Jakub Wędrowycz poprawił węzeł krawata. Strzepnął niewidzialne pyłki z klap marynarki. Kawałkiem skórki od boczku przejechał po włosach, żeby lśniły i gładko przylegały. Szyba panoramicznego okna uchwyciła na chwilę obraz wesołego, schludnie ubranego staruszka. Za oknem ciągnęło się aż po horyzont gigantyczne betonowe blokowisko.
– Tatko? – zagadnął jego syn Marek.
– Haw?
– Lecę do roboty. Będę tak o czwartej. Odbierz Maciusia ze świetlicy. O pierwszej wróci Gośka, to zrobi obiad.
– Hy. Obiad to ja sam mogę zrobić.
– Dobrze. Kup jakiegoś mięsa. Pieniądze są…
– Wiem gdzie. A ty nie mów głośno, bo te ściany mają uszy. Jeszcze jakiś sąsiad usłyszy i będzie nieszczęście.
– No, co ty, kto by tu podsłuchiwał?.
– Nie musi podsłuchiwać. Nie wiesz, że wieka płyta jest najlepszym przewodnikiem dźwięku?
Trzasnęły drzwi wejściowe. Jakub włączył telewizor i pokręcił takim dziwnym pudełkiem, co było od anteny satelitarnej. Na ekranie pojawiła się tępa gęba, z kwadratowym podbródkiem, ozdobiona u góry szopą jasnych włosów. Gęba mówiła coś po niemiecku.
– A idźże w cholerę! – wrzasnął Jakub i pokręcił gałką. Szkopa zastąpiła jakaś kicia z dekoltem, która czytała coś z kartki. Wsłuchał się w śpiewny bełkot, który z siebie wyrzucała i pokręcił ze zrozumieniem głową.
– Cholera – powiedział z uznaniem. Musi o żarciu gada. Bo wszystkie Francuzy to mają we łbach tylko żarcie, – pokręcił gałką, – i migdalenie, – patrzył przez chwilę z niejakim zdumieniem na parkę szykującą się właśnie do miłego bara-bara.
Pokręcił jeszcze.
– A o żarciu nie mają pojęcia. Żaby wcinają i ślimaki. Zupełnie jakby nie mogli wyhodować sobie prosiaczka albo cieliczki.
– Goworit Moskwa! – powiedział kolejny lektor.
– Hy! To jest konkret! – ucieszył się staruszek i na parę minut zaprzestał kręcenia.
Popatrzył na zegar i podjął decyzję. Czas uciekał, trzeba było zaopatrzyć się w prowiant na obiad. Ściągnął z siebie garnitur. Przyoblekł ciało wygrzebaną z plecaka złachaną kurtką. Namacał w kieszeni procę, kilka „nindżowskich” gwiazdek wyciętych z blachy od siewnika oraz zwiniętą linkę hamulcową zaopatrzoną w pętlę, po czym wyruszył na polowanie.
Gniazdo gołębi zlokalizował bez trudu, w szczelinie między płytami tworzącymi ścianę sąsiedniego bloku. Gniazdo było na wysokości, mniej więcej, siódmego piętra dziesięciopiętrowego budynku. W sklepie, parę ulic dalej, zakupił dwadzieścia metrów sznura do wieszania bielizny i ruszył do szturmu. Przedostanie się na dach wymagało sforsowania dość wymyślnego zamka produkcji kapitalistycznej, ale w młodości Jakub obrabiał banki i nie było zamka, którego nie byłby w stanie pokonać. Na dachu nieźle wiało. Zamotał sznur fachowym, kłusowniczym węzłem, wokół podstawy anteny satelitarnej i śmiało spuścił się w trzydziestometrową otchłań. Wiatr trochę nim majtał.
– To chyba nie był najlepszy dzień na wspinaczkę – stwierdził kłusownik, mijając ósme piętro.
Wyciągnął z kieszeni flaszkę z piwem i odkapslowawszy ją o mijany parapet, pociągnął z lubością kilka łyków. Środek dopingujący sprawił, że teraz mógł spuszczać się szybciej. Wreszcie wyhamował łagodnie koło szczeliny. Z wnętrza dobiegało gruchanie gołębi. Twarz Jakuba wykrzywił dość wredny uśmiech. Puścił się jedną rękę liny. Wiatr znowu zamajtał nim trochę, ale to go nie zraziło. Zapuścił wolną rękę w szczelinę i… W tym momencie opatrzność, czuwająca nad gołębiami, uważała za stosowne zainterweniować. Antena, o którą zaczepił linkę, wyskoczyła ze swojego gniazda i koziołkując, zaczęła lecieć w dół.
– Wot te na – zdumiał się egzorcysta, po czym odczepił się w ostatniej chwili od sznura, zanim antena zabrała go ze sobą ku ziemi. Zwisał na jednej ręce, trzymając się szczeliny. Wiedział, że za kilka minut tam na dole zgromadzi się cały tłum. Ze szczeliny wylazł gołąb i zaczął delikatnie stukać go dziobem po palcach.
– Wynocha – powiedział Jakub.
Gołąb nie przestał. Z palca egzorcysty wyciekło trochę krwi.
– Słuchaj, jak przestaniesz mnie dziobać, to daruję ci życie – obiecał kłusownik.
Ptak nie skorzystał z wielkodusznej oferty. Kłusownik, wisząc na jednej ręce, wyhuśtnął się w bok i złapał ręką za parapet. W następnej chwili parapet urwał się, ale pod blachą był solidny mur. Podciągnął się i wywalił głową okno. (Widział kiedyś taką sztuczkę na filmie „Terminator 2” i umiał powtórzyć). Wczołgał się do cudzego mieszkania i dopiero wtedy popatrzył, co dzieje się na dole. Zgodnie z jego przewidywaniami do zwalonej anteny pomału schodzili się ludzie żądni sensacji.
– Raz jeszcze udało się przeżyć – powiedział w zadumie, sam do siebie.
Koło okna stało akwarium, w którym mieszkały trzy świnki morskie. Stary kłusownik zanurzył rękę i wyłowił jedno zwierzątko. Podniósł je na wysokość oczu i obracał przez chwilę.
– A cóż to jest takiego? – zdumiał się. Coś jak chomik polny, ale innego kształtu. Jakiś taki szczur, ale bez ogona… To sieje?
Nie był pewien. Wpuścił zwierzaka z powrotem do klatki. W mieszkaniu nie było nikogo. Sforsowanie zamków od środka nie było specjalnie trudne. Nieco więcej miał kłopotów z zamknięciem drzwi od zewnątrz, ale i to mu się udało. Popatrzył na zegarek i zagryzł wargi. Czasu było coraz mniej. A jeszcze musiał się zemścić. Ze śmietnika wygrzebał kawał rurki wodociągowej. W sklepiku kupił kawał wołowiny, a w sąsiednim chemicznym kilka przydatnych substancji. Objuczony wrócił do mieszkania syna.
Z szafki wyjął dwa garnki, do pierwszego wrzucił mięso i postawił go na małym ogniu, drugi napełnił wodą i wstawił do zamrażarki. Po godzinie mięso ugotowało się. Woda w drugim garnku zamarzła. Zaniósł bryłę do łazienki i zakorkowawszy zlew, nawrzucał do środka kawałków lodu. Następnie umieścił w zlewie blaszaną miskę.
– Dobra – mruknął przez zęby. Ja wam teraz pokażę, pierzaste paskudztwa.
Do miski wlał litr kwasu azotowego. Ostrożnie dolał litr siarkowego, po czym zaczął mieszać zawartość metalowym prętem. Opary, unoszące się w łazience, były nieprzyjemne, zakaszlał sucho. Poczekał, aż mieszanina dobrze się schłodzi, po czym przyniósł z kuchni dziesięć buteleczek kupionej w aptece gliceryny kosmetycznej. Gliceryna pachniała kwiatkami, ale to go specjalnie nie zraziło. Lał powoli, ostrożnie, nadal mieszając.
Chwilami substancja zaczynała syczeć, przyspieszał wówczas mieszanie. Syczenie z reguły po chwili się uspokajało. Wreszcie miska wypełniona była żółtą, oleistą, charakterystycznie cuchnącą cieczą. Jakub uśmiechnął się.
– No to mamy nitroglicerynę – powiedział w przestrzeń.
Z kuchni przyniósł pięć buteleczek po bobofrucie i napełnił je ostrożnie. Cztery zmagazynował chwilowo na balkonie, a piątą wpuścił do kieszeni i ruszył w świat.
Bez większego trudu wyszukał odpowiedni blok znajdujący się około stu metrów od tego zamieszkałego przez złośliwe gołębie, a za to o połowę niższy. Wlazł na dach i rozejrzał się. Szczelina z gniazdem była niemal dokładnie naprzeciwko niego. Uśmiechnął się sadystycznie. Z kieszeni wyciągnął długą cienką gumę, wyciachaną z dętki rowerowej. Przywiązał ją do dwu anten. Wziął butelkę w dłoń. Jego szczera słowiańska twarz miała w tym momencie wyraz wprost straszny.
Ostrożnie trzymając za butelkę, naciągnął potężnie zaimprowizowaną procę, po czym puścił gumę, padając płasko na dach. Butelka trafiła precyzyjnie w szczelinę. Po chwili rozległ się upiorny wybuch. Jakub podniósł się z dachu, otrzepał i popatrzył na swoje dzieło.
– O job twoju – powiedział sam do siebie.
Zlazł, czym prędzej z dachu i kłusem oddalił się z miejsca przestępstwa.
– Znakomita ta pieczeń – pochwaliła Jakuba synowa.
– To bardzo stary przepis. Myślałem, szczerze mówiąc, że będzie coś z drobiu, ale…
W tym momencie wszedł Marek.
– Czemu tak późno? – zagadnęła żona, podrzucając w dłoni wałek.
– Wybacz kochanie, ale w sąsiednim bloku wypadła cała ściana frontowa.
– Jak to cała? – zdumiała się.
– Cała. Od dziesiątego piętra aż do parteru. Ludzie słyszeli wybuch…
Jakub zawsze interesował się katastrofami, ale tym razem nie pytał o żadne szczegóły. Siedział na krześle, a jego, pobladła nagle, twarz wyrażała niewinną obojętność. Małżonkowie zamilkli i obrzucili go podejrzliwym spojrzeniem. Jakub uśmiechnął się z przymusem.
– Coś podobnego? – wyraził swoje zdumienie.