiałem się równie intensywnie.
Oddech uspokaja się, serce wraca do normalnego, spokojnego rytmu. Wiem, że nie zasnę już do rana. Leżę obolały w zmiętej pościeli, pogrążony w odrętwieniu, od czasu do czasu zapadając w wyczerpujący półsen. Drobinki kurzu wirują w smudze słońca z nie dociągniętej kotary, wznoszą się i opadają, mógłbym zostać tak już na zawsze, wpatrując się w ich taniec. Zmęczony, potwornie zmęczony. Dopiero poranny prysznic, pierwsza kawa i śniadanie przywrócą mięśniom prężność, napełnią je energią, aż do nocy.
Trzask drzwi. Udaję, że jeszcze śpię. Van der Dunn wchodzi do sypialni i, jak zawsze, potrząsa lekko moim prawym ramieniem. Jeśli mruknie tylko: „Dzień dobry”, a, jeszcze lepiej, nie powie nic, to dobrze. To będzie znaczyło, że dzień nie rozpoczyna się od kolejnej katastrofy.
– Przykro mi, panie przewodniczący. Czas wstawać -słyszę. Poruszam lekko głową, nie otwierając jeszcze przez chwilę oczu. Czuję się, jakbym całą noc uciekał przez krzaki i kamieniste pola przed jakąś bandą, która i tak na końcu dopadła mnie i obiła kijami. Zawsze się tak rano czuję.
– Złe wieści – nie pytam, po prostu stwierdzam fakt. Nie odpowiada. Po co? Słyszę, że jest już w łazience, ustawia dla mnie temperaturę wody.
Zbieram się z łóżka, zanim przyjdzie pokojówka. Udaję nieco bardziej zaspanego, niż w rzeczywistości jestem -jakby dopiero Van wyrwał mnie ze snu. O nocnych koszmarach przewodniczącego Mathieu-Ricarda nie może się dowiedzieć nikt, nawet jego osobisty sekretarz. Przenikliwy dreszcz, gdy rozgrzane ciało, wprost z pościeli, styka się z wodą. Wytrzymuję tę chwilę, zaciskając szczęki, zanim strumień prysznica nie zmieni się w pieszczotę.
Dlaczego w tym śnie nie ma Van der Dunna? Powinien być. Nie odstępuje mnie przecież na krok. To on jest moim mistrzem ceremonii, pierwszym przybocznym i namiestnikiem przekazującym zainteresowanym podjęte przez szefa decyzje. Tourill pojawia się jedynie na czas wywiadów i konferencji, gdy muszę stawić czoła dziennikarzom. Ale nawet wtedy Van zawsze jest w pobliżu.
A jednak ten sen wydaje się w jakiś sposób prawdziwy. Coś różni go od zwyczajnych, nocnych rojeń, od których człowiek opędza się łatwo i zapomina, nim skończy śniadanie. Nie tylko to, że tak uparcie się powtarza – jest w nim coś nieuchwytnego, jakaś nieobecna w tych zwykłych rojeniach intensywność doznań…
Van puka lekko do drzwi łazienki. Zamykam wodę, trę skórę grubym, włochatym ręcznikiem. Na półce czeka przygotowana, świeża bielizna. Życie wróciło do mojego ciała.
Pokojówka zrobiła już swoje, wyszła. Taca ze śniadaniem czeka na niskim stoliku w salonie. Zasłony lekko odsunięte, ale nie za bardzo, dalej od okna wciąż zalega przyjemny, nieco tylko rozjaśniony półmrok. Zapadam w głęboki fotel, sięgając po jedzenie. Największy głód czuję zawsze rano, po kąpieli. Prawdziwe jedzenie, nie jakieś sojowe ekogluty, które trzeba skubać na oficjalnych rautach i jeszcze udawać, że smakuje. Van przysiadł obok na kanapie, czeka z nowinami, aż zjem. Miło z jego strony. Mimo wszystko spieszę się ze śniadaniem. Denerwuję się? Oczywiście, że się denerwuję. Na litość boską, od wyborów, które wygrał Kuruta, minęło już siedem miesięcy i ciągle nie widać końca! Fisher, mój poprzednik, był pewien, że po ich zdelegalizowaniu załatwi sprawę w dwa tygodnie. Potem liczyliśmy, że w miesiąc, dwa… Właściwie cały czas wydawało się, że porozumienie leży w zasięgu ręki, że Kuruta potrzebuje jeszcze tylko kilku drobiazgów, aby zachować twarz wobec swojego elektoratu.
– No? – mówię w końcu i otarłszy usta sięgam po dzbanek z kawą. Van unosi trzymanego w dłoni pilota i nieznacznym ruchem palca uruchamia magnetowid. Reportaż do porannych „Wiadomości”. Dzisiejszych porannych „Wiadomości”, które – spoglądam na zegarek – za kilkadziesiąt minut pójdą na antenę.
Nie muszę słuchać komentarza, sam obraz wystarcza. Kamera powoli przesuwa się po zdemolowanych, pokrwawionych wnętrzach. Potem zatrzymuje się na trupach. Starszy, bezoki mężczyzna w salonie, odarty pasami ze skóry. Główka dziecka zatknięta na balustradzie schodów do sypialni. To jeszcze nic, zaraz dojdą do kobiet. Dla dziennikarzy to najznakomitszy kąsek. O, właśnie. Teraz przez dwadzieścia minut opisywać będą szczegółowo tortury, którym poddawano ofiary przed śmiercią. Oczywiście, krwawe napisy na ścianach: „Precz z tej ziemi!” włażą w kadr przy każdym trupie. Poukładali zwłoki tak, aby przy ujęciu z najlepszym światłem te słowa musiały znaleźć się w tle, nieubłaganie wbijając widzom dziennika w podświadomość wciąż tę samą pogróżkę – zazwyczaj po francusku, czasem po angielsku. Tylko jeden napis słowiańską cyrylicą; nad łóżkiem, do ramy którego przywiązano rozkrzyżowaną dziewczynę z rozprutym podbrzuszem. Potrafię odróżnić jedno słowo: „CMPTb!” I tak wiem, co znaczą pozostałe.
Hieny. Przeklęte hieny. Łapię się na tym, że cały drżę z bezsilnej wściekłości. Spiker cedzi wolno obrzydliwe szczegóły, od czasu do czasu oddając głos policyjnym lekarzom i świadkom mordu.
– Gdzie? – pytam wreszcie.
– Avesnelles. Jadąc Nationale 2 niecałe dwadzieścia kilometrów na południe od Maubeuge. Rodzina Jean Luca Seguin, księgowego miejscowych zakładów chemicznych, oraz przypadkowo obecna u nich tego wieczora przyjaciółka ich córki – nie czyta tego z notatek, pamięta. – Napastnicy przybyli nie oznakowaną ciężarówką, zamaskowani, spędzili wszystkich Francuzów z sąsiedztwa na podwórze domu Seguinów i trzymali ich tam pod lufami, każąc słuchać krzyków wylosowanych…
– Wystarczy – mówię i zaraz ogarnia mnie złość na samego siebie, że poddaję się emocjom. – Krótko mówiąc, wszystko dokładnie tak samo – dodaję, jakbym chciał się za to usprawiedliwić.
Dokładnie tak samo. I tak samo śledztwo będzie stale grzęznąć, a jeśli gdzieś tam znajdzie się w czasie rewizji użyta w napadzie broń, to prokurator, który tej rewizji dokona, zaginie kilka dni później. Nikt nie odważy się zeznawać, a jeśliby się nawet taki odważny znalazł, to zniknie. Podejrzanym, uwolnionym z braku dowodów, tłum zgotuje pod więzieniem owację jak narodowym bohaterom, skończy się na zamieszkach i popalonych radiowozach. Sam Kuruta wygłosi na cześć niesłusznie oskarżonych płomienne przemówienie. Zaatakuje nacjonalistyczne obciążenia Komisji Europejskiej, propagowanie stereotypu imigranta-bandyty, oskarży nas, że grając na nacjonalizmie i ksenofobii tłumów, usiłujemy pokryć skutki własnej indolencji. Wynajmą sobie najbardziej wyszczekanych adwokatów, którzy wniosą i wygrają sprawę o odszkodowania.
Ekran z jękiem przerwanego w pół słowa zapada się w głęboką zieleń. Cisza. Nalewam sobie więcej kawy, opanowując drżenie ręki i ważąc w myślach pierwsze polecenia. Dzisiaj nie przewidywaliśmy spotkania Grupy Kontaktowej, to na szczęście daje mi odrobinę czasu, zanim ogłoszę odroczenie dalszych negocjacji do wyjaśnienia wszystkich okoliczności tej rzutującej na nasze rozmowy tragedii. Muszę tak zrobić, zresztą to już rutyna. Oczywiście, plan dnia do zmiany. Trzeba przygotować wystąpienie i zastanowić się nad dalszą strategią. Ale przede wszystkim spotkanie z Analizami, tak. „Umów Analizy na dziewiątą piętnaście”, powiem.
Ale nad ranem, zanim jeszcze pozbieram się i sprężę do kolejnego dnia, mój język płata mi figle, zdradzając myśli.
– I co teraz zrobimy, Van? – słyszę swój własny głos i aż jestem przerażony, jak bezradnie i rozpaczliwie brzmią te słowa.
Rezuni nazwali to „losowaniami”, a media oczywiście przejęły tę nazwę, sam już nie wiem, bezmyślnie czy wskutek świadomego sabotażu. Z socjotechnicznego punktu widzenia jest ona dla nas fatalna. Podkreśla właśnie to, o co chodzi oprawcom: całkowitą niewinność i przypadkowość ofiar. Dzisiaj byli Seguinowie, dwa tygodnie temu Duvallowie, pięć tygodni temu jeszcze jacyś tam inni – najzupełniej przeciętni ludzie, tacy sami jak tysiące innych rodzin w regionie Dolna Walonia, tacy sami jak ty i twoja rodzina. Za parę tygodni możemy „wylosować” ciebie – takich jak wy jest zbyt wielu, żeby jakakolwiek policja mogła was upilnować. Zresztą policja nie będzie się wysilać, rozdarta wewnętrznie i pogrążona w apatii, odkąd jej prefektem mianowano człowieka powszechnie, choć bez żadnych dowodów, oskarżanego o chronienie oprawców.
Jest on też oskarżany o gorsze rzeczy - o kierowanie działającą wśród imigrantów mafią, odpowiedzialną zarówno za postępowanie lokalnych władz, jak i za zbrodnie. Od czasu, jak „National” przegrał rozprawę, nikt w mediach nie odważa się nawet aluzyjnie powtórzyć tej sugestii – a mimo to w szeptanej propagandzie, w rozmowach i w potocznym sposobie myślenia jest ona stale obecna. Myślę, że to efekt charakterystycznej dla wyborców potrzeby operowania prostymi jak drut schematami. Łatwiej im myśleć o jednej, kierującej sprawami sile, niż dostrzegać, jak nakłada się na siebie wiele niezależnych, często sprzecznych starań.
Tu właśnie tkwi główny problem mojej misji. Wbrew potocznemu mniemaniu, negocjacje Grupy Kontaktowej nie mają na celu zakończenia „losowań”. Nie negocjujemy ze sprawcami morderstw; nie wiemy przecież, kto ich dokonuje. Gdybyśmy to wiedzieli, byliby oni ścigani przez sprawiedliwość. A zresztą negocjacje zaczęły się wcześniej – „losowania” były właśnie odpowiedzią ze strony ekstremistów na fakt, że usiedliśmy z Kurutą do rokowań, i sposobem, w jaki usiłują je storpedować.
Przedmiotem naszych rozmów jest wyłącznie rozwiązanie problemu zarządu w regionie, po tym, jak Komisja Wspólnot unieważniła wybory, które uczyniły Kurutę szefem Rady Regionu. Między nami, przewodnicząca zrobiła w swojej kadencji wiele błędów, ale przy tym wszystkie pozostałe to pestka.
Wydawało im się wtedy, że w taki prosty sposób zdołają wszystko załatwić. Pretekst był rzeczywiście czysty -program wyborczy, pod którym wygrał Kurutą, naruszał ustawodawstwo wyższego rzędu, ogólnoeuropejskie. Naruszały je także jego pierwsze decyzje jako przewodniczącego – lustracja etatów w administracji, przesunięcia budżetowe na niekorzyść kwot odprowadzanych, a przede wszystkim zarzucenie zasady klucza procentowego i powoływanie na decydujące stanowiska wyłącznie swoich rodaków. Chyba właśnie to ostatnie sprawiło, że poparcie dla decyzji Komisji sięgało w momencie jej podjęcia sześćdziesięciu procent w grupie zainteresowanej – dawno już żadna decyzja Komisji nie była tak popularna.
Panowało przekonanie, że kiedy Komisja okaże stanowczość, rozzuchwaleni imigranci nieco się pohamują. Tymczasem, przeciwnie, na wieść o unieważnieniu wyborów jakby diabeł w nich wstąpił. A przecież wystarczało przyjrzeć się faktom z ostatniego dziesięciolecia, by zobaczyć, jak dynamicznie sobie poczynali. Dziesięć lat temu stanowili nie więcej niż piętnaście procent ludności regionu – i proporcjonalny do tego udział we władzach, jaki dała im Konstytucja, potrafili wykorzystać do umocnienia swojej pozycji, uruchomienia napływu fali nowych uchodźców z Protektoratu Bałkańskiego, a w końcu do wymuszenia na władzach wyodrębnienia Dolnej Walonii z Regionu Pikardii i, w zmienionej tym sposobem sytuacji etnicznej, sięgnięcia po władzę nad nią.
Teraz myślę, że Kurutą był przygotowany na taki rozwój wydarzeń. Następnego dnia część członków rady zrzekła się nieoczekiwanie swoich funkcji, kilku innych zginęło w nie wyjaśnionych do dziś okolicznościach, a pozostali obwołali Kurutę pełniącym obowiązki prefekta regionu. Dwa dni później nowy urzędujący prefekt zrobił w lokalnej policji i administracji prawdziwą rewolucję kadrową, w praktyce odsuwając od wpływu na wydarzenia mianowanego przez Brukselę komisarza regionu. Fisherowi udało się przynajmniej tyle, że za cenę uznania status quo zdołał zmusić Kurutę do rezygnacji z warunków wstępnych i podjęcia negocjacji.
Niełatwo to przyznać, ale od tego czasu nie posunęliśmy się wiele dalej.
Ruszamy z hotelu, dzień szybko nabiera rozpędu. Zanim dojedziemy z rezydencji do siedziby Komisji, dziesiątki ludzi będą już na nogach. Szef zjawi się o dziewiątej, a może wcale, może ma coś ważniejszego – ale w każdym razie wszyscy jego ludzie muszą być na tę porę gotowi. Poszczególne wydziały na pewno już zakończyły poranną medytację; ludzie, ożywieni duchem wspólnoty, czekają tylko na polecenia. Van zdążył po drodze rozdzielić kierownikom moje dyspozycje, może nawet zebrał już zmienione agendy. Niech będą gotowi, cokolwiek zadecydujemy. Jeśli zrobimy konferencję, muszę mieć w pół godziny ustalone i przygotowane miejsce, materiały dla dziennikarzy, projekty oświadczenia, przewidywane pytania i odpowiedzi, gotowy, wydyskutowany pomiędzy autorami konkurencyjnych projektów zarys strategii informacyjnej w tej sprawie – wszystko, co potrzebne. Po to są.
Dziwnie mnie to uspokaja, ilekroć przepatruję w myślach całą tę moją ludzką maszynerię rozlokowaną na czterech piętrach wieżowca Komisji. W swoim gabinecie jestem jak królowa pszczół otoczona rojem pracowitych, zgranych robotnic. Lubię to uczucie. Mógłbym wam w każdej chwili powiedzieć, co dzieje się w którym z pokojów. Zresztą, moi ludzie nie pracują tu od wczoraj. Doskonale wiedzą, co jest potrzebne przy takim przesileniu, jak dziś. Dawaliśmy sobie radę w gorszych. Na pewno każdy już się głowi, jakie zaproponować wyjście, każdy w nadziei, że właśnie jego propozycja okaże się kluczem do rozwiązania sprawy i tym samym zwróci na niego moje spojrzenie. Główcie się. Bardzo teraz potrzebuję jakiegoś pomysłu. Lubię to uczucie – ten ogniskujący się wokół ruch gdziekolwiek się zjawiam. Dyskretny balet ochrony, przede mną i za mną, zawsze obecnej na miejscu chwilę wcześniej, obstawiającej niepostrzeżenie hali i przejście. Teraz, w świetle dnia, chce mi się po prostu śmiać z uporczywie powracającego snu – ostatni ludzie, których miałbym się bać. Wszystko tutaj dzieje się dla mnie i wokół mnie. Nawet ruch wind w wieżowcu jest podporządkowany mojemu przyjazdowi. Sterujący nimi komputer wie, że o tej godzinie główna winda musi czekać na parterze, aż wsiądę do niej z Vanem, wie, że chwilę wcześniej i chwilę później musi zabrać dwójkę ochroniarzy, po jednym z mojej osobistej świty i z obstawy budynku. Kiedy zjawię się w swoim gabinecie, odpowiadając skinieniem głowy na powitania sekretariatu, cały ten trwający od rana ruch nabierze sensu. Ja jestem tym sensem.
Uścisk dłoni z Gruyerem – szczery, serdeczny. Kilka słów na boku, Van podtyka jakieś zmiany terminarza -Des Paul przeniesiony na szesnastą? Kto to jest Des Paul? Nazwisko jakby znajome… Zresztą nieważne, nie będę zdradzał, że zapomniałem – kiwam aprobująco głową.
Zerkając w terminarz, szukam czegoś innego – informacji, czy nie kontaktowali się ze mną ludzie z Euro-FinanceGroup. Ich wicedyrektor departamentu organizacyjnego, Valentshikoff, to mój cichy łącznik z kierownictwem konsorcjum, w skład którego wchodzi EFG. A EFG to mój protektorat. Właśnie dzięki mnie pokrywają czterdzieści procent europejskiej podaży pieniądza inwestycyjnego. Oficjalnie jestem tam tylko reprezentantem Komisji, jako jednego z kluczowych udziałowców, obok Euro-Banku, kilku banków regionalnych i inwestorów niepublicznych. Ale mamy wspólne sprawy. Gdyby Avesnelles miało zmienić cokolwiek w dotychczasowym układzie sił, EFG poinformuje mnie o tym pierwsza, zanim jeszcze taka myśl dojdzie do przewodniczącej.
Nie, Valentshikoff nie szukał kontaktu, ani na łączach biurowych, ani na prywatnych. Pierwsza dobra wiadomość od dzisiejszego poranka. Jeśli nie zgłosi się do wieczora, to burza zażegnana. Gdyby cokolwiek miało mnie podmyć, fala zaczęłaby wzbierać już dziś.
Analizy już czekają w moim gabinecie. Krótkie, zdawkowe powitania. Dwóch. Dla mnie po prostu faceci z Analiz – nie zapamiętuję niepotrzebnych imion.
Większość stacji nie nadaje nic innego oprócz specjalnych programów z Avesnelles, przeplatając makabrę relacji komentarzami pełnymi świetnie brzmiących i zupełnie nic nie znaczących słów. Oczywiście, jedyne, co ich komentatorzy potrafią, to ujadać na Komisję, Grupę Kontaktową i na mnie. Nawet nie mam o to żalu – tak po prostu jest. Dla ludzkiej mierzwy to my jesteśmy zawsze wszystkiemu winni. Bądź pewien, że cokolwiek się zdarzy, usłyszysz od razu: „No, niech ci cholerni politycy coś zrobią”. Coś. Pewnie. Pstrykną palcami, hokus-pokus i po sprawie. A dziennikarze zawsze będą krzyczeć najgłośniej, byle się tylko podlizać abonentom. To jedyne, co potrafią – zgadywać, co ludzie chcą usłyszeć, i mówić im to jako pierwsi.
Och, jak dobrze to znam. Media nie mogą żyć bez histerii, muszą zawsze wrzeszczeć, że wszystko się wali, że katastrofa, już-już, koniec świata. Doprowadzają ludzi do wrzenia, ci wydzwaniają do nich trzęsącymi się ze strachu głosami, więc te histeryczne telefony zaraz lecą na antenę, razem z sondażami, jako dowód, że przecież media tylko wiernie oddają odczucia społeczeństwa. W ten sposób nakręcają jeszcze większą histerię i tak w kółko, dopóki się nie zdarzy coś nowego.
Będą się tak nawzajem podgrzewać przez parę dni, a w tym czasie do iluś tam ludzi znowu przyjdą sympatyczni, kulturalni panowie, nie tacy z pierwszego pokolenia imigrantów, broń Boże – i uprzejmie będą proponować za ich domy i parcele psie pieniądze. Jeśli nie, pójdą sobie bez słowa, bez żadnych pogróżek, pozostawiając pewność, że za jakiś czas, przy kolejnej takiej sprawie, przyjdą znowu i zaoferują jeszcze mniej.
I znowu iluś tam kolejnych rdzennych obywateli regionu zgodzi się porzucić swój dobytek i uciec gdzieś bliżej stolicy, gdzie administracja i samorząd zdominowane są jeszcze przez ich pobratymców. Jeśli tego nie przerwę, za parę lat uciekną z tej okolicy wszyscy prócz przybyszów. Jeszcze paręnaście, parędziesiąt spektakularnych morderstw ustawionych malowniczo w sam raz dla telewizji, jeszcze więcej paniki w mediach…
Właściwie powinienem się był spodziewać, że to usłyszę. Nie wiem, dlaczego czuję się zaskoczony. To te idiotyczne sny, to przez nie jestem rozkojarzony, zmęczony i dłużej trwa, zanim się rano pozbieram.
– Przykro mi to panu mówić akurat w takim dniu, panie przewodniczący, ale niebezpiecznie wychodzi pan z profilu – ciągnie jeden z analityków, ten niższy. Ma minę, jakby oznajmiał mi wyrok. W sumie nie jest to odległe od prawdy.
– Słucham? – pytam po chwili niepewnego milczenia. Jak głupiec. W ostatniej chwili powstrzymuję się, żeby nie zagryźć nerwowo warg.
– Mamy nowe, kompleksowe wyniki – referuje znudzonym głosem ten drugi. – Wyborcy widzieliby chętniej jako przewodniczącego Grupy Kontaktowej kogoś młodszego.
Monbright! Cholerny szczeniak, to musi być jego robota.' Ryje pode mną, jak i kiedy może.
– Fisher był młodszy – przypominam z irytacją. – To właśnie panowie zasugerowali wtedy, że powinienem go zastąpić, bo opinia publiczna oczekuje kogoś poważniejszego, z większym doświadczeniem…
Patrzą na mnie obaj w niemym zdumieniu, jakbym spadł z księżyca.
Rzeczywiście, to nie było potrzebne. Z wynikami badań się nie dyskutuje. Po prostu przyjmuje się je do wiadomości. Znowu muszę się powstrzymywać przed zagryzaniem warg. Przez chwilę gmeram palcami po glide-boksie note-booka, jakbym wyciągał jakieś notatki.
– Wracając do sprawy: wasza prognoza nastrojów? Rozgadują się od razu – sypią liczbami, fachową terminologią, modele, profile, odwzorowania… Gruyer słucha, zapisuje starannie, trawi. Potem poda mi wnioski. Gruyer to moja pamięć zewnętrzna. Podobno mówi się, że gdyby nie miał takiej twarzy, to byłby lepszym politykiem ode mnie. Bezpodstawna złośliwość. Oczywiście, jestem przystojny. Może nawet teraz jeszcze bardziej, siwizna i pierwsze zmarszczki dodały mi powagi, podkreśliły patrycjuszowskie rysy twarzy. Widzę to po kobietach, zawsze je fascynowałem. Ale przecież na tym się nie kończy. Gruyer nie nadaje się na przywódcę, nawet gdyby nie garbił się i nie wyglądał jak zabiedzony kobold. Brak mu szerszej perspektywy, ogólnego spojrzenia. Jest facetem od szczegółów.
I w tych szczegółach, nie mogę narzekać, oddaje nieocenione usługi. Przyciska analityków, wyciąga z nich konkrety. Ale, jestem pewien, gdyby miał streścić je w jednym zdaniu, nie umiałby.
– Mówiąc inaczej, ostatnie wydarzenia prawdopodobnie wywołają efekt przeskoku – podsumowuje ten wyższy. – Rozumie pan, przez ostatnich pięć miesięcy udawało się podtrzymać nadzieję mieszkańców regionu, że Grupa Kontaktowa i pańskie propozycje doprowadzą do uregulowania sprawy. Przez pięć miesięcy strategia Tourilla opierała się na podtrzymywaniu wiary, że kompromis jest w zasięgu ręki, że trzeba go żmudnie uściślać, ale pomyślny koniec jest gwarantowany…
– Kuruta robił dokładnie to samo – przypominam.
– Kuruta to zupełnie inna sprawa – w głosie analityka pobrzmiewa nuta łagodnego napomnienia. – Jego elektorat stoi za nim murem.
– Wcale nie – oznajmiam, zły.
– Właśnie, a jak, hm, wśród imigrantów? – podchwytuje Gruyer, zanim chwila ciszy zdąży przerodzić się w niezręczne milczenie.
– Bliscy wrzenia, według naszych ocen. Przy pierwszej nieostrożności możemy znowu mieć otwarte zamieszki.
I znowu zagłębiają się w szczegółach. Cholerni analitycy. Mniej więcej tak jak ja musiał się czuć egipski faraon rozmawiając z kapłanami. Niewiarygodne, że ludzie mogą być tak pewni siebie i odporni na cokolwiek, czego sami nie wymyślili. Wypadasz z profilu – do widzenia. Zebraliśmy reprezentacyjną próbkę pięciuset wyborców, pokazywaliśmy im różne obrazki i filmy, kazaliśmy odpowiadać na dziesiątki z pozoru zupełnie idiotycznych pytań, w których nikt poza nami nie dostrzeże grama sensu, a na koniec obserwowaliśmy, ilu na stołówce wybiera stoliki nakryte zielonym kolorem. I z tego wszystkiego wynika niezbicie, że przewodniczący Grupy Kontaktowej przestał spełniać społeczne oczekiwania. Opinia publiczna oczekuje kogoś młodszego, ale z większym doświadczeniem, bardziej zdecydowanego, ale postępującego z większą rozwagą, skłonniejszego do kompromisu i bardziej radykalnego. My oczywiście tylko doradzamy, ale spróbujcie nas nie posłuchać.
Jestem daleki od lekceważenia Analiz, ale Gruyer stanowczo za bardzo się nimi przejmuje. W końcu pracuję już w Komisji ładnych parę lat, wiem, jak diametralnie potrafią się zmieniać wyniki sondaży. Sam miałem parę dobrych pomysłów na ich zmianę, choćby ten z dziwkami. A to zresztą nawet nie są wyniki, to tylko wstępne przewidywania.
– Kiedy mogę się spodziewać weryfikacji tych prognoz? – pytam.
– Najdalej za trzy dni.
Trzy dni, ważę w myślach. Trzy dni na dokonanie jakiegoś przełomu w nastrojach. Nie wiem dlaczego, znowu przypomina mi się ten sen i ochroniarz przystawiający mi lufę do potylicy.
Wchodzi Van. Jest jedną z niewielu osób, które mają prawo wchodzić do mojego gabinetu w każdej chwili. Korzysta z tego prawa bardzo umiarkowanie, więc kiedy to robi, przerywam każdą naradę.
– Wystąpienie Kuruty w sprawie dzisiejszego incydentu – oznajmia, nie czekając nawet aż zapytam o powód tego niespodziewanego wtargnięcia. – Transmisja na żywo za dziesięć minut.
Analitycy zgrywają swoje wykresy i wychodzą. I tak już powiedzieli wszystko, co mieli do powiedzenia. Gruyer włącza telewizor, na razie bez głosu. Wpatruję się w ekran, czując wzbierającą falę podniecenia.
Często staram się wczuć w Kurutę. To ważne przy negocjacjach, zrozumieć drugą stronę. On też jest między młotem a kowadłem, choć nie daje tego po sobie poznać.
Ale wiele zależy od tego, jak teraz zagra. Matko Ziemio, niech wyrazi choćby najbardziej zdawkowe ubolewanie, nic więcej nie chcę.
– Miałem przed chwilą nieoficjalny kontakt z biurem Kuruty – odzywa się Van. Dobrze, że się odzywa. Nic gorszego niż takie nerwowe czekanie w milczeniu. – Sondują, czy zgodzi się pan spotkać z mediatorem jeszcze dzisiaj.
Ciekawe. Kto znowu? Już mi się nie chce liczyć, ilu mediatorów przewinęło się przez tę sprawę od czasu ostatnich wyborów.
A jednak mam wrażenie, że ta wiadomość rozpala gdzieś głęboko drobniuteńką iskrę nadziei. Tak ulotną, że boję się nawet o tym myśleć, aby jej nie zgasić.
Ivan Kuruta, urzędujący prefekt regionu Dolna Walonia, nie wyraził ubolewania. Nawet najbardziej zdawkowo nie potępił sprawców tego, jak przyjęło się określać, kolejnego poważnego incydentu.
Kuruta ma poczciwą, słowiańską twarz. Wzbudza zaufanie. Kiedy mówi, można odnieść wrażenie, że każde słowo go boli, jakby wyrywał je sobie spod serca. Zdaje się najbardziej pokrzywdzonym człowiekiem świata i faktem jest, że mówi głównie o krzywdach doznanych przez Słowian, o skrwawionych Bałkanach i Ukrainie, o porzuconych domach. Imigranci uwielbiają tego słuchać. Zwłaszcza gdy w końcu zrzuca całą winę na nas. W swych przemówieniach zawsze tak czy owak dochodzi do wniosku, że Europa ich sprzedała, więc teraz Europa ma obowiązek zapewnić im nową rodinę. O tym, że Europa wpakowała w nich milionowe dotacje, że objęła programami społecznymi i surowo potępiała każdy antyimigrancki eksces, oczywiście, nie wspomina ani słowem.
Podczas negocjacji zachowuje się zupełnie inaczej. Jest otwarty, bezpośredni. Nie mam wątpliwości, że gdyby miał u siebie mocniejszą pozycję, już dawno załatwilibyśmy sporne kwestie. Na tym polega całe zawikłanie tej sprawy, którego nie potrafią ogarnąć uliczni krzykacze: Kuruta jest naszą jedyną nadzieją na pokojowe rozwiązanie. Jeśli przycisnę go zbyt mocno, jeśli on zbyt łatwo ustąpi – a jest skłonny do ustępstw, przecież to widzę! -to radykałowie z najmłodszej fali imigracji, ci najbardziej zdziczali podczas tamtejszych etnicznych czystek, skoczą mu do gardła i wkrótce przywódcą regionu stanie się któryś z tych, którzy „wylosowali” Seguinów i zajechali wczoraj wieczorem pod ich dom nie oznakowaną ciężarówką. A wtedy skończą się negocjacje i skończy się nadzieja na uspokojenie spraw w Dolnej Walonii.
A jeśli runą nadzieje w Dolnej Walonii, naziści z Partii Ludowej nabiorą wiatru w żagle i nie da się już powstrzymać, żeby nie sprowokowali czegoś następnego – pójdzie jak domino. Drew na nowe pożary jest dość – region Marsylia, region Tuluza… Nawet w spokojnej, ucywilizowanej Lotaryngii zasiedziali od pokoleń Niemcy i Francuzi zaczynają patrzeć na siebie coraz bardziej spode łba, zazdrośni o miejsca pracy, zasiłki, domy…
W przemożnym stopniu to ode mnie zależy przetrwanie tego ciężkiego okresu. Od nas – ode mnie i Kuruty. Bo jestem pewien, że on też zdaje sobie sprawę, o jaką stawkę gramy. Inaczej może już by się załamał pod ciężarem obelg, jakie rzucają na niego ci wszyscy głupcy. To by było szalenie ludzkie. Winicie mnie za to, co się dzieje -więc proszę, umywam ręce.
Trudno się dziwić, że jak ognia unika w swych wystąpieniach akcentów, które pomogłyby radykałom odebrać mu zaufanie imigranckiego elektoratu. Muszę go zrozumieć, choć, oczywiście, nie upraszcza w ten sposób mojego zadania.
Ale ja nie jestem od prostych zadań. Wiem, że znowu skupi się na mnie wściekłość krzykaczy, niezdolnych pojąć, że gdy gra idzie o tak wielką pulę, nie czas szukać zemsty za kilku zabitych. Oni i tak nie zmartwychwstaną, nawet gdybyśmy wyłapali oprawców i urządzili im pokazowy proces ku uciesze gawiedzi.
Dobrze, plujcie na mnie. Zniosę to, jeśli trzeba. Kiedy ten kryzys minie, kiedy światowy handel ustabilizuje się wreszcie, kiedy przetrwamy głupie zawiści o to, kto komu odbiera pracę i opiekę socjalną, kto przejada wypracowany przez kogo dochód – wtedy znajdą się ludzie wystarczająco mądrzy, by chwycić was za łby, przygiąć je do kart traktatów i krzyknąć: Tu! Patrzcie! Tak niewiele brakowało, by Europa pogrążyła się w etnicznych waśniach, by popadła w rozdrobnienie i cofnęła się w marszu ku przyszłości o całe stulecia – ale na szczęście mieliście wtedy prawdziwego męża stanu, który to zawczasu dostrzegł i udaremnił! Tego właśnie, którego opluwaliście, nic nie pojmując z jego wielkiej gry! Tak, durnie, tak będzie, przyjdziecie mnie jeszcze przepraszać i dziękować!
Patrzę na Gruyera, na Vana. Skupione twarze, posępne. Moja pewnie wygląda teraz podobnie. Van gasi telewizor.
Tak, nie ma się jeszcze co unosić. Czuję gorycz, która przywraca mnie chwili obecnej. Cóż, na razie jeszcze daleko do triumfu. Na razie mamy kolejne trupy, histerię w mediach i w niedługim czasie prawdopodobny wybuch niezadowolenia skierowany przeciwko Grupie Kontaktowej i jej przewodniczącemu.
I mamy przemówienie doktora Kuruty, urzędującego prefekta regionu Dolna Walonia, który nie wyraził ubolewania w związku z incydentem ani nie potępił jego sprawców. Zamiast tego stwierdził, przy aplauzie słuchaczy, że inspiracji takich wydarzeń należałoby upatrywać w krzywdach, doznanych przez imigrantów, i Jątrzącej propagandzie mediów”, która uparcie wmawia, że każdy bandyta przychodzi ze Wschodu. Nazwał nawet-incydent w Avesnelles „brudną prowokacją, obliczoną na skompromitowanie autentycznego przywódcy ludu”. To znaczy jego. Jakbyśmy poprzebierali za Słowian jakichś zbirów i nasłali ich na Seguinów, żeby w ten sposób dać powody do następnych oskarżeń przeciwko prefektowi! Milczymy.
– No, tak bezczelnie jeszcze sobie nie pogrywał – przerywa tę ciszę Gruyer, kręcąc swą przekrzywioną głową, jakby z żalem. Podnoszę na niego pytający wzrok.
– Czas pracuje dla nich. On to wie – powtarza Gruyer, a potem nagle robi coś, czego się po nim zupełnie nie spodziewałem: z wściekłością uderza otwartą dłonią w stół, miażdżąc między zębami przekleństwo. Gruyer, Zimna Ryba, jak go nazywają pracownicy Kancelarii, wieloletni pracownik Analiz i doradca w kilkunastu zwycięskich kampaniach wyborczych. Wścieka się jak oszukana panienka. – Kołuje nas jak dzieciaków! – podnosi głos. Tylko na chwilę, zaraz uspokaja się i wraca do swego normalnego, rzeczowego tonu. – To wszystko, na co liczyliśmy, nie ma za grosz sensu. Przykro mi, panie przewodniczący, ale chyba wszyscy się bardzo omyliliśmy co do Kuruty.
W gruncie rzeczy czuję nawet pewną nutę satysfakcji. Moje nerwy, choć podkopane tymi idiotycznymi snami, nie są widać w najgorszym stanie, skoro Gruyer zachowuje się w ten sposób.
– Naprawdę, rozumiem pańską irytację – mówię, machinalnie wchodząc w ton wyćwiczony na konferencjach prasowych. – Sądzę, że wszyscy jesteśmy równie głęboko poruszeni tym, co się dzisiaj stało. Niemniej…
– Niech pan da spokój, szefie – jego krzywa, przypominająca kobolda twarz wydaje się teraz pełna rezygnacji. – Nie wierzę, żeby mogli to zrobić bez jego wiedzy i zgody. Ten człowiek kpi z nas w żywe oczy. Wodził nas za nos, udając, że już-już, zaraz ustąpi, a kiedy cierpliwość opinii publicznej doszła do granicy, uderza…
– Ale ta mediacja… – przypominam.
– Kolejny wybieg – macha lekceważąco ręką. – Będą przewlekać sprawę, a pańska pozycja słabnie. Chcą doczekać zmiany na stanowisku przewodniczącego Grupy Kontaktowej.
To dziwne, ale jakoś przywykłem słuchać rad Gruyera i jego pewność siebie robi na mnie wrażenie. Trudno mi znaleźć odpowiedź.
– Jeżeli napad w Avesnelles był dokonany za wiedzą Kuruty, to znaczy, że on już wybrał i dalsze negocjacje tracą sens. A jeśli zrobili coś takiego bez jego wiedzy… To znaczy, że jest pajacem bez żadnej realnej władzy i wtedy rozmowy z nim też nie mają sensu.
– Więc co? – podejmuję po chwili.
Poprzestaje tylko na bezradnym otwarciu ust. Tak, wcale mu się nie dziwię, że nie znajduje odpowiedzi.
– No tak – odzywa się Van. – Ale jest zgłoszona konkretna propozycja, misja dobrej woli… – zerka w notatki – Mariki L., popularnej gwiazdy filmowej. To dość egzotyczna kandydatura, wiem, ale mam mało czasu na odpowiedź…
– Nie ma mowy – Gruyer kręci zdecydowanie głową. Co on sobie myśli, u diabła? To ja tu decyduję, o czym jest mowa, a o czym nie.
Van czeka na odpowiedź, nieporuszony. Właściwie nie muszę motywować swojej decyzji, ale nie chciałbym, żeby odnieśli wrażenie, że powoduje mną przekora czy emocje.
– Dość… oryginalna osoba jak na tego typu sprawę, to fakt – oznajmiam. – Ale oryginalne rozwiązania przybliżają do celu. Jest, zdaje się, popularna. Zwróciła się najpierw do Kuruty, bo łączą ich więzy pochodzenia, ale skoro on to podjął, wypadniemy bardzo źle w opinii publicznej, jeśli będziemy tymi, którzy odmawiają. Spotkam się z nią. Jak najszybciej.
Coś ruszyło z miejsca.
– Jutro?
– Nawet dziś po południu. Przesuń coś, jeśli trzeba…
– Do pierwszej pracujemy nad wystąpieniem, szkic jest już gotowy, Tourill czeka, aż znajdzie pan czas na zaakceptowanie założeń… Potem nagranie, potem ma pan dwugodzinną telekonferencję z Brukselą, potem Des Paul…
Kto to jest ten Des Paul, do licha?
– Przesuń go na inny dzień. Przyjmę Marikę L. po szesnastej w salonie na dole, chcę żeby był tam Tourill. I niech mi jak najszybciej przyśle kogoś z informacjami na jej temat.
Znam Vana. Ta mina znamionuje, że coś ma ochotę pokręcić.
Ten Des Paul był już przesuwany, i to kilka razy. Może w takim razie przedłuży pan dzisiaj nieco dzień i przyjmie go po Marice?
– To aż tak pilne? Przypomnij, o co chodzi z tym Paulem?
– To raczej prywatne spotkanie. Pański przyjaciel dotarł do mnie jakiś czas temu nieoficjalnymi kanałami z wiadomością, po której kazał pan umieścić go w terminarzu.
No tak, Des Paul! Jeden z niezliczonych przyjaciół z młodości. Oczywiście. Ale jaka znowu wiadomość? Dziwne, naprawdę nie pamiętam.
– To było jakieś dwa tygodnie temu, twierdził, że chce pana ostrzec przed jakimś niebezpieczeństwem. Polecił mi pan wtedy znaleźć wolny termin, ale cały czas coś okazywało się pilniejsze. Chwileczkę, mogę odtworzyć tę wiadomość z zapisów…
– Mniejsza z tym. Postaram się przyjąć go wieczorem, po mediatorze – nabieram oddechu, podkreślając wyczerpanie wątku. Pretekst, jak zawsze. Prawdziwa zmora, byli przyjaciele… Kiedy już docisną się tym lub innym sposobem, zawsze okazuje się, że chcą, by im coś załatwić. -I niech mi jak najszybciej zbiorą informację o tej… no…
– Marice L. – podrzuca bezbarwnym głosem Gruyer. Zapamiętałem jej imię od razu, łatwo wpada w ucho. Właściwie nawet nie wiem, dlaczego udaję, że jest inaczej.
W tym śnie, który dręczy mnie od pewnego czasu, wychodzimy do dziennikarzy zebranych w hallu jakiegoś pałacyku. Mam wygłosić krótkie oświadczenie. Jakiś zaimprowizowany briefing; tak się robi, kiedy w trakcie negocjacji nagle ujawnią się nowe rozstrzygnięcia. Nie mogę sobie przypomnieć, bym widział kiedyś te wnętrza, ale spotkania Grupy Kontaktowej zazwyczaj odbywają się w podobnych. A więc: śni mi się jakiś przełomowy moment negocjacji, o którym wychodzę powiadomić czekających dziennikarzy. I nie ma przy mnie ani Vana, ani Gruyera? Niemożliwe. Gdyby ten sen miał mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, musieliby być w zasięgu wzroku, powtarzam sobie po raz nie wiadomo który. Gdyby miał cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, to przede wszystkim nie wychodziłbym do dziennikarzy sam, tylko razem z Kurutą albo jego negocjatorem.
Dziwne rzeczy dzieją się ostatnio z moją pamięcią. Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, kiedy ten sen zaczął mnie nawiedzać. Na pewno nie od razu po tym, jak otrzymałem z rąk przewodniczącej Komisji Wspólnot nominację na szefa Grupy Kontaktowej. Nie, to było później. Wtedy, gdy zacząłem uświadamiać sobie, że grzęznę. O tę nominację walczyłem bardzo ostro. Wszyscy w Komisji wiedzieliśmy, że Dolna Walonia to tylko przygrywka i że dopóki Azja nie zakończy wojny handlowej, dopóki trendy światowej gospodarki nie ulegną odwróceniu, takie sytuacje będą się co jakiś czas powtarzać. Elektorzy także doskonale to wiedzą. W początkach przyszłego roku kończą się kadencje przewodniczącego i sekretarza Komisji Wspólnot. Zgodnie z kluczem, przewodniczącym będzie teraz mężczyzna. Jeżeli przystąpię do starań o tę funkcję w sławie negocjatora, który zażegnał problem etniczny w Dolnej Walonii, nie sądzę, by ktokolwiek mógł mi zagrozić, a zwłaszcza to żałosne nic, Monbright. Przewodniczący Komisji Wspólnot – to nie jest zbyt wiele na ukoronowanie takiej kariery, jak moja.
I potem nagle, w którejś z rozmów z Gruyerem – Tourill też chyba przy tym był – zdałem sobie sprawę, że propozycje, z jakimi siadałem do stołu, mogą nie wystarczyć.
Fatalne obniżenie moich notowań w sondażach to jeszcze pół biedy – elektorzy, którzy dokonują wyboru przewodniczącego Komisji, nie muszą się na szczęście przejmować falowaniem nastrojów. Ale z każdym tygodniem zaczęła narastać obawa, że nie zdołam doprowadzić rokowań do finału, że zanim to nastąpi, przewodnicząca zastąpi mnie kimś innym. Tak, to musiał być początek stresu i spowodowanych nim snów.
To część ceny, jaką przychodzi mi płacić za osiągniętą pozycję. Każdy inny po prostu zwróciłby się z tym do lekarza i albo uzyskał wyjaśnienie, albo przynajmniej dostał proszki, po których padałby na łóżko jak kłoda drewna, bez czucia i majaków. Albo, jeśli ponad chemikalia przedkłada moc kryształów i wibracji, zapłaciłby za poradę w Świątyni Wodnika. Teoretycznie mógłbym zrobić to samo – zarówno lekarze, jak i szamani wchodzą w skład stałej obsługi Komisji. Tylko że ja nie jestem „każdy inny”. Lekarz, szaman – to słabe punkty. Prędzej czy później mogą sprzedać informację, że przewodniczący Mathieu-Ricard cierpi na koszmary senne. Czyli, właściwie, że przewodniczący jest psychicznie niezrównoważony. Rządzi nami wariat – co za wspaniała wiadomość dla mediów!
Ktoś, kto dzisiaj związany jest z tobą węzłami lojalności, jutro może potrzebować rozgłosu albo pieniędzy i nie będzie miał żadnego powodu, by nie użyć tej wiedzy o tobie, jaką mu nieopatrznie dałeś. Nawet Van nie jest na tyle pewny, by poprosić go o środki nasenne. Przynajmniej dopóki nie jest to absolutnie nieuniknione.
Co wieczór, kładąc się do łóżka, coraz bardziej kurczę się w sobie z odrazy i lęku, co wieczór zdaję sobie sprawę, że znowu wyrwie mnie ze snu strumień ognia rozsadzający czaszkę i ogłuszający, szyderczy rechot.
A jednak nie poddam się. Nie wolno mi.
Pierwsza połowa dnia to okres, kiedy mam najwięcej energii i najwięcej do zrobienia. Zazwyczaj spotkania rozplanowane są co kilka, kilkanaście minut – zrelacjonowanie sprawy, decyzja co do jej dalszego biegu, czasem żądanie uzupełnienia danych, i następny. W tych kilku, kilkunastominutowych odcinkach doglądam pracy poszczególnych działów swojego biura. Dzięki temu wiem, co robi się w każdym z nich i na co mogę liczyć. Między nami mówiąc, doskonale wiem, że większość tej pracy jest bezużyteczna. Nie powiem tego na głos, bo ktoś mógłby z takiego stwierdzenia uczynić jeszcze jeden argument dla populistów. Na zewnątrz musi się wydawać, że cała maszyna Komisji Europejskiej, w której moje biuro, obecnie poszerzone do rangi biura Grupy Kontaktowej, jest tylko drobnym trybikiem, pracuje pod pełnym obciążeniem. Takie jest oczekiwanie wyborców i podatników. Bardzo głupie oczekiwanie, bo przecież są dni, kiedy jest więcej do roboty, a są takie, kiedy nie ma nic. To normalne. Ale musimy to ukryć, żeby jakaś hiena nie złapała nas na przestoju. Więc czasem rzeczywiście niektóre biura popadają w niejakie oderwanie od rzeczywistości, pracując wyłącznie nad efektami pracy innych biur. Nie ma co robić z tego wielkiej sprawy. Doskonale potrafię odróżnić ziarno od plew, nawet w ciągu tych kilku minut, jakimi na to dysponuję.
Szczerze mówiąc, ostatnie miesiące spowodowały narastanie zaległości. Przez większość dni nie ma czasu na normalne, rutynowe spotkania z kierownikami wydziałów.
I dziś też nie będzie. Zaledwie starcza go na zwięzłą konferencję z Tourillem. Zgadza się ze mną, że dotychczasowa strategia informowania o pracach Grupy Kontaktowej wyczerpuje się, nadał już bieg sprawie, jutro przedstawi kompleksową koncepcję zmiany.
Nie ma czasu na szczegóły, bo są już gotowe projekty mojego wystąpienia dla popołudniowych „Wiadomości”. Wraz z Tourillem, Gruyerem, szefami zespołów autorskich i analitykiem, którego zespół dzisiaj testował efekty ich pracy, ustalamy wersję ostateczną. Przypomina to żmudne układanie mozaiki. Analitycy – to mój własny wydział, nie mający nic wspólnego z Analizami, które podlegają bezpośrednio Komisji – wykonali od rana parę tysięcy sondażowych telefonów według wygenerowanej przez komputer listy. Oceny poszczególnych akapitów przygotowywanego tekstu zostały na podstawie tych rozmów wypunktowane według czterech kryteriów. Niektóre punkty się sumują, inne odejmują. Teraz trzeba tak skonstruować całość, aby maksymalnie uwydatnić wątki i sformułowania, które zyskały najwyższą ocenę, prześlizgując się nad frazami wywołującymi niepokój lub negatywne skojarzenia.
Kiedyś, przed laty, od tego właśnie zaczynałem. Moją pierwszą liczącą się funkcją było kierowanie communications group w kampanii przeciwko próbom nuklearnym. Kampania się nie udała, ale moje biuro zwróciło na siebie uwagę skutecznością w organizowaniu wydarzeń, które przyciągały życzliwą uwagę mediów.
Powinienem, kiedy już się to skończy, wykonać kilka niezapowiedzianych wizyt w podlegających mi biurach. Tak po przyjacielsku, przyjść podziękować ludziom za ich wysiłek, poklepać kogoś po ramieniu i powiedzieć, że doceniam jego wkład w nasz wspólny sukces.
Koniecznie muszę powiedzieć Yanowi, żeby zarezerwował na coś takiego miejsce w terminarzu.
Tekst jest już gotowy. Wyjazd do studia opóźnia połączenie z sekretariatu przewodniczącej Komisji. Relacjonuję jej swoją ocenę sytuacji. Przewodnicząca zapewnia, że nadal ma do mnie pełne zaufanie i kryzys nastrojów, jaki zapowiada się wskutek ostatniego incydentu, nie będzie miał żadnego wpływu na ocenę pracy Grupy Kontaktowej.
Nagranie nie powinno mi zająć więcej niż godzinę. To dla mnie rutyna – o tym, jak zachować się przed kamerą wiem więcej niż połowa specjalistów, tłoczących się w charakteryzatorni i westybulu, każdy starający się dopaść mi do ucha i wrzucić do niego to swoje wypracowane mozolnie wskazanie. Van nie odstępuje mego ramienia, cofnięty o pół kroku, przyjmuje wydruki, potwierdza, przekazuje uwagi – zdaje się mieć dziesięć rąk i ze cztery kręcące się na wszystkie strony głowy. Lubię ten nastrój, tę atmosferę rozgorączkowania, natłoku zdarzeń, pracy. W takich chwilach jestem najlepszy.
Laikowi mogłoby się to wszystko wydać śmieszne – tyle wrzasku o dwuminutowy spot dla dzienników; Kuruta przecież ma pewnie raptem kilku speechwriterów i góra kilkanaście osób w ekipie, a kiedy przemawia, jego ludzie dostają amoku.
Ale to zupełnie inna liga. Nie można porównywać. Kuruta to w sumie prowincjonalny, drobny herszt, zwraca się do drobnej grupy swoich zagorzałych zwolenników, mówiąc o sprawach dotyczących bezpośrednio ich terenu. On zresztą, albo ktoś z jego stafu, doskonale sobie zdaje sprawę, że w gruncie rzeczy jest amatorem. Nigdy nie mówi do kamery, zawsze organizują mu jakiś improwizowany wiec, żeby w transmisji mieć reakcję słuchaczy. Ja muszę trafiać do widowni maksymalnie zróżnicowanej, muszę spodobać się w miarę możliwości każdemu, kto zechce ściągnąć sobie moje wystąpienie przez NewsNet. Nie rywalizuję z Kuruta, ale z Monbrightem, Krasmauerem i innymi pretendentami do najściślejszego kierownictwa w Brukseli. A to jest bardzo wyrównana rywalizacja. Jesteśmy jak sportowcy, którzy walczą o ułamki milimetra, o setne sekundy. Dlatego nie wolno zlekceważyć najmniejszego drobiazgu, dlatego w studio trzeba mieć osobnego specjalistę do dopilnowania najdrobniejszego głupstewka. Nigdy do końca nie wiemy, co nam przyniesie albo zabierze ten najważniejszy, decydujący o wszystkim ułamek procenta w sondażu. •
Po nagraniu – fala senności i otępienia. Z trudem sadowię się na tylnym siedzeniu limuzyny, walcząc z przemożną chęcią, aby wyciągnąć się wygodnie, przymknąć oczy i uciec do myśli o czymś przyjemnym. Każdy publiczny występ, obojętnie, na żywo czy w mediach, wymusza takie sprężenie, że potem organizm rozpaczliwie domaga się odpoczynku. Tylko kolejne źle przespane noce czynią ten dołek każdego dnia trudniejszym do przebrnięcia. Mało kto potrafi to na dłuższą metę wytrzymać, nawet jeśli jest w najlepszej kondycji. Wśród młodszych polityków na dobre upowszechnił się zwyczaj, by decyzje zostawiać całkowicie szefowi organizacyjnemu, a samemu skupiać wszystkie siły na walce o popularność. Pełna specjalizacja. Taki Monbright, przypuszczam, jest tylko gwiazdorem, firmuje wszystko, co mu podłożą pod rękę.
Mam swój prywatny sposób na zmęczenie. Przemagam senność i zaczynam przeglądać na displeju palmtopa wchodzące na bieżąco relacje monitoringu. Nie muszę tego robić – ich pilnowanie należy do Tourilla, który ma do tego specjalnego człowieka. Kilkanaście osób, stanowiące w moim biurze osobny wydział, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę śledzi uważnie media i natychmiast przenosi do naszej lokalnej sieci wszystko, co wiąże się jakkolwiek z moją działalnością. Nie ograniczają się do wskanowania samej audycji, ale od razu rozbierają ją na poszczególne wątki, wywlekając je w stenogramie w hipertekstowe nagłówki prowadzące do zwięzłego komentarza i połączeń z bazą danych. Mogę w jednej chwili, kilkoma kliknięciami w menu, sprawdzić, co ten akurat komentator i ta akurat stacja mieli na dany temat do powiedzenia tydzień, miesiąc czy pół roku temu.
Ale nie przeglądam monitoringu po to, by wymyślać polemiki – od tego są ludzie Tourilla. Czytam bieżące komentarze po prostu po to, by naładować się adrenaliną. To zawsze pomaga. Po dziesięciu minutach, jakich potrzebuję na przejazd ze studia Centrum Komunikacyjnego do naszego biurowca „gdybym musiał stać w korkach, byłoby to z pół godziny) zaciskam ze złością szczęki, serce bije mi jak młot, a senność pryska bez śladu.
W końcu każdy z nas zna się na swojej pracy. Naszą jest stwarzanie faktów, dziennikarzy – wyciskanie z nich emocji. Zawsze tak połączą wydarzenia, tak zakręcą brzmieniami słów, obrazami, faktami, tak je ze sobą skontrastują, że przeciętny człowiek nie ma nawet cienia szansy oprzeć się histerycznej pewności, że jest tak, jak mu mówią. Zresztą dlaczego by się miał opierać? Ludzie właśnie za to płacą, właśnie tego potrzebują: wskazania, co myśleć. Każdego dnia rozpaczliwie włączają w swoich domach wszystko, co tylko można włączyć, krzycząc bezgłośnie do ekranów i głośników: „Wyjaśnijcie mi, powiedzcie, kto tu jest ten dobry, a kto zły?!”
Kiedy zaczynałem, dziennikarze byli z nami. A potem coś pękło – razem z załamaniem światowego handlu, ubezpieczeń społecznych i wspólnej wiary, że idziemy w dobrym kierunku, a faceci, którzy nas prowadzą, wiedzą, co robią. Moje pokolenie, pokolenie, dla którego dziennikarstwo było walką o wychowanie nowego, lepszego człowieka, ustąpiło miejsca generacji cyników. Dzisiejszego dziennikarza interesuje tylko jedno: nie stracić kontraktu. Utrzymać przy sobie abonentów, bo to oznacza utrzymać reklamy i dotację. I ma na to tylko jedną metodę: ujadać na nas głośniej od innych. Prześcigać się w złośliwościach, w obelgach, opluwać, szczypać, jątrzyć… W początkach mej kariery, nawet jeszcze w Sztrasburgu, dogadywałem się z mediami bez większego trudu. A gdy przyszło do próby, zdradzili nas bez chwili wahania.
Proszę bardzo. NewsNetSEuro, komentarz dnia – Perro Marques, sztandarowy niezależny publicysta. Tłusty wieprz, który na oficjalnych rautach próbuje się wślizgnąć w twoje łaski, narzekając na wszystkich, o których wie, że ich nie lubisz – a jeśli się na to nabierzesz, jutro wywlecze na jaw każde twoje słowo. I co ten knur ma do powiedzenia o Seguinach? Ubolewa, że przesadziliśmy z otwartością granic, że chcieliśmy budować wielokulturową Europę zbyt szybko i według urzędniczych schematów, że przyjmując tak wielu imigrantów i stwarzając im zbyt wielkie udogodnienia, nie liczono się z możliwościami ich asymilacji. Teraz to ulubiony szablon każdego mędrka z telewizji czy Netu. Dzisiaj uwielbiają mi wypominać moje dawne zaangażowanie w budowę Otwartej Europy, wydobywać z archiwów jakieś zamierzchłe wystąpienia na ten temat – rzeczywiście, pełne nie najmądrzejszych sloganów, ale kto wtedy myślał inaczej? – i zderzać je z obrazami z Avesnelles oraz poprzednich „losowań”. Tak jakbym w ogóle mógł przed trzydziestu laty odgrywać jakąkolwiek istotną rolę w podejmowanych decyzjach. Przecież byłem wtedy jednym z setek młodych działaczy prowadzących marsze antyrasistowskie czy otwierających koncerty, nikt jeszcze nie przypuszczał, jak wysoko zajdę. A co robili wtedy tacy, jak ten Marques? Ja pamiętam, co wtedy robili. Jedyne, co potrafią robić: histerię! Ci sami, którzy teraz nagle tak pełni są chęci do wyważania racji i problemów, wtedy starali się być jeden przez drugiego bardziej antyrasistowscy od samego Mandeli. Wrzeszczeli o tolerancji aż do obrzydliwości i pierwsi robili nazistę z każdego deputowanego, który ośmieliłby się najbardziej nieśmiało przypomnieć, że deficyt budżetowy albo możliwości zatrudnienia.
Ja, w przeciwieństwie do takich Marquesów, dobrze wiem, że decyzje, które wtedy zapadały, były słuszne. Ani myślę się od nich odcinać, chociaż bym mógł. Oczywiście, że bym mógł: to nie ja, kiedy cokolwiek zaczęło ode mnie zależeć, wszystko już było przesądzone. Miejcie pretensje do moich poprzedników, ja się tylko staram poprawić, co oni spaprali.
Ale ja nie należę do takich ludzi. To były jedyne możliwe decyzje. Może kogoś nie przekonują argumenty etyczne, może nie dociera do niego, że nie mieliśmy prawa zamykać się przed szerokim światem, skoro swoje bogactwo zawdzięczamy temu, co nasi przodkowie wycisnęli przemocą i wyzyskiem z kolonialnych imperiów. Więc jeśli to dla kogoś nic nie znaczy, niech pogrzebie sobie w liczbach. Niech policzy choćby, ile musiałaby wynosić dzisiaj składka tylko na podstawowe zabezpieczenie socjalne i tylko dla prostego podtrzymania umowy pokoleń, gdybyśmy zamknęli granice przed imigrantami. Niech wyobrazi sobie gospodarkę, w której jeden człowiek aktywny zawodowo utrzymuje siedmiu emerytów. Bardzo proszę, wszystkie liczby są przecież dostępne.
Nikt nie mógł wtedy przewidzieć, że Azjatów ogarnie mania światowego przywództwa i ukrócenia białej dominacji, nawet za cenę gwałtownego spadku poziomu życia ich samych. Nikt nie mógł przewidzieć, że w Stanach zwyciężą tendencje odśrodkowe, że demokratyzacja Wschodu okaże się mirażem i że, koniec końców, dobrobytu przestanie starczać dla wszystkich.
Cóż, były błędy, pewnie. Kto ich nie popełnia? Ale czy takie nic, jak jakiś Marques, może mi teraz zarzucać, że przesadziłem z wielokulturalizmem? Dobrze pamiętam, że programy dla przesiedleńców z Europy Wschodniej forsowano właśnie po to, by „grupami kulturowo bliższymi” zrównoważyć napływ ludności kolorowej. To też można sprawdzić, gdyby się komuś chciało.
Tylko że nikomu się nie będzie chciało. Dzisiaj fakty, liczby czy argumenty już nikogo nie obchodzą. Ważne jest to, żeby zestawić obraz Mathieu-Ricarda na antyrasistowskim proteście w 1998 roku ze zdjęciami trupów z Avesnelles i Mathieu-Ricardem sprzed miesiąca, wyrażającym uznanie dla umiarkowania i otwartości prefekta Kuruty. I dodać do tego komentarz prześcigający się w zjadliwościach z konkurentami. Nikczemni głupcy. Niczego nie pojmują, potrafią tylko pluć i judzić. Dranie, dranie, dranie…
Zajeżdżamy pod biurowiec; obiad, chwila relaksu i przygotowanie przed spotkaniem z mediatorką Kuruty. Panienka z filmów… Na pierwszy rzut oka absurdalny pomysł, ale kto wie, czy to nie chwyci. Przez tych pyskaczy z mediów nawet aktorka jest dzisiaj dla ludzi bardziej wiarygodna niż polityk.
Cały czas jestem pod wrażeniem rozmowy z Mariką L. Duże zaskoczenie. Rzeczywiście jest piękna, urodą, jaką mają tylko Słowianki. Tak, podobnie powłóczyste, jasne włosy zdarzają się także u dziewczyn ze Skandynawii, ale u nich cały efekt psują te cielęce, zupełnie pozbawione wyrazu twarze. Mariką natomiast ma jakiś taki niezwykły wyraz oczu, dyskretnie rozpustny, kontrastujący z niewinnością twarzy. Twierdzą, że to zupełnie naturalne, że nie przechodziła żadnych korekcji, ale to na pewno reklamowa bajka. Podobnie jak jej rzekome obozowe przejścia w Czarnogórze, zanim trafiła do Europy i zrobiła tu karierę filmową. W dostarczonym przez Tourilla dossier znalazłem wiadomość, że urodziła się w Hamburgu jako nieślubne dziecko pracującej tam Polki i zanim podpisała dożywotni kontrakt z wytwórnią, nazywała się Ulrike Lutshik.
Ale nie uroda mnie zaskoczyła – jest przecież aktorką, to u niej tak samo niezbędne i naturalne, jak u mnie wiedza i inteligencja. Okazała się doskonale zorientowana w problematyce negocjacji. I rzeczowa.
Jakoś udało się nam skrócić do minimum standardową wymianę uprzejmości i wyrazów dobrej woli, właściwie wszystko z tej materii odbyło się w westybulu, gdzie czatowali zorganizowani przez Tourilla reporterzy. Potem weszliśmy do salonu, ja tylko z Vanem, ona ze skromnie ubraną, brzydką jak wielbłąd asystentką. Dostrzegłem kątem oka, jak w jednej chwili z twarzy Mariki spływa wypracowany wyraz optymizmu, odsłaniając napięcie nerwów, niepewność i zmęczenie. Jak ja to dobrze znam…
Jakoś trudno mi sobie przypomnieć całą tę rozmowę zdanie po zdaniu, choć zazwyczaj nie mam z tym problemów. W każdym razie, to pierwsze wrażenie zupełnie mnie nie myliło. Gwiazda została za drzwiami – do salonu weszła ze mną po prostu kobieta, równie jak ja zatroskana i niespokojna o przyszłość. I bardzo bezpośrednia. Przyznaję, że bezpośredniość dobrze na mnie wpływa, pewnie dlatego, że na co dzień żyję w teatrze.
– Wiem, że to dość dziwne, że właśnie ja – oznajmiła mi na samym początku. – Wcale nie chciałam się w takie rzeczy mieszać, nigdy by mi to nie przyszło do głowy. Ale wie pan, Ivan… To znaczy doktor Kuruta, przekonał mnie, że… O Boże, to strasznie zabrzmi – potrząsnęła swymi płowymi włosami, z miną pełną zakłopotania. – Muszę się od razu przyznać, że to, co mówię dziennikarzom, nie jest prawdą. To nie był mój własny pomysł, to wyszło od doktora Kuruty. Przekonał mnie, że jestem ostatnią szansą, jego i pana. Nie wiem, czy to prawda…
A więc Kuruta zdaje sobie dobrze sprawę z sytuacji. Spodziewałem się tego, wbrew sugestiom Gruyera. Przez tego ostatniego chyba przemawia rozgoryczenie. Dał już za wygraną i czeka tylko, aż zostanę odwołany. Jeszcze zobaczy, że poddał się za wcześnie.
W każdym razie, trochę mnie rozbroiła tymi swoimi prośbami, żebym spotkał się bezpośrednio z Kuruta -z Ivanem, jak go cały czas mimowolnie nazywa. Musiałem jej wyjaśniać, dlaczego polityk musi przestrzegać pewnych zasad i dlaczego podobne spotkanie, poza salą konferencyjną, jest po prostu niemożliwe. Sądziłem, że zaraz wpadniemy w ślepą uliczkę – będzie mnie namawiała, abyśmy spotkali się gdzieś w dyskrecji, a właśnie dyskrecja jest ostatnią rzeczą, na jaką można w takich sprawach liczyć. Ale nie. Przedstawiła mi konkretną propozycję Kuruty. Propozycję dość śmiałą, boję się powiedzieć: rewolucyjną. W każdym razie wystarczającą, aby takie spotkanie usprawiedliwić.
Nie chcę myśleć w tej chwili o szczegółach – czuję, że jestem zbyt podniecony, łatwo mógłbym popełnić jakiś błąd, podejść do tego za bardzo entuzjastycznie. Choć, z drugiej strony, mój nos mówi mi, że to może być to -a mój nos zawodził mnie w życiu znacznie rzadziej niż sztaby socjometrów i analityków.
W każdym razie jest jakaś wstępna oferta, wreszcie jakaś zmiana po pięciu miesiącach młócenia w kółko tych samych argumentów. Oczywiście, taka „autonomia etniczna” wymagałaby zmiany europejskiego ustawodawstwa. Potrzebna by była zgoda Komisji… Ale skoro w zamian za to Kuruta gotów jest ustąpić z funkcji prefekta, oddając ją do naszej dyspozycji, i powrócić do zasady kwot procentowych przy obsadzaniu stanowisk? No i najważniejsze -nowy statut regionu umożliwiłby mu poddanie się kolejnym wyborom przy jednoczesnym zachowaniu twarzy.
– Nie wiem, czy będę to umiała dobrze powtórzyć… -Niemal wciąż widzę jej bezpretensjonalny, z lekka zakłopotany uśmiech. – Ivan powiedziałby to panu dużo lepiej. Ale on twierdzi, że nieformalne grupy etniczne to jest taka sama sprawa, jak sto lat temu ze związkami zawodowymi. Przecież to nie było nic innego, tylko zwykłe gangi stosujące w interesie swych członków przemoc i terror. Ale udało się wciągnąć je w obręb instytucji demokratycznego społeczeństwa i przekształcić w jeden z jego fundamentów…
Dobrze powiedziane: gangi. Mam swoje doświadczenia z działaczami związkowymi jeszcze ze Sztrasburga. Nam się zarzuca, że jesteśmy tacy czy owacy, może i czasem słusznie – ale niech ktoś kiedyś przyjrzy się bliżej tym draniom. Nie ma bardziej pazernej i nienasyconej bandy. Zaspokoisz jednych, wykroisz im ciepłe synekurki w różnych radach, a już na horyzoncie zjawia się następna zmiana, wszyscy pełni rewolucyjnego zapału, by też poczuć w garści solidny zwitek pieniędzy. Nie ma z draniami chwili spokoju.
– Doktor Kuruta mówił, że pan, jako przedstawiciel Komisji, stoi przed tym samym wyborem. Czy włączyć struktury etniczne w system prawny Wspólnoty, czy skazać je na takich przywódców, jak ci, którzy urządzają „losowania”…
Cóż, dobry argument. Ale właściwie to jeszcze nie było najważniejsze. Najważniejsze Marika L. zachowała na koniec.
– Widzi pan, Ivan ma swoje powody, dla których zależy mu na szybkim zakończeniu tego konfliktu. – Te jej oczy, chyba nigdy nie widziałem podobnych. – Ale wolałby, aby oficjalnie inicjatywa wyszła od pana.
Pamiętam, że Van popatrzył na mnie bardzo znacząco, ale nie odzywał się przez całą rozmowę, podobnie jak asystentka Mariki, podająca jej tylko od czasu do czasu różne notatki.
Plan Autonomii Etnicznej Mathieu-Ricarda. To nie brzmi źle. Gdyby porozumienie w Dolnej Walonii wypaliło, mogłoby stać się ono standardem dla rozwiązywania kolejnych problemów etnicznych, jakie pojawią się w innych regionach Europy – a pojawią się na pewno. Trzeba zawsze pamiętać o całości spraw, nie pozwolić, aby przysłoniły je szczegóły – to w polityce najważniejsza zasada.
Tourill, kiedy o tym teraz rozmawiamy, podziela całkowicie moje zdanie. Jego entuzjazm dla Autonomii Etnicznej bardzo mnie cieszy. Potrzebuję wsparcia, argumentów, bo Gruyer jak zwykle wykłada swoje bardzo ostro i przekonująco.
– Zyskalibyśmy chwilowy pozór rozwiązania sprawy i pewność, że z każdym rokiem będziemy wobec poczynań imigrantów coraz bardziej bezsilni – podsumowuje swą długą wypowiedź. – Taka autonomia etniczna to bardzo sprytnie ukryty zalążek państwa narodowego.
Tourill bierze na siebie cały ciężar sporu. O dziwo, Van wydaje się być po stronie Gruyera, choć odzywa się raczej mało – w końcu to nie są sprawy należące do jego kompetencji.
Chociaż nie, nic dziwnego. Po rozmowie z Marika -prawie dwie godziny, choć oczywiście bez żadnych konkluzji, prócz woli następnego spotkania – wystarczyła mi krótka wymiana zdań, by odkryć, że Van nie lubi tej kobiety. Mówi o niej, że jest sztuczna i gra. Wcale nic takiego nie zauważyłem.
Sądzę, że to irracjonalne. Van od kilku lat jest moją prawą ręką, spędza ze mną więcej czasu niż ktokolwiek inny – i czasami na swój sposób bywa o mnie zazdrosny. Muszę o tym pamiętać; we wszystkim, co dotyczy Mariki, jego rady będą stronnicze.
Na szczęście znam się na ludziach. Pozwalam Tourillowi, aby stawiał czoło Gruyerowi i Vanowi, kiedy uporczywie szukają dziur w pomyśle. To przydatne, mieć współpracowników, którzy tak szczególancko starają się wykazać złe strony sprawy. Nie odzywam się – słucham, co mają do powiedzenia. Zbieram materiał do podjęcia decyzji.
Marika ma też bardzo szczególny sposób chodzenia, kołysze biodrami bardzo nieznacznie, ale w sposób znamionujący jakąś niezwykłą gibkość i sprężystość ciała.
To niewiarygodne. Van usiłował mi się przeciwstawić. Musiałem podnieść na niego głos, żeby przypomnieć, jaki charakter mają nasze wzajemne stosunki.
Przywołany do porządku, zabrał się jak niepyszny do wykonywania moich poleceń. Ale czuję niesmak, że musiałem sięgnąć po taki ton. Trudno, to jego wina. Pozycja osobistego sekretarza sprzyja pewnej zażyłości, którą czasem trzeba powściągnąć, by nie zaszła za daleko.
Najśmieszniejsze, że poszło o kompletne głupstwo -zmianę terminarza. Zbliża się ósma wieczór, najbliższe dni zapowiadają się bardzo stresujące i mam ochotę trochę odetchnąć.
Odwołanie kurtuazyjnej obecności na raucie Towarzystwa Edukacji Regionalnej poszło gładko – wydarzenia w Avesnelles dały mi na szczęście doskonały pretekst do wykręcania się od podobnych imprez przez najbliższych kilka dni. Natomiast nieoczekiwanie Van uparł się, żebym przyjął tego Des Paula. Że za długo już czeka, że ta sprawa może mieć znaczenie. Potem, przekonawszy się, że podjąłem już decyzję, zwłóczył paręnaście minut i nagle, niby przypadkiem, podetknął mi tę wiadomość sprzed kilku tygodni. Kilka zdań z prośbą o natychmiastowe przyjęcie.
„Strzeż się swoich snów…” I coś tam jeszcze, z zapewnieniami o wadze sprawy. I głupkowate czekanie Vana, czy jednak go jeszcze dziś nie przyjmę. Wściekłem się, jeszcze teraz nie mogę o tym myśleć bez złości. Tego brakuje, żebym zmieniał plan dnia na skutek jakiejś aluzji do moich snów. Oczywiście, ja wiem, to musi być przypadkowe, ale właśnie takich przypadkowych zbieżności trzeba się najbardziej wystrzegać. „Sny Mathieu-Ricarda!”. Piękny nagłówek do NewsNetu, nie?
Tak czy owak, kazałem mu sprowadzić na wieczór Marlenę.
No, i jeszcze coś. Kazałem jej powiedzieć, żeby przyszła z płowymi włosami.
Nie mówiłem nic więcej, tylko: „Płowe włosy”. Pewnie się i tak domyślił.
No i niech się domyśla. Nic mnie to nie obchodzi.
Przyjaciele z młodości to dla człowieka o mojej pozycji prawdziwa zmora. Każdy dureń, który zrządzeniem losu znalazł się kiedyś w pobliżu, z niewiadomych przyczyn jest głęboko przeświadczony, że zapisał się na zawsze w twojej pamięci i że żyć nie możesz z tęsknoty za jego głupią gębą. Tak że jeśli przypadkiem da ci szansę, żebyś mu coś załatwił, to wprawi cię tym samym w najgłębszy zachwyt.
Dwadzieścia, trzydzieści lat temu żaden z nich nie pomyślałby nawet, że mógłby coś dla mnie zrobić. A teraz, kiedy jestem facetem z pierwszej dziesiątki polityków Europy, byłym dwukrotnym szefem departamentów Sekretariatu Komisji, deputowanym od sześciu kadencji, mocnym kandydatem do przewodniczenia Komisji Wspólnot – teraz dopiero przekonuję się, ilu miałem w swoim życiu kumpli. I każdy dokazuje cudów pomysłowości, żeby jakoś do mnie dotrzeć, licząc, że mu coś załatwię. A dlaczegóż by nie, skoro mogę załatwić wszystko, na co tylko mi przyjdzie ochota, skoro mam dojścia wszędzie, gdzie tylko można mieć dojścia, i skoro jesteśmy starymi kumplami? Przecież wszyscy mają jakichś kumpli, którzy im coś załatwiają. Więc cóż dziwnego, że moi starzy kumple spodziewają się tego po mnie?
Podusiłbym tych sukinsynów gołymi rękami. A przynajmniej powiedział, gdzie ich mam, wszystkich razem i każdego z osobna. Ale nie mogę sobie na to pozwolić. Słucham, czego chcą, uśmiechając się nieszczerze, podejmując wątek równie nieszczerych wspominków, i jeśli sprawa nie jest skomplikowana ani za bardzo nie śmierdzi, zlecam jej załatwienie Yanowi albo któremuś ze współpracowników niższej rangi.
Każdy z takich starych kumpli to potencjalna bomba. Każdy może pewnego dnia naopowiadać mediom najgorszych bredni na twój temat, co tylko mu do głowy przyjdzie – i jako wspomnienia twojego starego kumpla będzie to dla ludzi wiarygodne. To nic, że natychmiast zaprzeczysz. Uwierzyliby twoim zaprzeczeniom tylko wtedy, gdybyś miał wysokie notowania w sondażach – zresztą wtedy media nawet nie ośmieliłyby się na podobne publikacje. Ale jeśli przypadkiem akurat zebrały się nad tobą czarne chmury, takie zaprzeczenie będzie tylko uznane za jeszcze jeden dowód, że stary kumpel mówi prawdę. Jeśli dołujesz w sondażach, wszystko zawsze obróci się przeciwko tobie, cokolwiek byś robił. Możesz nawet wygrać z takim sukinsynem proces, zedrzeć z mediów dowolne odszkodowanie – nic już nie pomoże; zanim sąd się zdąży zebrać, wyborcy już dawno wydadzą i wykonają wyrok.
Już widziałem parę obiecujących karier, które się skończyły w ten sposób. Każde wypadnięcie z profilu, każdy sondażowy dołek to ryzyko katastrofy.
Lepiej o tym nie myśleć. Wracamy do hotelu, siedzę na tylnym siedzeniu sam, bo Van wyjątkowo ulokował się obok kierowcy, jakby chciał pokazać, że czuje się obrażony za dzisiejszą scysję. Czasem zachowuje się jak dzieciak.
Kazałem przyciemnić szyby także od swojej strony. Od zewnątrz są nieprzejrzyste zawsze, tak je zaprojektowano – ludzie z ulicy nigdy nie zobaczą, czy jednym z dziesiątków identycznych na pozór samochodów biura Komisji jedzie akurat jakiś drobny urzędnik, czy któraś z najważniejszych osób kontynentu. Ja, gdybym chciał, mógłbym się im przyglądać. Nie widziany, podpatrywać twarze tych, których los spoczywa w moich rękach. Tylko że, szczerze mówiąc, są one ostatnią rzeczą, jaka mnie interesuje.
Siedzę nieruchomo, w półmroku, odprężony, bo EFG nie odezwało się przez cały dzień – jeszcze tuż przed opuszczeniem biura osobiście sprawdzałem w organizerze -i z jakiegoś powodu cały czas chodzi mi po głowie ten Des Paul. Nawet go już sobie zdążyłem przypomnieć: dawno, dawno temu działaliśmy razem na rzecz środowiska, ochrony mniejszości, no i wszystkiego, tak jak to było. Pewnie nie zaszedł wysoko. Nie mógł – za bardzo się tym wszystkim przejmował. Pamiętam go jako strasznie nawiedzonego, kompletnego bolszewika. Zawsze byłem wobec takich ludzi podejrzliwy. Trzeba mieć odrobinę dystansu do siebie i tego, co się robi.
Tak czy owak, będę go musiał przyjąć.
Przyjaciele z młodości, kumple… Coś wam powiem: nigdy nie miałem żadnych przyjaciół. Nie rozmawiałem o tym z nikim, ale jestem pewien, że każdy z nas powiedziałby to samo. My po prostu nie możemy mieć przyjaciół, jesteśmy tego pozbawieni z natury – i to też jest część tej ceny, którą trzeba zapłacić za bycie Kimś.
Nie możesz mieć przyjaciół, kiedy jesteś człowiekiem nieprzeciętnym. Im prędzej to zrozumiesz i przestaniesz ich szukać, tym lepiej. Tylko z pozoru wydaje ci się, że jesteście z kumplami takimi samymi ludźmi. Każdy dzień będzie nieubłaganie pokazywał różnicę klasy między wami, i za tę różnicę twoi kumple będą cię podświadomie coraz bardziej nienawidzieć. Nigdy się sami przed sobą do tego nie przyznają, czasem nawet będą z tym walczyć, jeśli przypadkiem są porządnymi ludźmi, ale nie oprą się -człowiek silny, wybitny, jakby wytwarzał wokół siebie jakieś pole, w którym ci słabsi odkształcają się i którego na dłuższą metę nie mogą wytrzymać.
Nie będą mogli znieść tego, że wszystko wiesz lepiej od nich, że szybciej się uczysz, że w najbłahszej sprawie błyskawicznie podejmujesz decyzje, a im zostaje tylko się z nimi zgodzić. Zaczną, obsesyjnie szukać w tobie jakichś błędów, niedoskonałości, coraz gorliwiej, a im bardziej nie będą mogli niczego podobnego znaleźć, tym bardziej nie będą ci mogli tego wybaczyć. I w końcu wasze stosunki, pod pozorem kumpelstwa, zamienią się w zawziętą, nie wypowiedzianą wojnę. W pasmo wiecznego przypierdzielania się do ciebie przez rzekomych kumpli i oganiania się przed ich złośliwościami. Twoi przyjaciele będą bez ustanku, rozpaczliwie próbowali ci udowodnić, że się nie znasz, że nie masz racji, będą się zawsze starali mieć od ciebie inne zdanie, będą w każdej, najgłupszej sprawie tworzyć jakiś absurdalny front przeciwko tobie, choćby twoja racja była najoczywistsza pod słońcem. I w końcu, prędzej czy później, zadasz sobie pytanie, po co się ciągle użerać z pętakami, a oni wtedy zaczną wszystkim rozgłaszać, że jesteś zarozumiały, masz się za nie wiadomo kogo i temu podobne.
Któregoś dnia musisz sobie uświadomić, że jesteś ulepiony z lepszej gliny, przeznaczony do tego, by rządzić innymi, i dlatego między tobą a nimi nigdy nie będzie normalnie. Zostałeś wybrany do wyższych zadań i tym samym skazany na samotność. Musisz sobie z tego zdać sprawę prędzej czy później. Ja zrozumiałem to jeszcze w szkole średniej i od razu okazało się, że kiedy świadomie dozuję wyrazy sympatii bądź ostrzeżenia, kiedy gram tak, aby w przemyślany sposób wpływać na zachowania swego otoczenia, ludzie przyjmują to znacznie lepiej, niż kiedy próbuję być z nimi szczery.
Do diabła z tym wszystkim.
Trzy charakterystyczne zakręty – ledwie je wyczuwam w luksusowym wnętrzu swojej limuzyny. Wiem, co oznaczają – wjeżdżamy do podziemnego garażu pod hotelem, gdzie od chwili odebrania sygnału o wyjeździe wozu czeka wydzielona grupa mojej ochrony.
„Strzeż się swoich snów…” Teraz myślę, że te słowa to pomysł Vana. Nie podoba mu się idea autonomii etnicznej, po prostu dlatego, że pojawiła się za pośrednictwem Mariki, i chciał skorzystać z okazji, żeby zrobić do tego aluzję.
Nie przypuszczałem, że jest taki głupi.
Ja też niepotrzebnie się uniosłem. Teraz będzie się zastanawiał nad przyczyną tego przewrażliwienia. Niedobrze, jeszcze się czegoś domyśli.
Van wyczuł doskonale, co miałem na myśli, i musiał poinstruować Marlenę bardziej szczegółowo. Ma nie tylko ufarbowane włosy, ale nawet podobną fryzurę jak Marika. A zresztą, może to przypadek – chyba wiele kobiet tak się teraz czesze, po prostu moda.
Lubię Marlenę chyba najbardziej ze wszystkich dziewczyn, które pracują w naszej obsłudze. Ma zręczne palce, jest gibka i sprężysta, a poza tym jakimś szczególnym zmysłem potrafi wyczuć, co akurat jest człowiekowi potrzebne, kiedy masz ochotę na czułość, a kiedy potrzebujesz szybkiego rozładowania.
Niektórzy mówią, że to był mój najlepszy pomysł w karierze. To oczywiście przesada, ale fakt faktem, że właśnie jemu zawdzięczam największy skok, jaki mogła mi dać wola wyborców – z kierownictwa jednego z biur regionalnych na deputowanego w Sztrasburgu, i to cieszącego się taką popularnością, że jeszcze w pierwszej kadencji uczyniono mnie przewodniczącym Komisji Finansów.
Sama myśl, żeby zahandlować swoją intymnością wydawała się zgrana do obrzydliwości. Bodaj wszyscy to n bili przede mną, ale dopiero ja trafiłem w dziesiątkę. Szczerze mówiąc, trochę przez przypadek. Samotny polityk to dla bandy paparazzich ktoś taki, jak krwawiące zwierzę dla piranii, nie spoczną, póki nie prześwietlą jego życia seksualnego na wylot. Po prostu powiedziałem któremuś z dziennikarzy, bardziej na odczepnego, że od śmierci żony uprawiam seks tylko z prostytutkami. Że nie znalazłbym w sobie dość uczucia, by obdarzyć nim jakąkolwiek inną kobietę, a może właśnie boję się, aby nie zakochać się znowu i właśnie dlatego ograniczam swe kontakty z kobietami do sytuacji jasnych i prostych, kiedy wszystko jest wiadome, opłacone, uregulowane relacją klienta i profesjonalistki – takie tam.
Nawet mój staf dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że wyszło nam coś wielkiego. Legenda poszła, zaczęła żyć własnym życiem, komórka sieci, w której mój paparazzo umieścił ten materiał, pobiła już w pierwszym tygodniu wszelkie rekordy downloadów wśród reportaży politycznych – moje biuro prasowe poszło za ciosem, organizując parę dziewczyn z pikantnymi szczególikami. Podobno do dziś jestem podawany na szkoleniach jako wzór doskonałego połączenia tendencji. Śmierć bliskiej osoby zawsze dobrze robi popularności polityka, pikantne szczególiki z przygód z prostytutkami podobnie, choć z zupełnie odmiennych powodów – a ja połączyłem jedno z drugim w harmonijną całość. Romantyzm, seks i tkliwość w jednym – po prostu trafienie w dziesiątkę. Mój współczynnik sympatii wzniósł się wtedy wyżej niż kiedykolwiek wcześniej czy później.
Taka Marlena, jestem pewien, też kiedyś będzie publikować swoje relacje o tym, co razem robiliśmy. I nawet w takiej chwili jak teraz, kiedy zdołała mnie rozpalić do białości, tak że drżę cały, jakbym miał znowu dwadzieścia lat – nawet w takiej chwili muszę o tym pamiętać.
– No, jesteśmy dzisiaj w formie… Jacques – mruczy pochylona nad moim podbrzuszem. Ta charakterystyczna chwila wahania, zanim zdecydowała się użyć mojego imienia – jestem pewien, że chciała powiedzieć: „staruszku”. Nie znoszę, kiedy dziwki nazywają mnie w ten sposób doprowadza mnie to do furii. Musiała sobie w ostatniej chwili przypomnieć.
Patrzę spod przymrużonych powiek, jak płowe włosy unoszą się i opadają rytmicznie nad moim podbrzuszem. Bierz go, Marika, bierz go, mocniej! – mam ochotę wołać. Rzeczywiście, jesteśmy tego wieczora w niezłej formie. Pozwolę jej jeszcze chwilę popracować, aż poczuję, że szaleństwo się zbliża, i wtedy ja przejmę inicjatywę. Szkoda, że nie nazwała mnie „staruszkiem”. Ukarałbym ją za to.
Och, oczywiście, wiem, nie mógłbym się posunąć poza ramy przewidziane kontraktem, zresztą nie dotarłbym nawet do nich – pamiętam o tym, co według badań rynkowych rynku erotycznego mieści się w paśmie szeroko akceptowanym, i pamiętam, że nie mogę poza to pasmo wykroczyć.
Ale mimo wszystko myśl o ukaraniu Mariki jest przyjemna, bawię się nią. Chwytam za płowe włosy, wyobrażając sobie, jak by było szarpać je, aż do wyrwania z jej gardła bolesnego skowytu, jak by było tłumić ten skowyt uderzeniami w twarz, wtłoczyć jej go z powrotem do ust…
Będziesz tej nocy wyła, moja słowiańska gwiazdo filmowa i posłanniczko, będziesz wrzeszczeć, jakbyś dopiero dziś i dopiero dzięki mnie odkryła, czym jest orgazm…
A ja będę doskonale wiedział, że udajesz, i w najmniejszym stopniu nie umniejszy to rozkoszy, jaką daje mi poskramianie ciebie.
Tourill daje znak, chowając się za moim ramieniem, ochroniarz otwiera drzwi, zza których uderza nas poświata telewizyjnych halogenów, przelewająca się blaskiem poprzez pokrywające ściany lustra. Wkraczamy korowodem w ten blask, krokiem starannie odmierzonym, odpowiednio wolnym, by stworzyć wrażenie dostojeństwa, i odpowiednio szybkim, by okazać prężność i energię. Patrzę w wybałuszone rybio ślepia kamer, na wyciągające się drapieżnie ku mojemu gardłu palce mikrofonów i wiem, że moja wyćwiczona twarz nie zdradzi, iż nagle ogarnęła mnie przemożna chęć, by odwrócić się i wyjść, by odejść raz na zawsze. Podchodzę do mikrofonu, nabieram głęboko powietrza w płuca, ale choć daję dziennikarzom dodatkowy czas na skupienie, przedłużając tę znaczącą pauzę do granic możliwości, szum wciąż trwa, a twarze pozostają nieobecne. Dziennikarze wymieniają między sobą uwagi, żartują – jakby w ogóle nie dostrzegli, że drzwi już się otworzyły, że przewodniczący Mathieu-Ricard stoi przy mikrofonie, by wygłosić oświadczenie, które stanie się sensacją dzisiejszych wiadomości. Zupełnie mnie nie zauważają.
Nagle spływa, nie wiem skąd, świadomość, że nie przyszli tu słuchać mych oświadczeń, ale obserwować egzekucję. Jakiś ruch za moimi plecami sprawia, że przez salę przebiega prąd ożywienia – w jednej chwili zalega cisza, na twarzach pojawia się pełne podniecenia oczekiwanie. Czuję, jak stojący za mną ochroniarz zbliża mi do potylicy pistolet – powolnym ruchem, z dostojeństwem kapłana dokonującego rytualnego uboju złożonej na ołtarzu ofiary. Ktoś nagle chwyta mnie za rękę, ciągnie mocno ku górze – płynę za nim, ku nie przeczuwanej powierzchni oceanu kolorów. Pałacowy westybul, nabity ludźmi, pełen reflektorów i kamer, zostaje gdzieś głęboko na dnie. Żegluję za czarno odzianym mężczyzną, który wciąż ściska moją dłoń, i czuję, jak od tego dotyku spływa na mnie jakiś błogi spokój, jak chłodny balsam.
Mężczyzna odwraca się ku mnie, widzę szpakowate włosy, płonące oczy i policzki, którym twardy, wygolony zarost przydał koloru stali. Znam tę twarz doskonale, choć nie potrafię sobie przypomnieć skąd. Jego czarny strój to staromodna sutanna, jakie księża nosili jeszcze w czasach mojej młodości.
– Bardzo trudno się z tobą skontaktować – mówi. -Bardzo długo próbuję.
Jego oczy płoną niczym u maga lub szaleńca.
– Bardzo trudno się z tobą skontaktować – powtarza.
Otwieram oczy. To Van bez słowa potrząsa moim ramieniem, potem odsuwa zasłony i idzie do łazienki, skąd po chwili dobiega mnie szum wody.
Siedzę dłuższą chwilę na łóżku, raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby, bo nieoczekiwanie czuję się rześki. Nie pamiętani już, kiedy zdarzało mi się obudzić w tak dobrym nastroju.
Brawo. Przewodniczący Mathieu-Ricard zaczyna mieć wyraźnie homoseksualne marzenia senne, na dodatek z księdzem w roli głównej. Gdybym opowiedział ten sen psychoanalitykowi, zaśliniłby się z podniecenia – śmieję się do tej myśli, stojąc pod prysznicem.
To musiała sprawić Marlena. Przypominam sobie, jak odprężony i nasycony zasypiałem wczoraj po jej wyjściu. Oto jest godne mężczyzny lekarstwo na głupie sny – żadne lekarskie sztuczki ani bredzenia szamanów Wodnika.
– Co nowego w terminarzu, Van? – pytam, siadając do śniadania.
Mój sekretarz wciąż wygląda na nadąsanego.
– Tylko jedna zmiana – mówi oficjalnym tonem. – Na uprzywilejowanej linii mam propozycję spotkania przed południem z sekretariatu dyrektora Valentshikoffa z EFG. Zmieścimy to przed konferencją z Tourillem na temat nowej polityki informacyjnej. Poza tym popołudniowe spotkanie z mediatorem Kuruty, wcześniej przygotowanie. Wszystkie inne sprawy drugorzędnej wagi.
A więc jednak coś się szykuje. Ale dzisiejszego poranka nawet wiadomość z EFG nie jest w stanie zepsuć mi nastroju. Jestem pewien, że dam sobie radę z całym światem. I nie chciałbym, aby ktokolwiek miał dziś do mnie o coś żal.
– Jeśli nie planowaliśmy dziś niczego innego – mówię pojednawczo, odstawiając filiżankę – to możesz umówić na dejeuner tego Des Paula.
Nie patrzę, jakie to wywarło wrażenie na Vanie. Nie patrzę także dlatego, że nagle uświadomiłem sobie, skąd znam tę twarz – twarz księdza ze snu.·
Media są od rana pełne Mariki L. Przerzucam w samochodzie relacje, jedną po drugiej. Wywiady, życiorysy, filmowe fotosy, z reguły rozebrane – aż mój korzeń budzi się do życia, choć zazwyczaj po takim wieczorze musiałbym na to czekać parę dni.
„Nie lubię polityki, nie znam się na niej i niczego po swojej misji się dla siebie nie spodziewam. Jeśli zdołam coś zrobić dla dobra ludzi, zapobiec nieszczęściom, rozlewowi krwi, będę bardzo szczęśliwa. Wierzę, że ludzie zawsze mogą się zrozumieć i żyć w pokoju, muszą tylko próbować. I skoro pojawiła się szansa, by im w tym pomóc, uznałam, że nie wolno mi odmawiać. Jestem to winna obu moim ojczyznom.”
Dokładnie tyle jest w jej wypowiedziach treści, powtarzanej na przeróżne sposoby, ozdabianej różnymi gładkimi frazami. Jeszcze nie ogłoszono żadnych poważnych badań, ale już widać, że Marika chwyciła, że skupiła na sobie jeden z tych irracjonalnych przypływów ślepego zaufania, jakim od czasu do czasu ludzie obdarzają kogoś z przyczyn, które tylko najtęźsi spece potrafią wyjaśnić i spreparować. Łatwo to dostrzec po zachowaniu mediów. Oni mają swoje sieci badawcze, wyspecjalizowane w błyskawicznym szacowaniu, co się ludziom spodoba, a co nie. Ramówki, sajty w sieci i kolumny tabloidów układane są według tych szacunków. Nie eksponowaliby Mariki aż tak, gdyby nie mieli co do jej społecznego odbioru pewności.
Ta popularność Mariki budzi moją radość. Choć mogłoby się wydawać, że jest w tym coś absurdalnego, kiedy tak przypadkowa i zupełnie nie przystająca do sprawy osoba jak ona zaczyna nagle przyćmiewać przewodniczącego Grupy Kontaktowej i głównego negocjatora. Dla mnie jednak najważniejsze jest, że ta dziewczyna ma szansę zmienić ogólne nastawienie opinii publicznej do negocjacji. Poranny przegląd mediów nastrajałby dużo bardziej optymistycznie, gdyby nie szeroko relacjonowane wydarzenia w Fourmies. Późnym wieczorem poprzedniego dnia doszło tam do jakiejś awantury w barze z udziałem kilku przesiedleńców. Policjanci z miejscowego komisariatu aresztowali najbardziej krewkich uczestników zajścia – i w tysiącu innych przypadków na tym by się skończyło. Ale nastroje w tej okolicy są na tyle złe, że przez noc wokół komisariatu zebrał się kilkusetosobowy tłum domagający się linczu na zatrzymanych imigrantach. Są wznoszone okrzyki przeciwko Komisji, Grupie Kontaktowej i mnie osobiście.·
Rozmowy z Valentshikoffem są zawsze bardzo serdeczne, ale rzeczowe. Obaj mamy mało czasu i żadnego powodu, aby czarować się długimi, kurtuazyjnymi wywodami.
– Nie da się ukryć, że jesteś w wyjątkowo ciężkiej sytuacji – zaczyna on, kiedy tylko zostajemy sami w moim gabinecie.
– Wypadam z profilu, wiem. Opinia publiczna obciąża mnie winą za wszystkie swoje problemy z imigrantami. To źle, ale jeszcze nic nie zostało przesądzone.
Na pewno nie fatygował się tylko i wyłącznie po to, aby mi powiedzieć o moich pogarszających się notowaniach.
– To nie jest chwilowe. Popełniliście z Tourillem błąd: nadużyliście nadziei. Za bardzo staraliście się ludzi prze- konać, że problem na pewno zostanie rozwiązany. Teraz to wszystko skupia się na tobie. Twój obraz w badaniach wygląda fatalnie. Bardzo bym nie chciał, po tych wszystkich latach naszej współpracy, żebyś się teraz spalił.
Valentshikoff nosi starannie przystrzyżone, czarne wąsy, włosy ma gęste, aż pobłyskujące granatem – jestem pewien, że implantowane. Jak większość zasymilowanych, zdradza nieco przesadną dbałość o swój wygląd -ludzie z jego branży nie muszą być zabójczo przystojni, noszą bez żenady okulary i mają brzuchy. Zasymilowani przejawiają też szczególne zainteresowanie formalnymi tytułami do sprawowanych funkcji – wręcz kolekcjonują zaliczane staże i uczelnie, a dzieci zmuszają do rywalizacji z małymi Koreańczykami i Chińczykami o prymusostwo. Gdybym miał ująć to najkrócej, rzekłbym, że zasymilowani traktują wszystko nazbyt serio. W jego wypadku dotyczy to także wyborców. – Na szczęście jesteśmy dziś o tyle mądrzejsi, żeby nie przesadzać z demokracją. Większość może, i powinna, decydować o wyborze wartości i ogólnych zasad – usiłuję rozładować sytuację banałami. – Ale dobór osób i konkretnych rozwiązań to już domena elit. Wiesz, co mam na myśli: nie ubiegam się już o stanowiska pochodzące z powszechnego wyboru…
– Jacques, to nie jest moja prywatna opinia – ucina krótko.
Zapala cygaretkę, którą od początku rozmowy trzymał w ręku. Na długą chwilę zapada cisza. Może to przypadek, a może celowo sięgnął po zapalniczkę akurat teraz, aby pozwolić mi posmakować ukrytej w jego słowach, niewypowiedzianej groźby.
Nie mam na nią żadnej odpowiedzi.
– Rozmawiano o tym wczoraj w dobrze zorientowanym gronie – zaczyna, otoczywszy się błękitnym, gryzącym dymem. – Chyba się domyślasz konkluzji?
Wiem, co to jest dobrze zorientowane grono.
– Powiedz, skoro po to tu przyjechałeś.
– Konkluzja jest taka: czas się skończył. Musisz zamknąć tę sprawę. Nie chcemy zmiany mediatora. Mówię, bo w Komisji jest taka opcja…
– Monbright? – pytam. Kiwa tylko głową.
Taka zmiana to tylko dalsze miesiące jątrzenia. Chcemy rozwiązania problemu. Chcemy, żebyś to ty go rozwiązał.
Zaczęło się nie najlepiej, ale teraz wszystko wydaje się zmierzać w najlepszym z możliwych kierunków. To oznacza, że mogę liczyć na poparcie? Tak. To znaczy, że po naradzie uznano koncepcję Autonomii Etnicznej za stosunkowo najlepsze wyjście z sytuacji. Jeśli przy jej oficjalnym ogłoszeniu napotkasz trudności ze strony Komisji, postanowiono udzielić ci poparcia.
Nad ranem zdarza się, że moja twarz płata mi figle. Nie mogę powstrzymać szerokiego uśmiechu, pełnego zarazem ulgi i dumy. Valentshikoff na ten widok także uśmiecha się pod wąsem, przygryzając ustnik cygaretki. Robi taką minę, jakby to on sam mi osobiście załatwił, ale niech tam mu będzie.
– Pan nie może tego zrobić!
Po raz drugi Gruyer podnosi głos – i zaraz milknie, jakby poniewczasie zakłopotany swoim wybuchem. Patrzy na mnie, zaciskając usta tak, że aż mu bieleją wargi.
Mierzymy się wzrokiem, w zapadłym nagle pełnym zażenowania milczeniu. Rozmawiamy w gronie doradców, z którymi na co dzień kontaktuję się rzadko.
– Panie przewodniczący – Gruyer pierwszy nie wytrzymuje tego milczenia – to złe wyjście z sytuacji. Przecież to oznacza stworzenie osobnej kategorii obywateli, to narusza podstawy ustrojowe Unii.
– Niech pan nie przesadza – Tourill w tej sprawie popiera mnie twardo od samego początku, to mu trzeba zapamiętać. – W południowych regionach samorząd islamski funkcjonuje już od dłuższego czasu i Unia jakoś się przez to nie zawaliłam
– Samorząd islamski nie oznacza wyjęcia części obywateli, deklarujących pewną narodowość, spod władzy sądowniczej regionu, w którym zamieszkują, i poddania ich sądom etnicznym. Ani żadnej ze spraw, o których tu mówi pan przewodniczący. Przecież… – milczy chwilę, wykonując rozpaczliwy gest rękami, jakby szukał słów; niepotrzebnie zmienia swój zazwyczaj rzeczowy styl, jako aktor jest bardzo nieprzekonujący. – Przecież to otwarcie drogi powrotu do państw narodowych. I gorzej, do państw narodowych rządzonych przez jakieś plemienne mafie!
– Panie Gruyer – przypominam oschle. – Rzeczywiście, pojawiła się swego czasu sugestia, jakoby doktor Ku-ruta łączył oficjalnie zajmowane stanowisko z uczestnictwem w jakiejś nieformalnej hierarchii, rządzącej z ukrycia społecznością imigrantów. Był to wymysł niezbyt poważnej prasy, powiązanej z kręgami jednoznacznie faszystowskimi, a sąd orzekł, iż mamy do czynienia z pomówieniem. Niech pan nie sięga po takie argumenty.
– Nie rzucam podejrzeń na Kurutę. Ale tak czy owak, jest wielce prawdopodobne, że taka nieformalna struktura istnieje. Albo że powstanie w którymś momencie. Autonomia Etniczna może dać tego rodzaju narodowym mafiom niezwykłe możliwości rozwoju. Jeżeli uda jej się skorumpować sądy etniczne, to dalej, posługując się przemocą i terrorem, mafia będzie w stanie przejąć całkowitą władzę w grupie i podporządkować ją swoim interesom, tym samym zyskując zinstytucjonalizowany wpływ na władze regionu i Unii.
– Panie Gruyer, próbuje nas pan straszyć jak pierwszych lepszych ludzi z ulicy? Każda mafia stara się skorumpować sądy, policję i administrację, bez względu na to, w jakich warunkach ustrojowych działa. Jak dotąd wiele z nich doskonale sobie z tym radziło bez Autonomii Etnicznej. Niech pan posłucha… – Oczywiście, to nie on ma słuchać, tylko cały zgromadzony w moim gabinecie zespół, którego szefem jest Gruyer. Mógłbym po prostu uciąć: „Tak zadecydowałem, i już, komu się nie podoba, może odejść”. Ale chodzi o to, by ludzie wiedzieli, że mam rację.
– Niech pan posłucha – kontynuuję. – Sto kilkadziesiąt lat temu rządy europejskie miały analogiczny problem: wskutek rewolucji technologicznej pojawiły się społeczne napięcia pomiędzy pracodawcami a przemysłowym proletariatem. Ten drugi zaczął się organizować w gangi i posługiwać przeciwko fabrykantom przemocą: organizując strajki, dokonując zaboru mienia… Tak, biorąc sprawę na zimno, związki zawodowe to nic innego jak zwykłe gangi. Stosowały przemoc, fabrykanci też odpowiadali przemocą i nie wiadomo, do czego by to doprowadziło, gdyby nie jedno genialne posunięcie: uznanie reprezentatywności związków i włączenie ich do struktur demokratycznego państwa. To wcale nie załatwiło problemów, och, przez całe dziesięciolecia sprzeczności wciąż dawały o sobie znać, czasem nawet sytuacja się zaogniała – ale ostatecznie zapobieżono konfrontacji. Dano robotniczemu żywiołowi legalną, akceptowaną formę realizowania swych aspiracji.
Nie potrafi zdobyć się na nic lepszego, niż mruknięcie, że to nie jest do końca porównywalne. Ale już widzę po twarzach zebranych, że mój dar przekonywania bierze górę. – Pan, panie Gruyer – ciągnę, niemal uskrzydlony morderczą logiką swojego wywodu – jest człowiekiem skupionym na szczegółach. Jest pan w nich doskonały, i cenię pana za to. Ale decyzje polityczne wymagają szerokiej perspektywy, śmiałości myślenia! Co my dzisiaj mamy? Mamy dokładnie taką samą sytuację, jak po rewolucji przemysłowej, tylko źródłem napięć jest fala nie do końca asymilującej się imigracji. Trzeba stworzyć trwały, legalny i zgodny z zasadami demokracji mechanizm rozładowywania takich napięć. Autonomia Etniczna, którą proponuję, jest takim mechanizmem…
– Na litość boską, czy po to ponosiliśmy wyrzeczenia ostatnich dziesięcioleci, żeby nagle wracać do punktu wyjścia?!
To niewiarygodne, ale Gruyer, Zimna Ryba, stracił kontrolę nad swoimi emocjami. No i pogubił się zupełnie.
– A co pan proponuje? – pytam spokojnie. – Jeśli nie autonomia, to co? Konfrontacja? Stanie pan przed kamerą i powie wyborcom: przynoszę wam długotrwałą, uciążliwą wojnę domową? Uzbrójcie się i walczcie, bo każdy z was może zostać „wylosowany”? Co pan proponuje, pytam? Wprowadzić do akcji wojsko? Pan wie, że już Fisher sondował taką możliwość i sztab generalny odmówił stanowczo. Skład etniczny armii zawodowej nie predestynuje jej do użycia w funkcji wojsk wewnętrznych, taka padła argumentacja i wszyscy się z nią zgadzamy. Więc co by pan proponował? Odwetowe represje policyjne, które spadną siłą rzeczy właśnie na niewinnych i popchną ich w stronę rezunów? Toż zbrodniarzom tylko o to chodzi, o rozkręcenie spirali nienawiści, pan im w tym chce pomóc?!
Trafiony – zatopiony. Koniec dyskusji.
– No, niech pan mi coś doradzi, jest pan przecież szefem mojego zespołu doradców! – dobijam go i zastygam oparty jedną ręką o stół, w posągowej pozie, mierząc go przenikliwym spojrzeniem.
– Już nie – odpowiada przygnębionym głosem. – Ma pan rację, nie potrafię nic poradzić. Zabrnęliśmy w sytuację bez wyjścia, wszystko się zawaliło. Ale ja nie zamierzam się łudzić. Składam dymisję.
Żałuję, że nie widzę teraz swojej twarzy – ale wiem, jak wygląda, spędziłem dość godzin przed lustrem, trenując publiczne występy. Wyraz żalu, smutku, ale jednocześnie niezłomnej wiary, że prowadzę ludzi właściwą drogą i nawet nie rozumiany, nie odstąpię, dopóki nie zrealizuję swojej misji.
– Przyjmuję – odpowiadam po długiej przerwie i powoli odwracam się od stołu, odchodzę kilka kroków. Scena zakończona. Oddam to stanowisko Tourillowi, ale powiem mu o tym potem, nie przy wszystkich.
– Panowie – podejmuję po dłuższej chwili, nie czekając, aż Gruyer wyjdzie. – Oczekuję, że zrozumiecie wagę tego, co robimy, i że przygotowanie konkretnych projektów, które moglibyśmy poddać pod negocjacje w Grupie Kontaktowej zajmie wam godziny, a nie tygodnie.
Swoją drogą, Gruyer rozegrał to jak ostatni dyletant. Przez tyle lat przy mnie mógłby się czegoś nauczyć. Gdyby zaczął od złożenia dymisji, gdyby pozostał przy swoim rzeczowym, zwięzłym stylu wypowiedzi, mógłbym mieć z nim kłopoty.
Des Paul czeka w małym lunch-roomie, dwa piętra poniżej mojego gabinetu – zazwyczaj wykorzystuję go do podobnych, nieoficjalnych i niezbyt ważnych spotkań. Mijani stojącego przy drzwiach ochroniarza – od pewnego czasu w ogóle zacząłem ich zauważać, to przez te sny -i ułamek sekundy przed wejściem w drzwi przywołuję na twarz serdeczny uśmiech na powitanie starego kumpla.
– Witaj, stary – mówię jowialnie od progu, podchodząc z rozpostartymi przyjacielsko ramionami. Wydaje się tym wylewnym potraktowaniem nieco zakłopotany – i dobrze. Wymieniamy uściski rąk, klepię go po ramieniu.
– Wybacz, stary, ale sam widzisz: robota, robota, ani chwili dla siebie – ciągnę gadkę, którą zazwyczaj serwuje się starym kumplom. – Mam nadzieję, że nie byłeś równie głupi jak ja i nie dałeś się zagonić w taki kierat, co? No, jak tam u ciebie?
To nie ja mówię – to się właściwie mówi samo, podczas gdy mój umysł zajęty jest rozważaniem niezwykłego, dopiero teraz uświadomionego sobie faktu. Twarz Des Paula jest dokładnie tą twarzą, którą zapamiętałem ze snu -może tylko wyjąwszy oczy, normalne, a nie jarzące się rubinowym ogniem. A przecież z całą pewnością nie widziałem go od lat. Powinien mi się przyśnić jako dwudziestoparolatek, organizujący pikiety fastfoodów i wzywający do położenia kresu zwierzęcemu holocaustowi, nie jako szpakowaty mężczyzna ze zmarszczkami na czole.
– Częstuj się, stary – mówię, wskazując mu miejsce przy stole, na którym przygotowano dla nas obu posiłek.
– Wiesz, gdyby nie dejeuner, nie mógłbym się już chyba w ogóle spotykać z ludźmi. Powiedz, co mogę ci załatwić?
– Nic – odpowiada chłodnym, pełnym dystansu tonem.
– Nie szukałem kontaktu z tobą, żebyś mi cokolwiek załatwiał. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy nie jest już za późno… Bardzo trudno było się z tobą skontaktować, tak jak ci mówiłem w nocy.
Matko Ziemio, o czym on…?
– A wiesz, rzeczywiście – śmieję się. – Rzeczywiście, śniłeś mi się tej nocy, co za zbieg okoliczności. I mało tego, uśmiejesz się, jak ci powiem: w tym śnie byłeś księdzem.
– Ja jestem księdzem – oznajmia poważnie. – Jestem w Bractwie Świętego Michała. Twój sekretarz nic ci nie powiedział?
Matko Ziemio!
Tylko wieloletni trening sprawia, że nie otwieram w zdumieniu ust ani nie wybałuszam oczu. Ksiądz. Tego mi tylko brakowało. Jeszcze żeby z tych oficjalnych, nie -Bractwo Świętego Michała. Powinienem udusić Vana gołymi rękami. Oczywiście, że nic nie powiedział. Dobrze wiedział, że za nic bym się wtedy nie zgodził na tę rozmowę. Jeszcze mi tylko brakuje, by jakiś Marques zaczął insynuować, że utrzymuję potajemne kontakty z nazistami.
– Spróbuj tego – mówię, podając mu talerzyk z jakąś żółtoróżową paciają, pastą z glonów morskich czy czymś takim. – Moim zdaniem naprawdę znakomite.
Bractwo Świętego Michała. Nie mam oczywiście nic przeciwko nim – jesteśmy przecież tolerancyjnym społeczeństwem. Ale sami wiecie, jak to się kojarzy. Kilka lat temu jakiś ześwirowany prefekt, bodajże w Marsylii, ogłosił się inkarnacją średniowiecznego inkwizytora i zorganizował bractwo do walki z „szatanem demokracji”. Des Paul, kto by pomyślał… A właściwie należało się spodziewać.
Zawsze się obawiałem nawiedzonych rewolucjonistów, bez odrobiny zdrowego dystansu do głoszonej publicznie ideologii. Pilnujcie się takich ludzi, dobrze wszystkim radzę.
– Daj spokój – odsuwa talerzyk z irytacją, nie mogę powstrzymać myśli, że słusznie: glonowa paciają jest świństwem koszmarnym. – Umówmy się, że przez tych kilkanaście minut będziemy ze sobą zupełnie szczerzy. Dobrze? Starałem się dotrzeć do ciebie, by cię ostrzec, że stałeś się celem… No, celem ludzi, którzy posługują się różnymi, jak byś to nazwał, oddziaływaniami pozazmysłowymi. Zabiję Vana. Po prostu go zabiję. Jak mógł do czegoś takiego dopuścić?!
– Czy muszę ci tłumaczyć, że skoro ja zdołałem dotrzeć do twojego snu, to inni też mogą?
Fakt jest faktem, przecież widziałem go tej nocy. Nie wiem, jak to rozumieć, ale muszę mu przyznać rację.
– Kto, na przykład? – odkładam na serwetę nie tkniętą tartinkę, uważając, by nie okazać zainteresowania.
– Sam do końca nie wiem… Widzisz, kiedy ludzie przekonali się, że duchy jednak są, powstawały różne instytuty badające tę sferę i możliwości jej wykorzystania. Potem to się rozpełzło, kiedy Wschód poszedł w rozsypkę. Cześć wylądowała na usługach sekt, część w konsorcjach, tajnych służbach. Nie mogę ci powiedzieć, kogo konkretnie używa Kuruta, czy ten, kto za nim stoi. Niech ci wystarczy, że są w to zaangażowane szatańskie siły.
Kiwam głową z wypracowaną nonszalancją.
– W porządku – potwierdzam. – Wierzę ci. Ktoś próbował się do mnie parapsychologicznie dobrać i być może to właśnie jest przyczyną dziwnych snów, które mi się czasem trafiają i które, nawiasem mówiąc, nie mają najmniejszego wpływu na moje postępowanie. Tylko po co? Co ten ktoś chciałby osiągnąć? Potrafisz powiedzieć?
– Zmiękczyć cię. Drobne dolegliwości nerwowe, nagłe amnezje…
– Powiedzmy. Co jeszcze?
– Przejrzeć cię. Poznać twoje upodobania i sposób, w jaki można cię skłonić do podjęcia odpowiedniej decyzji. Myślę, że ta mediatorka została właśnie w taki sposób przygotowana.
– Myślisz o tej… no…
– O Marice L. – potwierdza. – Wiesz, jak koncerny rozrywkowe pracują nad kobietami jej pokroju: implanty, programowanie wydzielania dokrewnego, sztuczne sterowanie poziomem neuroprzekaźników. Ktoś, kto poznał twoją podświadomość, może przygotować taką kukłę, której poddasz się zupełnie bezwiednie, irracjonalnie. Przecież całe wasze sztaby nie robią niczego innego, tylko pracują nad sposobami wykorzystania ludzkiej podświadomości. Dlaczego ktoś nie miałby zrobić z tobą tego, co ty przez całe życie robiłeś z wyborcami?
Dopiero teraz zauważam, że w klapie marynarki ma wpięty drobniutki, ledwie zauważalny znaczek – stylizowaną rybę ze złocistego drutu.
– Coś tu nie gra – znajduję po ułamku sekundy odpowiedź. – Jeśli ktoś przestrajał Marikę, to konsorcjum, które ma z nią kontrakt. I musiało to być ładnych parę lat temu. Dlaczego mieliby wtedy szykować pułapkę na mnie? Chyba musisz dodać do moich prześladowców jeszcze zespół jasnowidzów.
– Szczerze mówiąc, nie mam na to odpowiedzi – wzdycha. – Rozmawiasz z człowiekiem, który zaledwie zajrzał w ten labirynt, a i to przypadkiem. Bractwo zajmuje się czymś innym. Zauważyłem, że ktoś osacza akurat ciebie i uznałem, że powinieneś przynajmniej zostać ostrzeżony. Nie pytaj mnie, kto wspiera Kurutę, kto wymyślił tę mediację, i dlaczego konsorcjum Mariki zgodziło się na nią…
– Z socjotechnicznego punktu widzenia to był dobry pomysł, zerknij tylko w media: ona naprawdę zyskała zaufanie ludzi, w ciągu kilku dni. A zgoda konsorcjum… to banalne. Reklama. Sława „misji dobrej woli” przeliczy się na pieniądze.
Mimo wszystko czuję się niepewnie. Łapię się, co wzbudza moje podświadome zaufanie do Des Paula – właśnie to, że nie ma przygotowanych odpowiedzi, że waha się, zastanawia na głos. A może to celowe? W końcu on potrafił dostać się do moich snów. Może właśnie sam robi dokładnie to, przed czym mnie ostrzega?
– Chciałeś, żebyśmy byli szczerzy – wykorzystuję chwilę ciszy. – Czy jest coś, co łączy twoje Bractwo z Partią Ludową?
Uśmiecha się drwiąco.
Tak, NewsNet. Ale nic poza tym. Bractwo nie zajmuje się polityką. Mogę ci zupełnie prywatnie powiedzieć, co myślę o nacjonalistach: dostrzegają z grubsza zagrożenia, ale nie są w stanie ani do końca ich pojąć, ani wyobrazić sobie lekarstwa. Są zagonieni do kąta, stąd ich agresja.
– Pytam, bo…
– Nie. Nikt mnie tu nie przysyłał. Bractwo w ogóle się nie interesuje takimi sprawami, zresztą wcale nie ukrywamy swego poglądu: upadek Rzymu jest już przesądzony. Nie da się go ocalić i nie warto tego próbować. Naszym zadaniem jest myśleć o nawróceniu barbarzyńców.
Zegarek na moim przegubie daje o sobie znać cichym świergotem.
– No cóż – mówię. – Przykro mi, że nie dajesz mi żadnej szansy na sukces. Może was jednak zaskoczę. Ale musimy już kończyć.
Patrzy na mnie przez chwilę, przenikliwie, zupełnie jak w tym śnie. Wzdycha.
Wciąż mi trudno uwierzyć, jak bardzo świat się zmienił… Ja nie wiem: kto tutaj czym rządzi, kto rozgrywa, a kto tylko jest pionkiem… Myślę, że to żywioły. Nie można powstrzymać żywiołów. To nie jest jakaś zaplanowana inwazja, mająca centrum dowodzenia, z którym można rokować, armie, z którymi moglibyście staczać bitwy. To znaczy, gdyby w ogóle ktoś jeszcze w Europie zdołał wykrzesać z siebie wolę walki i obrony, a trudno w to uwierzyć… To ruch zupełnie ślepych sił. Aż tego wynika, że nie ma większego znaczenia, czy zaakceptujecie Autonomię Etniczną, czy nie.
Podnosi się i rusza przede mną do wyjścia. – Ale Kuruta to straszny człowiek. Rozpęta tu potworności, o których nie potrafię spokojnie myśleć. Dlatego tak starałem się, żeby cię ostrzec. Pewnie nie zmieni to biegu wydarzeń, ale ciebie może uratować.
Dziwne, ale ta rozmowa nie daje mi spokoju. Cała radosna energia, z jaką się obudziłem, i jaką skumulowało zwycięstwo nad Gruyerem, prysnęła teraz bez śladu.
I jeszcze Van. Zaraz po tym, jak wróciłem do gabinetu, oznajmił sucho:
– Panie przewodniczący, Gruyer ma rację. Przemyślałem tę sprawę i uważam, że jeżeli nie zamierza pan zmienić decyzji, muszę złożyć moją funkcję.
Czekał chwilę – może żebym zapytał go o argumenty, próbował przekonać. Pewnie myśli, że przez tych kilkanaście lat zdążyłem się od niego uzależnić, że nie wyobrażam sobie samodzielnego życia. Że będę go zatrzymywał.
A niech idzie do diabła. Niech wszyscy idą do diabła. Nadużył mojego zaufania, starając się za wszelką cenę wcisnąć mi tego zwariowanego księdza. Nie wiem, w co w ten sposób grał i z kim – ale nie mogę mu już ufać.
Niech idzie razem z Gruyerem. Myślicie, że nie wiem? Po prostu nie wierzycie w sukces i swoimi protestami już zalecacie się o lepsze angaże. No i dobrze. Nie będę dzielił się z nikim ani odpowiedzialnością, ani zasługą. Ślepe żywioły – starcze brednie. Jest konkretny problem na drodze rozwoju i ja go usunę w jedyny możliwy w cywilizowanym świecie sposób, przy stole rokowań. Bez względu na spiski, które są temu przeciwne.
– Przyjąłem twoją dymisję – oznajmiłem. – Nie musisz protegować następcy, sam zwrócę się do biura kadr. Postaram się, żebyś mógł przekazać mu obowiązki jak najszybciej.
Może chciał coś powiedzieć: stał jeszcze chwilę, niezdecydowany, zanim wyszedł, zostawiając mnie sam na sarn z raportami.
Może, rzeczywiście, chodzi tu o to, aby mnie zmiękczyć. Ten ksiądz – szaman, wpychający się do moich snów, i Van, obaj za wszelką cenę starający się zdyskredytować wiarygodność Mariki, podważyć propozycję Kuruty. Storpedować w zarodku pojawiającą się szansę kompromisu.
Nie zmienię decyzji.
Chociaż czuję obezwładniające zmęczenie i gdzieś tam głęboko kiełkuje chęć, aby poddać się, nie robić nic, tylko po prostu czekać, aż Komisja zdejmie mnie z przewodniczenia Grupie Kontaktowej – a potem odejść w prywatność, w ciszę, na zasłużoną emeryturę.
Popołudniowe spotkanie z Mariką trzeba odwołać.
Banalna bójka w nocnym barze w Fourmies dała początek zamieszkom. Policjanci z miejscowego komisariatu opuścili go, zostawiając tłumowi więźniów. Batalion interwencyjny zjawił się za późno, działając najpierw zbyt miękko, później zaś, gdy podniecona krwią tłuszcza zaatakowała go bez pardonu, zbyt brutalnie. Kolejni zabici, tym razem w tłumie. Odwody nie dojechały na czas, batalion musiał się wycofywać, przez co zamieszki ogarnęły prawie całe miasto.
Najdziwniejsze, że niemal na samą wieść to samo zaczęło się na przedmieściach i w centrach sąsiednich miast. Media, jak zwykle, dopełniły paniki, wyolbrzymiając wszystko w transmisjach, strasząc, by nie wychodzić z domów. Teraz od kilku godzin lecą szyby, płoną sklepy i samochody, a na ulicach ludzie biją się z ludźmi, sami już nie wiedząc o co.
Nie pojmuję tego, brzydzę się. Ślepa, zwierzęca nienawiść. Na co dzień zdawałoby się ucywilizowani mieszkańcy miast nagle dostali amoku i chcą kogoś zamordować, coś zrównać z ziemią. Żaden z osobna nie odważyłby się podnieść na drugiego głosu – teraz ochoczo przyłączają się do rozmaitych mętów, które nieoczekiwanie mają dziś swój wielki dzień.
Nie chcę na to patrzeć, ale co i raz spoglądam na stojący w rogu gabinetu telewizor. Nasza dzielnica otoczona jest solidnymi posterunkami żandarmerii – przez inne po prostu musi to przejść, wypalić się naturalnym sposobem. Nie mogę się zmusić, by oderwać wzrok od powtarzanych w nieskończoność, szczególnie brutalnych ujęć. Kilku młodych ludzi, na oko jeszcze nastolatków, dopada na ulicy starszego mężczyznę w szarym swetrze, wyciętym pod szyją w trójkąt. Pierwsze ciosy obalają go na bruk, usiłuje się zasłonić rękami, ale kopniaki sypią się ze wszystkich stron, widać ściekającą po twarzy mężczyzny krew. Jego rozpaczliwe próby zasłonięcia się przed kolejnymi ciosami stają się coraz mniej skoordynowane, aż wreszcie jeden z napastników kopie go z rozmachem prosto w twarz, przewracając na plecy. I kiedy wydaje się, że to już koniec, że chłopcy zostawią wreszcie skatowanego mężczyznę, leżącego bezwładnie na bruku jak skrwawiony wieloryb, i ruszą szukać nowego wroga, któryś z nich obraca się i wyciągniętym nie wiedzieć skąd drągiem z tablicą transparentu bije z całym rozmachem, od góry, wściekle, raz, drugi, trzeci, aż zmaltretowane ciało podskakuje na kamiennej kostce, a drąg w rękach oprawcy pęka w drzazgi. Cięcie – i oto inne miejsce, inni ludzie, ale ta sama furia i ta sama krew… Krew, śliska maź na asfalcie. Twarze, nieprzytomne, pełne ekstazy. Zwierzęta.
Zwierzęta. Ślepa agresja przeciwko wszystkiemu, co się rusza. Na każdym ujęciu: wrzeszczące, potwornie zniekształcone furią twarze. Zamordowaliby mnie gołymi rękami.
Pozabijałbym ich, gdybym mógł. Z rozkoszą stałbym teraz na balkonie i pruł w to bydło z cekaemu. Matko Ziemio, co za pomysły. Trzeba wreszcie wyłączyć ten telewizor.
Tak, w takich chwilach można stracić wiarę we wszystko. W demokrację, w prawa człowieka, w przyszłość… W tolerancję zwłaszcza.
Mimo wszystko, to zwykłe zwierzęta, nic więcej.
Dość tego, wyłączam telewizor. Całe szczęście, że to nie moja sprawa.
Już po raz trzeci dzwonią z sekretariatu Komisji domagając się oceny sytuacji, a pod tym pozorem usiłując, coraz mniej aluzyjnie, namówić do rezygnacji
Niech pan nie bierze tego do siebie – czaruje mnie przewodnicząca. Za trzecim razem postanowiła porozmawiać z szefem Grupy Kontaktowej osobiście. – Doceniam pańską pracę i wszystko, czego się panu udało dokonać. Ale dzisiejsze wydarzenia…
Niech gada, co chce. Dałem sobie spokój ze śledzeniem dzisiejszych wydarzeń. Po co mam to przeżywać, że jakieś watahy na ulicy domagają się śmierci wszystkiego, co się rusza, skandując niewybredne obelgi pod adresem moim i innych znanych z telewizji przywódców? Do jutra ulice opustoszeją.
– Odmawiam – mój głos brzmi twardo, dźwięcznie. -
To tylko chwilowy kryzys.
– Panie przewodniczący – nalega ona. – W Komisji przeważa pogląd, że Grupa Kontaktowa w obecnym składzie wyczerpała swoje możliwości.
– Nie zgadzam się z tą opinią. Zamierzam zaproponować władzom lokalnym rozważenie mojej koncepcji Autonomii Etnicznej, w zamian za ich ustąpienie i przygotowanie nowych wyborów. Dopóki kompromis jest możliwy, nie zamierzam zgłaszać rezygnacji. Oczywiście, Komisja może mnie odwołać, zgodnie ze swym regulaminem, i biorąc pełną odpowiedzialność za to, co stanie się potem.
Przewodnicząca jeszcze coś tam powtarza, próbując mnie przekonać, że idea Autonomii Etnicznej budzi kontrowersje w łonie Komisji, ale jestem nieustępliwy.
Trzeba to kończyć.
Tak, trzeba z tym kończyć. Każę Tourillowi połączyć mnie z Mariką L. Trwa to tylko chwilę, jakby czekała na mój telefon. Może naprawdę czekała.
– Och, cieszę się, że pan zadzwonił.
– Hmm, tak… Jak pani widzi, mamy nowe okoliczności.
Tak, to naprawdę straszne – w jej głosie drży prawdziwe, niekłamane poruszenie.
– Czy pan prefekt podtrzymuje swoje propozycje?
– Tak.
– Chciałbym, aby doprowadziła pani do spotkania między nami. Nawet jeszcze dziś, jeśli to możliwe.
– Tak, to będzie możliwe – podchwytuje skwapliwie. -Ivan mówił mi, że z jego strony wszystko jest przygotowane. Proponował pałacyk w Walcourt. Możemy się tam spotkać w każdej chwili.
– W takim razie przekazuję sprawę swojemu sekretarzowi. Do zobaczenia wieczorem. Tourill zajmie się resztą.
Boję się.
To szaleńcze, irracjonalne, głupie – ale nie potrafię się oprzeć. Dobrze, że przynajmniej umiem tego nie okazywać.
Pałacyk w Walcourt. Nigdy tutaj nie byłem. A jednak pierwsze spojrzenie uświadomiło mi, że znam to miejsce do najdrobniejszych szczegółów.
Białe, zdobione stiukami ściany, kasetonowy sufit. Ogromne lustra w złoconych, stylizowanych na barok ramach. Wystrój i rozkład pomieszczeń, wydawałoby się, wspólny dla wszystkich tych starych pałacyków, w których zazwyczaj toczą się rozmaite negocjacje. Ale ten jeden ma w sobie coś niepowtarzalnego – te ściany, kasetony i lustra widziałem w snach zbyt wiele razy, aby się omylić.
Nie potrafię skupić myśli na tym, co się dzieje. Jest późny wieczór, za drzwiami salonu, w którym rozmawiamy, czekają ludzie mojej i jego obsługi. Kuruta jest bardziej rozluźniony niż na oficjalnych negocjacjach. Może tak wpływa na niego obecność Mariki. To ja jestem spięty, nerwowy.
Właściwie zgadza się na wszystko.
Patrzę na leżące na moich kolanach karty, z których odczytałem mu przygotowane przez zespół wstępne propozycje. Formalność, przecież dostał je pół godziny wcześniej za pośrednictwem Mariki i nieoficjalnie zaaprobował. Nie może być żadnych zaskoczeń. Tourill już przygotowuje w westybulu zaimprowizowaną konferencję.
Kuruta milczy. Patrzymy na niego oboje, ja i Marika, a strach w moim sercu wzmaga się coraz bardziej.
– Sądzę… – odzywa się wreszcie, długo, przeciągle. Na jego twarzy widać zmęczenie i troskę, ale może jego twarz to taka sama wyćwiczona maska, jak u mnie. – Sądzę, że możemy się na to zgodzić.
Z trudem powstrzymuję drżenie rąk. Matko Ziemio, niech to się już skończy.
– Ustąpię ze stanowiska bezzwłocznie po przyjęciu przez parlament ustawy o Autonomii Etnicznej. Do tego czasu możemy dopuścić do współzarządzania w regionie komisarzy mianowanych przez Komisję, zgodnie z koncepcją, którą zgłosił pan na początku negocjacji. Niech tak będzie. Ale mam… To nawet nie warunek, to prośba.
Zgodził się, zgodził się na wszystko. Musi być już nieźle przyciśnięty. Te zamieszki go dobiły. Tak, wygląda na wykończonego.
– Słucham?
– Prosiłbym, aby wyszedł pan do dziennikarzy sam. Po tym wszystkim, co się dziś stało w moim regionie, wolałbym nie udzielać żadnych wypowiedzi.
Czuję, że nie mogę się na to zgodzić. Idiotyczne argumenty. Nie musi nic mówić, nie musi odpowiadać na pytania, jeśli nie chce. Tylko wyjść ze mną i poinformować, że mediacja dala skutek. Złożyć deklarację dobrej woli, nic więcej.
Milczę, wpatrzony w gipsowe stiuki na ścianach. To przecież dokładnie ten sen. Powtarza się w każdym szczególe. Sam, bez Vana, bez Gruyera, na oczach kamer, przed lasem mikrofonów… i lufa przystawiona do potylicy.
Marika nie wytrzymuje, zaczyna delikatnie prosić Kurutę, aby tylko pokazał się kamerom. A ten nie odrywa wzroku ode mnie.
Ale przecież tym, którzy zesłali na mnie ten sen, a co do tego jednego mogę wierzyć Des Paulowi, że ten sen nie był normalnym snem – tym, którzy dobrali się jakoś do mojej podświadomości, o coś musiało chodzić.
Czy nie o to właśnie, żebym teraz bał się postawić kropkę nad „i”? Właściwie skąd to nagłe odejście Vana i Gruyera? Co knuli za moimi plecami, w czym im przeszkodziłem? Skąd wzięli i po co dopuścili do mnie tego szalonego księdza, na co w związku z nim liczyli?
Tak, skoro panu na tym zależy – mówi ktoś moimi ustami.
Tak, powiedział ktoś. A może ja sam. Czy to się dzieje naprawdę?
Czas i przestrzeń kurczą się nagle, wokół mnie wirujący krąg. Uśmiechy. Uściski dłoni. Stiuki na ścianach. Obrzeżony złotem blask luster. Uradowana Marika. Przerażenie. Nie potrafię skupić się na tym, co mówię, co robię. Niemy obraz Tourilla poruszającego ustami. Oświadczenie – przeglądam podaną kartkę, rzędy pisma upstrzone aktorskimi znakami podpowiadającymi intonację. Łaskoczący policzki pędzelek w ręku charakteryzatorki. Tourill zajmuje się wszystkim, jest wszędzie, niezawodny, lepszy od Vana i Gruyera razem wziętych.
Czytam oświadczenie raz po raz, gdy przygotowujemy się przed wyjściem do dziennikarzy, zapamiętuję, mogę powtórzyć nie zmyliwszy ani jednego oddechu – ale nie rozumiem, co znaczy każde ze słów, nic do mnie nie dociera, jakby to było w jakimś obcym języku. Zdaje się, że czas stoi w miejscu i zarazem pędzi na złamanie karku.
Matko Ziemio, co za strach. To ten sen, to pułapka, uciekaj – krzyczy jakaś część mojej istoty, ale przecież nie mogę, przecież muszę stanąć przed kamerami i oznajmić wam radosną nowinę. Ochroniarz zajmuje miejsce przy drzwiach. Nie potrafię sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek widział jego twarz – ale nie śmiem zapytać Tourilla, który obchodzi mnie, lustrując uważnie, czy to nasz człowiek, czy też całe spotkanie ochrania prefektura Dolnej Walonii.
Może wszyscy ci ludzie dookoła to podwładni Kuruty? Może to jakiś mafijny, wschodni teatr, w którym zostanę zamordowany na oczach kamer, na oczach całego świata… Po co? Dla jakiegoś barbarzyńskiego rytuału? Kto mógłby wpaść na podobny pomysł – kto w ogóle to wszystko układa, kto rządzi mną, Kurutą, tymi ludźmi, naszymi snami? Biedny Mathieu-Ricard, patrzcie na niego. Najnieszczęśliwszy z ludzi, który myślał, że niesie na swoich barkach losy świata.
Jestem cały spocony. Tourill klepie mnie po ramieniu. Czy on wie? Muszę się opanować. To urojenia. Absurdy. Opanować się za wszelką cenę. Jeszcze chwila, a Tourill da znak i ruszymy przed siebie, wyćwiczonym krokiem, odpowiednio wolnym, by stworzyć wrażenie dostojeństwa, i odpowiednio szybkim, by okazać prężność i energię.
A potem zostanę zamordowany na oczach was wszystkich. Ku waszej bezbrzeżnej radości. Patrzcie, jak ze znienawidzonego Mathieu-Ricarda wypływa krew i mózg. Za co mnie nienawidzicie? Za co tak nienawidzicie nas wszystkich? Za co? Powiem wam – za to, że nie jesteśmy królami, którzy władzę odziedziczyli, ani despotami, którzy sięgnęli po nią siłą. Wynosicie nas do tej władzy sami i dlatego jesteśmy waszym lustrzanym odbiciem. Wiernym obrazem waszych niskich, podłych zachceń, waszego życiowego draństwa, małości, cwaniactwa. Tego w nas nie możecie znieść. Kłamiemy? Tak. Kto by na nas głosował, gdybyśmy nie kłamali?! Czy dostałbym choć jeden wasz głos, gdybym szczerze, brutalnie powiedział prawdę w oczy, że nic nie spadnie wam z nieba, że za każdy swój czyn będziecie musieli zapłacić? Kłamię, bo kochacie moje kłamstwa, potrzebujecie ich jak powietrza, bo nie jesteście już zdolni wziąć życia takim, jakim jest. Przeglądacie się w mych krętactwach jak w lustrze i ten widok przyprawia was o mdłości. I za to nienawidzicie polityki, demokracji, krzyczycie, że jest brudna – bo jest taka jak wy. Chciałbym patrzeć, jak zdychacie, wyrzynani przez rezunów – tak jak wy chcielibyście oglądać moją śmierć.
Drżę cały, trzęsą mi się nogi. Muszę się opanować, muszę przetrzymać ten atak, ten strach, który spłynął na mnie skądś, jakaś część mego umysłu podpowiada: narzucony cudzą wolą, nie wiem czyją, niczym te sny.
Tourill daje znać i po raz nie wiem już który ruszamy przed siebie tym wyćwiczonym krokiem, wpływamy po czerwonej ścieżce dywanu w blask telewizyjnych halogenów, w gwar, i nie mogę się zdobyć, by odwrócić głowę, by zobaczyć, czy nie stoi za mną ochroniarz. Moja twarz nie może drgnąć, gdy wyciągają się ku niej drapieżne palce mikrofonów, gdy spoczywają na niej setki, tysiące waszych spojrzeń. Jakże chciałbym się teraz obudzić. Walcząc rozpaczliwie z drżeniem nóg, zbliżam się do mikrofonu, nie zapominając o uśmiechu, czekam, aż gwar przycichnie, aż cała uwaga skupi się na mnie, aż…
Naprawdę nie wiem, co wam powinienem powiedzieć. Chyba tylko tę jedną myśl, która kołacze mi w głowie, gdy uwaga wszystkich powoli obraca się na mnie, a może na tego ochroniarza za moimi plecami: Że wcale nie chcę tutaj być.
marzec 1996