CZĘŚĆ TRZECIA. JESIENNA MIŁOŚĆ

Rozdział 13

Podczas gdy dzieci starały się rozwiązywać zagadki w domu baronostwa von Virneburg, orszak księżnej Theresy podążał na zachód.

Dolg był niespokojny.

– Tato! – zawołał w końcu cicho i Móri podjechał do niego.

– Co się stało, mój chłopcze?

– Bardzo się niepokoję o Taran i Villemanna.

– Więc ów tajemniczy rabin okazał się jednak niebezpieczny?

– Nie o niego mi chodzi. W samej rodzinie von Virneburgów coś jest nie tak jak powinno.

– W to akurat nietrudno mi uwierzyć, ale czy naszym malcom grozi jakieś niebezpieczeństwo?

– To zależy – rzekł Dolg z wolna. – Zależy, czy nie będą przesadnie ciekawi.

– Uff, nie brzmi to dobrze – westchnął Móri i roześmiał się ponuro. – Nie ma chyba na ziemi dzieci bardziej ciekawskich niż oni.

– No właśnie. Tato, ja myślę, że powinienem zawrócić.

– Ale my możemy cię potrzebować.

– Nie sądzę. Ty, ojcze, masz przecież prawie takie same zdolności jak ja…

– Ale ja nie mam szafiru.

– A ja nie mogę go zostawić. Cień powiedział, że nie wolno mi się z nim rozstawać. Zastanawiam się tylko, czy on będzie tu potrzebny? Czterech strażników… Poradzicie sobie z nimi bez uciekania się do czarów. A siły tej cudownej kuli nie należy nadużywać.

Móri zastanawiał się chwilę. Spoglądał na swojego niezwykłego chłopca, czasami czuł się, jakby był jego sługą, albo, mówiąc inaczej, Dolg był kimś, na kogo on, czarnoksiężnik z Islandii, spoglądał z wielkim podziwem. To dość dziwny stosunek do własnego, na dodatek dwunastoletniego syna. Nagle przemknęło mu przez głowę wspomnienie: w krainie zimnych cieni o Dolgu powiedziano „Nowy”.

Droga, którą jechali, była szeroka i porośnięta trawą. Biegła pośród dużych drzew rzucających ogromne cienie. W koronach widać już było wyraźne oznaki zbliżającej się jesieni. Tu i tam złote liście i w ogóle nastrój rezygnacji. Zieleń poszarzała, trawa przy drodze miała coraz więcej brunatnych plam.

Ciemne chmury, które wisiały nad horyzontem, kiedy opuszczali Virneburg, spiętrzyły się teraz i lada moment mogły przesłonić słońce. Na razie jednak słoneczny blask wciąż wyzłacał liście drzew. W dalszym ciągu na zachodnich, górzystych krańcach Austrii trwała niepewna już co prawda i płochliwa, ale wciąż wyraźnie wyczuwalna atmosfera lata.

Móri podjął decyzję.

– Masz rację, Dolg – westchnął. – Wracaj do swojego rodzeństwa, jeśli sądzisz, że tak będzie najlepiej! Ale weź kogoś ze sobą, nie powinieneś podróżować sam.

– Nie, naprawdę nie ma niebezpieczeństwa. A poza: tym uważam, że troje dzieci może osiągnąć więcej niż dorośli, widoczni z daleka…

– Więc ty wiesz, o co chodzi?

– Nie. Odbieram tylko impulsy. Teraz odkąd mam kamień, często mi się przytrafia, że odbieram impulsy. Tato, ty wiesz, że babcia bardzo chce jechać z wami, prawda? No i potrzebujecie wszystkich gwardzistów i obu służących.

– Absolutnie.

– No więc widzisz. Edith na nic mi się nie przyda, poza tym nie chciałbym jej rozdzielać z Berndem, bo przecież oni przez cały czas są razem.

– Aha, więc to też zauważyłeś – uśmiechnął się Móri.

– Musiałbym być ślepy – odpad Dolg. – Najgorzej, że nie mogę zabrać ze sobą Nera, bo on by się zaraz znowu wdał w bójkę z dworskimi psami.

– Tak, tak – potwierdził Móri. – Czy jesteś pewien, że nie grozi ci tam żadne niebezpieczeństwo?

Spojrzeli sobie z wielką powagą w oczy.

– Jestem pewien – rzekł Dolg spokojnie.

Skinął ojcu głową na pożegnanie i zawrócił konia. Minęło sporo czasu, zanim ktokolwiek zauważył, że chłopca nie ma.

Wszyscy niechętnie czekali na pierwsze krople deszczu, który dosłownie wisiał w powietrzu.

Erling Müller jechał obok księżnej Theresy. Bardzo dobrze się orientował w jej mieszanych uczuciach: niepokój o Tiril, radość z tego, że może być z Erlingiem, i jednocześnie niepewność, jak powinna się w stosunku do niego zachowywać.

Erling wiedział, że Theresa jest w nim zakochana. On również żywił dla niej wielkie oddanie. Sytuacja jednak była niewypowiedzianie skomplikowana. Kiedy wyruszał do Graben na ratunek Móriemu, powiedział jej, że po powrocie chciałby z nią porozmawiać. Zdawało mu się wtedy, że ma Bóg wie ile czasu na to, by znaleźć odpowiednie słowa. Teraz był przy niej… I nie znajdował nic, po prostu nie wiedział, jak się odezwać.

Etykieta wymagała, by okazywał powściągliwość. To ona musiała zrobić pierwszy krok. A Theresa nie należała do kobiet, które tak postępują.

Powinien jakoś jej przekazać, że ewentualna inicjatywa zostanie przyjęta jak najserdeczniej. Ale jak się zachować uprzejmie, a zarazem dać do zrozumienia coś tak trudnego?

Erling nigdy nie miał kłopotów w stosunkach z kobietami. Catherine co prawda była baronówną, więc towarzysko stała znacznie wyżej niż on, ale w tamtym przypadku nie miał żadnych skrupułów, żeby przystąpić do rzeczy.

Theresa jednak pod każdym względem przewyższała Catherine, zwłaszcza jeśli chodzi o osobistą godność. Tamta była wulgarna, Theresa natomiast należała do kobiet bardzo delikatnych, wrażliwych, które łatwo zranić. Jak nie mający szlacheckiego tytułu kupiec z prowincjonalnej Norwegii powinien się zachować, żeby jej do siebie nie zrazić?

Żadne z nich nie szukało taniej przygody, tak jak to było z Catherine. Zresztą takie właśnie przygody wypełniały dawniej życie Erlinga, ale teraz już z tym skończył. Teraz chciałby zaznać spokoju przy kobiecie takiej jak Theresa. Żeby tylko ona nie…

Erling drgnął, kiedy Theresa się do niego odezwała. Czerwone plamy na szyi świadczyły, ile musi ją kosztować zadanie tego pytania.

– Erlingu, czy ty nie powinieneś teraz być w Bergen?

– Nie. Napisałem listy i zawiadomiłem, że wrócę trochę później. Najpierw musimy odnaleźć Tiril, a potem dopiero będę się zajmował swoimi sprawami.

– Tak, oczywiście, rozumiem. – Po chwili dodała jeszcze przyciszonym głosem: – I nie tęsknisz do domu?

– Nie – odparł krótko, a Theresa milczała, bo nie chciała być natrętna.

Erling natychmiast pożałował szorstkości swego tonu.

– Thereso, ja… – zaczął, ale nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Uśmiechnął się tylko niepewnie. Oboje byli wdzięczni, że ktoś z końca orszaku coś zawołał. Przed nimi w malowniczej kotlince leżała wieś. Tam właśnie ludzie, którzy odwozili Tiril do Francji, mieli przebywać od kilku dni. Móri i Erling zastanawiali się wspólnie, jak przeprowadzić całą sprawę. Towarzyszyli im czterej doświadczeni gwardziści, którzy mogli w tej sytuacji okazać się bardzo przydatni, ale wszyscy otrzymali bardzo surowe polecenie, by do przemocy uciekać się wyłącznie w razie absolutnej konieczności. Obie kobiety miały za zadanie zająć się Nerem i w ogóle powinny były czekać gdzieś na uboczu.

W gruncie rzeczy chodziło przecież o zdobycie informacji na temat Tiril i ci ludzie w ogóle nie dopuścili się żadnych przestępstw, tak to przynajmniej wyglądało. Mogli natomiast powiedzieć, gdzie znajduje się kardynał.

Poszukiwanych znaleźli dokładnie tam, gdzie zdaniem rabina powinni byli być. Wciąż jeszcze spali po pijaństwie poprzedniego wieczora, chociaż słońce przesunęło się daleko na niebie, już dawno minęło południe.

Zostali obudzeni uprzejmie, ale stanowczo. W istocie byli ludźmi kardynała, ale przecież mogli być całkowicie niewinni. Zwyczajni wiejscy chłopcy, którzy wierzyli, że służą dobrej sprawie.

W izbie, w której cuchnęło przemoczonymi juchtowymi butami i potem onuc, próbowali się rozbudzić na tyle, by udzielać jako tako rozsądnych odpowiedzi. Nagle zrobiło się bardzo tłoczno, bo wszyscy wybierający się Tiril na odsiecz weszli do środka. Nera jeden ze służących musiał mocno trzymać za obrożę.

Dwaj z ludzi kardynała krzyknęli głośno ze strachu, na widok Móriego i Erlinga.

– Wy nie żyjecie! – wrzeszczał jeden. – Ja sam widziałem, jak umieraliście! Jeden został zepchnięty ze skały, a drugi przeszyty mieczem przez naszych kamratów.

– A więc to wy dwaj uprowadziliście naszą ukochaną Tiril – powiedział Erling z goryczą.

Za każdym razem, kiedy padało imię Tiril, Nero zaczynał wściekłe ujadać.

Tamci milczeli, szczękając zębami.

– Nic wam nie zamierzamy zrobić – rzucił Móri krótko i ze złością. – Jeśli tylko opowiecie nam o Tiril. Nie, Nero, jeszcze ich nie bierz!

Obaj, wciąż, dygocząc ze strachu na widok „upiorów”, opowiadali: Tak, na rozkaz kardynała odwoziliśmy jedną heretyczkę do Francji.

– Heretyczkę? – zapytała Theresa. – Czy to kardynał twierdził?

Nie, oni przecież nie rozmawiali z kardynałem osobiście, bo kardynał był w złym humorze. Ale taki dostali rozkaz.

A z kim rozmawiali?

Z panem Johannesem.

Ach, tak! To ten sam brat zakonny, którego spotkał Dolg na bagnach i na którego spuścił zasłonę niepamięci. Musiał on zostać ułaskawiony przez kardynała. Bo najwyraźniej w zakonie zaczynało chyba brakować braci…

Pytanie, jakie zadała po chwili Theresa, wyrażało niepokój wszystkich:

– Czy dobrze traktowaliście moją córkę?

– O, tak, wasza wysokość – zapewnił jeden z czterech. – My daliśmy jej spokój, ale jacy są woźnice we Francji, to nie wiemy.

Przyjaciele Tiril odrobinę zbledli.

– Powiadacie, że daliście jej spokój – powtórzył Móri zgnębiony. – Ale czy dostawała coś do jedzenia? Czy była związana i zakneblowana przez całą drogę? Jechała konno? Czy może siedziała w powozie?

Ludzie kardynała ze wstydem przyznawali, że nieszczęsna leżała przez całą drogę w odkrytej furce, do której była przywiązana, i że uwalniano ją tylko na chwilę rano i wieczorem. Jedzenie dostawała, ale…

Człowiek, który mówił, zawahał się. Jego kamraci wyglądali na wyraźnie skrępowanych, wpatrywali się w podłogę.

– No, coście zamierzali powiedzieć? – ponaglał Erling.

– Ja nie myślę, żeby we Francji coś jej się mogło stać – odparł tamten niechętnie. – Bo w niej coś było, a może to było z nią, co odstraszało wszystkich.

Wielu z przybyłych kiwało głowami.

– To się zgadza – powiedział Móri. – Z nią coś było. Wyższa siła, która ją ochrania.

– Czy ona jest święta? – zapytał jeden z tamtych, wytrzeszczając oczy i rozdziawiając gębę.

Móri długo na niego patrzył.

– W pewien sposób tak – oznajmił. – Chociaż nie w rozumieniu Kościoła. Albo… Może też. Ona jest najpiękniejszym człowiekiem o najczystszym sercu, jakiego kiedykolwiek spotkałem. I była moją żoną przez, wiele cudownych lat. Więc nie zasłużyła sobie na takie traktowanie, jakieście jej zgotowali. Chcę ją odzyskać za wszelką cenę, możesz to zrozumieć?

Było oczywiste, że ludzie kardynała są przerażeni z trzech co najmniej powodów: Po pierwsze, Móri pobyć martwy. Po drugie, jego wygląd robił na tych prostakach wielkie wrażenie. I po trzecie wreszcie, Móri najwyraźniej się wściekał, i to na nich.

Mogli uczynić tylko jedno. W ich izbie znajdowali się dwaj mężczyźni, którzy powinni być martwi, oprócz tego żołnierze cesarza, szarpiący się ze złości pies i wielu innych ludzi z lepszych sfer. Oni zaś, nadzy, pozbawieni wszelkiej godności, siedzieli skuleni pod kołdrami i dygotali ze strachu.

W tej sytuacji opowiedzieli o Tiril wszystko, co wiedzieli.

To znaczy jeden nie mówił nic. Siedział przez cały czas w ponurym milczeniu. Kiedy Móri spoglądał w jego kierunku, zawsze napotykał posępne spojrzenie, które nie wróżyło niczego dobrego.

Pozostali jednak gadali jeden przez drugiego. Już nie mieli odwagi wymawiać imienia Tiril, bo za każdym razem pies zaczynał się miotać jak wściekły. Mówili więc po prostu „ona”.

Miała zostać odwieziona do zamku, Castellon el Viejo, w małej wiosce w Pirenejach. Tam „oni” zwykle przetrzymywali swoich więźniów. Brat Lorenzo miał ją przesłuchiwać, zanim zostanie odesłana dalej, bo będzie sądzona przez Wielką Radę.

Nazwa zamku wskazywała, że chodzi o hiszpańską stronę Pirenejów, nie o francuską. Ale czyż tego nie wiedzieli już przedtem? Czy księżna Theresa nie wydobyła już większości informacji od kardynała? Otóż nie.

– Gdzie w Hiszpanii ma być sądzona?

Nie, tego nie wiedzieli, a ich niepewne, spłoszone spojrzenia świadczyły, że mówią prawdę.

– Z nazwy wnosimy, że chodzi o jakiś stary zamek, ten w Pirenejach – powiedziała Theresa. – Ale ja chciałabym się dowiedzieć dokładniej, jak tam dojechać; i poznać więcej szczegółów na temat położenia.

– Tak, tak – potwierdził Erling. Zaczął wypytywać ludzi o ich własne wrażenia z tej podróży. Wiele ich kosztowało odpowiadanie na wszystkie pytania.

Swoim przyjaciołom Erling wyjaśnił, że jego zdaniem ten stary zamek leży gdzieś po drodze do miejsca, w którym Tiril miała być sądzona.

– Może więc sami go odnajdziemy?

– I tam odnajdziemy też pewnie samo jądro Zakonu Świętego Słońca – szepnął Móri.

– Ja też tak myślę – przyznał Erling, a Theresa kiwała głową.

Ludzie kardynała musieli więc jeszcze raz bardzo dokładnie opisać swoją drogę do Francji, ale ich w najwyższym stopniu nie proszeni goście wciąż nie byli zadowoleni.

– I teraz jedziecie, żeby ze wszystkiego zdać sprawę kardynałowi von Grabenowi, co? – zapytał Erling.

– Nie, nie, on przecież mieszka w Szwajcarii. My jedziemy do brata Johannesa.

Tak, to mogła być prawda. Woźnice minęli już przecież Szwajcarię.

– Czy kardynał jest teraz w domu, w Sankt Gallen? Tego nie wiedzieli. Ale wciąż milczący woźnica spuścił wzrok w bardzo szczególny sposób. Ten wie, gdzie przebywa kardynał von Graben, pomyślał Móri.

– A brat Lorenzo? Czy on jest w Castellon el Viejo?

Tego też nie wiedzieli, ale przypuszczali, że nie. Raczej właśnie tam jedzie. Czy to nie było tak, że najpierw miał pojechać do zamku Graben? I tam szukać… szukać… Patrzyli przestraszeni na Móriego. On przecież znajdował się tutaj!

Brat Lorenzo miał jechać do zamku Graben?

O, to też wydawało się prawdopodobne. Erling podziękował im za dobrą wolę i w końcu, w końcu to straszne towarzystwo opuściło izbę.

Trzej woźnice odetchnęli z ulgą. Byli to zwyczajni mieszkańcy Austrii. Czwarty natomiast nadal nie mówił nic, ale jego oczy skrzyły się niebezpiecznie. Wkrótce też ubrał się pośpiesznie i opuścił swoich kamratów. W chwilę później wyjechał konno ze wsi.

Rozdział 14

Taran, Villemann i Danielle siedzieli na strychu Virneburg i spoglądali na siebie w stłumionym świetle dostającym się tutaj przez małe, zakurzone okienko.

Usta Danielle zrobiły się kompletnie białe.

– Wy sądzicie… że ta kukułka, którą często słyszę wczesnym rankiem… to nie jest kukułka? Wy myślicie, że to Rafael?

Bliźniaki z przejęciem kiwały głowami, robiąc przy tym bardzo mądre miny.

– Ale przecież Rafael… nie żyje! I został pochowany. Czy wy sądzicie, że on również stał się duchem? Najpierw widywał duchy, a potem sam…?

Villemann czuł się bardzo dorosły i przenikliwy.

– Czyś ty go widziała po śmierci?

– Nnie – odparła Danielle niepewnie.

– A pogrzeb widziałaś? – wtrąciła pospiesznie Taran.

– Nie, ja wtedy nie mogłam być nawet w domu, musiałam wyjechać.

– Danielle – zapytał Villemann bardzo poważnym głosem. – Czy ty kiedyś słyszałaś w domu albo w pobliżu domu jakieś krzyki?

Dziewczynka zastanawiała się. Widać było, że te wszystkie nowe problemy, które spadły na nią tak nagle, bardzo ją zmęczyły.

– Możliwe. Na samym początku. Oni mówili, że to pawie. Ale pawie krzyczą inaczej.

Villemann pochylił się do przodu tak, że jego twarz znajdowała się tuż przy twarzy Danielle.

– To bardzo ważne! Czy kukułkę słyszałaś z różnych stron?

Jego przenikliwy wzrok sprawił, że dziewczynka spuściła oczy.

– Nie, nie, kukanie dochodzi zawsze z tej samej strony.

– To znaczy, skąd?

– Z lasu, tego za starym zamkiem.

– Za zamkiem, powiadasz? A czy nie mogło być tak, że głos dochodził z zamku, z jego tylnej części?

Pięknie zarysowane brwi dziewczynki uniosły się w zamyśleniu.

– Tak, to możliwe. Czy nie moglibyście sami tego posłuchać jutro wcześnie rano? Proszę was jeszcze raz: Zostańcie tutaj na noc!

– Niestety, to niemożliwe, musimy odnaleźć naszą mamę. To jest bardzo ważne, bo ona znajduje się w niewoli i oni mogą ją zabić. Jak tylko uda im się wydobyć z niej informacje, które mama zna, a oni nie, to od razu ją zamordują.

– Och, to straszne! – jęknęła Danielle.

– Ale zaraz przeszukamy starannie zamek, a ty wskażesz nam drogę.

– My nie możemy tam pójść – wykrztusiła przerażona. – Zamek jest niebezpieczny, może się w każdej chwili zawalić.

– A mnie się zdaje, że wygląda całkiem solidnie – oświadczyła Taran. – Ech, właśnie dzwonią na obiad, a my obiecaliśmy, że przyjdziemy coś zjeść. Zresztą ja naprawdę jestem głodna. Chodźcie, najpierw obiad!

Danielle nie ruszała się z miejsca.

– Mnie dzwon nie dotyczy.

– A to dlaczego? – zapytał Villemann zdumiony.

– Bo dzwon jest tylko dla służby i ludzi niższej rangi. Po mnie przyjdzie mademoiselle.

– O Boże, całkiem o niej zapomniałem! Danielle, musisz wracać do swojego pokoju! I nikomu nie wspominaj o spotkaniu z nami! O kukułce zresztą też nie.

Mała dziewczynka drżała z przejęcia. Bliźniaki poważnie się obawiały, czy nie zdradzi komuś ich najświeższej tajemnicy, ona zapewniała jednak, że nie piśnie ani słowa.

– Tylko obiecajcie, że po obiedzie znowu się spotkamy – prosiła. – Musimy zbadać, czy rzeczywiście w zamku znajduje się ten, co to wiecie. O, ja tego nie wytrzymam, jak ja doczekam końca obiadu?

Zaciskała małe piąstki, zagryzała wargi.

– Rafaelu – szeptała ze łzami w oczach. – Nie, to nie może być prawda. Ja z pewnością śnię!

Taran i Villemann bardziej dziwili się temu, jak rodzice mogą ogłosić, że ich żyjące dziecko umarło. Jeśli ich przypuszczenia były słuszne, rzecz jasna.

Bliźniaków nie zaproszono do stołu w jadalni, wysłano je do niewielkiego pokoiku opodal, gdzie usługiwała im dziewczyna prawie nie zwracająca na nich uwagi. Danielle siedziała z rodzicami, którzy uznali, że dziewczynka jest jakaś podniecona i rozgorączkowana, chcieli więc odesłać ją do łóżka, przeciwko czemu ona zaprotestowała gwałtownie.

Ponieważ Danielle nigdy przedtem nie oponowała, ojciec spojrzał na nią surowo i postraszył rózgą.

Mała dobrze wiedziała, co jest dla niej najlepsze, przeprosiła więc i stała się znowu dawną, pokorną Danielle. Ku zadowoleniu rodziców. I później nie było już mowy ani o rózgach, ani o odesłaniu do łóżka.

Najwyraźniej nikt z dorosłych mieszkańców Virneburg nie miał pojęcia, że dzieci spotkały się za ich plecami.

Bliźniaki podziękowały za jedzenie i oznajmiły, że najchętniej wróciłyby do przerwanej zabawy w parku. Proś ba padła na podatny grunt, upomniano je tylko ponownie, by niczego nie zniszczyły. Ciekawe, co tam jest do niszczenia? zastanawiały się dzieci. Te proste t nudne żwirowane alejki, czy idiotycznie strzyżone krzewy? Niektóre przypominały śmieszne podskubane kurczęta, inne były jak obdarte ze skóry zające, przeważnie jednak przypominały jakieś skrzyżowanie koślawego osła z niedorozwiniętym wielbłądem.

Dzieci umówiły się na spotkanie w oranżerii, bo tam mało kto zaglądał. Była zresztą pora odpoczynku dla pracujących we dworze i trójka spiskowców mogła bezpiecznie wymknąć się z parku do lasu na tyłach starego zamku.

Danielle nieczyste sumienie ciążyło bardziej niż kiedykolwiek Raz po raz powtarzała swoje: „Ale czy to naprawdę można?” Albo: „Mnie tego nie wolno…” Wszystko było niebezpieczne, wszystko zakazane i biedactwo kuliło się przerażone przy najmniejszym szeleście, a kiedy z drzewa, pod którym przechodzili, zerwał się gołąb, wybuchnęła histerycznym płaczem.

Była niemal sztywna ze zdumienia i podziwu dla wszystkiego, co Taran i Villemann odważyli się robić. Niestety chłopiec zaczynał się popisywać, bo przecież niecodziennie człowiek ma najzupełniej bezkrytyczną wielbicielkę. Taran musiała ostrym tonem przywoływać go do rozsądku, prosić, żeby się w ten sposób nie wygłupiał. Przecież nie mogą za żadną cenę wzbudzać niczyjej uwagi, a on ryzykuje wszystko, bo zachciało mu się robić przewroty na balustradzie w parku albo puszczać kaczki na wodzie. Tak, widziała, że jeden kamień wywołał aż siedem kręgów, ale powstał przy tym hałas.

Villemann uznał, że skrzyczała go niesprawiedliwie, i szedł dalej naburmuszony, ze wzrokiem wbitym w ziemię kopał trawę i kamienie.

Najrozsądniejsza z całej trójki okazała się Taran. Widząc, jak bardzo Danielle jest zdenerwowana, pociągnęła ją za krzaki, żeby, jak powiedziała, „ukoić nerwy”. Dziewczynka, która nie znała takiej typowej kobiecej cechy, pozwalającej pójść razem do toalety, tam się zwierzać i plotkować w niezwykłym poczuciu wspólnoty, była trochę zaszokowana. Kiedy jednak obie ukucnęły w trawie i Taran powiedziała: „Chyba ci się zabrudzi ta śliczna biała sukienka, Danielle”, najpierw zrobiła wielkie oczy ze strachu, a potem oświadczyła: „Mam to w nosie!”

I nagle obie zaczęły chichotać jak szalone, a Villemann uznał, że ma okazję do rewanżu. Kiedy nareszcie do niego wróciły, wciąż rozchichotane, rzekł z wyrzutem: „No i kto tutaj jest nieostrożny?”

Po tej uwadze wszyscy się uspokoili i równowaga została przywrócona.

Villemann popatrzył w niebo.

– Będzie padać.

– Tak – potwierdziła Taran. – Musimy się jak najszybciej znaleźć pod dachem, zanim przyjdzie tu ktoś z dorosłych i nas przyłapie.

– Myślę, że nikt nie wyjdzie – mruknął Villemann. – Dotychczas nikt nam zainteresowania nie okazywał.

Danielle zadrżała. „Pod dachem”„ oznaczało zamek. Przemykali się wśród drzew i krzewów, coraz bardziej zbliżali się do zamku, gdy nagle Villemann gwałtownie przystanął i dziewczynki na niego wpadły.

– Spójrzcie tam – powiedział cicho. – Od dworu aż do zamku prowadzi dobrze wydeptana ścieżka.

– No jasne, przecież on musi dostawać coś do jedzenia – przyznała Taran szeptem.

– Och, Rafael – zawodziła cichutko Danielle. – O Boże, spraw, żeby on żył!

Teraz znajdowali się już wewnątrz murów starego zamku i nikt od strony dworu nie mógł ich zobaczyć.

– Nie wydaje mi się, żeby mur gotów był się zawalić – stwierdziła Taran.

– Nie, stoi całkiem pewnie – zgodził się Villemann. – Ale popatrzcie tutaj, ścieżka wiedzie wprost do tamtych drzwi. Czy myślicie, że moglibyśmy wejść do wnętrza?

Taran zakradła się do narożnika, żeby zobaczyć, jak się sprawy mają na tyłach zamku. Po chwili wróciła.

– Od tamtej strony nie ma żadnych drzwi, ale tutaj też nikt nas nie zobaczy. Musimy próbować tutaj.

– A jeśli ktoś przyjdzie?

– Pozostaje tylko mieć nadzieję, że już tu byli, żeby na przykład przynieść mu jedzenie.

Popatrzyli w górę na mury, gdzie tylko otwory strzelnicze stanowiły jakiś wyłom w ciężkich, gładkich kamiennych powierzchniach.

– Mieszkałaś tutaj, Danielle? – zapytał Villemann sceptycznie.

– Nie, nie, jeszcze mój pradziadek zbudował nowy dom.

– Bardzo rozsądnie postąpił – stwierdził Villemann. – Ale jak my się tam dostaniemy?

Mówili szeptem, by zwiększyć napięcie.

– Drzwi są, oczywiście, zamknięte na klucz – rzekła Taran.

Były to ciężkie, brzydkie drzwi, które nie wyglądały na specjalnie stare, w każdym razie nie pasowały do spatynowanych i na swój sposób szlachetnych murów. Wyglądało na to, że zostały tu zamontowane długo po wzniesieniu zamku, sprawiały wrażenie, jakby je przy. niesiono z obory, kuźni czy innego budynku gospodarczego. Deski krzywe i nie heblowane.

Ale zamknięte nie były. To zdziwiło trójkę poszukiwaczy i powinno było skłonić ich do większej czujności.

Weszli do mrocznego korytarza, w którym kroki odbijały się głośnym echem.

– Gdzie my jesteśmy? – spytała Taran.

– Poczekaj, aż oczy przywykną do ciemności – Poradził Villemann.

Taran poczuła, że dłoń Danielle szuka jej ręki. Wzruszyło ją to i mocno uścisnęła drobną rączkę, chcąc dodać dziewczynce odwagi.

Wyglądało na to, że znajdują się w bocznej części zamku, być może szli, przejściem dla służby. W końcu jednak Villemann wymacał schody, na które z otworu wyżej spływało słabe światło.

– Patrzcie – pokazał. – Schody są brudne i pokryte kurzem z wyjątkiem balustrady i wąskiej ścieżki z boku przy balustradzie.

– Świetnie – rzekła Taran zadowolona. – To znaczy, że ktoś tędy chodzi, prawda?

– To właśnie miałem na myśli.

Kiedy znajdowali się już prawie na górze, nagle skulili się przerażeni. Wyglądało na to, że ktoś tu wszedł tą samą drogą co oni.

Nie byli w stanie oddychać, ale na dole panowała cisza.

– To pewnie tylko wiatr, który poruszył jakieś drzwi – stwierdził wreszcie Villemann. – Chodźcie, idziemy dalej!

Wkrótce znaleźli się na piętrze w pomieszczeniu przypominającym hall.

– Uff! I pomyśleć, że można mieszkać w takim zamczysku duchów – westchnęła Taran. – Gdziekolwiek się ruszysz, wszędzie pajęczyny. Gdzie my jesteśmy?

Trzeba iść po śladach – nakazał Villemann.

Ruszyli w stronę największych drzwi w tym hallu. Ostrożnie, bardzo ostrożnie je otworzyli.

– Ooo! – jęknęła Taran.

– To musi być sala rycerska – powiedział Villemann. – Ale niespecjalnie elegancka. Uważajcie na podłogę, może być zdradliwa.

Poszli wolną od kurzu ścieżką do innych drzwi w krótszej ścianie sali.

Ale jeszcze raz przystanęli zdjęci strachem. Gdzieś nad turni, prawdopodobnie na strychu, trzasnęły jakieś drzwi. Ciężkie, zdecydowane kroki kierowały się ku Sali rycerskiej.

– Chowajcie się, szybko! – syknął Villemann w panice.

W samej sali raczej nie było widać żadnych kryjówek. Pomieszczenie było całkiem po prostu puste.

– Tam – wskazała Taran, która dostrzegła w pobliżu jakieś nieduże drzwi.

Wszyscy troje wślizgnęli się do środka, przymykając za sobą drzwi. Stali bez ruchu wstrzymując dech i słyszeli, jak otwierają się drzwi wiodące ze strychu do sali rycerskiej. Ktoś szedł szybkim krokiem tą drogą, którą oni dopiero co przebyli.

Na koniec drzwi wejściowe zamknęły się ze skrzypnięciem, a w zamku został przekręcony klucz.

– Dzięki! – warknął Villemann. – Teraz jesteśmy zamknięci od zewnątrz.

– Ale i tak nam się udało – rzekła Taran cicho. – Weszliśmy do zamku akurat w czasie, kiedy ktoś był na górze. I prawdopodobnie dzisiaj już tu nikt nie przyjdzie.

– Chyba masz rację.

W końcu rozejrzeli się z zainteresowaniem po pomieszczeniu, w którym znaleźli schronienie. Była to mała izdebka, w której stało łóżko. Izba miała prawdziwe okno, a nie tylko otwór strzelniczy. Nic jednak nie wskazywało na to, żeby w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat ktoś tu mieszkał.

– Dzięki ci, mały pokoiku – powiedziała Taran. – Uratowałeś nas przed ujawnieniem.

– Idziemy dalej? – spytał Villemann.

– Oczywiście!

Wślizgnęli się z powrotem do sali i posuwając się wydeptaną ścieżką, wkrótce stanęli przed nowymi schodami, tym razem węższymi i niższymi. Taran wyjrzała przez otwór.

– Jesteśmy na tyłach zamku – szepnęła. – Las podchodzi pod sam mur.

Schody na strych trzeszczały złowieszczo, musieli więc Iść ostrożnie. Po kilku minutach znaleźli się na górze.

– Fuj, jak tu okropnie! – skrzywiła się Danielle.

– Tak.

Strych zdawał się ogromny. Ale w głębi zobaczyli jeszcze jedne drzwi. I ślady wiodły właśnie tam.

Dzieci spoglądały po sobie.

– Albo służba trzyma tu domowej roboty alkohol, po który ktoś od czasu do czasu przychodzi – powiedział Villemann. – Albo też…

– Albo też… – powtórzyła Taran.

Poszli w stronę drzwi w głębi strychu.

Tak jak się spodziewali, były zamknięte na klucz. I chociaż szukali bardzo uważnie, nigdzie go nie znaleźli.

– Może ja zawołam? – zaproponowała Danielle.

– Dobrze, ale niezbyt głośno – zgodził się Villemann.

Dziewczynka przysunęła się do drzwi.

– Rafael?

Wewnątrz panowała kompletna cisza.

Taran pochyliła się i zajrzała przez dziurkę od klucza.

– Widzisz coś? – dopytywał się Villemann.

– Nic. Tam musi być jakaś ściana. Albo kolejne drzwi.

Nagle Taran wyprostowała się. Wszyscy odwrócili głowy, kiedy drzwi na strych, przez które dopiero co tu weszli, otworzyły się ponownie.

Nie widzieli żadnej możliwości ukrycia się. Wszyscy troje stali bezradni, słuchając, jak ktoś do nich idzie.

I wtedy ulewny deszcz zadudnił po dachu.

Rozdział 15

Drugą grupę deszcz napotkał później, ale został równie niechętnie przyjęty. Nie mieli się czym osłonić, musieli więc szukać schronienia pod dużymi drzewami w lesie. Nie najlepsze miejsce, biorąc pod uwagę, że burza z piorunami zbliżała się coraz bardziej.

Nie zostało to co prawda świadomie zaaranżowane, jakoś tak wyszło samo z siebie, ale Theresa znalazła się z Erlingiem pod jednym drzewem. On instynktownie starał się ją ochraniać przed niepogodą, ona instynktownie szukała jego opieki.

Stanęli pod koroną wielkiego drzewa, natomiast reszta orszaku rozproszyła się wokół nich, jedni bliżej, inni dalej, szukając najbardziej rozłożystych i najgęściej pokrytych liśćmi koron.

Przez listowie przedostała się mimo wszystko jakaś pojedyncza kropla i Erling rozpostarł nad głowami obojga swoją pelerynę. Jakbyśmy stali w jakimś małym domku, pomyślała Theresa.

Zamiast wygłaszać banały w rodzaju: „Ale nas złapało”, księżna próbowała wymyślić coś inteligentniejszego, ale nie bardzo jej się to udawało, bo nieoczekiwana intymna sytuacja powodowała gwałtowne bicie serca.

– Zaskakująco łatwo poszło nam z tymi czterema woźnicami – powiedziała, uśmiechając się niepewnie.

– Tak, rzeczywiście, poradziliśmy sobie bez kłopotu – przyznał Erling, nie wspominając o nieprzyjemnym uczuciu, jakiego doświadczał, patrząc na czwartego, uparcie milczącego człowieka kardynała.

Znowu zaległa cisza. Oboje stali po prostu, rozkoszując się niezwykłą atmosferą tej chwili, i oboje starali się rozpaczliwie znaleźć coś, co można by powiedzieć nie burząc nastroju, a raczej go spotęgować.

– Dobrze jest wiedzieć, że dzieci są bezpieczne – zaczęła znowu Theresa. – Tylko Dolg tak zupełnie nieoczekiwanie postanowił do nich wrócić – uśmiechnęła się.

– Rzeczywiście – przyznał Erling, bo tylko Móri i on wiedzieli o niepokoju Dolga, że u Virneburgów coś jest nie tak jak powinno. – Rzeczywiście – powtórzył. – Bardzo się cieszę, że do nich pojechał.

Theresa uznała jego słowa za pochwalę miłości pomiędzy rodzeństwem, nic więcej.

Włosy księżnej dotykały twarzy Erlinga. Czuł ich ładny, czysty zapach. Theresa należała do kobiet, które przywiązują wielką wagę do higieny, zawsze zadbana, zawsze pachnąca, starannie uczesana. Erling bardzo to sobie cenił. Nie reagowała jednak histerycznie na brud, nie na tym to polegało. Zresztą tak już bywa, niektórzy ludzie, żeby nie wiem jak często się myli, i tak sprawiają wrażenie zaniedbanych i brudnych. Może to jakaś cecha skóry, a może zależy od nastawienia do życia?

Nie, teraz jego myśli zajmują się jakimiś głupstwa – mi. Ale Erling bardzo dobrze wiedział, dlaczego tak się dzieje. To bliskość Theresy. Ona sama najwyraźniej śmiertelnie się bała, że zachowa się wobec niego zbyt poufale. Poznawał to po sposobie, w jaki wspierała rękę na drzewie, pod którym stali, by się trochę odsunąć od Erlinga. Poznawał to też po wyraźnej sztywności Theresy, po jej bardzo ostrożnym oddechu.

Zresztą on zachowywał się mniej więcej tak samo. Również bardzo uprzejmie się od niej odsuwał, choć najchętniej przygarnąłby ją mocno i powiedział, jak bardzo jest mu droga.

Erling w ogóle dość łatwo się zakochiwał. Jego miłosne historie były niezliczone, ale większość przemijała szybko, nie zostawiając w duszy godnych wzmianki śladów. Ożenił się natomiast tylko raz z tą Catherine, wesołą, zabawną, ale całkowicie nieodpowiedzialną kobietą.

Wtedy się sparzył, i to poważnie. Poza tym jednak jego nieważne romanse przeminęły bez śladu.

Z Theresą sprawy miały się odmiennie. Skończył właśnie czterdzieści dziewięć lat i pod wieloma względami był bardziej dojrzały. W jego stosunku do księżnej było coś delikatnego, bardzo ładnego i prawdziwego. Cała historia zaczęła się od przyjaźni, a to bardzo dobry początek. Zwykle daje to uczuciom większą stabilność. Powoli uświadamiał sobie, że jego tęsknota za tym, by przez resztę swego życia mieszkać w Theresenhof, ma za podstawę nie tylko jego zauroczenie posiadłością i okolicą. Głównym obiektem jego tęsknoty była właśnie Theresa.

Erling ubóstwiał jej małą rodzinę. Przyjaciela Móriego i Tiril, którą kiedyś, bardzo dawno temu, sam był dość poważnie zajęty i dlatego zazdrosny o Móriego, trójkę dzieci, które uważał za swoich podopiecznych, zresztą jedyne dzieci, jakie lepiej znał. Tak, bo mało interesującego potomstwa swojej siostry nie liczył. Było rozpieszczone i wymagające, chciwe na rodzinne pieniądze, które w istocie należały do Erlinga, ale którymi on hojnie się z nimi dzielił. Kiedyś najzupełniej przypadkiem podsłuchał rozmowę dwojga swoich siostrzeńców. Mówili oni ze złością, że ich matka twierdzi, iż to właściwie ona i jej mąż powinni zarządzać rodzinną firmą, bo wuj Erling niczego nie potrafi, jest zanadto ostrożny i tak dalej. Gdyby więc wuj nie stał im na drodze, to dzisiaj dzieci byłyby bogate i należały do najlepszych kręgów towarzyskich Bergen. Erling dowiedział się też, że jest nudny i skąpy oraz że nie zasługuje na nic lepszego niż to, co otrzymywał od Catherine, która ośmieszała go przed całym miastem. Ale że jego wstyd i upokorzenie spadło też na rodzinę i przez jakiś czas oni, nieszczęsne dzieci, nie mogli się pokazywać w mieście.

Po tych wszystkich rewelacjach podróż do Austrii była dla Erlinga wielką ulgą.

Nigdy jednak nie oczekiwał, że będzie się tu czuł aż tak dobrze.

Była jeszcze jedna istota, która go uwielbiała. Teraz też w deszczu podbiegła czworonożna, czarna, kudłata postać, szukając przy nich schronienia.

Oboje, Erling i Theresa, zaczęli się śmiać, i oboje serdecznie głaskali Nera, a on tulił się do ich nóg, żeby pokazać, jak bardzo jest szczęśliwy.

W pewnym momencie Erling się wyprostował i wtedy dotknął policzkiem policzka Theresy, a ona się nie cofnęła. Zamilkła tylko i zaczęła się wpatrywać w kark Nera. Tutaj pod drzewem było dość sucho, ale poza nim deszcz spływał strumieniami.

Erling nie miał odwagi się poruszyć. Czuł jej policzek przy swoim zaledwie przez chwilkę, ale to wystarczyło, by wzbudzić w nim mnóstwo uczuć. Czułych, szczerych, lecz także bardziej natrętnych. Tym ostatnim nie chciał się poddawać. Jeszcze nie teraz. Nie ten sposób chciał się zbliżyć do Theresy.

Nagle zagrzmiało potężnie, wyładowanie nastąpiło szybciej, niż się wszyscy spodziewali. Musiało uderzyć gdzieś bardzo blisko, bo słyszeli świst pioruna i zostali oślepieni blaskiem. Konie zamarły, Nero przysunął się bliżej do ludzi, a Theresa instynktownie przywarła do Erlinga. On objął ją obiema rękami i szeptał jakieś uspokajające słowa. Potem jedną rękę przesunął w górę i przytulił do siebie jej głowę tak, że twarz Theresy opierała się o jego szyję.

Żadne się teraz nie poruszało. Wargi Erlinga dotykały jej włosów, a ona nie usuwała głowy. Wiedział, że musi słyszeć, jak bardzo wali mu serce, jak drży jego oddech. Ale on też czuł, że Theresa drży, że ciało się napina i że to drżenie nie ma nic wspólnego ze strachem przed burzą, więc starał się nie reagować. Erling pragnął, żeby ona zrozumiała, czym dla niego jest jej bliskość. Ile pięknych uczuć teraz dla niej żywił, ile czułości, serdeczności, miłości przepełniało jego serce.

Czy ona to rozumie?

Theresa nie miała odwagi oddychać. Atmosfera wokół nich nabrzmiała była nadzieją przemieszaną z lękiem.

I tak właśnie powinno być, myślała. Spontaniczne zbliżenie wywołane okolicznościami zewnętrznymi. O, pozwól mi to zachować jak najdłużej, nie poruszaj się, Erlingu, nie cofaj się teraz, nie odchodź ode mnie!

Czy on nie myśli, że ja się narzucam, skoro się nie wycofałam z jakąś dowcipną uwagą na temat niepogody? Czy zbyt otwarcie nie ujawniam swoich uczuć?

Czuję jego wargi na swoich włosach. Jego ręce. Ramiona obejmujące mnie mocno. Jakie ten Erling ma piękne ręce. Jaki czysty profil. Kocham jego profil. Ja… Myślę, że on mnie lubi.

Ciepło jego ciała. Jak mocno bije mu serce. Oddycha tak ostrożnie, jakby się bał, że mnie przestraszy.

Jaka niezwykła cisza w centrum szalejącej burzy. Powietrze pod peleryną jest bardzo gorące od naszych uczuć

Nie chcę się poruszyć, żeby tego nie zniszczyć.

Drgnęła przestraszona, kiedy głos Erlinga zawibrował w jego piersi tuż pod jej wargami. Ale słowa, które usłyszała, były zwyczajne:

– Wygląda na to, że deszcz ustaje.

Całkiem instynktownie podniosła głowę i spojrzała mu w oczy.

– Tak.

Jego dłoń wciąż spoczywała na jej karku. Było więc czymś zupełnie naturalnym, że podniósł też i drugą, a potem długo, bardzo długo trzymał jej głowę w swoich dłoniach.

Patrzyli na siebie w półmroku.

Długo.

O Boże, myślała Theresa, jaka magiczna chwila. Co ja mam teraz zrobić?

On posunął się już tak daleko, jak tylko mógł w stosunku do osoby postawionej znacznie wyżej. Teraz kolej na mnie.

Powinnam uczynić następny krok, ale nie jestem w stanie.

Nie zniosłabym myśli, że on czuje się zobowiązany do dalszych działań, żeby mnie nie upokarzać.

Świat wokół znieruchomiał.

Patrzyli na siebie jak zaczarowani, oboje przepełnieni takim samym szacunkiem, oboje tak samo spragnieni bliskości.

Ale psy są bardzo wrażliwe na tego rodzaju sytuacje. Koniecznie chcą też być z ludźmi, kiedy widzą, że oni się obejmują.

Nero wspiął się na tylnych łapach i stał się niemal tak samo wysoki jak oni. Oboje zaczęli go ze śmiechem poklepywać i obejmować, on zaś cieszył się jak szalony, że może być jednym z „nas trojga”.

– Kochany, stary druhu – powiedział Erling, głaszcząc go serdecznie po wielkim łbie. – Żebyś ty wiedział, jak cię lubię!

– Ja także – dodała Theresa. – No i patrzcie, już całkiem przestało padać.

Wyszli spod swojego prowizorycznego namiotu, ale kiedy wracali do reszty towarzystwa, Erling wciąż trzymał ją za rękę, a ona na to pozwalała.

Nie wiedziała, czy ta wielka ulga, jaką odczuwała, spłynęła na nią dlatego, że deszcz przestał padać, czy też z innego powodu.

Prawdopodobnie i jedno, i drugie.

– No to możemy ruszać dalej! – zawołała.

Móri spoglądał na Erlinga spod oka, poprawiając uprząż swojego konia.

Mój Boże, pomyślał Erling bliski szoku. Ja się przecież zalecam do teściowej mego najlepszego przyjaciela! Pomyśleć, gdyby…

Myśl, że mógłby zostać teściem Móriego, najpierw sprawiła mu przykrość. Potem napotkał jednak promienne spojrzenie przyjaciela i wargi obu mężczyzn zaczęły drżeć w powstrzymywanym śmiechu. Ale zaraz zajęli się przygotowaniami do drogi.

– Możemy ruszać! – zawołał Erling. – Do Virneburg jest daleko, a dzień ma się ku końcowi.

Kiedy potem jechał wąską ścieżką, myślał o tym, co zaszło między nim a Theresą.

Dwoje pięćdziesięciolatków powinno mieć trochę więcej rozumu.

Ale właściwie dlaczego? Żadne z nich nie zaznało zbyt wiele szczęścia w swoim życiu, zanim nie pojawili się w nim Tiril i Móri. I Erling był pewien, że te uczucia, jakie żywił obecnie, były bardziej dojrzałe, czystsze i piękniejsze niż w młodości. I nie mniej silne. Nie mniej!

Czuł, że gotów jest dać Theresie tyle miłości, ile tylko zdoła w sobie wzbudzić. Jeśli ona mu na to pozwoli.

Była to jesienna miłość, miłość dwojga ludzi, w których życiu minęła już i wiosna, i lato.

Mieliby nie być w stanie przyjąć tego, co zaczynało się między nimi rozwijać? Uczynić z tego pięknej i bardzo ważnej sprawy. Oboje mieli przecież za sobą samotne życie. Ale czekało ich jeszcze wiele, wiele lat.

Dlaczego mieliby spędzić je oddzielnie, z dala od siebie?

Wybrać samotność zamiast poczucia bezpieczeństwa, jakie daje obecność drugiego człowieka, kogoś, kto rozumie, kogoś, kto dzieli z nami radości i zmartwienia. Więc cóż to szkodzi, że towarzysko i społecznie on stoi o wiele niżej od niej i może nawet nie jest godzien zawiązać sznurowadeł przy jej butach. Mimo wszystko jednak powinien jej pozwolić wybierać i decydować, czy da mu kosza, czy też jeszcze raz zlekceważy panujące w jej środowisku zasady.

Ale z drugiej strony, nie chciał całej odpowiedzialności składać na jej barki, nie chciał jej zmuszać do wykazywania inicjatywy. Powinien więc chyba postępować dalej drogą, na którą wkroczył, to znaczy nieznacznie posuwać się naprzód, ale też w żaden sposób się nie narzucać.

Tak, to właściwa droga.

A kiedy czas dojrzeje, dowie się na pewno, czy może już prosić o jej rękę.

Rozdział 16

Na starym strychu zamku Virneburg panowała głęboka cisza.

Dzieci słyszały dobrze, ktoś wszedł za nimi do wnętrza.

Może był to ten człowiek, który dopiero co opuścił zamek, ale coś zwróciło jego uwagę i zawrócił?

Odległość pomiędzy nimi a tym, który stał na podeście schodów, była znaczna, poza tym wszystko tonęło w mroku, więc dzieci widziały tylko zarys sylwetki. Kogoś niewysokiego, to widać było wyraźnie.

Danielle stłumiła krzyk strachu. Mocno trzymała Villemanna i Taran za ręce.

– No to zostaliśmy odkryci – szepnął Villemann z rezygnacją.

– Nie, to jest duch – wykrztusiła Danielle głosem nabrzmiałym od łez. – Nikogo takiego w naszym dworze nie ma. To ten duch, którego widywał Rafael.

– Taran? Villemann? – doleciało do nich z dołu.

Bliźniaki odetchnęły z ulgą.

– Dolg! To jest Dolg – powtarzali oboje uszczęśliwieni.

Ich niezwykły starszy brat podszedł bliżej.

– Chodź, Danielle, to nasz brat.

– Ten, który wszystko potrafi?

– Tak – odparła Taran pociągając ją za sobą. – I nie przejmuj się jego wyglądem. On jest najsympatyczniejszym chłopcem na świecie.

Spotkali się pośrodku strychu.

– O, Dolg, jak dobrze znowu cię widzieć – cieszyła się Taran. – Zaplątaliśmy się chyba w największą przygodę świata, ale…

Villemann jej przerwał.

– Właśnie rozwiązujemy wielką zagadkę. To jest Danielle, i ona myślała, że to kukułka, a to jest Rafael…

Teraz dopiero spostrzegli, jak bardzo Dolg ostatnimi czasy wyrósł, jakoś wcześniej o tym nie myśleli. Obok tej małej, szczuplutkiej Danielle wyglądał niemal jak dorosły. No, może nie całkiem, ale i tak byli z niego strasznie dumni.

Wyciągnął rękę do panienki, która stała jak sparaliżowana widokiem tego zjawiska. Dokładnie tak jak ojciec, Dolg najbardziej lubił ciemne ubrania, ale zamiast ciemnobrązowych on wybierał antracytowoniebieskie. Długie, czarne jak węgiel loki spływały na ramiona, a w bladej twarzy oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze niż zwykle w tym mrocznym świetle starego strychu.

Taran przestraszyła się na moment reakcji Danielle. A jeśli on się jej nie spodoba? Może zdjęta strachem ucieknie?

Danielle jednak ujęła wyciągniętą dłoń i dygnęła głęboko tak samo jak wtedy, kiedy witała się z bliźniakami. O, Dolg, tylko nie zacznij się teraz śmiać, prosiła Taran w duchu. Ale nie potrzebowała się niczego obawiać, z wielką godnością i powagą Dolg odwzajemnił pozdrowienie dziewczynki męskim ukłonem. Jego rodzeństwo pojęcia nie miało, że Dolg w ogóle coś takiego potrafi.

Villemann odetchnął głośno.

Dolg zwrócił się do niego, co młodszego brata przepełniło dumą.

– Przyjechałem przed wszystkimi, ponieważ przeczuwałem, że coś się może stać. Mów teraz dalej, Villemannie, jak to było. A ty, Taran, mu nie przerywaj. Twoich komentarzy wysłucham później.

Deszcz przestał padać równie nagle, jak zaczął. Teraz o dach stukały cicho pojedyncze krople. Villemann opowiadał, co zaszło, a Taran niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę.

Nareszcie przyszła też i jej kolej i dziewczynka upiększała opowieść brata szczegółami, dopóki Dolg nie podniósł ręki. Kazał wszystkim podejść do zamkniętych drzwi.

– A teraz ty, Danielle. Czy mogłabyś odpowiedzieć na kilka pytań?

– Oczywiście – odparła dziewczynka cieniutkim głosikiem przejęta, że Dolg zwraca się do niej, jakby była kimś ważnym.

– Czy wiesz, jaki pokój mieści się za tymi drzwiami?

– Nie wiem. Ja nigdy przedtem w zamku nie byłam. Przynajmniej odkąd pamiętam.

Dolg oglądał uważnie drzwi. Były, niestety, bardzo dokładnie zamknięte.

– Myśmy to już obejrzeli – mówił Villemann z zapałem. – Klucza nie mogliśmy nigdzie znaleźć. Ja wspiąłem się nawet, żeby zobaczyć, czy futryna nie da się wyrwać, ale nie.

Jego starszy brat skinął głową.

– Mówisz, Danielle, że twój brat, Rafael, widywał duchy. Czy kiedy to się działo, nikt inny niczego nie widział?

– Nikt nie widział. W noce księżycowe duch poruszał się między drzewami tutaj, niedaleko zamku, a potem rozpływał się w powietrzu.

– I działo się to po tym, jak Rafael dostał te rysunki, które mi przed chwilą pokazywaliście? Od wuja waszego ojca.

– Tak. Tatuś i maman mówią, że on zwariował od tych rysunków.

Dolg stał przez chwilę pogrążony w myślach. Potem zdecydował:

– Musimy otworzyć te drzwi, zanim ktoś tu przyjdzie.

– Tak, ale w jaki sposób?

– Danielle, czy możesz zaświadczyć, że twój brat Rafael jest dobrym człowiekiem?

W oczach małej pojawiły się łzy.

– O, tak, najlepszym, jaki istnieje! On był taki samotny i nieszczęśliwy!

Niezwykły Dolg uśmiechnął się do niej.

– To samo odnosi się też pewnie do ciebie? Dwoje samotnych, dobrych dzieci na okrutnym świecie.

Po reakcji Danielle poznali, że bardzo jej się jego słowa podobały. Villemann pojmował, że teraz Dolg jest jej bohaterem, ale, choć to może dziwne, nie odczuwał zazdrości. Był po prostu dumny ze swego brata.

Chyba zaczyna mi się poprawiać charakter, pomyślał. Może to znaczy, że staję się dorosły?

Dolg rozwiązał swój woreczek.

– O, Danielle – jęknęła cichutko Taran. – On ma zamiar użyć swojego kamienia!

– Tak – potwierdził Dolg. – Rafael jest dobrym człowiekiem i zasługuje na wszelką możliwą pomoc. Zresztą ja wiem, że duchy istnieją. To nie jest powód, żeby zamykać małych chłopców. Dlatego myślę, że moja cudowna kula tutaj pomoże. A trzeba ci wiedzieć, Danielle, że nie zawsze jest to takie pewne, nie zawsze mogę pomagać, bo zły człowiek mógłby skazić i uszkodzić szlachetny kamień.

Danielle wpatrywała się w kulę, którą Dolg unosił oburącz.

– O, jaka piękna!

– To jest szafir – wyjaśniła Taran fachowo. – Największy na świecie. Ale nie wolno ci nikomu o nim opowiadać, bo jeszcze by ktoś chciał go ukraść.

– Nikomu nie powiem.

Dolg poprosił, żeby się trochę odsunęli. Sam uniósł kamień przy drzwiach i szeptał coś, czego nie rozumieli.

W ciszy słyszeli drżący oddech Danielle, kiedy już nie była w stanie go wstrzymywać. Szafir wysyłał swoje piękne, przypominające błyskawice promienie.

Po chwili rozległ się jakiś dźwięk, jakieś stuknięcie w zamku i drzwi powoli się otworzyły.

– Ale… jak to się… – zaczęła Danielle.

– On robi wszystko, o co go proszę. Jeśli cel jest szlachetny. A ten najwyraźniej jest.

Danielle wyglądała tak, jakby się zastanawiała, czy nie pora przestać się dziwić wszystkiemu, co Dolg mówi i robi.

Tak jak sądziła Taran, za pierwszymi drzwiami znajdowały się drugie. Ale te wewnętrzne nie miały zamka i stały lekko uchylone.

– Danielle – szepnął Dolg, a oczy dziewczynki wyrażały najgłębsze skupienie. – Ciebie on zna. Idź ty pierwsza, żeby się za bardzo nie przestraszył, jeśli on się tam znajduje i jeśli jeszcze żyje. Ale nie bój się! Nawet gdyby wewnątrz było więcej osób, to ja i Villemann idziemy za tobą.

– I ja – dodała szeptem Taran. – A ja jestem bardzo silna.

– Tak, oczywiście – zgodził się Dolg. – Ale teraz idź na końcu! Bo gdyby ktoś szedł za nami…

Taran natychmiast obejrzała się przez ramię z bardzo zdecydowaną miną.

– Musisz teraz otworzyć, Danielle – szepnął Dolg. – Tylko ostrożnie.

Dziewczynka posłuchała natychmiast, chcąc jak najszybciej pokazać, ile naprawdę potrafi teraz, kiedy inni jej ufają. Kiedy pozwolili jej z sobą być, kiedy ona się też liczy.

Zapomniała o sobie samej, o własnym strachu, myślała tylko o tym niewiarygodnym, fantastycznym zadaniu.

Rafael? Nie, nie powinna sobie niczego wyobrażać. On nie żyje. Dlaczego dorośli mieliby mówić takie straszne kłamstwa?

Powoli, powoli uchyliła drzwi. Jak dobrze jest mieć za sobą dwóch dużych, silnych chłopców. I Taran. Najlepszą przyjaciółkę. Danielle nigdy nie miała najlepszej przyjaciółki. Ani przyjaciółki w ogóle. A dorośli nie chcieli z nią rozmawiać, bo była mała i bała się wszystkiego.

Myśli krążyły w głowie Danielle niczym przestraszone ptaki, nie miały odwagi zatrzymać się na tej jednej sprawie, którą ona właśnie się zajmowała.

Drzwi zostały otwarte.

Duży pokój. Łóżko z baldachimem. Piękne staroświeckie meble. Ciężkie zasłony na małych okienkach.

Za oknami las.

Drobna postać w wielkim łożu. Blada z braku słońca buzia, sine cienie pod oczyma. Brązowe gładkie włosy pozbawione blasku. Prawie nietknięte jedzenie na tacy obok.

Wielkie oczy wpatrywały się z przerażeniem w drzwi.

– Rafael? To ja, Danielle.

– Danielle? Ja myślałem, że ty nie żyjesz. Oni mówili, że umarłaś. Danielle?

Pytanie zabrzmiało jak wołanie o ratunek. A potem chłopiec dodał przestraszony:

– Uważaj! Nie wchodź tutaj, bo i ciebie zamkną.

– Nie, Rafaelu, ja mam ze sobą przyjaciół – mówiła pociągając nosem Danielle. – Ach, Rafaelu, Rafaelu! Oni mówili, że ty nie żyjesz!

Podbiegła do łóżka i rodzeństwo ze szlochem rzuciło się sobie w ramiona.

– Taka byłam bez ciebie samotna, braciszku. Ale teraz przyszliśmy, żeby cię stąd zabrać. Zaraz, natychmiast, zanim ktoś nas zobaczy. Teraz już wszystko będzie dobrze.

Wycieńczony drobny chłopczyk ocierał oczy i raz po raz spoglądał w stronę drzwi. Patrzył na dwoje dzieci rozpromienionych jak szczęśliwe słoneczka, jak anioły, które dokonały wielkiego i miłosiernego czynu, oraz na większego chłopca, którego wygląd przerażał go i fascynował. Jak zaczarowany musiał stale spoglądać na Dolga.

– Czy to jest król elfów? – zapytał wreszcie, a Taran aż drgnęła, takie jej się to pytanie wydało uzasadnione. Rzeczywiście, król elfów musiał wyglądać właśnie tak.

– Nie, on ma na imię Dolg – wyjaśniła Danielle. – I wszystko potrafi, dokładnie tak jak ty.

Teraz wszystkie obce dzieci podeszły do łóżka.

– Ja słyszałam wołanie szarej kukułki – tłumaczyła Danielle promieniejąca szczęściem. – Ale potem przyszli Taran i Villemann i powiedzieli, że kukułka kuka tylko w maju, a wtedy zrozumieliśmy, że to musisz być ty.

– Tak – przyznał Rafael z powagą. – Claude każdego wieczora otwiera okno, więc rano, kiedy wszyscy jeszcze śpią, próbuję udawać kukułkę. Boję się wołać normalnym głosem. Mam tylko nadzieję, że ktoś mnie usłyszy i zrozumie. Jeśli jeszcze w ogóle ktoś żyje. Dziękuję ci, że przyszłaś. Dziękuję wam wszystkim!

– Ale ty musisz stąd wyjść! – zawołał Villemann rozgorączkowany. – Chodź, trzeba się spieszyć. Znacie może jakąś dobrą kryjówkę?

Zmęczona twarzyczka Rafaela wyrażała głęboką rozpacz.

– Ja nie mogę, ale dziękuję wam, że przyszliście! Wnieśliście tyle radości do mojego życia.

– My możemy cię wziąć na ręce – oświadczył Dolg.

– To się na nic nie zda. Ja stąd nie wyjdę. Idźcie już teraz, zanim Claude przyniesie kolację!

– Czy on jest dla ciebie sympatyczny? – zapytała Danielle.

– Sympatyczny? Claude? Dla niego jestem nikim. On mnie w ogóle nie widzi.

– Rozumiem, co masz na myśli – potwierdziła jego siostrzyczka. – Claude jest jak lód.

– Tak. On mnie zabija.

Dolg nie miał czasu na rozmowę o Claudzie.

– Powiedz mi, dlaczego nie możesz stąd wyjść?

Twarz Rafaela wyrażała śmiertelne zmęczenie.

– Zobacz sam – powiedział.

Chłopiec wskazał na kołdrę. Dolg uniósł ją i wszyscy jęknęli ze zgrozą. Rafael był przykuty do łóżka żelaznymi kajdanami. Na nogach wokół kostek miał głębokie rany.

– Dlaczego? – wyszeptał Villemann.

– Raz próbowałem uciec. Ale nie udało mi się wydostać z zamku.

Dolg zdążył już dokładnie obejrzeć ciężkie łańcuchy.

– Gdzie są klucze?

– Ma je Claude.

– Czy twoi rodzice na to pozwalają? – Taran była wstrząśnięta.

– Moi rodzice? A czy oni żyją? Claude powiedział, że umarli.

– Nigdy tutaj nie byli?

– Nie. Czy Claude ich oszukał? Powiedział, że ja umarłem? Dziękuję! Och, dziękuję! O, jakże oni się ucieszą, kiedy mnie znowu zobaczą! Musicie im powiedzieć, że… tutaj jestem!

– Nie ma czasu na rozmowy – rzekł Dolg z powagą, podchodząc do łóżka. – Musimy się spieszyć.

– Kula? – zapytała Taran.

– Tak, Dolg ma kulę ze szlachetnego kamienia – wyjaśniała Danielle z przejęciem. – Ona otwiera wszystkie dobre drzwi.

Rafael nie bardzo zrozumiał jej tajemnicze wyjaśnienia, co może nie było takie bardzo dziwne. Ale Dolg ponownie wyjął szafir i uniósł go nad kostkami Rafaela. Kamień zalśnił płomiennym błękitem, zaiskrzył i oto kajdany spadły z nóg chłopca.

– Nie mam teraz czasu na leczenie ran – powiedział Dolg i pospiesznie schował znowu kulę do woreczka. – Później się tym zajmiemy. Teraz musimy iść.

Villemann, który stał obok łóżka, kiedy Dolg unosił cudowną kulę i otwierał kajdany, nie mógł się nadziwić, jaki „świetlisty” stał się ostatnio jego starszy brat. I stawał się bardziej świetlisty za każdym razem, kiedy dotykał kamienia. Nie był eteryczny i raczej nie należało się obawiać, ze za. chwilę rozpłynie się w powietrzu i zniknie. Była w nim wielka siła i dobroć. A także mądrość. Dolg musi teraz być bardzo mądry, myślał Villemann z podziwem.

Ocknął się Z zamyślenia, kiedy starszy brat poprosił go, by pomógł mu nieść Rafaela. Villemann podpierał chłopca z jednej strony, Dolg z drugiej. Villemann o mało nie pękł z dumy, że może być tak potrzebny.

Dziewczynki zebrały ubrania Rafaela, które mogły mu się przydać, ale nie było czasu na przebieranie się. Na razie Rafael musiał pozostać w nocnej koszuli.

Bardzo powoli schodzili w dół, bo Rafaelowi było trudno poradzić sobie z nową sytuacją, nogi się pod nim uginały, rany po kajdanach bolały przy każdym ruchu, w ogóle chodzenie, inne otoczenie niż pokój na strychu, a przede wszystkich wielkie wzruszenie, że jest wolny, że będzie mógł opowiedzieć rodzicom, że żyje i o tym, co mu zrobili Claude i mademoiselle, wszystko to sprawiało, że bliski był omdlenia.

Tak, mademoiselle też brała udział w przestępstwie,, poinformował Rafael swoich wybawców, kiedy byli już na schodach. Przychodziła dwa razy dziennie, żeby się nim zajmować, myć, przebierać, a on nienawidził, żeby go dotykała, bo nie okazywała mu ani odrobiny troskliwości. I ona, i Claude uwielbiali wygłaszać złośliwe i raniące uwagi, które odbierały chłopcu resztki odwagi, o co zresztą im chodziło. Przeważnie mówili, że szalone dzieci należy trzymać w zamknięciu albo że powinny na nie, spadać wszelkie możliwe kary świata. Celowała w tym zwłaszcza mademoiselle. Claude, jak powiedziała Danielle, był zimny niby lód. Rzadko kiedy co mówił, ale jeśli już, to na pewno nie było to nic przyjemnego.

Zatrzymali się wszyscy przy drzwiach wyjściowych.

– Wymyśliłaś jakąś dobrą kryjówkę, Danielle? – zapytał Dolg.

– Nie, o niczym takim nie wiem – szepnęła dziewczynka i dodała z żalem: – Początkowo myślałam, że zaproponuję, byśmy poszli do mojego pokoju, bo tam prawie nigdy nikt nie zagląda, ale przecież mogłaby przyjść mademoiselle, więc nie można…

Rafael niecierpliwił się.

– Ale nie potrzebujemy żadnej kryjówki! Przemkniemy się do pałacu tak, żeby Claude i mademoiselle nas nie zobaczyli, i od razu pójdziemy do taty i do maman!

Reszta przyglądała mu się niepewnie.

Dolg westchnął.

– Masz rację, Rafaelu. Tak byłoby najlepiej. Ale zanim stąd wyjdziemy, chciałbym usłyszeć nieco więcej na temat tego ducha, który ci się ukazywał.

– Ech, co tam – bąknął Rafael, odwracając głowę. – I tak nikt mi nie wierzy.

– Ja sam widuję upiory – oznajmił Dolg spokojnie. – Dość swobodnie poruszam się po różnych rejonach tamtego świata, dlatego wiem, że mówisz prawdę. Ale muszę dowiedzieć się nieco więcej o tym, co widziałeś, bo wydaje mi się, że to ważne. Rozumiesz mnie?

Rafael patrzył na niego takim wzrokiem, jakby po długotrwałej nocy zobaczył wschód słońca.

– Czy ty naprawdę widujesz upiory? I naprawdę wierzysz w to, co mówię?

– Oczywiście! No to ruszajmy! Nie mamy zbyt wiele czasu.

Znaleźli niedużą piwniczkę, pod której ścianami stały kamienne ławki. Usiedli, a Rafael raz po raz głęboko wzdychał, jakby w ten sposób chciał wyrazić samotność wielu miesięcy i radość z niespodziewanej życzliwości, jaką go otoczono. Dolg okrył jego szczupłe ramionka swoją kurtką, bo w piwnicy było zimno i wilgotno. Rafael zdążył tymczasem włożyć długie spodnie, nie miał tylko butów. Ale też na razie ich nie potrzebował, bo owinięto mu poranione stopy kocem, który Taran zabrała z sypialni.

– No, to opowiadaj! – zachęcał Dolg.

Równy mu wiekiem Rafael był od niego o wiele mniejszy, widocznie więc rodzeństwo von Virneburg odziedziczyło po matce te drobne, delikatne figurki.

Rafael, który przez cały rok skazany był wyłącznie na własne towarzystwo i na niechciane wizyty Claude’a i mademoiselle, siedział teraz wśród rówieśników i rozkoszował się ciepłem płynącym z poczucia wspólnoty, które przepędzało chłód panujący w pomieszczeniu, jak i wewnętrzny chłód samotności. Raz po raz ocierał łzy ulgi.

W końcu opowiedział o starszym mężczyźnie, którego widywał z okna swego pokoju. O tym, jak ta dziwna postać przemykała się między drzewami, a potem niedaleko zamku rozpływała w powietrzu.

– Ty mówisz teraz o oknie twojego pokoju w pałacu, prawda? – uściślił Villemann, który bardzo lubił takie rozsądne pytania.

– Tak, i myślałem wtedy, że to bardzo ważne, bym o wszystkim opowiedział rodzicom, ale oni się bardzo gniewali i od tego czasu zawsze, kiedy mieliśmy mieć gości, musiałem siedzieć w swoim pokoju, zamknięty na klucz.

Taran wtrąciła trzeźwo:

– Ja ci wierzę, że widywałeś tego starego człowieka. I myślę, że to ten sam, którego i my spotkaliśmy. Rabin Etan.

Rafael spojrzał na nią.

– Wuj Etan? Nie, to nie on. Wuj Etan zwykł przychodzić do mojego pokoju, kiedy nikt nie widział. A zanim jeszcze zacząłem widywać ducha, wuj Etan bardzo wiele mnie nauczył.

– Takich rzeczy jak te? – zapytała Taran, wyciągając kartkę z rysunkami. Villemann pokazał też swoją.

– Tak, właśnie takich. I musiałem się tego wszystkiego uczyć na pamięć. Ale tylko tego, co masz ty, Villemann. Rysunku Taran nigdy nie widziałem.

– Nie, ona to dostała tylko dlatego, że jest dziewczyną – wyjaśnił Villemann nie bez złośliwości.

– Ale to właśnie moje tablice są ważne! – prychnęła Taran.

– No, no – uspokajał ich Dolg. – Popełniasz błąd, Taran, sądząc, że duch wygląda jak żywy człowiek. Ja też widziałem tego ducha, kiedy jechałem teraz do zamku. Wyjechałem z lasu i natychmiast zobaczyłem go w parku. To starszy mężczyzna i rzeczywiście rozpływa się w powietrzu.

– Och! – jęknęła Danielle wytrzeszczając oczy.

Rafael poszukał ręki Dolga. Bardzo potrzebował wspólnoty i zrozumienia.

Z dającą poczucie bezpieczeństwa ręką w swojej dłoni mógł opowiadać dalej.

– Wuj Etan nigdy więcej potem nie przyszedł.

– Tak, ja też o tym wiem – przyznała Danielle. – On się bardzo kłócił z rodzicami, nie pamiętasz?

– Pamiętam. I oni wypędzili go, zakazali mu się pokazywać we dworze, powiedzieli, że służba będzie do niego strzelać, jak jeszcze kiedyś przyjdzie.

– Ale dlaczego? – zapytała Taran.

– Tego nie wiemy – odpad Rafael. – Natomiast ja próbowałem opowiadać o swoich widzeniach służbie i trochę też ludziom z miasteczka. Próbowałem nawet rozmawiać o tym z pastorem… I następnej nocy po tym przyszedł Claude i zaniósł mnie do zamku.

– A wszystkim powiedzieli, że umarłeś – westchnęła Danielle ze smutkiem. – Na początku słyszałam, że ktoś krzyczy. Czy to byłeś ty?

– Tak. Siadywałem na oknie i krzyczałem. Wtedy Claude zaczął mnie wiązać. Ale pewnego razu udało mi się wyrwać i już byłem blisko drzwi zamku, przyszła jednak mademoiselle. Musieli biegać za mną długo, zanim mnie złapali. Od tamtej pory leżałem w kajdanach.

Reszta dzieci mogła sobie bez trudu wyobrazić drobnego, przerażonego chłopca, biegającego po ponurym zamczysku, i dwoje pełnych nienawiści dorosłych ludzi, którzy go gonią. Taran czuła w piersiach bolesny skurcz.

– No tak, to wszystko, co miałem do opowiedzenia – zakończył Rafael pokornym głosikiem. Dolg skinął głową.

– Dobrze, to teraz pozostaje pytanie, dlaczego ty i Villemann dostaliście te kartki? Sądzę, że na rysunek Taran możemy nie zwracać uwagi, Villemann ma chyba rację, ona swój dostała niejako na pocieszenie, jako dziewczynka. Co oznacza ten tekst?

Odpowiedział Villemann:

– Osiemnasta Tablica, czyli Tablica Słońca, ma służyć szlachetnym uczynkom. Duchy tablicy mogą też przyciągać do mnie złoto i kosztowności. Mam przeczytać tekst?

– Nie, teraz nie mamy czasu – rzekł Dolg w zamyśleniu. – Ale już to, co powiedziałeś, jest dość wymowne. Taran, dla wszelkiej pewności powiedz i ty, co oznacza twoja tablica.

Taran wyprostowała się dumnie.

– Wiem to bardzo szczegółowo. Tablica Dziewiąta jest tablicą Venus. Sprawia ona, że człowiek jest zawsze kochany, a poza tym ona może przekazywać tajemnice we śnie. Duchy tablicy pomogą mi bardzo w rozmaitych działaniach.

Starszy brat patrzył na nią z uwagą.

– To niemądre z twojej strony, że nie próbowałaś tłumaczyć snów. Może mogłabyś się dowiedzieć czegoś ciekawego.

– Głuptasie, przecież ja nie spałam od czasu, kiedy mam tę tablicę.

– No tak, słusznie, wy oboje macie za sobą bardzo długi dzień. Wstaliście przecież bardzo wcześnie.

– W środku nocy – oznajmił Villemann z przesadą.

– Rafaelu – Dolg zwrócił się do chłopca, który, choć taki młody, miał już pozbawione iluzji spojrzenie dorosłego człowieka. – Co oznacza tekst na twojej tablicy?

– To samo co Villemanna. Z wszystkimi szczegółami.

Tego właśnie Dolg się spodziewał.

– Byłoby dobrze, gdybyśmy mogli tu zostać jeszcze jeden dzień – powiedział z niecierpliwością. – Bo teraz już się zaczyna zmierzchać. No trudno, zostać nie możemy, musimy działać dziś wieczorem.

– Możemy przecież wrócić – zaproponowała Taran nieśmiało. – Kiedy już znajdziemy mamę.

– Nie! – odparł Dolg stanowczo. – Wtedy będzie już za późno.

Troje dzieci Tiril i Móriego spoglądało po sobie. Bliźniaki rozumiały ostrzeżenie Dolga. Jeśli chodzi o Rafaela, to sprawa mogła być załatwiona teraz albo nigdy.

Serca im się ściskały. Patrzyli na dwoje malców, którzy nigdy nie mieli zapomnieć tej chwili wspólnoty z innymi dziećmi. Jakież to bezgranicznie ubogie życie, skoro chwila spędzona w zimnej i wilgotnej piwnicy ma pozostawić niezapomniane wrażenie!

– Rafaelu! – rzekł Dolg zdecydowanie. – Na dworze zapada już zmierzch i tak jest dla ciebie lepiej. Jeśli teraz wyjdziemy do parku, do tego miejsca, w którym widywałeś upiora… To czy myślisz, że z głównego budynku ktoś mógłby nas zobaczyć?

– Tylko z okien mojego dawnego pokoju. Ale tam chyba nikt nie zagląda.

– Znakomicie! W takim razie idziemy! Zaczyna znowu kropić deszcz, ale to nic nie szkodzi.

Zbite z desek drzwi wejściowe były nadal zamknięte na klucz, wobec czego dzieci musiały wyjść inną drogą, Dolg bowiem nie chciał zużywać siły kamienia na otwieranie byłe drzwi. W piwnicy znaleźli niskie okienko i przeszli tamtędy.

Okienko było wąskie, ale dzieci zdołały się bez trudu prześlizgnąć. O takim pełnym przygód dniu Danielle nie odważyłaby się nigdy nawet śnić. Przez cały czas robiła rzeczy, które normalnie w ogóle by jej nie przyszły do głowy.

Chłopcy pomogli jej przedostać się przez okno, a ona stała zdyszana i przejęta. Ale najwspanialsze ze wszystkiego było to, że uwolnili Rafaela. Otrzymała na powrót tego brata, którego opłakiwała przez tak wiele samotnych dni i nocy.

Rafael, ubrany tylko w nocną koszulę i spodnie, z wielką przyjemnością wciągał do płuc świeże powietrze. Był dumny, że może swoim wybawcom pokazywać drogę. Ale i Dolg sam z siebie wyczuwał, którędy powinni iść.

Kiedy okrążyli zamek i znaleźli się w parku, otulonym wciąż gęstniejącym mrokiem, Rafael, któremu marzły obolałe nogi, powiedział:

– To było tutaj! Czy też widziałeś go w tym miejscu, Dolg?

– Właśnie w tym miejscu zniknął mi z oczu.

Znajdowali się jeszcze bardzo blisko gładkiej ściany zamku. No, może nie tak całkiem gładkiej… Mur był bardzo zniszczony.

– Czy nie mógłbyś posłużyć się kulą? – zapytała Taran cicho.

– Nie – odparł Dolg. – Wyczuwam tutaj jakieś elementy zła. Bądźcie teraz cicho! Stójcie spokojnie!

Ujął rękę Rafaela.

– Chciałbym wzmocnić wrażenia nas obu – szepnął, pozostała trójka stała bez ruchu, wstrzymując dech i nie pojmując, co się dzieje.

– O… – wykrztusił Rafael i szarpnął się, jakby chciał uciekać. – Idzie! On idzie! Upiór!

Troje małych widzów nie zauważało niczego, ale mogli śledzić upiora, patrząc na twarze dwunastolatków. Danielle ściskała ręce bliźniaków aż do bólu.

Wyglądało na to, że ten niewidzialny zbliża się do zamku.

– Tam… On zniknął – szepnął Rafael. – Tuż przed murem.

Dolg puścił jego rękę i podszedł do muru. Dotykał kamienia, ale nie znajdował niczego szczególnego.

Rafael stał bez ruchu z mocno zaciśniętymi wargami.

– Ja go poznałem – powiedział po chwili cichutko, prawie nie otwierając ust.

– Naprawdę? – zapytał Dolg. – Kto to był? Myślę, że to ważne.

– To był… Nie pamiętam, jak on się nazywał. Ty będziesz wiedziała, Danielle. To człowiek z portretu, który wisi w bibliotece.

– To baron Rupert von Virneburg – oznajmiła jego siostra. – Dziadek naszego taty. Ostatni, który mieszkał w starym zamku, to on wybudował nowy dom i się do niego przeprowadził.

– No dobrze – odetchnął Dolg. – Czyli już wiemy, kim był. A teraz ciekawe, dlaczego nie znalazł spokoju na tamtym świecie?

Rozdział 17

Nigdy jeszcze Móri i Erling nie widzieli Theresy tak wyniosłej, takiej… habsburskiej. Była teraz księżną każdym włóknem swego ciała, była córką cesarza i siostrą innego cesarza. Stała we wspaniałym salonie von Virneburgów i patrzyła na gospodarzy miażdżącym wzrokiem.

– Ulokowaliście moje wnuki w pokoju kredensowym? – pytała lodowatym głosem.

Młoda baronowa ze swoją francuską delikatnością jąkała jakieś odpowiedzi.

– Nno, nnie, to znaczy tak, ale one same chciały.

Jej małżonek potakująco kiwał głową. Uznał, że to najlepsze rozwiązanie tego nieprzyjemnego problemu.

– A gdzie nasze dzieci są teraz?

– Ja nie… Owszem, wiem, to znaczy w parku.

– W parku? Przecież na dworze pada! A poza tym robi się ciemno.

– Dobrze, to pewnie jakaś służąca zabrała je do środka.

– Zabrała do środka? Czy oni są praniem, które się wywiesza albo zabiera do środka? Proszę natychmiast odszukać dzieci, dobrze państwu radzę! A gdzie jest Dolg, mój najstarszy wnuk? On tu przyjechał, żeby się zająć swoim rodzeństwem.

Małżonkowie byli najwyraźniej zakłopotani. Pani nerwowo dzwoniła na służbę, ale zanim ktokolwiek zdążył się pokazać, z głębi domu przybiegła mademoiselle.

– Wasza wysokość… panienka Danielle zniknęła.

– Co? – krzyknęła baronowa. – Pewnie ją uprowadziły te wstrętne dzieci!

Jej mąż, właściciel posiadłości, chciał jakoś załagodzić histeryczny wybuch małżonki.

– Moja droga, istnieje z pewnością jakieś całkiem naturalne wytłumaczenie. A te dzieci były przecież bardzo miłe, przynajmniej na takie wyglądały. Szanowna księżno, zapewniam, że zostały tutaj przyjęte najlepiej jak można…

– Ale gdzie one teraz są? – chciał wiedzieć Móri. – Przyznaję, że Taran i Villemann bywają czasami trochę nieodpowiedzialni, lecz Dolg nigdy! I nie rozumiem, czemu go tutaj nie ma.

– Kiedy widziano dzieci po raz ostatni? – zapytał Erling.

– Eee, nooo – stękał gospodarz. – To było… w czasie obiadu.

– Który dzieci jadły w pokoju kredensowym – wtrąciła Theresa gniewnie.

– Potem zostały wysłane na dwór, żeby się tam bawić – wyjaśniła mademoiselle. – Bo same tak chciały. Bardzo się spieszyły, żeby wyjść. Ale teraz najważniejsze jest to, gdzie się podziała panienka Danielle. Nigdy przedtem się nie zdarzyło, żeby opuściła swój pokój. Nigdy!

I właśnie w tym momencie dzieci gromadnie wkroczyły do salonu. Za nimi nadbiegł Claude i dorośli widzieli, że bardzo się starał odciągnąć Rafaela od chłopców z powrotem do hallu. Villemann jednak kopnął służącego w goleń tak, że tamten zaczął z bólu skakać na jednej nodze. Wtedy Taran podstawiła mu nogę i Claude jak długi rymnął z hałasem na podłogę.

– Mamo! Ojcze! – wołał Rafael zdławionym głosem. – Oto jestem! Jak widzicie, żyję!

Widząc go młoda baronowa zemdlała, jej mąż natomiast zrobił się purpurowy i ryknął:

– Co ty tu robisz, Rafaelu? Kto cię wypuścił na wolność?

Teraz zaległa przytłaczająca cisza. Dzieci stały jak sparaliżowane, radość w oczach Rafaela zgasła. Goście przyglądali się baronostwu von Virneburg z niedowierzaniem.

Pani ocknęła się z jękiem. Usiadła i przetarła oczy.

– Ja myślałam… ale jest dokładnie tak, jak widziałam… Rafael. On nie powinien się tutaj pokazywać! I co to za potworek przyszedł razem z dziećmi?

– Mamo – zaczął chłopiec matowym głosem. – To znaczy… maman.

Nareszcie oboje rodzice otrząsnęli się z szoku. Rzucili się do Rafaela i zaczęli go obejmować.

– Och, dziecko najdroższe, czy to naprawdę ty? A my myśleliśmy, że umarłeś. Gdzieś ty się podziewał, nasze kochanie? Mamusia i tatuś tak strasznie za tobą tęsknili – szczebiotali jedno przez drugie.

Ale było za późno. Nikt, a już zwłaszcza Rafael, nie wierzył ich słowom.

I nic też nie pomogło, że starali się winą za wszystko obciążyć Claude’a i mademoiselle, że to oni uwięzili ich synka. Wszyscy słyszeli i widzieli ich pierwsze reakcje, i tego nie dało się już cofnąć.

– Czy moglibyśmy się dowiedzieć, co to wszystko znaczy? – zapytał Móri. – Villemann, ty byłeś tu przez cały czas, mów ty.

Chłopiec pojmował, że jest ważne, by zrobić dobre wrażenie, w związku z czym powinien się wyrażać jasno i wyraźnie, i dosłownie przeszedł sam siebie. Taran przyznała później, że ona sama nie zrobiłaby tego lepiej.

– Oni powiedzieli, że mamy iść na dwór i tam się bawić, więc tak zrobiliśmy. Po pewnym czasie trafiliśmy do oranżerii po tamtej stronie domu i przez nią weszliśmy do środka, a stamtąd schodami na strych, gdzie znaleźliśmy całkiem nowe ołowiane żołnierzyki. Później spotkaliśmy Danielle. Poszliśmy z nią do jej pokoju i…

– O, łobuzy! – krzyknęła mademoiselle. – Tam akurat nie mieliście nic do roboty!

Villemann mówił dalej nie zrażony jej uwagami:

– I zrozumieliśmy, że ona jest strasznie samotna, ona opowiedziała nam o kukułce, która krzyczy zawsze nad ranem, przez cały rok, i powiedziała nam, że jej brat, Rafael, nie żyje i że on umiał bardzo ładnie naśladować kukułkę, to wtedy my się domyśliliśmy, że to nie kukułka, tylko on, i…

– Chwileczkę, Villemann – przerwał mu Móri. – Bądź łaskaw od czasu do czasu nabierać powietrza. A poza tym opowiadasz bardzo dobrze. Mów dalej!

Odetchnąwszy głęboko Villemann podjął opowieść:

– I wtedy Danielle powiedziała nam, z której strony słyszy tę kukułkę, i to było od tylnej strony starego zamku, więc tam poszliśmy i znaleźliśmy Rafaela, a…

Claude, który stał przy drzwiach i rozcierał bolące nogi, ryknął:

– Jakim sposobem się tam dostaliście?

– Drzwi na dole były otwarte, bo wy byliście właśnie w zamku – odparł Villemann.

Claude zaklął cicho, a potem zapytał:

– A drzwi na górze? Nie mogliście ich otworzyć!

– Mogliśmy, bo kiedyśmy tak stali na strychu, przyszedł Dolg. On też wszedł do zamku w czasie, kiedy wy byliście u Rafaela, słyszeliśmy, że ktoś wszedł za nami. A Dolg potrafi otworzyć każde drzwi, byleby tylko za nimi znajdowało się dobro – oznajmił Villemann z dumą.

– Co to znowu za gadanie? – wybuchnął baron.

– Owszem, to prawda – wtrącił Móri. – Dolg nie jest takim człowiekiem jak my i posiada środki działania, o jakich wielu mogłoby tylko marzyć. Ale to należy wyłącznie do niego. A poza tym on nie jest potworkiem, zapewniam państwa! Wprost przeciwnie!

Villemann skinął głową.

– Rafael leżał w łóżku, przykuty kajdanami. Pokaż im, jakie masz rany na nogach, Rafael!

Chłopiec usłuchał. Baronowa krzyknęła i ponownie zemdlała, ale księżna i jej pokojówka miały łzy w oczach.

– Jak można coś takiego zrobić niewinnemu dziecku? – wykrztusił Erling.

– Niewinnemu? – wrzasnął von Virneburg. – On jest szalony! Chłopak zwariował, a my i tak jesteśmy bardzo humanitarni, że nie odesłaliśmy go do domu wariatów. Miał u nas dobrze, Claude i mademoiselle mogą potwierdzić. A skoro się szarpał w kajdanach, to sam jest sobie winien, że porobiły mu się rany na nogach.

– Na czym opieracie to przekonanie, że chłopiec „zwariował”? – zapytała Theresa bardzo spokojnie, co nie wróżyło nic dobrego.

– Miał halucynacje – odparł jego ojciec krótko. – To było bardzo nieprzyjemne dla nas wszystkich.

– To nie były halucynacje – powiedział Dolg. – Ja sam widziałem upiora.

Móri skinął głową.

– Rafael ma prawdopodobnie zdolność widzenia duchów tak samo jak mój syn i ja sam, a także wielu innych ludzi, którzy we wszystkich epokach byli zamykani w domach wariatów. Nic to oczywiście nie pomogło. Ci ludzie mają po prostu dar, którego inni nie są w stanie pojąć, a przecież istnieje na świecie bardzo wielu głupich ludzi, którzy uważają, że coś, czego oni nie widzą, nie może istnieć.

– Ja wiedziałam – pisnęła Danielle uszczęśliwiona. – Ja wiedziałam, że Rafael nie był…

– Danielle! – ryknął jej ojciec, a następnie ciągnął już swoim zwykłym, lodowatym głosem: – Jak ty się zachowujesz? Kto ci pozwolił odzywać się w obecności dorosłych?

Dziewczynka skuliła się przestraszona, a Taran wcale nie poprawiła sytuacji, gdy warknęła:

– Zamknij się, stary dziadu!

– Taran! – upomniał ją Móri surowo. – Mów dalej, Villemann.

– No i my zabraliśmy, oczywiście, Rafaela ze sobą, a później oni obaj jednocześnie, to znaczy Rafael i Dolg, widzieli upiora i Rafael go poznał. A Danielle umiała nawet powiedzieć, jak on się nazywa. To był baron Rupert von Virneburg, i zaraz potem zniknął w zamkowym murze…

– Nie, Villemann, on tego nie zrobił – przerwał mu Dolg. – On się rozpłynął w powietrzu i zniknął przed zamkowym murem.

Zaległa cisza. Umilkły gwałtowne protesty barona, a jego żona, która doszła jakoś do siebie po ostatnim omdleniu, siedziała na kanapie i nerwowo oblizywała wargi.

Erling zwrócił się do Theresy:

– Właściwie powinniśmy jak najszybciej ruszać dalej na zachód. Ale, jak widać, nie będziemy mogli opuścić państwa von Virneburg, dopóki nie wyjaśnimy tej zagadki.

Głos jego brzmiał złowieszczo i Theresa uzupełniła to, co Erling miał na myśli. Wyprostowała się, przybrała bardzo cesarską pozę i rzekła:

– Masz całkowitą rację! Nie możemy zostawić tych dzieci na pastwę takich rodziców i takich opiekunów.

Baron zrobił się blady z wściekłości, ale Móri się go nie zląkł.

– Załatwimy to wszystko dzisiejszego wieczora, nie mamy przecież czasu do stracenia. Dolg i Rafael, pokażecie nam, gdzieście dokładnie widzieli tego upiora, to ja potem postaram się pomóc w rozwiązaniu zagadki.

– Znakomicie! – ucieszyła się Theresa. – Ale najpierw, na Boga, niech się ktoś zmiłuje nad tym biednym dzieckiem i zajmie jego ranami. I dajcie mu jakieś ciepłe, porządne ubranie!

Dolg spojrzał pytająco na ojca.

– Czy powinienem użyć szafiru?

Móri zastanawiał się przez chwilę.

– Tak, uważam, że tak będzie najlepiej. Nie mamy za wiele czasu, a wygląda na to, że rany są w fatalnym stanie.

Przewrażliwiona pani baronowa wstała.

– Bądźcie tak dobrzy i nie dotykajcie mojego dziecka! Ja sama się nim zajmę!

– Ach, tak? – zdumiał się Erling chłodno, ale wszyscy widzieli, że jest wzruszony, a oczy lśnią mu podejrzanie.

– Tak, i zaraz skończymy z tym bezwstydnym wtrącaniem się w nie swoje sprawy – zagrzmiał znowu baron von Virneburg. – Nie zapraszaliśmy was tutaj, zajęliśmy się waszymi dziećmi najlepiej jak można, a teraz takie podziękowanie…

– Żołnierze! – wezwała Theresa krótko. – Proszę pilnować tę czwórkę, naszych gospodarzy, służącego i mademoiselle. Oni pójdą z nami, pilnujcie więc, żeby nie próbowali uciec!

Czterej gwardziści cesarza przystąpili do wykonania rozkazu.

Baron i baronowa byli oburzeni, mademoiselle krzyczała tak samo histerycznie jak jej pani, klęła przy tym jak woźnica i w ogóle panował okropny harmider. Claude próbował opierać się żołnierzom, ale skończyło się to dla niego nie najlepiej. Został związany i zamknięty w garderobie.

W końcu cała czwórka musiała się podporządkować. Pani von Virneburg, która dobrze strzeżona przez gwardzistów nadal siedziała na kanapie, zobaczyła, że młody Dolg wyjął niewiarygodnych rozmiarów szafir. Na moment baronowa zapomniała o powadze sytuacji i postanowiła, że ten kamień musi należeć do niej. Już widziała, jak inne panie z towarzystwa będą jej zazdrościć! Zaraz jednak myśli pięknej baronowej musiały wrócić do bolesnej rzeczywistości. Dolg pochylił kamień nad kostkami Rafaela pokrytymi ropiejącymi ranami. Kamień mienił się i skrzył, wysyłał długie niebieskie promienie, a rany chłopca powoli się zabliźniały. Postanowiła, że znowu zemdleje, ale zaraz uznała, że chyba na nikim nie wywrze to wrażenia, więc dała spokój.

Jej mąż siedział pobladły i patrzył na dokonujący się cud. Co sobie przy tym myślał, trudno powiedzieć, był przecież mężczyzną, przy tym do niedawna także oficerem gwardii. Nikt jednak nie zwracał uwagi na jego zapewnienia o wysokiej randze, jaką posiada, która przyćmiewała tych nędznych gwardzistów.

– Dzieci, czy ja mogę zobaczyć te wasze rysunki? – zapytał Móri, a Taran i Villemann wyciągnęli swoje kartki. Zapewniali, że rysunki Rafaela były dokładnie takie jak Villemanna.

Erling zaglądał Móriemu przez ramię.

– Co to na Boga jest? – zapytał. – Jakieś orientalne znaki?

– Ja to rozpoznaję – rzekł Móri krótko. – Uczyłem się o nich w szkole kościelnej w Holar. Pochodzą one z Szóstej lub z Siódmej Księgi Mojżeszowej, ale chyba z Siódmej.

– Czy istnieje aż tyle Ksiąg Mojżeszowych? – zapytał Bernd zdumiony.

– Właściwie to nie – wyjaśnił Móri. – Te dwie ostatnie to apokryfy i niewiele wiadomo o ich pochodzeniu. Zawsze były wykorzystywane w służbie magii.

– I mają jakieś działanie? – zapytał Erling.

Móri uśmiechnął się sam do siebie.

– Tego nie wiem. Ja się tym nigdy nie zajmowałem. Natomiast mam coraz mniej zaufania do naszego przyjaciela rabina, bo to wszystko jest tak nabazgrane, że można odczytać zaledwie jedną czy drugą literę tu i ówdzie. Ale to nie ma znaczenia. Pytanie natomiast brzmi: Dlaczego on to dał akurat tym chłopcom?

– I mnie – wtrąciła Taran.

– Tak, i tobie – potwierdził Móri z uśmiechem, spoglądając przelotnie na córkę. – I dlaczego dzieci musiały się nauczyć tego tekstu na pamięć? Nawet tego pierwszego tekstu musieliście się nauczyć na pamięć, prawda?

Dzieci kiwały głowami.

– No dobrze, nie mamy czasu się nad tym zastanawiać – skwitował Móri. – Teraz idziemy. Bernd i Siegbert, weźcie latarnie!

– Czy mógłbym przypomnieć, że to moja posiadłość? – przerwał mu baron cierpko. – Tutaj ja wydaję rozkazy.

Móri nie zaszczycił go nawet jednym spojrzeniem.

– Chodźcie, chłopcy! Jesteście gotowi?

Rafael włożył już ubranie i szedł teraz ręka w rękę z Dolgiem na samym przedzie. Na dworze nie było jeszcze całkiem ciemno, zarysy gór odcinały się na tle płonącego nieba, tak że widziało się jeszcze bardzo dobrze bez latarni. Deszcz ustał. Nero tańczył radośnie, biegnąc przodem oszczekiwany z daleka przez dworskie psy.

Kiedy podeszli do starego zamku, wszyscy zgromadzili się wokół Dolga i Rafaela. Opowiedzieli raz jeszcze, co widzieli, a Móri słuchał z wielkim zainteresowaniem.

Taran i Danielle trzymając się za ręce stały w pobliżu chłopców. Danielle drżała, trochę od wieczornego chłodu, ale jednak przede wszystkim z wielkiego napięcia i podniecenia. Jakim sposobem aż tyle może się wy – darzyć jednego dnia, skoro tak długo nie działo się nic?

Tatuś i maman pilnowani przez żołnierzy? Danielle poczuła lekki skurcz żołądka, może powinna odczuwać coś więcej?

Coś chyba ze mną jest nie w porządku, pomyślała. Tak, z pewnością, nie jest całkiem normalna, wcale nie lepsza od brata, tak, przecież mademoiselle powtarzała to każdego dnia.

Danielle spojrzała na innych, których pilnowali żołnierze, to znaczy Claude siedział zamknięty w garderobie, więc pozostała tylko mademoiselle.

Że tych dwoje zostało ukaranych, to Danielle uważała za słuszne i sprawiedliwe. Cieszyła się z tego. Zwłaszcza za to, co zrobili Rafaelowi, ale ona sama też się czuła spokojniejsza. Ona, która zawsze musiała wysłuchiwać, że jest winna, niezależnie od tego, jak było naprawdę. I oto teraz przyjechała ta sympatyczna rodzina Taran i powiedziała, że tamci byli wobec Danielle niesprawiedliwi i źli.

Danielle czuła, że w piersi dławi ją płacz, ale teraz był to dobry płacz. Odczuwała wzburzenie tak wielkie, że z trudem śledziła wydarzenia związane z upiorem.

Ten pan, o którym jej nowi przyjaciele mówili „wuj Erling”, niósł Rafaela przez ostatni kawałek drogi do zamku, ale teraz brat Danielle stał na własnych nogach wspierany lekko przez Dolga. Dolg to najwspanialsza istota, Danielle nie bardzo wiedziała, czy może nazywać go człowiekiem, bo chyba tak do końca to nim nie był. Z tymi swoimi oczyma i z tą cudowną twarzą tak przypominającą elfa. Ale jakżeż ona go podziwiała!

Ojciec dzieci też zdawał się niezwykłym człowiekiem, ale nie do tego stopnia jak Dolg, teraz robił dokładnie to samo, co Dolg, mianowicie badał mur.

Potem cofnął się o kilka kroków i potrząsał głową.

Nagle Rafael pisnął:

– On idzie! Cofnijcie się, żeby nie wszedł na was!

– Kto idzie? – zapytał jego ojciec ostro.

– Upiór – odpowiedział Dolg zamiast Rafaela. – I to prawda, idzie wprost na pokojówkę Edith i obu gwardzistów, którzy stoją za nią.

Wymienieni natychmiast uskoczyli w bok.

– Głupstwa! – wrzasnął baron, a jego żona zapiszczała przenikliwie: – Ja nic nie widzę!

– A ja owszem – wtrącił Móri.

Móri stanął za plecami barona i pilnującego go gwardzisty, położył obu mężczyznom ręce na ramionach. Obaj drgnęli tak gwałtownie, że Móri to odczuł. Dzięki jego wpływowi oni też zaczęli „widzieć”.

– Dobry Boże – szepnął żołnierz. – Nigdy bym nie wierzył, że coś takiego jest możliwe…

Przerwał mu okropny krzyk barona:

– Dziadek! To jest mój dziadek!

– Baron Rupert von Virneburg? – zapytał Móri.

– Tak! Tak! – Baron jąkał się. – Ja nie… nie chcę być… tutaj, ja…

Żelazna ręka gwardzisty osadziła go w miejscu.

Upiór znalazł się w środku zgromadzenia, po chwili rozpłynął się w powietrzu i zniknął.

Móri zrobił znak na trawie.

– Tutaj był – stwierdził. – Rafaelu, czy on się zawsze zatrzymywał w tym samym miejscu?

– Tak. Zawsze tutaj.

Baronowa krzyczała histerycznie:

– Albert, czy ty oszalałeś? Ja niczego nie widzę, gdzie jest duch, och, mam wrażenie, że zemdleję!

– Milcz! – wrzasnął baron, jakby miał przed sobą oddział wojska. Potem otarł pot z czoła. – Chcę wracać do domu, to wszystko niczemu nie służy.

– Nie, nie – rzekł Móri stanowczo. – Teraz chcielibyśmy się dowiedzieć, dlaczego baron Rupert von Virneburg wraca na ziemię? Czy chciałby nam coś powiedzieć?

– Skąd ja to mam wiedzieć? – skrzywił się baron.

– Pan widział rysunki, które mają dzieci? Czy dostrzega pan jakiś związek tych znaków z pańskim dziadkiem?

– Co za rysunki? Aha, te! Owszem, mój dziadek miał różne głupie pomysły. Studiował tajemne pisma. Ja wiem, że zajmował się przez jakiś czas wątpliwymi Księgami Mojżeszowymi.

– Co to znaczy „wątpliwe księgi”? – zapytała Danielle swoją przyjaciółkę Taran.

– Ja nie wiem – odpowiedziała Taran szeptem.

– To znaczy, że nie wiadomo, czy księgi są prawdziwe, a nie sfałszowane – rzekł Erling i uśmiechnął się do dziewczynek.

Jego uśmiech sprawił, że Danielle poczuła się bezpieczna. Podeszła do niego o krok bliżej.

– Baronie von Virneburg – powiedziała Theresa. – Co się znajduje wewnątrz murów akurat tutaj?

– Przecież nie mogę wszystkiego pamiętać – burknął zirytowany baron. – To jest chyba rejon kuchni.

Niewiele im to wyjaśniło.

Wszyscy drgnęli, kiedy od strony parku dał się słyszeć obcy głos:

– Może ja mógłbym dostarczyć jakichś informacji? Stał przed nimi rabin Etan, który nie był żadnym rabinem, tylko po prostu wujem barona.

Właściciel dworu na widok krewnego wpadł w prawdziwy gniew.

– Co? – ryknął z purpurową twarzą. – Co ty tutaj robisz? Czyż nie zakazałem ci przekraczać mojego progu?

– Co do tego ostatniego, to znaczy, czyj jest ten próg, to zdania są podzielone – oznajmił „rabin” spokojnie. Skłonił się uprzejmie księżnej – Wasza wysokość… Bardzo przepraszam, że nie przedstawiłem się jak należy przy pierwszym naszym spotkaniu, ale miałem swoje powody… Mój brat Ernst zawsze wyrażał się o pani bardzo ciepło. Byli państwo zaprzyjaźnieni, jak pamiętam.

– Tak, rzeczywiście – powiedziała Theresa z uśmiechem. – I dlatego właśnie odważyłam się prosić w tym domu o opiekę nad moimi wnukami. Sprawy nie potoczyły się dokładnie tak, jak oczekiwałam. Ale…

Zawahała się na moment, a potem dokończyła:

– Ale może tak, jak pan oczekiwał?

Etan von Virneburg uśmiechnął się.

Móri natomiast zapytał:

– Czy mógłby nam pan wyjaśnić, dlaczego? Dlaczego nasi chłopcy dostali te rysunki? A także czy pan sam widział tutaj upiora?

– Nie, ja go nie widziałem, ale wiedziałem, że Rafael go widuje. A teraz stwierdzam, że państwo oznaczyli miejsce, w którym duch mojego dziadka znika.

– Tak, to tutaj – przyświadczył Rafael podchodząc bliżej.

– Rafael! – wrzasnął jego ojciec. – Ty się w to nie mieszaj! A poza tym uważam, że skończyliśmy już te obserwacje na dworze i proponuję, byśmy wrócili do domu i wyjaśnili różne nieporozumienia przy kolacji.

– Myślę, Albercie, że jeszcze na to za wcześnie – rzekł łagodnie jego wuj Etan. – Czy to ty poleciłeś, że wejście do piwnicy powinno zostać zamurowane i że powinna je porosnąć trawa?

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

Etan poprosił, by kilku dworskich ludzi przyszło tutaj ze szpadlami. Gwałtowne protesty Alberta na nic się nie zdały, bo żołnierze zakneblowali i jego, i jego małżonkę, tak że w końcu zapanował jaki taki spokój. A żeby się też pozbyć mademoiselle, związano jej ręce i odesłano do tej samej garderoby, w której już siedział Claude. Mogli więc rozmyślać sobie o niegodziwościach, jakich się dopuścili wobec nieszczęsnych dzieci.

Baronostwo von Virneburg zostali jednak zmuszeni do pozostania na miejscu i przyglądania się wykopkom.

Kilku ludzi kopało. w świetle latarni i wkrótce odkryto kamienne schody, u których podnóża znajdowały się drzwi. Warstwa ziemi nie była w tym miejscu specjalnie gruba.

Zakneblowany baron nieustannie protestował. Jego żona raz jeszcze zemdlała, co zresztą czyniła zawsze, kiedy chciała uniknąć nieprzyjemności, ale tutaj w parku ziemia była mokra, więc wolała jak najszybciej dojść do siebie. Natomiast demonstracyjnie odwróciła się do wszystkich plecami.

Drzwi początkowo nie chciały ustąpić, ale pod naporem kilku silnych parobków otworzyły się ze skrzypieniem. Wszyscy zebrani, jedni bardziej, inni mniej chętnie zeszli gęsiego w dół. Dzieci, które już przecież od dawna powinny były leżeć w łóżkach, należały do najbardziej zapalonych ochotników. Dziewczynki starały się być jak najmniej widoczne, żeby nie usłyszeć niezbyt miłych okrzyków w rodzaju: „Ależ, dzieci, wy, nie powinnyście się tu plątać!” Nic jednak nie wskazywało na to, by ktoś z dorosłych myślał o czymś równie nudnym. Dzięki Bogu, powtarzały w duchu Taran i Danielle.

Baronostwo trzeba było niemal siłą spychać na dół. Oboje stawiali zaciekły opór.

W końcu wszyscy znaleźli się w podpartym słupami korytarzu tak niskim, że musieli schylać głowy. Kiedy doszli do muru zamkowego, ukazały się kolejne drzwi. Te ustąpiły bez trudu i ludzie znaleźli się pod zamkiem w piwnicy, której najwyraźniej nie używano od wielu lat. Od dawna przecież zamek nie był zamieszkany, ale nie tylko to odcisnęło piętno na tym pomieszczeniu. Było ono całkiem otwarte, ale w głębi znajdowały się jeszcze jedne drzwi, teraz bardzo starannie zabite gwoździami.

– Co znajduje się po tamtej stronie? – zapytał Móri. Baron kręcił głową i wzruszał ramionami, ale powiedzieć nic nie mógł, bo knebel szczelnie zatykał mu usta.

– To nie ma znaczenia – wyjaśnił tymczasem Etan von Virneburg, a jego głos odbił się głuchym echem od sklepienia. – Rozwiązanie zagadki znajduje się tutaj. To mój ojciec kazał zabić gwoździami wewnętrzne drzwi, żeby nikt nie przeszedł tą drogą.

– Pańskim ojcem był Rupert von Virneburg, prawda? – zapytał Erling.

– Tak. Ojciec miał dwóch synów, Ernsta i mnie, z kolei Ernst miał jednego syna, tu obecnego Alberta, ja natomiast syna i dwie córki. Ale nie traćmy niepotrzebnie czasu! Mój ojciec schował tutaj coś, co przeznaczone było tylko dla mnie i mego syna. Albert nie miał mieć z tego żadnego pożytku, wobec czego zamurował wejście. Ale ojciec najwyraźniej chce, żebyśmy zobaczyli, co tam zostawił. Dlatego wraca na ziemię i ukazuje się ludziom obdarzonym zdolnością widzenia duchów.

Przyglądali mu się badawczo, ale on nie chciał powiedzieć już nic więcej. Prosił tylko, by szukali. Ale czego? Etan von Virneburg też tego nie wiedział, wiedział tylko jego syn.

– A gdzie on teraz jest? – zapytała Theresa, która stała bardzo niewygodnie oparta o ścianę.

– Mój syn nie żyje – odparł Etan krótko. – Zmarł przed wieloma laty.

Dolg przyglądał mu się z zaciekawieniem.

– A pan chciał tutaj sprowadzić małego chłopca, baronie Etan? Mniejszego ode mnie?

– Tak – potwierdził Etan z uśmiechem zadowolenia na swojej surowej twarzy. – Mój syn miał siedem lat, kiedy umarł. Rafael jest drobny, Villemann także.

– W takim razie powinniśmy szukać wąskiego przejścia – oznajmił Dolg. – Ale w tym pomieszczeniu niczego takiego nie widzę, natomiast szafiru nie chciałbym tu używać.

To, oczywiście, wszyscy rozumieli. Zaczęli więc przypatrywać się ścianom i dokładnie oglądać podłogę w poszukiwaniu jakiegoś otworu. Baronostwo von Virneburg stali w kącie pod strażą. Oboje bardzo zdenerwowani, jak można było sądzić po ich energicznych, aczkolwiek zdławionych protestach.

Móri, który natychmiast się domyślił, o co chodzi Dolgowi, powiedział:

– Jak rozumiem, pański syn był znacznie młodszy niż baron Albert, syn Ernsta?

– Ma pan rację – odrzekł Etan, nawet się nie odwracając.

– Aaa! – zawołała Taran triumfalnie. – Patrzcie na ten kamień w murze!

Wszyscy spojrzeli w jej stronę.

– Ostrożnie, dziecko! – zawołał Etan. – Kamień mógłby ci zmiażdżyć nogę!

Było to w najwyższym stopniu uzasadnione ostrzeżenie. Na szczęście kilku mężczyznom udało się pochwycić kamień, zanim spadł na ziemię.

W ścianie ukazał się spory otwór.

– Rzeczywiście! – stwierdził Erling. – Tylko szczupłe małe dziecko mogłoby się tędy przecisnąć.

– Ja pójdę! – zgłosił się Villemann, bo spostrzegł, że Rafael bardzo się boi ciemności.

Wszyscy patrzyli pytająco na „rabina”. Ten skinął głową – tak będzie najlepiej.

– Dobrze, ale ja też! – zawołała Taran. – To przecież ja znalazłam wejście.

– No i tym samym wykonałaś już swoją część zadania – rozstrzygnął Móri. – Teraz kolej na Villemanna.

Taran dała się przekonać. Villemann dostał na drogę latarnię i surowy nakaz, żeby obchodził się z nią bardzo ostrożnie.

– No a co, jeśli w środku znajduje się szkielet? – zapytał, odwracając się do nich po raz ostatni.

– Chcesz, żebyśmy zamiast ciebie wysłali Taran? – rzucił Erling.

To pomogło natychmiast i po chwili zobaczyli, jak stopy chłopca znikają w otworze.

– Widzisz coś? – wołał Móri.

– Dziura się poszerza – dotarła do nich stłumiona odpowiedź. – Teraz znajduję się w maleńkim pomieszczeniu. Stoi w nim jakaś skrzyneczka.

– I to wszystko, co tam widzisz?

– Absolutnie wszystko.

– Znakomicie! W takim razie zabierz ze sobą skrzynkę. Uniesiesz ją razem z latarnią?

– Myślę, że tak. Będę skrzynkę popychał przed sobą.

Minęło trochę czasu, zanim chłopiec szczęśliwie do nich wrócił, okropnie wybrudzony, oblepiony pajęczynami, z mnóstwem ziemi w potarganych włosach. Ale wprost pękał z dumy, wszyscy musieli to zauważyć. Taran obawiała się, że będzie teraz musiała wysłuchiwać tej historii niezliczoną ilość razy przez cały rok.

Etan von Virneburg przejął płaską dębową skrzyneczkę z żelaznymi okuciami. Odwrócił się i obracał skrzynkę na wszystkie strony, ocierał ją z ziemi i kurzu.

– To był pierwszy etap – oznajmił zadowolony. – A teraz, moi nowi przyjaciele, zapraszam państwa ponownie do dworu. Nasi czarujący gospodarze są dzisiaj troszkę… niedysponowani, więc ja wystąpię w ich zastępstwie. – Posłał swemu bratankowi ironiczne spojrzenie. – Ich obecność jednak jest jak najbardziej pożądana, ponieważ będziemy musieli wyjaśnić wiele skandali. Księżno, czy zechciałaby pani odstąpić nam na chwilę jednego z gwardzistów, by pojechał do miasteczka po prefekta? Wiem, że jest już bardzo późno, ale obiecaj mu wspaniałe przyjęcie, jeśli przyjedzie.

Rozdział 18

Dolg szedł do głównego budynku pogrążony w myślach i nie zwrócił początkowo uwagi na to, że ktoś mu towarzyszy.

To Danielle. Z trudem dotrzymywała mu kroku, więc Dolg zwolnił. Widział bowiem, że dziewczynka bardzo pragnęła towarzystwa. Rafaela niósł Erling, a bliźniaki idąc rozmawiały z Mórim i Etanem.

Danielle rozjaśniła się widząc, że Dolg na nią czeka.

– Jesteś zmęczona? – zapytał przyjaźnie.

– Trochę.

– No tak, bo już jest bardzo późno.

Widział, że dziewczynka nad czymś się zastanawia, ale nie mówi nic, bo nie jest przyzwyczajona odzywać się pierwsza do innych. „Dzieci milczą, jeśli nie są pytane”, słyszała niezmiennie. Trudno zliczyć, ile razy.

Dolg zapytał więc:

– O czym myślałaś?

Ona odpowiedziała mu cichutkim pytaniem:

– Czy ty także jesteś samotny?

Dolg drgnął. Nie oczekiwał takich słów.

– Tak – odparł z wahaniem. – Tak. Ja także jestem samotny.

Dziewczynka z powagą pokiwała głową. Zrobiła ledwie dostrzegalny ruch ręką, ale on domyślił się i ujął jej dłoń. Mój Boże, ależ ona chudziutka, pomyślał.

Nocny wiatr szumiał w koronach drzew.

Tylko ośmioletnie dziecko zrozumie, czym może być dwunastolatek. Dwunastolatek jest już dorosły, jest silny, można go uczynić swoim niedościgłym wzorem, niemal bóstwem.

A Dolg był niewątpliwie dla całej pozostałej czwórki kimś absolutnie wyjątkowym.

Powiedział teraz w zamyśleniu:

– Ale moja samotność jest innego rodzaju niż twoja, Danielle. Ja jestem otoczony miłością i przyjaźnią ludzi o gorących sercach.

Danielle westchnęła tęsknie i szepnęła nieśmiało:

– Ale jesteś sam jeden na calutkiej ziemi, prawda?

Ona umie trafić w sedno, pomyślał zdumiony. Mądre małe stworzenie.

– Nie wiem – powiedział głośno. – I tak, i nie.

Spojrzała na niego pytająco.

– Widziałem istoty takie jak ja, jeśli tak się można wyrazić – wyjaśnił. – Ale nie wiem, czy one żyją. Czy nadal istnieją.

Dla Danielle było to trochę za bardzo skomplikowane. Słyszała jednak tęsknotę w jego głosie, która stanowiła jakby echo jej własnej, i leciutko uścisnęła dłoń chłopca. Dolg trzymał ją za rękę przez całą drogę, kiedy wracali do domu w coraz większych ciemnościach, i czuł, że mała przyjmuje ten dowód przyjaźni, rozpaczliwie spragniona ludzkiego zrozumienia i odrobiny uczucia.

Prefekt nie zdążył się jeszcze udać na spoczynek, więc chętnie podążył za cesarskim gwardzistą. Nigdy nie przepadał za baronem von Virneburg, który traktował go pogardliwie, a ponieważ wieczór spędził ze swoim zastępcą i obaj wychylili po parę kufelków, byli w znakomitych humorach, chętni, by „wymierzyć właścicielowi ziemskiemu kopniaka”.

Jechali szybko drogą na skróty do pałacu, gdzie wszyscy dorośli zebrali się w dużym salonie. Także Claude i mademoiselle zostali sprowadzeni z garderoby.

Goście pozwolili sobie zająć najbliższy pokój gościnny dla dzieci. W końcu trzeba było je położyć, wszystko ma swoje granice.

Taran i Danielle dostały jedno łóżko, trzech chłopców drugie. Tymczasem musiało im to wystarczyć. Pokojówka, panna Edith – która pewnie już niedługo pozostałaby panną, gdyby pozwoliła decydować Berndowi – miała pilnować drzwi, żeby malcy się nie wymknęli. Trochę spłoszona poprosiła o asystę i otrzymała ją pod postacią Nera. Zdaje się, że jej niedokładnie o niego chodziło, ale dzieci były wzruszone. Pies chodził od jednego do drugiego i żegnał je czule, aż w końcu ułożył się w poprzek na łóżku chłopców, przyciskając im nogi. Edith siedziała w głębokim fotelu przy drzwiach.

Dziewczynki szeptały i chichotały, naciągnąwszy kołdrę na głowę zwierzały się sobie z różnych tajemnic, aż chłopcy musieli je uciszać.

Rafael leżał pośrodku, a dwaj bracia po bokach, jako ochrona. Chociaż rówieśnik Dolga, Rafael był mniejszy nawet od Villemanna i dużo, dużo bardziej lękliwy. Wprost nie mógł uwierzyć, że jego trwający rok koszmar dobiegł końca i że ma przy sobie dwóch przyjaźnie usposobionych chłopców. Ale koledzy i ich wspaniała rodzina wyjadą jutro, co się wtedy stanie z nim i z Danielle? Czy on znowu wróci w kajdanach na strych?

Myśli Danielle biegły tym samym torem. Ten cudowny dzień, w którym odnalazła swego brata i poznała tylu wspaniałych ludzi, już się skończył. A jutro…

Nie miała odwagi myśleć, co będzie jutro.

Nie całkiem rozumiała gniew wszystkich dorosłych skierowany przeciwko tacie i maman. Co prawda przekonała się, że żadne z rodziców nie było takie dobre, jak powinno wobec swoich dzieci, ale nie umiała znaleźć powodów i zrozumieć znaczenia tego wszystkiego, co się stało w zamkowej piwnicy. Domyślała się, że czeka ją teraz wiele smutnych chwil i wiele zmartwień. W głębi duszy wciąż powtarzała modlitwę: „Dobry Boże, nie pozwól, by oni znowu zamknęli Rafaela”.

Prefekt i jego pomocnik wiedzieli już co nieco, wprowadzeni w sprawę przez gwardzistę, który jednocześnie podkreślał konieczność przeprowadzenia przesłuchań jeszcze tej nocy. Ze względu na dzieci. Księżna pani i jej przyjaciele nie mogą zostawić Rafaela i Danielle z rodzicami i dwojgiem okrutnych służących. Jak się zachowywała reszta pałacowej służby, nie wiadomo i nikt też nie zamierzał tego dochodzić.

Prefekt rozumiał wszystko, stał teraz w salonie i stukając lekko szpicrutą o but, nie bez złośliwej radości spoglądał na właściciela dworu.

– Baronie Etan von Virneburg – rzekł. – Myślę, że powinniśmy zacząć od pana.

Baron Albert, któremu zdjęto już knebel, zaprotestował gwałtownie.

– Wuj Etan o niczym nie wie! Wszystko, cokolwiek on mówi, to wierutne kłamstwa! Kłamstwa i nic więcej!

– Nie ma potrzeby krzyczeć, ja nie jestem głuchy – rzekł prefekt spokojnie. Był to rosły mężczyzna o czerwonej twarzy, z sumiastymi wąsami. – Panie Etan, czy moglibyśmy usłyszeć te pańskie kłamstwa?

– Jak najchętniej – rzekł „rabin” z gorzkim uśmiechem. – Będę się jednak musiał cofnąć dość daleko w przeszłość. Do czasu, kiedy jeszcze żył mój ojciec.

– Baron Rupert von Virneburg, tak, pamiętam go bardzo dobrze – potwierdził prefekt. – Władczy pan! Ale cokolwiek ekscentryczny, prawda?

– Owszem, można tak powiedzieć. W młodości interesował się trochę magią, ale wygląda na to, że się sparzył, w każdym razie skończył z tym. No tak, otóż mój ojciec miał dwóch synów, Ernsta i mnie. Ernst był wspaniałym człowiekiem, księżna Theresa o tym wie.

Księżna skinęła głową.

– Mój ojciec bardzo wcześnie odkrył, że, niestety, jedyny syn Ernsta jest ograniczony, a przy tym zawistny…

– Nie, nie – przerwał Albert von Virneburg, zrywając się z miejsca. Prefekt popchnął go lekko i nieszczęsny jak niepyszny opadł na fotel. Etan mógł mówić dalej.

– Ernst był starszy z nas dwu, to on miał dziedziczyć majątek, co przecież jest najzupełniej naturalne i ja sam nie miałem nic przeciwko temu. Ale oto pewnego dnia ja i mój syn zostaliśmy wezwani do ojca. Chciał z nami rozmawiać w bardzo ważnej sprawie.

– Kłamstwo, kłamstwo – burczał baron Albert.

– Ja miałem już wówczas także dwie córki, ale one nie były brane pod uwagę.

Theresa nie odezwała się ani słowem, ale wyraz jej twarzy był wielce wymowny.

Ernst ciągnął dalej:

– Ojciec wyjawił nam, że obawia się, iż Albert…

– Co?! – krzyknął znowu Albert, ale został natychmiast uciszony.

– Krótko mówiąc, ojciec nie chciał, żeby Albert przejął dwór, kiedy nadejdzie pora.

– Kłamiesz! – wrzasnął Albert.

– Nie, nie kłamię, a jeśli ty nie przestaniesz przeszkadzać, to cię znowu zaknebluję. Tak więc mój ojciec postanowił, że Ernst odziedziczy dwór, ale po nim przejmie go mój syn. W związku z tym musiał napisać testament, żeby wykluczyć Alberta.

– Nigdy nie słyszałem nic na temat żadnego testamentu – prychnął Albert.

– Oczywiście, że słyszałeś – zaoponował Etan spokojnie. – Ojciec kazał mi odejść, po czym poinformował mego syna, który również miał na imię Rupert, gdzie został schowany testament i czego potrzeba dla otwarcia skrzynki, w której spoczywa.

Baron Albert skulił się w rogu kanapy i milczał naburmuszony. Nie chciał słuchać tego, co mówił Etan.

– Mój mały syn zwierzył mi się później, jak należy otwierać skrzyneczkę. Ale ja nie chciałem słuchać, bo to były sprawy między nim a moim ojcem. Tak więc nie wiedziałem, gdzie skrzyneczka została ukryta. Jedyne, co do mnie dotarło, to to, że tylko nieduże dziecko może ją wyjąć. Mój ojciec bowiem liczył się z tym, że umrze już niedługo, dawał sobie najwyżej dwa lata życia, ale też nie przewidywał, że śmierć nastąpi tak szybko, jak to się stało…

– Kłamstwo! – ryknął Albert, a Etan spojrzał na niego przenikliwie.

– Jeszcze nie powiedziałem ani słowa na temat nagłej i nieoczekiwanej śmierci mego ojca – rzekł spokojnie. – Wracajmy do rzeczy. Niestety mój syn, Rupert, opowiedział wszystko swemu kuzynowi Albertowi, wówczas piętnastolatkowi. Był to bardzo nierozumny postępek i ja potem nawet go skrzyczałem, ale Albert uporczywie się dopytywał, czego chciał dziadek od Ruperta, straszył nawet mojego siedmiolatka i dziecko nie było w stanie się przeciwstawić. No i to stało się przyczyną jego śmierci.

Ktoś jęknął głośno. Ktoś inny krzyknął: „Nie!”

– To był nieszczęśliwy wypadek – wybuchnął Albert.

– Chłopcy pływali łódką po jeziorze. Niestety na ląd powrócił tylko Albert. Rupert stracił równowagę i wpadł do wody, tłumaczył nam potem ten, który tu siedzi na kanapie. A ponieważ malec nie umiał pływać, nie udało się go uratować. Tak twierdził Albert. I dopiero znacznie później usłyszałem od miejscowego przygłupka, z którym jednak nikt się nie liczył, że kiedyś słyszał on na jeziorze wołania o ratunek. Nie umiał, niestety, powiedzieć, w którym to było roku. I słyszał też wtedy inny głos, który mówił: „Zamknij się, smarkaczu!” Było to jednak tak długo po wydarzeniach, że nikt nie przywiązywał wagi do tej opowieści.

W pokoju zaległa cisza. Dopiero po chwili baron Albert burknął:

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Uciszyły go jednak gniewne głosy.

– Dziwne, ale w tym samym tygodniu zmarł też mój ojciec. Z rozpaczy, jak mówiono, zwłaszcza że był stary i schorowany. Ale na krótko przed śmiercią był u niego Albert, a później poduszka leżała inaczej niż zwykłe, sam to widziałem, ale nie miałem możliwości, żeby mu cokolwiek udowodnić.

– Nie! Oczywiście, że nie! Tak jak nie mogłeś udowodnić, że zabiłem twojego syna – powiedział Albert ze złością.

Etan udał, że tego nie słyszy.

– Ponieważ nie miałem żadnych dowodów na to, że to mój syn miał dziedziczyć po stryju Ernście, którego zresztą bardzo kochałem i nie chciałem ranić, musiałem uznać, że dziedzicem będzie Albert. Kiedy został właścicielem dworu, był już żonaty, ale nie mieli dzieci. Jego pierwsza żona zwierzyła mi się, że obawia się o swoje życie, bo Albert jest na nią wściekły za to, iż nie dała mu dziedzica. Wobec tego pomogłem jej załatwić rozwód, co, jak państwo wiedzą, jest niebywale trudne. Jako powód podaliśmy inne wyznanie jego małżonki. Kościół się zgodził. Albert był na mnie zły, ale w gruncie rzeczy z ulgą rozstał się z niepłodną małżonką. Chociaż musiał już wtedy zdawać sobie sprawę, że wina leży po jego stronie, bo wkrótce ożenił się z tą kobietą tutaj, która już miała wtedy dwoje dzieci…

– Ach, tak! – wykrzyknęła Theresa. – Więc Rafael i Danielle nie są dziećmi Alberta!

– Nie, Bogu dzięki. Ale on potrzebował dziedzica po to, byśmy ani ja, ani też moje córki nie mogli przejąć majątku. Dlatego uznał Rafaela i Danielle za swoje dzieci.

Theresa zwróciła się do baronowej:

– Co z pani za matka, i w ogóle jaki człowiek, skoro pozwoliła pani, by ktoś tak się obchodził z pani rodzonymi dziećmi? Żeby przykuł Rafaela kajdanami w ponurym, starym zamku, a małą Danielle skazał na okrutną samotność…

Baronowa wybuchnęła płaczem.

– Dlaczego wy wszyscy się nade mną znęcacie? Ja nigdy nie kochałam mojego pierwszego męża. I wcale nie chciałam mieć żadnych dzieci, bo one tylko psują kobiecie figurę i ograniczają swobodę. Bardzo się cieszyłam, kiedy mój pierwszy mąż umarł, a Alberta kochałam jeszcze od czasu, kiedy miałam kilkanaście lat, bo my oboje jesteśmy tacy do siebie podobni. Wspieramy się w dobrym i w złym. Wspólnie stawiamy opór złemu światu, który niczego nie rozumie, a wy naprawdę nie macie nic do roboty w naszym pięknym pałacu i…

– Zamknij się nareszcie! – warknął jej mąż i baronowa natychmiast umilkła.

Theresa mówiła teraz z naciskiem na każde wypowiadane słowo:

– Pani pierwszy mąż musiał być wyjątkowo szlachetnym człowiekiem. Mądrym, pełnym ciepła, uczuciowym, skoro, niezależnie od tego, że ożenił się z taką gęsią jak pani, miał takie wspaniałe dzieci! Wygląda na to, że oprócz drobnej budowy dzieci niczego po pani nie odziedziczyły, za co Bogu niech będą dzięki!

– To jest najbardziej bezwstydne, co…

– Zamknij się! – powtórzył Albert.

– Czy mogę kontynuować? – zapytał Etan spokojnie. – Albert starał się prawdopodobnie zdobyć testament. Ale tymczasem stał się całkiem dorosłym mężczyzną i w żaden sposób nie mógłby się przedostać przez zbyt wąski otwór. A poza tym otwarcie testamentu nie leżało przecież wcale w jego interesie. Tak więc pierwszym jego działaniem jako właściciela dworu było zasypanie wejścia do piwnicy. Tym samym cały problem został usunięty. Ale ja o niczym nie zapomniałem i on o tym wiedział. Postarał się zatem wypędzić mnie z parafii, oskarżając o czary, czarną magię i sam już nie wiem o co jeszcze. Stało się to po tym, jak próbowałem skłonić małego Rafaela, by szukał testamentu. Zacząłem od tego, że nauczyłem chłopca na pamięć kilku tablic z tak zwanej Siódmej Księgi Mojżeszowej. Potem musiałem ruszać swoją drogą… A wtedy mój ojciec, baron Rupert von Virneburg, zaczął się ukazywać chłopcu. Mój ojciec chciał wskazać drogę do testamentu. Ale mały Rafael został przez rodziców zamknięty. Nie wiedziałem o tym. Nie słyszałem o niczym aż do mojego powrotu teraz niedawno. Powiedziano mi, że chłopiec zmarł rok temu. Byłem tym wstrząśnięty, ale ani na moment nie uwierzyłem Albertowi. Mógł on co prawda zamordować chłopca, gdyby ten w jakiś sposób stał mu na drodze. Ale nie zapomniałem, że Albert potrzebuje dziedzica. Cóż więc prostszego, jak zamknąć kłopotliwe dziecko…

– Nie, nie, teraz jest pan niesprawiedliwy – wtrąciła baronowa. – Ja bym nigdy nie pozwoliła zamordować mojego syna. Nigdy w życiu! I Albert nie jest taki!

– Naprawdę? – zapytał Etan. – No dobrze, spróbuję ci uwierzyć. Wierzę ci, że to ze względu na ciebie on oszczędził chłopca. Ale kiedy się teraz zastanawiam nad tą sprawą, to muszę przyznać, że byłem jednak bardzo krótkowzroczny. On ogłosił przecież, że chłopiec nie żyje. W jaki sposób więc mógł liczyć, że to będzie jego następca? Nie, dziedziczką miała zostać Danielle.

– Ona go przecież w ogóle nie obchodzi – wtrącił cicho Erling.

– Nie, ja o tym wiem. Ale gotów jest na wszystko, byleby tylko majątek nie dostał się mnie i moim córkom – stwierdził Etan i ponownie zwrócił się do baronowej: – Jednego mimo wszystko nie rozumiem: jak mogłaś się zgodzić na to, by twój syn został uwięziony w taki straszny sposób?

Piękne oczy jego żony zrobiły się jeszcze większe niż zazwyczaj.

– Przecież on jest szalony! Albert powiedział, że Rafael widuje w parku ducha. Musieliśmy go ukryć, żeby nikt się o tym nie dowiedział, bo by go odesłali do domu wariatów!

– I ty, oczywiście, odwiedzałaś swego syna codziennie?

Baronowa była całkiem zbita z tropu.

– Ja… eeech… Nie, przecież nie mogłam tego robić! On mógłby się na mnie rzucić i zamordować mnie!

Theresa jęknęła zrezygnowana.

– Ona nie odwiedzała nigdy swojej zdrowej córeczki – rzekła z goryczą. – To dlaczego miałaby się przejmować chłopcem?

– Wy mnie oskarżacie, że jestem bez serca! – wybuchnęła baronowa z gniewem. – A ja wam mówię, że mam serce! Oczywiście, że mam! Nikt nie kocha swojego męża bardziej niż ja, prawda, Albercie?

Baron odwrócił się od niej mamrocząc coś ze złością.

– Tak. Bo ja jestem jego złotko i jego serduszko, on zawsze tak mówi…

– Czy ty nie możesz nareszcie zamilknąć? – syknął baron. Jeśli można ryknąć szeptem, to on właśnie teraz to zrobił.

Pani skuliła się, a Theresa powiedziała:

– Nie wątpię, że pani jest przywiązana do swego męża, baronowo von Virneburg. Ale takie ślepe uwielbienie musi zawsze innych odsuwać na margines. W pani życiu nie ma miejsca dla dzieci. Odepchnęła je pani od siebie, pozbawiła prawdziwego dzieciństwa i tego nigdy pani nie wybaczę!

– Niepotrzebne nam pani wybaczenie – rzekł baron chłodno.

– Czy możemy już zakończyć tę dyskusję? – przerwał mu prefekt. – Bardzo bym chciał obejrzeć szkatułkę i nareszcie ją otworzyć.

– Naturalnie – zgodził się Etan. – Jeśli tylko nam się to uda. Jest tam z pewnością wiele różnych pułapek, a gdy raz popełnimy błąd, szkatuła zatrzaśnie się na zawsze.

– No, dosyć to wszystko dziwne.

– I ja tak uważam – przyznał Etan. – Ale tak właśnie powiedział mi mój syn, któremu przekazał to dziadek, czyli mój ojciec.

– Hm. No to popatrzmy, co się da zrobić. Etan von Virneburg przyniósł szkatułkę, którą wcześniej bardzo starannie schował. Na wszelki wypadek, jak powiedział.

– No – rzekł prefekt na widok zardzewiałej, brudnej i zakurzonej skrzyneczki. – Wygląda solidnie. A poza tym nie widzę żadnego zamka.

Baron Albert westchnął z ulgą.

Służący księżnej, znany pedant, podszedł do stołu i starł kurz swoją chusteczką. Delikatnie i bardzo ostrożnie, jakby się bał, że chusteczka za bardzo się zabrudzi.

– Proszę działać ostrożnie – ostrzegł raz jeszcze Etan.

– Zbyt mało wiemy o samej szkatułce i o tym, jak się ją otwiera.

Służący skłonił się i wrócił dyskretnie na swoje miejsce.

I właśnie w tym momencie do salonu wsunął się Villemann, jego włosy były potargane bardziej niż zwykłe.

– Tatusiu… Ja myślę, że Rafael dostał jakiegoś ataku. Tak się strasznie trzęsie cały.

Rozdział 19

Móri, Erling i Theresa wstali równocześnie. Matka chłopca uniosła się na kanapie, rzuciła niepewne spojrzenie na swego męża, ale on rozkazał krótko: „Siedź!”, jakby mówił do psa.

Wszyscy inni byli już w pokoju dzieci. Tylko pomocnik prefekta został pilnować skrzyneczki. No i gwardziści, jak zawsze, trzymali się nieco na uboczu.

W pokoju gościnnym Dolg robił, co mógł, by uspokoić białego jak ściana, dygoczącego chłopca. Słychać było, że Rafael szczęka zębami. Dziewczynki, przestraszone, siedziały w kąciku swojego łóżka, a Nero poszczekiwał przyjaźnie z głową na poduszce chłopca.

– Jak to dobrze, że przyszedłeś, tato – szepnął Dolg do Móriego. – Już nie wiedziałem, co mam robić.

– To nie jest żaden atak, Dolg. To załamanie – wyjaśnił Móri cicho. – Rafael przeżył dzisiaj zbyt wiele. Akurat teraz czuje się bezpieczny, ale pewnie boi się o przyszłość. Chodź, przeniesiemy go do salonu.

Theresa, która głaskała biedne dziecko po głowie, odsunęła się, żeby zrobić miejsce Erlingowi, ale chłopiec tak mocno trzymał ją za rękę, że nie mogła jej cofnąć. Szła więc po prostu za niosącym chłopca Erlingiem. Nero, oczywiście, również „pomagał”, lizał Rafaela współczująco po stopach.

Dziewczynki szły wolno za swoimi braćmi, przestraszone, ale też ciekawe. Bardzo chciały jakoś pocieszyć Rafaela, ale trudno było nawiązać z nim kontakt, jakby nie słyszał i nie widział, co się wokół dzieje.

Kiedy weszli do salonu, baron Albert na widok Dolga odwrócił się z obrzydzeniem, co zresztą czynił przez cały wieczór. Erling widział wyraźnie, że wargi barona układają się w słowo „potworek”, i tak go to zezłościło, że poszczuł na niego Nera; sam nie mógł nic zrobić, bo trzymał na rękach Rafaela.

Nero, który nigdy barona nie lubił, stanął przed nim w swojej postawie zasadniczej, mocno przechylony do przodu, położył uszy i wyszczerzył zęby. Z gardzieli dobywało się złowieszcze warczenie.

Przerażony baron próbował odegnać bestię, machał rękami, ale na nic się to nie zdało, dopóki Móri się nad nim nie ulitował. Akurat teraz nie mieli czasu na straszenie gospodarza.

Erling poprosił Theresę, żeby usiadła na kanapie, i oddał jej Rafaela. Chłopczyk był leciutki niczym piórko i księżna zastanawiała się, co oni mu właściwie dawali do jedzenia przez ostatni rok. Pewnie porcje maleńkie jak dla ptaszka.

– No, już, już – przemawiała do niego czule. – Teraz już wszystko będzie dobrze. Nigdy więcej nie wrócisz już do zamku. Cicho, cicho…

– Pozwólcie mi się zająć moim biednym dzieckiem – nieoczekiwanie prosiła baronowa, ale wystąpiła z tym jednak nieco za późno. Kiedy zbliżyła się do kanapy, Rafael cofnął się gwałtownie, jakby chciał uciekać. Krzyknął głośno i wybuchnął strasznym, rozdzierającym szlochem.

– Tak trzeba, Rafaelu – Móri pogłaskał go po głowie. – Płacz, właśnie tego ci teraz trzeba.

– Syn oficera nie płacze! – ryknął baron, po czym wszystko zagłuszył histeryczny płacz małego. Tulił się do Theresy i siedzącego przy niej Erlinga, jakby byli jego jedynym ratunkiem. Trząsł się i szlochał, rzucał się na barona Alberta i długo nie można było tego ataku histerii opanować.

– Jak ty się zachowujesz, smarkaczu? Ja cię zaraz nauczę – wrzeszczał baron.

Jego żona komentowała piskliwie:

– Co te okropne bachory zrobiły z moim posłusznym dzieckiem? One go zamordują!

– No, teraz to już naprawdę dość! – zwrócił się prefekt do gospodarzy. – Nie będę już dłużej wysłuchiwał waszych krzyków. Pozwólcie się chłopcu wypłakać, wiecie najlepiej, jakie są przyczyny jego załamania.

– Teraz wszyscy widzicie sami – zawodziła baronowa. – Sami widzicie, że on jest szalony, że kompletnie zwariował!

– Dziwne jest raczej, że do tego nie doszło – wtrącił Móri z goryczą. – Żołnierze, uciszcie tych dwoje, a ja dam chłopcu coś na uspokojenie.

Gwardziści Jego Cesarskiej Mości z wyraźną satysfakcją zajęli się małżonkami. Kiedy już ich znowu zakneblowali, Móri mógł skupić się wyłącznie na Rafaelu. Wszyscy zapewniali chłopca, że teraz jest już bezpieczny i nic złego stać mu się nie może. Danielle rozpłakała się również i nią zajęła się Taran z pomocą Erlinga.

Gdy nareszcie znów zapanował spokój, a Rafael spoczywał w ramionach Theresy, raz po raz tylko wstrząsany jeszcze szlochem, ale już uspokojony napojem, który przyrządził dla niego Móri, prefekt mógł kontynuować dochodzenie.

– Panie Etan, czy możemy nareszcie obejrzeć szkatułę?

– Chętnie. Ale proszę zachować ostrożność, ja osobiście wolałbym jej nie dotykać, znajdują się tam bowiem pułapki, które mogą sprawić, że naprawdę nigdy nie zajrzymy do środka.

Błyski w oczach barona Alberta świadczyły, że on tego właśnie życzyłby sobie najbardziej.

Bardzo delikatnie obracali w rękach płaską skrzyneczkę. Villemann, Taran i Rafael byli niesłychanie dumni, że dorośli pytają ich o radę. Nie wolno im było skrzynki dotykać, ale mogli proponować swoje rozwiązania.

Nic jednak nie wskazywało na to, by się posuwali do przodu.

Aż do chwili, gdy zastępca prefekta zauważył na jednym boku coś jakby maleńką zasuwkę.

– No to teraz się pewnie otworzy – powiedział Etan z ulgą i zdumieniem. – Tutaj, proszę to bardzo ostrożnie pociągnąć.

Wysunęła się cienka metalowa płytka, ale jeśli mieli nadzieję, że to już wystarczy, żeby skrzynkę otworzyć, to spotkało ich rozczarowanie. Całe misterium dopiero teraz się rozpoczynało.

Pod cienkim metalowym wieczkiem znajdowało się następne. Wieczko, które nie dawało się wysunąć, zresztą oni nie mieli odwagi nawet go dotknąć. Cała powierzchnia tej płyty pokryta była różnymi imionami pisanymi bez ładu i składu. Dawało się co prawda zauważyć pewną symetrię, ale wszystko razem pozbawione było sensu.

Każde imię wypisano na drewnianym pionku wmontowanym w metalową płytę. Sprawiało to wrażenie intarsji. Ponieważ całość była przykryta, drewno zachowało się bardzo dobrze i imiona pozostały czytelne, a to już przecież było coś.

– Co to za imiona? – spytał prefekt, który niezbyt dobrze widział.

– Na mnie robią one wrażenie hebrajskich, a może ormiańskich, jeśli pan woli. Ale co należy teraz zrobić? Od której strony zacząć, żeby nie popełnić błędu?

Villemann i Rafael wołali jeden przez drugiego:

– Duchy Tablicy! Czy są tam ich imiona?

Etan, który nauczył Villemanna tekstu tablic, pochylił się i sprawdzał.

– Owszem, jedno poznaję. Beal. Ale wśród całkiem mi nie znanych, naprawdę nie widzę w tym sensu.

Villemann, który uwielbiał zagadki, chciał się pochwalić swoją zdolnością do wyciągania wniosków.

– No dobrze, a gdyby ktoś przypadkowy chciał otworzyć skrzynkę, to co on by najpierw zrobił?

– Próbowałby jakoś poruszyć system. Naciskałby na poszczególne klawisze, czy jak to nazwać.

– No właśnie. A wtedy szkatułka się zamknie, być może na zawsze. Ale Rafael i ja…

– I ja – wtrąciła Taran. – Prawie.

– I ja – dodał Etan. – Bo to ja cię wszystkiego nauczyłem, Villemann.

– Wszystko dobrze – zgodził się Móri. – Tylko skąd będziecie wiedzieli, od czego zacząć? Pański syn opowiedział kiedyś, czego nauczył go dziadek?

Etan uśmiechnął się krzywo, jego mefistofelesowa twarz przybrała bardziej demoniczny wygląd niż zwykłe.

– Ja jednak umiem trochę więcej. Mój ojciec był ekscentrycznym człowiekiem, który studiował magię, a poza tym jego matka pochodziła z żydowskiego rodu. To od niej nauczył się też magii żydowskiej. Te wszystkie sprawy ja poznawałem w okresie dorastania. Kiedy więc mój mały synek mówił mi o Osiemnastej i o Pierwszej tablicy, natychmiast wiedziałem, jak one wyglądają, co mówi tekst i do czego ta tablica służy, to znaczy co może spowodować.

– Ale znaki, które pan rysował dzieciom, były strasznie kulfoniaste. Nie udało mi się odczytać tych bazgrołów.

– I wcale też nie było moim zamiarem, żeby ktoś to odczytywał, bo ich tutaj na skrzyneczce nie ma. Rzeczywiście bazgrałem, muszę to przyznać, ale miałem bardzo mało czasu. Chciałem tylko zaimponować pańskim czarującym dzieciom. Ale przerwaliśmy Villemannowi.

Chłopiec z przejęcia miał wypieki.

– Tak – powiedział. – Skoro my trzej znamy tekst, och, przepraszam, Taran, jest nas troje i pół, spróbujmy ustawić znajome imiona we właściwej kolejności…

– Świetnie, Villemann – pochwalił go Etan. – Ale co zrobimy potem? Będziemy naciskać wszystkie, czy też…?

– Nie, no teraz, to ja już nie mogę dłużej milczeć – wtrąciła Taran. – Jaki miałby być sens zatrzaskiwania szkatułki na zawsze? To by przecież była korzyść dla największego drania w tym dramacie. Nikt by się nigdy nie dowiedział, że to syn wuja Etana miał odziedziczyć cały majątek!

Patrzyli na nią ze zdziwieniem i uznaniem. Długo.

– Taran, jesteś małym geniuszem – rzekła Theresa. Z naciskiem na „mały”. – Masz oczywiście rację. Tu musi być coś więcej. Coś całkiem innego.

– Naturalnie, że dziewczynka ma rację – potwierdził Etan. – Gdzie my podzieliśmy rozumy?

Wciąż słychać było zdławiony bełkot zakneblowanego barona, który najwyraźniej miał już wszystkiego dość. Zebrani tłumaczyli sobie ten jego bełkot następująco: „Teraz zamknę tę skrzynkę na zawsze, bo to dla mnie najważniejsze”.

Etan krzyknął:

– Stop! Zrozumiałem, co zamierza…

Ale było za późno. Palce barona von Virneburg sięgnęły szkatułki i naciskały, gdzie się da.

Z przedniej części szkatułki wyleciało pióro i błyskawicznie wbiło się w udo barona niczym strzała. Zamiarem konstruktora było chyba, by trafiło wyżej i przez to dużo bardziej niebezpiecznie młodego Alberta. Tylko że teraz był on już dorosłym mężczyzną.

Rozpętał się prawdziwy chaos. Albert wył z bólu, baronowa wyła ze współczucia, a Móri i Etan próbowali pomóc rannemu. Bandaż, którym był zakneblowany, został znowu usunięty, nie wiadomo już który to raz, a Villemann miał zamiar usiąść na skrzyneczce, żeby jej ktoś nie ukradł, na szczęście Dolg w porę temu zapobiegł. Obaj chłopcy poprosili gwardzistów, by jej pilnowali, dopóki zamieszanie się nie skończy.

– Dziadek chciał mnie zabić! – wrzeszczał Albert. – Ten stary morderca!

– Lepiej jest zabić jednego mordercę, niż żeby wielu niewinnych ludzi miało ucierpieć – powiedział prefekt z przekąsem. – Tak z pewnością myślał pański dziadek.

I dobrze wiedział, co robi.

– Wstydziłby się pan! – ryknął baron. – I proszę uważać, bo mówi pan do wolnego człowieka, a poza tym pułkownika.

– Tak? A jakim to właściwie sposobem zdobył pan stopień pułkownika? Ten, który został mianowany jako pierwszy, umarł w miesiąc później w co najmniej dziwnych okolicznościach i pan wszedł na jego miejsce. Nie, już nie chcę słuchać żadnych protestów! Kontynuujmy dochodzenie!

Baron prychał i wyrywał się, ale ponownie zabandażowano mu usta i wszyscy mogli się znowu skupić na otwieraniu szkatułki.

– Jest tam jeszcze jedna skrytka – rzekł Erling, który bardzo dokładnie obejrzał szkatułkę. – I on jest w dalszym ciągu zamknięta.

– Tak – potwierdził Móri. – I myślę, że to wreszcie jest ta właściwa.

– No to do dzieła wszyscy, którzy znają tekst!

Dzieci natychmiast się ożywiły. I bliźniaki, i Danielle byli na nogach już prawie całą dobę, ale żadne za nic nie poszłoby spać. Nerwy mieli napięte do granic możliwości.

Pierwsze imię, Wrje, wzburzyło wszystkich obecnych. Nikt nie miał odwagi zaczynać, nikt nie chciał zaprzepaścić możliwości;

W końcu Etan von Virneburg został wybrany, by nacisnąć właściwy kawałek drewna. Jego wskazujący palec drżał przez chwilę nad imieniem, po czym nacisnął.

Nic się nie wydarzyło.

– Widocznie jesteśmy na właściwej drodze. Cóż za niewiarygodnie wymyślne urządzenie – rzekł Erling z podziwem. – Pański ojciec musiał pracować nad tym bardzo długo.

Etan zachichotał, aż mu się zatrzęsła długa broda.

– On uwielbiał takie zabawki. Po jego śmierci znaleźliśmy mnóstwo najzupełniej fantastycznych wynalazków. Aparaty i instrumenty, niektóre całkiem rozsądne, inne zupełnie pozbawione sensu.

Teraz, kiedy już raz odważyli się zacząć, posuwali się szybko naprzód. Imiona: Dalia, Ika, Doluth, Auet i tak dalej były wypowiadane przez chłopców, Etan zaś naciskał po kolei właściwe klawisze.

– Świetna współpraca, chłopcy – powtarzał, a Villemann i Rafael uśmiechali się do siebie z dumą.

Kiedy uporali się już z ostatnim imieniem ducha, Eloij, zaczęło się coś dziać. W skrzynce szczęknęło, potem rozległ się jakiś warczący przeciągły dźwięk, wreszcie wszystko ucichło. Zebrani czekali, ale wciąż trwała cisza.

Wtedy Taran uznała, że przewaga mężczyzn jest zbyt wielka, i teraz ona zaczęła recytować, a Villemann i Rafael przyłączyli się do niej, bo tekst Pierwszej Tablicy Świata Duchów Atmosfery wszyscy umieli na pamięć. Mówił on, że ten, kto nosi przy sobie tablicę, otrzyma pomoc duchów natychmiast, gdy o nią poprosi, i zostanie wyratowany z każdej opresji. Wystarczy, że pomyśli o duchach.

Dzieci, recytując, myślały o nich tak intensywnie, jak tylko mogły. Głęboki głos Etana mieszał się z chórem dziecięcym.

– „Jehowo, Ojcze, Deus Adonay. Elohe, wzywam cię przez Jehowę. Deus Schadday, Eead. Zaklinam cię przez Adonaya”.

Czy sprawiła to moc zaklęcia, czy też czas po prostu dojrzał, nigdy się już nie mieli dowiedzieć. Prawdopodobnie jednak to drugie, w każdym razie płyta metalowa, ciężko i z oporem co prawda, ale w końcu ustąpiła. I chyba otworzyłaby się wcześniej, ale czas i rdza zrobiły swoje.

Nikt jednak nie odważył się zbliżyć do szkatułki w obawie przed kolejnym podstępnym atakiem.

Tym razem nic się nie stało i Rafael, do którego przecież zwracał się duch dziadka, mógł zajrzeć do wnętrza.

– Leżą tam jakieś papiery – oznajmił.

– Wyjmij je swoją drobną rączką – polecił prefekt. – Weź je, przecież nie gryzą.

Okazało się, że jedna z kopert jest zaadresowana właśnie do prefekta, on jednak zostawił w domu swoje okulary, tak więc pismo musiał przeczytać zastępca, jako osoba absolutnie bezstronna.

Do prefekta w Feldkirch, brzmiał nagłówek. Niniejszym przedstawiam moją ostatnią wolę i proszę Pana, aby sprawiedliwości stało się zadość.

Mój wnuk, Rupert von Virneburg, syn mego młodszego syna, Etana, zostaje wyznaczony przeze mnie na dziedzica posiadłości Virneburg. Pragnę w tym liście wyjaśnić przyczyny mojej decyzji.

Otóż żywię poważne podejrzenia wobec Alberta, jedynego syna Ernsta. Majątek nie powinien nigdy znaleźć się w jego rękach, niniejszym więc wyłączam go z mojego testamentu, a także pozbawiam go wszelkich praw do spadku, na które z pewnością będzie się powoływał.

Proszę Pana o zbadanie okoliczności śmierci małżonki Etana…

– Co takiego? – wykrzyknął wstrząśnięty Etan.

…która odważyła się skrytykować zachowanie Alberta.

Dalej proszę Pana o zbadanie kilku innych przypadków śmierci w Feldkirch, na przykład dwóch rówieśników Alberta, którzy nazwali go zadufkiem i stopą węgorza.

– Stopą węgorza? – zdziwiła się Taran. – Przecież węgorze nie mają stóp.

– No właśnie – wyjaśnił Etan. – Innymi słowy określili go jako zero, po prostu nic.

Baron zgrzytał zębami. W jego wzroku mogli odczytać tamto pragnienie zemsty sprzed lat. „Ja wam pokażę, że jednak jestem kimś, z kim trzeba się liczyć!” A jego sposobem na pokazanie przeciwnikom, że jednak nad nimi góruje, było mordowanie.

Dosyć bezwzględna metoda, trzeba powiedzieć.

– Stopa węgorza – zachichotała Taran. – Zapamiętam to sobie. – Przechyliwszy głowę, przyjrzała się baronowi. – No, muszę powiedzieć, że w tym przypadku trafia w sedno.

Baron Albert sprawiał wrażenie, że rzuci się na dziewczynkę z wściekłością, więc Móri upomniał ją krótko:

– Opamiętaj się, Taran! – A potem zwrócił się do zastępcy prefekta: – No to idźmy dalej!

Mam też poważne podejrzenia, że Albert chciał mnie otruć. Przyszedł do mnie któregoś wieczora i przyniósł mi napój, o który nie prosiłem, a który miał bardzo dziwny smak. Wylałem go, ale przedtem spróbowałem odrobinę i już to spowodowało, że w nocy miałem silne bóle brzucha. Dlatego ukrywam ten testament tak, by mógł go wydostać tylko mały Rupert von Virneburg. Bardzo pana proszę, niech się pan opiekuje moim wnukiem Rupertem, niech go pan broni przed jego stryjecznym bratem Albertem! To moja ostatnia prośba do Pana, Panie Prefekcie.

Virneburg, 7 czerwca A.D. 1720.

Rupert von Virneburg starszy.

Zastępca złożył list i podał go prefektowi, który powiedział:

– Działo się to tamtego lata, kiedy on i mały Rupert umarli. Obaj w lipcu, najpierw chłopiec, a potem stary baron. Odprowadziliśmy dwóch Rupertów von Virneburg równocześnie. Czegoś takiego się nie zapomina. No i co, baronie Virneburg – zwrócił się do rannego gospodarza. – I co pan na to powie?

– Ale… Nikt chyba nie będzie brał poważnie tego rodzaju głupstw? Gadanie stetryczałego starca. To przecież same kłamstwa! Złośliwe, ohydne kłamstwa!

Prefekt wbił w niego wzrok.

– W takim razie niech mi będzie wolno wtrącić moje trzy grosze. Bo nie tylko śmierć pułkownika budziła nasze wątpliwości i podejrzenia. Istniało takich przypadków więcej.

– Nie, no idźcie już sobie! Zabierajcie się stąd wszyscy! Cóż to za znęcanie się nade mną?

– Nigdzie nie pójdziemy, bo jeszcze nie doprowadziliśmy sprawy do końca – oświadczył prefekt i zebrani widzieli, że wymawia każde słowo z wielką przyjemnością. – Dwoje tutejszych służących, kobieta i mężczyzna, przyszli kiedyś do nas naskarżyć, jak bardzo źle baronostwo obchodzą się z dziećmi. I on, i ona zginęli potem w dziwnych wypadkach, na niego na przykład spadła belka w stodole, nie pamięta pan? A jak to było z tym chłopem, który odważył się czerpać wodę z pańskiej studni, znajdującej się na granicy z jego polem, z której to studni pan zresztą nie korzystał. Albo z urzędnikiem w ratuszu, który wykazał, że zagarnął pan więcej lasu, niż miał pan do tego prawo? I jeszcze chłopiec stajenny, którego pan omal nie zaćwiczył na śmierć dlatego, że nie chciał pozbawić życia konia. Właśnie w tym tygodniu przyszedł do mnie na skargę.

– Nie miał do tego żadnego prawa! I pan mu uwierzył? A koń przecież żyje!

– Tak, dlatego, że chłopiec go ukrył. A z tym koniem też jest problem, bo pan go sobie po prostu wziął jakiś czas temu od ojca tego chłopca…

– Naprawdę nie muszę tu siedzieć i wysłuchiwać jakichś bzdurnych oskarżeń. Miałem pełne prawo wziąć tego konia, bo wszystko, co należy do moich poddanych, jest moje.

– Głupstwa! Pański ojciec, baron Ernst, był szlachetnym człowiekiem, który dbało dobro swoich poddanych.

– Radykalne idee mojego ojca świadczyły o jego słabości.

– Nie wydaje mi się. A wracając jeszcze do tego chłopca. On się wychował z tym koniem i pragnął uratować mu życie. Czy za to należało go karać?

– Sentymentalny smarkacz!

– I dlatego dostał baty! Mamy jeszcze jedną nie wyjaśnioną sprawę.

– Nie, nie pozwalam!

Prefekt sprawiał wrażenie, że nie słyszy.

– Chodzi o pierwszego męża pańskiej drugiej żony, tej, która tu siedzi. My w Feldkirch wiemy, że spotykaliście się potajemnie za życia jej męża. I mąż zginął w wypadku, kiedy jego koń potknął się w parku na równej drodze. Ale znaleziono za drzewami ślady wskazujące, że ktoś tam w czasie wypadku leżał, znaleziono też resztki sznura przywiązanego do drzewa. Bardzo to wszystko niezdarnie zrobione, czy naprawdę był pan aż tak pewien bezkarności?

– Ależ, Albercie! – baronowa zrobiła wielkie oczy. – Tym razem to także byłeś ty? Nigdy mi nie mówiłeś.

– Zamknij się! – ryknął Albert, a potem z lodowatym spokojem zwrócił się do prefekta: – Nie ma pan żadnych dowodów, że to byłem ja. Zresztą mnie wtedy w ogóle nie było w domu, podróżowałem do Lichtensteinu, o!

– Tak jest – zgodził się prefekt. – Ale my wiemy, kto to zrobił za pana. Pański najbardziej zaufany człowiek, Claude. Byli świadkowie, którzy widzieli go tamtego wieczora w pobliżu miejsca zbrodni, ale nie łączyliśmy go z zamordowaniem człowieka, którego nie znał.

– Ale ja nie mam nic wspólnego…

– Mój Boże, to ty mnie aż tak kochałeś? – westchnęła baronowa wzruszona. – Chciałeś mnie uwolnić od tego ciężaru, jakim był dla mnie mój mąż! Pamiętam, że mówiłeś o tym, ale że zdecydowałeś się to zrobić? Żeby mnie dostać!

Baron – pułkownik rzucił się na nią z wściekłym krzykiem i próbował ją udusić. Baronowa wrzeszczała przerażona.

– No to wystarczy – zdecydował prefekt. – Żołnierze, brać ich oboje! Zabieramy też ze sobą Claude’a i mademoiselle.

Następnie prefekt uznał, że sprawa z baronem została ostatecznie zakończona, i zwrócił się do księżnej Theresy:

– Wasza Cesarska Wysokość… Moi państwo. Domyślam się, że nikt z państwa nie chciałby nocować w tym domu. Nasze małe miasteczko proponuje więc lokum w najlepszej swojej gospodzie na tę resztę nocy, jaka jeszcze nam została.

Wszyscy przyjęli jego propozycję z wdzięcznością.

Aresztanci zostali wyprowadzeni, służba księżnej pakowała to, co Rafael i Danielle chcieli ze sobą zabrać. I to wtedy Móri rzekł niepewnie:

– No, a co będzie z przyszłością tych dzieci? Nawet jeśli matka zostanie uwolniona, to i tak pewnie nie zechce się nimi zająć.

Erling siedział na kanapie ze śmiertelnie zmęczonym Rafaelem w objęciach, drugą ręką tulił do siebie Danielle.

– Baronowa nie zostanie uwolniona – wtrącił prefekt. Móri poszedł przynieść więcej ubrań dla dzieci, a Theresa stała zamyślona w salonie.

– Erlingu – powiedziała po chwili drżącym głosem. – Ja się właściwie przez cały czas zastanawiałam nad losem dzieci. I pomyślałam, żeby… wziąć je do siebie.

– Ja też bym je chętnie wziął – powiedział prawie bez tchu. – Czy moglibyśmy…, zrobić to wspólnie? Jeśli one by nas chciały. Czy moglibyśmy?

W oczach księżnej ukazały się łzy radości.

– Tak, mój przyjacielu. Jak najchętniej.

A więc wskazała mu drogę, teraz mógł już zapytać:

– Czy wyszłabyś za mnie, Thereso? Wiem, że stoję o wiele niżej od ciebie, ale…

Szeroki uśmiech rozpromienił jej twarz. Mój Boże, jakie znaczenie mają te głupie przesądy? A poza tym została przecież po części „odrzucona”. I Aurora wyszła za człowieka, który nie jest szlachcicem, a sądząc z jej listów, jest bardzo szczęśliwa. Dlaczego więc Theresa nie miałaby się odważyć?

– Z wielką radością, Erlingu!

Ich dłonie spotkały się w serdecznym i bardzo czułym uścisku.

Erling spojrzał na dwoje malców.

– Czy chcielibyście zamieszkać z księżną Theresą i ze mną? – zapytał przyjaźnie. – Zostać z nami już na zawsze, być naszymi dziećmi? Będziecie, oczywiście, mogli mieszkać z dziećmi Móriego, Dolgiem, Villemannem i Taran.

Blady uśmiech pojawił się na ślicznej twarzyczce Rafaela.

– Tak, ja chcę, bardzo dziękuję. A jak ty, Danielle?

– I ja też – szepnęła jego siostra. – Tak, dziękuję bardzo, ja też chcę.

Theresa i Erling uśmiechnęli się do siebie, po czym każde wzięło na ręce swoje na pół śpiące dziecko.

Następnego ranka w eleganckiej gospodzie w Feldkirch księżna przeżywała ciężką rozterkę i wyrzuty sumienia. Wszystkich pytała o radę.

– Co ja mam robić? Z całego serca chciałabym towarzyszyć tym malcom do Theresenhof, żeby być z nimi w ciągu pierwszych dni w nowym domu. A z drugiej strony serce mi się wyrywa, żeby jechać na ratunek mojej jedynej córce, którą w dzieciństwie tak bardzo skrzywdziłam. Nie chcę nikogo zawieść, a cokolwiek postanowię, to i tak będę miała wyrzuty sumienia.

Rozumieli ją bardzo dobrze. Zresztą Erling przeżywał mniej więcej to samo.

I wreszcie z pomocą księżnej przyszła Edith, pokojówka.

– Wasza wysokość może na mnie polegać, zawiozę dzieci do Theresenhof i poinformuję całą służbę, przez co te maleństwa przeszły. Zadbam, żeby zostały otoczone miłością i życzliwością, której tak im potrzeba. Wszyscy będą je kochać, wiem o tym. Proszę mi więc pozwolić wrócić z nimi do domu.

Całkiem nieoczekiwanie pomoc zaoferowały także dzieci. Wszyscy niemal widzieli aureolę świętego nad głową Villemanna, kiedy mówił:

– Taran i ja podjęliśmy decyzję. Wracamy do Theresenhof razem z Rafaelem i Danielle.

Taran kiwała głową z miną anioła.

– Bogu dzięki – mruknął Móri, a Erling musiał się uśmiechnąć widząc, jak wielką ulgę sprawiła przyjacielowi ta wiadomość.

– Świetnie! – cieszyła się Theresa. – Dziękuję wam wszystkim. Jestem pewna, że zgotujecie dzieciom naprawdę serdeczne powitanie. Ale musisz mieć męską eskortę, Edith. Siegbert z tobą pojedzie.

– Bernd – szepnęła nieśmiało Edith.

– Siegbert – upierała się Theresa niespokojna o opinię dziewczyny.

Służący odchrząknął i wystąpił krok naprzód:

– Gdyby wolno mi było się odważyć, wasza wysokość… Czy mógłbym pojechać do domu? Nie najlepiej się czuję na koniu, a mam dwa pistolety i na pewno potrafię obronić Edith i dzieci.

Theresa uśmiechnęła się.

– Ja wiem, że nie najlepiej się czułeś, chociaż nie mówiłeś nic. Edith, my naprawdę potrzebujemy młodego i silnego Bernda, ale obiecuję ci, że oddam ci go całego i zdrowego.

Edith westchnęła cicho, ale musiała się pogodzić ze swoim losem.

Prefekt ogłosił Etana von Virneburg prawnym właścicielem majątku, który po nim miała odziedziczyć najstarsza córka Etana i jej rodzina. Rafael i Danielle nie mieli żadnych praw do spadku, ale też i pewnie by nie chcieli. Wśród wnuków Etana byli chłopcy i to oni pewnie stać się mieli w przyszłości właścicielami posiadłości.

Taran i Villemann uprosili Etana, by im staranniej narysował znaki Pierwszej, Osiemnastej i Dziewiątej Tablicy Duchów, i dostali je. Obiecali tylko uroczyście, że będą bardzo ostrożni.

Danielle miała jechać na koniu razem z Taran, Rafael natomiast z Villemannem.

Theresa, Erling i wszyscy inni serdecznie uściskali nowych członków rodziny na pożegnanie, a kiedy gromadka wracająca do domu zniknęła im z oczu, oni również podjęli swoją przerwaną podróż na zachód.

Загрузка...