Światła ciężarówki oświetlały szosę.
– Napiłbym się piwa – westchnął z rozmarzeniem kierowca. – Szesnasta godzina na trasie…
– Napijemy się – powiedział sennym głosem konwojent. Zaraz zadzwonię przez komórkę do dyrektora. Niech przyszykuje kilka puszek w lodówce.
Kierowca nie słuchał go. Zasnął za kierownicą. Konwojent zauważył to o sekundę za późno.
– Jasna cholera! – wrzasnął, łapiąc rozpaczliwie za kierownicę. Pasy splątały się na nim. Samochodem zarzuciło. Przez chwilę balansował na krawędzi szosy, po czym wyłamawszy kilka słupków, zwalił się ze skarpy. Pojazd utknął w gęstych krzakach.
Konwojent odciął nożem pasy i uwolniwszy nieprzytomnego kierowcę z szoferki, odciągnął go kawałek. Kierowca otworzył oczy.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał.
– W Polsce. Chyba już nie wybuchnie, co?
– Już nie powinno. Jak ładunek?
– Sprawdzimy.
Podbiegli do skrzyni. Jedna z klatek pękła podczas upadku.
– Ciemno, psia krew – zaklął kierowca.
– Zaraz, mam latarkę.
Zaświecili w głąb rozbitej klatki. Była pusta.
– Kurwa! Zwiał!
– Daleko nie ucieknie. Ty w lewo, ja w prawo. Weź jakiś klucz, ja mam spluwę.
– Łapałeś kiedyś coś takiego uzbrojony we Francuza?
Rozbiegli się, ale kierowca zaraz zawrócił, nie miał latarki. Przedarli się przez gęste krzaki. Przed nimi toczyła swoje mętne wody Wisła. Charakterystyczne trójpalczaste ślady na brzegu nie pozostawiały żadnej wątpliwości.
– No to kicha – powiedział konwojent.
Chmielaki w Krasnymstawie były właściwie imprezą młodzieżową. Rozbawiony tłum tańczył na ulicach, popijając piwo wszelkich gatunków z plastykowych kufli. W amfiteatrze przygrywały zespoły.
Jakub Wędrowycz oczywiście nie opuścił tak wesołej imprezy. Przez pierwsze dwa dni święta wędrował od budki do budki i próbował różnych gatunków piwa. Usiłował ustalić, które mu najbardziej smakuje. Obecni byli przedstawiciele wszystkich polskich browarów, w dystrybutorach drzemały wszystkie gatunki i odmiany jego ukochanego napoju, toteż zanim doszedł do końca, nie pamiętał już jak smakowały te pierwsze i musiał powtarzać całą rundkę.
Trzeciego dnia i przy piątej rundzie osiągnął dziwny błogostan. Świat chwiał się wokoło, błyszcząc nieziemskimi kolorami, małe białe pieski i złośliwe krasnoludki biegały po nim, ale przestało mu to przeszkadzać. Miał trochę problemów z utrzymaniem równowagi, ale tłum był na tyle gęsty, że właściwie nie miał szansy się przewrócić.
Niespodziewanie ocknął się pod mostkiem, nad Wieprzem. Potrząsnął głową. Świat przestał mu wirować przed oczami. Rzeka też się uspokoiła i nie usiłowała go otoczyć. Z plecaka, w którym mile chlupotały dwie nienapoczęte pięciolitrowe baryłki, wydobył dętkę od traktora i małą, jak zabawka, pompkę produkcji kapitalistycznej.
Dwie godziny później pomacał dętkę. Była już dobra. Koło niego pojawił się śliczny różowy kucyk.
– Wiesz jak to jest – powiedział do niego Jakub. Spłukałem się trochę, a chcę jeszcze pojechać do wnuczka w odwiedziny. Mieszka w Warszawie, a Wieprz wpada do Wisły.
Kuc pokiwał głową.
– Cieszę się, że się ze mną zgadzasz – powiedział egzorcysta. – Wszystkie rzeki wpadają zasadniczo do Wisły, a Wisła do morza. Tego Północnego. A jak po drodze jest Warszawa, to ja spłynę na dętce do samego miasta.
– Genialne – powiedział koń, a potem jego róż wykwit! błękitem i zamienił się w rosłego gliniarza. Przez chwilę patrzyli na siebie zdumieni.
– To ty nie jesteś goryl? – zdziwił się gliniarz. Był co najmniej tak samo ululany jak Jakub.
– Do zobaczenia – powiedział egzorcysta i spuściwszy dętkę na wodę, usiadł na niej.
Prąd rzeki powolutku niósł go do morza. Woda była lodowata, ale nie przeszkadzało mu to specjalnie. Jego umysł odbierał zaledwie ułamek tego, co działo się wokoło.
Wisła nie zrobiła na Jakubie wrażenia. Ot, rzeka jak każda inna, tylko trochę szersza. Piwo w obydwu beczułkach nie zakrywało już dna i teraz rozpoczął się niemiły, aczkolwiek nieodwracalny proces trzeźwienia.
Jakub rozejrzał się po rzece. Wstawał świt i woda była lodowata. Zaczął to czuć. W dodatku miał ochotę coś zeżreć.
– Ciekawe, czy są tu ryby? – zastanowił się.
W tym momencie coś dziwnego dziabnęło go w nogę. Wydobył ją z wody i obejrzał. Jakaś uzębiona paszcza obgryzła mu obcas i kawałek pięty razem ze skarpetką. Skarptek Jakub nie zmieniał od kilku tygodni, ale i tak zo- biło mu się szkoda.
– Musi szczupak – zaciekawił się.
Lubił mięso ze szczupaka. Wsadził rękę do wody. Coś kłapnęło mu koło palców. Wyjął z kieszeni paralizator elektryczny kupiony na lewo od Ruskich i wsadziwszy rękę w wodę, wcisnął guzik. Poczuł potworne kopnięcie prądem, a potem stracił przytomność. To było niesprawiedliwe, bo gdy chodził do szkoły, jeszcze nie uczyli, że woda jest dobrym przewodnikiem elektryczności.
Los czuwał nad nim. Dwadzieścia kilometrów w dół rzeki, pod mostem był posterunek policji rzecznej. Dzielni gliniarze wystartowali motorówką, gdy tylko niezidentyfikowany obiekt pływający pojawił się w ich polu widzenia. Dogonili dętkę.
– I cóż tam macie? – zapytał sierżant przez radiotelefon.
– Czciciel Bachusa na dętce traktorowej – zameldował funkcjonariusz. Zabieramy do żłobka. Wezwijcie patrol z wozem.
– Przyjęte.
– Zaraz, tu coś jeszcze. O karwia! Szefie, tu jest krokodyl.
– Co za krokodyl?
– Brązowy. Taki ze dwa metry. Płynie do góry brzuchem. Zdechły chyba. Wziąć na hol?
– A! To ten, który zgubili tacy dwaj w zeszłym tygodniu. Mówicie zdechły?
– Zupełnie zdechły.
– Weźcie na hol. Zawiadomimy ZOO. Może sobie zabiorą, a jak nie, to zdejmiemy skórę i będzie ozdoba posterunku.
– Tak jest.
Po chwili, pod mostem przybiła do brzegu motorówka z nieprzytomnym Jakubem. Motorówka holowała za sobą dętkę od traktora i zdechłego krokodyla.
Sala, w której robiono sekcje w warszawskim zoo, mieściła się w budynku kwarantanny. Światło żarówek odbijało się w śnieżnobiałych kafelkach. Na stole sekcyjnym leżał zdechły krokodyl. Dwaj weterynarze, jeden z Warszawy, a drugi z Krakowa, siedzieli pod ścianą i palili pety, czekając na wyniki badań treści żołądka.
– Bardzo silna trucizna organiczna – powiedział zaciągając się krakowianin. Neurotoksyna. Mózg prawie mu rozpuściło. Czego on się nażarł?
– Może kurara? – podsunął warszawiak.
– I jeszcze Indianin z łukiem? Musiał coś zeżreć. Tylko co? Niespodziewanie drzwi otworzyły się i wszedł profesor. – I jak? – zagadnął gość z Krakowa. – Co zjadł?
– To go zabiło – profesor pokazał im słoik wypełniony roztworem.
W słoiku pływał odgryziony kawałek zielonej skarpetki Jakuba Wędrowycza.