— Chwileczkę — mruknął. — Chcecie, żebym ciągle uciekał i nie pozwolił magom na zebranie wszystkich zaklęć?
— Właśnie.
— Dlatego jedno z was wskoczyło mi do głowy?
— Otóż to.
— Zrujnowałyście mi życie, wiecie? — oburzył się Rincewind. — Naprawdę zostałbym magiem, gdybyście nie postanowiły mnie wykorzystać jako czegoś w rodzaju przenośnej księgi czarów. Nie mogę zapamiętać żadnych zaklęć, są zbyt przerażone, żeby siedzieć z wami w tym samym umyśle!
— Przykro nam.
— Ja chcę do domu! Chcę wrócić tam, gdzie… — drobinka wilgoci błysnęła w oku maga — …gdzie czuję bruk pod stopami, gdzie trafia się piwo nie całkiem zwietrzałe, gdzie wieczorem można dostać w miarę świeży kawałek smażonej ryby i może ze dwa wielkie zielone korniszony, a czasem nawet zapiekankę z węgorzem albo potrawkę z trąbików, gdzie zawsze znajdzie się ciepła stajnia do spania, a rano człowiek budzi się w tym samym miejscu, w którym zasypiał wieczorem, i gdzie nie ma takiej pogody dookoła. Zrozumcie, nie obchodzi mnie magia. Pewnie… no wiecie… pewnie nie nadaję się na maga, ale chcę wrócić do domu!
— Musisz jednak… — zaczęło jedno z zaklęć.
Za późno. Nostalgia, cienka gumka w podświadomości, zdolna ściągnąć łososia przez tysiące mil obcych mórz albo popchnąć miliony lemingów do radosnego biegu w stronę ojczystego lądu, który z powodu zakłóceń dryfu kontynentalnego już nie istnieje — ta nostalgia wezbrała w Rincewindzie niczym zjedzone nocą biriani z krewetek, popłynęła wzdłuż napiętej nici łączącej udręczoną duszę z ciałem, zaparła się piętami i szarpnęła…
Zaklęcia pozostały w Octavo same.
To znaczy same, jeśli nie liczyć Bagażu.
Spojrzały na niego nie oczami, ale świadomością starą jak Dysk.
— Ty też zjeżdżaj — powiedziały.
— …niezłe.
Rincewind wiedział, że on sam to mówi. Poznał po głosie.
Przez chwilę patrzył własnymi oczami nie tak jak zwykle, ale tak jak szpieg mógłby patrzeć przez wycięte oczy portretu. I wreszcie powrócił.
— Wszysztko w porządku, Rinczewindzie? — zapytał Cohen. — Wyglądałeś trochę dziwnie.
— Trochę blady — potwierdziła Bethan. — Jakby ktoś zaczął deptać po twoim grobie.
— Ee… tak, chyba w porządku — odparł. Rozprostował palce i przeliczył je. Wyglądało na to, że ma ich ile trzeba. — Czyja… czyja gdzieś się ruszałem?
— Patrzyłeś tylko w ogień, jakbyś zobaczył ducha — wyjaśniła Bethan. Usłyszał jęk za plecami. Dwukwiat usiadł i ściskał rękami głowę. Oczy dostrzegły ich. Wargi poruszyły się bezgłośnie.
— To naprawdę niezwykły… sen — oświadczył. — Co to za miejsce? Skąd się tu wziąłem?
— No czóż — zaczął Cohen. — Niektórzy twierdzą, że Sztwórcza wziął garść gliny i…
— Ale dlaczego tutaj? Czy to ty, Rincewindzie?
— Tak — potwierdził mag, wątpliwości tłumacząc na swoją korzyść.
— Był taki… zegar i… i ci ludzie, którzy… — Dwukwiat potrząsnął głową. — Dlaczego wszystko tu śmierdzi końmi?
— Chorowałeś — uspokoił go Rincewind. — Miałeś halucynacje.
— A tak… chyba rzeczywiście… — Dwukwiat zerknął na swoją pierś. — Ale w takim razie dlaczego mam… Rincewind poderwał się.
— Przepraszam, ale trochę tu duszno. Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza — oznajmił. Zdjął Dwukwiatowi z szyi pasek obrazkowego pudełka i skoczył do klapy namiotu.
— Nie zauważyłam tego, kiedy wchodził — stwierdziła Bethan.
Cohen wzruszył ramionami.
Rincewind zdążył odbiec kilka kroków od jurty, nim zastukały tryby pudełka i wysunął się ostatni obrazek chochlika.
Rincewind pochwycił go i spojrzał.
To, co zobaczył, byłoby wystarczająco straszne nawet w świetle dnia. W lodowatym blasku, zabarwionym czerwienią nowej gwiazdy, wyglądało jeszcze gorzej.
— Nie — wyszeptał Rincewind. — Nie, było przecież całkiem inaczej… ten domek, ta dziewczyna…
— Ty widzisz, co widzisz, a ja maluję co ja widzę — odparł chochlik, wychylając się na zewnątrz. — To, co ja widzę, jest rzeczywiste. Tak zostałem wyhodowany. Widzę tylko to, co istnieje naprawdę.
W śniegu zachrzęścił mroczny kształt. Rincewind rozpoznał Bagaż. I choć normalnie go nie lubił i mu nie ufał, nagle poczuł, że to najbardziej odświeżająco normalny obiekt, jaki ostatnio spotkał.
— Widzę, że też się wydostałeś — stwierdził. Bagaż klapnął wiekiem.
— A co ty widziałeś? — zapytał mag. — Oglądałeś się za siebie?
Bagaż nie odpowiedział. Przez chwilę milczeli obaj, niby dwaj wojownicy, którzy umknęli z rzezi i przystanęli, by nabrać tchu i rozsądku.
— Chodź — mruknął wreszcie Rincewind. — W środku jest cieplej. Wyciągnął rękę, żeby poklepać wieko Bagażu. Trzasnęło gniewnie i niemal przycięło mu palce. Życie wracało do normy.
Następny dzień wstał jasny, pogodny i mroźny. Niebo zmieniło się w błękitną kopułę ustawioną na białej karcie świata. Całość wywoływałaby efekt takiej świeżości i czystości jak reklama pasty do zębów… gdyby nie różowy punkcik nad horyzontem.
— Teraz widać ją nawet za dnia — zauważył Cohen. — Czo to jeszt? Spojrzał surowo na Rincewinda, który poczerwieniał.
— Czemu wszyscy patrzą na mnie? — zapytał. — Nie wiem, co to jest. Może kometa albo co.
— Czy wszyscy spłoniemy? — chciała wiedzieć Bethan.
— Nie mam pojęcia. Nigdy jeszcze nie zderzyłem się z kometą.
Jechali kolumną po jaskrawej śnieżnej równinie. Ludzie Koni, którzy najwyraźniej darzyli Cohena niezwykłym szacunkiem, podarowali im wierzchowce i udzielili rady, jak dotrzeć do rzeki Smarl, sto mil w stronę Krawędzi. Cohen uważaj że Rincewind i Dwukwiat znajdą tam łódź płynącą do Okrągłego Morza. Oznajmił też, że z powodu odmrożeń postanowił wyruszyć wraz z nimi.
Bethan natychmiast stwierdziła, że ona także pojedzie. Na wypadek gdyby Cohen chciał, żeby coś mu posmarować.
Rincewind niejasno uświadamiał sobie, że zachodzą jakieś niezwykłe zmiany. Na przykład Cohen spróbował uczesać brodę.
— Mam wrażenie, że wpadłeś jej w oko — zauważył mag. Cohen westchnął.
— Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy — westchnął z żalem.
— Tak?
— Miałbym wtedy sześćdziesiąt siedem.
— A co to ma do rzeczy?
— No… jak to wytłumaczyć… Kiedy byłem młodym człowiekiem i wykuwałem szwe imię w szkale hisztorii świata, wtedy lubiłem, żeby moje kobiety były rude i ogniszte.
— Aha.
— A potem byłem trochę sztarszy i rozglądałem się za kobietami o jasznych włoszach i ż błyszkiem doświadczenia w oku.
— Naprawdę?
— A potem znów lat mi przybyło i zacząłem doczeniać kobiety szmagłe i gwałtowne ż natury. Umilkł. Rincewind czekał.
— I co? — zapytał. — Co potem? Czego teraz szukasz u kobiety? Cohen zerknął na niego zaropiałym okiem.
— Cierpliwości — odparł.
— Niewiarygodne! — zawołał jakiś głos za jego plecami. — Jadę z samym Cohenem Barbarzyńcą!
To był Dwukwiat. Kiedy rankiem odkrył, że oddycha tym samym powietrzem co największy bohater wszystkich czasów, zaczął się zachowywać jak małpa, która zdobyła klucze do plantacji bananów.
— Czy on przypadkiem nie jeszt szarkasztyczny? — upewnił się Cohen.
— Nie. Zawsze się tak zachowuje.
Cohen odwrócił się w siodle. Dwukwiat uśmiechnął się promiennie i z dumą pomachał mu ręką. Cohen burknął coś niechętnie.
— Ma chyba oczy, prawda?
— Tak, ale one nie działają tak jak u innych ludzi. Możesz mi wierzyć. To znaczy… Pamiętasz tę jurtę Ludzi Koni, gdzie spędziliśmy noc?
— Tak.
— Przyznasz chyba, że była trochę ciemna, brudna i cuchnęła jak bardzo chory koń?
— Moim zdaniem to niezwykle preczyżyjny opisz.
— On by się z tobą nie zgodził. Powiedziałby, że to wspaniały barbarzyński namiot, obwieszony skórami bestii upolowanych przez sko-śnookich wojowników, żyjących na pograniczach cywilizacji. Że pachnie rzadkimi, cennymi żywicami, zrabowanymi karawanom na bezdrożach… i tak dalej. Nie żartuję — dodał szybko.
— Czy to wariat?
— Coś w tym rodzaju. Ale wariat, który ma bardzo, bardzo dużo pieniędzy.
— W takim razie nie jeszt wariatem. Bywałem w świecie. Kiedy człowiek ma bardzo dużo pieniędzy, jeszt po prosztu ekszczentryczny.
Cohen znów się obejrzał. Dwukwiat opowiadał właśnie Bethan, jak Cohen w pojedynkę pokonał wężowych wojowników czarnoksiężnika S’belinde’a i wykradł święty diament z gigantycznego posągu Offlera, Boga-Krokodyla.
Tajemniczy uśmiech zaigrał na wargach barbarzyńcy.
— Jeśli chcesz, mogę mu powiedzieć, żeby się zamknął — zaproponował Rincewind.
— I poszłucha?
— Nie, właściwie nie.
— Niech gada — mruknął Cohen. Dłoń opadła mu na rękojeść miecza, wypolerowaną przez dziesięciolecia częstego używania. — Zresztą, podobają mi się jego oczy. Widzą poprzez pięćdziesiąt lat.
Pięćdziesiąt sążni za nimi, podskakując niezgrabnie w głębokim śniegu, podążał Bagaż. Nikt nigdy nie pytał go o opinię w żadnej sprawie.
Przed wieczorem dotarli na skraj wyżyny i wjechali w mroczny sosnowy las. Niedawna burza przyprószyła śniegiem drzewa. Wokół rozciągał się pejzaż ogromnych spękanych głazów i wąwozów tak głębokich i wąskich, że w ich głębi dzień trwał najwyżej dwadzieścia minut. Dzika, wietrzna kraina, gdzie człowiek mógł spotkać…
— Trolle — rzekł Cohen, wciągając nosem powietrze.
Rincewind rozejrzał się czujnie w czerwonym blasku zachodzącego słońca. Całkiem zwyczajne skały nagle wydały mu się podejrzanie pełne życia. Cienie, na które normalnie nie spojrzałby po raz drugi, nagle zaczęły sprawiać wrażenie straszliwie zatłoczonych.
— Lubię trolle — oznajmił Dwukwiat.
— Wcale nie lubisz — odparł stanowczo Rincewind. — Nie możesz lubić. Są wielkie, kanciaste i zjadają ludzi.
— Nie zjadają — wtrącił Cohen. Niezgrabnie zsunął się z siodła i rozmasował kolana. — To zwykłe nieporozumienie. Trolle jeszcze nikogo nie zjadły.
— Nie?
— Nie. Zawsze wypluwają kawałki. Nie mogą sztrawić człowieka, rozumiesz. Przeciętny troll nie chcze od życia niczego prócz solidnego kawałka granitu i może jeszcze ładnej płyty piaszkowcza na deszer. Szłyszałem kiedyś, że to dlatego, że szą zbudowane z szili… sziliko… — Cohen zająknął się i skubnął brodę. — Szą zbudowane że szkały.
Rincewind kiwnął głową. Oczywiście, trolle znane były w Ankh-Morpork, gdzie często znajdowały zatrudnienie w gwardii tego czy innego bogacza. Ich utrzymanie było dość kosztowne, dopóki nie nauczyły się, do czego służą drzwi. Wcześniej po prostu wychodziły z domu przez ściany.
Zaczęli zbierać chrust, a Cohen opowiadał dalej.
— Zęby trolli… to jeszt czoś.
— Dlaczego? — zdziwiła się Bethan.
— Diamenty. Muszą takie być. To jedyna rzecz, która może gryźć szkałę… A i tak czo roku muszą im wyrasztać nowe.
— Skoro już mowa o zębach… — wtrącił Dwukwiat.
— Tak?
— Trudno nie zauważyć…
— Tak?
— Och, nic takiego — mruknął Dwukwiat.
— Tak? Aha. Lepiej weźmy się za ten ogień, zanim zapadnie mrok. A potem… — Cohen skrzywił się. — Chyba ugotujemy jakąś żupę.
— Rincewind się tym zajmie — oświadczył z entuzjazmem Dwukwiat. — Wie wszystko o ziołach, korzonkach i w ogóle.
Cohen obrzucił maga spojrzeniem sugerującym, że on — Cohen — w to nie wierzy.
— Ludzie Koni dali nam trochę szuszonego końszkiego miesza — stwierdził. — Gdybyś poszukał dzikiej czebulł i ziół, lepiej by szmakowało.
— Aleja… — zaczął Rincewind i zrezygnował. Przecież wiem, jak wygląda cebula, pomyślał. Jest biała i pękata, a takie zielone sterczy jej na czubku. Powinna się rzucać w oczy.
— Pójdę i się rozejrzę, dobrze? — zaproponował.
— Bardzo dobrze.
— Może tam, w tych gęstych, ciemnych krzakach?
— Doszkonałe miejszcze.
— Tam, gdzie są te głębokie jary i w ogóle?
— Świetny wybór.
— Tak właśnie myślałem — mruknął Rincewind z goryczą.
Wyruszył zastanawiając się, jak przywołać cebulę. Wprawdzie na straganach zwykle widywał ją w wiankach, ale chyba w wiankach nie rosła. Może chłopi używają szkolonych psów albo śpiewają pieśni, żeby ją wywabić?
Kilka gwiazd błysnęło już na nieboskłonie, gdy Rincewind zaczął grzebać bezmyślnie wśród liści i traw. Pod stopami sterczały świecące grzyby, nieprzyjemnie organiczne i wyglądające jak erotyczne zabawki gnomów. Gryzły go małe latające stworzonka. Inne, na szczęście niewidoczne, skakały albo pełzały w gąszczu i skrzeczały na niego z wyrzutem.
— Cebule — szeptał Rincewind. — Są tu jakieś cebule?
— Cały ich zagon rośnie pod tamtym starym cisem — podpowiedział jakiś głos.
— Aha — mruknął Rincewind. — To dobrze. Zapadła cisza, zakłócana jedynie brzęczeniem moskitów wokół uszu maga.
— Przepraszam… — odezwał się po chwili.
— Tak?
— Który to cis?
— Ten mały i sękaty, z krótkimi ciemnozielonymi igłami.
— A tak, widzę. Dziękuję bardzo. Nie ruszał się.
— Czy mogę jeszcze w czymś pomóc? — zapytał uprzejmie głos.
— Nie jesteś drzewem, prawda? — Rincewind wciąż patrzył prosto przed siebie.
— Nie żartuj. Drzewa nie potrafią mówić.
— Przepraszam. Ostatnio miałem pewne kłopoty z drzewami… Wiesz, jak to jest.
— Nie bardzo. Jestem kamieniem.
Glos Rincewinda niemal się nie zmienił.
— Rozumiem, rozumiem — zapewnił ostrożnie. — No cóż, pójdę chyba po te cebule.
— Smacznego.
Ruszył spokojnym, godnym krokiem. Wypatrzył kępkę skulonych w ściółce włóknistych białych roślin, wyrwał je starannie i dopiero wtedy się odwrócił.
Niedaleko zauważył kamień. Ale kamienie leżały wszędzie — w tej okolicy sam kościec Dysku tkwił tuż pod powierzchnią ziemi.
Surowym wzrokiem zmierzył cis, na wypadek gdyby to jednak on się odzywał. Ale cis, jako drzewo lubiące samotność, nie słyszał o Rincewindzie, Zbawicielu Pni. Zresztą i tak spał.
— Jeśli to ty, Dwukwiacie, to od razu cię poznałem — oznajmił Rincewind. W wieczornym mroku jego głos zabrzmiał nagle bardzo wyraźnie i bardzo samotnie.
Przypomniał sobie jedyny fakt, którego był pewien co do trolli: w świetle dnia zamieniały się w kamienie. Ktokolwiek zatrudniał trolle do dziennej pracy, tracił majątek na kremy ochronne.
Teraz jednak uświadomił sobie, że nigdzie nie słyszał, co się dzieje, gdy słońce zachodzi…
Resztki dziennego światła spłynęły z widnokręgu. I nagle wydało mu się, że wokół leży mnóstwo kamieni.
— Strasznie długo szuka tej cebuli — zauważył Dwukwiat. — Może lepiej my jego poszukamy?
— Magowie wiedzą, jak o siebie zadbać — odparł Cohen. — Nie martw się.
Skrzywił się. Bethan obcinała mu paznokcie u nóg.
— Właściwie to on nie jest świetnym magiem. — Dwukwiat przysunął się do ognia. — Nie powiedziałbym mu tego w twarz, ale… — Pochylił się do Cohena. — …Nie widziałem jeszcze, żeby czarował.
— Dobrze, teraz druga — rzekła Bethan.
— To bardzo miło ż twojej sztrony.
— Miałbyś piękne stopy, gdybyś tylko chciał o nie zadbać.
— Jakoś nie potrafię się tak szchylać jak kiedyś — wyjąkał nieśmiało Cohen. — W mojej praczy nieczęszto szpotyka się pedikirzysztów. To zabawne. Walczyłem ż czałymi maszami kapłanów węży, szalonych bogów, czarnoksiężników, ale nigdy ż pedikirzysztą. Pewnie źle by to brzmiało: Cohen przeciwko Pedikirzysztom…
— Albo: Cohen i Kręgarze Zguby — podpowiedziała Bethan. Cohen zachichotał.
— Albo: Cohen i Szalony Dentysta! — zaśmiał się Dwukwiat. Cohen spoważniał natychmiast.
— Czo w tym zabawnego? — spytał głosem brzmiącym jak cios.
— No ten… jakby tu… — odparł Dwukwiat. — Widzisz, twoje zęby…
— Czo ż nimi? — warknął Cohen.
— Trudno nie zauważyć, że ich nie… ehem… geograficznie nie znajdują się w tej samej pozycji co twoje usta.
Cohen spojrzał na niego groźnie. Nagle spuścił głowę… stał się bardzo mały i stary.
— Niesztety, to prawda — mruknął. — Nie mam pretenszji. Ciężki jeszt losz bezzębnego bohatera. Nieważne, czo jeszcze sztraciłeś, nawet ż jednym okiem można dobrze szobie radzić… Ale jak tylko pokażesz uszta ż szamymi dziąszłami, nikt nie ma dla ciebie szaczunku.
— Ja tak — wtrąciła lojalnie Bethan.
— Czemu nie postarasz się o nowe? — spytał ożywiony Dwukwiat.
— Wiesz, gdybym był rekinem albo czo, to owszem, czemu nie — bruknął sarkastycznie Cohen.
— Nie nie, przecież się je kupuje. Czekaj, pokażę ci… hm… Bethan, czy mogłabyś przez chwilę patrzeć w inną stronę? Zaczekał, aż się odwróci, po czym sięgnął do ust.
— Zobacz — powiedział.
Bethan usłyszała zdumione sapnięcie Cohena.
— Możesz je wyjmować?
— Pewnie. Mam parę żesztawów. Przepraszam… — Rozległ się odgłos jakby przełykania, po czym Dwukwiat kontynuował już normalnie: — Domyślasz się, że to bardzo wygodne.
Głos Cohena wręcz ociekał zachwytem czy też takim podziwem, jaki możliwy jest bez zębów. A jest on mniej więcej taki sam jak z zębami, tyle że wywiera o wiele mniejsze wrażenie.
— Jaszne, że się domyślam — rzekł. — A kiedy bolą, zwyczajnie je wyciągasz i niech robią czo chczą, czo? Pokazujesz tym małym łobuzom, jak to jeszt, kiedy mogą szame siebie boleć.
— To niezupełnie tak — wyjaśnił ostrożnie Dwukwiat. — One nie są moje, ja tylko je mam.
— Wkładasz szobie do uszt czudże zęby?
— Nie, ktoś je dla mnie zrobił. Tam, skąd pochodzę, wielu ludzi takie nosi. To…
Jednak opowieść Dwukwiata o protetyce nie została wygłoszona, ponieważ ktoś go uderzył.
Mały księżyc Dysku sunął po niebie. Dzięki nie przemyślanym i niezbyt funkcjonalnym rozwiązaniom Stwórcy, świecił własnym światłem. Tłoczyły się na nim rozmaite boginie księżyca. W tej chwili nie zwracały uwagi na to, co działo się na Dysku, pisały bowiem petycję w sprawie Lodowych Gigantów.
Gdyby spojrzały w dół, zobaczyłyby Rincewinda prowadzącego ożywioną dyskusję z grupą kamieni.
Trolle należą do najstarszych form życia w multiversum. Są efektem wczesnych prób rozruszania interesu z życiem, bez całej tej wilgotnej protoplazmy. Trolle żyją bardzo długo; hibernują latem i śpią w dzień, ponieważ upał źle na nie wpływa i bardzo spowalnia funkcjonowanie. Mają fascynującą geologię. Można dyskutować o ich trybologii, wspominać efekt półprzewodnictwa w zanieczyszczonych warstwach krzemowych, opowiadać o gigantycznych trollach z czasów prehistorycznych — tworzą większość głównych łańcuchów górskich Dysku i gdyby się przebudziły, niewątpliwie wywołałyby sporo poważnych problemów. Jednakże prawda jest taka, że bez potężnego, przenikliwego pola magicznego Dysku, trolle wyginęłyby już dawno.
Na Dysku nie wymyślono psychiatrii. Nikt nigdy nie podtykał Rincewindowi pod nos atramentowego kleksa, żeby sprawdzić, czy wszystkie klocki w jego mózgu leżą na swoich miejscach. Dlatego potrafił opisać kamienie zmieniające się nagle w trolle tylko przez odwołanie się do obrazów dostrzeganych nagle w płomieniach albo chmurach na niebie.
W jednej chwili na ziemi leżał całkiem zwyczajny kamień, j nagle kilka pęknięć, które były widoczne przez cały czas, nabierało wyraźnych kształtów ust czy szpiczastego ucha. Jeszcze chwila, a praktycznie bez żadnej zmiany siedział w tym miejscu troll i uśmiechał się do maga, ukazując diamentowe zęby.
Nie będą w stanie mnie przetrawić, powtarzał sobie Rincewind. Byłoby im po mnie okropnie niedobrze.
Nie pocieszało go to specjalnie.
— A więc to ty jesteś magiem Rincewindem — odezwał się najbliższy. Brzmiało to, jakby ktoś biegł po żwirze. — Sam nie wiem. Myślałem, że będziesz wyższy.
— Może to od erozji — zauważył drugi. — Legenda jest okropnie stara.
Rincewind przesunął się z zakłopotaniem. Był przekonany, że kamień, na którym usiadł, zmienia kształt. A malutki troll, nieco tylko większy od kamyka, usiadł przyjaźnie obok jego nogi i obserwował go z najwyższym zaciekawieniem.
— Legenda? — zapytał mag. — Jaka legenda?
— Od zachodu historii przekazywana od gór do żwiru — odparł pierwszy troll. — Kiedy czerwona gwiazda rozjaśni niebo, mag Rincewind przybędzie tu szukać cebuli. Nie gryźcie go. To bardzo ważne. Macie mu pomóc zachować życie.
Przez chwilę trwała cisza.
— To wszystko? — upewnił się Rincewind.
— Tak. Zawsze nas to dziwiło. Nasze legendy są na ogół o wiele ciekawsze. A w tamtych czasach życie kamienia było pełne emocji.
— Naprawdę?
— Tak. Zabawa bez końca. Wszędzie wulkany. Być kamieniem to naprawdę coś znaczyło. Żadnych osadowych głupot. Byłeś wulkaniczny albo byłeś nikim. To już minęło, naturalnie. Pomyśleć, kto teraz nazywa się trollem… Czasami zwykłe łupki… nawet kreda. Wolałbym się nie odzywać, gdyby można było mną pisać. Prawda?
— Absolutna — zgodził się pospiesznie Rincewind. — Ani słówkiem. A ta… no, ta legenda… Nie wolno wam mnie gryźć?
— Zgadza się! — zawołał mały troll obok stopy maga. — I to ja ci powiedziałem, gdzie szukać cebuli!
— Cieszymy się, że wreszcie przybyłeś — oświadczył pierwszy z trolli. Rincewind nie mógł nie zauważyć, że jest największy. — Trochę nas martwi ta nowa gwiazda. Co ona oznacza?
— Nie wiem — odparł Rincewind. — Wszystkim się wydaje, że powinienem coś wiedzieć, ale to nieprawda.
— Rzecz nie w tym, że boimy się roztopić — mówił dalej wielki troll. — Tak przecież się u nas zaczęło. Ale pomyśleliśmy, że może to oznaczać koniec wszystkiego, a to nie jest chyba najlepsze.
— Ona rośnie — zauważył inny troll. — Popatrzcie. Jest większa niż wczoraj w nocy.
— Pomyśleliśmy, że mógłbyś nam coś poradzić — rzekł najważniejszy troll tak pokornie, jak to tylko możliwe, gdy się mówi głosem brzmiącym niczym zgrzyt granitu.
— Moglibyście wyskoczyć za Krawędź — zaproponował Rincewind.
— We wszechświecie musi być mnóstwo miejsc, którym przyda się parę dodatkowych kamieni.
— Słyszeliśmy o tym. Spotkaliśmy kamienie, które tego próbowały. Mówią, że najpierw lecisz przez miliony lat, potem rozgrzewasz się i wypalasz, wreszcie kończysz na dnie wielkiej dziury w krajobrazie. Nie brzmi to zachęcająco.
Troll wstał z chrzęstem, jakby węgiel zsypywał się do paleniska. Rozprostował grube, sękate ramiona.
— No cóż, powinniśmy ci pomóc — rzekł. — Co zamierzasz robić?
— Miałem ugotować zupę — wyjaśnił Rincewind. Machnął pękiem cebuli. Prawdopodobnie nie był to najbardziej heroiczny ani sensowny z jego gestów.
— Zupę? — powtórzył troll. — To wszystko?
— No… może jeszcze jakieś sucharki.
Trolle spoglądały po sobie, demonstrując dość ustnej biżuterii, by starczyło na zakup średniej wielkości miasta. W końcu głos zabrał największy.
— Dobrze. Niech będzie zupa. — Ze zgrzytem wzruszył ramionami.
— Po prostu wyobrażaliśmy sobie, że legenda będzie, no… trochę bardziej… Sam nie wiem. Myślałem, że… chociaż to pewnie bez znaczenia. Wyciągnął rękę podobną do kiści skamieniałych bananów.
— Jestem Kwartz — przedstawił się. — Tamten to Kryzopraz, dalej Brekcja, Jaspis i moja żona Beryl… trochę metamorficzna, ale kto taki nie jest w dzisiejszych czasach… Jaspis, zejdź z jego nogi.
Rincewind delikatnie ujął dłoń trolla, szykując się na chrzęst miażdżonej kości. Nie nastąpił. Palce były szorstkie, trochę omszałe wokół paznokci.
— Przepraszam — wymruczał mag. — Nigdy jeszcze nie spotkałem trolli.
— Jesteśmy wymierającą rasą — wyjaśnił ze smutkiem Kwartz. — Młody Jaspis to jedyny kamyk w naszym plemieniu. Cierpimy od filozofii.
— Tak? — zdziwił się uprzejmie Rincewind.
Z wysiłkiem dotrzymywał im kroku. Gromada trolli poruszała się bardzo szybko, ale też bardzo cicho. Wielkie obłe kształty sunęły przez noc jak widma. Ich przejście znaczył z rzadka jedynie śmiertelny pisk nocnego stworzenia, które nie usłyszało ich kroków.
— A tak. Jesteśmy jej męczennikami. W końcu dopada nas wszystkich. Pewnego wieczoru, powiadają, zaczynasz się budzić, zadajesz sobie pytanie: „Po co to wszystko?” i już nie kończysz. Widzisz te głazy?
Rincewind dostrzegł jakieś ciemne sylwetki w trawie.
— Ten na końcu to moja ciotka. Nie wiem, o czym myśli, ale nie poruszyła się od dwustu lat.
— Strasznie mi przykro.
— Żaden problem, póki tu jesteśmy ł dbamy o nich — odparł Kwartz. — W okolicy nie ma ludzi. Wiem, że to nie wasza wina, ale jakoś nie potraficie odróżnić myślącego trolla od zwykłej skały. Brat mojego dziadka został wręcz rozłupany.
— To straszne!
— Tak. W jednej chwili był trollem, a w następnej ozdobnym kominkiem.
Przystanęli pod znajomym urwiskiem. W ciemności żarzyły się zdeptane resztki ogniska.
— Wygląda na to, że toczyła się tu walka — zauważyła Beryl.
— Wszyscy zniknęli! — jęknął Rincewind. Pobiegł na kraniec polany. — Konie też! Nawet Bagaż!
— Któryś z nich przeciekał. — Kwartz przyklęknął. — To ta czerwona wodnista substancja, którą macie we wnętrzu. Zobacz.
— Krew!
— Tak się nazywa? Nigdy nie rozumiałem, po co jest wam potrzebna.
Rincewind biegał dookoła jak ktoś, kto właśnie traci rozum. Zaglądał pod krzaki, sprawdzając, czy ktoś się tam nie chowa. Dlatego właśnie potknął się o niewielką zieloną butelkę.
— Maść Cohena! — wyjęczał. — On się nigdzie bez niej nie rusza!
— No cóż — rzekł Kwartz. — Wy, ludzie, też coś takiego robicie… To znaczy jak my, kiedy zwalniamy zupełnie i zarażamy się filozofią… Tylko że wy rozpadacie się na kawałki…
— To się nazywa umieranie! — wrzasnął Rincewind.
— No właśnie. Oni tego nie zrobili, ponieważ ich tu nie ma.
— Chyba że ktoś ich zjadł — wtrącił podniecony Jaspis.
— Hmm — odparował Kwartz.
— Wilki? — spytał Rincewind.
— Już wiele lat temu spłaszczyliśmy wszystkie wilki w okolicy — oznajmił troll. — To znaczy Dziadunio je spłaszczył.
— Nie lubił ich?
— Nie, po prostu nie patrzył, po czym chodzi. Hmm… — Troll jeszcze raz zbadał grunt.
— Tutaj są ślady — oświadczył. — Dużo koni.
Spojrzał na niedalekie góry, gdzie strome urwiska i niebezpieczne szczyty wyrastały ponad zalanym blaskiem księżyca lasem.
— Tam żyje Dziadunio — stwierdził cicho.
Coś w tonie jego głosu przekonało Rincewinda, że nie chciałby poznać tego Dziadunia.
— Jest groźny? — spróbował odgadnąć.
— Jest bardzo stary, wielki i złośliwy. Nie widzieliśmy go od lat.
— Od stuleci — poprawił Jaspis, podskakując na palcach Rincewinda.
— To się czasem zdarza, kiedy naprawdę stary i wielki troll wyrusza samotnie w góry i… hm… skała bierze górę, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
— Nie.
Kwartz westchnął.
— Ludzie zachowują się niekiedy jak zwierzęta, prawda? Troll zaczyna myśleć jak skala, a skały nie bardzo lubią ludzi.
Brekcja, chudy troll, pokryty z zewnątrz piaskowcem, postukał Kwartza w ramię.
— Musimy chyba iść za nimi? — zapytał. — Legenda nakazuje pomagać temu błotnistemu Rincewindowi.
Kwartz powstał, chwycił maga za kark i ze zgrzytem usadził go sobie na ramieniu.
— Idziemy — rzekł stanowczo. — Jeśli spotkamy Dziadunia, spróbuję mu wytłumaczyć…
Dwie mile dalej konie człapały gęsiego przez noc. Trzy z nich niosły fachowo zakneblowanych i związanych jeńców. Czwarty na dwóch drągach ciągnął tobogan, na którym związany i oplatany siecią leżał Bagaż.
Herrena szeptem nakazała postój i skinęła na jednego z ludzi.
— Jesteś pewien? — spytała. — Niczego nie słyszę.
— Widziałem sylwetki trolli — odparł spokojnie.
Rozejrzała się. Las był tu rzadszy, a rumowisko sięgało aż do łysego skalistego wzgórza, wyglądającego szczególnie nieprzyjemnie w blasku czerwonej gwiazdy.
Niepokoiła ją ta ścieżka. Była bardzo stara, ale ktoś musiał ją tu wytyczyć… A trolle bardzo trudno jest zabić.
Westchnęła. Nagle wydało jej się, że kariera sekretarki ma jednak pewne zalety.
Nie po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak wiele problemów nastręcza życie wojowniczki. Na przykład to, że mężczyźni nie traktowali jej poważnie, dopóki ich nie zabiła, ale wtedy to już naprawdę nie miało znaczenia. Te skórzane ubrania, od których dostawała wysypki, ale których niezłomnie wymagała tradycja. I jeszcze piwo. Tacy jak Hrun Barbarzyńca czy Cimbar Zabójca mogli całymi nocami urządzać pijatyki w nędznych spelunkach, jednak Herrena nie pozwalała sobie na to… o ile nie sprzedawali uczciwych drinków w małych naczyniach, najlepiej z wisienką. Co do toalety…
Była jednak za duża na złodziejkę, zbyt uczciwa na skrytobójczynię, zbyt inteligentna na żonę i zbyt dumna, by podjąć jedyną powszechnie dostępną damską profesję.
Dlatego została wojowniczką. Zupełnie dobrą. Zgromadziła już skromną fortunę, którą starannie odkładała na przyszłość. Co do tej przyszłości, na razie pewne było tylko jedno: znajdzie się w niej bidet, jeśli tylko Herrena będzie w tej sprawie miała cokolwiek do powiedzenia.
W dali trzasnęło pękające drewno. Dla trolli omijanie drzew nie miało sensu.
Znowu zerknęła na wzgórze. Dwa niewysokie grzbiety sięgały na prawo i lewo, przed sobą dostrzegła spory garb, a w nim… zmrużyła oczy… chyba jaskinie.
Jaskinie trolli. Ale to może lepsze niż włóczenie się po nocy. Kiedy wzejdzie słońce, skończą się kłopoty.
Pochyliła się do Gancii, przywódcy morporskich najemników. Nie była z niego zadowolona. Fakt, że był silny jak wół i wytrzymały jak wół. Niestety, miał też rozum wołu. I wojowniczość łasicy. Jak większość chłopców z przedmieść Morpork, bez wahania sprzedałby swoją babcię za bezcen… i pewnie już to zrobił.
— Schowamy się w jaskini, a przy wejściu rozpalimy wielkie ognisko — oznajmiła. — Trolle nie lubią ognia.
Obrzucił ją spojrzeniem sugerującym, że ma własny pogląd na sprawę, kto tu powinien wydawać rozkazy. Jednak głośno powiedział:
— Ty jesteś szefem.
— Zgadza się.
Herrena obejrzała się na trójkę więźniów. Kufer był jak należy — Trymon opisał go szczegółowo. Ale żaden z mężczyzn nie przypominał maga. Nawet nieudanego maga.
— Ojej — mruknął Kwartz.
Trolle przystanęły i noc otuliła je jak aksamit. Sowa zahukała upiornie — przynajmniej Rincewind sądził, że to sowa. Ornitologia nie była jego mocną stroną. Może to słowik zahukał… albo drozd? Nietoperz zatrzepotał mu nad głową. Tego Rincewind był prawie pewien.
Był też bardzo zmęczony i mocno poobijany.
— Dlaczego ojej? — zapytał.
Wytężył wzrok. Na zboczu góry dostrzegł wyraźny jasny punkt. To mogło być ognisko.
— Aha — mruknął. — Nie lubicie ognia, tak? Kwartz skinął głową.
— Niszczy efekt nadprzewodnictwa w naszych mózgach — wyjaśnił. — Ale takie małe ognisko nie zrobi wrażenia na Dziaduniu.
Rincewind rozejrzał się czujnie, nasłuchując, czy nie nadchodzi rozjuszony troll. Widział już, co potrafią zrobić z lasem zwykłe trolle. Nie miały niszczycielskiej natury, po prostu materię organiczną traktowały jak rodzaj irytującej mgiełki.
— Miejmy nadzieję, że ich nie znajdzie — powiedział. Kwartz westchnął.
— Mała szansa — rzekł. — Rozpalili mu ogień w ustach.
— Czo za wsztyd! — jęknął Cohen.
Bezskutecznie szarpał więzy.
Dwukwiat przyglądał mu się tępo. Pocisk z procy Gancii nabił mu sporego guza z tyłu głowy. Turysta nie był pewien paru rzeczy, poczynając od własnego nazwiska.
— Powinienem naszłuchiwać — burczał Cohen. — Powinienem uważać, a nie szłuchać tej gadaniny o… jak im tam… o proteżach. Robię się miękki.
Uniósł się na łokciach. Herrena i jej ludzie stali wokół ogniska przy otworze jaskini. Bagaż leżał w kącie cichy, nieruchomy i oplatany siecią.
— Ta jaskinia jest jakaś dziwna — zauważyła Bethan.
— Czo? — nie zrozumiał Cohen.
— Popatrz tylko. Widziałeś kiedy takie skały?
Cohen musiał przyznać, że głazy u wyjścia są niezwykłe; każdy wyższy od człowieka, ułożone w półokrąg, mocno wytarte i zadziwiająco błyszczące. Podobny półokrąg sterczał ze stropu. Całość sprawiała wrażenie kamiennego komputera, zbudowanego przez druida mającego tylko niejasne pojęcie o geometrii i żadnego wyczucia grawitacji.
— Przyjrzyj się ścianom.
Cohen zerknął na najbliższą z nich. W skale biegły żyły czerwonego kryształu. Nie był całkiem pewien, ale zdawało mu się, że w głębi rozbłyskują i gasną maleńkie punkciki światła.
Wiał też wiatr — równy podmuch z czarnej głębi jaskini.
— Kiedy wchodziliśmy, wiało w drugą stronę — szepnęła Bethan. — Jestem pewna. Co o tym myślisz, Dwukwiacie?
— Nie znam się na jaskiniach — odparł turysta. — Ale wydaje mi się, że bardzo ciekawy stalaktyt zwisa ze stropu, o tam. Jakiś taki obły, prawda?
Spojrzeli.
— Nie potrafię tego dokładnie wyrazić — oświadczył Dwukwiat. — Ale chyba dobrze byłoby się stąd wynieść.
— O tak — burknął ironicznie Cohen. — Zwyczajnie poprosimy tych ludzi, żeby nasz rozwiązali i wypuścili, czo?
Cohen niezbyt długo przebywał w towarzystwie Dwukwiata. Inaczej nie byłby tak zdziwiony, gdy turysta z entuzjazmem kiwnął głową i odezwał się głośno, powoli i wyraźnie, co uważał za alternatywę mówienia w obcych językach.
— Przepraszam bardzo! Czy moglibyście nas rozwiązać i wypuścić? Trochę tu wilgotno i są przeciągi. Dziękuję. Bethan zerknęła na Cohena.
— Czy on powinien mówić coś takiego?
— Przyznaję, że to nowość.
Trójka ludzi oddzieliła się od grupy przy ognisku i podeszła bliżej. Sądząc z ich min, nie mieli zamiaru kogokolwiek rozwiązywać. Dwaj mężczyźni wyglądali wręcz na takich, co na widok związanych jeńców zaczynają bawić się nożami, robić złośliwe uwagi i uśmiechać się ironicznie.
Zamiast dokonać prezentacji, Herrena wyjęła miecz i skierowała ostrze w serce Dwukwiata.
— Który z was jest magiem Rincewindem? — zapytała. — Znaleźliśmy cztery konie. Czy on jest między wami?
— Hm… Nie wiemy, dokąd poszedł — odparł Dwukwiat. — Szukał cebuli.
— W takim razie jesteście jego przyjaciółmi i spróbuje was ratować — orzekła Herrena.
Przyjrzała się Bethan i Cohenowi, a potem uważniej Bagażowi.
Trymon wyraźnie zaznaczył, że nie powinni dotykać Bagażu. Ale ciekawość podobno zabiła kota, zaś ciekawość Herreny mogłaby zmasakrować stado lwów.
Rozcięła sieć i chwyciła wieko.
Dwukwiat drgnął.
— Zamknięty — oznajmiła po chwili. — Gdzie klucz, grubasie?
— Nie ma… — wyjąkał turysta. — Do niego nie ma klucza.
— Przecież jest dziurka — zauważyła.
— No tak, ale jeśli on chce być zamknięty, to będzie zamknięty — wyjaśnił zakłopotany Dwukwiat.
Herrena wyczuła drwiący uśmiech Gancii.
— Otwórzcie skrzynię — warknęła. — Gancia, ty tego dopilnujesz.
Stanowczym krokiem wróciła do ogniska.
Gancia wydobył długi, wąski nóż i pochylił się nad Dwukwiatem.
— Kazała otworzyć — rzekł.
Z uśmiechem spojrzał na towarzysza.
— Kazała otworzyć, Weems — powtórzył.
— Tak.
Gancia wolno pomachał Dwukwiatowi nożem przed nosem.
— Posłuchajcie — tłumaczył cierpliwie więzień. — Chyba nie zrozumieliście. Nikt nie potrafi otworzyć Bagażu, jeśli jest akurat w zamkniętym nastroju.
— A tak, zapomniałem — mruknął zamyślony Gancia. — To magiczny kufer podobno. Z małymi nóżkami podobno. Weems, czy z twojej strony widać jakieś nóżki? Nie?
Przytknął Dwukwiatowi ostrze do gardła.
— Naprawdę mnie to irytuje — stwierdził. — Weemsa również. On nie mówi za wiele, ale wiecie, co robi zamiast tego? Wyrywa ludziom kawałki ciała. Zatem… otwórzcie… tę… skrzynię!
Odwrócił się i kopnął kufer, zostawiając na ściance brzydką rysę.
Coś szczęknęło cicho.
Gancia z szerokim uśmiechem patrzył, jak wieko unosi się powoli, jakby niechętnie. Słaby blask ognia oświedił złoto — mnóstwo złota: naczynia, łańcuchy i monety, ciężkie i lśniące w migotliwych cieniach.
— Dobrze — syknął Gancia.
Obejrzał się na nieświadomych niczego ludzi przy ognisku. Potem z namysłem popatrzył na Weemsa. Bezgłośnie poruszał wargami, nie przyzwyczajony do wysiłku liczenia w pamięci.
Zerknął na nóż.
I wtedy zakołysała się podłoga.
— Coś słyszałem — oznajmił jeden z mężczyzn. — Tam, na dole. Między… no… skałami.
W ciemności rozległ się głos Rincewinda.
— Słuchajcie! — zawołał.
— Co takiego? — spytała Herrena.
— Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo! — krzyknął mag. — Musicie zgasić ognisko!
— Nie, nie — odparła Herrena. — Wszystko pomyliłeś. To ty jesteś w niebezpieczeństwie, a ognisko zostaje.
— Jest tu stary, wielki troll…
— Wszyscy wiedzą, że trolle trzymają się z dala od ognia. Herrena skinęła głową. Kilku jej ludzi sięgnęło po miecze i wyśliznęło się w ciemność.
— To prawda! — przyznał zdesperowany mag. — Ale widzisz, ten konkretny troll nie może.
— Nie może?
Herrena zawahała się. Uderzyła ją groza w tym głosie.
— Tak, bo rozumiesz, rozpaliliście mu ognisko na języku. I wtedy zakołysała się podłoga.
Dziadunio wolno budził się z wielowiekowej drzemki. Niewiele brakowało, a wcale by się nie obudził. Kilka dziesięcioleci później nic by się nie wydarzyło. Kiedy troll się starzeje i zaczyna poważnie myśleć o wszechświecie, zwykle znajduje jakieś spokojne miejsce i kładzie się, żeby solidnie pofilozofować. Po pewnym czasie zapomina o swych kończynach. Krystalizuje się, z początku tylko na brzegach, ale w końcu nie pozostaje już nic prócz maleńkiego ognika życia wewnątrz sporego wzgórza z nietypowym układem warstw skalnych.
Dziadunio nie posunął się jeszcze tak daleko. Rozważał właśnie obiecujący kierunek badań sensu prawdy, gdy poczuł gorący, popielny smak w czymś, co po dłuższej chwili namysłu zidentyfikował jako własne usta.
Zezłościł się. Rozkazy przeskakiwały wzdłuż neuronowych ścieżek zanieczyszczonego krzemu. Głęboko w krzemianowym ciele kamień przesuwał się gładko wzdłuż specjalnych szczelin. Padały drzewa, darła się murawa, palce rozmiaru okrętów wyprostowały się i chwyciły ziemię. Dwie wielkie kamienne lawiny wysoko na ścianie urwiska znaczyły miejsce otwarcia oczu podobnych do pary gigantycznych opali.
Rincewind nie widział tego, gdyż miał oczy wyłącznie do dziennego użytku. Dostrzegł jednak, że cały pejzaż kołysze się lekko, po czym wstaje powoli, zasłaniając gwiazdy.
Wzeszło słońce.
Jednak słoneczny blask się nie pojawił. Słynne słoneczne światło Dysku, jak już wspomniano, w potężnym polu magicznym porusza się bardzo powoli. Teraz chlusnęło na krainy bliskie Krańca i rozpoczęło swą delikatną, cichą bitwę z ustępującymi siłami nocy. Zalewało śpiący krajobraz jak roztopione złoto[3] — jasne, czyste, a nade wszystko powolne.
Herrena nie wahała się. Demonstrując niezwykłą przytomność umysłu, przebiegła na brzeg dolnej wargi Dziadunia, skoczyła i potoczyła się po zboczu. Najemnicy poszli za jej przykładem; klęli głośno, lądując na rumowisku.
Stary troll uniósł się niczym tęgi mężczyzna ćwiczący pompki. Nie było to widoczne z miejsca, gdzie leżeli jeńcy. Wiedzieli tylko, że grunt huśta się pod nimi i słychać jakieś hałasy, przeważnie nieprzyjemne.
Weems chwycił Gancię za ramię.
— To trzęsienie ziemi! — zawołał. — Wynośmy się stąd!
— Bez złota się nie ruszę — odparł Gancia.
— Co?
— Złoto, człowieku, złoto! Będziemy bogaci jak Kreozot!
Weems miał może iloczyn inteligencji rzędu temperatury pokojowej, ale potrafił rozpoznać idiotyzm. Oczy Gancii błyszczały jaśniej od złota, wpatrzone — zdawało się — w lewe ucho Weemsa.
Zrozpaczony Weems obejrzał się na Bagaż. Wieko wciąż zachęcająco odsłaniało zawartość, co było dziwne… Te wstrząsy powinny je przecież zatrzasnąć.
— Nie damy rady go wynieść — stwierdził. — Jest za ciężki.
— Ale damy radę wynieść dosyć! — wrzasnął Gancia.
Skoczył do kufra. Podłoga zadygotała i Gancia zniknął.
I na wypadek gdyby Weems uznał to zjawisko za przypadkowe, wieko Bagażu otworzyło się znowu, na moment tylko, i wielki czerwony jęzor oblizał szerokie, białe jak sykomor zęby. Potem wieko opadło z trzaskiem.
Ku tym większej zgrozie Weemsa setki nóżek wysunęły się z dolnej powierzchni skrzyni. Kufer powstał spokojnie i ostrożnie przestawiając nóżki, odwrócił się w jego stronę. Zwłaszcza dziurka od klucza wyglądała niezwykle groźnie, jakby chciała powiedzieć: „No spróbuj… zrób mi przyjemność”.
Cofnął się i spojrzał błagalnie na Dwukwiata.
— Chyba lepiej, żebyś nas rozwiązał — zaproponował turysta. — Kiedy już cię pozna, szybko się zaprzyjaźni.
Weems nerwowo oblizał wargi i sięgnął po nóż. Bagaż zatrzeszczał. Najemnik rozciął więzy i natychmiast się cofnął.
— Dziękuję — rzucił Dwukwiat.
— Chyba znowu grzbiet mi zdrętwiał — poskarżył się Cohen, gdy Bethan pomagała mu stanąć na nogach.
— Co zrobimy z tym człowiekiem? — spytała.
— Zabierzemy mu nóż i niech sztąd szpada — odparł Cohen. — Zgoda?
— Oczywiście, proszę pana! Dziękuję panu! — wykrztusił Weems i skoczył do otworu wyjścia.
Przez chwilę widzieli jego sylwetkę, wyraźnie zarysowaną na tle jasnego nieba przedświtu. Potem zniknął. Rozległo się stłumione „aaaa!”
Światło dnia niczym fala przypływu ogarniało ziemię. Tu i ówdzie pole magiczne było odrobinę słabsze i języki świtu pędziły przed dniem, pozostawiając za sobą izolowane wysepki nocy. Te malały szybko i znikały, a ocean jasności parł wciąż naprzód.
Wyżyna wokół Gór Wirowych stała naprzeciw tej fali niby wielki szary okręt.
Można przebić trolla mieczem, jednak rzecz wymaga praktyki, a nikt nie ma okazji praktykować więcej niż raz. Ludzie Herreny zobaczyli trolle wynurzające się z ciemności niczym aż nadto materialne widma. Klingi pękały, uderzając o krzemowe skorupy, zabrzmiały jeden czy dwa krótkie, urwane wrzaski, a potem już cisza — słychać było tylko wołania daleko w lesie, gdy najemnicy usiłowali jak najszybciej oddalić się od żądnej zemsty ziemi.
Rincewind wyczołgał się zza drzewa i rozejrzał czujnie. Był sam, jednak krzaki z tyłu szeleściły głośno — to trolle ścigały bandę. Podniósł głowę.
Wysoko ponad nim para krystalicznych oczu z nienawiścią szukała wszystkiego co miękkie, chlupiące, a przede wszystkim ciepłe. Rincewind skulił się przerażony, gdy dłoń wielka jak dom uniosła się, zacisnęła w pięść i opadła ku niemu.
Dzień nadszedł w bezgłośnej eksplozji światła. Ogromne, straszliwe cielsko Dziadunia na moment stało się falochronem cienia, zalewanym prądami blasku. Coś zgrzytnęło krótko.
Nastała cisza.
Minęło kilka minut. Nic się nie działo.
Zaśpiewały ptaki. Trzmiel zabrzęczał nad głazem, który niedawno był pięścią Dziadunia, i wylądował na kępce tymianku za kamiennym paznokciem.
Pod głazem ktoś zaczął się wiercić i po chwili, niczym wąż opuszczający swe leże, Rincewind wysunął się niezgrabnie z wąskiej szczeliny pomiędzy pięścią a ziemią.
Położył się na plecach i spoglądał w niebo poza skamieniałym trollem. Ten nie zmienił się wcale, tyle że znieruchomiał, jednak oczy Rincewinda zaczynały już wyczyniać swoje sztuczki. Nocą widział, jak pęknięcia skały zmieniają się w usta i oczy; teraz spoglądał na ścianę urwiska i rysy twarzy, jak pod działaniem czarów stawały się tylko zagłębieniami w skale.
— No, no — powiedział.
Nie pomogło. Wstał, otrzepał się i rozejrzał. Jeśli nie liczyć trzmiela, został tu całkiem sam.
Po krótkich poszukiwaniach znalazł kamień, który oglądany pod pewnym kątem przypominał Beryl.
Był sam, zagubiony i bardzo daleko od domu. Był…
Coś zachrzęściło w górze i odłamki skały posypały się na ziemię. Na twarzy Dziadunia powstał otwór; na chwilę pokazała się krawędź Bagażu, który próbował odzyskać równowagę. Potem na zewnątrz wysunęła się głowa Dwukwiata.
— Jest tam ktoś na dole?
— Hej! — krzyknął mag. — Żebyś wiedział, jak się cieszę, że cię znowu widzę!
— Nie wiem — odparł Dwukwiat. — A jak?
— Jak co?
— Ojej, ależ stąd jest wspaniały widok!
Zejście zajęło im pół godziny. Na szczęście Dziadunio był mocno kanciasty i miał liczne szczeliny. Nos okazałby się trudną przeszkodą, gdyby nie rozłożysty dąb, który zapuścił korzenie w nozdrzu.
Bagaż nie próbował nawet schodzić. Po prostu skoczył i odbijając się spadł na sam dół, nie doznając przy tym uszczerbku.
Cohen siedział w cieniu, próbował złapać oddech i czekał, aż dogoni go rozsądek. W zamyśleniu zerkał na Bagaż.
— Konie uciekły — oznajmił Dwukwiat.
— Znajdziemy je — odparł Cohen, przenikliwym wzrokiem mierząc wyraźnie skrępowany Bagaż.
— Miały w jukach wszystkie nasze zapasy — przypomniał Rince-wind.
— W lesie jeszt dość jedzenia.
— Mam w Bagażu trochę pożywnych sucharów — wtrącił Dwukwiat. — „Sucharki podróżne”. Zawsze przydatne w trudnych chwilach.
— Próbowałem ich — stwierdził mag. — Mają paskudny smak i… Cohen wstał i skrzywił się.
— Przepraszam bardzo — rzekł z lodowatym spokojem. — Muszę czoś szprawdzić.
Podszedł do Bagażu i chwycił za wieko. Kufer odsunął się pospiesznie, ale Cohen wysunął stopę i podciął mu połowę nóżek. A gdy Bagaż odwrócił się, by na niego kłapnąć, bohater zacisnął zęby i pchnął mocno. Bagaż wylądował na półokrągłym wieku i huśtał się gniewnie jak rozwścieczony żółw.
— Chwileczkę! To mój Bagaż! — zawołał Dwukwiat. — Dlaczego on napadł na mój Bagaż?
— Chyba wiem — odparła cicho Bethan. — Myślę, że się go boi.
Dwukwiat otworzył ze zdziwienia usta i obejrzał się na Rincewin-da. Mag wzruszył ramionami.
— Nie rozumiem — oświadczył. — Ja uciekam przed tym, czego się boję.
Bagaż trzasnął wiekiem, wybił się w powietrze, wylądował i ruszył do ataku. Mosiężnym okuciem trafił Cohena w goleń. Kiedy zawracał, wojownik złapał go mocno i posłał galopem prosto w skalną ścianę.
— Całkiem nieźle — mruknął z podziwem Rincewind.
Bagaż zatoczył się, przystanął na moment i kłapiąc groźnie ruszył na Cohena. Ten skoczył i wylądował na nim, obie dłonie i stopy wsuwając w szczelinę między pudłem a wiekiem.
To wyraźnie zaskoczyło Bagaż. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy Cohen nabrał tchu i szarpnął. Napięte muskuły na jego chudych ramionach przypominały worek orzechów kokosowych.
Mocowali się tak przez chwilę — ścięgna przeciw zawiasom. Od czasu do czasu jeden lub drugi trzeszczał cicho.
Bedian szturchnęła Dwukwiata w żebro.
— Zrób coś — poprosiła.
— Tego… — odparł Dwukwiat. — Tak. Chybajuż wystarczy. Puść go, jeśli łaska.
Bagaż zgrzytnął z wyrzutem, słysząc głos swego pana. Wieko odskoczyło z taką siłą, że Cohen upadł na plecy. Wstał natychmiast i rzucił się do kufra.
Jego zawartość była teraz widoczna.
Cohen sięgnął do wnętrza.
Bagaż zatrzeszczał lekko, ale wyraźnie rozważył, czy warto się narażać na przedwczesne trafienie do Wielkiego Niebiańskiego Pawla-cza. Gdy Rincewind odważył się zerknąć przez palce, Cohen zaglądał do kufra i klął pod nosem.
— Bieliżna? — krzyknął. — To wszysztko? Tylko bieliżna?
Dygotał z wściekłości.
— Chyba są tam jeszcze sucharki — odezwał się nieśmiało Dwu-kwiat.
— Ale było złoto! I widziałem, jak zjadł człowieka! — Cohen spojrzał badawczo na Rincewinda. Mag westchnął.
— Mnie nie pytaj. Nie ja jestem właścicielem.
— Kupiłem go w sklepie — usprawiedliwił się Dwukwiat. — Powiedziałem, że szukam podróżnego kufra.
— I taki właśnie ci się dostał — mruknął Rincewind.
— Jest wyjątkowo lojalny.
— Tak. Jeśli właśnie lojalności oczekujesz od walizki.
— Chwileczkę… — Cohen usiadł ciężko na kamieniu. — Czy to był jeden ż tych szklepdw… To znaczy, pewnie nigdy wcześniej go nie zauważyłeś, a kiedy wróciłeś, już go tam nie było?
Dwukwiat rozpromienił się.
— Było dokładnie tak, jak mówisz.
— Szprzedawca to taki mały pomarszczony człowieczek? Szklep pełen dziwacznych towarów?
— Właśnie! Nie mogłem go potem znaleźć. Myślałem, że pomyliłem ulice. Zamiast wejścia był tylko ślepy mur. Pamiętam, pomyślałem wtedy, że to…
Cohen wzruszył ramionami.
— Jeden ż tych szklepów[4] — rzekł. — To wszysztko tłumaczy. — Roz-masował krzyż i skrzywił się. — Ten przeklęty koń uciekł ż moją maścią.
Rincewind coś sobie przypomniał. Sięgnął w głąb podartej i bardzo już brudnej szaty. Po chwili tryumfalnie podniósł zieloną butelkę.
— To właśnie to! — ucieszył się Cohen. — Jeszteś wszpaniały. Spojrzał z ukosa na Dwukwiata.
— Pobiłbym go — stwierdził spokojnie. — Nawet gdybyś go nie odwołał, w kończu bym go pokonał.
— To prawda — zgodziła się Bethan.
— Moglibyście zrobić czoś pożytecznego — dodał Cohen. — Żeby nasz uwolnić, ten Bagaż przebił się przez żąb trolla. Żąb był diamentowy. Poszukajcie okruchów. Mam pewien pomyszł.
Bethan podwinęła rękawy i odkorkowala butelkę, a Rincewind odprowadził Dwukwiata na stronę. Kiedy już ukryli się bezpiecznie za krzakiem, powiedział:
— Zbzikował.
— Mówisz o Cohenie Barbarzyńcy! — Dwukwiat był szczerze wstrząśnięty. — To największy wojownik, jaki…
— Był nim. Wszyscy ci kapłani i ludożerczy zombie zdarzyli się wiele lat temu. Zostały mu tylko wspomnienia i tyle blizn, że mógłbyś grać na nich w kółko i krzyżyk.
— Jest rzeczywiście starszy, niż sobie wyobrażałem — przyznał Dwukwiat. — To prawda.
Podniósł odprysk diamentu.
— Powinniśmy ich tu zostawić, poszukać naszych koni i jechać dalej.
— To brzydki uczynek.
— Nic im nie grozi — zapewnił szczerze Rincewind. — Pomyśl: czujesz się dobrze w towarzystwie człowieka, który gołymi rękami atakuje Bagaż?
— Coś w tym jest — przyznał Dwukwiat.
— Zresztą i tak lepiej sobie poradzą bez nas.
— Jesteś pewien?
— Absolutnie.
Konie znaleźli włóczące się bez celu po gąszczach. Na śniadanie zjedli suszoną koninę i wyruszyli w kierunku, który Rincewind uważał za właściwy. Po kilku minutach z krzaków wynurzył się Bagaż i pobiegł za nimi.
Słońce wzeszło na niebo, ale nie zdołało przyćmić blasku gwiazdy.
— Urosła przez noc — zauważył Dwukwiat. — Chyba ktoś powinien coś zrobić.
— Na przykład co? Dwukwiat zastanowił się.
— Czy nie można powiedzieć Wielkiemu A’Tuinowi, żeby jej unikał? Wiesz, ominął ją jakoś?
— Próbowano już czegoś takiego — odparł Rincewind. — Magowie starali się dostroić do umysłu Wielkiego A’Tuina.
— Nie udało się?
— Udało się jak najbardziej. Tylko że…
Tylko że czytanie w umyśle tak gigantycznym, jak umysł Wielkiego A’Tuina, wiązało się z pewnym nieprzewidzianym ryzykiem, wyjaśnił. Żeby zyskać wiedzę o żółwiowym systemie myślenia, magowie ćwiczyli na żółwiach zwykłych i na morskich olbrzymach. Choć jednak byli pewni, że umysł Wielkiego A’Tuina będzie ogromny, nie przewidzieli, że będzie tak powolny.
— Grupa magów na zmianę od trzydziestu lat odczytuje jego myśli. Dowiedzieli się tylko, że Wielki A’Tuin na coś czeka — wyjaśnił Rincewind.
— Na co?
— Kto wie?
Przez pewien czas jechali w milczeniu wyboistym szlakiem pomiędzy wapiennymi głazami.
— Powinniśmy wrócić, wiesz? — odezwał się w końcu Dwukwiat.
— Posłuchaj, jutro dotrzemy do Smarlu — przekonywał go Rincewind. — Nic się im nie stanie. Naprawdę nie rozumiem, czemu…
Mówił do siebie. Dwukwiat zawrócił i pokłusował z powrotem, demonstrując jeździeckie umiejętności worka ziemniaków.
Rincewind spojrzał niżej. Bagaż przyglądał mu się obojętnie.
— Na co się gapisz? — burknął mag. — Może sobie jechać gdzie chce. Co mnie to obchodzi? Bagaż nie odpowiedział.
— Przecież ja za niego nie odpowiadam — dodał Rincewind. — Wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze.
Bagaż milczał, lecz tym razem głośniej.
— No już… idź za nim. Nie masz co się tu plątać. Bagaż schował nóżki i usadowił się na szlaku.
— Jadę — oznajmił Rincewind. — Nie żartuję — dodał. Zawrócił konia ku nowym horyzontom i obejrzał się. Bagaż siedział nieruchomo.
— Nic ci nie przyjdzie z odwoływania się do lepszych stron mojej natury. Dla mnie możesz sobie tu siedzieć przez cały dzień. A ja i tak pojadę.
Obrzucił Bagaż gniewnym wzrokiem. Bagaż odpowiedział spojrzeniem.
— Wiedziałem, że wrócisz — oświadczył Dwukwiat.
— Nie chcę o tym mówić — odparł Rincewind.
— Może porozmawiamy o czymś innym?
— Tak. Na przykład jak się pozbyć tych sznurów. — Mag szarpnął związanymi przegubami.
— Nie mogę zrozumieć, dlaczego jesteś taki ważny — powiedziała Herrena.
Z mieczem na kolanach usiadła na kamieniu naprzeciwko. Większa część jej oddziału ukrywała się wysoko w skałach, obserwując drogę. Rincewind i Dwukwiat aż nazbyt łatwo wpadli w zasadzkę.
— Weems mi mówił, co wasz kufer zrobił z Gancią — dodała. — Niewielka strata… Mam jednak nadzieję, że rozumie: jeśli tylko zbliży się do nas choćby na milę, osobiście poderżnę wam gardła. Jasne? Rincewind energicznie pokiwał głową.
— To dobrze. Szukają cię żywego lub martwego i nie obchodzi mnie, w jakim stanie dotrzesz na miejsce. Ale chłopcy chcieliby pewnie podyskutować z tobą o tych trollach. Gdyby słońce nie wzeszło w samą porę…
Słowa zawisły w powietrzu, a sama Herrena odeszła.
— No i znowu wpadliśmy w kłopoty — westchnął Rincewind.
Jeszcze raz szarpnął więzy. Opierał się o kamień. Gdyby tylko sięgnął przegubami… No tak, tylko zdzierał sobie skórę, a jednocześnie skała była zbyt wygładzona, żeby w jakikolwiek sposób wpłynąć na sznur.
— Ale dlaczego my? — zdziwił się Dwukwiat. — To ma coś wspólnego z gwiazdą, prawda?
— Nic nie wiem o żadnej gwieździe. Na Uniwersytecie nie byłem na żadnym wykładzie z astrologii!
— Przypuszczam, że w końcu wszystko się jakoś ułoży. Rincewind przyjrzał mu się uważnie. Takie uwagi zawsze go irytowały.
— Naprawdę w to wierzysz? — zapytał. — To znaczy naprawdę?
— No, wiesz, jeśli się nad tym zastanowić, to wszystko jakoś zawsze dobrze się kończyło.
— Jeżeli całkowite zrujnowanie mojego życia w ciągu roku uważasz za dobre zakończenie, to rzeczywiście. Straciłem już rachubę, ile razy o mało co nie zginąłem…
— Dwadzieścia siedem — podpowiedział Dwukwiat.
— Co?
— Dwadzieścia siedem razy. Przeliczyłem to. Ale ty jakoś nie.
— Co? Nie liczyłem? — Rincewinda ogarnęło znajome uczucie, że rozmowa staje się mętna.
— Nie. Nie zginąłeś. Czy to nie jest trochę podejrzane?
— Nigdy mi nie przeszkadzało, jeśli o to ci chodzi — mruknął Rin-cewind.
Oczywiście, Dwukwiat miał rację. To Zaklęcie ratowało mu życie. Gdyby teraz skoczył w przepaść, z pewnością jakaś przepływająca chmura złagodziłaby upadek.
Kłopot z tą teorią, uznał, polega na tym, że działa tylko dotąd, dopóki w nią nie uwierzy. Gdyby tylko pomyślał, że jest nietykalny, będzie trupem.
Czyli, ogólnie rzecz biorąc, najlepiej wcale o tym nie myśleć.
Zresztą, może się mylił.
Jedyne, czego był pewien, to że zaczyna go boleć głowa. Miał nadzieję, że Zaklęcie znalazło się gdzieś w okolicy bólu i naprawdę cierpi.
Kiedy opuścili jar, Rincewind i Dwukwiat jechali każdy ze swoim strażnikiem. Rincewind siedział niewygodnie przed Weemsem, który skręcił kostkę i był w nie najlepszym nastroju. Dwukwiat jechał z Her-reną, co oznaczało — ponieważ był raczej niski — że przynajmniej w uszy jest mu ciepło. Herrena trzymała wyciągnięty nóż, pilnie wypatrując chodzących kufrów. Nie do końca pojmowała, czym właściwie jest Bagaż; miała jednak dość inteligencji, by odgadnąć, że nie pozwoli on na zamordowanie Dwukwiata.
Po dziesięciu minutach spostrzegli go na środku drogi. Zachęcająco otworzył wieko. Był pełen złota.
— Ominiemy go — oznajmiła Herrena.
— Ale…
— To pułapka.
— Ma rację — wtrącił pobladły Weems. — Wierzcie mi na słowo.
Z ociąganiem ominęli błyszczącą pokusę szerokim łukiem i wrócili na szlak. Weems obejrzał się lękliwie w obawie, że kufer go ściga. To, co zobaczył, okazało się jeszcze gorsze: zniknął.
Daleko przed nimi wysoka trawa przy drodze zakołysała się tajemniczo i znieruchomiała.
Rincewind nie był wybitnym magiem, a tym mniej wojownikiem, był za to ekspertem od tchórzostwa i na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać strach.
— Będzie cię tropił, wiesz? — stwierdził spokojnie.
— Co? — spytał z roztargnieniem Weems. Wciąż obserwował trawę.
— Jest cierpliwy i nigdy nie rezygnuje. Masz do czynienia z myślącą gruszą. Pozwoli ci wierzyć, że o tobie zapomniał… Aż kiedyś w ciemnej ulicy usłyszysz za plecami kroki tych małych nóżek… tup tup tup, coraz bliżej… zaczniesz uciekać, a one przyspieszą, tup-tupTUP…
— Zamknij się! — wrzasnął Weems.
— Na pewno cię zapamiętał, więc…
— Powiedziałem: zamknij się!
Herrena odwróciła się w siodle i spojrzała groźnie. Weems zmarszczył czoło i pociągnął Rincewinda za ucho, aż znalazło się na wprost jego ust.
— Nie boję się niczego — wyszeptał chrapliwie. — Pluję na te magiczne sztuczki.
— Wszyscy tak mówią, dopóki nie usłyszą kroków — odparł Rincewind i umilkł. Ostrze noża ukłuło go między żebra.
Do końca dnia nic się nie wydarzyło, ale ku satysfakcji Rincewinda — i pogłębiając paranoję Weemsa — Bagaż pokazał się kilkakrotnie. Raz leżał jakby nigdy nic na wystającej skale, kiedy indziej spoczywał w rowie, na wpół ukryty i porośnięty mchem.
Późnym popołudniem stanęli na szczycie wzgórza i ujrzeli przed sobą rozległą dolinę górnego Smarlu — najdłuższej rzeki na Dysku. W tym miejscu miała już pół mili szerokości i wody ciężkie od mułu, który czynił dolinę najżyźniejszym regionem kontynentu. Kilka pasemek mgły unosiło się nad brzegami.
— Tup — powiedział Rincewind. Poczuł, że Weems podskakuje w siodle.
— Co?
— Odkaszlnąłem tylko — wyjaśnił mag z uśmiechem.
Dobrze sobie przemyślał ten uśmiech. Był to taki rodzaj uśmiechu, jakiego używają ludzie, kiedy patrzą poza twoje lewe ucho i tłumaczą, że szpiegują ich tajni agenci z innej galaktyki. Z pewnością nie należał do uśmiechów dodających ludziom pewności siebie. Prawdopodobnie widziano już straszniejsze uśmiechy, ale jedynie wtedy, gdy uśmiechający się był żółty w czarne pasy, miał długi ogon i włóczył się po dżungli w poszukiwaniu ofiar, do których mógłby się uśmiechnąć.
— Przestań się wykrzywiać — rzuciła Herrena. Wyjechała na czoło.
Szlak prowadził na sam brzeg, gdzie stał prymitywny pomost i wisiał wielki spiżowy gong.
— Wezwę przewoźnika — oświadczyła Herrena. — Jeśli przeprawimy się tutaj, zetniemy zakręt rzeki. Może nawet dziś wieczorem dotrzemy do miasta.
Weems wyraźnie w to wątpił. Słońce było coraz większe i czerwieńsze, a mgła gęstniała.
— Czy może wolicie spędzić tę noc na tym brzegu?
Weems chwycił młotek i uderzył tak mocno, że gong zakręcił się na kiju i spadł.
Czekali w milczeniu. Potem, z wilgotnym brzękiem, łańcuch uniósł się z wody i napiął na wbitym w pomost żelaznym haku. Po chwili z mgły wynurzył się płaski prom. Zakapturzony przewoźnik napierał na umieszczone pośrodku wielkie koło, wolno ciągnąc łódź w stronę brzegu.
Płaskie dno zazgrzytało o żwir, a zakapturzona postać oparła się o koło i dyszała ciężko.
— Dwóch na raż — wysapała. — Nicz więczej. Po dwóch, ż końmi.
Rincewind przełknął ślinę i postanowił nie patrzeć na Dwukwiata. Turysta prawdopodobnie szczerzy zęby i wykrzywia się jak idiota. Po namyśle zaryzykował spojrzenie z ukosa.
Dwukwiat siedział nieruchomo z rozdziawionymi ustami.
— Ty nie jesteś zwykłym przewoźnikiem — zauważyła Herrena. — Byłam tu kiedyś. Normalnie pracuje tu takie wielkie chłopisko, jakby…
— Dzisiaj ma wolne.
— Niech ci będzie — mruknęła z powątpiewaniem. — W takim razie… A ten z czego się śmieje?
Dwukwiat trząsł się cały, twarz mu poczerwieniała i wydawał z siebie zduszone parsknięcia. Herrena popatrzyła na niego, po czym zwróciła surowy wzrok na przewoźnika.
— Wy dwaj… łapcie go!
Przez chwilę panowała cisza. Wreszcie odezwał się jeden z mężczyzn.
— Kogo? Przewoźnika?
— Tak.
— Dlaczego?
Herrena była zdumiona. Takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Powszechnie wiadomo, że kiedy ktoś wrzaśnie coś w stylu „Łapać go!” albo „Straże!”, ludzie rzucają się do działania, a nie siedzą i dyskutują.
— Boja tak każę — wykrztusiła w końcu.
Dwaj najbliżsi zakapturzonego przybysza mężczyźni spojrzeli na siebie, wzruszyli ramionami, zeskoczyli z koni i chwycili go za ręce. Przewoźnik był od nich o połowę niższy.
— W ten sposób? — zapytał jeden z nich. Dwukwiat z trudem chwytał oddech.
— A teraz zobaczmy, co ma pod tym płaszczem.
— Nie jestem pewien, czy… — zaczął drugi.
Nie dokończył, ponieważ kanciasty łokieć niczym tłok trafił go w żołądek. Jego towarzysz z niedowierzaniem popatrzył w dół i drugim łokciem dostał w nerki.
Cohen, klnąc głośno, usiłował wyplątać spod płaszcza swój miecz. Równocześnie niezdarnie podskakiwał bokiem w stronę Her-reny. Rincewind stęknął, zacisnął zęby i z całej siły machnął głową do tyłu. Weems wrzasnął i Rincewind stoczył się w bok, ciężko wylądował w błocie, poderwał się błyskawicznie i rozejrzał za jakąś kryjówką.
Z okrzykiem tryumfu Cohen uwolnił miecz i zakręcił nim nad głową, poważnie raniąc najemnika, który podkradał się do walczących od tyłu.
Herrena zepchnęła Dwukwiata z siodła i sięgnęła po własną broń. Dwukwiat spróbował wstać i wystraszył czyjegoś konia. Ten stanął dęba i zrzucił jeźdźca, którego głowa znalazła się na poziomie dogodnym dla Rincewinda: mógł w nią kopnąć tak mocno, jak tylko potrafił. Miał wprawdzie naturę szczura, ale nawet szczury walczą, zapędzone w ślepy zaułek.
Dłoń Weemsa opadła mu na ramię, a pięść rozmiaru średniego kamienia walnęła w głowę.
Padając, słyszał jeszcze słowa Herreny.
— Zabij ich obu. Ja załatwię tego durnego starucha.
— Dobra! — odparł Weems i wyciągając miecz, zbliżył się do Dwukwiata.
Rincewind spostrzegł, że zawahał się nagle. Przez chwilę trwała cisza, a potem nawet Herrena usłyszała chlupot. To Bagaż wyszedł na brzeg. Z kufra wylewała się woda.
Weems patrzył na to ze zgrozą. Upuścił miecz, odwrócił się i zniknął błyskawicznie we mgle. Bagaż przeskoczył Rincewłnda i ruszył w pościg.
Herrena zaatakowała Cohena. Ten odbił pchnięcie i stęknął, gdy coś trzasnęło mu w ramieniu. Zadźwięczały klingi i Herrena musiała odskoczyć, gdyż chytre cięcie z dołu niemal ją rozbroiło.
Rincewind zataczając się dotarł do Dwukwiata i szarpnął go za ramię — bez większych efektów.
— Pora stąd ruszać — wymruczał.
— To wspaniałe! — zawołał Dwukwiat. — Widziałeś, jak on…
— Tak, tak. Chodźmy.
— Ale chciałem… Dobra robota!
Miecz wypadł z dłoni Herreny, zawirował w powietrzu i drżąc wbił się w ziemię. Z pomrukiem satysfakcji Cohen cofnął klingę, zrobił zeza, jęknął z bólu i znieruchomiał.
Herrena przyglądała mu się zaskoczona. Na próbę zrobiła krok w stronę swego miecza, a kiedy nic się nie stało, chwyciła go, zważyła w dłoni i odwróciła się do Cohena. Tylko pełne cierpienia oczy się poruszały, gdy okrążyła go czujnie.
— Znowu strzeliło mu w krzyżu — szepnął Dwukwiat. — Co możemy zrobić?
— Sprawdzić, czy uda się złapać konie.
— No cóż — rzekła Herrena. — Nie wiem, kim jesteś ani co tu robisz. Nic do ciebie nie mam, ale sam rozumiesz…
Oburącz uniosła miecz.
Coś poruszyło się nagle wśród mgły i zabrzmiał głuchy stuk ciężkiej gałęzi trafiającej w głowę. Przez moment Herrena wydawała się niezwykle zaskoczona, po czym runęła na twarz.
Bethan odrzuciła gałąź i szybko zbadała Cohena. Chwyciła go za ramiona, przycisnęła kolano do krzyża, szarpnęła fachowo i puściła.
Wyraz rozkoszy pojawił się na twarzy bohatera. Schylił się na próbę.
— Przeszło — oznajmił. — Mój grzbiet! Wszysztko przeszło.
Dwukwiat pochylił się do Rincewinda.
— Mój ojciec polecał w takich przypadkach zwisanie na rękach z krawędzi drzwi — rzekł konwersacyjnym tonem.
Weems sunął ostrożnie w kłębach mgły między sękatymi drzewami. Wilgotny opar tłumił dźwięki, był jednak pewien, że przez ostatnie dziesięć minut naprawdę niczego nie było słychać. Odwrócił się bardzo powoli, a następnie pozwolił sobie na głębokie, serdeczne westchnienie. Cofnął się pod osłonę krzaków.
Coś stuknęło go bardzo delikatnie pod kolanami. Coś kanciastego.
Zerknął w dół. Odniósł wrażenie, że jest tam więcej stóp, niż być powinno.
Rozległo się krótkie, suche trzaśniecie.
Ognisko było maleńkim jasnym punktem wśród mroku. Księżyc jeszcze się nie pojawił, lecz gwiazda błyszczała złowróżbnie na horyzoncie.
— Teraz jest okrągła — zauważyła Bethan. — Wygląda jak małe słońce. Poza tym robi się coraz goręcej.
— Nie rozumiem tylko — stęknął Cohen, któremu dziewczyna masowała plecy — jak oni wasz złapali, szkoro nicz nie szłyszeliśmy. W ogóle nicz byśmy nie wiedzieli, gdyby twój Bagaż nie zaczął podszkakiwać.
— I piszczeć — dodała Bethan. Spojrzeli na nią.
— W każdym razie wyglądał jakby piszczał — wyjaśniła. — Uważam, że jest bardzo słodki.
Cztery pary oczu zwróciły się w stronę Bagażu, który przysiadł w pobliżu ognia. Teraz wstał i demonstracyjnie skrył się w mroku.
— Łatwo go wykarmić — rzekł Cohen.
— Trudno zgubić — dodał Rincewind.
— Jest lojalny — wtrącił Dwukwiat.
— Przesztronny — uzupełnił Cohen.
— Ale nie nazwałbym go słodkim — zakończył Rincewind.
— Pewnie nie żechczesz go szprzedać? — zapytał Cohen. Dwukwiat pokręcił głową.
— On by chyba nie zrozumiał.
— Nie, chyba nie — zgodził się Cohen. Usiadł i przygryzł wargę. — Rozumiesz, szukam prezentu dla Bethan. Posztanowiliśmy się pobrać.
— Uznaliśmy, że wy pierwsi powinniście się o tym dowiedzieć. — Bethan spłonęła rumieńcem.
Rincewind nie pochwycił wzroku Dwukwiata:
— Wiecie, to bardzo… tego…
— Jak tylko znajdziemy miasto, a w nim jakiegoś kapłana. Chcę to załatwić jak należy — dodała Bethan.
— To bardzo ważne — oświadczył z powagą Dwukwiat. — Gdyby świat w większym stopniu przestrzegał zasad moralności, nie zderzalibyśmy się teraz z gwiazdami.
Rozważali to przez chwilę. Wreszcie Dwukwiat zawołał wesoło:
— Trzeba to uczcić. Mam suchary i wodę. Zostało jeszcze to suszone mięso?
— A niech tam — westchnął Rincewind.
Skinął na Cohena i odeszli razem na bok. Z tą przystrzyżoną brodą i w ciemną noc starzec mógłby uchodzić za siedemdziesięcio-latka.
— To poważna sprawa? — zapytał mag. — Naprawdę chcesz się z nią ożenić?
— Jaszne. Masz czoś przeciw temu?
— Nie, skąd… Oczywiście, że nie, ale… rozumiesz, ona rna siedemnaście lat, a ty… ty… jakby to powiedzieć, ty jesteś już w podeszłym wieku.
— Znaczy, pora mi się usztatkować? Rincewind z trudem dobierał słowa.
— Jesteś od niej o siedemdziesiąt lat starszy, Cohenie. Czy masz pewność…
— Wiesz, byłem już kiedyś żonaty. Mam dobrą pamięć — oświadczył z wyrzutem bohater.
— Nie, widzisz, rzecz w tym, że… fizycznie, rozumiesz, chodzi o, no, różnicę wieku i w ogóle… to kwestia zdrowia, prawda, i…
— Aha — mruknął Cohen. — Rozumiem, o czo ci chodzi. Wysziłek. Nie żasztanawiałem się nad tą kwesztią.
— Na pewno nie… — Rincewind wyprostował się. — Ale w końcu tego się można spodziewać.
— Dałeś mi do myślenia, trudno zaprzeczyć.
— Mam nadzieję, że niczego nie popsułem.
— Nie, nie — zapewnił Cohen. — Nie przepraszaj. Szłusznie zwróciłeś mi uwagę.
Obejrzał się na Bethan, która mu pomachała, po czym spojrzał na gwiazdę świecącą poprzez mgłę.
— Niebezpieczne czaszy — stwierdził w końcu.
— To fakt.
— Kto wie, czo przyniesie jutro?
— Nie ja.
Cohen poklepał Rincewinda po ramieniu.
— Bywa, że trzeba zaryzykować. Nie obraź się, ale chyba mimo wszysztko żałatwimy ten ślub. A potem… — Zerknął na Bethan i westchnął. — Potem miejmy nadzieję, że nie zabraknie jej sił.
Następnego dnia koło południa wjechali do niewielkiego miasteczka otoczonego wałami. Wokół rozciągały się pola porośnięte jeszcze bujną zielenią. Wszystko na drodze toczyło się na ogół w przeciwnym kierunku. Mijali obładowane wozy. Obok drogi biegły stada bydła. Starsze damy maszerowały skrajem, niosąc na plecach cały swój dobytek.
— Zaraza? — spytał Rincewind mężczyznę pchającego wózek pełen dzieci.
Pokręcił głową.
— To gwiazda, przyjacielu — odparł. — Nie zauważyliście jej na niebie?
— Trudno nie zauważyć.
— Podobno zderzy się z nami w Noc Strzeżenia Wiedźm. Morza się zagotują, krainy Dysku pękną, królowie runą w proch, a miasta będą niczym jeziora szkła. Uciekam w góry.
— Czy to pomoże? — powątpiewał Rincewind.
— Nie, ale stamtąd będzie lepszy widok. Rincewind wrócił do towarzyszy.
— Wszystkich martwi ta gwiazda — oznajmił. — Chyba mało kto pozostał jeszcze w mieście. Uciekają w góry.
— Nie chciałabym nikogo straszyć — wtrąciła Bethan. — Ale czy zwróciliście uwagę na fakt, że jest dziwnie gorąco jak na tę porę roku?
— To samo pomyślałem wczoraj wieczorem — zgodził się Dwu-kwiat. — Że jest bardzo ciepło.
— Podejrzewam, że będzie jeszcze cieplej — oświadczył Cohen. — Jedźmy do miaszta.
Sunęli pustymi ulicami, ścigani echem stuku kopyt Cohen przyglądał się szyldom kupców, wreszcie ściągnął wodze.
— Tego właśnie szukałem — oświadczył. — Znajdźcie jakąś świątynię ż kapłanem. Wkrótcze do wasz dołączę.
— Jubiler? — zdziwił się Rincewind.
— To nieszpodzianka.
— Przydałaby mi się nowa suknia — przypomniała Bethan.
— Ukradnę ci jakąś.
W mieście czaiło się coś niepokojącego. I coś bardzo dziwnego. Na każdych prawie drzwiach ktoś wymalował czerwoną gwiazdę.
— To niesamowite — zauważyła Bethan. — Zupełnie jakby chcieli ją tu ściągnąć.
— Albo odepchnąć — dodał Dwukwiat.
— Nie uda się. Jest za duża — oświadczył Rincewind. Wszyscy spojrzeli na niego. — To chyba logiczne, prawda? — zakończył niepewnie.
— Nie — stwierdziła Bethan.
— Gwiazdy to małe światełka na niebie — oświadczył Dwukwiat. — Kiedyś jedna spadła niedaleko mojego mieszkania: biała i wielka jak dom. Żarzyła się całe tygodnie, zanim wystygła.
— Ta gwiazda jest inna — obwieścił głos. — Wielki A’Tuin wspiął się na plażę wszechświata. Nad ogromnym oceanem przestrzeni.
— Skąd wiesz? — zdziwił się turysta.
— Skąd wiem co? — nie zrozumiał Rincewind.
— To, co właśnie powiedziałeś. O plażach i oceanach.
— Nic nie mówiłem!
— Oczywiście, że mówiłeś, głupcze! — krzyknęła Bethan. — Widzieliśmy, jak poruszasz wargami w górę i w dół, i w ogóle!
Rincewind przymknął oczy. We wnętrzu swego umysłu wyczuł, jak Zaklęcie odbiega w głąb, kryje się za sumieniem i mruczy do siebie.
— Dobrze, dobrze — powiedział. — O co te krzyki? Ja… ja nie wiem, skąd wiem. Po prostu wiem.
— Wolałabym, żebyś nam wytłumaczył.
Skręcili za róg.
We wszystkich miastach Dysku wokół Okrągłego Morza istnieje obszar wydzielony specjalnie dla bogów, których Dysk posiada wystarczająco dużo. Miejsca te są zwykle zatłoczone i niezbyt atrakcyjne z architektonicznego punktu widzenia. Oczywiście, najstarsi bogowie mają wielkie i wspaniałe świątynie; problem w tym, że bogowie późniejsi i młodsi zażądali równouprawnienia. A ponieważ żaden nie pomyślał nawet o zamieszkaniu poza świętą dzielnicą, te wkrótce pełne były szop, przybudówek, przerobionych strychów, podpiwniczeń, ekskluzywnych kawalerek, eklezjastycznych wypełnień i transtemporalnych pokojów na godziny. Zwykle spalano tam równocześnie trzysta różnych typów kadzidła, a hałas sięgał progu bólu, kiedy kapłani przekrzykiwali się wzajemnie, by zdobyć odpowiednią liczbę wiernych do modlitwy.
Na tej ulicy jednak panowała szczególnie nieprzyjemnego rodzaju martwa cisza, jaka zdarza się, gdy setki przerażonych ludzi stoją w całkowitym bezruchu.
Mężczyzna na skraju tłumu obejrzał się i widząc przybyszów, zmarszczył brwi. Na czole miał namalowaną czerwoną gwiazdę.
— Co… — zaczął Rincewind i urwał, gdyż jego głos wydawał się o wiele za mocny. — Co się dzieje?
— Jesteście obcy? — spytał mężczyzna.
— Właściwie znamy się całkiem… — Dwukwiat umilkł.
Bethan wskazała ulicę.
Na każdej świątyni wymalowano gwiazdę. Szczególnie wielką na-mazał ktoś na kamiennym oku przed świątynią Ślepego lo, przywódcy bogów.
— Brrr — Rincewind otrząsnął się. — lo będzie wściekły, kiedy to zobaczy. Drodzy przyjaciele, nie powinniśmy się kręcić w tej okolicy.
Tłum otaczał prymitywną platformę, wzniesioną pośrodku szerokiej ulicy. Od frontu zdobił ją wielki proporzec.
— Słyszałam, że Ślepy lo widzi wszystko i wszędzie — szepnęła Bethan. — Dlaczego nie…
— Cicho! — warknął jakiś mężczyzna. — Dahoney mówi.
Jakiś człowiek wstąpił na platformę — wysoki, chudy, z włosami żółtymi jak mlecz. Zamiast oklasków rozległo się jakby zbiorowe westchnienie. Zaczął mówić.
Rincewind słuchał w narastającej grozie. Gdzie są bogowie? — pytał ten człowiek. Odeszli. Może nigdy nie istnieli. Czy ktoś ich naprawdę widział? A teraz przysłano gwiazdę…
Spokojnie, wyraźnie kontynuował przemowę. Używał takich słów jak „wymieść”, „oczyścić” i „wyplenić”. Głos wwiercał się w umysł niczym rozgrzany do czerwoności miecz. Gdzie są magowie? Gdzie magia? Czy rzeczywiście kiedyś działała, czy to był tylko sen?
Rincewind zaczął się poważnie obawiać, że bogowie mogą to usłyszeć” i tak się rozzłościć, że wywrą zemstę na wszystkich, którzy w tym czasie byli w tym miejscu.
Ale miał wrażenie, że nawet gniew bogów byłby lepszy niż dźwięk tego głosu. Gwiazda się zbliża, zdawał się mówić, a straszliwy ogień można odwrócić jedynie przez… przez… Rincewind nie był pewien, ale przed oczyma stanęła mu wizja mieczy, proporców i wojowników o pustych oczach. Ten glos nie wierzył w bogów, co szczególnie Rincewindowi nie przeszkadzało, ale nie wierzył też w ludzi.
Ktoś szturchnął Rincewinda w bok — wysoki obcy mężczyzna w opończy, który stał po lewej stronie. Mag obejrzał się… i spojrzał na wyszczerzoną czaszkę pod czarnym kapturem.
Magowie, jak koty, potrafią zobaczyć Śmierć.
W porównaniu z dźwiękiem tego głosu, Śmierć sprawiał niemal miłe wrażenie. Opierał się o ścianę, a obok stała jego kosa. Skinął Rincewindowi.
— Przyszedłeś się napawać? — szepnął pytająco mag. Śmierć wzruszył ramionami.
— PRZYSZEDŁEM ZOBACZYĆ PRZYSZŁOŚĆ — wyjaśnił.
— To ma być przyszłość?
— JAKAŚ PRZYSZŁOŚĆ.
— Potworna.
— SKŁONNY JESTEM PRZYZNAĆ CI RACJĘ.
— Myślałem, że ci się spodoba!
— NIE TAKA. ŚMIERĆ WOJOWNIKA ALBO STARCA CZY DZIECKA… TĘ ROZUMIEM. UŚMIERZAM BÓL I ŁAGODZĘ CIERPIENIE. ALE TEJ ŚMIERCI UMYSŁÓW NIE ROZUMIEM.
— Z kim rozmawiasz? — zapytał Dwukwiat.
Kilku ludzi z tłumu spoglądało na Rincewinda podejrzliwie.
— Z nikim. Możemy już iść? Głowa mnie rozbolała. Ludzie zaczęli mruczeć coś między sobą i wskazywać ich palcami. Rincewind złapał towarzyszy i szybkim krokiem skręcił za róg.
— Wsiadajmy na konie i jedźmy stąd — powiedział. — Mam niedobre przeczucie, że…
Czyjaś dłoń opadła mu na ramię. Obejrzał się. Para zamglonych szarych oczu, umieszczonych w łysej głowie na szczycie muskularnego ciała, spoglądała z uwagą na jego lewe ucho. Mężczyzna miał wymalowaną na czole gwiazdę.
— Wyglądasz na maga — oświadczył. Ton jego głosu sugerował, że to rzecz bardzo nierozsądna, a możliwe, że wręcz fatalna.
— Kto? Ja? Nie, jestem… urzędnikiem. Tak, urzędnikiem. Właśnie — zapewnił Rincewind.
Zaśmiał się piskliwie.
Mężczyzna zamilkł. Bezgłośnie poruszał ustami, jakby nasłuchiwał wewnętrznego głosu. Zbliżyło się kilku innych ludzi z gwiazdami. Lewe ucho Rincewinda wzbudzało powszechną uwagę.
— Myślę, że jesteś magiem — oświadczył mężczyzna.
— Posłuchaj — rzekł Rincewind. — Gdybym był magiem, to bym potrafił czarować. Zgadza się? Zamieniłbym cię w coś, a że tego nie zrobiłem, to nie jestem.
— Pozabijaliśmy wszystkich naszych magów — oznajmił któryś z ludzi z gwiazdami. — Niektórzy uciekli, ale wielu zabiliśmy. Machali rękami i nic się nie działo.
Rincewind patrzył na niego niespokojnie.
— Myślimy, że ty również jesteś magiem — powtórzył mężczyzna, coraz mocniej ściskając ramię ofiary. — Masz skrzynię na nogach i wyglądasz jak mag.
Rincewind uświadomił sobie, że ich trójka i Bagaż oddalili się jakoś od koni i że teraz stoją w zacieśniającym się kręgu poważnych ludzi o poszarzałych twarzach.
Bethan zbladła. Nawet Dwukwiat wyglądał na lekko zaniepokojonego, choć jego umiejętność dostrzegania zagrożeń była w przybliżeniu tej klasy, co Rincewinda umiejętność latania.
Rincewind nabrał tchu. Wzniósł ramiona w klasycznej pozie, której nauczył się przed laty.
— Cofnijcie się! — rozkazał. — Albo wszystkich was porazi magia.
— Magia wygasła — odparł mężczyzna. — Gwiazda ją zabrała. Wszyscy fałszywi magowie wypowiadali te śmieszne słowa i nic się nie działo. Potem ze zgrozą spoglądali na swoje ręce i bardzo niewielu miało dość rozsądku, by uciekać.
— Nie żartuję! — zagroził Rincewind.
On mnie zabije, myślał. To koniec. Nie potrafię już nawet oszukiwać. Ani czarować, ani oszukiwać… Jestem zwyczajnym…
Zaklęcie drgnęło w jego umyśle. Poczuł, jak lodowata ciecz sączy mu się do mózgu. Był gotów. Zimny dreszcz popłynął wzdłuż ramienia.
Ręka uniosła się sama; poczuł, że usta otwierają się i zamykają, że porusza się jego własny język, a głos, który nie należał do niego, głos stary i oschły, wymawia sylaby wzlatujące w powietrze niczym obłoczki pary.
Z palców strzeliły oktarynowe ognie. Oplotły przerażonego mężczyznę, aż zniknął w lodowatej, pryskającej iskrami chmurze, która wzniosła się ponad ulicą, zawisła na chwilę i eksplodowała w nicość.
Nie został nawet kłąb tłustego dymu.
Rincewind ze zgrozą przyglądał się własnej dłoni.
Dwukwiat i Bethan chwycili go pod ręce i powlekli przez oszołomiony tłum, aż dotarli na otwartą przestrzeń ulicy. Tu nastąpił bolęsny moment, gdy każde z nich próbowało uciekać w inną stronę. W końcu jednak pobiegli razem. Stopy Rincewinda prawie nie dotykały bruku.
— Magia — mruczał podniecony, pijany mocą. — Rzuciłem czar…
— To prawda — przyznał uspokajająco Dwukwiat.
— Chcecie, żebym rzucił zaklęcie? — spytał Rincewind. Wskazał palcem przebiegającego psa. — Uuiiii! — zawołał. Zwierzę spojrzało na niego z wyrzutem.
— Najlepiej spraw, żeby twoje stopy biegły szybciej — rzuciła ponuro Bethan.
— Jasne! — bełkotał Rincewind. — Hej, stopy! Biegnijcie szybciej! Patrzcie, naprawdę to robią!
— Mają więcej rozumu od ciebie — stwierdziła dziewczyna. — Którędy teraz?
Dwukwiat rozejrzał się. Gdzieś z bliska dobiegały gniewne krzyki. Rincewind wyrwał się i niepewnie podreptał w najbliższą uliczkę.
— Potrafię! — wrzasnął dziko. — Uważajcie tylko…
— Jest w szoku — wyjaśnił Dwukwiat.
— Dlaczego?
— Nigdy jeszcze nie rzucił zaklęcia.
— Przecież jest magiem!
— To skomplikowana historia — wysapał Dwukwiat, biegnąc za Rincewindem. — Zresztą, nie jestem pewien, czy to on. To nie był jego głos. No chodź, staruszku.
Rincewind skierował na niego dzikie, niewidzące spojrzenie.
— Zamienię cię w krzak róży — oznajmił.
— Tak, tak, świetny pomysł. Tylko już chodźmy. — Dwukwiat delikatnie pociągnął go za rękę.
Z kilku uliczek naraz rozległ się tupot nóg i nagle otoczyło ich kilkunastu ludzi z gwiazdami. Bethan chwyciła bezwładne ramię Rincewinda i wymierzyła je groźnie.
— Nie zbliżać się! — krzyknęła.
— Tak jest! — zawołał Dwukwiat. — Mamy tu maga i nie zawahamy się go użyć!
— Nie żartujęl — Bethan obróciła Rincewinda za ramię niby kabestan.
— Zgadza siei Jesteśmy ciężko uzbrojeni! Co? — nie zrozumiał Dwukwiat.
— Pytałam, gdzie jest Bagaż — syknęła Bethan zza pleców Rince-winda.
Turysta rozejrzał się niepewnie. Bagaż zniknął.
Na szczęście widok Rincewinda wywarł pożądany efekt. Kiedy wskazywał ręką dookoła, napastnicy traktowali ją jak obrotową kosę i próbowali chować się jeden za drugiego.
— Gdzie on się podział?
— Skąd mam wiedzieć?
— To przecież twój Bagaż.
— Często nie mam pojęcia, gdzie jest mó] Bagaż. Na tym polegają uroki życia turysty. Zresztą, on często gdzieś odchodzi. Chyba lepiej nie pytać dlaczego.
Napastnicy zaczynali sobie uświadamiać, że tak naprawdę nic się nie dzieje i że Rincewind nie jest w stanie ciskać nawet wyzwisk, a co dopiero czarodziejskiego ognia. Zbliżali się, uważnie obserwując jego dłonie.
Dwukwiat i Bethan wycofywali się. Turysta spojrzał za siebie.
— Bethan…
— Co? — Dziewczyna nie spuszczała wzroku ze zbliżających się prześladowców.
— To ślepy zaułek.
— Jesteś pewien?
— Chyba umiem rozpoznać mur z cegły — odparł z wyrzutem Dwukwiat.
— Więc to już koniec — westchnęła dziewczyna.
— Może spróbuję im wyjaśnić…?
— Nie.
— Aha.
— Chyba nie są z tych, co słuchają wyjaśnieii.
Dwukwiat przyjrzął się napastnikom. Był zwykle — jak już wspominano — niewrażliwy na osobiste zagrożenie. Wbrew doświadczeniom całej ludzkości wierzył, że jeśli tylko ludzie porozmawiają ze sobą, wypiją piwo, pokażą obrazki wnuków, może wybiorą się na jakiś pokaz albo co, wszystko da się jakoś rozwiązać. Wierzył też, że ludzie są zasadniczo dobrzy, tylko miewają złe dni. To, co się zbliżało ulicą, wywarło na nim takie wrażenie jak widok goryla w fabryce szkła.
Z tyłu zabrzmiał najlżejszy z dźwięków, właściwie nie tyle dźwięk, ile zmiana faktury powietrza.
Prześladowcy rozdziawili usta, zawrócili i zniknęli w głębi ulicy.
— Co…? — zdziwiła się Bethan, podtrzymując nieprzytomnego w tej chwili Rincewinda, Dwukwiat patrzył w przeciwną stronę, na wielką oszkloną wystawę, pełną niezwykłych naczyń, i na drzwi przesłonięte sznurami paciorków, Teraz, gdy znaki liter wpełzły już aa miejsca, wielki szyki nad nimi głosił:
Jubiler wolno obracał na małym kowadle złotą płytkę, mocując ostatni z dziwnie oszlifowanych diamentów.
— Z zęba trola, powiadasz? — mruknął i mruiżąc oczy przyjrzał się swemu dziełu.
— Tak — potwierdził Cohen. — I, jak obieczałem, możesz zatrzymać szobie resztę.
Przesuwał palcami po tacy złotych pierścieni.
— Hojna zapłata — przyznał jubiler.
Był krasnoludem i znał się na interesach. Westchnął.
— Nie masz osztatnio wielu żleczeń? — domyślił się Cohen. Przez małe okienko zerknął na grupę ludzi o pustych oczach, zebraną po drugiej stronie ulicy.
— Owszem, czasy są ciężkie.
— Czo to za typy ż wymalowanymi gwiazdami? Krasnolud-jubiler nie podniósł głowy.
— Szaleńcy — odparł krótko. — Twierdzą, że nie powinienem pracować, bo zbliża się gwiazda. Ja im na to, że gwiazdy nigdy mnie nie skrzywdziły, czego nie mogę powiedzieć o ludziach.
Cohen w zadumie pokiwał głową. Sześciu ludzi odłączyło się od grupy i ruszyło do pracowni. Nieśli rozmaitą broń i wyglądali na zdeterminowanych.
— Dziwne — mruknął Cohen.
— Jestem, jak pewnie zauważyłeś, z pochodzenia krasnoludem — rzekł jubiler. — Podobno to jedna z ras magicznych. A tamci wierzą, że gwiazda nie zniszczy Dysku, jeśli odwrócimy się od magii. Pewnie chcą mnie trochę poturbować. Takie życie.
Podniósł szczypcami swe najnowsze dzieło.
— To najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem — wyznał. — Widzę jednak, że bardzo praktyczna. Mówiłeś, że jak się nazywa?
— Pro-teży — odparł Cohen.
Przyjrzał się podkowiastym kształtom na swej pomarszczonej dłoni, po czym otworzył usta i kilka razy stęknął boleśnie.
Drzwi odskoczyły. Napastnicy wkroczyli do wnętrza i zajęli pozycje pod ścianami. Byli spoceni i niepewni, lecz ich przywódca wzgardliwie odepchnął Cohena na bok i chwycił krasnoluda za koszulę.
— Ostrzegaliśmy cię już, karzełku — oznajmił. — Wyjdziesz stąd sam albo cię wyniosą. Nam wszystko jedno. A teraz jesteśmy już naprawdę…
Cohen postukał go w ramię. Mężczyzna obejrzał się gniewnie.
— Czego chcesz, dziadku? — burknął.
Cohen odczekał, aż intruz dokładnie go sobie obejrzy, a potem się uśmiechnął. Był to powolny, leniwy uśmiech, odsłaniający jakieś trzysta karatów ustnej biżuterii. Zdawało się, że rozświetla cały pokój.
— Policzę do trzech — rzekł przyjaźnie. — Raz. Dwa. — Kościste kolano uniosło się i z satysfakcjonującym, głuchym chrzęstem trafiło intruza w krocze. Cohen wykonał półobrót, by z całą siłą wbić jeszcze łokieć w nerki przywódcy, który runął na podłogę, zwinięty wokół swego osobistego uniwersum cierpienia. — Trzy — dodał Cohen, zwracając się do kłębka na podłodze.
Słyszał kiedyś o uczciwej walce i już dawno zdecydował, że nie chce mieć z nią nic wspólnego.
Spojrzał na pozostałych mężczyzn i błysnął swym niesamowitym uśmiechem.
Powinni rzucić się na niego razem. Zamiast tego jeden z nich, uspokojony świadomością, że w przeciwieństwie do Cohena ma ciężki miecz, przesuwał się bokiem w jego stronę.
— Nie, nie… — Cohen zamachał rękami. — Daj spokój, chłopcze. Nie w ten sposób.
Napastnik przyglądał mu się z ukosa.
— Nie w jaki sposób? — spytał podejrzliwie.
— Nigdy w życiu nie miałeś w ręku miecza? Tamten zerknął na kolegów, szukając wsparcia.
— Nie za często — przyznał. — I na krótko. Groźnie machnął orężem. Cohen wzruszył ramionami.
— Może tu zginę, ale chciałbym zginąć z ręki człowieka, który trzyma miecz jak wojownik — oświadczył.
Mężczyzna przyjrzał się swoim dłoniom.
— Całkiem dobry chwyt — stwierdził z powątpiewaniem.
— Posłuchaj mnie, chłopcze… Znam się trochę na tych sprawach. Podejdź tu,… Pozwolisz? Dobrze. Lewa ręka tutaj, na głowicy, prawa tutaj,,, dobrze, właśnie tutaj… a klinga prosto w twoją nogę.
Napastnik wrzasnął i sięgnął do stopy, gdy Cohen podciął mu zdrową nogę i zwrócił się do wszystkich zebranych.
— Robi się wesoło — oświadczył. — Dlaczego się na mnie nie rzucicie?
— Właśnie — zabrzmiał jakiś głos u jego pasa. Jubiler wydobył skądś bardzo wielki i brudny topór, który do wszystkich okropności wojny dodawał jeszcze groźbę tężca.
Czterej intruzi ocenili stosunek sił i wycofali się do drzwi.
— I zetrzyjcie te głupie gwiazdy! — krzyknął za nimi Cohen. — Możecie uprzedzić wszystkich, że Cohen Barbarzyńca bardzo się zdenerwuje, jeśli gdzieś jeszcze takie zobaczy!
Drzwi trzasnęły. Ułamek sekundy później uderzył w nie topór, odbił się i odciął pasek skóry z sandała Cohena.
— Przepraszam — powiedział krasnolud. — Należał do mojego dziadka. Ja używam go tylko do rąbania drew.
Cohen na próbę zacisnął szczęki. Protezy pasowały całkiem nieźle.
— Na twoim miejscu i tak bym się stąd wynosił — rzekł, Krasnolud jednak krzątał się jaz po pracowni, wrzucając do skórzanej sakwy cenne metale i klejnoty. Do jednej kieszeni włożył zawiniątko z narzędziami, do drugiej paczkę gotowej biżuterii. Potem wsunął ręce w uchwyty tygla, stęknął i z wysiłkiem zarzucił go sobie na plecy.
— No, dobrze — mruknął. — Jestem gotów.
— Idziesz ze mną?
— Przynajmniej do bram miasta, jeśli nie masz nic przeciw teram. Chyba mi się nie dziwisz?
— Nie. Ale lepiej zostaw ten topór.
Wyszli w blask popołudnia, na opustoszałą ulicę. Kiedy Cohen otwierał usta, maleńkie tęcze rozświetlały cienie.
— Muszę jeszcze zabrać stąd kilku przyjaciół — powiedział i dodał — Mam nadzieję, że nic im się nie stało. Jak ci na imię?
— Lackjaw.
— Czy mogę tu gdzieś, — szepnął namiętnie Cohen, rozkoszując się każdym słowem. — Czy gdzieś to dostanę stek?
— Ludzie z gwiazdami pozamykali wszystkie gospody. Twierdzą, że nie należy jeść i pić, kiedy…
— Wiem, wiem — przerwał Cohen. — Chyba zaczynam rozumieć, na czym to polega. Czy oni niczego nie pochwalają? Lackjaw zamyślił się.
— Palenie różnych rzeczy — stwierdził w końcu. — W tym są dobrzy. Książki i w ogóle… Były tu takie wielkie ogniska. Cohen był wstrząśnięty.
— Ogniska z książek?
— Tak. Okropne, prawda?
— Prawda.
Sama myśl o tym była przerażająca. Ktoś, kto całe życie spędził pod gołym niebem, umie docenić solidną, grubą księgę. Jeśli człowiek ostrożnie wyrywa kartki, taka księga wystarczy na cały rok rozpalania ognisk. Nieraz garść wilgotnych gałązek i sucha książka mogą ocalić życie. A kiedy ma się ochotę zapalić i nie można znaleźć łajki, książka jest niezastąpiona.
Cohen zdawał sobie sprawę, że ludzie zapisywali w książkach różne rzeczy. Zawsze uważał to za lekkomyślne marnotrawstwo papieru.
— Jeśli twoi przyjaciele ich spotkali, to boję się, że mógł wpaść w kłopoty — powiedział smutnie Lackjaw, gdy maszerowali ulicą.
Skręcili za róg i na środka drogi zobaczyli ognisko, kilku ludzi wrzucało do niego książki wynoszone z pobliskiego domu; miał wyważone drzwi i cały był pomazany gwiazdami.
Wieści o Cohenie nie dotarły jeszcze do wszystkich. Palacze książek nie zwrócili uwagi, gdy podszedł bliżej i oparł się o ścianę. Pozwijane strzępy płonącego papieru wzlatywały w gorącym powietrzu i płynęły ponad dachami.
— Co robicie? — zapytał.
Jakaś kobieta z gwiazdą odrzuciła włosy dłonią poczerniałą od sadzy i spojrzała z uwagą na lewe ucho Cohena.
— Oczyszczamy Dysk z niegodziwości — odpowiedziała.
Dwaj mężczyźni wyszli z budynku i też popatrzyli na Cohena, a przynajmniej na jego lewe ucho.
Barbarzyńca wyjął kobiecie z ręki ciężką księgę. Okładkę zdobiły przedziwne czerwone i czarne kamienie, układające się w coś, co — nie wątpił — było słowem. Pokazał ją Lackjawowi.
— Necrotelecomnicon — wyjaśnił krasnolud. — Magowie z niej korzystają. Mówi chyba, jak kontaktować się z umarłymi.
— Ech, ci magowie… — mruknął Cohen.
Pomacał kartkę — była cienka i całkiem miękka. Odrażające, jakby organiczne pismo wcale mu nie przeszkadzało. Tak, taka książka może być prawdziwym przyjacielem…
— Chciałeś czegoś? — zapytał jakiegoś człowieka, który chwycił go za ramię.
— Trzeba spalić wszystkie księgi magiczne — rzekł intruz, choć odrobinę niepewnie, gdyż coś w uśmiechu Cohena budziło w nim niewygodne uczucie powracającego rozsądku.
— Dlaczego?
— Zostało nam to objawione.
Uśmiech Cohena stał się szeroki jak cały świat… ale o wiele groźniejszy.
— Myślę, że powinniśmy już iść — wtrącił nerwowo Lackjaw. Grupa ludzi z gwiazdami wyszła z bocznej ulicy za nimi.
— A ja myślę, że chętnie bym kogoś zabił — odparł Cohen.
— Gwiazda nakazuje nam oczyścić Dysk — oznajmił mężczyzna i cofnął się o krok.
— Gwiazdy nie mówią.
— Jeśli mnie zabijesz, tysiące staną w moje miejsce. — Mężczyzna opierał się już plecami o ścianę.
— Istotnie — przyznał Cohen tonem perswazji. — Ale przecież nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że ty będziesz już martwy.
Grdyka mężczyzny zaczęła podskakiwać jak jojo. Zerknął na miecz barbarzyńcy.
— Coś w tym jest, rzeczywiście — przyznał. — Wiesz co… A może zgasimy ten ogień?
— Niezły pomysł — pochwalił Cohen.
Lackjaw szarpnął go za pas. Grupa ludzi z gwiazdami biegła już w ich kierunku. Było ich dużo, z czego wielu uzbrojonych, i wyglądało na to, że sytuacja staje się odrobinę bardziej poważna.
Cohen wyzywająco machnął kilka razy mieczem, odwrócił się i rzucił do ucieczki. Nawet Lackjaw z wielkim trudem dotrzymywał mu kroku.
— Zabawne… — wysapał, gdy skręcili w kolejny zaułek. — Myślałem… przez chwilę… że chcesz tam zostać… i walczyć.
— Wybij… to sobie… z głowy… młotem.
Kiedy wypadli na ulicę, Cohen stanął za węgłem, dobył miecza i pochylając głowę, nasłuchiwał zbliżających się kroków. Nagle ciął szeroko na wysokości brzucha. Rozległ się nieprzyjemny odgłos i kilka wrzasków, on jednak był już daleko. Biegł dziwacznie, powłócząc nogami, by nie urazić odcisków.
Z Lackjawem tupiącym ciężko tuż przy jego boku skręcił do gospody wymalowanej w jaskrawoczerwone gwiazdy. Z lekkim tylko jękiem bólu Cohen wskoczył na stół i pobiegł po blacie… a równocześnie, z niemal perfekcyjnym wyczuciem choreografii, Lackjaw nie schylając się wbiegł pod stół… Cohen zeskoczył po drugiej stronie, kopnął nogą drzwi do kuchni i obaj znaleźli się na małej, wąskiej uliczce.
Pokonali jeszcze kilka zakrętów i wpadli w jakąś bramę. Cohen przylgnął do ściany i rzęził, aż przestał widzieć przed oczyma niebieskie i fioletowe plamki.
— I co? — wysapal. — Co znalazłeś?
— Hm… solniczkę — odparł Lackjaw.
— Tylko tyle?
— Przecież musiałem biec pod stołem. Tobie też nie poszło lepiej. Cohen zerknął niechętnie na nieduży melon, który nabił na miecz podczas ucieczki.
— Czasy są ciężkie — mruknął i wgryzł się w grubą skórę.
— Chcesz trochę soli? — zaproponował krasnolud.
Cohen milczał. Stał nieruchomo z melonem w ręku i otwartymi ustami.
Lackjaw obejrzał się. Podwórze, gdzie trafili, było całkiem puste, jeśli nie liczyć starego kufra, pozostawionego przez kogoś pod murem.
Cohen wpatrywał się w niego. Nie patrząc oddał melona krasno-ludowi i wszedł w plamę słonecznego światła. Lackjaw obserwował, jak skrada się bezszelestnie do kufra — a przynajmniej tak bezszelestnie, jak to możliwe, gdy ma się stawy skrzypiące niby okręt pod pełnymi żaglami. Barbarzyńca raz czy dwa ukłuł kufer mieczem, jednak ostrożnie, jakby się bał, że wybuchnie.
— To zwykły kufer — zawołał krasnolud. — Co w nim takiego dziwnego?
Cohen nie odpowiadał. Przykucnął z trudem i obejrzał zamek.
— Co jest w środku? — spytał Lackjaw.
— Wolałbyś nie wiedzieć — stwierdził Cohen. — Pomóż mi wstać.
— Ale ten kufer…
— Ten kufer… — Cohen zawahał się. — Ten kufer jest…
Niezdecydowanie zamachał rękami.
— Podłużny?
— Deliryczny — szepnął tajemniczo Cohen.
— Dełiryczny?
— Tak.
— Aha — mruknął krasnolud.
Przez chwilę przyglądali się kufrowi w milczeniu.
— Cohenie?
— Słucham?
— Co to znaczy deliryczny?
— Dełiryczny to… — Cohen urwał i zirytowany spojrzał w dół. — Daj mu kopniaka, to sam się przekonasz.
Okuty stałą krasnoludzki but Lackjawa huknął o boczną ściankę kufra. Cohen drgnął. Poza tym nic się nie stało.
— Rozumiem — stwierdził krasnolud. — Deliryczny znaczy drewniany.
— Nie… On… On powinien jakoś zareagować.
— Rozumiem — powtórzył Lackjaw, choć wcale nie rozumiał i zaczynał żałować, że Cohen wyszedł na ten upał. — Powinien uciec, tak?
— Tak. Albo odgryźć ci nogę.
— Aha… — Krasnolud łagodnie ujął Cohena za rękę. — Popatrz, jak tu, w cieniu, jest przyjemnie. Może usiądziesz i odpoczniesz… Cohen odepchnął go.
— Patrzy na ścianę — stwierdził. — Dlatego nie zwraca na nas uwagi. Gapi się w ścianę.
— Tak, masz rację. Oczywiście, patrzy w ścianę tymi małymi oczkami…
— Nie bądź durniem, przecież on nie ma oczu!
— Przepraszam, przepraszam bardzo — zawołał pospiesznie Lackjaw. — Patrzy na ścianę bez oczu. Przepraszam.
— Myślę, że coś go martwi.
— Tak, to chyba to. Wolałby pewnie, żebyśmy już sobie poszli i zostawili go w spokoju.
— Wygląda na zdziwionego — dodał Cohen.
— Tak, rzeczywiście jest zdziwiony — przyznał krasnolud. Barbarzyńca przyjrzał mu się uważnie.
— Skąd ty to możesz wiedzieć? — warknął.
Lackjaw pomyślał, że zamienili się rolami i nie jest to uczciwa zamiana. Spoglądał to na Cohena, to na kufer, na przemian zamykając i otwierając usta.
— A ty skąd? — zapytał w końcu.
Ale Cohen i tak nie słuchał. Usiadł przed kufrem — zakładając, że strona z dziurką od klucza była przodem — i przyglądał mu się uważnie. Lackjaw się cofnął. To zabawne, stwierdził nagle jego umysł. Ta piekielna skrzynia na mnie patrzy.
— No, dobrze — odezwał się Cohen. — Wiem, że ty i ja nie zawsze się zgadzamy, ale obaj staramy się znaleźć coś, na czym nam zależy. Tak?
— Ja… — zaczął Lackjaw i uświadomił sobie, że wojownik przemawia do kufra.
— Powiedz mi zatem, gdzie oni są.
Lackjaw patrzył ze zgrozą, jak Bagaż wysuwa swoje nóżki, rozpędza się i całą siłą uderza o ścianę. Dookoła poleciały okruchy cegieł i zaprawy.
Cohen zajrzał przez otwór. Po drugiej stronie był niewielki brudny składzik. Bagaż stał pośrodku i promieniował niebotycznym zdumieniem.
— Sklep — oznajmił Dwukwiat.
— Jest tu kto? — zapytała Bethan.
— Aaargh — dodał Rincewind.
— Powinniśmy chyba gdzieś go posadzić i przynieść wody — powiedział Dwukwiat. — O ile ją tu znajdziemy.
— Jest wszystko inne — zauważyła Bethan.
Wszędzie stały półki, a na półkach leżało pełno wszystkiego. Przedmioty, które się nie mieściły, wisiały w pękach u ciemnego, mrocznego sufitu; pudła i worki zawalały podłogę.
Z zewnątrz nie dobiegały żadne dźwięki. Bethan obejrzała się i odkryła dlaczego.
— Nigdy nie widziałem tylu towarów — stwierdził Dwukwiat.
— Jednej rzeczy na pewno tu brakuje — oświadczyła stanowczo Bethan.
— Skąd wiesz?
— Wystarczy popatrzeć. Skończyły się wyjścia.
Dwukwiat odwrócił się. W miejscu, gdzie niedawno było okno i drzwi, teraz znajdowały się półki zapchane pakunkami. Wyglądały, jakby wisiały tam już od bardzo dawna.
Dwukwiat usadził Rincewinda na chwiejnym stołku obok lady i podejrzliwie zbadał półki. Stały tam pudełka gwoździ i szczotek do włosów. Leżały bloki wyblakłego ze starości mydła. Były piramidki słoiczków soli kąpielowych, do których ktoś przyczepił dość smutną i ironiczną notkę stwierdzającą, wbrew wszelkim faktom, że są Doskonałe na Prezent. Było też całkiem sporo kurzu.
Bethan sprawdzała półki po drugiej stronie. Nagle roześmiała się.
— Patrzcie tylko! — zawołała.
Dwukwiat popatrzył. Dziewczyna trzymała w ręku… to była mała chatka góralska, cała wysadzana muszelkami; na dachu (który otwierał się, oczywiście, żeby w domku można było chować papierosy, a przy tym grał prostą melodyjkę) ktoś wypalił napis „Szczególna Pamiątka”.
— Widziałeś kiedy coś podobnego? — zapytała. Dwukwiat pokręcił głową. Otworzył usta.
— Dobrze się czujesz? — zaniepokoiła się Bethan.
— To chyba najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem — szepnął.
W górze rozległo się donośne brzęczenie. Podnieśli głowy.
Duża czarna kula zjechała z ciemności pod sufitem. Na jej powierzchni zapalały się i gasły czerwone światełka. Zakręciła się i popatrzyła na nich dużym szklanym okiem. To oko było groźne. Zdawało się dobitnie sugerować, że patrzy na coś obrzydliwego.
— Dzień dobry… — powiedział niepewnie Dwukwiat. Nad ladą pojawiła się twarz. Wyglądała na zagniewaną.
— Mam nadzieję, że zamierzaliście za to zapłacić — powiedziała twarz niegrzecznie. Z jej wyrazu można było wywnioskować, że oczekuje potwierdzenia, choć i tak nie uwierzy.
— Za to? — zdziwiła się Bethan. — Nie kupiłabym tego, choćbyś dorzucił czapkę rubinów i…
— Ja to kupię — przerwał jej Dwukwiat. — Ile? — Sięgnął do kieszeni i nagle zmartwiał. — Nie mam przy sobie pieniędzy. Są w moim Bagażu, ale…
Usłyszeli pogardliwe parsknięcie. Twarz zniknęła zza lady i pojawiła się znowu za gablotą ze szczoteczkami do zębów. Należała do bardzo małego człowieczka, niemal całkiem skrytego za zielonym fartuchem. Był wyraźnie zagniewany.
— Bez pieniędzy? Przychodzicie do mojego sklepu…
— To niechcący — zapewnił szybko Dwukwiat. — Nie zauważyliśmy, że tu jest.
— Bo go nie było — rzekła stanowczo Bethan. — To magiczny sklep, prawda?
Sprzedawca zawahał się.
— Tak — przyznał w końcu niechętnie. — Troszeczkę.
— Troszeczkę? — powtórzyła Bethan. — Troszeczkę magiczny?
— Może troszeczkę bardziej — ustąpił, cofając się o krok. — No dobrze — zgodził się wreszcie. Bethan patrzyła na niego groźnie. — Całkiem magiczny. Tych przeklętych drzwi najpierw nie było, a potem znowu zniknęły, tak?
— Tak. I nie podoba się nam ta rzecz pod sufitem.
Sprzedawca podniósł głowę i zmarszczył brwi. Zniknął za zasłoną z paciorków w niskim przejściu, na wpół ukrytym wśród towarów. Rozległy się brzęki i warkot, a czarna kula zniknęła w mroku. Zastąpiły ją kolejno: pęk ziół, ruchoma reklama czegoś, o czym Dwukwiat nigdy nie słyszał, a co było najwyraźniej jakimś napojem dobrym do picia przed snem, zbroja i wypchany krokodyl z pyskiem wyrażającym cierpienie i zaskoczenie.
Sprzedawca pojawił się znowu.
— Lepiej? — zapytał.
— Znaczna poprawa — zgodził się niezbyt pewnie Dwukwiat. — Najbardziej podobały mi się zioła.
W tym właśnie momencie Rincewind jęknął. Zaraz miał się obudzić.
Istnieją trzy teorie wyjaśniające fenomen wędrujących sklepów, znanych powszechnie jako tabernae vagantes. Pierwsza postuluje, iż wiele tysięcy lat temu wyewoluowała gdzieś w multiversum rasa obdarzona jednym talentem: kupować tanio i sprzedawać drogo. W krótkim czasie władała potężnym galaktycznym imperium, czy też Emporium, jak wolała je nazywać. Przedstawiciele tej rasy znaleźli sposób, by same sklepy wyposażyć w unikalne jednostki napędowe, zdolne przebić mroczne mury kosmosu i otworzyć nowe rynki zbytu. I długo po śmierci cieplnej tego konkretnego wszechświata i unicestwieniu wszystkich planet Emporium, po ostatniej wyprzedaży, wędrujące sklepy wciąż prowadziły interes, przegryzając się przez karty czasoprzestrzeni niczym mól książkowy przez trzytomową powieść.
Druga teoria głosi, że sklepy te są dziełem sprzyjającego Losu i mają za zadanie dostarczać właściwych przedmiotów we właściwej chwili.
Według trzeciej teorii sklepy te są metodą ominięcia rozmaitych zakazów handlu w niedziele.
Wszystkie trzy, choć tak różne, mają dwie wspólne cechy. Wyjaśniają obserwowane fakty i są całkowicie, absolutnie błędne.
Rincewind powoli otworzył oczy i przez chwilę leżał nieruchomo, zapatrzony w wypchanego gada. Nie jest to najprzyjemniejszy widok, kiedy człowiek nagle budzi się z koszmarnych snów.
Magia! Więc takie to uczucie! Nic dziwnego, że magowie nie przepadali za seksem.
Rincewind wiedział, na czym polegają orgazmy. W swoim czasie sam kilka przeżył, niekiedy nawet w towarzystwie. Żadne jednak z tych doznań nie mogło się równać z tym gorącym uczuciem, kiedy każdy nerw w jego ciele płonął błękitnobiałym ogniem, a pierwotna magia spływała z palców. To wypełniało człowieka… wtedy ślizgał się po wzbierającej, łamiącej się fali żywiołowej potęgi. Nic dziwnego, że magowie szukali mocy…
I tak dalej. Ale wszystko to robiło Zaklęcie, nie Rincewind. Naprawdę zaczynał go już nienawidzić. Był pewien, że gdyby nie wystraszyło wszystkich innych zaklęć, których usiłował się nauczyć, mógłby sam z siebie zostać całkiem przyzwoitym magiem.
Gdzieś w udręczonej duszy Rincewinda błysnął jadowitym kłem wąż buntu.
Dobrze, pomyślał. Przy pierwszej okazji wracasz do Octavo.
Usiadł.
— Gdzie ja jestem? — zapytał, chwytając się za głowę, by powstrzymać ją od eksplozji.
— W sklepie — odparł posępnie Dwukwiat.
— Mam nadzieję, że sprzedają tu noże… Bo mam ochotę odciąć sobie głowę.
Coś w twarzach pochylonej nad nim pary otrzeźwiło go natychmiast.
— To był żart — wyjaśnił. — W każdym razie w większej części. Dlaczego jesteśmy w sklepie?
— Nie możemy wyjść — oświadczyła Bethan.
— Drzwi zniknęły — dodał Dwukwiat. Rincewind wstał trochę niepewnie.
— Aha — mruknął. — Jeden z tych sklepów…
— Owszem — potwierdził kwaśnym tonem sprzedawca. — Tak, jest magiczny, tak, przemieszcza się, i nie, nie powiem wam dlaczego…
— Czy mógłbym dostać trochę wody? — poprosił Rincewind. Sprzedawca był oburzony.
— Najpierw nie mają pieniędzy, a teraz jeszcze chcą wody — burknął. — To już naprawdę…
Bethan prychnęła gniewnie i podeszła do małego człowieczka. Próbował się cofnąć, ale było już za późno.
Podniosła go za paski fartucha i spojrzała mu prosto w oczy. Choć miała podartą suknię i rozczochrane włosy, w tej chwili była symbolem każdej kobiety, która przyłapała mężczyznę, jak oszukuje na wadze życia.
— Czas to pieniądz — syknęła. — Daję ci trzydzieści sekund, żebyś mu przyniósł wody. Uważam, że to dobry interes. Nie sądzisz?
— Niesamowite — szepnął Dwukwiat. — Kiedy się rozzłości, jest naprawdę straszna.
— Owszem — mruknął bez entuzjazmu Rincewind.
— Dobrze, dobrze — zgodził się wyraźnie przestraszony sprzedawca.
— A potem możesz nas wypuścić — dodała Bethan.
— Bardzo chętnie. I tak jest zamknięte. Zrobiłem sobie krótki przystanek, żeby zorientować się w okolicy, a wy wpadliście do środka. Poczłapał za paciorkową zasłonę i wrócił z kubkiem wody.
— Specjalnie oczyszczona — rzekł, unikając wzroku Bethan.
Rincewind przyjrzał się cieczy. Prawdopodobnie była czysta, zanim wlano ją do kubka. Teraz płcie byłoby masowym mordem tysięcy niewinnych mikrobów.
Ostrożnie odstawił kubek.
— A teraz się porządnie wykąpię — oznajmiła Bethan i pomaszerowała za zasłonę.
Zniechęcony sprzedawca machnął ręką i spojrzał błagalnie na Rincewinda i Dwukwiata.
— Nie jest zła — zapewnił go turysta. — Ma wyjść za naszego przyjaciela.
— On o tym wie?
— Interesy nie idą najlepiej w kosmicznych sklepach? — spytał możliwie uprzejmie Rincewind. Człowieczek zadrżał.
— Nie uwierzysz — rzekł. — Wiecie, człowiek nie ma dużych wymagań. Sprzeda się coś tu czy tam… można żyć. Ale ci ludzie, których tu macie ostatnio, ci z gwiazdami wymalowanymi na gębach… Ledwie zdążę otworzyć sklep, a już mi grożą, że go spalą. Za bardzo magiczny, powiadają. Więc mówię: pewnie, że magiczny. Jakże inaczej?
— Czyli jest ich tu wielu? — zapytał Rincewind.
— Na całym Dysku, przyjacielu. I nie pytaj dlaczego.
— Wierzą, że gwiazda zderzy się z Dyskiem.
— A zderzy się?
— Wielu tak sądzi.
— To szkoda. Załatwiłem tu parę niezłych interesów. Za bardzo magiczny! A co złego jest w magii, chciałbym wiedzieć.
— Co zrobisz? — zaciekawił się Dwukwiat.
— Przeniosę się do innego wszechświata. Jest ich dosyć — wyjaśnił swobodnym tonem sprzedawca. — Ale dzięki, że mnie uprzedziliście o tej gwieździe. Może was gdzieś podrzucić?
Zaklęcie wymierzyło umysłowi Rincewinda solidnego kopniaka.
— No… nie — powiedział. — Chyba lepiej zostaniemy na miejscu. Żeby wszystko zobaczyć”, rozumiesz…
— Czyli nie przejmujecie się tą gwiazdą?
— Gwiazda oznacza życie, nie śmierć — oznajmił Rincewind.
— Jak to możliwe?
— Jak co możliwe?
— Znowu to zrobiłeś! — Dwukwiat oskarżycielsko wyciągnął palec. — Mówisz różne rzeczy, a potem nic nie pamiętasz.
— Powiedziałem tylko, że chyba lepiej tu zostać.
— Powiedziałeś, że gwiazda oznacza życie, nie śmierć. A głos miałeś szeleszczący i głuchy. Prawda? — zwrócił się Dwukwiat do sprzedawcy.
— Prawda — potwierdził niski człowieczek. — I chyba trochę zezował.
— W takim razie to Zaklęcie — uznał Rincewind. — Próbuje nade mną zapanować. Wie, co ma się zdarzyć, i chce chyba wrócić do Ankh-Morpork. Ja też chcę — dodał stanowczo. — Możesz nas tam przenieść?
— Czy chodzi o to wielkie miasto nad Ankh? Brudne i cuchnące jak ściek?
— Ma długą i chwalebną historię — odparł sucho Rincewind, urażony w swej dumie obywatelskiej.
— Mnie opisywałeś je całkiem inaczej — przypomniał Dwukwiat. — Mówiłeś, że to jedyne miasto, które powstało już dekadenckie. Rincewind zakłopotał się nieco.
— Ale to mój dom, nie rozumiesz?
— Nie, właściwie nie — wyznał sprzedawca. — Moim zdaniem dom jest tam, gdzie powiesisz kapelusz.
— Nie, nie! — zawołał Dwukwiat, zawsze chętny do szerzenia wiedzy. — Miejsce, gdzie wieszasz kapelusz, nazywa się wieszak. Dom to…
— Przygotuję wszystko do podróży — przerwał nerwowo sprzedawca, gdyż właśnie wróciła Bethan. Wyminął ją z daleka.
Dwukwiat ruszył za nim.
Za zasłoną był pokój z niedużym łóżkiem, niezbyt czystym piecykiem i stolikiem na trzech nogach. Sprzedawca zrobił coś przy blacie, zabrzmiał odgłos jakby korka niechętnie wyskakującego z butelki i nagle pokój od ściany do ściany mieścił w sobie wszechświat.
— Nie bój się — rzucił sprzedawca. Gwiazdy przelatywały obok nich.
— Nie boję się — odparł Dwukwiat. Oczy mu błyszczały.
— Aha — mruknął lekko zirytowany sprzedawca. — Zresztą, to tylko obraz generowany przez sklep. Nie jest prawdziwy.
— I możesz polecieć, gdzie zechcesz?
— Ależ nie! — Sprzedawca był zaszokowany. — Jest mnóstwo wbudowanych zabezpieczeń. Przecież nie warto podróżować tam, gdzie mają za niską nadwyżkę dochodu na głowę mieszkańca. I musi się znaleźć odpowiedni mur. O jest! To wasz wszechświat. Bardzo przytulny, muszę przyznać. Właściwie wszechświatek…
Oto wieczna noc kosmosu. Miriady gwiazd lśnią niby diamentowy pył, czy też — jak powiedzieliby niektórzy — niby ogromne kule wodoru, płonące w wielkiej odległości. No, ale wiadomo, są ludzie, którzy powiedzieliby wszystko.
Jakiś cień przesłania to odległe migotanie, cień czarniejszy niż sama przestrzeń.
Z tego miejsca wydaje się również o wiele większy, ponieważ przestrzeń nie jest właściwie duża. Jest miejscem, gdzie można być dużym. Planety owszem, są duże, ale takie właśnie być powinny, a osiągnąć właściwy rozmiar to żadna sztuka.
Ale ten kształt, przesłaniający gwiazdy niczym odcisk stopy Boga, nie jest planetą. To żółw mający tysiące mil od pokrytego kraterami łba po pancerny ogon.
A Wielki A’Tuin jest ogromny.
Olbrzymie płetwy wznoszą się i opadają z godnością, skręcając przestrzeń w niezwykle wiry. Świat Dysku płynie po niebie niczym królewska barka. Lecz nawet Wielki A’Tuin męczy się, gdy opuszcza swobodne głębiny przestrzeni i walczy z prądami słonecznych mielizn. Magia słabnie na płyciznach światła. Jeszcze kilka dni w tych warunkach, a ciśnienie realności unicestwi Świat Dysku.
Wielki A’Tuin wie o tym, ale Wielki A’Tuin pamięta, że kiedyś już to robił — wiele tysięcy lat temu.
Oczy astrożółwia, lśniące czerwienią w blasku karłowatej gwiazdy, spoglądają nie na nią, ale na skrawek przestrzeni w pobliżu…
— No tak, ale gdzie właściwie jesteśmy? — zainteresował się Dwukwiat.
Pochylony nad blatem sprzedawca tylko wzruszył ramionami.
— Nie sądzę, żebyśmy byli gdziekolwiek. Moim zdaniem to współstyczna bezprzestrzeń. Ale mogę się mylić. Na ogół sklep sam wie, co ma robić.
— To znaczy, że ty nie wiesz?
— Czasem słyszę coś tu czy tam. — Sprzedawca wysiąkał nos. — Bywa, że ląduję na świecie, gdzie rozumieją te sprawy. — Zwrócił na Dwukwiata swe małe smutne oczka. — Masz dobrą twarz, przybyszu. Dlatego ci powiem.
— Co mi powiesz?
— To ciężkie życie, tak pilnować sklepu. Nigdy spokoju, nigdy nie zamykać, wiecznie w podróży…
— Więc dlaczego nie przestaniesz?
— W tym rzecz, przybyszu… Nie mogę. Jestem zaklęty… właśnie w ten sposób. To straszne. — Wysiąkał nos po raz drugi.
— Zaklęty, żeby prowadzić sklep?
— Przez wieczność, przybyszu, całą wieczność. I nigdy nie zamykać! Przez setki lat! To przez tego czarodzieja, rozumiesz. Popełniłem straszliwy czyn.
— W sklepie? — zdziwił się Dwukwiat.
— Tak. Nie pamiętam już, czego chciał, ale kiedy o to poprosił, ja… ja tylko tak cmoknąłem… jakbym gwizdał, tylko na odwrót. — Zademonstrował.
Dwukwiat spoważniał. Jednak w głębi serca był dobrym człowiekiem, zawsze gotowym wybaczyć.
— Rozumiem — stwierdził wolno. — Ale mimo to…
— To nie wszystko!
— Och.
— Powiedziałem mu, że nie ma na to popytu.
— Kiedy już cmoknąłeś?
— Tak. Prawdopodobnie jeszcze się uśmiechnąłem.
— Ojej… Nie nazwałeś go chyba „szefuniem”?
— Ja… to całkiem możliwe.
— Hm.
— Jest jeszcze coś.
— Nie!
— Tak. Powiedziałem, że mogę mu to zamówić ł żeby przyszedł jutro.
— To chyba nie takie złe — stwierdził Dwukwiat.
W całym multiversum Dwukwiat był jedynym człowiekiem, który pozwalał sklepom zamawiać dla siebie towary. Bez protestu płacił spore sumy, by wynagrodzić sprzedawcy kłopot związany z trzymaniem na składzie konkretnego artykułu czasem nawet przez kilka godzin.
— Następnego dnia zamykaliśmy wcześniej — wyznał sprzedawca.
— No tak…
— Tak. Słyszałem, jak szarpie za klamkę. Na drzwiach wisiała tabliczka, wiesz, z takim mniej więcej napisem: „Zamknięte, choćby nawet nekromanta chciał kupić papierosy”. W każdym razie usłyszałem go i zaśmiałem się.
— Zaśmiałeś?
— Właśnie. O tak: hnufhnufhnufblat.
— To chyba nie był najlepszy pomysł. — Dwukwiat pokręcił głową.
— Wiem, wiem. Mój ojciec zawsze mawiał: „Nie mieszaj się w sprawy czarodziejów…” W każdym razie słyszałem, jak krzyczy, że nigdy już nie zamknę, a potem mnóstwo słów, których nie zrozumiałem. A wtedy sklep… sklep… ożył…
— I od tego czasu ciągle wędrujesz?
— Tak. Myślę, że pewnego dnia spotkam czarodzieja i może będę miał na składzie to, czego szuka. Póki to nie nastąpi, muszę przelatywać z miejsca na miejsce…
— To straszne — westchnął Dwukwiat. Sprzedawca wytarł nos fartuchem.
— Dziękuję — szepnął.
— Ale mimo to nie powinien rzucać na ciebie takiej klątwy — dodał turysta.
— Aha. No tak. — Sprzedawca obciągnął fartuch i dzielnie spróbował wziąć się w garść. — Ale rozczulanie się nad sobą nie doprowadzi was do Ankh-Morpork, prawda?
— To zabawne — stwierdził Dwukwiat. — Ale swój Bagaż kupiłem w takim samym sklepie. Innym, oczywiście.
— Zgadza się, jest nas kilku. — Sprzedawca pochylił się nad stolikiem. — Ten czarodziej był chyba człowiekiem bardzo niecierpliwym.
— Bez końca wędrować po wszechświecie…
— W samej rzeczy. Chociaż nie należy zapominać, że oszczędza się na stawkach czynszowych.
— Stawkach czynszowych?
— Tak. To… — Sprzedawca zmarszczył czoło. — Nie pamiętam dokładnie, to już tak dawno. Stawki, stawki…
— Coś, o co się gra w karty?
— Tak, to chyba to.
— Zaczekaj… On się nad czymś zastanawia — rzekł Cohen. Lackjaw ze znużeniem podniósł głowę. Przyjemnie było tak sobie siedzieć w cieniu. Właśnie doszedł do wniosku, że próbując uciec z miasta szaleńców, zwrócił na siebie uwagę jednego wariata. Nie wiedział, czy pożyje dość długo, by tego żałować.
Miał szczerą nadzieję, że tak.
— O tak, wyraźnie się zastanawia — mruknął z goryczą. — Każdy by zauważył.
— Chyba ich znalazł.
— To dobrze.
— Łap się go.
— Oszalałeś?
— Zaufaj mi, znam ten kufer. Zresztą, wolisz zostać z tymi gwiaździstymi? Oni chętnie z tobą porozmawiają.
Cohen czujnie zbliżył się do Bagażu i nagle wskoczył na niego i siadł okrakiem na wieku. Bagaż nie zareagował.
— Pospiesz się — zawołał Cohen. — On chyba zaraz ruszy. Lackjaw wzruszył ramionami i ostrożnie zajął miejsce za wojownikiem.
— Doprawdy? — spytał. — A w jaki sposób…
Ankh-Morpork!
Perła miast!
Naturalnie, to nieprecyzyjny opis — Ankh-Morpork nie jest okrągłe ani błyszczące. Jednak nawet najgorsi wrogowie przyznają, że jeśli już trzeba Ankh-Morpork z czymś porównać, może to być i kawałek śmiecia pokryty wydzieliną chorego mięczaka.
Istniały większe miasta. Istniały bogatsze miasta. Z całą pewnością istniały piękniejsze miasta. Jednak żadne z nich nie mogło dorównać Ankh-Morpork pod względem zapachu.
Pradawni, którzy wiedzą wszystko o wszystkich wszechświatach i którzy wąchali zapachy Kalkuty! Xrc-! i słynnego Marsportu, zgadzają się, że nawet te wspaniałe przykłady nosowej poezji są zaledwie limerykami wobec glorii zapachu Ankh-Morpork.
Można mówić o cebuli. Można wspomnieć o czosnku. Można dawać przykład Francji. Proszę bardzo. Ale kto nie czuł zapachu Ankh-Morpork w upalny dzień, ten nie czuł niczego.
Obywatele są z niego dumni. W pogodne dni wystawiają krzesła przed domy i rozkoszują się nim. Wydymają policzki i klepią się w piersi, dyskutując o drobnych, acz wyraźnych jego niuansach. Postawili mu nawet pomnik, by upamiętnić czas, gdy żołnierze wrogiego państwa próbowali ciemną nocą przekraść się przez mury. Dotarli na blanki, gdy — ku ich przerażeniu — przestały działać filtry nosowe. Bogaci kupcy, którzy długie lata spędzają za granicą, sprowadzali stąd specjalnie korkowane i zapieczętowane butelki z powietrzem, wywołującym w oczach łzy wzruszenia.
Takie miało działanie.
Tylko jednym sposobem można opisać wrażenie, jakie zapach Ankh-Morpork wywierał na świeżo przybyłym nosie, mianowicie poprzez analogię.
Weźcie tartan. Posypcie go konfetti. I oświetlcie stroboskopową lampą.
A teraz weźcie kameleona.
Połóżcie kameleona na tartanie.
I przyjrzyjcie mu się uważnie.
Widzicie?
To tłumaczy dlaczego — kiedy sklep zmaterializował się w końcu w Ankh-Morpork — Rincewind usiadł sztywno.
— Jesteśmy — powiedział.
Bethan zbladła, a pozbawiony zmysłu powonienia Dwukwiat zapytał:
— Naprawdę? Skąd wiesz?
Było popołudnie. Po drodze kilka razy przebijali się do przestrzeni rzeczywistej, pojawiając się w licznych murach rozmaitych miast Sprzedawca wyjaśnił, że to pole magiczne Dysku oddziaływuje na sklep i wszystko zakłóca.
Miasta te były opuszczone przez większość mieszkańców i pozostawione włóczącym się bandom ludzi obłąkanych na punkcie lewego ucha.
— Skąd oni się wzięli? — zastanawiał się Dwukwiat, kiedy uciekali przed kolejną grupą.
— W każdym normalnym człowieku tkwi szaleniec i próbuje wydostać się na zewnątrz — odparł sprzedawca. — Zawsze w to wierzyłem. Nikt szybciej nie wpada w obłęd niż osoba całkowicie normalna.
— Przecież to nie ma sensu — zauważyła Bethan. — A jeśli nawet ma, mnie się ten sens nie podoba.
Gwiazda była już większa od słońca. Dzisiaj ludzie mieli na próżno oczekiwać nocy. Po przeciwnej stronie horyzontu małe słońce Dysku starało się jak mogło, by zajść normalnie. Jednak zyskało zaledwie tyle, że miasto — nigdy nie oszałamiające urodą — przypominało teraz obraz fanatycznego artysty, który narkotyzował się pastą do butów.
Ale to był dom. Rincewind rozglądał się po pustej ulicy i był niemal szczęśliwy.
W głębi umysłu Zaklęcie wściekało się i złościło, ale nie zwracał na nie uwagi. Może to prawda, że magia słabła w miarę zbliżania się gwiazdy… A może Zaklęcie siedziało mu w głowie tak długo, że zdołał w sobie wytworzyć psychiczną odporność… W każdym razie stwierdził, że potrafi mu się sprzeciwić.
— Jesteśmy w dokach — oznajmił. — Czujecie to morskie powietrze?
— O tak. — Bethan oparła się o ścianę. — Tak…
— To ozon — wyjaśnił Rincewind. — Atmosfera z charakterem.
Odetchnął głęboko.
Dwukwiat obejrzał się na sprzedawcę.
— Mam nadzieję, że znajdziesz swojego czarodzieja — powiedział.
— Przykro mi, że nic nie kupiliśmy, ale wszystkie pieniądze mam w Bagażu.
Sprzedawca wcisnął mu coś do ręki.
— Drobny prezencik — wyjaśnił. — Przyda ci się.
Wskoczył z powrotem do sklepu. Zadzwonił dzwonek, zabębniła głucho o drzwi tabliczka z napisem „Przyjdź jutro, a kupisz Pijawki Łyżkonośca, małe paskudy” i cały sklep wtopił się w cegły, jakby nigdy nie istniał. Dwukwiat ostrożnie dotknął muru, nie całkiem dowierzając własnym oczom.
— Co jest w tej torbie? — zapytał Rincewind.
Torba była z grubego szarego papieru i miała sznurkowe uchwyty.
— Jeśli wypuści nóżki, to nie mam ochoty się dowiadywać — oświadczyła Bethan.
Dwukwiat zajrzał do środka, po czym wydobył zawartość.
— To wszystko? — zdziwił się Rincewind. — Mały domek z muszelkami?
— Bardzo pożyteczny — bronił się Dwukwiat. — Można w nim trzymać papierosy.
— A ich właśnie najbardziej potrzebujesz, tak?
— Wolałabym butelkę porządnego, mocnego olejku do opalania — stwierdziła Bethan.
— Chodźmy — rzucił Rincewind i ruszył ulicą.
Poszli za nim.
Dwukwiatowi przyszło do głowy, że przydałoby się kilka stów pocieszenia… niedługa i taktowna przemowa, by odpędzić od Bethan złe myśli i trochę poprawić jej humor.
— Nie martw się — powiedział. — Zawsze istnieje szansa, że Cohen jeszcze żyje.
— Och, spodziewam się, że zyje — odparła. Stąpała po kamieniach bruku, jakby do każdego z nich miała osobiste pretensje. — W jego fachu człowiek nie dotrwałby osiemdziesięciu siedmiu lat, gdyby ciągle gdzieś ginął. Ale tutaj go nie ma.
— Mojego Bagażu też nie ma. Oczywiście, to nie to samo.
— Myślisz, że gwiazda uderzy w Dysk?
— Nie — odparł stanowczo Dwukwiat.
— Dlaczego nie?
— Bo Rincewind tak nie uważa. Przyjrzała mu się zdumiona.
— Jak by ci to… — zaczął turysta. — Wiesz, co się robi z wodorostami?
Bethan, wychowana na Wirowych Równinach, znała morze tylko z opowiadań i dawno doszła do wniosku, że wcale jej się nie podoba. Spojrzała nie rozumiejąc.
— Zjada sie je?
— Nie. Wiesza się nad drzwiami, a one wskazują, czy będzie padał deszcz.
Kolejna rzecz, jakiej Bethan już się nauczyła, to że nie należy nawet próbować rozumieć, o czym właściwie mówi Dwukwiat. Można co najwyżej biec obok rozmowy w nadziei, że zdoła się wskoczyć, gdy zwolni na zakręcie.
— Rozumiem — powiedziała.
— Z Rincewindem jest podobnie.
— Jak z wodorostami.
— Tak. Gdyby istniał choćby najmniejszy powód do strachu, on byłby przestraszony. A nie jest. Ta gwiazda to chyba jedyne, co go nie przestraszyło. Jeśli on się nie martwi, to możesz mi wierzyć: nie ma się czym martwić.
— Nie będzie padać? — upewniła się Bethan.
— No nie… W znaczeniu metaforycznym, naturalnie.
Bethan wolała nie pytać, co oznacza „metaforyczne” — w obawie, że ma to jakiś związek z wodorostami. Rincewind obejrzał się.
— Chodźcie — rzucił. — To już niedaleko.
— Dokąd? — nie zrozumiał Dwukwiat.
— Do Niewidocznego Uniwersytetu, oczywiście.
— Czy to rozsądne?
— Prawdopodobnie nie, ale pójdę i tak… — Rincewind przerwał. Jego twarz stała się maską cierpienia. Przycisnął dłonie do uszu ijęknął.
— Zaklęcie sprawia kłopoty?
— Taaghh.
— Spróbuj coś nucić. Rincewind skrzywił się.
— Mam zamiar się go pozbyć — oznajmił chrapliwie. — Wróci do książki, gdzie jest jego miejsce. Chcę odzyskać własną głowę!
— Ale wtedy… — zaczął Dwukwiat.
Wszyscy usłyszeli dalekie śpiewy i tupanie nóg.
— Myślicie, że to ci z gwiazdami? — przestraszyła się Bethan.
Miała rację. Prowadzący marsz wyszli zza rogu o pięćdziesiąt sążni przed nimi. Podążali za wystrzępioną białą chorągwią z ośmiora-mienną gwiazdą.
— Nie tylko ludzie z gwiazdami — zauważył Dwukwiat. — Tam są ludzie w ogóle.
Tłum porwał ich. W jednej chwili stali na pustej ulicy, w następnej sunęli wraz z ludzką falą, która niosła ich przez miasto.
Światła pochodni migotały lekko w wilgotnych podziemiach Uniwersytetu. Przywódcy ośmiu Obrządków magicznych maszerowali gęsiego przez korytarze.
— Na dole przynajmniej jest chłodniej — zauważył jeden z nich.
— Ale nas nie powinno tu być.
Trymon, który prowadził grupę, szedł milcząc. Myślał za to bardzo intensywnie. Myślał o butelce oliwy u paska i ośmiu kluczach niesionych przez magów — kluczach do ośmiu zamków, przykuwających Octavo do pulpitu. Myślał, że ci starzy czarnoksiężnicy czują, że magia coraz bardziej wysycha, zajęci są własnymi problemami i w związku z tym może są mniej czujni niż być powinni. Myślał, że za kilka minut Octavo, największy depozyt magii na Dysku, trafi w jego własne ręce.
Mimo chłodu tuneli Trymon zaczął się pocić.
Dotarli do obitych ołowiem drzwi osadzonych w surowym kamieniu. Trymon wyjął ciężki klucz — solidny, uczciwy, żelazny klucz, niepodobny do tych powyginanych i niepokojących kluczy, które uwolnią Octavo. Wstrzyknął do zamka porcję oliwy, wsunął i przekręcił klucz. Zamek ustąpił z niechętnym zgrzytem.
— Czy podjęliśmy wspólną decyzję? — zapytał Trymon.
Odpowiedziały mu twierdzące pomrukiwania.
Pchnął drzwi.
Owionął ich ciepły podmuch dusznego, jakby oleistego powietrza. Usłyszeli wysokie, nieprzyjemne świergoty. Z każdego nosa, paznokcia i brody strzeliły oktarynowe iskierki.
Magowie pochylili głowy wobec szalejącej w komnacie burzy chaotycznej magii. Weszli do wnętrza. Na wpół uformowane kształty chichotały i przemykały dookoła: to koszmarni mieszkańcy Piekielnych Wymiarów bezustannie obmacywali granicę między światami, tym, co uchodziło za palce tylko dlatego, że znajdowało się na końcach ramion. Szukali nie strzeżonego wejścia do kręgu ciepłego blasku, który uważali za wszechświat ładu i porządku.
Nawet w tym czasie, trudnym dla wszelkich magicznych zjawisk, nawet w komnacie zaprojektowanej tak, by tłumiła magiczne wibracje, Octavo wciąż trzeszczało od mocy.
Pochodnie nie były potrzebne. Octavo wypełniało komnatę przyćmionym, posępnym blaskiem, który nie był właściwie światłem, ale jego przeciwieństwem. To nie ciemność jest, jak niektórzy uważają, przeciwieństwem światła; ona jest tylko jego brakiem. Z księgi promieniowało światło, co leży po drugiej stronie ciemności — blask fantastyczny.
Miał niezbyt ciekawą fioletową barwę.
Jak już wspomniano, Octavo było przykute do pulpitu rzeźbionego w kształt czegoś, co przypominało ptaka-trochę, gada-trochę i coś żywego — przerażająco. Para lśniących oczu obserwowała magów ze skrywaną nienawiścią.
— Jesteśmy bezpieczni, póki nie dotkniemy księgi — oznajmił Trymon. Wyjął zza pasa i rozwinął zwój pergaminu. — Podajcie mi pochodnię — rzucił. — I zgaś tego papierosa!
Czekał na wściekły wybuch urażonej dumy. Ten jednak nie nastąpił. Upomniany mag drżącymi palcami wyjął z ust i rozdeptał na podłodze niedopałek.
Trymon tryumfował. I co? pomyślał. Robią, co im każę. Może tylko w tej chwili, ale to mi wystarczy.
Zerknął na niewyraźne pismo dawno nieżyjącego maga.
— Do rzeczy — mruknął. — Zobaczmy… „Aby poskromić go, Stwora owego, co jest strażnikiem…”
Przerażony tłum przelewał się w tę i z powrotem przez most łączący Morpork i Ankh. Rzeka w dole, mętna nawet w najbardziej sprzyjających warunkach, teraz była tylko wąską parującą strużką.
Most trochę mocniej niż powinien wibrował pod stopami. Dziwne zmarszczki przebiegały po powierzchni błotnistych resztek rzeki. Kilka dachówek zsunęło się z dachu pobliskiego domu.
— Co to było? — zapytał Dwukwiat.
Bethan obejrzała się i krzyknęła przeraźliwie.
To wschodziła gwiazda. Słońce Dysku umknęło w bezpieczne miejsce poza horyzontem, a wielka, obrzmiała kula gwiazdy wspinała się wolno na niebo, aż całym obwodem wypełzła kilka stopni powyżej krawędzi świata.
Wciągnęli Rincewinda do jakiejś bramy, ale tłum nie zwracał na nich uwagi. Ludzie biegli przed siebie, przerażeni jak lemingi.
— Gwiazda ma plamy — zauważył Dwukwiat.
— Nie — zaprzeczył Rincewind. — To są… rzeczy. Rzeczy krążące wokół niej, jak nasze słońce krąży wokół Dysku. A zbliżają się, ponieważ… ponieważ… — Urwał. — Prawie wiedziałem.
— Co wiedziałeś?
— Muszę się pozbyć tego Zaklęcia!
— Którędy do Uniwersytetu? — spytała Bethan.
— Tędy! — Rincewind wskazał ulicę.
— Musi być bardzo popularny. Tam właśnie wszyscy biegną.
— Ciekawe po co? — zastanowił się Dwukwiat.
— Nie sądzę, żeby chcieli się zapisać na studia wieczorowe — mruknął ponuro Rincewind.
Tymczasem Niewidoczny Uniwersytet był oblężony, a w każdym razie oblężone były te jego części, które sięgały w zwykłe, codzienne wymiary rzeczywistości. Ogólnie rzecz biorąc, tłumy u bram domagały się jednej z dwóch rzeczy: a) magowie powinni przestać marnować czas i pozbyć się gwiazdy albo — i to żądanie popierali ludzie z gwiazdami — b) powinni zaprzestać wszelkich czarów i po kolei popełnić samobójstwo, tym samym oczyszczając Dysk z klątwy magii i ratując go przed straszliwą groźbą z nieba.
Magowie wewnątrz murów nie mieli najmniejszego pojęcia, jak dokonać a), ani najmniejszej ochoty dokonać b). Wielu z nich decydowało się na c), czyli wyskakiwanie przez ukryte furtki i odbieganie na palcach jak najdalej, jeśli nie jak najszybciej.
Pozostałą do dyspozycji Uniwersytetu magię wykorzystywano dla zabezpieczenia bram. Magowie przekonywali się właśnie, że choć bramy zamykane czarami są niewątpliwie wspaniałe i robią należyte wrażenie, budowniczym powinno wpaść do głowy, żeby zamontować jakiś awaryjny system wspomagający… na przykład parę zwyczajnych, nieciekawych, ale solidnych żelaznych sztab.
Na placu przed bramą płonęły ogniska — głównie dla efektu, ponieważ żar gwiazdy przypiekał mocno.
— Ale ciągle widać gwiazdy — stwierdził Dwukwiat. — To znaczy inne gwiazdy. Te małe. Na czarnym niebie.
Rincewind nie zwracał na niego uwagi. Obserwował bramę. Grupa ludzi, i tych z gwiazdami, i zwykłych obywateli próbowała wyważyć jej skrzydła.
— To beznadziejne — uznała Bethan. — Nigdy się tam nie dostaniemy. Gdzie idziesz?
— Na spacer — odparł Rincewind i zdecydowanym krokiem skręcił w boczną ulicę.
Zobaczyli tu kilku indywidualnych uczestników zamieszek, zajętych głównie oczyszczaniem sklepów. Rincewind nie zwracał na nich uwagi; podążał wzdłuż muru, aż dotarł do mrocznego zaułka, gdzie unosił się zwykły, stęchły zapach wszystkich zaułków we wszechświecie.
Tu zaczął bardzo uważnie badać kamienie. Mur miał w tym miejscu dwadzieścia stóp wysokości i zwieńczały go groźne metalowe kolce.
— Potrzebuję noża — oświadczył.
— Chcesz wyciąć sobie przejście? — zdziwiła się Bethan.
— Poszukajcie noża — polecił mag i zaczął opukiwać kamienie.
Dwukwiat i Bethan spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami. Po kilku minutach wrócili z całym zestawem noży. Turysta znalazł nawet miecz.
— Zabraliśmy je sobie — wyjaśniła Bethan.
— Ale zostawiliśmy pieniądze — zapewnił Dwukwiat. — To znaczy zostawilibyśmy, gdybyśmy jakieś mieli…
— Dlatego uparł się, żeby napisać wiadomość — dodała ze znużeniem Bethan.
Dwukwiat wyprostował się na pełną wysokość, co w jego przypadku nie było warte wysiłku.
— Nie widzę powodu… — zaczął z godnością.
— Tak, tak… — Dziewczyna usiadła zniechęcona. — Wiem, że nie widzisz. Rincewindzie, we wszystkich sklepach wyłamano drzwi, a po drugiej stronie ulicy tłum rabuje instrumenty muzyczne. Aż trudno uwierzyć.
— Tak… — Rincewind wybrał nóż i w zamyśleniu sprawdził ostrze. — Pewnie lutnicy.
Wsunął klingę w mur, przekręcił i odskoczył, gdy ciężki kamień upadł na ulicę. Podniósł głowę, policzył coś pod nosem i wyważył kolejny kamień.
— Jak to zrobiłeś? — zdziwił się Dwukwiat.
— Lepiej mi pomóż, dobrze?
Po chwili mag, wsuwając stopy w otwory, budował kolejne stopnie w połowie wysokości muru.
— Ta droga istnieje od wieków — dobiegł ich z góry jego głos. — Niektóre kamienie nie są spojone zaprawą. Tajne wejście, rozumiecie? Uważajcie!
Następny kamień uderzył o bruk.
— Studenci zorganizowali to wiele lat temu. Można wygodnie wyjść i wrócić po zgaszeniu świateł.
— Aha — zawołał nagle Dwukwiat. — Teraz rozumiem. Przez mur do jasno oświetlonych tawern, żeby pić, śpiewać i recytować poezję.
— Prawie zgadłeś… Z wyjątkiem tych śpiewów i recytacji — potwierdził Rincewind. — Parę szpikulców powinno być obluzowanych…
Coś brzęknęło.
— Z drugiej strony jest dość nisko — usłyszeli po kilku sekundach. — Chodźcie… jeśli idziecie.
I stało się: Rincewind, Dwukwiat i Bethan wkroczyli na teren Niewidocznego Uniwersytetu.
Tymczasem w innym punkcie miasteczka akademickiego… Ośmiu magów wsunęło swoje klucze i — po dłuższej chwili spoglądania na siebie niepewnie — przekręciło je. Coś cicho szczęknęło i zamki ustąpiły.
Octavo było wolne. Delikatny oktarynowy blask rozjaśnił okładki. Nikt nie zaprotestował, gdy Trymon podniósł księgę. Poczuł mrowienie w ręku.
— A teraz do Głównego Holu, bracia — powiedział. — Ja poprowadzę, jeśli pozwolicie…
Nikt się nie sprzeciwił.
Dotarł do drzwi, ściskając pod pachą księgę. Zdawała się gorąca i jakby kłująca.
Z każdym krokiem oczekiwał krzyku, protestu… i nic się nie zdarzyło. Z najwyższym trudem powstrzymywał się od śmiechu. Poszło łatwiej, niż sobie wyobrażał.
Pozostali byli dopiero w połowie drogi przez ciasny loch i może nawet dostrzegli coś w pozycji jego ramion… Ale już za późno, gdyż przekroczył próg, chwycił klamkę, zatrzasnął drzwi, przekręcił klucz i uśmiechnął się.
Sprężystym krokiem pomaszerował do schodów. Ignorował wściekłe wołania magów, którzy właśnie odkryli, jak trudno jest rzucić czar w pomieszczeniu zaprojektowanym tak, żeby było odporne na magię.
Octavo szarpnęło się, ale Trymon trzymał je mocno. Biegł teraz, nie zwracając uwagi na przerażające iluzje pod pachą, na księgę zmieniającą się w rzeczy kosmate, lodowate albo kolczaste. Ręka mu zdrętwiała. Lekkie świergoczące dźwięki, które słyszał przez cały czas, teraz nabrały mocy. Pojawiły się też inne: głosy drwiące, wzywające go, głosy istot niewyobrażalnie strasznych, które Trymonowi aż nazbyt łatwo było sobie wyobrazić. Przebiegł przez Główny Hol i ruszył schodami w górę. Cienie poruszyły się, zgęstniały i otoczyły go zwartym kręgiem. Nagle zdał sobie sprawę, że coś go ściga… coś na giętkich nogach, biegnące nieprzyzwoicie szybko. Lód osiadał na ścianach. Drzwi sięgały po niego, kiedy je mijał. Schody pod nogami sprawiały wrażenie języka…
Nie na darmo Trymon przez długie godziny rozwijał psychiczne muskuły w niezwykłym uniwersyteckim odpowiedniku sali gimnastycznej. Nie ufaj zmysłom, powtarzał sobie, gdyż łatwo je oszukać. Schody gdzieś tu są… zażądaj, żeby były, powołaj je do istnienia, i chłopie, lepiej zrób to dobrze, bo nie wszystko tu jest iluzją.
Wielki A’Tuin zwolnił.
Płetwami wielkości kontynentów niebiański żółw walczył z przyciąganiem gwiazdy. Czekał. Nie miał czekać długo…
Rincewind ostrożnie wkroczył do Głównego Holu. Płonęło tu kilka pochodni i wyglądało na to, że przygotowano wszystko do jakiegoś magicznego rytuału. Jednak ceremonialne świece leżały poprzewracane, a wyrysowane kredą złożone oktogramy były zamazane, jakby ktoś po nich tańczył. W powietrzu unosił się zapach przykry nawet według liberalnych norm Ankh-Morpork. Była w nim sugestia siarki, lecz w głębi coś znacznie gorszego. Cuchnęło jak dno stęchłej sadzawki.
Coś trzasnęło i z daleka zabrzmiał chór okrzyków.
— Chyba padła brama — zauważył Rincewind.
— Wynośmy się stąd — zaproponowała Bethan.
— Podziemia są tam — poinformował mag i skręcił pod łuk sklepienia.
— Tam na dole?
— Tak. Wolisz zostać tutaj?
Z pierścienia w ścianie wyjął pochodnię i ruszył schodami w dół. Po kilku kondygnacjach skończyła się boazeria na ścianach i pozostały surowe kamienie. Tu i ówdzie ciężkie drzwi stały otworem.
— Coś słyszałem — stwierdził Dwukwiat.
Rincewind zaczął nasłuchiwać. Z głębi lochów dochodziły jakieś głosy. Nie brzmiały przerażająco. Mieli wrażenie, jakby wielu ludzi dobijało się do drzwi i wołało „Ej! Rup!”
— To nie te Stwory z Wymiarów Piekieł, o których nam opowiadałeś? — upewniła się Bethan.
— One tak nie przeklinają — odparł Rincewind. — Chodźmy.
Pobiegli wilgotnymi korytarzami, podążając za krzykami, przekleństwami i potwornym kaszlem, który dodawał im odwagi. Cokolwiek tak się krztusi, nie może stanowić wielkiego zagrożenia.
W końcu dotarli do drzwi osadzonych we wnęce. Wyglądały na dostatecznie mocne, by powstrzymać morze. Znajdowało się w nich małe okratowane okienko.
— Hej! — zawołał Rincewind.
Nie był to szczególnie wymyślny okrzyk, ale nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
Zapadła cisza. Po chwili zza drzwi odezwał się głos.
— Kto tam? — zapytał bardzo powoli.
Rincewind natychmiast go rozpoznał. Dawno temu, w upalne popołudnia w klasie, ten głos wyrywał go z marzeń w krainę grozy. Należał do Lemuela Pantera, który kiedyś swoim celem życiowym uczynił wbicie do głowy młodemu studentowi podstaw wróżb i przywołań. Rincewind pamiętał te oczy jak wiertła na świńskiej twarzy, pamiętał głos mówiący: „A teraz pan Rincewind narysuje na tablicy odpowiedni symbol”. A potem tysiąc mil drogi wśród milczących kolegów, kiedy usiłował sobie przypomnieć, o czym brzęczał ten głos pięć minut temu. Jeszcze teraz trwoga ściskała mu krtań i dręczyło niejasne poczucie winy. Piekielne Wymiary nie miały z tym nic wspólnego.
— Przepraszam pana, to ja, proszę pana, Rincewind — wykrztusił. Zauważył spojrzenia Dwukwiata i Bethan. Odchrząknął. — Właśnie — dodał głosem tak stanowczym, na jaki tylko mógł się zdobyć. — To ja: Rincewind. Tak jest.
Po drugiej stronie zaszeleściły szepty.
— Rincewind?
— Jaki prinz ?
— Przypominam sobie takiego chłopaka, Zupełnie się nie…
— Zaklęcie, pamiętacie?
— Rincewind?
Przez chwilę trwało milczenie. Wreszcie głos zapytał:
— W zamku pewno nie ma klucza, co?
— Nie — przyznał Rincewind.
— Co powiedział?
— Żenię.
— To dla niego typowe.
— Ehem… Kto tam jest? — zapytał Rincewind.
— Mistrzowie Magii — odparł z godnością głos.
— Dlaczego?
Znowu cisza, zakłócana tylko ożywioną dyskusją zakłopotanych szeptów.
— My, tego… jesteśmy tu zamknięci — wyjaśnił niechętnie głos.
— Jak to? Z Octavo? Szepty.
— Octavo… właściwie tu… właściwie go nie ma…
— Aha. Ale wy jesteście — powiedział Rincewind jak najuprzejmiej, uśmiechnięty niczym nekrofil w kostnicy.
— Jak się zdaje, tak właśnie wygląda sytuacja.
— Czy możemy wam jakoś pomóc? — spytał gorliwie Dwukwiat.
— Możecie nam pomóc stąd wyjść.
— Potrafimy otworzyć zamek? — spytała Bethan.
— Nic z tego — odparł Rincewind. — Absolutnie odporny na złodziei.
— Cohen by pewnie potrafił — stwierdziła lojalnie dziewczyna. — Gdziekolwiek teraz jest…
— Bagaż szybko wyłamałby te drzwi — dodał Dwukwiat.
— No to po sprawie — oświadczyła Bethan. — Wyjdźmy na świeże powietrze. W każdym razie świeższe. Odwróciła się.
— Zaraz, zaraz — powstrzymał ją Rincewind. — To typowe, prawda? Biedaczysko Rincewind i tak nic nie wymyśli, prawda? Nie, to tylko tępy kloc, nic więcej. Kopnijcie go przechodząc. Nie ma co na niego liczyć, jest…
— No dobrze — wtrąciła Bethan. — Mów, jaki masz pomysł.
— …nikim, durniem, zwyczajnym… Co?
— Jak zamierzasz otworzyć te drzwi?
Rincewind przyglądał się jej, rozdziawiając usta. Potem spojrzał na drzwi. Były naprawdę solidne, a zamek ociekał wręcz pewnością siebie.
Ale kiedyś, bardzo dawno temu, udało mu się tam wejść. Student Rincewind pchnął te drzwi, a one ustąpiły. A po chwili Zaklęcie wskoczyło mu do głowy i zrujnowało życie.
— Posłuchaj — odezwał się głos zza kratki, najdelikatniej jak tylko potrafił. — Idź i poszukaj jakiegoś maga. No, bądź grzecznym chłopcem…
Rincewind nabrał tchu.
— Cofnijcie się — rzucił.
— Co?
— Schowajcie się za czymś — warknął. Głos drżał mu tylko odrobinę. — Wy też — dodał, zwracając się do Bethan i Dwukwiata.
— Przecież nie możesz…
— Mówię poważnie!
— Mówi poważnie — potwierdził Dwukwiat. — Widzisz tę małą żyłkę na skroni? Kiedy pulsuje mu właśnie tak, to znaczy…
— Zamknij się!
Rincewind niepewnie wyciągnął rękę i wskazał zamek.
Panowała absolutna cisza.
Bogowie, pomyślał. Co teraz?
W ciemnościach jego umysłu Zaklęcie poruszyło się niespokojnie.
Rincewind próbował dostroić się do rezonansu czy czegokolwiek innego, co występuje w metalu zamka. Gdyby zasiał chaos wśród atomów, żeby się rozpadły…
Nic się nie stało.
Przełknął ślinę i skoncentrował umysł na drewnie. Było stare, niemal skamieniałe i pewnie nie zapłonęłoby nawet wymoczone w oliwie i wrzucone na palenisko. Spróbował mimo to, tłumacząc pradawnym molekułom, że powinny podskakiwać, by zwiększyć temperaturę…
W pełnej napięcia ciszy swego umysłu zmierzył gniewnym wzrokiem Zaklęcie. Wyraźnie osłupiało.
Zastanowił się nad powietrzem wokół drzwi: jak można je skręcić w dziwaczne kształty, by same drzwi zaistniały w całkiem innym układzie współrzędnych.
Drzwi stały na miejscu, wyzywająco solidne.
Spocił się. W myślach znowu rozpoczynał nieskończony marsz do tablicy wśród uśmiechniętych drwiąco kolegów. Jeszcze raz spojrzał na zamek. Z pewnością jest wykonany z małych kawałków metalu, niezbyt ciężkich…
Zza kratki dobiegi najcichszy z dźwięków. To magowie odprężali się i potrząsali głowami.
— A nie mówiłem… — szepnął któryś.
Zabrzmiał cichy zgrzyt, a potem trzask.
Twarz Rincewinda zmieniła się w maskę. Pot kapał mu z brody.
Znowu coś trzasnęło i zgrzytnęły oporne sworznie. Trymon wprawdzie naoliwił zamek, ale oliwę wchłonęła rdza i kurz wieków. A dla maga jedynym sposobem na poruszenie czegokolwiek, jeśli nie może wykorzystać zewnętrznego punktu podparcia, jest użycie podpory własnego umysłu.
Rincewind starał się z całej mocy, by mózg nie wypłynął mu uszami.
Zamek zagrzechotał. Metalowe pręty zgięły się w wyszczerbionych otworach, ustąpiły, pchnęły dźwignie. Dźwignie szczęknęły, nacięcia trafiły na bolce. Rozległ się długi, przeciągły zgrzyt. Rincewind osunął się na kolana.
Drzwi uchyliły się na opornych zawiasach. Magowie wyszli ostrożnie.
Dwukwiat i Bethan pomogli Rincewindowi wstać. Twarz mu poszarzała i chwiał się na nogach.
— Nieźle — ocenił któryś z magów, badając zamek. — Może trochę za wolno.
— To nieważne — zawołał Jiglad Wert. — Czy nie spotkaliście kogoś po drodze?
— Nie — odparł Dwukwiat.
— Ktoś ukradł Octavo.
Rincewind gwałtownie odwrócił głowę. Skoncentrował się.
— Kto?
— Trymon…
Rincewind przełknął ślinę.
— Wysoki? — zapytał. — Jasne włosy, trochę podobny do fretki?
— Właściwie, kiedy już o tym wspomniałeś…
— Był w mojej klasie. Wszyscy powtarzali, że daleko zajdzie.
— Zajdzie o wiele dalej, jeśli otworzy księgę — stwierdził jeden z magów, w drżących palcach pospiesznie skręcając papierosa.
— Czemu? — zdziwił się Dwukwiat. — Co się stanie? Magowie spojrzeli po sobie.
— To pradawny sekret, przekazywany z maga na maga — rzekł Wert. — Nie możemy go zdradzać ludziom nieuczonym.
— Czy to takie ważne?
— Może nie… zresztą i tak już pewnie nie ma znaczenia. Jeden umysł nie zdoła pomieścić wszystkich zaklęć. Załamie się i powstanie otwór.
— Gdzie? W jego głowie?
— No… nie. W osnowie wszechświata — wyjaśnił Wert. — Jemu może się wydawać, że sam nad tym zapanuje, ale…
Wyczuli ów dźwięk, zanim jeszcze go usłyszeli. Rozpoczął się jako powolna wibracja w kamieniach, potem nagle wzniósł się do ostrego jak nóż pisku, który omijał bębenki i wwiercał się bezpośrednio w mózg. Brzmiał jak głos człowieka, który śpiewa, modli się albo krzyczy, były w nim jednak inne, głębsze rezonanse.
Magowie pobledli. Potem, jak jeden mąż, odwrócili się i pognali schodami w górę.
Na zewnątrz budynku zebrał się tłum. Niektórzy trzymali pochodnie, inni przerwali właśnie układanie stosów chrustu pod ścianami. Wszyscy patrzeli na Wieżę Sztuk.
Magowie przecisnęli się między ludźmi i także zadarli głowy.
Niebo pełne było księżyców, a każdy trzykrotnie przerastał księżyc Dysku. Wszystkie tkwiły w cieniu, ukazując jedynie różowe sierpy tam, gdzie odbijały światło gwiazdy.
Ale o wiele bliżej szczyt Wieży Sztuk jarzył się w płomiennej furii. W łunie przemykały niewyraźne cienie, a ich kształt nie dodawał otuchy. Dźwięk zmienił się w coś podobnego do wzmocnionego milion razy brzęczenia komara.
Niektórzy z magów padli na kolana.
— Zrobił to! — Wert pokręcił głową. — Otworzył przejście.
— A to są demony? — zapytał Dwukwiat.
— Co tam demony — westchnął Wert. — Demony to miłe towarzystwo w porównaniu z tym, co próbuje się tu przedostać.
— Są gorsze niż wszystko, co potrafisz sobie wyobrazić — dodał Panter.
— Potrafię sobie wyobrazić kilka naprawdę strasznych rzeczy — zapewnił Rincewind.
— Te są gorsze.
— Och.
— I co macie zamiar z tym zrobić? — odezwał się dźwięczny głos. Obejrzeli się. Bethan patrzyła na nich, krzyżując ręce na piersi.
— Słucham? — nie zrozumiał Wert.
— Jesteście magami, tak? — rzekła. — Więc bierzcie się do roboty.
— Co? Wystąpić przeciw temu, co się tam dzieje? — zdumiał się Rincewind.
— Znasz kogoś innego?
Wert przecisnął się do przodu.
— Droga pani, chyba nie w pełni pani rozumie…
— Piekielne Wymiary wysypią się do naszego wszechświata, zgadza się? — spytała Bethan.
— No… tak.
— I wszystkich pożrą stwory z mackami zamiast twarzy. Zgadza się?
— Nie aż tak sympatyczne, ale…
— A wy chcecie na to pozwolić?
— Posłuchaj — wtrącił Rincewind. — Już po wszystkim. Nie można z powrotem umieścić zaklęć w księdze, nie można cofnąć tego, co zostało powiedziane, nie można…
— Można spróbować!
Rincewind westchnął i spojrzał na Dwukwiata. Nie znalazł go. Bezwiednie podążył wzrokiem ku podstawie Wieży Sztuk. Zdążył jeszcze dostrzec znikającą w drzwiach pulchną sylwetkę turysty i miecz niefachowo trzymany w dłoni.
Stopy Rincewinda podjęły samowolną decyzję, całkowicie błędną z punktu widzenia głowy.
Pozostali magowie spoglądali za nim.
— I co? — spytała Bethan. — On idzie. Magowie starali się nie patrzeć sobie w oczy.
— Chyba moglibyśmy spróbować — stwierdził w końcu Wert. — To się nie rozszerza.
— Ale nie mamy już prawie magii — wtrącił któryś z jego kolegów.
— A czy ktoś ma lepszy pomysł?
Jeden po drugim, w połyskujących w niesamowitym blasku ceremonialnych szatach, magowie odwrócili się i podreptali do wieży.
Wieża była wewnątrz pusta, a kamienne stopnie wmurowano spiralnie w ściany. Dwukwiat pokonał kilka okrążeń, nim dopędził go Rincewind.
— Czekaj — zawołał tonem perswazji. — Takie rzeczy są dobre dla Cohena i jemu podobnych, nie dla ciebie. Nie obraź się.
— A czy on dałby radę?
Rincewind zerknął na rozjarzoną łunę, padającą z odległego otworu w dachu wieży.
— Nie — przyznał.
— Więc nie będę gorszy od niego, prawda? — zapytał Dwukwiat, mężnie ściskając swój kradziony miecz.
Rincewind skakał za nim, trzymając się jak najbliżej ściany.
— Nic nie rozumiesz! — zawołał. — Tam na górze są niewyobrażalnie straszne potwory!
— Zawsze twierdziłeś, że nie mam wyobraźni.
— Słuszna uwaga — przyznał Rincewind. — Ale… Dwukwiat usiadł.
— Posłuchaj — rzekł. — Odkąd tu przybyłem, cały czas czekałem na coś takiego. Przecież to właśnie jest przygoda. Samotny przeciwko bogom i w ogóle…
Rincewind kilka razy otwierał i zamykał usta, zanim wreszcie jakoś się z nich wydostały właściwe słowa.
— Potrafisz używać miecza? — zapytał słabym głosem.
— Nie wiem. Nigdy nie próbowałem.
— Jesteś szalony!
Dwukwiat przyglądał mu się z ukosa.
— I kto to mówi? — spytał drwiąco. — Jestem tutaj, ponieważ na niczym się nie znam. Ale ty? — Wyciągnął rękę, wskazując zdyszanych magów wspinających się po schodach. — A tamci?
Błękitne światło przeszyło wnętrze wieży. Zahuczał grom.
Magowie dogonili ich. Kaszleli głośno i z trudem łapali oddechy.
— Jaki jest plan? — spytał Rincewind.
— Nie ma żadnego — odparł Wert.
— Świetnie. Doskonale. W takim razie nie będę wam przeszkadzał w jego wypełnieniu.
— Idziesz z nami — oświadczył Panter.
— Przecież nie jestem nawet prawdziwym magiem. Wyrzuciliście mnie. Pamiętacie?
— Nie miałem jeszcze mniej uzdolnionego studenta — przyznał stary mag. — Ale jesteś tutaj, a to jedyne, co się liczy. Chodźmy.
Światło rozbłysło i zgasło. Straszliwe odgłosy ucichły jak zduszone. Cisza wypełniła wieżę — ciężka, pełna napięcia cisza.
— Przestało — zauważył Dwukwiat.
Coś poruszyło się wysoko, na tle kwadratu czerwonego nieba. Opadało powoli, wirując i przelatując od ściany do ściany, aż wylądowało na schodach o jeden krąg pod nimi.
Rincewind dobiegł tam pierwszy.
To było Octavo. Ale leżało na kamieniu bezwładne i martwe jak zwykła książka. Strony szeleściły w przeciągu. Dwukwiat sapał tuż za plecami Rincewinda.
— Są czyste — wyszeptał. — Wszystkie strony są czyste.
— A więc dokonał tego — stwierdził Wert. — Przeczytał zaklęcia. Udało mu się. Nigdy bym nie uwierzył.
— A te hałasy? — spytał z powątpiewaniem Rincewind. — I światła? A te kształty? Nie wyglądało mi to na sukces.
— Przy wielkich dziełach magicznych zawsze mamy do czynienia z pewnym zakresem pozawymiarowej uwagi — rzucił lekceważąco Panter. — Robi wrażenie na widzach, nic więcej.
— To w górze wyglądało jak potwory — oświadczył Dwukwiat, stając bliżej Rincewinda.
— Potwory? Pokażcie mi jakiegoś potwora! — zawołał Wert. Odruchowo podnieśli głowy. Z góry nie dobiegał żaden dźwięk. Nic się nie poruszyło na tle jasnego kwadratu wejścia.
— Powinniśmy chyba pójść tam i hm… pogratulować mu — oświadczył Wert.
— Pogratulować? — nie wytrzymał Rincewind. — On ukradł Octavo! A was zamknął!
Magowie spojrzeli na niego z wyższością.
— No, cóż — rzekł jeden. — Kiedy poczynisz odpowiednie postępy w sztuce, mój chłopcze, przekonasz się, że niekiedy najważniejszy jest sukces.
— To cel się liczy — oświadczył bez ogródek Wert. — A nie droga do niego.
Ruszyli spiralą w górę.
Rincewind usiadł i w ciemności zmarszczył brwi.
Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. To był Dwukwiat, który wciąż trzymał Octavo.
— Jak można w ten sposób traktować książki — powiedział. — Patrz, przegiął grzbiet w drugą stronę. Ludzie zawsze tak robią. Nie mają pojęcia, jak się z nimi obchodzić.
— Aha — mruknął niewyraźnie Rincewind.
— Nie martw się — poprosił Dwukwiat.
— Nie martwię się. Jestem zły. Daj mi to!
Porwał księgę i otworzył ją gwałtownie. Potem przeszukał głębie swego umysłu, gdzie siedziało Zaklęcie.
— No, dobrze — warknął. — Zabawiłeś się, zrujnowałeś mi życie, a teraz wracaj na swoje miejsce!
— Przecież ja… — zaprotestował Dwukwiat.
— Zaklęcie! Chodzi mi o Zaklęcie! No już, wracaj na kartkę! Oczy wyszły mu z orbit, tak mocno wpatrywał się w stary pergamin.
— Wtedy cię wypowiem! — krzyczał, a głos odbijał się echem od ścian wieży. — Możesz dołączyć do reszty i robić potem co ci się podoba!
Wcisnął księgę w dłoń Dwukwiata i zataczając się ruszył do góry.
Magowie dotarli na szczyt i zniknęli w otworze. Rincewind wspiął się za nimi.
— Chłopcze, tak? — mruczał pod nosem. — Kiedy poczynię postępy w sztuce, tak? Przez lata udawało mi się żyć z jednym z Wielkich Zaklęć w głowie i nie zwariowałem, prawda? — Rozważył wszelkie aspekty ostatniego pytania. — Nie zwariowałeś — uspokoił sam siebie. — Nie zacząłeś rozmawiać z drzewami, nawet kiedy drzewa z tobą rozmawiały.
Wynurzył się w dusznym powietrzu na szczycie wieży. Spodziewał się, że zobaczy kamienie poczerniałe od ognia, pokreślone śladami szponów, a może nawet coś jeszcze gorszego. Zobaczył natomiast siedmiu mistrzów magii stojących obok Trymona, który nie odniósł najmniejszej szkody. Obejrzał się tylko i uśmiechnął z sympatią.
— Co widzę? Rincewind! Wejdź” i przyłącz się do nas.
Więc to jest to, pomyślał Rincewind. Cały dramat na nic. Może naprawdę nie nadaję się na maga, może…
Podniósł głowę i spojrzał w oczy Trymona.
Może to Zaklęcie przez lata zamieszkujące umysł wpłynęło na jego wzrok. Może podróże z Dwukwiatem, który widział rzeczy takimi, jakimi być powinny, nauczyły go widzieć rzeczy takimi, jakimi są naprawdę. Jedno było pewne: najtrudniejszą rzeczą, jakiej dokonał w swoim życiu Rincewind, było spojrzeć w oczy Trymona i nie rzucić się do ucieczki ani nie zwymiotować gwałtownie.
Pozostali nic chyba nie zauważyli.
I w ogóle się nie ruszali.
Trymon usiłował zawrzeć siedem Zaklęć w swoim umyśle, ten załamał się i Wymiary Piekieł znalazły bramę. Głupio byłoby oczekiwać, że machając czułkami i mackami Stwory wymaszerują z jakiegoś rozdarcia w niebie. To staromodna metoda, zbyt ryzykowna. Nawet bezimienna groza nauczyła się iść z duchem czasu. Tak naprawdę Stwory musiały tylko wejść do czyjejś głowy.
Oczy Trymona były pustymi otworami.
Wiedza niczym lodowe ostrze wdarła się do umysłu Rincewinda. Wymiary Piekieł okażą się placem zabaw dla dzieci w porównaniu z tym, co Stwory zrobią we wszechświecie porządku. Ludzie pragnęli porządku i dostaną go: porządek obracającej się śruby, niezmienne prawo linii prostych i liczb. Będą błagali o mękę…
Trymon przyglądał mu się. Coś mu się przyglądało. A inni nadal nic nie zauważyli. Czy potrafiłby im to wytłumaczyć? Trymon wyglądał tak samo jak zawsze — gdyby nie te oczy i delikatny połysk skóry.
Rincewind patrzył i wiedział, że istnieją rzeczy gorsze od Zła. Wszystkie demony Piekła z radością poddadzą torturom ludzką duszę, ale to właśnie dlatego, że dusze cenią tak wysoko. Zło zawsze usiłuje zdobyć wszechświat, ale przynajmniej uważa go za wart zdobywanią. Lecz szara pustka za tymi pustymi oczami będzie deptać i niszczyć, nie dając swym ofiarom nawet dumy nienawiści. Nawet ich nie zauważy.
Trymon wyciągnął rękę.
— Ósme zaklęcie — powiedział. — Oddaj mi je. Rincewind cofnął się.
— To nieposłuszeństwo, Rincewindzie. Jestem przecież twoim zwierzchnikiem. Co więcej, zostałem wybrany najwyższym przywódcą wszystkich Obrządków.
— Naprawdę? — wychrypiał Rincewind. Zerknął na pozostałych magów. Stali nieruchomo jak posągi.
— Tak — odparł uprzejmie Trymon. — Bez żadnych nacisków. Bardzo demokratycznie.
— Wolałem tradycyjne sposoby — stwierdził Rincewind. — Tam nawet umarli mieli prawo głosu.
— Oddasz mi Zaklęcie z własnej woli — oświadczył Trymon. — Czy mam ci pokazać, co zrobię, jeśli odmówisz? A w końcu i tak ustąpisz. Będziesz wrzeszczał i błagał o szansę, by mi je przekazać.
Jeśli coś gdzieś się kończy, pomyślał Rincewind, to właśnie tutaj.
— Musisz je sobie wziąć — powiedział głośno. — Ja ci go nie oddam.
— Pamiętam cię. Zawsze byłeś marnym studentem. Nigdy naprawdę nie ufałeś magii. Powtarzałeś, że musi istnieć lepsza metoda kierowania wszechświatem. No cóż, sam zobaczysz. Mam rozległe plany. Moglibyśmy…
— Nie my — przerwał stanowczo Rincewind.
— Oddaj mi Zaklęcie!
— Spróbuj je sobie wziąć! — Rincewind się cofnął. — Nie uda ci się.
— Doprawdy?
Rincewind odskoczył w bok, gdy strumień oktarynowego ognia wystrzelił z palców Trymona i pozostawił na kamieniach dachu wrzącą kałużę roztopionej skały.
Wyczuwał Zaklęcie ukryte w głębi umysłu. Wyczuwał jego lęk.
Szukał go w milczących jaskiniach myśli. Cofało się zdumione, jak pies stojący oko w oko z rozszalałą owcą. Tupiąc gniewnie, podążał za nim przez nie używane place i śródmiejskie dzielnice dotknięte katastrofą. Wreszcie znalazł je, ukryte za stosami skazanych wspomnień. Krzyknęło na niego bezgłośnie i wyzywająco, ale Rincewind nie miał czasu na głupstwa.
— To tak? — wrzasnął na nie. — Kiedy przychodzi czas, żeby pokazać, na co cię stać, ty się chowasz? Tchórzysz?
To bzdura, powiedziało Zaklęcie. Chyba sam w to nie wierzysz. Jestem jednym z Ośmiu Zaklęć.
Ale Rincewind zbliżał się coraz bardziej, krzycząc: Możliwe, ale rzecz w tym, że wierzę. A ty lepiej sobie przypomnij, w czyjej głowie siedzisz, jasne? Tutaj mogę wierzyć, w co mi się podoba!
Rincewind odskoczył, gdy kolejny strumień ognia przebił gorące powietrze nocy. Trymon uśmiechnął się i wykonał rękami serię złożonych ruchów.
Straszliwy ciężar przygniótł Rincewinda. Miał wrażenie, że ktoś używa jako kowadła każdego skrawka jego skóry. Osunął się na kolana.
— Są rzeczy o wiele gorsze — zauważył uprzejmie Trymon. — Mogę sprawić, że ciało wypali ci się do kości… albo wypełnię je mrówkami. Mam moc, by…
— Mam miecz — odezwał się piskliwy, wyzywający głos.
Rincewind uniósł głowę. Przez czerwoną mgiełkę cierpienia dostrzegł Dwukwiata. Turysta stał za Trymonem i trzymał miecz w sposób doskonale nieprawidłowy.
Trymon roześmiał się i zgiął palce. Na jedną chwilę musiał rozproszyć uwagę.
Rincewind był wściekły. Gniewał się na Zaklęcie, na świat, na ogólną niesprawiedliwość, na to, że ostatnio nie mógł się wyspać, i na to, że nie potrafi myśleć logicznie. Ale najbardziej był zły na Trymona, który stał tam pełen mocy, jakiej Rincewind zawsze pragnął i nigdy nie osiągnął — i nie robił z nią nic sensownego.
Skoczył, desperacko wymachując rękami i trafił Trymona głową w żołądek. Dwukwiat odleciał na bok, gdy potoczyli się na kamienie.
Trymon warknął i zdołał wypowiedzieć pierwszą sylabę zaklęcia, nim łokieć Rincewinda rąbnął go w szyję. Wybuch niekontrolowanej magii przypalił Rincewindowi włosy.
Rincewind walczył tak, jak walczył zawsze: nieumiejętnie, nieuczciwie i bez żadnej taktyki, jednak ze sporą dozą szybkości i energii. Nie dawał przeciwnikowi czasu, by się zorientował, że Rincewind nie jest zbyt dobrym ani silnym zapaśnikiem. Była to rozsądna strategia i często przynosiła efekty.
Przyniosła i teraz, gdyż Trymon za wiele czasu poświęcał na czytanie starych manuskryptów, zaniedbując ćwiczenia fizyczne i pozbawiając organizm koniecznych witamin. Zdołał wprawdzie zadać kilka ciosów, ale Rincewind był zbyt rozwścieczony, by je zauważyć. W dodatku Trymon używał tylko rąk, zaś Rincewind atakował również stopami, kolanami i zębami.
I wygrywał.
To go zszokowało.
Jeszcze większy szok przeżył, gdy klęczał na piersi Trymona i raz po raz walił go w głowę. Wtedy nagle twarz przeciwnika zmieniła się. Skóra zafalowała i pomarszczyła się, jakby oglądana przez fale żaru. Trymon przemówił:
— Pomóż mi!
Przez chwilę patrzył jeszcze na Rincewinda z lękiem, bólem i błaganiem. I nagle jego oczy stały się wielościennymi bryłami w głowie, którą można było tak nazwać, jedynie rozciągając zakres definicji do granic możliwości. Macki, piłowate odnóża i szpony wyciągnęły się, by zedrzeć z kości dość łykowate ciało Rincewinda.
Dwukwiat, wieża i czerwone niebo zniknęły. Czas biegi coraz wolniej i wreszcie stanął.
Rincewind z całej siły ugryzł mackę, która próbowała mu zerwać skórę z twarzy. Kiedy wyprostowała się z bólu, pchnął ręką i poczuł, że trafia w coś gorącego i lepkiego.
One patrzyły. Obejrzał się i zobaczył, że walczą na scenie ogromnego amfiteatru. Ze wszystkich stron rzędami siedziały istoty o twarzach jakby stworzonych drogą krzyżowania koszmarów. Pochwycił obraz jeszcze gorszych stworów za plecami, olbrzymich cieni sięgających pochmurnego nieba. I wtedy potwór-Trymon zaatakował go haczykowatym żądłem rozmiarów włóczni.
Rincewind odskoczył w bok i machnął obiema dłońmi splecionymi w jedną pięść. Trafił stwora w brzuch czy może w odwłok. Ciosowi wtórował satysfakcjonujący chrzęst chityny.
Rincewind rzucił się naprzód. Walczył ze strachu przed tym, co nastąpi, jeśli przestanie. Upiorną arenę wypełniał świergot Piekielnych Stworów, atakująca uszy ściana szeleszczących dźwięków. Wyobraził sobie, jak ten głos rozbrzmiewa na całym Dysku, i zadawał cios za ciosem, żeby ocalić świat ludzi, zachować maleńki krąg światła w mroku nocy chaosu, żeby zamknąć szczelinę, przez którą wkradał się koszmar. Głównie jednak uderzał, żeby powstrzymać uderzenia przeciwnika.
Szpony czy pazury kreśliły piekące linie na jego grzbiecie, jednak Rincewind w gąszczu łusek i kolców natrafił na węzeł miękkich rurek. Ścisnął je mocno.
Kolczaste ramię odrzuciło go na bok i potoczył się w czarnym pyle. Instynktownie zwinął się w kulę, lecz nic się nie stało. Otworzył oczy. Zamiast wściekłego natarcia, którego oczekiwał, zobaczył stworzenie oddalające się niepewnie i kapiące rozmaitymi cieczami.
Po raz pierwszy ktoś uciekał przed Rincewindem.
Skoczył za wrogiem, chwycił pokrytą łuskami nogę i przekręcił ją. Stwór zaświergotał i zamachał tymi kończynami, które jeszcze funkcjonowały. Jednak uścisk Rincewinda był nie do rozerwania. Mag poderwał się i zadał ostatni solidny cios w jedyne pozostałe oko. Stwór wrzasnął i zaczął uciekać. A było tylko jedno miejsce, gdzie mógł uciec.
Wieża i krwawe niebo powróciły z pstryknięciem ruszającego czasu.
Gdy tylko Rincewind poczuł pod nogami kamienne płyty, szarpnął całym ciężarem w bok i upadł na plecy, trzymając zdesperowanego potwora na odległość ramion.
— Teraz! — krzyknął.
— Co teraz? — nie zrozumiał Dwukwiat. — A tak! Racja!
Machnął mieczem niefachowo, ale dość mocno. Klinga o cal minęła Rincewinda i głęboko wbiła się w cielsko jego przeciwnika. Zabrzmiało przenikliwe brzęczenie, jakby cios trafił w gniazdo szerszeni. Ręce, nogi i macki wymachiwały w agonii. Stwór przetoczył się, wyjąc i w drgawkach okładając kamienie, a potem okładał już pustkę, ponieważ wytoczył się poza krawędź otworu wejścia. I pociągnął za sobą Rincewinda.
Coś zachlupotało, gdy stwór kilka razy odbił się od stopni, potem zabrzmiał wysoki, cichnący krzyk, kiedy spadał w studnię wieży. I wreszcie głuchy huk i oktarynowy rozbłysk.
Dwukwiat został sam na szczycie wieży — to znaczy sam, jeśli nie liczyć siedmiu magów, którzy wciąż trwali nieruchomo, jakby przymarzli do posadzki. Siedział oszołomiony, gdy siedem ognistych kuł uniosło się z czerni i wpadło w porzucone Octaro. Księga natychmiast zaczęła wyglądać jak dawniej, a zatem o wiele bardziej interesująco.
— No, no — mruknął. — To pewnie Zaklęcia.
— Dwukwiacie!
Głos był głuchy, odbijał się echem i z pewnym wysiłkiem dawał się rozpoznać jako głos Rincewinda.
Dwukwiat znieruchomiał z ręką wyciągniętą w stronę księgi.
— Słucham — wykrztusił. — Czy to… czy to ty, Rincewindzie?
— Tak. — W głosie wibrowały grobowe tony. — I chciałbym, Dwu-kwiacie, żebyś coś dla mnie zrobił. To bardzo ważne.
Dwukwiat rozejrzał się. Wyprostował ramiona. A więc los Dysku miał jednak zależeć od niego.
— Jestem gotów — rzekł dumnie. — Co mam robić?
— Przede wszystkim wysłuchać mnie uważnie — odparł cierpliwie bezcielesny głos Rincewinda.
— Słucham.
— To bardzo ważne, żebyś… kiedy już skończę… nie pytał „O co ci chodzi?”, nie spierał się ani nic podobnego. Rozumiesz?
Dwukwiat stanął na baczność. A przynajmniej jego umysł stanął na baczność, gdyż ciało nie było do tego zdolne. Wysunął za to kilka podbródków.
— Jestem gotów — powtórzył.
— Dobrze. Otóż chcę, żebyś…
— Tak?
Głos Rincewinda zabrzmiał głośniej z głębin klatki schodowej.
— Chcę, żebyś mnie wyciągnął, zanim puszczę ten kamień.
Dwukwiat otworzył usta i zamknął je pospiesznie. Podbiegł do kwadratowego otworu i zajrzał. W krwawym blasku gwiazdy dostrzegł wpatrzone w siebie oczy Rincewinda.
Dwukwiat położył się na brzuchu i wyciągnął rękę. Dłoń Rincewinda pochwyciła go za przegub takim uchwytem, który wyraźnie sugerował, że jeśli Rincewind nie zostanie wyciągnięty, w żaden sposób tego uchwytu nie zwolni.
— Cieszę się, że żyjesz — zapewnił Dwukwiat.
— Miło mi. Ja też — odparł Rincewind.
Powisiał sobie trochę w ciemności. Po ostatnich minutach było to niemal przyjemne. Ale tylko niemal.
— Może byś mnie wyciągnął — podpowiedział.
— Mam wrażenie, że to będzie trudne — stęknął Dwukwiat. — Właściwie sądzę nawet, że niemożliwe.
— A czego się trzymasz?
— Ciebie.
— Miałem na myśli: czego oprócz mnie.
— Co to znaczy: oprócz ciebie? Rincewind wymówił słowo.
— Wiesz co? — zastanowił się Dwukwiat. — Schody biegną dookoła po spirali, tak? Gdybym cię trochę rozhuśtał i puścił…
— Jeśli próbujesz sugerować, że mam spadać dwadzieścia stóp w całkiem ciemnej wieży, w nadziei, że trafię na parę śliskich schodków, których może tam w ogóle nie ma… Wybij to sobie z głowy.
— Jest też inna możliwość.
— No gadaj, człowieku!
— Możesz spaść pięćset stóp w całkiem ciemnej wieży i trafić w kamienie, które są tam z całą pewnością — stwierdził Dwukwiat.
Odpowiedziała mu martwa cisza. Po długiej chwili Rincewind odezwał się oskarżycielskim tonem:
— To był sarkazm.
— Miałem wrażenie, że stwierdzam tylko to, co oczywiste. Rincewind stęknął.
— Pewnie nie mógłbyś rzucić jakiegoś czaru… — zaczął Dwukwiat.
— Nie.
— Tak tylko pomyślałem.
W dole błysnęło światło, rozległy się krzyki, potem więcej świateł i więcej krzyków, wreszcie sznur pochodni ruszył schodami w górę.
— Jacyś ludzie wchodzą tu do nas — oznajmił Dwukwiat, zawsze chętny do udzielania informacji.
— Mam nadzieję, że biegną — odparł Rincewind. — Nie czuję już ręki.
— Masz szczęście. Ja swoją czuję.
Pochodnia na czele przystanęła i zagrzmiał czyjś głos, wypełniając niezrozumiałymi echami pustkę wieży.
— Zdaje się — rzekł Dwukwiat czując, że zsuwa się coraz dalej do otworu — że ktoś nam mówił, abyśmy się trzymali. Rincewind wymówił kolejne słowo. A potem dodał ciszej i bardziej nagląco:
— Szczerze mówiąc, ja już chyba dłużej nie wytrzymam.
— Spróbuj.
— Nic z tego. Ręka mi się ześlizguje.
Dwukwiat westchnął. Nadeszła pora na drastyczne środki.
— Proszę cię bardzo — powiedział ostro. — Spadaj. Nie obchodzi mnie to.
— Co? — Rincewind był tak zdumiony, że zapomniał o wypuszczeniu dłoni turysty.
— No dalej, umieraj. To najłatwiejsze.
— Najłatwiejsze?
— Musisz tylko runąć z wrzaskiem w dół i połamać sobie wszystkie kości. Każdy to potrafi. No, już! Nie chcę, żebyś pomyślał, że powinieneś zostać przy życiu, bo jesteś nam potrzebny, by wypowiedzieć Zaklęcia i ocalić Dysk. Nie, skąd… Kogo obchodzi, że wszyscy tu spłoniemy? Możesz myśleć tylko o sobie. Spadaj.
Zapadła długa, pełna zakłopotania cisza.
— Nie wiem, jak to się dzieje — stwierdził w końcu Rincewind. — Ale odkąd cię poznałem, jakoś sporo czasu poświęcam na wiszenie na czubkach palców na pewnej wysokości. Zauważyłeś?
— Nad zgubą — poprawił Dwukwiat.
— Jaką zgubą?
— Pewną — wyjaśnił uprzejmie Dwukwiat. Starał się ignorować powolne, ale niepowstrzymane ześlizgiwanie się ciała po kamieniach. — Wisisz nad pewną zgubą. Nie lubisz wysokości.
— Wysokości mi nie przeszkadzają — odparł z ciemności glos Rincewinda. — Z wysokościami mogę żyć. To głębie zajmują mnie w tej chwili. Wiesz, co zrobię, kiedy z tego wyjdę?
— Nie.
Dwukwiat zaczepił palcami stóp o szczelinę między kamieniami i spróbował samą siłą woli unieruchomić swoje ciało.
— Zbuduję dom w najbardziej płaskiej okolicy, jaką znajdę. Będzie miał tylko parter, a ja nie włożę nawet sandałów na grubej podeszwie…
Pochodnia na czele pokonała ostatni krąg spirali schodów i Dwukwiat zobaczył pod sobą uśmiechniętą twarz Cohena. Z tyłu dostrzegł podskakującą niezgrabnie, dodającą otuchy ciemną sylwetkę Bagażu.
— Wszystko w porządku? — zapytał Cohen. — Pomóc wam w czymś?
Rincewind nabrał tchu.
Dwukwiat rozpoznał objawy. Rincewind zamierzał powiedzieć coś w rodzaju: „Owszem, strasznie mnie swędzą plecy. Mógłbyś mnie podrapać przechodząc?” albo „Nie, lubię tak wisieć nad bezdennymi przepaściami”. Uznał, że nie może na to pozwolić. Przemówił szybko.
— Wciągnij Rincewinda na schody — rzucił.
Rincewind w połowie warknięcia wypuścił powietrze.
Cohen złapał go w pasie i bezceremonialnie wciągnął na stopnie.
— Paskudnie to wygląda, tam, na dole — poinformował obojętnym tonem. — Kto to był?
— Czy on… — Rincewind przełknął ślinę. — Czy on miał… no wiesz… macki i takie różne?
— Nie — odparł Cohen. — Zupełnie normalne części. Oczywiście, porozrzucane nieco.
Rincewind zerknął na Dwukwiata. Ten pokręcił głową.
— To mag, który nie zdołał opanować swoich dzieł — wyjaśnił. Niepewnie, z głośno protestującymi ramionami, Rincewind pozwolił się wyprowadzić z powrotem na dach.
— Skąd się tu wziąłeś? — zapytał.
Cohen wskazał Bagaż, który podbiegł do Dwukwiata i otworzył wieko jak pies, co wie, że był niegrzeczny i ma nadzieję, że szybka demonstracja uczuć ocali go przed autorytetem zwiniętej gazety.
— Trochę rzuca, ale jest szybki — stwierdził z podziwem. — I wiesz, co ci powiem? Jak na nim jeździsz, nikt nie próbuje cię zatrzymywać.
Rincewind spojrzał na niebo. Nadal było pełne księżyców, pokrytych kraterami ogromnych kuł, dziesięciokrotnie większych niż mały satelita Dysku. Przyglądał im się bez większego zainteresowania. Czuł się wyczerpany, napięty poza granice wytrzymałości i kruchy jak stara guma.
Zauważył, że Dwukwiat usiłuje nastawić swoje obrazkowe pudełko.
Cohen oglądał właśnie siedmiu wielkich magów.
— Dziwne miejsce na stawianie posągów — zauważył. — Nikt ich tu nie zobaczy. Zresztą, niewiele są warte. Marna robota.
Rincewind podszedł niepewnym krokiem i ostrożnie dotknął piersi Werta. Była litym kamieniem.
To jest to, pomyślał. Chcę wracać do domu.
Chwileczkę… przecież jestem w domu. Mniej więcej. W takim razie chcę się wyspać, a może do rana wszystko się ułoży.
Jego wzrok padł na Octavo, obramowane drobnymi rozbłyskami oktarynowych płomieni. A tak, przypomniał sobie.
Podniósł księgę i z roztargnieniem przerzucił karty. Gęsto wypełniało je złożone, ruchome pismo, które na jego oczach zmieniało się ł przekształcało. Sprawiało wrażenie, jakby nie mogło się zdecydować, czym powinno być. W jednej chwili wyglądało jak spokojny, rzeczowy druk, a w następnej jak ciąg kanciastych run. Potem okrągły kythijski język zaklęć. Potem piktogramy jakiegoś pradawnego, złego pisma: te przedstawiały chyba wyłącznie ohydne gadzie stworzenia, robiące sobie nawzajem jakieś skomplikowane i bardzo bolesne rzeczy…
Ostatnia strona była pusta. Rincewind westchnął i zajrzał w głąb swego umysłu. Zaklęcie odpowiedziało spojrzeniem.
Marzył o chwili, kiedy wreszcie je usunie i znowu obejmie w posiadanie własną głowę, nauczy się wszystkich pomniejszych czarów, do tej pory zbyt przestraszonych, by pozostawać w jego pamięci. I miał nadzieję, że będzie to bardziej ekscytujące.
Tymczasem, znużony i zniechęcony, z miną nie dopuszczającą żadnej dyskusji, przyjrzał się Zaklęciu lodowato i wskazał metaforycznym kciukiem za siebie.
Ty tam! Wynocha!
Przez moment miał wrażenie, że Zaklęcie spróbuje się spierać, ale rozsądnie zrezygnowało z tego pomysłu.
Poczuł mrowienie, błękitny błysk za oczami i nagłą pustkę.
Strona księgi wypełniła się słowami. Znowu były to runy. Ucieszył się, ponieważ obrazki z gadami były nie tylko niewypowiedzianie ohydne, ale też prawdopodobnie niewymawialne. Przypominały mu również rzeczy, o których tylko z wielkim trudem zdołałby zapomnieć.
Tępo przyglądał się księdze. Tymczasem Dwukwiat krzątał się dookoła, a Cohen na próżno usiłował zerwać pierścienie z palców jednego ze skamieniałych magów.
Muszę czegoś dokonać, przypomniał sobie Rincewind. Zaraz… Co to było?
Otworzył księgę na pierwszej stronie i zaczął czytać. Poruszał wargami, a palcem wskazującym kreślił kształt każdej z liter. A kolejne wymamrotane słowa pojawiały się bezgłośnie w powietrzu; wiatr szarpał smugi jaskrawych barw.
Rincewind przewrócił stronę.
Jacyś ludzie wchodzili schodami — ludzie z gwiazdami, zwykli obywatele, nawet kilku osobistych gwardzistów Patrycjusza. Kilku z gwiazdami usiłowało bez szczególnego zapału zbliżyć się do Rincewinda, otoczonego już tęczowym wirem liter. Cohen dobył miecza i przyjrzał się im nonszalancko, więc po krótkim namyśle zrezygnowali.
Cisza niby kręgi fal w kałuży rozprzestrzeniała się wokół zgarbionej postaci Rincewinda. Spływała z wieży i obejmowała czekające tłumy, przelewała się przez mury, mrocznym strumieniem ciekła przez miasto i zalewała okolice. Nad Dyskiem zawisła ogromna kula gwiazdy. Nowe księżyce wirowały wokół niej powoli i bezgłośnie.
Jedynym dźwiękiem był chrapliwy szept Rincewinda, gdy odwracał kolejne strony.
— Czy to nie emocjonujące? — spytał Dwukwiat. Cohen skręcał właśnie papierosa ze smolistych szczątków jego przodków. Spojrzał tępo, z papierem uniesionym do ust.
— Czy co nie emocjonujące? — zapytał.
— Cała ta magia.
— To tylko światła — ocenił krytycznie Cohen. — Nawet nie wyciągnął gołębia z rękawa.
— Tak, ale czy nie wyczuwasz okultystycznego potencjału? Cohen wydobył z kapciucha dużą żółtą zapałkę, z namysłem spojrzał na Werta, po czym spokojnie potarł nią o skamieniały nos.
— Posłuchaj — jak najdelikatniej zwrócił się do Dwukwiata. — Czego się spodziewasz? Długo już chodzę po tym świecie i widziałem całą tę magię. I powiem ci, że jeśli będziesz za każdym razem rozdziawiał gębę, w końcu ktoś ci w nią przyłoży. Zresztą magowie umierają jak wszyscy, kiedy wetknie się w nich…
Przerwał mu głośny trzask. To Rincewind zamknął księgę. Wyprostował się i rozejrzał.
Oto, co zdarzyło się zaraz potem:
Nic.
Zebrani wokół ludzie nie od razu to sobie uświadomili. Wszyscy skulili się instynktownie, oczekując eksplozji jaskrawego światła, połyskującej kuli ognia czy też — w przypadku Cohena, który nie liczył na wiele — pary białych gołębi, ewentualnie trochę przyduszonego królika.
Nie było to nawet szczególnie interesujące nic. Czasami pewne rzeczy nie wydarzają się w sposób bardzo efektowny. Jednak w konkurencji nie-zdarzeń to nie miało najmniejszych szans.
— To wszystko? — zapytał Cohen.
Z tłumu dobiegły niechętne pomruki, a kilku ludzi z gwiazdami spojrzało gniewnie na Rincewinda. Mag patrzył tępo na Cohena.
— Chyba tak — odparł.
— Ale nic się nie stało.
Rincewind zerknął niepewnie na Octavo.
— Może to jakiś subtelny efekt — rzucił z nadzieją. — W końcu nie wiemy przecież, co powinno się stać.
— Wiedzieliśmy! — krzyknął jeden z ludzi z gwiazdami. — Magia nie działa! To tylko złudzenie.
Kamień zatoczył łuk i trafił Rincewinda w ramię.
— Tak — zawołał inny z gwiazdą. — Bierzmy go!
— Zrzućmy go z wieży!
— Bierzmy go, a potem zrzućmy z wieży! Tłum ruszył do ataku. Dwukwiat podniósł ręce.
— Jestem pewien, że nastąpiła jakaś pomyłka… — zdążył powiedzieć, nim ktoś podciął mu nogi.
— Niech to! — mruknął Cohen, rzucił niedopałek i przydeptał go sandałem. Dobył miecza i rozejrzał się za Bagażem.
Bagaż nie rzucił się Dwukwiatowi na ratunek. Stał nieruchomo przed Rincewindem, który niczym butelkę z gorącą wodą przyciskał do piersi Octavo i wyglądał na przerażonego.
Mężczyzna z gwiazdą skoczył ku niemu. Bagaż groźnie uniósł wieko.
— Ja wiem, czemu nie podziałało — odezwał się jakiś głos zza pleców napastników. To była Bethan.
— Tak? — odpowiedział jej najbliżej stojący obywatel. — A dlaczego niby mamy cię słuchać?
Ułamek sekundy później miecz Cohena dotknął jego karku.
— Chociaż z drugiej strony — kontynuował ów człowiek — powinniśmy się chyba przekonać, co ma do powiedzenia ta młoda dama.
Cohen odwrócił się powoli, z mieczem gotowym do ciosu. Bethan wystąpiła naprzód i wskazała ruchliwe kształty zaklęć, wciąż zawieszone w powietrzu wokół Rincewinda.
— To jest błędne — stwierdziła, wskazując plamę brudnego brązu wśród pulsujących, jaskrawych błysków. — Musiałeś źle zaakcentować jakieś słowo. Spójrzmy.