III

Kiedy czarny lśniący stożek spoczął nareszcie nieruchomo w oślepiającym blasku lamp łukowych, inżynier Fink otarł sobie pot z czoła grzbietem ręki, poprawił przekrzywiony krawat i spoglądając na spotniałe czerwone twarze otaczających mężczyzn, powiedział:

— Teraz mamy go, musimy się zastanowić, co robić dalej.

Profesor Widdetton, który jako jedyny nie nosił azbestowo–ołowianego skafandra i dlatego stał za ścianką, zbudowaną naprędce ze złożonych w stos płyt ołowianych, zbliżył się, patrząc na swoją złotą cebulę, ze słowami:

— Panowie, już dwanaście minut jesteśmy wystawieni na działanie promieni, proszę za mną.

Wyszliśmy, rzucając niezbyt spokojne spojrzenia na tę wielką czarną bryłę. Wychodząc ostatni, spojrzałem raz jeszcze. Dziwny ten stwór leżał na drewnianych kozłach, trzy wężownice, wychodzące z boków, spoczywały w bezładnych splotach na ziemi. Znany metaliczny terkot dobiegał z wnętrza w bardzo wolnych odstępach czasu, przerywany cichym syczeniem, czy raczej suwaniem, metalicznych płaszczyzn. Światło grało w błyszczącej czarnej powłoce, odbijając się mocniej w niektórych punktach powierzchni, posiadających wypukłe, szkliste wsadki, jakby ślepe oczy. Dreszcz mi przeszedł po grzbiecie — z ulgą zamknąłem drzwi. Szliśmy parami korytarzem wiodącym do windy.

— Jak pan sądzi, doktorze, czy dawki promieni mogą się sumować? To znaczy, czy jeżeli teraz nie będziemy im poddani kilkanaście minut, czy też pół godziny, może godzinę, czy nowa porcja naświetlania nie doda się w szkodliwym działaniu do poprzedniej?

Doktor rozłożył ręce:

— Nie wiem, drogi profesorze, nie wiem nic. Jeżeli chodzi o analogię z radium, to trzeba stosować dłuższe przerwy, co najmniej kilka dni.

— O, źle — mruknął profesor. — Tu trzeba działać natychmiast.

Po kilku chwilach siedzieliśmy w wygodnych fotelach biblioteki. Z ulgą zaciągnąłem się dobrym papierosem. Mięśnie drżały mi jeszcze po wysiłku: musieliśmy sami przenieść unieszkodliwionego potwora do kamery doświadczalnej, zanimby nie nastąpiła remisja.

Profesor zapalił swoje zgasłe cygaro.

— Proszę panów, sytuacja jest jasna: albo zostawiamy naszego miłego gościa i dajemy drapaka setki mil stąd, im dalej, tym lepiej, albo też przystępujemy do akcji już, w tej chwili. Trzeciej drogi nie widzę, jeżeli nie chcemy, żeby się nam rozlazł pod palcami, obracając nas samych w pył atomowy…

— Profesorze, pozwól pan — zaczął Frazer. Twarz jego błyszczała w zachodzącym słońcu. — Jedynym sposobem, jaki widzę, jest rozebranie maszyny na nieszkodliwe części, względnie odłączenie kamery, to jest regulującego żywego centrum. To centrum, jak wiadomo, posiada w okienku kilka małych otworków, służących prawdopodobnie do oddychania. Gdyby tak nie było, nie moglibyśmy zatruć go tak szybko. Otóż, powtarzam, trzeba je jakoś odłączyć…

— Próba ta jest równoznaczna z wydaniem wyroku śmierci — zauważył cicho profesor. — Jeżelibym spytał, który z panów spróbuje zrobić tę operację pod kierownictwem i według wskazówek naszych dwu inżynierów, kto by się zgłosił?

Nie patrząc na siebie, wszyscy mężczyźni wstali. Ja sam nie wiem, jak wstałem, ale w pewnej chwili ujrzałem zwrócone na nas czarne, lśniące teraz ciepło oczy profesora.

— Dziękuję wam, panowie. Byłem tego pewny. Ale marnować życia daremnie nie pozwalam. Panie inżynierze, czy ma pan jakiś projekt?

Tak wyglądało, bo Fink kreślił coś gorączkowo w podręcznym bloku; smarował jakieś formuły na papierze, aż wstał nagle:

— Panowie: jest. Trzeba użyć klisz fotograficznych.

— Ależ to na nic — powiedziałem. — Te promienie z pewnością spalą kliszę…

— A jeżeli nawet, nic nie szkodzi. — Fink zdawał się nie być zrażony moją opozycją. — Naświetlimy szereg klisz, eksponując je w różnych miejscach maszyny, i po pierwsze, odnajdziemy w ten sposób miejsce, które wydziela te promienie, a po drugie, uzyskamy, być może, jakieś chociażby niejasne pojęcie o wewnętrznej strukturze maszyny.

— A to w jaki sposób? — spytał doktor.

— Całkiem prosto: różne części aparatu pochłaniają produkowane w jego wnętrzu promienie w różnym stopniu i dadzą na kliszy, przyłożonej do stożka, cienie podobne do rentgenowskich, po których, być może, poznamy zarysy budowy wewnętrznej.

Profesor skinął głową.

— Proszę pana, panie inżynierze, niech pan to zrobi — ale zaraz dodał, widząc, że Fink wstaje: — Niech kto pójdzie z panem i uważa przez szczelinę w drzwiach pancernych, czy panu się coś nie przydarzy. Kontrola taka będzie na przyszłość obowiązkowa i konieczna. My zaś pomówimy dalej.

Ponieważ, jak się wydawało, nikt nie chciał opuścić interesującego zebrania, zgłosiłem się i poszedłem z inżynierem. Po drodze do kamery wziął on grubą paczkę klisz, które opakował potężnymi płytami ołowiu. Ważyły tyle, żeśmy te klisze ledwo do miejsca przeznaczenia donieśli. Tu inżynier kazał mi patrzeć przez filtr ze szkła ołowiowego, wpuszczony w płytę pancerną drzwi, a sam wziął kilka płyt do rąk i wszedł do kamery. Usunąwszy osłonę ołowiową, naświetlił jedną, potem drugą, i tak robił dalej, przytykając klisze do coraz to innego miejsca czarnego stożka, postępując systematycznie w linii spiralnej. Wszystko to odbywało się w absolutnej ciszy, przerywanej tylko dalekim, cichym cykaniem, dobywającym się z wnętrza maszyny. Kiedy inżynier wyszedł, zauważyłem, że twarz miał czerwoną. Jak mi się zdawało, był to pierwszy objaw szkodliwego działania promieni. Nic jednak nie powiedziałem, nie chcąc go niepokoić, i poszliśmy do laboratorium.

Inżynier wszedł ze mną do małej ciemni, zachlupotały odczynniki i zapłonęło małe rubinowe światełko. Płyny przelewały się w mieszałkach, strumień wody ciekł z kranu. Osunąłem się na taboret. Odczuwałem ogromne zmęczenie i zdawało mi się, że nie spałem chyba od miesięcy. Ale inżynier pochylił się nad kliszami i momentalnie zapomniałem o znużeniu i bezsenności — już byłem przy nim. Klisza pod światło ukazywała jedno zaczernione miejsce, jakieś niewyraźne równoległe smugi, w samym centrum była spalona zupełnie. Druga dała obraz podobny. Wszystkie inne, które brałem do ręki, były spalone.

— Na nic, psiakrew — zaklął inżynier. — Trzeba robić jeszcze raz. Tylko skrócimy dwa razy czas ekspozycji: diabelnie przenikliwe są te promienie.

— Pan już nie pójdzie, panie inżynierze — powiedziałem. — Teraz moja kolej. Dosyć z pana. Kiedy wyszedł pan z kamery, miał pan czerwoną twarz, a wie pan, co to znaczy.

Inżynier protestował, ale postawiłem na swoim. Poszliśmy znowu po płyty i z nowym zapasem wszedłem do kamery. Przyznaję, że w pierwszej chwili było mi nieswojo. Pierwszy raz byłem sam na sam z naszym tajemniczym, śmierciodajnym gościem — a jego tykanie, chwilami podobne bardzo do słabego ludzkiego rzężenia (a może była to tylko gra mojej wyobraźni) także nie działało uspokajająco.

Przykładałem szybko klisze, patrząc na umocowany na przegubie stoper i wybiegłem z naświetlonymi z kamery, gdzie je przejmował ode mnie inżynier. Gdy ostatnia klisza została eksponowana, poszliśmy do ciemni.

I znowu te ciągnące się minuty naprężenia, płyty chlupotały w szerokich miskach, jakieś plamy pojawiały się na ociekającym wodą szkle, jakieś cienie znaczyły się, potęgowały, jaśniały… Dwie klisze były spalone. Inżynier sprawdził ich numery, porównał z planem maszyny i powiedział:

— Centrum promieniotwórcze jest między dwoma dolnymi, szklistymi otworami. Tam się te dwie płyty spaliły.

— A reszta? — spytałem, usiłując zaglądać mu przez ramię.

— Jeszcze chwila, tylko dam do utrwalacza. Stoper tykał w ciemności, słychać było nasze przyspieszone oddechy.

Wreszcie inżynier wyjął płyty z kąpieli i wyszliśmy na korytarz.

— Oto pierwsza: splot jasnych i ciemnych smug, jakieś linie, a to, czy to nie owalny słaby cień? Tak, ależ to jest…

— Tak, to jest gruszka centralna, ma pan słuszność. Ten cień wskazuje na to, że ona jest nieprzenikliwa dla promieni, i to wyjaśnia już jedno, mianowicie, że działanie emisji jest dla plazmy zawartej w gruszce nieszkodliwe tylko dlatego, że ona jest z jakiegoś zagadkowego materiału, który tych fal nie przepuszcza.

Druga i trzecia klisza: dalsze szczegóły w postaci nawarstwionych cieni, krzyżujące się smugi ciemniejsze i jaśniejsze…

— Te bardzo ostre — objaśniał mnie inżynier — pochodzą od kabli, czy też rur przechodzących przy samej powierzchni, do której pan klisze przykładał, a te zamazane z części bardziej odległych.

— Czy pan coś wie, czy pan się jakoś orientuje? — zapytałem cicho.

Inżynier uśmiechnął się.

— Zbyt dobre ma pan pojęcie o mojej wiedzy… Na razie wiem tyle co pan. Trzeba będzie zrobić kilka szkiców.

Udaliśmy się do laboratorium, gdzie Fink wziął do ręki ołówek i począł rzucać na wielki, rozpięty na desce arkusz jakieś proste i krzywe, rzutował je, obracał klisze na różne strony, aż wreszcie na białym papierze ukazał się splot konturów, który w całości przedstawiał bryłę obrotową zbliżoną do stożka.

— Mechanizm poruszający jest już prawie jasny… — mruczał inżynier — ale co nam z tego… Jak wyjąć to diabelne jądro ze skorupy, oto orzech.

— Czy przynajmniej jakaś zasada konstrukcji jest dla pana zrozumiała? — spytałem.

— Widzę, że jest to diablo zawiłe, są tam części mające niewątpliwie coś wspólnego z układami transformatorowymi, jakby kable, ale co, u licha, jest źródłem energii? Pojęcia nie mam. Nie widzę żadnych części obrotowych.

_ Wydaje mi się, że stukot wychodzi raczej z górnej części stożka — zauważyłem. — Może się mylę.

— Nie, mnie to też się nasunęło, tam jest część ruchoma: to będzie to — zadecydował, wskazując na cień niewyraźny, jakby trójkąta o różnych bokach, który wyglądał jak…

— Ależ tak, panie inżynierze — zawołałem — toż to wygląda całkiem jak bąk, dziecinny bąk…

— Myśli pan? — inżynier zmarszczył brwi. — Zasada żyroskopowa, a więc jego sercem byłby żyroskop. Zdaje mi się, że ma pan rację — powiedział po chwili i rzucił parę linii na rysunek. Teraz w centrum bryły widniał bąk podobny do dwu stożków złączonych podstawami. Był on umieszczony w przerwie centralnego cienia — jakby rury, która szła środkiem maszyny, przerywając się dla przyjęcia bąka, a kończąc w górze rozetą, na której umieszczona była tajemnicza gruszka.

— Idziemy — powiedział inżynier, wyrwał z deski kilka pluskiewek, które trzymały papier, zwinął go w rulon i wziął pod pachę.

Nasze wejście zostało przyjęte w naprężonym oczekiwaniu. Inżynier rozłożył papier przed profesorem i objaśniał krótko.

— Zasada działania jest mi zupełnie niezrozumiała

— powiedział. — Widzę drogę, jedyną: trzeba zatrzymać promieniowanie, oto conditio sine qua non.

Widdletton patrzył na niego spod przymrużonych powiek i słuchał w milczeniu.

— Ponieważ jedynym, jakby centralnym elementem mechanicznym jest ten bąk, czy też żyroskop, odkryty właściwie, a nie jest to zresztą stuprocentowe, przez McMoora — wszyscy spojrzeli na mnie ze zdziwieniem — trzeba go zatrzymać. Ten rozwiany cień na kliszy wskazuje, że to jest jedyna część ruchoma. Nie wiem, może to głupia analogia z sercem ludzkim, ale wydaje mi się, że trzeba to unieruchomić. Może wtedy będzie można się zająć demontażem…

— A jak pan to chce zrobić? — spytał profesor.

— Widzę jedyny sposób: jak wiadomo z tragicznego doświadczenia profesora Hawłeya, atakować centralnej gruszki z plazmą nie można, próbę wyjęcia jej przypłacił on śmiercią. Trzeba wobec tego przebić pancerz stożka w tym miejscu — rzucił czerwoną kredę na arkusz — i za pomocą jakiegoś instrumentu wstrzymać żyroskop w jego akcji.

Nastąpiło milczenie. Przerwał je doktor:

— Załóżmy, że samo wiercenie dziury w pancerzu odbędzie się w ciszy i spokoju. Przypuszczam jednak, że taki organ, jak to tak zwane serce, jest jakoś od intruzów broniony, i że próba zatrzymania go skończy się smutno.

— Ja także jestem o tym przekonany — powiedział inżynier — ale innej drogi nie widzę. — I usiadł. Widdletton rozglądał się szczegółowo w rysunku, porównywał go ze zdjęciami, a potem spojrzał na zegarek.

— Moi panowie — powiedział — tu nie chodzi o mądrość czy głupotę. W tym wypadku ja nie jestem już waszym przywódcą, proszę, będziemy głosować: czy mamy pójść za propozycją inżyniera Finka? Proszę się dobrze zastanowić, może jest inny projekt?

— Ja mam projekt… — powiedziałem. — Trzeba zrobić tak: dziurę wywiercić automatyczną wiertarką sterowaną na odległość. To się da zrobić. A obserwacje prowadzić przez zmontowany w kamerze telewizor i odpowiednio działać.

— Odpowiednio, to znaczy jak? — spytał Frazer.

— Może uda się wykombinować taki przyrząd, który by mógł, sterowany na odległość, demontować maszynę… coś w rodzaju robota…

— Myśl jest bardzo dobra — powiedział inżynier — ale, niestety, czasu mamy mało. Takich aparatów gotowych nie ma, a zamówić, nawet drogą lotniczą, to potrwa co najmniej trzy dni.

— Tyle panu nie daję — powiedział profesor. — Do dwunastej, do pół na pierwszą najdalej, musimy już coś osiągnąć.

— W tym czasie to wykluczone — powiedział Fink — ale jest inna możliwość: wysadzić stożek w powietrze, na przykład ekrazytem.

— Co, zniszczyć?! Nie, nigdy — rozległy się zmieszane głosy.

— Panowie, jestem z was dumny! — profesor Widdletton wstał. — Pytam raz jeszcze, czy mamy postąpić według propozycji inżyniera Finka?

— Tak!

— A więc proszę do pracy. — Profesor patrzył na Finka. — Jakie pan daje optymalne warunki ochronne?

Fink namyślał się.

— Skafandry muszą nosić wszyscy, na korytarzu też, przy kamerze będzie zawsze tylko jeden człowiek, pociski gazowe muszą być w pogotowiu i maski przeciwgazowe dla nas. Pierwszy etap to jest wiercenie. Myślę, że to się da zrobić tak, jak powiedział McMoor, już o tym myślałem. Tylko obserwować trzeba będzie przez szczelinę w drzwiach. Co dalej, to się zobaczy.

Korytarz był pusty. Przyszła moja kolej — stałem przy drzwiach stalowych, trzymając przy ustach słuchawkę naprędce założonego telefonu i zaglądałem z wytężeniem do wnętrza kamery. Byłem już drugi — po doktorze — i patrzyłem, jak w bladoniebieskim świetle elektrycznym syczała i gwizdała cicho wiertarka, przystawiona na żelaznej podstawie do kozłów z tajemniczą maszyną.

Szerokie wiertło ze stali wanadowo — krzemowej wpijało się w twardą skorupę stożka. Nitka światła drgała w jego wirujących skrętach. W jednej ręce ściskałem słuchawkę, w drugiej — wyłącznik elektryczny wiertarki, wyprowadzony za drzwi kamery, i czekałem. Na razie nic się nie działo — wiertło zagłębiało się zupełnie niewidocznie, ale znając już niespodzianki tego mechanicznego potwora, byłem napięty do ostateczności.

— No, co tam? — rozległ się w słuchawce głos profesora.

— Wszystko po staremu — odpowiedziałem. — Dziura w zębie wierci się, ale diabelnie powoli. Może trzeba zmienić wiertło?

Słyszałem, jak profesor mówi do kogoś — pewno do inżyniera — gdy wtem skamieniałem. Długi na dwa metry albo i więcej czarny wąż leżący na podłodze drgnął, potem poruszył się drugi, słaba fala skurczu przesunęła się przez stalowe zwoje i spłynęła po nich w przeciwnym kierunku.

— Profesorze! — powiedziałem. — Nie! — wrzasnąłem do słuchawki. — On się rusza, rusza mackami, czy mam wyłączyć wiertarkę?

— Nie! Jedź pan dalej, w imię Boże! — rozległ się słaby, daleki głos. Czekałem dalej. Nie jestem tchórzem i nigdy nim nie byłem, ale czułem, że zaczynam się oblewać zimnym potem. Czekałem. Czekałem i czekałem, i wiedziałem, że coś się musi stać. I to, że niebezpieczeństwo było takie tajemnicze i niewiadome, było gorsze, daleko gorsze od lęku przed śmiercią.

Jedna wężownica podniosła się z ziemi, świsnęła w powietrzu jak piekielny stalowy bicz i uderzyła o wiertło. Rozległ się cienki, wysoki, świdrujący w uszach dźwięk pryskającej stali — odłamki rozleciały się. Zacisnąłem rękę z wyłącznikiem — wiertarka stała.

— Profesorze, on rozwalił wiertło swoją przeklętą łapą! — zawołałem do słuchawki.

— Zaraz tam będę.

Czekałem znowu. Tymczasem stwór uspokoił się i nie zauważyłem już żadnych oznak ruchu czy też życia.

Profesor przyszedł niemal bezszelestnie, w towarzystwie inżyniera, który niósł w ręku nowe wiertło. Odstąpiłem na stronę, spojrzeli przez przeziernik.

— Machnął wężownica, co? — profesor kiwał głową.

— A to uparte bydlę, no?

— Myślę, że trzeba mu dać porcję gazu, a może spróbować jakiegoś nowego środka, na przykład chloroformu czy eteru, co?

— Tak żeby go całkiem otruć, co? — powiedział profesor z takim oburzeniem, jakbyśmy stali przy łożu boleści najdroższej dla niego osoby.

Fink skinął głową:

— Profesor ma rację. Strata jednego z nas jest do zastąpienia, gdybyśmy go jednak zabili, czy też zniszczyli, nie da się to już naprawić… — po czym odsunął rygiel kamery i wszedł do środka.

Czekaliśmy z zapartym tchem. Inżynier usunął powoli nogą odłamki świdra, założył w głowicę wiertarki nowy, nastawił go i wyszedł. Był niby spokojny, ale na korytarzu otarł chustką czoło.

— Jazda dalej, McMoor, włącz pan prąd! Nacisnąłem guzik. Wiertarka zawyła i poczęła pracować.

Długie chwile mijały w naprężonym oczekiwaniu.

— Wszystko niby dobrze — powiedział profesor. — Chodźmy, inżynierze, a pan stoi jeszcze dziesięć minut. Zaraz pana zmieni Gedevani.

Odeszli. Uczułem się ogromnie samotny. Patrzyłem w natężeniu — patrzyłem: co to się działo.

Znowu fale skurczów chodziły po bezwładnych mackach. Ze stukiem przewalały się sprężyste obłe węże po betonowej podłodze.

Nagle macki podniosły się powoli, ruchem drgającym, i zawisły w powietrzu — tylko ich końce dygotały szybko, wahając się w różne strony. Zobaczyłem, jak korpus wiertarki drgnął — świder zapadł się lekko. Aha! koniec, już jest dziura — pomyślałem, po czym nacisnąłem (zupełnie nieświadomie) wyłącznik. Ale to było niepotrzebne.

Ujrzałem niebieski błysk. Potem ogromny orkan gorącego powietrza rzucił mnie na przeciwną ścianę — uczułem straszliwy ból w głowie i straciłem przytomność.

Kiedy się zbudziłem, był już ranek. Leżałem w swoim pokoju, a doktor siedział na moim łóżku i układał na kołdrze pasjansa.

— Aha! Już pan jest wśród żywych. No, jak się pan czuje? — zagadnął, zbierając karty.

Otworzyłem z trudem zaschłe usta:

— Doktorze, no? Jak jest? Czy on znowu uciekł?

— Ach, nie interesuje pana nawet dziura we własnej głowie, tylko los pupilka z Marsa? Co?! Nie, nie uciekł. To był jego dowcip ostatni, na razie. Świder opadł na ten sprytny mechanizm, na to niby serce, i w tym swoim jakby konaniu narobił, oj, narobił bigosu, powiadam panu, co tam się działo! Pan pewnie tego nie widział, bo i jak? — doktor trząsł głową. — Przybiegliśmy, a tam korytarz pełen kurzu, tynk na chodniku, oho, myślę, już po naszym reporterze. Drzwi do kamery niemal wyrwane, wiszą na jednym zawiasie, rusztowanie połamane, pan Marsjanin leży na podłodze, a wiertarka, nie do wiary!, stopiona na żużel, kompletnie nic z niej nie zostało. Inżynier mówi, że tam musiało być przez chwilę jakieś sześć, siedem tysięcy stopni ciepła… Jak panu było w tej łaźni?

— Pamiętam tylko jakiś błysk i straszne uderzenie w głowę, aha, i przedtem podmuch straszliwego ukropu, to pewno było powietrze.

— Drzwi pana uratowały i to, że się pan cały owinął w azbestowy chodnik, padając. Powinien pan podziękować Finkowi, to jego pomysł te chodniki z azbestu. Ten podmuch owinął pana w azbest jak jaki pakunek i gdyby nie to, że się pan lekko stuknął w głowę…

— Jak tam? — wyciągnąłem potłuczoną rękę spod kołdry i dotknąłem głowy. Szumiała trochę, ale była cała, tylko wąski bandaż na czole.

— Była dziura w murze, a jakże — nie przestawał gadać doktor. — Ale Szkoci, oj, Szkoci, wy macie twarde głowy, a pogrzeb też dosyć kosztuje, co? ha, ha, ha! — śmiał się — więc pan postanowił żyć dalej.

— Doktorze, mów pan, na Boga, co się dzieje? Co robią dalej?

— Aha, na miłość boską, co? A przedwczoraj, jak się pan od nas wyrywał… No już mówię, już mówię — dodał, bo widocznie zrobiłem zirytowaną minę. — Już go powolutku rozmontowują, bo, jak panu rzekłem, to żelazne serce stanęło pod wpływem uderzenia świdra. Kamera z tą plazmą czeka już pewnie na mnie w laboratorium — spojrzał na zegarek — bo trzeba panu wiedzieć, że ja jestem lekarzem tylko tak sobie, na żarty, a naprawdę to ja jestem biolog. Biolog z przekonania — deklamował, szykując się do odejścia.

— Idę z panem!

— Ależ pan oszalał! Pan powinien leżeć, to wykluczone.

Wstałem z łóżka. Nogi miałem miękkie w kolanach i głowa trochę szumiała, ale poza tym czułem się nie najgorzej.

Ubrałem się szybko, wziąłem doktora pod rękę i wyszliśmy na korytarz. Spojrzawszy na zegarek zobaczyłem, że jest dziesiąta.

— Aha, będzie zaraz konferencja — powiedziałem. — Pójdę do biblioteki. — Doktor skinął mi głową i ruszył w kierunku schodów wiodących do laboratorium. Zjechałem windą na pierwsze piętro.

Zostałem tu przywitany entuzjastycznie.

— Oho! Jest bohater dnia. Jak się pan czuje? Ściskałem wszystkim ręce, profesor kiwnął mi z uśmiechem głową.

Zauważyłem też inżyniera Lindsaya, który siedział przy oknie. Trochę był blady, ale poza tym nie wykazywał żadnych objawów osłabienia.

— Witam towarzysza niedoli — powiedział.

Inżyniera Finka nie było.

— Co słychać z naszym gościem? — spytałem.

— Ciekawe rzeczy, drogi panie, ciekawe rzeczy. Przede wszystkim: już wszystko jest dobrze. Plazma jest, zdaje się, w porządku, bo w gruszce jest normalne pulsowanie.

— A co z promieniowaniem?

— Ustało! Od razu ustało po tej eksplozji. On jest teraz bezpieczny jak stara puszka od konserw — profesor zaśmiał się drobnym chichotem. — Teraz plan jest prosty: musimy wymontować wszystko, co służy mu do promieniotwórczości i do niszczenia w różny sposób, wie pan, te strugi ognia, wrzenie wody w stawie i cały ten hokus pokus, potem postaramy się go złożyć i będziemy z nim gadać.

— Jak to gadać? — spytałem zdumiony.

— No, jakoś chyba nas zrozumie? Wsadzimy go wtedy do atmosfery marsowej, wie pan, bo ja myślę, że te brewerie, które on urządzał, to było wszystko pod wpływem trującego działania naszego powietrza, a może i zwiększonego ciążenia ziemskiego.

W tej chwili wszedł inżynier.

— Panowie, a, pan McMoor już jest, jakże się cieszę — przywitał się ze mną. — Moi panowie, jest ciężki orzech do zgryzienia, panie kolego — zwrócił się do Lindsaya — rzecz się ma tak: o ile się orientuję, maszyna porusza się energią atomową, którą uzyskuje z drobnej kruszyny uranu, zawartego w spodniej części stożka. Energia ta w postaci prądu zostaje zużyta na poruszanie, a specjalne aparatury pozwalają ją projektować na odległość jako działanie cieplne lub magnetyczne. Te aparatury dadzą się wymontować, jak myślę, ale sama promieniotwórczość to warunek życia maszyny. Jeżeli wyłączę ją, wyłączę tym samym wszystko. Inna rzecz, że będzie ona słabsza, gdyż wszystkie specjalne urządzenia do jej wzmacniania, kierowania i projektowania usuniemy. Profesor zamyślił się.

— Czy nie dałoby się tego puścić w ruch bez gruszki centralnej? Ja myślę, żeby puścić to stalowe serce…

— Będę próbował, nie wiem. Nie znam szczegółów konstrukcji, jest to diabelnie skomplikowana machina, zbudowana, nawiasem mówiąc, w sposób tak zdumiewający, po prostu nieludzki.

— No, ja myślę — uśmiechnął się profesor. — I jakże on wygląda, ten nieludzki sposób?

— Niech się pan nie śmieje, zasadniczo części są wymienne, ale dostać się do nich nie można. Mam tu najpiękniejszy komplet narzędzi, jaki sobie może wymarzyć technik, i ten mnie zawodzi. Zamiast śrub są tam nader dowcipne połączenia — wyjął z kieszeni dwa kawałki metalu. — Proszę, panie profesorze.

Były to dwa bolce, jakby ze stali. Inżynier zetknął je płaskimi końcami i przekręcił o sto osiemdziesiąt stopni.

— Spróbuj je pan teraz odłączyć. Twarz staruszka poczerwieniała.

— A to co za czary!

Inżynier znowu przekręcił bolce w osi długiej i odłączył bez żadnego wysiłku.

— Jest to jakiś rodzaj przyciągania: w pozycji takiej — demonstrował — nie działają żadne siły. Jeżeli jednak przekręcimy je, ot tak, nie można ich rozerwać.

— Nie można palcami — zauważył Frazer — ale w imadle…

— Mam już taką parę, próbowałem — zauważył inżynier. — I wie pan co? Oto są: w maszynie na rozciąganie poddałem je ciągnieniu pięćdziesięciu tysięcy kilogramów i przerwały się, ale nie w miejscu zetknięcia, lecz przy główce. Jednorodny materiał pękł, a miejsce prostego styku wytrzymało! — Rzucił ułamki na stół. — To mi wynalazek. Nie trzeba żadnych śrub ani muter, jeden ruch i trzyma jak spojone.

— Jak pan sądzi, jaki jest mechanizm? — spytał Gedevani.

— To raczej pańska dziedzina… Ja myślę, że to jest jakby magnes, dwa magnesy, w tej pozycji przyciągają się… ale co tam — machnął ręką — tysiące takich drobnostek jest w tej piekielnej maszynie, nie wiadomo, od czego zacząć. Gdzie jest doktor?

— Mówił mi, że idzie do laboratorium — powiedziałem.

— Ach, tak, to ta gruszka centralna… To jest dopiero zagadka, bo te mechaniczne sztuki to jeszcze można ostatecznie zrozumieć…

— Proszę panów — powiedział profesor — obecnie podzielimy się na grupy. Panowie inżynierowie i doktor będą próbowali poznać elementy konstrukcji i działania maszyny i jej żywego organizmu, a my — zwrócił się do Frazera, Gedevaniego i mnie — zastanowimy się nad metodami porozumiewania z naszym gościem, o ile da się go, po unieszkodliwieniu, ożywić…

Kiedyśmy zasiedli wygodnie w fotelach, profesor spojrzał na nas trzech i powiedział:

— Moi panowie, wygląda tak, jakbyśmy już naszego przybysza z Marsa ujarzmili. Być może, że poddajecie się tego rodzaju złudzeniom. Ja jednak sądzę, że ta część zadania, która teraz przypadła nam w udziale, będzie trudniejsza od pierwszej, chociaż, być może, mniej niebezpieczna. Chodzi o to, że zawsze łatwiej jest niszczyć, niż budować. To jedno. A drugie, to sprawa wspólnego języka. Co pan o tym sądzi? — zwrócił się do mnie. Zdziwiłem się.

— Pochlebia mi to, panie profesorze, że pan się do mnie zwraca, ale nie sądzę, żebym był pierwszym…

— Bez frazesów, drogi panie, bez frazesów. Właśnie to, że pan jest nieuprzedzony i może nie tak objuczony balastem wiedzy jak my, ułatwi panu z pewnością wiele. Obserwowałem pana w różnych sytuacjach i widziałem, że oprócz świeżości sądu, która pana cechuje, posiada pan też bardzo, powiedziałbym, oryginalne myśli.

Ukłoniłem się.

— Ja myślę, proszę panów, że trzeba by zacząć od języka geometrycznego, koła koncentryczne, jakieś proste równania, jak ów sławny Pitagoras, oto początek.

— Myślałem o tym — odezwał się Frazer — ale to jest właśnie początek. Co dalej?

— To zależy od jego reakcji. Po pierwsze, w jaki sposób on może nam dawać znać o sobie? Czy on w ogóle widzi w naszym rozumieniu tego słowa? Jakie części widma świetlnego są dla niego widoczne i jakie są jego reakcje, to jest sposób uzewnętrzniania procesów życiowych, które w nim zachodzą?

Profesor przecierał płatkiem okulary, wsadził je na nos i patrzył na mnie długą chwilę. Przypomniałem sobie lata szkolne i skurczyłem się. Może palnąłem jakieś głupstwo?

— Widzę, że pana nie doceniałem — odezwał się staruszek. — Tak, tak, zaczynam się starzeć… Pan mi przypomniał to, co mówiłem wczoraj: słowa Newtona, prawda? Nie przerywaj pan, nie chodzi o intencję. Trzeba nam najpierw go poznać, zanim zechcemy poznać się z nim. To jest prawdziwe „Ding an sich” Kanta, oto sęk.

W tej chwili nad konsolą kominka zaświecił czerwony sygnał. Frazer przystąpił do niszy i zdjął słuchawkę telefonu.

— To doktor — zwrócił się do nas. — Wzywa nas do laboratorium. Może jakieś nowości, już schodzimy — dodał, zwracając się do słuchawki. Wstaliśmy wszyscy. Mr Gedevani wyjął z kieszeni szczoteczkę, oczyścił swoją marynarkę, spojrzał badawczo w lustro, które wisiało między szafami, i skierował się do drzwi. Poszliśmy za nim.

W laboratorium był tylko doktor. Na długim stole stało kilka aparatów, a tajemnicza czarna gruszka umocowana w statywie jak jakiś trujący, ale już nieszkodliwy owoc, połączona była, jak zauważyłem, z czułym galwanometrem.

— Ciekawa rzecz: on wydziela słabe prądy jak pobudzona, żywa plazma — zwrócił się doktor do nas. — Prądy podobne do tych, jakie daje pobudzony mózg ludzki. Trzeba będzie złożyć dobry i czuły aparat zapisujący. Być może, że to będzie droga do zrozumienia go: proszę popatrzeć.

Doktor wziął do ręki małą latarkę elektryczną i zaświeciwszy ją, zbliżył do tej części gruszki, która posiadała podziurkowane przezroczyste okienko. W chwili, gdy padł na nie promień świetlny, strzałka galwanometru zakołysała się kilka razy dość silnie.

— Typowa reakcja fototropiczna — powiedział doktor.

Profesor wydawał się mało zachwycony.

— Ja myślę, że tą drogą trzeba długich żmudnych badań. Co pan chce zrobić?

— Będę eksponował przed okienkiem światło różnego natężenia, potem kolory, odcienie, wreszcie może rysunki jakieś i badał reakcję.

— Elektryczną, naturalnie?

— No tak, chwilowo co innego jest niemożliwe. Panowie widzą: gruszka posiada na dole dwadzieścia siedem cienkich drucików, jakby kabli, które łączą się z odpowiednimi gniazdkami rozetki w maszynie. Badałem poszczególne odprowadzenia prądu z tych kabelków i szczególna rzecz: niektóre reagują tylko na światło, inne nie.

— Ile reaguje na światło? — spytałem.

— Zdaje się, że są trzy takie druciki.

Doktor połączył dwa inne druciki z galwanometrem i pokazał, że teraz światło nie daje żadnej reakcji. Zbliżyłem się i przyłożyłem rękę do gruszki. Galwanometr drgnął.

— Oho, być może, że to ciepło pańskiej ręki, więc byłyby to drogi rejestracji zmian termicznych? Spróbujemy inaczej.

Rozpoczął nowe doświadczenia. Z chaosu faktów zdawał się wyłaniać coraz jaśniejszy obraz: cieniutkie kabelki służyły do recepcji różnych zmian fizycznych otoczenia. Po kolei wykryliśmy receptory natężenia pola elektrycznego, jego częstości i zmienności, ale to było zaledwie kilka drucików. Przeważająca ich część pozostała zagadkowa. Przemienialiśmy bodźce chemiczne i cieplne, magnetyczne i dźwiękowe — bez żadnego wyniku.

— Trudna sprawa — odezwał się wreszcie doktor. — Być może ta samoistna gruszka nie jest całością dla siebie? Myślałem, że zorganizowana plazma na Marsie poszła inną drogą niż na Ziemi: tutaj musiała sama sporządzić sobie w drodze ewolucji aparat ruchowy, pokarmowy, system pośredniczenia z otoczeniem, to jest organy czucia i układ nerwowy, a na Marsie było inaczej, znacznie prościej. Utworzyła się plazma myśląca, ale dosyć niedołężna, która przyspieszyła ewolucję przez to, że sporządziła sobie maszynę do poruszania się, widzenia, słyszenia i ochrony przed zniszczeniem. W takim razie badanie samej gruszki będzie mało wartościowe.

Profesor słuchał tych słów i kiwał głową.

— Tak, tak… to jest właśnie najbardziej nieludzka rzecz, jak się któryś z panów wczoraj wyraził, jaka może napotkać człowieka, w tym jej cudowna trudność… — Zwrócił się do doktora: — To nic, nie zrażać się, pracuj pan dalej. Pójdziemy teraz do naszych konstruktorów…

W wielkiej hali montażowej, którą ujrzałem po raz pierwszy, panował piekielny łoskot. Na długich szynach z prasowanego ebonitu poruszały się powoli, majestatycznie dwa olbrzymie słupy z porcelany, na których były umieszczone ogromne kule niklowe. Pomiędzy nimi biegła w postaci jasnofioletowej, grzmiącej i trzepoczącej taśmy błyskawica, która skakała, jakby usiłując się urwać z gigantycznego iskiernika. Echo gromów szło od szklanych stropów.

Betonowa podłoga dygotała pod nogami. W pierwszej chwili wydało mi się, że hala jest pusta, ale ujrzałem, że pomiędzy wózkami, na których zmontowane były słupy i kule iskiernika, stał przyrząd podobny do odwróconej wielkiej gruszki, zbudowany z matowego metalu, a przy nim mała postać w azbestowym skafandrze. Kiedy się odwróciła, ujrzałem za szybką ze szkła ołowianego błysk zębów. Był to inżynier Fink, który się do nas uśmiechał. Inżynier podniósł obie ręce do góry i skrzyżował je. Na ten znak iskra znikła i uszy moje napełniło huczące dudnienie nagle powstałej ciszy. Inżynier zrzucił z głowy maskę i ocierał spocone czoło.

— Wszystko idzie dobrze — powiedział. — Próbujemy wprawić maszynę w ruch bez pomocy energii atomowej, której nie umiemy jeszcze opanować, trzeba do tego dwu, trzech milionów wolt.

— Czy będzie pan nam mógł na wieczór przygotować choćby pobieżny szkic maszyny: jej zasad działania, poszczególne organy i co najważniejsze, myśl konstrukcyjną, którą ona wyraża, chociażby w zarysie?

Inżynier kiwnął głową.

— Dużo pan żąda, profesorze… Spróbuję, ale zaznaczam: proszę sobie nie robić wielkich nadziei. Najgorsze jest to, że maszyna ta jest tak diablo prosta, tak bardzo obywa się bez wszelkich oczywistych dla mnie urządzeń przemiany energii, że aż strach bierze… na przykład energia atomowa przechodzi wprost w elektryczną albo cieplną, proszę spojrzeć.

Poprowadził nas do zaciemnionego kąta hali. Stał tam inżynier Lindsay, który przymocował właśnie do wnętrza bezwładnego czarnego stożka Marsjanina dwa grube, opancerzone dzwonkami porcelany kable. Inżynier wepchnął nas do małej kamery z ołowiu, wskazał w milczeniu na przeziernik i wyszedł. Widziałem jeszcze, jak przystąpił do marmurowej tablicy rozdzielczej wiszącej na ścianie i pchnął długi hebel. Znowu ogłuszający łoskot sztucznej błyskawicy rozdarł powietrze. Fioletowe błyski rozjaśniały wszystkie zakamarki sali, upiorne światło błyskało na naszych twarzach. Spojrzałem na stożek — inżynier Lindsay stał przy nim, przymocował coś i nagle wsadził rękę, ubraną w wielką czerwoną rękawicę, do otworu wywierconego przez świder.

Zdaje mi się, że krzyknąłem. Bezładnie leżące wężownice stożka zaczęły drgać, ruszać się, bić o ziemię jak w ataku wściekłości. Inżynier manipulował dalej. Teraz macki podniosły się powoli, drgając tylko końcami, i zawisły w powietrzu. Wreszcie jedna z nich przybliżyła się do zwisającej na linie ze stropu płyty stalowej. Zdziwiłem się, po co ta płyta tam wisi, ale rychło stało się to zrozumiałe. Tępy czarny koniec wężownicy zbliżył się do stalowego bloku. Być może było to złudzenie, ale zdawało mi się, że płyta w środku poczerwieniała. Nagle lina zadrgała, blok stali począł się poruszać jak wielkie wahadło i oto w jego centrum ukazał się otwór, przez który macka przeszła swobodnie na drugą stronę i cofnęła się. Lindsay podniósł lewą, wolną rękę — błyskawica urwała się z trzaskiem i zgasła — i macki upadły bezsilnie na ziemię, przerywając niezwykłą iluzję życia. Wyszliśmy z kabiny.

— Inżynier Lindsay wcale się nie mylił, prawda? — powiedział Fink, prowadząc nas do drzwi. — A to tylko jedna z wielu możliwości…

— Pan ciągle tylko o możliwościach technicznych — rzekł profesor.

— A o czym by innym? — Inżynier zdawał się nie rozumieć.

— A to, że pan… No tak, pan tak musi, ale i doktor także… Chodzi o sposób podejścia, zbliżał się, a to tylko oddala… Proszę bardzo — zakończył profesor — ja żadnych wskazówek udzielać się nie ośmielam, ale proszę: miej pan na oku przede wszystkim syntezę. Analiza jest także ważna, ale nie można się w jej szczegółach gubić. Czy nie prościej, gdyby on nas sam mógł o wszystkim objaśnić?

Inżynier śmiał się bezgłośnie.

— Nie na darmo nazywają pana u nas starym metafizykiem, proszę, nie gniewaj się pan, profesorze…

— Czy dlatego, że wierzę w Boga i inne dziwne rzeczy, które ciasnogłowym nie mogą się pomieścić w ich grządkach mózgowych? — zapytał cicho profesor. — Jeżeli tak, to jakże mogę się o to obrazić? Tak zrozumiana nazwa metafizyka mogłaby być tylko komplementem.

Uścisnął dłoń inżyniera i wyszedł z hali.

Загрузка...