Lata czterdzieste, Polska: fala uchodźców ze wschodu napływa tuż po wojnie do Krakowa, na Śląsk, na jeszcze nie całkiem przez Niemców opuszczone ziemie zachodnie. Jest wśród nich młody student medycyny ze Lwowa, Stanisław Lem. Rodzina jego osiada w Krakowie, on sam kontynuuje studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracuje w Seminarium Naukoznawczym u doktora Choynowskiego i sposobi się do ewentualnej kariery uczonego i publicysty. Prócz tego „bawi się piórem” — pewnie w dużej mierze dla chleba: pisuje opowiadania o tematyce wojennej i sensacyjnej z elementami naukowej fantastyki, zamieszcza w różnych pismach artykuły popularnonaukowe i nawet wiersze. Szczególnie miejsce publikacji utworów literackich i paraliterackich świadczy o tym, że swej pisarskiej działalności autor nie traktuje jeszcze do końca poważnie. Pisze dla periodyków popularnych: „Żołnierz Polski”, „Nowy Świat Przygód”, „Co tydzień powieść”, choć prace swe umieszcza także w „Tygodniku Powszechnym”.
Świeżo wyzwolona od Niemców Polska znajduje się na krawędzi, nie znając jeszcze swego późniejszego losu; funkcjonują jakieś resztki demokratycznych instytucji, resztki wolności słowa, brak ścisłych administracyjnych nakazów określających, co i jak należy pisać, gdzie umieszczać akcję utworu i jaki nadawać jej wydźwięk.
Te pierwsze, nigdy po polsku nie wznawiane próby literackie Lema sprawiają na pierwszy rzut oka wrażenie pisarstwa czysto komercyjnego, tworzonego na zamówienie — w celu zaspokojenia zainteresowań czytelnika popularnego. Ale, jak często się zdarza w przypadku autorów wybitnych, owe juvenilia zapowiadają w zalążku późniejsze, pisane już bez taryfy ulgowej książki, są jakby pierwszą próbą chwycenia się za bary z poważną problematyką. Różnorodne więc składniki przetapiają się w tej retorcie i nie sposób zdecydować, co w niej pochodzi z pisarskiej duszy, co z wypróbowywanej przez młodego adepta pisarskiej konwencji, co wreszcie z nastroju epoki czy z zamówienia odbiorców. Właśnie wśród tych prób pisarskich znajduje się Człowiek z Marsa — cała powieść: pierwsze Lema dzieło science fiction, odnotowywane przez bibliografie twórczości, nigdy jednak (poza pirackimi wydaniami fan–clubów SF o znikomym nakładzie) w Polsce nie wznawiane. Trudno dziś zrozumieć, dlaczego nikt nie drukował tej książki. Może dlatego, że była naprawdę niezwykle trudno dostępna: utwór ukazał się w roku 1946, w czasopiśmie „Nowy Świat Przygód”, a ono samo — owoc względnego liberalizmu polityki wydawniczej wczesnych lat powojennych — zostało w epoce stalinowskiej do tego stopnia skutecznie usunięte z rynku, że nawet Biblioteka Jagiellońska nie posiada żadnego egzemplarza. Sam autor nie przywiązywał wagi do swych juveniliów, a krytyka i wydawcy nie starali się zbyt usilnie o zezwolenie na druk, lekceważąc być może utwór wcześniejszy od Astronautów czy Sezamu — tak jeszcze literacko nierównych i zepsutych przez polityczno — naukowy dydaktyzm. Tymczasem debiutancka powieść napisana jest nader potoczyście i sprawnie, utrzymuje czytelnika w ciągłym napięciu, a szczegóły „techniczne” podaje z umiarem i nienatrętnie. Pozostaje sprawa literackiej wartości dzieła — i tu rodzi się kolejna trudność: w pisarstwie Lema ceni się najwyżej łamanie konwencji i prowokację intelektualną. W przypadku Człowieka z Marsa mamy do czynienia z utworem napisanym podług wyrazistych recept, ukrywającym dość głęboko to, co w nim rzeczywiście oryginalne. Powieść zatem trudno przypasować do całości Lemowego pisarstwa, nie skleja się ona dobrze ze znaną dotąd jego chronologią. Było bowiem tak, jak gdyby stalinizm narzucił twórcy pewne najzupełniej sztuczne warsztatowe problemy (wymóg dydaktyzmu, politycznej prawomyślności), psujące następny po Człowieku oraz Szpitalu Przemienienia rozdział jego pisarstwa i właściwie odcinające jego fazę dojrzałą od pierwotnych korzeni. Człowiek z Marsa, widziany spoza późniejszych Astronautów i Obłoku Magellana jawił się czymś nieuchronnie skażonym i został odrzucony bez czytania.
A przecież powieściowy debiut Lema da się lubić z kilku niebłahych powodów. Przede wszystkim jest to utwór naprawdę ciekawy, który świetnie się czyta. Historia badań nad mechaniczno — biologiczną istotą wydobytą z marsjańskiego pojazdu trzyma w napięciu, bo obiecuje niebezpieczną i pasjonującą przygodę z Innością, a przy tym nie podsuwa żadnych łatwych rozwiązań. W istocie o tytułowym „człowieku” niemal niczego nie możemy się definitywnie dowiedzieć. Uczeni biorący udział w badaniach dziwnego cyborga zostają wprawdzie na koniec (w niejednakowym stopniu) wprowadzeni w marsjańską rzeczywistość, ale niewiele mogą lub chcą nam z tego przekazać. Sama istota — hybryda próbuje raczej rzucić piaskiem w oczy Ziemianom — i w samej rzeczy trudno jej się dziwić: badacze chcieliby w niej mieć raz partnera przyjaznych rozmów i porozumień, innym znów razem — posłuszny obiekt podtruwań i wiwisekcji. W podstępnych i groźnych działaniach samotnego przecie i nie w pełni sprawnego „potwora” należałoby zatem dostrzec nie mniejszą dozę heroizmu, niż w wysiłkach walczących z nim ludzi.
Słowo „heroizm” jest tu na miejscu, ponieważ zetknięcie dwu planetarnych cywilizacji Lem przedstawia — pewnie na wzór Wellsa — w kategoriach walki, pełnej poświęceń i bohaterstwa machii, w której stawką jest istnienie i tożsamość człowieka i jego kultury. Człowiek z Marsa jest bez wątpienia jednym z całej plejady utworów napisanych podług wzorca Wojny światów; powstało takich bardzo wiele w latach dwudziestych i trzydziestych naszego wieku. Kolejne dziesięciolecia wzbogaciły klasyczną „powieść o inwazji z kosmosu” o aluzje do hitlerowskiego czy komunistycznego zagrożenia. W krajach imperium Stalina powstawała odpowiednia wersja takiej fantastyki przepuszczonej przez polityczne pryzmaty i zapewne już trzy lata później Lem nie mógłby swej powieści napisać, nie przenosząc akcji w środowisko bohaterskich obrońców skomunizowanej ludzkości, nie czyniąc też z najeźdźców karykatury amerykańskich imperialistów (podług tego przepisu powstawali już Astronauci). W Człowieku z Marsa nie znajdziemy jeszcze śladu takich obowiązkowych koncesji na rzecz propagandy. Rzecz dzieje się wprawdzie w Ameryce, ale chyba tylko dlatego, że stanowiła ona wdzięczne tło dla akcji po części sensacyjnej, po części zaś wprowadzającej elementy najbardziej naówczas zaawansowanej techniki i nauki. Nic dziwnego: w świadomości potocznego czytelnika wszystko, co „amerykańskie”, było wówczas nie tylko fascynujące, ale też — „najlepsze”, „najnowocześniejsze” (Tyrmand i Hłasko — każdy w swych wspomnieniach — pokazują, jak groteskowo bezskuteczne były próby komunistycznej władzy, aby ów stan rzeczy odmienić).
Ze stereotypu „inwazyjnego” — co należałoby może zapisać na plus książce — Człowiek z Marsa wyłamuje się jako dzieło znacznie bardziej kameralne od Wellsowskiego pierwowzoru, przenoszące akcję w wąskie środowisko uczonych i techników — owej awangardy współczesnej ludzkości, awangardy przyjmującej na siebie ciężar spotkania z Innością i sprostania jej w bezpośrednim kontakcie. Nie znajdziemy więc tutaj efektownej batalistyki — raczej próbę inteligencji i charakterów. Pod tym względem powieść przypomina nieco Solaris — a scena bezpośredniej, pozajęzykowej „komunikacji” człowieka z zaziemską istotą w obu książkach wygląda analogicznie. Oczywiście Solaris jest powieścią nieporównanie głębszą intelektualnie, niepokojącą poznawczo, niejednoznaczną w interpretacji. Przesłanie Człowieka z Marsa znacznie łatwiej zrekonstruować: pisarz zdaje się opowiadać po prostu za integralnością ludzkiej natury — wraz z jej emocjami, etyką miłości i solidarności. „Potworowi” z innej planety nie oddaje się tu sprawiedliwości, przeciwnie — trochę na wiarę przyjąć musimy, że jest istotą diaboliczną i właściwie niegodną poznania. Inaczej niż w książkach późniejszych, Lem w Człowieku z Marsa występuje jako bezwzględny apologeta ludzkości, przestrzegający przed jakimikolwiek koncesjami na rzecz Obcych. Wygląda to na tle późniejszych książek tego autora dość zaskakująco, warto więc zastanowić się głębiej, dlaczego książka jest taka, jaka jest.
Cóż kształtowało Człowieka z Marsa? Po pierwsze, na pewno konwencja. Nie zrozumie Lema właściwie ten, kto owego „współczynnika konwencjonalności” nie weźmie pod uwagę. Nawet w najdojrzalszych swych dziełach Lem jako punkt wyjścia bierze jakieś gatunkowe schematy, z których rodem są często różne „nieprawdopodobne” elementy przedstawianych światów (Kosmos rojący się od żyjących istot w Dziennikach gwiazdowych, baśniowe królestwa planetarne w Cyberiadzie, sztuczny mózg pragnący władzy nad światem w Przyjacielu i Rozprawie itd.). W Człowieku z Marsa rodem z konwencji jest samo zderzenie ludzkości z nieludzkością, w którym ta pierwsza musi wziąć górę, przeszedłszy jednak po drodze oczyszczającą próbę prawdy. Tak właśnie konstruował swe powieści Wells, który nie tyle interesował się pozaziemskimi stworami, ile samymi ludźmi: to oni przecie, z Biblią w ręku, zbrojni w proste zasady moralne, mieli zwyciężyć Zło i odrodzić się w nowym, lepszym świecie. W pierwszych „powieściach o inwazji” Obcy pojawiają się jak trzęsienie ziemi czy inny tego rodzaju kataklizm, któremu trzeba stawić czoła, nie deliberując o racjach i nie próbując dystansować się od ludzkiej gatunkowej istoty — chyba po to tylko, by powrócić do najgłębszych jej korzeni, odcinając się od wszystkiego, co niegodne człowieka.
Ale powieści Wellsowskie z ducha są także apoteozą nauki i to nauki jeszcze nie zinstytucjonalizowanej, bliskiej indywidualnemu doświadczeniu. I choć Lem tylko w konwencjonalnym cudzysłowie pozwala sobie na wizje samotnych uczonych — dziwaków, konstruujących w domowym warsztaciku urządzenia, o których nie śniło się w instytutach i uniwersytetach, to jednak zawsze chętnie pokazuje sytuacje wymagające od uczonego natychmiastowej reakcji intelektualnej, sprawdzenia swej wiedzy i umiejętności decydowania w warunkach ekstremalnych i doraźnych. Oto kolejna nić wiążąca go z angielskim mistrzem science fiction i skłaniająca do konstruowania fabuły wbrew życiowemu prawdopodobieństwu: ostatecznie trudno sobie wyobrazić, by nawet w Ameryce udało się tak radykalnie „sprywatyzować” przybysza z obcej planety, zamknąć go w hermetycznym laboratorium z dala od rządowych agencji, prasy, FBI itp. Tymczasem taka izolacja potrzebna jest pisarzowi jak gdyby po to, by ludzkie indywidualności bohaterów zagrać mogły pełnym blaskiem.
Ale Człowiek z Marsa to także utwór należący do literatury tuż powojennej, napisany równolegle z innymi sensacyjnymi opowieściami Lema, odpowiadający też na szczególne zapotrzebowania ówczesnej publiczności. Widzę tu kilka istotnych konsekwencji tego stanu rzeczy. Pierwsza wiąże się z najogólniej pojmowaną sytuacją militarnego zagrożenia. Społeczeństwa mające za sobą doświadczenie wojny przywykły do tego, że ich spokój może zostać raptownie zburzony, przy czym groźba przyjść może z najmniej spodziewanej strony: atak na Pearl Harbour, wybuch bomby w Hiroszimie, nalot na Drezno — to typowe dla ostatniej wojny sytuacje, gdy grom spada z jasnego nieba na nie przygotowanych mieszkańców spokojnego dotąd skrawka ziemi. Przy tym nowe, nieznane często środki techniki bojowej mogą kompletnie zaskoczyć obrońców, oczekujących konwencjonalnych zagrożeń. Człowiek z Marsa zdaje się być odpowiedzią na tego typu nastroje, wywołane zresztą przez dwudziestowieczne, błyskawiczne zmiany w dziedzinie techniki bojowej, które przenoszą nacisk ze zwykłych starć orężnych na nie ustającą nigdy walkę uczonych w laboratoriach poza linią frontu. Stąd rodem jest także spowijająca całą awanturę obsesja tajności: uczeni chronią się przed najściem postronnych osób niczym konstruktorzy nowej, nieznanej broni. Akcja utworu stylizowana jest po trosze na sensacyjne powieści o działaniach wywiadu, a opisy ukrytego przed ciekawskimi laboratorium przypominają nieco strony innej Lemowej opowieści z tamtych czasów — drukowanego w odcinkach w „Żołnierzu Polskim” Miasta atomowego. Cóż się dziwić: zaraz po wojnie podwoje tajnych ośrodków techniki wojennej uchyliły się nieco, ekscytując publiczność, która dopiero co dowiedziała się, jakie nowe apokalipsy gotują ludziom uczeni.
Najbardziej znaczący wydaje mi się jednak centralny motyw powieści Lema, którego istotność ujść może uwagi mniej wyrobionego czytelnika. Jest to mianowicie motyw połączenia myślącej plazmy z mechanicznym, perfekcyjnie działającym „ciałem” potwora. Jest w tym coś z przerażeń właściwych epoce i coś najściślej związanego z prywatnymi obsesjami samego autora. W nadzwyczaj ciekawym tekście poświęconym Schulzowi pisał niedawno Stefan Chwin o wielkiej, acz ryzykownej przygodzie ludzkości, jaką była w XX wieku ingerencja nauki w ludzkie ciało. Rozwój technik transplantacji, wszczepianie sztucznych organów, odkrycie bioprądów spowodowały swoistą rewolucję świadomości. „Obraz ludzkiego ciała — pisze Chwin — jako całości nieostatecznej, która dzięki medycznej inżynierii może przybrać nowy kształt, z dziedziny projektów przechodzi w fazę rozwiązań technicznych”.
Związane z tym emocje natychmiast przeniknęły do literatury. „Futuryści rysując ideał «człowieka zwielokrotnionego» akcentują hybrydyczność mechaniczno–cielesnego organizmu wzbogaconego o nowe wszczepione organy”. Optymizmowi Marinettiego czy Boccio — niego przeciwstawiają się liczniejsi może twórcy, którzy w konstrukcji mechaniczno — biologicznych potworów upatrują śmiertelne zagrożenie człowieczeństwa. Literackie mity Golema i Frankensteina robią ponownie karierę w licznych adaptacjach filmowych. Pisarze dostrzegają w nowych technikach medycznych zagrożenie najwyższych wartości. „Detronizacja Boga przez biologię, genetykę i transplantologię dla jednych jest zapowiedzią złotego wieku, dla innych początkiem etycznej katastrofy cywilizacji”.
Druga wojna światowa zdaje się spełniać najgorsze z tych przepowiedni. Z jednej strony uderza w tych latach deprecjacja człowieczeństwa poprzez skrajną mechanizację ludzkiego ciała, oddanie go w pacht medykom — eksperymentatorom z obozowych szpitali, przemysłową utylizację tłuszczu, włosów, skóry itd.; skłonność do traktowania ludzkiej istoty jako dodatku do maszyny, taśmy produkcyjnej, samolotu bojowego lub czołgu. Z drugiej strony umysł — oderwany od zdegradowanego ciała — także ulega redukcji i swoistemu zwyrodnieniu: staje się mianowicie aparatem służącym do wykonywania intelektualnych zadań, „maszyną do myślenia”, której zlecić można każde, nawet najbardziej łajdackie i nikczemne zamówienie. Na tych warunkach współcześni pracownicy nauki oddają swe umiejętności w pacht tyranom czy zbrodniarzom. Tyle lęków właściwych epoce; odnajdziemy tu jednak również prywatne dylematy autora, który — jako medyk — zetknąć się musiał także ze skrajnymi przypadkami instrumentalizacji ludzkiego ciała, ahumanizmu przebranego w maskę czystej nauki. Skutkiem tych doświadczeń jest, jak się zdaje, Szpital Przemienienia. Istota z Marsa jest zapewne inkarnacją tego typu obsesji: podzielona na mechaniczny „werk” i oderwaną od reszty ciała, a przez to od emocji, materię myślącą, cała traci wewnętrzną integralność i przekształca się w sprawny, lecz bezduszny automat. Nie wiemy wprawdzie zbyt dokładnie, na czym polega demoniczne marsjańskie Zło, przed którym przestrzega dzielny profesor Widdletton, możemy jednak przypuszczać, że chodzi właśnie o coś podobnego, tzn. o „bezduszność” działania, oderwanie go od wszelkich wyższych motywacji. Wszak takim właśnie automatem, „żywym trupem” staje się opętany przez potwora nieszczęsny inżynier Fink.
Motyw zmechanizowania istot żywych i myślenia odgrywa w późniejszych książkach Lema bardzo ważną rolę i podejmowany jest na kilka różnych sposobów. Może być więc po prostu przyszłością ludzkiego gatunku, obiektywną koniecznością, przed którą człowiek stanie w chwili, gdy jego protezy wspomagające działania mózgu i ciała staną się definitywnie doskonalsze od natury (tak jest w projektach Summy technologiae czy w Golemie XIV). Może być nieco inaczej: ingerencja mechanizmu dotknie wówczas tylko niektórych aspektów człowieczeństwa, pomagając przystosować jednostki do wymagań społeczności, amputując jednakowoż pewne istotne cechy ludzkiej natury (Powrót z gwiazd, Wizja lokalna). Na koniec „mechanizacja” przedstawiana może być jako słabość, czynnik w istocie ubożący (przy pozorach usprawnień) proces myślenia i podejmowania decyzji. Jednostki, których myślenie uległo stereotypizacji, podporządkowane zostało jakiejś konwencji czy algorytmowi, a przez to utraciło spontaniczność, intuicyjność, cechę nieprzewidywalności właściwą funkcjom żywych organizmów, okazują się w sytuacjach zaskakujących i kryzysowych bezbronne w zestawieniu z „niedoskonałością” cechującą myślenie żywe (tak przede wszystkim w Opowieściach o pilocie Pirxie).
W Człowieku z Marsa autor tylko mgliście sugeruje, jakie są cechy obcej cywilizacji, możemy jednak odczuć swoistą abominację, jaką żywi wobec nieludzkiej sprawności przeciwnika, połączoną (co u Lema dość częste) z fascynacją dla zastosowanych w nim czysto technicznych rozwiązań. Ta ostatnia może nieco dziecinna, ale czyż cała fantastyka nie podszyta jest nade wszystko marzeniem o nowych, doskonalszych od wszystkiego, co dotąd stworzono, zabawkach? Tym razem autor wie jednak, że zabawki produkowane przez cywilizację mogą być śmiercionośne — stąd bierze się sformułowane na końcu ostrzeżenie przed kontaktem z nieludzką Obcością.
To jest dla wiernych czytelników prozy Lema najbardziej może w powieści zaskakujące. Późniejsze jego książki przyzwyczaiły nas do innej całkiem postawy: bohaterom Lema wolno negatywnie oceniać panujące w innych kosmicznych kulturach porządki, wolno zżymać się na „niemoralność” Obcych, zawsze jednak w końcu akceptują ich prawo do odmienności i starają się pielęgnować cnoty zrozumienia i tolerancji. W Człowieku z Marsa inaczej: cywilizacja Marsjan zostaje — ustami profesora Widdlettona — pryncypialnie potępiona i raz na zawsze przekreślona jako ewentualny partner lub nauczyciel ludzkości. Znać w tym raczej właściwą powojennym latom bezkompromisowość — potrzebną, by przekląć i egzorcyzmować takie jak hitleryzm systemy polityczno — społeczne. Nie twierdzę bynajmniej, że marsjańskie porządki odmalowane w powieści to jakaś wyraźna aluzja do ziemskich totalitaryzmów, ale kategoryczny ton potępienia nosi na sobie znamię epoki. Późniejszy Lem odznacza się większą ostrożnością i skłonny jest do ważenia rozlicznych racji, u podstaw jednak kwestii porozumienia z Obcymi leżą przez cały czas podobne w istocie założenia. Otóż Lem nie bardzo wierzy, aby kontakty z obcoplemieńcami z innych planet lub układów słonecznych mogły zaowocować sukcesem. Fiasko wynikać ma po prostu z zasadniczo odmiennej specyfiki gatunkowej kosmitów, z nieprzetłumaczalności kulturowych i historycznych doświadczeń, z nieuchronnej odmienności poznawczych i cywilizacyjnych poziomów. Gdy tylko problem Kontaktu potraktowany zostaje przez Lema poważnie, tzn. jeżeli nie przekreśli go (jak w Dziennikach gwiazdowych) zastosowana konwencja literacka, rzeczywiste porozumienie okazuje się niebywale trudne lub całkiem niemożliwe. Jeszcze w Edenie przybysze z Ziemi mogą przynajmniej rozmawiać z mieszkańcem planety (choć porozumienie na gruncie etyki okazuje się raczej iluzoryczne). W Solaris, Niezwyciężonym, Glosie Pana, Fiasku o sukcesie na tym polu trudno w ogóle marzyć: ludzie odkrywają, że w istocie dokonują projekcji własnych cech na obce istoty, że „sami ze sobą rozmawiają”, a zysk główny z tych kontaktów to raczej samopoznanie niż porozumienie.
Zestawiając Człowieka z Marsa z tymi późniejszymi powieściami, dostrzegamy z pewnym zaskoczeniem, że we wnioskach niewiele się od nich różni: pesymizm co do szans nawiązania wzajemnie korzystnego kontaktu z Obcymi okazuje się bardzo głęboko zakorzeniony w myśleniu Lema. Owszem, dostępny jest nam swoiście behawiorystyczny model interpretowania zachowań kosmity, ale też na tym koniec. Niczego pewnego na jego temat nigdy się nie dowiemy.
Z marsjańskiego przybysza przenieśmy więc uwagę na ludzi: tu spostrzeżemy, iż debiutancka powieść nie tak wiele różni się od późniejszych utworów Lema. We wczesnych swych książkach lubił on wprowadzać w roli głównego bohatera kogoś młodego i nie w pełni zorientowanego w tajnikach świata, który przyszło mu zwiedzać. Oczyma takiego adepta oglądamy akcję Astronautów, Obłoku Magellana, pierwszych odcinków cyklu Pirxowskiego; taki jest także bohater Człowieka z Marsa. Pozostałe postacie to przede wszystkim profesjonaliści: lekarz, inżynier, fizyk itd. Tak samo będzie w Edenie, Głosie Pana, Fiasku, dość podobnie w Solaris czy Niezwyciężonym. Rzecz w tym, iż Lema interesuje człowiek jak gdyby określony wstępnie i zdeterminowany przez swój zawód, skłonny do takich lub innych poglądów lub zachowań z uwagi na odebrane wykształcenie i związany z nim sposób podejścia do problemów poznawczych, obcych istot, innych ludzi itd. W tak pomyślanej galerii postaci uprzywilejowane miejsce zajmują zazwyczaj lekarze: najsympatyczniejsi, najbardziej ludzcy spośród bohaterów Lenia. Trudno nie dostrzec tu ukłonu autora wobec własnej profesji. Przecież jednak psychologia postaci nie odgrywa w Człowieku z Marsa żadnej istotnej roli. Książka owa to przede wszystkim pierwsze u Lema studium Inności, próba przedstawienia istoty, po której ześlizgują się niejako narzędzia poznawcze, trudnej do ujęcia ziemskimi kategoriami. I choćby ta pierwsza przymiarka do późniejszych, nieporównanie dojrzalszych kreacji Obcych zdała się nam naiwna czy mało wyszukana, musimy pamiętać, że stanowi zaledwie próbę, wstęp do jednego z najważniejszych nurtów twórczości Lema. Problem Obcych i kontaktu z nimi jest u niego kluczową kwestią; tu osiągnął niewątpliwe mistrzostwo i zaliczany jest do klasyków gatunku science fiction.
Istnieje zatem kilka niebłahych powodów, dla których warto przypomnieć Człowieka z Marsa: jako sensacyjną fantastykę związaną ściśle z czasem, w którym powstała; jako polską inkarnację „Wellsowskiej” powieści o inwazji z kosmosu; jako wreszcie pierwsze studium tematyki, która stanie się później specjalnością autora. Jest jeszcze jeden powód, dla którego młodzieńczy utwór Lema wydaje mi się ciekawy. Nie umiem oprzeć się pokusie czytania Człowieka z Marsa na tle zwierzeń autora z Wysokiego Zamku. Pisał tam o dziecinnej skłonności do rozbierania na kawałki swych zabawek, do poszukiwania ich „sedna”, konstrukcyjnej zasady. W debiutanckiej powieści dostarczył swym bohaterom „zabawkę”, która — fascynując silniej znacznie niż poczciwe samochodziki lub kolejki — nie pozwala jednakże bezkarnie w sobie dłubać. Człowiek z Marsa to nie tylko wejście Lema w literaturę, ale też — wejście w dojrzałość, dostrzeżenie etycznych aspektów niewinnego na pozór „majsterkowania”. Lem dojrzały kreśli przed nami doktrynę radykalnego racjonalizmu i empiryzmu, tym samym broni prawa uczonych do analitycznej dociekliwości i nieograniczonego poznania; a przy tym świadom jest, że nie ma poznania obojętnego etycznie, że wykraczając umysłem i doświadczeniem poza wytyczone dotychczas granice, ryzykujemy naruszenie zespołu norm określających nasze człowieczeństwo. „Potworność” napotkana w kosmosie stać się może natychmiast naszą własną potwornością. U progu dojrzałości porzucamy realnie istniejące zabawki naszego dziecinnego pokoju dla zabawek zmyślonych — i przekonujemy się wkrótce, zaskoczeni, że te nowe, mgliste i fantastyczne, silniej nas potrafią zranić.
Jerzy Jarzębski
Przypisy:
1 Co ciekawe, juvenilia Lema drukowane były w Niemczech, tam też wydano i rozsprzedano w kilku nakładach Człowieka z Marsa.
2 Por. L. Tyrmand, Dziennik 1954, Londyn 1980; M. Hłasko, Piękni, dwudziestoletni, Paryż 1966.
3 S. Chwin, „Grzeszne manipulacje”. Historia sztuki a historia medycyny, referat wygłoszony na sympozjum poświęconym twórczości Brunona Schulza w Częstochowie, 22 października 1993.
4 Wszystkie cytaty z maszynopisu referatu Stefana Chwina.
5 Jest to centralny motyw późniejszej znacznie powieści Lema Głos Pana.