CZĘŚĆ DRUGA. SZARY PTAK KRZYCZY O BRZASKU

Rozdział 8

Dziewczynka była bardzo mała, bardzo drobna i przestraszona.

I bardzo, bardzo samotna.

Niby księżniczka siedziała na obitym złotą skórą krześle w swojej sypialni. „Tylko żadnych plam na pięknym obiciu mebli, Danielle!” „Nie kop nóg krzesła, Danielle!” „Siedź prosto, Danielle!”

Danielle czekała na polecenie, co robić. Nie miała odwagi się poruszyć, żeby nie uczynić czegoś, czego nie powinna. Siedziała na samym brzeżku krzesła, nienaturalnie wyprostowana. Mimo to jej stopy, obute w zapinane na guziczki buciki, dyndały w powietrzu, bo taka była mała mimo swoich ośmiu lat.

Brązowe włosy zostały zaplecione tak ciasno, że bolała ją głowa, ale do tego już się przyzwyczaiła. Myślała, że tak powinno być. Nosiła na głowie biały kapelusz z szerokim rondem i wstążkami spływającymi na plecy. Przestraszona sprawdzała co chwila, czy wstążki układają się równo. Ubrana była w sukienkę batystową w drobne kwiatki, bardzo piękną. Troszkę za długą, tak że niekiedy wlokła się za nią po ziemi. Wtedy Danielle musiała słuchać ostrych wymówek.

Za oknem był wczesny, nieco mglisty, ale bardzo ciepły ranek. Gdzieś daleko wołała kukułka.

Kukułka. Szary ptak, który krzyczał żałośnie, bardzo samotny… i który budził w niej takie strasznie smutne wspomnienia.

Danielle czuła, że łzy dławią ją w gardle, i pośpiesznie zaczęła myśleć o czym innym. Płacz zawsze najbardziej denerwował dorosłych. I za to zawsze najbardziej krzyczeli.

Gdzieś w pobliżu znowu trzasnęły drzwi i Danielle zamarła. Bała się tak bardzo, że musiała z całych sił zaciskać nogi, żeby nie zrobić siusiu w majtki.

Drzwi do sypialni otwarły się z trzaskiem i w drzwiach stanęła mademoiselle.

– Siedzisz tu jak skamieniała i nic nie robisz? Dlaczego nie zeszłaś na śniadanie? Powóz już zajechał, a ty sobie siedzisz!

Głos był skrzekliwy i gniewny. Danielle wstała i ruszyła ku wyjściu. Nie odważyła się biec, bo za to mogła otrzymać policzek. Przeszła obok mademoiselle, nie patrząc na nią, sztywna ze strachu.

Kiedy ostatnim razem wyjeżdżała z domu, zbyt wcześnie zeszła do jadalni, wtedy mademoiselle uderzyła ją za to, że zrobiła to bez pozwolenia.

Tak trudno było się zorientować, czego dorośli od niej oczekują.

Claude, służący, przyjął ją z lodowato zimną miną. Prawie nigdy się do Danielle nie odzywał, ale jego oczy i cała twarz wyrażała pełną rezygnacji niechęć. Claude wziął kiedyś miedzianą rurkę i wymierzył jej pięć ciosów tylko dlatego, że mówiła o kimś, kogo w tym domu nie wolno było wspominać.

Danielle nie odważyła się zapytać, czy mama pojedzie dzisiaj z nimi. Czy raczej „maman”, jak kazano jej nazywać matkę. Po francusku, bo tak było z jakiegoś powodu ładniej niż po niemiecku.

Ale mama z pewnością nie pojedzie. Mama znowu ma dzisiaj migrenę. Zawsze miała migrenę, kiedy działo się coś smutnego.

Biedna mama!

Danielle z trudem przełykała owsiankę. Nienawidziła tej obrzydliwej zimnej brei, ale przecież nie mogła tego powiedzieć. Bała się, że kolejnej łyżki nie przełknie, że zwymiotuje.

– Zjadaj wszystko, dziewczyno! – upominała mademoiselle. – Stangret nie będzie w nieskończoność czekał na rozkapryszoną pannę. Nie można sobie wyobrażać, że jest się kimś tylko dlatego, że się urodziło jako von Virneburg. Nie jest się przez to panem świata!

Mademoiselle mówiła wyłącznie po francusku, żeby Danielle się uczyła. Mama Danielle uważała, że francuski jest bardzo pięknym językiem, no i, naturalnie, bardzo modnym.

Danielle wmusiła w siebie ostatnią łyżkę owsianki – „Nigdy nie zostawiaj niczego na talerzu” – i z poczuciem winy zsunęła się z krzesła. Kiedy człowiek nieustannie słyszy napomnienia, łatwo o chroniczne niezadowolenie z siebie.

Mademoiselle wiedziała o tym bardzo dobrze.

Mademoiselle była stosunkowo młodą osobą o najlepszych referencjach. Wychowała już wiele dzieci ze szlacheckich domów, odbierając im przy tym całą odwagę i wiarę w siebie. Małżonkowie Virneburg uważali, że jest znakomitą guwernantką i najodpowiedniejszą opiekunką tej trudnej do prowadzenia Danielle.

Mieliby trochę kłopotów z wyjaśnieniem, dlaczego to Danielle jest trudna, więc też nigdy tego nikomu nie tłumaczyli. Ale wciąż stała im na drodze. Była niczym poruszający się mebel, który domagał się uwagi z ich strony. Jak dobrze było mieć tę godną zaufania damę, która rozwiązywała wszystkie problemy!

Słońce oślepiło Danielle, kiedy wyszła z domu. W ogóle to nie przywykła do przebywania na dworze. Nikt nie miał czasu z nią spacerować, a sama przecież wychodzić nie mogła, bo to okropne i po prostu nie wypada.

Powóz już czekał. Stangret siedział wyprostowany i uroczysty w czarnym ubraniu, ponieważ tego dnia wybierano się na cmentarz, by odwiedzić grób starego barona, dziadka Danielle, którego ona nigdy nie widziała, ale którego pamięć otaczano w rodzinie wielkim szacunkiem. To znaczy maman zawsze, kiedy trzeba było jechać na cmentarz, miała migrenę, więc jeździł tylko ojciec i Danielle z guwernantką. A także kamerdyner ojca, rzecz jasna, ale on korzystał z własnego powozu.

Danielle została ubrana w czarny płaszczyk, musiała być w żałobie. Białe wstążki kapelusza nie chciały pięknie leżeć na czarnej wełnie płaszczyka i mademoiselle była zła, ale musiała opanować gniew, żeby baron niczego nie zauważył. Dziewczynka bardzo się starała ułożyć wstążki, ale nie jest łatwo patrzeć na własne plecy. Kiedy wsiadała do powozu, sukienka nieco się uniosła i mademoiselle gniewnym ruchem ją obciągnęła. Danielle przestraszyła się, że sukienka zostanie rozdarta, za co ona dostanie lanie.

Czekając w powozie na przyjście ojca, spoglądała w stronę lasu.

Szary ptak milczał. Był on niemal jedynym łącznikiem Danielle ze wszystkim, co dobre, miłe i nieskończenie piękne. To on strzegł pamięci o czasach, które już nigdy nie wrócą, chociaż strzegł też pamięci o dniach pełnych przerażenia i psychicznych załamań, które wprost trudno zrozumieć.

Szara kukułka wołała zawsze o brzasku. Potem milkła.

Jakiś robotnik gracował nieprawdopodobnie długie, wysypane żwirem alejki. Danielle nie odważyła się nawet spojrzeć w jego stronę. Miała surowy zakaz pozdrawiania służby dworskiej. To ich obowiązek kłaniać się pokornie, ona nie powinna nawet na nich spoglądać.

Uważała, że to smutne. Wobec tego, by nie okazać się nieuprzejma, kiedy ktoś ją pozdrawiał, starała się w ogóle nie patrzeć na służących, wtedy oni nie musieli się kłaniać.

Unik. Ale to najlepsze wyjście.

Ogród. Wielka miłość maman. Chciała mieć taki ogród, jaki kiedyś widziała we Francji. Starannie przystrzyżone krzewy i w ogóle wszystko pod sznurek.

Przyszedł ojciec. Danielle głęboko wciągnęła powietrze i starała się zachowywać grzecznie. Ale koścista twarz ojca wyrażała tylko jego własne zmartwienia.

Podróż przebiegała w milczeniu. Danielle wiedziała, że nie wolno jej się odzywać, jeśli jej nie pytają A nie byłaby w stanie przypomnieć sobie, kiedy ojciec po raz ostatni coś do niej powiedział. Zachowywał się tak, jakby jej w ogóle nie widział. I tak też chyba przeważnie było, w każdym razie nigdy nie patrzył na nią wprost. Dziewczynka wiedziała, dlaczego. Ona była tylko Danielle.

Natomiast ojciec wielokrotnie spoglądał na mademoiselle, która siedziała w powozie naprzeciw niego. Zapytał swoim ostrym głosem, jak się dziewczynka zachowuje. Dyskutowali o niej ponad jej głową, mówili, jaka jest leniwa, jeśli chodzi o pracę szkolna, na przykład do tej pory nie nauczyła się francuskich przyimków, zawsze zapomina umieszczać je w zdaniach, mówili, jaka jest wybredna, jeśli chodzi o jedzenie. Tego ostatniego Danielle nie pojmowała, bo przecież zjadała zawsze wszystko bez skrzywienia, choć tak okropnie nie lubiła kalafiorów i ryby w galarecie.

Mademoiselle miała rumieńce na twarzy, kiedy rozmawiała z ojcem, a takiego słodkiego głosu Danielle nigdy u niej nie słyszała. Dziewczynka wzdychała cichutko. Chciałaby, żeby guwernantka zawsze była taka, słuchanie jej miłego głosu było niemal taką przyjemnością jak jedzenie słodkiego deseru.

Dotarli do kościoła, gdzie czekało kilkoro krewnych ojca. Danielle musiała się z nimi witać, podając rękę i kłaniając się głęboko, a mademoiselle mówiła, jak zwykłe przy takich okazjach, mnóstwo bardzo pięknych słów o Danielle, o tym, jakie to ważne, że dziewczynka ma wokół siebie zdolnych i mądrych ludzi, którzy znają się na wychowaniu dzieci, i o tym, jak łatwo jej się uczyć języka metodą mademoiselle, oraz o tym, że właściwie nie jest łatwo kierować takim dzieckiem, ale mademoiselle nauczyła się tego w najlepszych rodzinach…

Wśród przybyłych było też kilka dziewcząt, ale starszych od Danielle, i musiała przecież rozumieć, że nie będą rozmawiać z kimś tak małym jak ona. Trzymała się więc na uboczu i miała, jak zawsze, tę wielką bolesną pustkę w piersiach.

Tak strasznie tęskniła za tym, którego imienia nie wolno jej było wypowiadać.

Już samo to, że nie można było o nim mówić, sprawiało ból.

Wkrótce wyprawa dobiegła końca i trzeba było wracać do domu.

Po tej dość żałosnej prezentacji w świecie Danielle została znowu odesłana do swojego pokoju, zdana wyłącznie na własne towarzystwo aż do chwili, gdy trzeba będzie „mebel” przesunąć do jadalni. Tu dziewczynka zawsze musiała siedzieć w milczeniu, podczas gdy równie milcząca służba obsługiwała nie mówiących ani słowa rodziców, a na końcu także ją.

Ojciec i maman w obecności Danielle nie rozmawiali ze sobą. Właściwie to rozmawiali ze sobą tylko przy gościach. Wtedy maman rozkwitała, była czarująca i niezwykłe piękna.

Jakie to szczęście, że maman nigdy nie dostawała migreny, kiedy spodziewano się gości! Danielle bardzo się w jej imieniu cieszyła.

Ale każdego ranka dziewczynka wymykała się z łóżka i siadała przy oknie.

Wtedy słyszała głos szarej kukułki i wtedy pozwalała płynąć łzom.

Bo tak strasznie tęskniła za swoim jedynym towarzyszem zabaw.

„Towarzysz zabaw” to chyba zbyt dużo powiedziane. Oboje musieli być tak samo cisi, tak samo spokojni, tak samo dobrze wychowani. Ale mimo wszystko mieli siebie nawzajem!

A teraz Danielle była sama w wielkim dworze otoczonym ponurymi lasami.

Rozdział 9

Móri był tak bezgranicznie wdzięczny, czuł się wyzwolony i niewypowiedzianie szczęśliwy.

Mieszkańcy wsi proponowali im nocleg, bo było już po południu, ale oni podziękowali za tę uprzejmą propozycję, a uczynili to z dwóch powodów. Po pierwsze, chcieli jak najprędzej wrócić do domu i następnie podjąć poszukiwania Tiril, a po drugie, stanowczo pragnęli wszyscy jak najszybciej oddalić się od ruin Graben i od skał, w których kryło się wiele tak dla nich bolesnych wspomnień.

Dlatego postanowili wyruszyć niezwłocznie i jechać aż do zapadnięcia zmroku.

Gdy zbliżał się wieczór, byli już w głębokim lesie i tam też postanowili rozbić obóz.

Mieli ze sobą powóz na wypadek, gdyby Móri źle się czuł i nie mógł jechać w siodle. Na szczęście okazało się to niepotrzebne. Móri zapewniał, że szafir wyleczył go z wszystkich niedomagań. W tej sytuacji złożyli w powozie bagaże, żeby ulżyć wierzchowym koniom.

Siedzieli przy ognisku i zajadali prowiant, w jaki zaopatrzyły ich gospodynie we wsi, kiedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy.

Rozkulbaczyli konie i uprząż złożyli w powozie. Dziwiło wszystkich, że ten przez całą drogę niespokojny wierzchowiec po zdjęciu siodła zachowuje się zupełnie normalnie.

– Trzeba przejrzeć jego uprząż, jak się rozwidni – powiedział Erling. – Może coś go uwierało?

Inni kiwali głowami, że tak mogło być. Wszyscy porozkładali na ziemi derki i koce, robiąc sobie posłania, ale chętnie siedzieli jeszcze przy ognisku i rozmawiali.

Jeden ze służących z Theresenhof odłożył swój stary i zniszczony koc do powozu, a przyniósł sobie końską derkę. Cisza panowała wokół, ogień trzaskał przyjemnie, ale ludzie nie czuli się dobrze w tym miejscu. Las zdawał się niebywale ciemny i ponury. Nieprzyjemny dreszcz przebiegał czasem po plecach, choć nikt nie byłby w stanie powiedzieć dlaczego. Raz po raz któryś spoglądał ukradkiem przez ramię, ale niczego szczególnego nie dostrzegał.

Zrobiło się późno. Móri chciał się dowiedzieć czegoś więcej o niebezpiecznej wyprawie Dolga na wielkie bagna, o błędnych ognikach oraz o „śpiących wielkich mistrzach”, którzy go tropili, i o tym, jak Cień ich unicestwił.

– Tak, tak, słyszałem o tym w krainie zimnych cieni – powiedział w końcu. – Wy ich naprawdę unicestwiliście, wiesz o tym, Dolg? Oni rzeczywiście już nie istnieją. Nigdzie! Ani na tym, ani na tamtym świecie.

– O, niewielka strata – mruknął jeden ze służących.

– Rzeczywiście, masz rację – potwierdził Erling.

– Jak tylko wrócimy do domu, zaraz zajmę się tymi płytami – postanowił Móri. – Może da się to jakoś załatwić, żeby się pozbyć reszty tych śpiących nędzników. Myślisz, Dolg, że moglibyśmy w tej sprawie współpracować?

Chłopiec objął mocniej woreczek z szafirem. Tego skarbu nigdy się nie wyrzeknie. Zwłaszcza po tym, jak wysłany przez kardynała puk próbował mu go ukraść.

– Na pewno dobrze nam się ułoży – uśmiechnął się do ojca.

Potem Móri dał się namówić na opowiadanie o swojej wędrówce do krainy cieni.

– Chętnie wam o tym opowiem – stwierdził. – Bo zauważyłem, że w miarę upływu czasu moje przeżycia bledną jak dogasający ogień, a przecież nie powinny. Mam do przekazania najzupełniej unikalne sprawy, myślę, że to będzie ważne dla moich następców. próbujcie więc zapamiętać jak najwięcej, bo później to wy będziecie musieli dopowiadać szczegóły. Ale co się tutaj dzieje? Czy wy czujecie to samo co ja…?

– Że nie jesteśmy tu sami? – podsunął Erling. – Właśnie się nad tym zastanawiałem, ale przyszło mi do głowy, ze to może twoi niewidzialni towarzysze.

– Nie – rzekł Móri z wolna. – Moi towarzysze z pewnością tutaj są, ale to nie oni budzą ów niepokój. To coś całkiem innego. Coś… niebezpiecznego. Spójrz na Nera! On nie reaguje na obecność duchów, są przecież jego przyjaciółmi, jeśli je w ogóle zauważa. A popatrz na niego teraz! Wytrzeszcza oczy, warczy i poszczekuje.

– Pewnie jestem głupi – zaczął jeden ze służących – ale zdaje mi się, że widziałem w powozie czyjąś twarz. Przyciśniętą do okienka. Co prawda szybki są dosyć mętne, ale widziałem wyraźnie.

Mówili teraz jeden przez drugiego, opowiadając Móriemu o czarach, jakie kardynał rzucił na nich, kiedy wyjechali z Theresenhof. O musze i o puku, które Dolg zdołał unieszkodliwić.

Czy to możliwe, żeby było coś jeszcze?

– Oczywiście, że możliwe – stwierdził Móri. Wstał i podszedł do powozu. Zajrzał przez okno do środka, ale zobaczył tylko stos uprzęży i niepotrzebnych derek.

Wrócił do ogniska.

– Uważam, że powinniśmy w nocy wystawiać wartę – powiedział spokojnie. – Niczego nie widziałem, ale nigdy nic nie wiadomo.

Potem usiadł i opowiedział im o krainie zimnych cieni, oni zaś słuchali z powaga, a niekiedy z niedowierzaniem. Kiedy jednak skończył, nikt nie traktował jego słów sceptycznie.

– Historia o Wielkim Świetle wydaje mi się bardzo piękna – rzekł jeden z ludzi dworskich.

– Bo Wielkie Światło jest piękne! Jeśli kiedykolwiek odczuwałem lęk przed śmiercią, to teraz już nie.

Drugi służący rzekł niepewnie:

– Ale ja jestem dobrym chrześcijaninem i wierzę w Boga.

Móri popatrzył na niego.

– I nadal powinieneś wierzyć. Nikt przecież nie wie, jak Bóg wygląda. Nie jest nie do pomyślenia, że on się ukrywa właśnie w Wielkim Świetle, a może jest samym Światłem. Dobrym, kochającym Bogiem. Ale tego Boga, który karze ludzi tylko za to, że w niego nie wierzą, tego, który uderza na ślepo, na przykład zabiera ludziom jedyne dziecko, tego Boga ja nie uznaję.

– Ani ja – zgodził się służący. – Na przykład nigdy nie mogłem zrozumieć, jak Pan może pozwalać na to, by mój ojciec bił i maltretował matkę, kiedy byłem mały. A mama była taka dobra dla nas, dzieci, i tyle wciąż musiała płakać. W końcu ojciec zatłukł ją na śmierć. A sam żył sobie bardzo dobrze, zarabiał sporo pieniędzy na nielegalnym handlu, okradał ludzi i oszukiwał jak się dało. We wszystkim mu się wiodło, nawet ksiądz go poważał, i dożył dziewięćdziesięciu dwóch lat. Jak można mówić o sprawiedliwości?

Móri patrzył na niego poważnie.

– Rzeczywiście, nie ma w tym sprawiedliwości. Ale Dolg już chyba zaraz zaśnie. Myślę,, że wszyscy powinniśmy się położyć.

Wziął swego dzielnego syna na ręce, położył go i otulił dokładnie kocem. Delikatnie pogłaskał go po policzku. Przytomny Dolg pewnie by na to nie pozwolił, ale teraz był taki zmęczony, taki zmęczony, że nie reagował na nic.

Wokół dogasającego ogniska noc zrobiła się ciemna. pierwszy miał pełnić wartę jeden ze służących, ale był tak przerażony tym czymś nie znanym, co się koło nich kręciło, że kolega zdecydował się dotrzymać mu towarzystwa. Móri i Erling układali się powoli na spoczynek.

Dolg miał sen.

Śniło mu się, że drzwi powozu otworzyły się powoli – po tamtej stronie, żeby nikt przy ognisku nie zobaczył. Dolg jednak widział, bo akurat we śnie człowiek sam decyduje, co widzi.

Leżał między ojcem i Erlingiem otulony w swoją derkę.

Coś wysunęło się z powozu. Podskakiwało wolno, tak że wielkie czarne skrzydła, czy co to było, podnosiły się i opadały w jakiś makabryczny sposób. To coś, co musiało chyba być człowiekiem, przemknęło dokoła powozu w ten sam osobliwy, powolny sposób, tak że cała sylwetka kiwała się w przód i w tył.

Tato, chciał wołać Dolg, ale z jego gardła nie wydobywał się żaden dźwięk. Tato, tato, ratunku!

To straszne, że otwiera się usta do krzyku, a mimo to pozostaje się kompletnie niemym.

Dziwna postać przystanęła w cieniu pod drzewami. We śnie Dolg nie widział tych dwóch ludzi, którzy mieli czuwać przy ognisku. Jeden drzemał, a drugi siedział tyłem i niczego nie dostrzegał, ale we śnie chłopca i tak ich nie było. We śnie był on w lesie sam z powozem rysującym się ostro na tle nocnego nieba i tym czymś w cieniu pod drzewami.

Tato!

Niczego nie było słychać, niezależnie od tego, jak głośno starał się Dolg krzyczeć.

To był prawdziwy koszmar z rodzaju tych, z których człowiek nie może się wyrwać.

Ojcze!

Krzyczał jeszcze głośniej, bo teraz ta ohydna istota była oraz bliżej. Niebo pociemniało, powóz znalazł się w mroku, stwór pochylał się nad Dolgiem…

Móri ocknął się, bo jeden z wartowników przyczołgał się do niego i lekko dotknął jego ramienia.

Oczy służącego były wielkie jak talerzyki, wyglądało na to, że się śmiertelnie boi. Bez słowa wskazywał coś drżącą ręką.

Móri zrozumiał, że nie powinien wykonywać gwałtownych ruchów. Skierował wzrok tam, gdzie pokazywał służący, i oniemiał z przerażenia.

Duża czarna postać klęczała pochylona nad Dolgiem tak, że widać było tylko zgarbione plecy pod ciemnym okryciem. Zdawało się, że głowa napastnika znajduje się tuż przy gardle Dolga.

Móri najpierw był jak sparaliżowany, nie wiedział, co to jest ani co on sam powinien zrobić. Erling miał pistolet, Móri wiedział o tym, ale Erling spał po drugiej stronie Dolga. A poza tym pistolet? Czy tutaj by się na coś przydał?

– Nauczycielu – prosił w duchu. – Pomóż mi, powiedz, co to jest i co mam robić?

Odpowiedź natychmiast zabrzmiała w jego głowie. – Wampir. Czarna magia kardynała.

– Ale co robić?

– Obudź Dolga. Szafir.

Tak, Dolg miał szafirową kulę, ale jego koc zsunął się razem z woreczkiem i teraz szafir leżał po tamtej stronie chłopca. Móri nie zdoła do niego sięgnąć. A poza tym trzymał Nera, który jeszcze niczego nie zauważył.

– Dolg! Kula! – krzyknął. – Szybko!

Erling zerwał się z jękiem. Dolg obudził się dokładnie w tym momencie, gdy wampir zwrócił swoją makabryczną gębę w stronę Móriego i wściekłe parsknął. Móri zobaczył w mroku dwoje gorejących oczu i ogromne kły w twarzy, która do złudzenia przypominała pyszczek nietoperza.

Dolg szlochał ze strachu, ale Erling działał błyskawicznie. Chwycił woreczek z szafirem, wyjął z niego kulę i włożył ją w ręce chłopca, wszystko niemal jednym ruchem. Nero pomagał jak mógł oszalałym szczekaniem.

Kiedy Dolg poczuł w dłoni piękny, wypolerowany kamień, wstąpiła w niego odwaga. Chociaż może nie odwaga, raczej wola czynu.

– Nie w złej intencji, ale w dobrej – wyjąkał i przycisnął kulę do twarzy wampira. – Stań się tym, kim kiedyś byłeś! Nie chcę ci wyrządzić niczego złego.

Nie miał najmniejszego pojęcia, kim był niegdyś ten wampir, może takim samym nędznikiem jak kardynał, ale tylko takie słowa przyszły mu do głowy. Wiedział przecież, że kamienia nie można używać w służbie zła, bo wtedy jego siła wygaśnie.

I dlatego właśnie wampir przybrał swoją pierwotną postać, ale nie była to dusza złego przestępcy, którą kardynał za sprawą magicznych sztuczek wprowadził do ciała niedużego nietoperza. Dolg, wciąż leżąc na posłaniu, trzymał w rękach cudowną kulę, na której siedział mały, oszołomiony tym wszystkim nietoperz.

– Nie bój się, malutki – powiedział Dolg delikatnie.

– Wybacz mi, że zostałeś przeniesiony do tego ponurego, ciemnego lasu, ale z pewnością także i tutaj znajdziesz sobie jakichś pobratymców. Powodzenia!

Ponieważ była noc, nietoperz czuł się jak ryba w wodzie, rozprostował więc skrzydełka i odleciał.

Wszyscy odetchnęli.

Z wyjątkiem Nera, który jak wściekły rzucił się w kierunku, gdzie zniknął nietoperz.

Rozdział 10

Theresa i dzieci nigdy nie wyruszyli w pełną niebezpieczeństw podróż na spotkanie Dolga Móriego i Erlinga.

Rankiem tego dnia, kiedy mieli wyjechać, wrócili gwardziści cesarza, ci, którzy podjęli się eskortować Theresę do Hiszpanii w poszukiwaniu Tiril. Przyjechali nie tylko ci dwaj, którzy towarzyszyli jej do Heiligenblut. Cesarz okazał się hojny i oddał siostrze również tych dwóch, którzy poprzednio pod nieobecność księżnej pilnowali w domu bliźniaków. Całkowite ujawnienie matactw biskupa Engelberta tak przejęło cesarza i wzbudziło w jego sercu tyle ciepła dla nieszczęśliwej siostry, że gdyby poprosiła o całą gwardię, też by ją dostała. Cesarz sam by się najchętniej również udał w tę podróż. Ale cesarz, niestety, nie może sobie na takie rzeczy pozwalać.

Czterej gwardziści zostali przyjęci bardzo serdecznie i, oczywiście, trzeba się było nimi zająć, a konie musiały wypocząć. Gwardziści jechali długo, a odpoczywali niewiele.

Koledzy z cesarskiej gwardii drwili sobie z nich trochę przy wyjeździe. Być eskortą dla jakiejś starej ciotki i jej dzieciaków, cóż to za honor? Ci czterej jednak opowiedzieli o swoich przygodach, o walce z ludźmi kardynała, o polowaniu na rycerzy tajemniczego zakonu, którzy uprowadzili córkę księżnej Theresy, i wtedy twarze tamtych wydłużyły się z zazdrości. Rola figur na cesarskich paradach nie była taka znowu zabawna.

Odpoczywanie w Theresenhof to niełatwa sprawa. Taran i Villemann zakradali się raz po raz do pokoju gwardzistów, by zapytać, jak się obsługuje karabin albo co mówi dowódca, kiedy kieruje oddział do ataku (dzieci bawiły się w hallu w wojnę), lub też pożyczyć hełm czy inną część rynsztunku.

W końcu jednak służba zorientowała się, co się dzieje i kategorycznie zakazano bliźniakom zbliżać się do tamtego pokoju.

Później, kiedy nowo przybyli już trochę odpoczęli, zrobił się wieczór i trudno było o tej porze wyruszać w daleką drogę.

Wszyscy siedzieli przy kolacji, gdy nagle u drzwi na dole rozległo się niecierpliwe ujadanie.

Mieszkańcy dworu zamarli.

– Nero? – wykrztusił Villemann.

O Boże, pomyślała Theresa. A jeśli pies wrócił sam? Boże, bądź miłosierny, Boże…

Ale dzieci już były w hallu. Walczyły o to, które pierwsze wyjdzie na dwór.

Nie bacząc na nie jedna ze służących podbiegła i otworzyła drzwi, i w następnej chwili bliźniaki poczuły się, jakby rzucił się na nie oddział kawalerii.

Nero skomlał i lizał je po twarzach, dzieci leżały na podłodze nie będąc w stanie się bronić, a Nero popędził dalej oznajmić gospodyni, księżnej Theresie, że oto wrócił!

Pies musiał zostawić orszak jakiś czas temu i odbyć: triumfalny bieg do domu sam, bo czekano dość długo na dziedzińcu, zanim dał się słyszeć tętent koni i ukazał się powóz, a przy nim grupka jeźdźców.

– Jest Dolg wykrztusiła Theresa. – I… Erling.

– I tatuś! – wrzeszczały dzieci jedno przez drugie. – Tatuś jest z nimi!

Villemann dodał trzeźwo:

– I siedzi w siodle o własnych siłach, niczym go nie musieli podpierać, więc z pewnością żyje.

– Ależ, Villemann – skarciła go Theresa, ale nie miała czasu na dłuższe upomnienia. Wrócili do domu, wszyscy, którzy wyjechali, i wszyscy są zdrowi. I Móri jest z nimi.

Teraz brakowało tylko Tiril.

Tego wieczora, kiedy opowiedzieli już o swoich przygodach, zarówno Móri, Dolg, Erling, jak i Theresa, Mód wyszedł na schody prowadzące do ogrodu, by „zająć się” śpiącymi wielkimi mistrzami. Tymi, którzy jeszcze tkwili ukryci w kamiennych tablicach.

Dolga ze sobą nie zabrał, co więcej, zakazał mu w ogóle wychodzić z domu. Nie chciał, żeby się coś synowi stało. I, jak powiedział, wspaniałego szafiru nie należy więcej używać. Jest on potrzebny dla osiągania pięknych i szlachetnych celów i powinien pomagać godnym tego ludziom, a jeśli tak się zdarzy, to i zwierzętom, potrzebującym pomocy.

Ale wielkim mistrzom Zakonu Świętego Słońca? Nigdy!

– Czy koniecznie musisz to robić właśnie teraz? – zapytała Theresa zmartwiona. – Dopiero co wróciłeś do domu i pewnie nie czujesz się jeszcze najlepiej.

– Poradzę sobie – uśmiechnął się Móri. – A poza tym znoi towarzysze obiecali, ze pomogą w razie czego.

Księżna zamyśliła się.

– Cień Dolga wyeliminował czterech, którzy poszli za chłopcem. Ale ten piąty… Tomas de Torquemada… Jego zdołał unieszkodliwić Dolg, co prawda przy pomocy Cienia. Wypomniał mistrzowi wszystkie jego złe postępki.

– Tak, a następnie, w końcowej fazie, jeśli tak można powiedzieć, błędne ogniki pomogły Dolgowi – dodał Móri. – A teraz zobaczymy, czy uda nam się pozbyć całej reszty.

I wyszedł na dwór.

Pozostali wraz z czterema gwardzistami zgromadzili się przy oknie. Również służba obserwowała rozwój wydarzeń, bo już dawno wszyscy wiedzieli o niezwykłych zdolnościach zięcia i wnuka księżnej. Zresztą Móri pomagał wielu ludziom w chorobach i zmartwieniach, więc wszyscy byli po jego stronie. Dla wszelkiej pewności okna domu zostały starannie pozamykane. Nikt nie chciał, by któryś z uwolnionych wielkich mistrzów szukał schronienia pod ich dachem.

Nero został zamknięty w odległym pomieszczeniu, od strony dziedzińca, bo, oczywiście, stanowczo wybierał się z Mórim, żeby mu „pomagać”. Słyszeli teraz jego żałosne skomlenie, aż do chwili kiedy ktoś poszedł do niego i uspokajał go cichym, pełnym wyrozumiałości głosem. Po tym w całym domu zapanował spokój.

Móri zapytał kiedyś Nauczyciela, jak długo będą mogli zachować Nera. Już i tak przez okoliczną ludność nazywany był „nieśmiertelnym psem”. Nauczyciel odpowiedział wtedy krótko i bez sentymentów: „Nero będzie żył tak długo, jak Dolg. Oni są nierozdzielni. Umrą także razem”. O więcej Móri nie pytał, nie miał ochoty się dowiadywać, kiedy umrze jego ukochany syn. Takich spraw nikt z rodziców nigdy nie bywa ciekawy.

Ale pomyślał sobie wtedy: Mógłbym przysiąc, że razem też pójdą na tamten świat.

Wszyscy licznie zgromadzeni przy oknie dworu w Theresenhof widzieli, że Móri bardzo ostrożnie usiadł na schodach tuż ponad kamiennymi tablicami. Siedział tak z głową lekko odchyloną do tyłu i wyciągniętymi przed siebie rękami zwróconymi dłońmi ku górze, jakby kogoś przyzywał.

Przy oknie panowała kompletna cisza, niektórzy wstrzymywali nawet oddech. W końcu Dolg powiedział:

– Oj, pojawiły się duchy taty! O, Nauczyciel usiadł po jego prawej stronie. Duch Zgasłych Nadziei po lewej. Reszta stoi na dole… z twarzami zwróconymi w stronę taty i nas, jakby chcieli otoczyć tablice półkolem.

Zdawali sobie sprawę, że zdolność widzenia niewidzialnego bardzo się ostatnio u Dolga wyostrzyła, ponieważ tak często dotykał magicznego szafiru.

– Czy Nidhogg tam jest? – zainteresowała się Theresa.

– Nie, babciu, nie ma. I Zwierzęcia też nie.

– To znaczy, że są przy Tiril. – Księżna odetchnęła z ulgą. – To bardzo dobrze. Wiemy przynajmniej, że Tiril żyje.

Stała u boku Erlinga Müllera, w otoczeniu swoich wnuków i służby na zabudowanej werandzie.

– Dolg, co oni teraz robią? – zapytała cicho.

– Rozmawiają. Prawdopodobnie zastanawiają się, jak najprościej osiągnąć cel. Nie mogę, niestety, opowiedzieć tacie, co Cień zrobił, żeby unicestwić tych czterech wielkich mistrzów, bo byłem wtedy nieprzytomny. Ale jeśli chodzi o strasznego Torquemadę, to musiałem mu przedstawić wszystkie jego złe uczynki. Tata nie może chyba tego zrobić.

– Nie – przyznał mu rację Erling. – Nauczyciel jest wyjątkową istotą, ale jednak nie do tego stopnia co Cień.

– Tak jest – zgodził się Dolg. – Cień wiedział wszystko o przeszłości. Czerpał wiedzę z księgi czasu świata. Pominąwszy…

– Co chciałeś powiedzieć?

– Chciałem powiedzieć: Pominąwszy wiedzę o Zakonie Słońca, ale teraz widzę, że się myliłem. On przecież był jednym z nich. Ale byłem głupi!

– Wcale nie – zaprotestował Erling. – Jesteś niebywale mądry.

– Przecież on musiał wiedzieć mnóstwo rzeczy o Świętym Słońcu, ale nigdy niczego nie powiedział.

– Szkoda – westchnął Erling. – A teraz co? Masz go więcej nie widywać?

– Nie, oczywiście, że go zobaczę! Sam mi to obiecał, ale on przychodzi i odchodzi, kiedy chce. O, patrzcie! Zdaje się, że postanowili zaczynać!

Wszyscy skupili znowu uwagę na tym, co działo się na zewnątrz.

Dolg westchnął.

– Powinienem teraz być przy tacie!

Jego podziw dla ojca przekraczał wszelkie pojęcie. I troskliwość okazywana ukochanemu tacie była równie wielka.

Theresa uśmiechnęła się, ale natychmiast znowu spoważniała.

– Erling, co Móri robi?

– Wygląda na to, jakby zamierzał podnosić jedną tablicę po drugiej. Wypuści wielkich mistrzów, zanim dokładnie przeczytamy inskrypcje. Odeśle te upiory z powrotem do krainy zimnych cieni, gdzie jest ich właściwe miejsce. Myślę, że chce zachować tylko tablicę Ordogno Złego z Leon.

– Rozumiem. Kamień z Ordogno. Klucz, czy raczej brama do starego czasu.

– No właśnie.

– Duchy taty usiadły w kucki wokół kamiennych tablic – oznajmił Dolg. – Tak jak siadają ludzie z prymitywnych plemion. I słyszę, że śpiewają cichutko. Zawodząco.

– My słyszymy Móriego. Tamtych nie.

– Naprawdę, nie słyszycie nikogo więcej? – dziwił się Dolg. – Śpiewają bardzo wyraźnie. Teraz tata bierze jedną z tablic… O, to cud! Coś okropnego wije się i pełznie, ale oni nie pozwalają mu uciec. Mają go!

– Dokładnie tak jak wtedy, kiedy my czytaliśmy inskrypcje, Thereso – powiedział Erling cicho.

– Tak – odparła uszczęśliwiona, że on podkreśla ich wspólne działanie.

Erling zastanawiał się teraz głośno:

– Jednego w tym wszystkim nie rozumiem. Przeglądaliśmy przecież kamienne tablice w górach pod Graben i wtedy nic się nie działo. Później my oboje chcieliśmy odczytać inskrypcje dokładniej i wtedy duchom pięciu mistrzów udało się wymknąć i. prześladować Dolga. Wtedy sądziliśmy, że to dlatego, iż nie ma z nami Móriego. Teraz Móri jest, a najwyraźniej jakiś duch próbuje się wyrwać.

Theresa uśmiechnęła się.

– Może ocknęli się do życia po tej kąpieli, którą im sprawiłeś? Żartuję, ale może rzeczywiście tam, pod Graben, oni nie byli do końca „przebudzeni”? Spali przecież przez kilkaset lat.

– Możliwe – Erling odpowiedział jej uśmiechem. – Chociaż nie, myślę, że to jednak chodzi o co innego.

– Ja też tak uważam – potwierdziła Theresa cicho.

Popatrzyli na siebie. Wiedzieli, że oboje mają na myśli to samo: dlaczego duchy nie wymknęły się podczas długiej podróży Erlinga do domu, kiedy tablice znajdowały się w wielkim nieporządku? Ale wtedy trwały na miejscu. Lęk przed Dolgiem i przed tym, co chłopiec mógłby im zrobić, spowodował, że umarli wielcy mistrzowie ocknęli się do życia. A pod Graben Dolga nie było. Tutaj jednak napotkali jego nie znaną silę i próbowali… Nie, nie uciec! Próbowali go powstrzymać!

Theresa i Erling przysunęli się do chłopca, jakby go chcieli chronić.

Co też to za wnuk mi się przytrafił? pomyślała księżna. Jakież niezwykłe siły tkwią w tym chłopięcym ciele? Czy zdołamy mu pomóc, gdyby tego potrzebował?

Księżna ubóstwiała wszystkich troje swoich wnuków, ale wyjątkową czułość żywiła dla niezwykłego Dolga. Akurat teraz stanowił on cudowną mieszaninę dziecka i dorastającego młodzieńca, niespodziewanie szybko dojrzewającego, co ujawniało się przede wszystkim w jego języku. Księżna bardzo się starała, by jej wnuki posługiwały się pięknym językiem, by posiadały duży zasób słów i właśnie Dolg mieszał często niezwykle dorosłe określenia z wyrażeniami z języka dziecięcego. Ten jakiś obcy element w charakterze chłopca i w jego wyglądzie często ją przerażał. Ale z całego serca pragnęła go wspierać, dawać mu poczucie bezpieczeństwa.

Księżna omal się nie przestraszyła, gdy nieoczekiwanie Dolg zwrócił się ku niej i spojrzał jej głęboko w oczy, uścisnął jej dłoń i uśmiechnął się delikatnie.

Chłopiec czytał w jej myślach i chciał wyrazić jej swoją wdzięczność i oddanie.

Najświętsza Panienko, jak ja mam się obchodzić z tym dzieckiem? pomyślała spłoszona własnym niepokojem, że przecież on i to odczyta.

Erling, który nie spuszczał oczu ze schodów z kamiennymi tablicami, powiedział:

– Dolg, Móri jakby nie wiedział, co robić. Jak się zachowują duchy?

Dolg powoli zwrócił wzrok ku schodom.

– Rozmawiają. Zdaje się, że muszą zmienić taktykę. Ten pierwszy wielki mistrz ich zaskoczył…

Chłopiec wahał się przez chwilę, ale potem zaczął pojmować, co się stało.

– Oni nie mają odwagi podnosić tablic, jedna po drugiej. Chyba w ogóle nie mają odwagi naruszyć kamiennej księgi.

– Nawet żeby wyjąć inskrypcję Ordogno?

– Nawet po to.

– Musimy to zrozumieć – powiedziała Theresa.

Villemann, który przez cały czas stał zdumiewająco spokojnie, ogarnięty uroczystym nastrojem tej chwili i tym, że może uczestniczyć w magicznym misterium, wtrącił się do rozmowy:

– Ale jeśli zniszczą wszystko razem z inskrypcją Ordogno, to nigdy się nic nie dowiemy o kamieniu.

– I tak byśmy się nie dowiedzieli – rzekła Theresa. – Myślę, że duch Ordogno nie oddałby dobrowolnie posiadanej wiedzy.

– No tak, rzeczywiście – przyznał Villemann. – Patrzcie, teraz oni wypowiadają zaklęcia nad tablicami – informował Dolg, bo inni widzieli, oczywiście, tylko Móriego. Domyślali się jednak, że taka skondensowana magiczna siła, jaką reprezentowały duchy połączone z Mórim, musi dla wielkich mistrzów oznaczać całkowitą katastrofę.

Móri podniósł się i stał nad kamienną księgą z wyciągniętymi rękami. Jego zaklinający głos dochodził do nich przez zamknięte okno. Długo słuchali jego dziwnych formułek i ogarniało ich poczucie bezpieczeństwa, bo wiedzieli, że pomagają Móriemu jego potężni towarzysze, chociaż zebrani przy oknie ani ich nie widzieli, ani nie słyszeli.

W osobliwym nastroju tego wieczoru, z pięknymi górami Kärnten w tle, z niebem płonącym czerwienią zachodu, ludzie czuli, jakby znaleźli się w dawnych pogańskich czasach. Do ich świata poprzez kamienne tablice wielkich mistrzów, które przez setki lat leżały w ziemi zapomniane, wdzierały się pradawne czasy, czarownicy oraz ich przyjaciele, duchy natury oraz istoty symboliczne, jak Duch Zgasłych Nadziei albo Pustka… Jakby rzeczywistość straciła na znaczeniu dla nich wszystkich i żyli teraz bardziej w mistycznym świecie, reprezentowanym przez Móriego i Dolga.

Nawet czterej gwardziści zdawali się jak zaczarowani i nikt, ani spośród żołnierzy, ani spośród służby, nie roześmiał się, w żaden sposób nie naruszył nastroju. Wszyscy w takim samym skupieniu obserwowali, co się dzieje za dającymi poczucie bezpieczeństwa oknami.

– O, patrzcie! – zawołała Taran. – Ze stosu kamieni wydobywa się dym. Czarny, powiedziałabym: wściekły dym!

– Mam nadzieję, że nie uda im się uciec – rzekł Villemann ostrożnie.

– Nie, nie – uspokoił go Dolg. – Jest tak jak mówisz, Taran. Oni zawzięcie walczą o to, by pozostać, by ich nie unicestwiono. Ale nic im to nie pomoże.

– Ja miałam rację – ucieszyła się Taran i aż pokraśniała z dumy. – Dolg mówi, że miałam rację!

Największą pochwałą dla niej były słowa Dolga.

– Patrzcie, dym się rozwiewa, niknie – zauważyła stara pokojówka księżnej. – O… zniknął całkiem.

– Dzięki ci, dobry Boże – szepnął Erling, a Theresa była mu wdzięczna za to, że daje wyraz swoje; wierze w Boga. Czasami czuła się dość niepewnie w swojej rodzinie. Taran i Villemann mogli na przykład konkurować, które szybciej odmówi wieczorny pacierz, co nie było przecież świadectwem wiary.

Jeden z gwardzistów jęknął zdumiony.

Tablice się rozpadają! Przemieniają się w kamienny pył… Znikają!

– Szkoda – westchnął Erling. – Nie zdążyliśmy odczytać, co zostało na nich zapisane.

– Nie mogli zrobić nic innego – wyjaśnił Dolg. – Zbyt wiele zła zostało tam zaczarowane. Te tablice wykonano po to, by zebrać magiczną wiedzę wielkich mistrzów oraz wiedzę na temat czarnej magii. One musiały ulec zniszczeniu. Tak powiedział wielki mistrz.

– Słyszałeś to? – zapytał Erling z niedowierzaniem.

– Oczywiście – odparł Dolg spokojnie.

Móri wrócił bardzo zmęczony. Nie zatrzymując się poszedł wprost do salonu i opadł tam bez sił na fotel.

Uśmiechał się, niemal szczęśliwy.

Służący oznajmił, że podano lekki wieczorny posiłek, co wszyscy przyjęli z radością. Rozsiedli się przy stole i jeszcze długo trwały tam ożywione rozmowy, padały najdziwniejsze pytania i niezwykłe odpowiedzi.

Kiedy wyczerpano już temat wielkich mistrzów, zaczęto układać plany co do poszukiwania Tiril. Zebrani byli zgodni, że należy wyruszyć zaraz następnego dnia.

W pewnym momencie Theresa zebrała się na odwagę i powiedziała:

– Skoro kamienne tablice nie stanowią już zagrożenia dla dzieci i służby, to ja też chciałabym pojechać.

Dorośli przyjęli to milczeniem, natomiast bliźniaki wrzasnęły chórem: „My też jedziemy!”

– Mowy nie ma – uciął Móri krótko.

Głos Theresy zabrzmiał stanowczo:

– W takim razie Dolg też zostanie.

Zranionego wzroku chłopca nie miała nigdy zapomnieć.

– Ależ Dolg musi z nami jechać, nie poradzimy sobie bez niego. Ja będę go ochraniał.

– Móri – powiedziała księżna surowo. – Trzeba nareszcie skończyć z niesprawiedliwością w tej rodzinie! Ja, którą zawsze uważacie za stosowne zostawiać w domu, najlepiej wiem, jak się czują dzieci, ponieważ są „niepotrzebne”. I bardzo dobrze je rozumiem, bo i ja czuję to samo. Więc albo ja i dzieci zostaniemy, albo wszyscy jedziemy!

W ciszy, która po tym nastąpiła, Theresa słyszała szepty bliźniaków:

– Dziękuję, babciu!

– Najlepsza babcia na świecie!

Theresa spostrzegła, że Erling się z nią zgadza, ale decyzję pozostawia Móriemu.

Ojciec dzieci długo milczał, więc Theresa dodała:

– Tiril jest moją córką i matką wszystkich dzieci, nie tylko Dolga.

– Przepraszam – rzekł Móri – ja się po prostu boję, żeby się malcom coś nie stało. Ale, rzeczywiście, nikt z nas nie pomyślał o tym, jak się czują ci, którzy zostają w domu, całymi tygodniami nie mając znikąd wiadomości.

Wszyscy troje „siedzący w domu” kiwali z zapałem głowami.

– Zresztą dokonałaś wspaniałych rzeczy w Heiligenblut – dodał Móri już znacznie łagodniej.

– I ty, oczywiście, powinnaś jechać – wtrącił Erling niezbyt pewnie, bo choć bardzo chciał, by Theresa pojechała, to niepokoił się o dzieci. – Ale czy zniesiesz taką długą podróż?

Móri wyraził słowami jego myśli:

– To będzie bardzo długa podróż, dzieci. Kardynał powiedział waszej babci, że to gdzieś w Pirenejach. A to naprawdę bardzo daleko. I cały czas w siodle.

– Świetnie! – wykrzyknął Villemann.

– Ale czy nie powinniśmy zabrać ze sobą powozu? – wtrącił Erling. – Nie wiemy, czy Tiril nie będzie go potrzebować. A przy okazji dzieci mogłyby w nim podróżować.

Taka obraza wywołała gwałtowne protesty malców. Oboje wykrzykiwali, że mają przecież własne wierzchowce, a powozy to są dla starszych dam.

– Masz na myśli mnie, Villemannie? – zapytała Theresa z uśmiechem.

– Co? Nie, babciu, coś ty! Przecież nie jesteś żadną starszą damą!

Theresa uścisnęła go.

– Jesteś nieznośny, Villemannie!

Dolg patrzył na swoje młodsze rodzeństwo.

– Ja też chciałem zaproponować, byście z nami pojechali, ale nie zdążyłem. I bardzo się cieszę, że jedziecie. Potrzebuję waszego towarzystwa.

– Jesteśmy z tobą, możesz na nas polegać – oświadczyła Taran głosem zdławionym z dumy. – Teraz możesz się czuć całkiem bezpieczny.

Rozdział 11

Stanęło więc na tym, że jadą wszyscy. Dwaj dworscy ludzie, którzy podróżowali z Erlingiem i Dolgiem do Graben, z radością zostali w domu. Mieli rodziny, które z niecierpliwością wyczekiwały ich powrotu i nie chciałyby znowu się z nimi rozstawać.

Zamiast nich włączono do grupy dwóch bardziej żądnych przygód służących. Byli to bracia, silni i odważni. Może nawet trochę za bardzo odważni, niekiedy nawet skłonni do ryzyka. Móri i Erling obiecali sobie, że będą ich trzymać w cuglach, żeby nie doszło do jakichś niespodzianek.

Tak więc następnego dnia przed południem spora gromadka jeźdźców opuszczała Theresenhof. Móri, Erling, Theresa, trójka dzieci z Nerem (on oczywiście nie konno), czterej gwardziści cesarza oraz dwaj służący. Stara służąca księżnej została w domu, ale kogoś do pomocy w drodze księżna musiała mieć, zabrała więc młodą pokojówkę Edith. Czternaście osób, osiemnaście koni, z których trzy niosły bagaże, a jeden był przeznaczony dla Tiril. Do tego wszystkiego pies. Oraz… Nie należy o tym zapominać: niewidzialni towarzysze Móriego. Oni też byli z nimi, zarówno Nauczyciel, jaki Duch Zgasłych Nadziei, Pustka, Hraundrangi – Móri, Woda i Powietrze, Eliveva – opiekunka Dolga, i wiele innych duchów opiekuńczych wyruszających w drogę z ludźmi.

Tyle tylko że ludzie ich nie widzieli. Wyczuwali ich obecność i tym razem nie budziła w nich lęku, wszyscy wiedzieli już, czego duchy mogą dokonać i jak wielką pomoc mogą stanowić. Dwaj służący podjechali do Dolga, by zapytać, jak wyglądają ich duchy opiekuńcze, najpierw byli trochę skrępowani, ale kiedy Dolg w sposób bardzo naturalny wytłumaczył im, że to kobiety, odetchnęli z ulgą, a także lekkim podnieceniem. Czuli się teraz dużo bezpieczniej. Po chwili również gwardziści chcieli się dowiedzieć, jak wyglądają ich duchy opiekuńcze.

Dolg pragnął komuś powiedzieć, jak bardzo brakuje mu Cienia.

Tak, orszak musiał wyglądać imponująco, chociaż powóz zostawili w domu. Wydawało się, że łatwiej i szybciej będzie się posuwać bez niego. Nikt nie wiedział przecież, jakie drogi czekają ich na południowym zachodzie.

Theresa była uszczęśliwiona i przejęta tym, że może również jechać. Dręczący niepokój o Tiril nie opuszczał nikogo, tak zresztą było od chwili, kiedy Tiril zniknęła. Mimo jednak tego bolesnego zmartwienia wokół księżnej działo się wciąż wiele podniecających rzeczy.

To, co do tej pory przeżyła, jeśli chodzi o romantyczną stronę życia, nie było specjalnie budujące. Romans we wczesnej młodości, którego wspomnienie podtrzymywało ją na duchu przez lata pozbawionego uczucia małżeństwa. Kiedy się okazało, że i tamta młodzieńcza miłość miała bardzo niepewny grunt, nie pozostało jej właściwie nic.

Dlatego teraz serce rozsadzała jej głęboka radość. Nigdy by jej nie przyszło do głowy, że pięćdziesięcioletnia kobieta może jeszcze marzyć o miłości! Że widok bliskiego sercu człowieka może budzić takie wibracje w całym ciele.

Kiedy jechali przez doliny Kärnten, raz po raz spoglądała ukradkiem na Erlinga. Co on czuje?

Wiedziała, że na pewno odczuwa łączącą ich głęboką więź. Wzajemne zrozumienie, zwłaszcza że oni oboje byli zwykłymi duszami pośród niezwykłych.

Ale czy z jego strony to była tylko przyjaźń, czy może… coś więcej?

Trudne w tej sytuacji było też to, że to ona musiała, wykazać inicjatywę. Była księżną, a on nawet nie pochodził ze szlacheckiego rodu. Ta myśl dręczyła ją nieznośnie. Wiedziała teraz, jak trudno jest wielu mężczyznom ubiegać się o rękę swojej wybranki. Jak muszą się bać odrzucenia. Ona sama najbardziej lękała się tego, że zobaczy w oczach Erlinga lodowaty chłód.

Z drugiej strony wiedziała, że inicjatywy Erlinga spodziewać się nie może. Był na to człowiekiem zbyt dobrze wychowanym, zbyt dobrze wiedział, co wypada.

Co w takim razie mogła zrobić?

Nic, to smutna prawda, ale prawda.

W ciągu pierwszych dni zajechali daleko. Dzieci były dzielne, pod wieczór zdawały się co prawda zmęczone, ale żadne się nie skarżyło. Nawet Taran, która zawsze potrafiła odegrać wielką scenę z byle powodu. Ukąszenie owada mogła na przykład dramatycznie przeżywać przez wiele godzin.

Teraz pewnie się bała, że zostanie odesłana do domu.

Gorzej jest chyba z Dolgiem, martwiła się Theresa. Ledwo zdążył się trochę przespać po jednej długiej i niebezpiecznej wyprawie, a już zaczynała się nowa. Nie było w porządku z ich strony narażać to dziecko na takie trudy. Wszyscy jednak bardzo chcieli jak najszybciej odnaleźć Tiril, trzeba było wybierać mniejsze zło.

Taran podjechała do babki na swoim gniadym koniu.

– No i jak ci idzie, moje dziecko?

– Świetnie! – odparła dziewczynka. – Nic mi nie jest t nie robię chyba żadnych błędów.

– Bardzo dobrze – pochwaliła księżna.

Rozejrzała się po okolicy i zawołała do jadących przodem:

– Powiedzcie mi, czy my nie jesteśmy gdzieś w pobliżu Feldkirch?

– Owszem, właśnie tam dojeżdżamy – odparli Erling i Móri, którzy tę drogę pokonywali ostatnio wielokrotnie.

– Ja mam tutaj krewnych, kuzyna ze strony matki. Kiedyś byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni, potem zawarliśmy małżeństwa i nasze drogi się rozeszły. Może moglibyśmy zostawić u nich bliźniaki, one są już bardzo zmęczone i… Nie, zresztą nic! Ale ja jestem okropnie głodna! Czy moglibyśmy się tutaj zatrzymać?

– Dzięki ci, Thereso – odetchnął Erling z ulgą. – Nie miałem odwagi sam tego zaproponować.

Okazało się zaraz, że wszystkim dokucza głód. Rozsiedli się więc pod jakimś drzewem i służba zabrała się do przygotowania kolacji.

– O ileż przyjemniej się podróżuje, kiedy jesteś z nami Thereso. – powiedział Erling z uśmiechem. – Dziękuję, że chciałaś się z nami wybrać.

Roześmiała się w odpowiedzi.

– Dzieci – zwróciła się do wnuków – musicie bardzo dokładnie obejrzeć sobie Feldkirch! To cudowne miasteczko. Człowiek czuje się tam, jakby się nagle przeniósł w średniowiecze. A nad miasteczkiem wznosi się Schattenburg.

Dolg potrząsał głową i śmiał się.

– Czyście wy zwrócili uwagę, ile my ciągle ostatnio widujemy starych zamków?

– A i tak nie poznaliśmy nawet połowy – wtrącił Móri. – Ale uważam, że ta sprawa ma jakiś związek z Zakonem Świętego Słońca. Rycerze zakonu często bywali właścicielami zamków, a już zwłaszcza wielcy mistrzowie. Pewnie dlatego nieustannie wpadamy na jakieś zamczyska lub ponure ruiny.

– Chyba masz rację – przyznała Theresa. – Ja sama zostałam wychowana w pańskiej siedzibie, więc dla mnie to nie jest nic dziwnego, choć dla was to rzeczywiście musi być zaskakujące.

Móri popatrzył w dal.

– A i tak jeszcze nie widzieliśmy tego najstraszniejszego zamczyska.

– Daj spokój, Móri – upomniał go Erling. – Nigdy nie będziesz miał dość?

Jeden z gwardzistów podszedł z szacunkiem do rozmawiających.

– Proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam, ale mam wrażenie, że jesteśmy obserwowani. Proszę tam teraz nie spoglądać, to na wzgórzu po lewej stronie…

Jedno po drugim zerkali ukradkiem we wskazanym kierunku.

– Znowu on – bąknął Erling. – Siedział w ostatniej gospodzie i przyglądał się nam bezceremonialnie.

– Widziałem go, kiedy jechaliśmy przez ten ostatni lasek – dodał młody chłopiec, Bernd. – Posuwał się za nami, ale widocznie nie chciał się za bardzo zbliżyć.

Taran zapytała:

– Czy to ten w wysokiej, futrzanej czapie z czubem, teraz w lecie, i w takim obramowanym futrem… no w takim…

– W pelerynie – uzupełniła Theresa. – Długi płaszcz bez rękawów nazywa się peleryna.

– Wygląda jak rosyjski bojar – zauważył Erling.

– Moim zdaniem to raczej Żyd – powiedziała Theresa. – Rosyjscy bojarzy raczej rzadko wędrują po Austrii.

– Czy to ten o spiczastym nosie, długiej brodzie i sumiastych wąsach? – zapytał Villemann. – Ja też go widziałem.

– Ciekawe, czego on może od nas chcieć – zastanawiała się Theresa. – Trochę to nieprzyjemne, być w ten sposób prześladowanym.

– On nie jest niebezpieczny – oświadczył Dolg spokojnie. – Nie chce nam zrobić nic złego.

– No to w takim razie trzeba iść i zaprosić go do nas – stwierdziła księżna stanowczo. – Poczęstujemy go kolacją, z pewnością jest głodny.

Nigdy jednak nie mogła pojąć, jakim sposobem Dolg może tak z daleka ocenić, czy człowiek jest dobry, czy zły.

Erling z jednym z gwardzistów pojechali w stronę wzgórza. Reszta podróżnych patrzyła, jak obcy człowiek odskoczył najpierw w tył i mocniej ściągnął lejce swego konia, ale nie odjechał. Widzieli, że Erling wita się grzecznie, rozmawiali przez chwilę, następnie obcy ukłonił się i ruszył za Erlingiem.

– Przyjmijmy go uprzejmie – powiedział Móri. – Dolg ma chyba rację, on nie jest niebezpieczny.

– W gospodzie to nic nie jadł – poinformowała Taran.

– Nieustannie tylko patrzył na mnie i na Villemanna. Myślę, że to biedny żebrak, którego trzeba nakarmić.

– Nie, żebrakiem na pewno nie jest – zaprotestowała Theresa. – Jest w nim jakaś wielka godność. No dobrze, już tu są.

Wstali, żeby przywitać nowo przybyłego. Jeden ze służących zajął się koniem, a nieznajomy z rękami wsuniętymi w szerokie rękawy kaftana kłaniał się uprzejmie. Nie był to człowiek młody i nawet już nie w średnim wieku, miał w sobie coś władczego.

– Zwróciliśmy uwagę, że pan nas obserwował – rzekła księżna spokojnie. – Prosimy na kolację, a przy okazji zechce nam pan wytłumaczyć, czym zwróciliśmy pańską uwagę.

Wszyscy usiedli znowu, obcy również. Poczęstowano go jedzeniem, a on wyjaśnił:

– Jesteście państwo orszakiem, w którym podróżuje wiele budzących uwagę osobistości. Przede wszystkim wasza wysokość, ale i wielu innych. Najbardziej jednak interesują mnie te dzieci…

– Tak, to jasne – przyznała Theresa. – Dolg nie jest zwyczajnym chłopcem. Ale czy pan sobie czegoś od nas życzy?

– Chciałbym państwa ostrzec – oznajmił nieznajomy.

– Przyjechałem dzisiaj z północy. Otóż przed paroma dniami, niedaleko stąd, spotkałem złych ludzi. Najpierw nie zwróciłem uwagi na ich rozmowę, bo mnie to przecież nie dotyczyło. Dopiero po kilku godzinach, kiedy zobaczyłem państwa w gospodzie, skojarzyłem sobie różne sprawy. Nie do końca, rzecz jasna, i dlatego nie miałem odwagi wprost się do państwa zwrócić.

– Proszę nam opowiedzieć o tych złych ludziach – poprosił Móri. – Ale najpierw chcielibyśmy poznać pańskie nazwisko i czym się pan zajmuje…

Obcy popatrzył na niego swymi ciemnoniebieskimi oczyma.

– Byłem rabinem – oznajmił. – Ale teraz zwróciłem się ku mistycyzmowi. Państwo wiedzą z pewnością, że my, Żydzi, mamy długą tradycję, jeśli o to chodzi.

– Tak – potwierdził Móri. – Kabała, hasydyzm, Haggada, nieznane Księgi Mojżeszowe…

– Widzę, że pan jest bardzo wykształcony – rzekł rabin z uśmiechem. – Ale to zauważyłem od razu. Moje imię brzmi Etan, a historia, którą mam do opowiedzenia, jest następująca: Ludzie, których rozmowę podsłuchałem, przybyli z zachodu. Są w drodze do domu po wypełnieniu ważnego zadania. Odwozili do Francji pewną kobietę i tam oddali ją innym, bowiem ona najwyraźniej miała być przewieziona dalej. Zrozumiałem z tego, że mężczyźni, o których opowiadam, towarzyszyli jej jedynie w podróży. Z rozmowy wynikało, że kobieta była więźniem i pilnowano jej przez całą drogę. Ona pochodzi z waszego rodu, księżno.

– Tiril – szepnęła Theresa.

– Tak, oni wymieniali takie imię. I imię księżnej pani również, dlatego skojarzyłem to sobie, kiedy państwa spotkałem.

Wszyscy milczeli spoglądając na siebie nawzajem.

– Ilu było tych ludzi? – zapytał Móri bezbarwnym głosem.

– Czterech.

– Dokąd wieziono moją żonę?

– Tego się nie dowiedziałem. Myślę, że oni nie wymieniali żadnej nazwy.

Erling wyprostował się.

– Rabinie Etan… Wyświadczył nam pan wielką przysługę. Jedziemy właśnie na ratunek córce księżnej, Tiril, która jest moją przyjaciółką z młodych lat, żoną pana Móriego i matką tych dzieci. Gdyby zechciał pan jeszcze dzisiaj wieczorem pokazać nam drogę do miejsca, w którym zatrzymali się ci ludzie, bylibyśmy panu bardzo wdzięczni.

– Chętnie to uczynię, ale zaczekajmy do rana. Mamy czas.

– To dobrze, bo wszyscy potrzebujemy wypoczynku. Zaraz jednak pojawiły się kłopoty. Móri w żadnym razie nie chciał zabierać dzieci na spotkanie z ludźmi, którzy mogli zachowywać się gwałtownie. Dolga tak, bo on posiadał tajemniczą siłę, ale jeśli chodzi o bliźniaki, to powinny być jakieś granice! Nigdy w życiu nie zmieni tej decyzji, upierał się.

– Ale przecież nie możemy ich tak po prostu zostawić tutaj w Feldkirch – protestował Erling. – Nawet gdyby Theresa i ktoś ze służących z nimi zostali, to i tak w obcym mieście są narażone na wielkie niebezpieczeństwo. W gospodzie może ich spotkać Bóg wie co.

– Zabrać ich nie możemy, to jeszcze bardziej niebezpieczne, a poza tym potrzebujemy na to spotkanie wszystkich naszych ludzi – westchnął Móri.

– Wiem, wiem – mruczał Villemann ponuro. – Ja i Taran, babcia i Edith zawsze przeszkadzamy, zawsze jesteśmy niepotrzebni, jak dzieje się coś pełnego napięcia.

Rabin przyglądał im się spod na wpół przymkniętych powiek. Taran otwarcie podziwiała pelerynę rabina. Szepnęła do Dolga, że nigdy jeszcze nie spotkała tak interesującego człowieka. Rabbi Etan zwrócił się powoli ku niej i uśmiechnął się zamyślony.

Wszyscy widzieli, że księżna jest bardzo przygnębiona tym, że nie będzie mogła jechać z innymi i nieprędko dowie się czegoś więcej o Tiril.

– Wasza wysokość – powiedział rabin. – Mówiła pani, że ma krewnych w pobliżu Feldkirch. Może dzieci mogłyby zostać u nich?

Twarze dzieci posmutniały, ale księżna się uśmiechnęła.

– Mój kuzyn, oczywiście! Ernst von Virneburg! Byliśmy kiedyś dobrymi przyjaciółmi. Myślę, że dzieci będą mogły tam pozostać, dopóki my nie wrócimy. Nie wiem tylko, gdzie się znajduje jego siedziba.

– Ja znam rodzinę von Virneburg – oznajmił rabin łagodnym głosem. – To niedaleko stąd. A poza tym będzie po drodze, bo to w tym samym kierunku, w którym później pojedziemy.

– Świetnie – ucieszył się Móri.

– Tylko jedno zastrzeżenie – rzekł rabin Etan. – Baron Ernst nie żyje. Teraz jego syn, Albert, jest właścicielem dworu.

– Alberta to ja prawie nie pamiętam – powiedziała księżna nieco spłoszona. – Jest ode mnie tyle młodszy.

– O ile wiem, to on ma dzieci – dodał rabin. – I chyba właśnie w wieku tych dwojga, więc się może nawet dobrze składa. Jego żona jest trochę chorowita, trochę neurotyczka, pokazuje się rzadko. Myślę jednak, że dzieci będą tam mogły spędzić bardzo miły dzień.

– A jeżeli wy nie wrócicie? – zaniepokoił się Villemann.

– Wrócimy jutro wieczorem, możesz mi wierzyć – zapewnił go ojciec.

Twarz chłopca wyraźnie wskazywała, jak bardzo czuje się dotknięty. Po chwili powiedział do Dolga:

– Dlaczego ja nie mam twoich zdolności? Wtedy zawsze moglibyśmy być razem, ty i ja.

– I ja z wami – przyłączyła się Taran.

– Nie sądzę, żeby Dolg tak bardzo się cieszył z tych swoich zdolności – wtrąciła Theresa łagodnie.

– Ale jemu wolno wszędzie być – upierał się Villemann i na jego zwykle takiej pogodnej buzi chłopca malowało się przygnębienie.

Dolg ujął ukradkiem jego rękę.

– Ja bym bardzo chciał, żebyście mogli z nami być, Villemann. Naprawdę bardzo bym chciał.

– Dorośli niczego nie rozumieją – mruknął malec ze złością.

– Teraz już naprawdę dość, Villemann – przerwał mu Móri. – Staramy się robić wszystko, co dla was najlepsze.

W momencie kiedy zawstydzony Villemann spuszczał wzrok, napotkał spojrzenie rabina. Tylko na ułamek sekundy, ale mógł w nim wyczytać pociechę. Choć akurat teraz nic nie było w stanie pocieszyć Villemanna.

Taran się nie odzywała. Pewnie wiedziała, że to się na nic nie zda. Ale zdecydowanie nie miała ochoty spędzić całego dnia u obcych ludzi.

Villemann także nie miał na to ochoty.

Chłopiec obudził się o świcie w gospodzie w Feldkirch. Wstał cichutko z łóżka i podszedł do okna. Jego maleńki pokój znajdował się na piętrze, tak że Villemann miał widok na ulicę z małymi domkami, w których po zewnętrznej stronie wszystkich okien było mnóstwo skrzynek z kwiatami, i ze sklepikami o pięknych szyldach – złote litery na ciemnozielonym albo niebieskim tle. Ulica była brukowana I miała rynsztok do odprowadzania deszczowej wody, a kiedy Villemann podniósł wzrok, zobaczył wyłaniające się z porannej mgły dachy zamku Schattenburg.

Musiało być jeszcze bardzo wcześnie, bo nie słyszał żadnych głosów na dole, ani w gospodzie, ani w miasteczku.

Villemann włożył na siebie trochę ubrania i wymknął się z pokoju.

Drzwi skrzypnęły. Po chwili skrzypnęły także schody, a kiedy znalazł się na dole, zbiegła za nim Taran. Usłyszeli, że Nero drapie w drzwi w pokoju Dolga, ale nie odważyli się go wypuścić.

– Gdzie idziesz? – zapytała Taran.

– Nigdzie, nie mogę spać.

– Ja też nie.

Udało im się otworzyć ciężkie drzwi wejściowe i włożyli kawałek drewna pomiędzy drzwi a futrynę, żeby się za nimi nie zatrzasnęły. Mieli nadzieję, że nikt nie będzie na razie tędy przechodził.

Odgłos ostrożnych kroków odbijał się od ścian.

– Jak miło być tak wcześnie rano na dworze, i to w obcym mieście – powiedziała Taran zachwycona. – My przecież nigdy nigdzie nie jeździmy, bo dorośli mówią, że za granicami Theresenhof natychmiast na nas napadną ludzie kardynała.

Jej słowa sprawiły, że Villemann obejrzał się spłoszony. Ale żaden ponury rycerz zakonny nie czaił się za narożnikami domów.

– To takie niesprawiedliwe – rzekł Villemann.

– Pewnie, że tak – potwierdziła Taran.

– Nie musi wam być przykro, moje dzieci – odezwał się głęboki głos i bliźniaki podskoczyły przestraszone. Mijali właśnie niewielki ogród, a w jego furtce stał rabin.

– Wejdźcie do środka – zapraszał. – Wejdźcie do mojego ogródka, w którym uprawiam zioła, i posłuchajcie porannego śpiewu ptaków!

– Śpiewu? Przecież tu jest tak cicho – zdziwiła się Taran.

– Wcale nie. Wejdźcie, proszę!

Przytrzymał furtkę, żeby mogli przejść.

– Ty tutaj mieszkasz? – zapytał Villemann, lekceważąc etykietę.

– Czasami. Ja mam wiele domów. Dużo podróżuję. Usiądźcie na chwilę. Chcielibyście się czegoś napić?

– Nie, dziękujemy – odparła Taran, kiedy wycierali z porannej rosy ławeczkę przy stole w bardzo wygodnie urządzonym ogródku. Trochę czasu zeszło im na wsłuchiwaniu się w odgłosy, określaniu zapachów przypraw i pytaniach o nazwy kwiatów. Potem rabin zmienił temat i zaczął z nimi rozmawiać o Dolgu.

– On jest czarnoksiężnikiem, tak samo jak tata – wyjaśnił Villemann. – Obaj są bardzo zdolni.

Rabin kiwał głową. Sam się tego domyślał.

– Oni się tacy urodzili – tłumaczył dalej Villemann. – Zaraz po urodzeniu mieli takie znaki czy też znamiona czarnoksiężników na ciele. To później zanika. Ale ja nie miałem niczego.

– A ja mam myszkę na nodze – pochwaliła się Taran.

– Głuptasie, to przecież zupełnie zwyczajna myszka – obruszył się brat.

Rabbi Etan wciągnął powietrze.

– Wiecie co, dzieci? Wprawdzie nie urodziłyście się magikami, ale wy też mogłybyście się czegoś nauczyć.

– Ja próbowałem – westchnął Villemann zrezygnowany. – To nie działa.

– Możliwe, ale ja mógłbym was nauczyć czegoś, czego – jestem tego pewien – ani wasz tatuś, ani brat nie znają.

– Naprawdę? Znasz coś takiego? – zawołał Villemann rozpromieniony.

– Villemann, nie wolno mówić „ty” do dorosłych, dobrze o tym wiesz – upomniała go siostra.

– Nic się nie stało – powiedział rabin dobrodusznie. – Daję wam na to moje pozwolenie. Ale zaczekajcie tutaj chwilkę, zaraz przyniosę coś, czego może chcielibyście się nauczyć.

Wszedł do małego domku. Dzieci spoglądały na siebie roześmiane. Wspaniale! Nadzwyczajnie!

Rabin wrócił.

W jakiś czas później dzieci siedziały nad zwojem pergaminu i były bogatsze o wiele umiejętności.

– No to powtórzymy wszystko jeszcze raz, ostatni – zaproponował uczony człowiek, a tymczasem mgła nad zamkiem Schattenburg zdążyła się rozrzedzić. – Zaczynajmy od początku. Villemann, ten znak oznacza więc… no właśnie, co to oznacza?

– To jest Osiemnasta Tablica, Tablica Słońca – powiedział chłopiec z zapałem. – To pomaga na… eech… Nie, Taran, ja to umiem! O, wiem, to pomaga przy honorowych zadaniach. A duchy tej tablicy zapewnią mi również dopływ srebra, złota i kosztowności. To z honorowymi zadaniami to mi się bardzo podoba, ale złoto i kosztowności mnie nie interesują!

– Tak mówią tylko ludzie, którzy nigdy nie posmakowali goryczy ubóstwa. Pieniądze same w sobie nic nie znaczą, z wyjątkiem sytuacji, kiedy się ich nie ma. Zapamiętajcie to sobie, dzieci, bieda człowieka nie uszlachetnia. Prowadzi jedynie do zazdrości, dręczących zmartwień, niszczy małżeństwa i upokarza. Bo to człowiek sam może być szlachetny, a nie cierpienie czy jego konsekwencje. Trzeba być niewiarygodnie silnym, by przez wiele lat znosić cierpliwie niedostatek. Ale popatrzcie teraz bardzo uważnie na tę Osiemnastą Tablicę, byście nauczyły się na pamięć zapisanego na niej tekstu i rozpoznały ją natychmiast, gdy będzie wam to potrzebne.

Pokazał Villemannowi tablicę.

– I proszę tekst, Villemann. Na pamięć, chciałbym usłyszeć!

– Villemann zaczął recytować:

„Ja, Jon Wilhelm Filip, syn Móriego, zaklinam cię przez Wrje Dalia, Ika Doluth przez Auet, Dilun przez Beal. Anubin przez Meho Igfan przez Ymij Eloi tak, że będziesz musiał przyjść do mnie tak samo jak Zebaoth, którego wymienił Mojżesz, i wszystkie rzeki Egiptu zostaną przemienione w krew”.

Chłopiec miał zmierzwione włosy, a w jego wzroku można było wyczytać pragnienie pochwały.

– Bardzo dobrze!

Villemann uśmiechał się zadowolony.

– Mnie bardziej interesuje Tablica Dziewiąta – powiedziała Taran.

– Chętnie w to wierzę, mała panienko. Ale piękna krynolina i wielka pewność siebie… nie, nie, to wcale nie zła cecha. Nieśmiałość i powściągliwość to wspaniałe cnoty, ale daleko się na tym nie zajdzie. Bez pewności siebie człowiek jest narażony na wiele niepotrzebnych cierpień. Bardzo dobrze, przesłucham cię z Dziewiątej Tablicy. Tablica Venus sprawia, że człowiek jest wciąż kochany i otrzymuje we śnie różne tajemnice. Duchy tej tablicy niosą pomoc we wszystkich działaniach. Tę tablicę powinnaś zapamiętać.

Teraz więc była kolej na Taran, by z pamięci wyrecytować tekst tablicy:

„Keta Kjimah, Yamb, Yheloruvesophijael, wzywam cię przez ducha Avela z pomocą Boga Tetragrammatona, przez Uhal Pomatiachina tak, byś musiał słuchać moich rozkazów tak samo jak przez imię Eserchejena, który jest wspominany przez Mojżesza, w następstwie czego grad spadł taki gwałtowny, jakiego nie znano od samego początku. Fiat, Fiat, Fiat.”

Odetchnęła uradowana. Z wyjątkiem trudności w wymówieniu „Yheloruvesophijael”, poradziła sobie znakomicie.

Rabin chwalił oboje za żywy umysł i znakomitą pamięć. Potem rzekł w zamyśleniu:

– Wydaje mi się, że powinniście też poznać Pierwszą Tablicę Świata Duchów Atmosfery. Jeśli przyswoicie sobie tę tablicę, duchy będą gotowe wam pomagać, gdy tylko o nich pomyślicie. I wtedy zostaniecie uwolnieni od wszelkiego przymusu.

– Ja mogę się nauczyć na pamięć wszystkich dwunastu tablic – oświadczył Villemann. – To żadna sztuka.

Rabbi Etan uśmiechnął się.

– Co byś powiedział na taką, która zapewnia powodzenie w grach i kłótniach? Wiele z tych tablic odnosi się do niegodnych ziemskich pożytków, takich jak przyciąganie do siebie bogactwa albo zwycięstwo w sporach. To naprawdę niegodne.

– No ale ta dwunasta? Czy ona nie jest najsilniejsza ze wszystkich?

– Owszem, i tej nie możecie dostać. Jesteście za młodzi na to, by się nią posługiwać. To jest tablica Schemhamforaschina, dla wszystkich duchów. Zarówno tych w służbie Światła, jak i Ciemności. Ale teraz posłuchamy, czy zapamiętaliście Pierwszą Tablicę.

Rabin uniósł tablicę w górę.

– Tekst jest dość niejasny – powiedziała Taran. – Zwłaszcza że został umieszczony w różnych rubrykach.

– No to narysujcie ją!

Taran zabrała się do rysowania z pomocą niecierpliwiącego się Villemanna:


Jehowa Deus

Ojciec Schadday

Deus Eead

Adonay Zaklinam cię

Elohe wzywam cię przez Adonaya

przez Jehowę


– Bardzo dobrze – pochwalił rabin kiwając głową. – Teraz już umiecie. Wracajcie do gospody, zanim inni się pobudzą i zaczną się zastanawiać, gdzie się podziewacie. A tu, proszę, kartki z waszymi rysunkami, rulon pergaminu zostanie u mnie. Zobaczymy się niedługo.

– Tak, bo chyba pojedziesz z nami do tego, jak się to nazywa?

– Ja tylko pokażę drogę. I pamiętajcie o jednym: to jest nasza tajemnica!

– Nikomu o niczym nie powiemy – obiecała Taran z taką śmiertelną powagą na swojej anielskiej buzi, że rabin z trudem powstrzymywał się od śmiechu.

– Ani słowa! – potwierdził Villemann głosem drżącym z podniecenia; – Teraz to my umiemy czarować!

– No właśnie – przyznał rabin. – I miejcie oczy i uszy otwarte!

Obiecywali z zapałem, nie do końca wiedząc, wobec czego mają zachowywać tę specjalną czujność.

Potem podskakiwali i tańczyli na ulicy ze swoimi tajemniczymi tablicami dobrze ukrytymi pod ubraniami.

Rabin patrzył w ślad za nimi rozradowanym wzrokiem. Potem wyraz twarzy uległ zmianie, stała się ona lodowato zimna, jak wyrzeźbiona w kamieniu.

Rozdział 12

Rezydencja barona von Virneburg znajdowała się na północ od Feldkirch. Był to wspaniały dwór, zbyt może mały, by zasługiwać na miano pałacu, ale na tyle wytworny, że budził powszechną uwagę. Pańska siedziba, to z pewnością najodpowiedniejsze określenie.

Główny budynek sprawiał wrażenie stosunkowo nowego i kiedy cały liczny orszak jeźdźców zbliżał się do bramy, rabin wyjaśnił:

– Niedaleko stąd znajdował się zamek, to był niegdyś Virneburg, ale mieszkało się tam nie bardzo wygodnie, więc wybudowano ten dom.

– Bardzo rozsądnie – stwierdziła Theresa. – Ja wiem wszystko o tych pełnych przeciągów starych zamczyskach, niewygodnych i ponurych, gdzie nieustannie ze ścian kapie woda.

Rabin Etan tutaj miał ich opuścić, musi wracać do Feldkirch, tłumaczył, ale otrzymali dokładne informacje, jak odnaleźć tych ludzi, którzy odwozili Tiril do francuskiej granicy. Poza tym, jak mówił, nie jest zbyt chętnie widziany w Virneburg. Rodzina jest bardzo katolicka, on zaś jest żydowskim rabinem.

Tu Theresa musiała zaprotestować. Ona też jest wierną katoliczką, a przecież zaakceptowała go od pierwszej chwili.

– Nie wszyscy są tacy tolerancyjni jak pani, wasza wysokość – odparł rabin, spoglądając na nią spod grzywki. – Gdy tylko panią zobaczyłem, wiedziałem, że pani jest kimś wyjątkowym, znacznie wyprzedzającym swój czas, jeśli chodzi o stosunek do ludzi z innych warstw społecznych. W wychowaniu dzieci także nie jest pani zbyt surowa.

Theresa patrzyła na niego zakłopotana.

– Mam to przyjąć jako komplement czy raczej jako upomnienie? – roześmiała się nerwowo.

– Ja chciałem powiedzieć komplement. A teraz żegnam państwa i życzę powodzenia!

Zawrócił konia i odjechał.

Móri patrzył w ślad za nim zamyślony. Dolg, który stał przy ojcu, powiedział cicho:

– Myślałem, że rabin to tytuł, który już dawno wyszedł z użycia.

– Na określenie człowieka uczonego w piśmie? Ja też tak myślałem – potwierdził Móri. – Wiesz, Dolg, ten człowiek jest tak samo Żydem jak ja.

– Dlaczego tata tak myśli?

– Zwróciłem uwagę na to, co on jadł w gospodzie, i wczoraj, i dzisiaj. Żydzi mają bardzo surowe przepisy, jeśli chodzi o jedzenie, a rabin zupełnie się tym nie przejmował.

– On ma niebieskie oczy.

– Tak. Taran i Villemann są nim najwyraźniej zachwyceni. On zresztą także odnosił się do nich wyjątkowo uprzejmie. Chyba nie będziemy niczego dociekać, Dolg. Niech sobie żegluje pod fałszywą flagą!

Dolg nie był całkiem zadowolony.

– Wygląda na to, że moje rodzeństwo i rabin mają jakieś wspólne tajemnice.

– Naprawdę? Jakoś nie zwróciłem na to uwagi. Ale skoro ty tak mówisz! No cóż, on już odjechał, więcej go nie spotkamy! Dolg, wiesz, ja myślę… Że nie ma potrzeby, żebyś jechał z nami do dworu…

Chłopiec uśmiechnął się ze smutkiem.

– Wiem, ojcze. Wiem przecież, jak ludzie reagują na mój widok.

– Ja miałem na myśli twoje dobro, nie ich.

– O tym wiem również. Zostanę tutaj z Nerem.

– Bardzo dobrze. Gwardziści i służba będą z tobą. Zresztą i ja bym najchętniej został z Wami.

Pogoda była niepewna. Świeciło wprawdzie słońce, ale nad horyzontem zbierały się ciemne chmury. Móri miał nadzieję, że nie zacznie padać. Bez powozu bardzo trudno jest się chronić przed niepogodą.

Taran i Villemann spoglądali na pańską siedzibę rozłożoną na zboczu niewysokiego wzgórza. Następnie niezadowoleni popatrzyli po sobie. Więc to tutaj mieli spędzić cały dzień, a może nawet i noc, gdyby reszta orszaku wróciła zbyt późno.

Narzucać się ludziom, którzy może w ogóle nie będą chcieli na nich patrzeć!

Zostali jednak przyjęci bardzo dobrze przez pana domu, barona von Virneburg, który co prawda z początku był nieco zaskoczony, ale potem rozpromienił się słysząc tytuły Theresy i uświadamiając sobie jej koligację z cesarzem.

– O, tak, droga Thereso, przecież już się kiedyś spotkaliśmy – wołał uprzejmie. – Tylko że ja byłem wtedy bardzo mały, więc mnie chyba nie pamiętasz.

Czy on naprawdę musi mi wypominać mój wiek, oburzyła się w duchu Theresa i jej szacunek dla dalekiego kuzyna wyraźnie się zmniejszył.

Jestem przewrażliwiona baba, pomyślała z niechęcią do samej siebie.

Małżonka barona zeszła łaskawie do salonu, żeby się przywitać. Ubrana na biało, z włosami blond starannie ufryzowanymi w długie francuskie loki, spływające do ramion. Skórę miała przezroczystą, a rękę tak szczupłą, że Taran, która ścisnęła ją mocno, przestraszyła się, że ją zmiażdży. W każdym razie chrupnęło ostrzegawczo.

Pani uśmiechnęła się blado do obcej dziewczynki z wyrazem mężnie znoszonego cierpienia w niebieskofioletowych oczach.

Wydaję jej się pewnie podobna do niezdarnego żołdaka, pomyślała Taran gniewnie, ale zaraz zauważyła, że babcia przeżywa to samo.

– Słyszałam, że państwo mają dzieci w wieku naszych – mówiła księżna po tym, gdy młoda pani uświadomiwszy sobie wysoką pozycję Theresy obiecała, że, oczywiście, dzieci będą się u nich na pewno dobrze czuły. W domu jest mnóstwo służby, która może się nimi zająć.

Głupia gęś, pomyślała Taran ze złością.

Niech to diabli, oburzył się Villemann. Ona chyba myśli, że my jesteśmy jakieś dzidziusie, które potrzebują niańki.

Spłoszony łowił jednym uchem gwałtowny hałas dochodzący z dziedzińca. Nero wdał się w bójkę z miejscowymi psami i Móri z pomocą gwardzistów starał się je rozdzielić.

Młoda pani drżała słysząc ten harmider.

– Tak – odpowiedziała na pytanie Theresy. – Mamy małą córeczkę, ale ona jest chorowita i bardzo wrażliwa. Natomiast wspaniałe dzieci państwa wyglądają bardzo… krzepko. Chyba więc nie warto…

– Nie, Danielle nie powinna się przemęczać – wtrącił jej ojciec. – Mała odziedziczyła słabe zdrowie swojej matki.

– Jaka szkoda – rzekła Theresa. – Ale mnie się zdawało, że państwo mają więcej dzieci.

– Nie, nie – odparli oboje pospiesznie. – Nie, nie, mamy tylko Danielle.

Bardzo trudno było się dzieciom rozstać z całym towarzystwem i zostać w obcym domu.

Z oczywistych powodów nie mogły też zatrzymać przy sobie Nera. Z krwawiącym uchem i bardzo podniecony po bójce został niemal siłą wyciągnięty z dworu. Miejscowe psy, równie podniecone, stały powiązane na dziedzińcu w przekonaniu, że to one zwyciężyły. Jeszcze bardzo długo obie strony szczekały na siebie najgłośniej jak umiały.

Grupka jeźdźców z uszczęśliwionym do granic ekstazy Nerem zniknęła na skraju lasu w drodze do wsi, gdzie zatrzymać się mieli ci, którzy odprowadzali Tiril do Francji. Oni mogli przekazać jakieś informacje O zaginionej.

Taran i Villemann stali z ponurymi minami przed wejściem.

Pani domu wycofała się do swoich pokojów z dłonią teatralnie przyciśniętą do czoła. Wyjaśniła, że jej nadwrażliwa skóra nie znosi światła. Głośna rozmowa męża z gośćmi udręczyła ją ponad wszelkie wyobrażenie, a bójka psów o mało jej nie doprowadziła do ataku serca.

Baron Albert spoglądał na bliźniaki bez sympatii.

– Dzieci, może byście sobie obejrzały park? Tylko nie podchodźcie za blisko starego zamku! Mury nie są zbyt pewne, mogłyby się zawalić i przysypać was.

Mali goście kiwali głowami. Wobec tego pan baron poszedł szybkim krokiem do powozu i pośpiesznie wsiadł. Interesy, powiedział. Chociaż naprawdę było to spotkanie w męskim gronie przy paru kufelkach piwa.

Na schodach została młoda służąca, śmiertelnie znudzona, która najwyraźniej czekała na jakieś polecenia.

– Zechciałabyś pokazać nam drogę do parku i do ogrodu? – zapytał Villemann. – Potem nie będziesz już musiała się nami zajmować. My przywykliśmy radzić sobie sami.

Spoglądała na nich niepewnie; wahała się chwilę, ale potem twarz jej się rozjaśniła.

– Naprawdę?

– Oczywiście! – potwierdziła Taran.

– I mogę w tym czasie spotkać kogoś innego?

– Ilu tylko chcesz.

– Wystarczy mi jeden. Uderzę w dworski dzwon, jak będzie czas na obiad – obiecała. – Chodźcie teraz tędy!

Dzieci bawiły się przez chwilę w dziwacznym, na wpół urządzonym parku, ale szybko im się to znudziło. Odkryły drzwi do ~oranżerii i weszły do środka.

Panował tam przyjemny, stłumiony zapach, ale nie było żywej duszy, wobec tego dzieci poszły dalej, minęły drzwi prowadzące do głównego domu.

– Nikt nie mówił, że nie wolno nam wchodzić do środka – szepnęła Taran. – Mówili tylko, że zamek jest niebezpieczny. Patrz! Jakie kręte schody na górę!

– Oj, chodź, wejdziemy tam!

Wchodzili po nieskończonej ilości stopni, aż znaleźli się na strychu i wyżej wspiąć się już nie mogli.

Strych był dla nich nieprzebranym skarbcem. Badając go natrafili na pomieszczenie pełne zabawek. Konie na biegunach, lalki, ołowiane żołnierzyki…

– Ołowiane żołnierzyki? – zastanawiał się Villemann. – Dziewczynki się chyba czymś takim nie bawią?

– Może należały do jej taty? Są tu przechowywane z powodów sentymentalnych.

Villemann wziął jednego żołnierzyka i dokładnie obejrzał.

– Nie, są na to zbyt nowe. Przed trzydziestu, czterdziestu laty nie było chyba takich mundurów!

– Chyba masz rację. Ale chodź, zejdziemy na dół, zanim zaczną nas szukać!

– Phi! Myślisz, że w ogóle zauważą, że nas nie ma? Zapewniam cię, cieszą się, że się nas pozbyli. Ale przejrzeliśmy już chyba cały strych, więc…

Zaczęli schodzić na dół, tym razem innymi schodami, ale nie tymi największymi, na to nie mieli odwagi. Wydawało się, że te, które wybrali, prowadzą do bocznej części domu.

Nie tak znowu bezszelestnie znaleźli się na piętrze, które chyba należało do służby. Panowała tu cisza, wszędzie było pusto, w sumie nic interesującego. Odgłosy z dołu dochodziły stłumione, najwyraźniej wszyscy zajęci byli swoją pracą.

– Idziemy na dół – zaproponował Villemann.

Zrobili zaledwie kilka kroków i nagle u podnóża schodów ukazała się jakaś mała istota, spoglądająca w górę. Chudziutka, mała dziewczynka z bardzo dobrej rodziny. Kiedy napotkali jej wzrok, zaległa głęboka cisza.

Pierwszy ocknął się Villemann. Wspiął się na poręcz schodów i zjechał w dół, a Taran natychmiast poszła za jego przykładem. Wylądowali u stóp dziewczynki, która patrzyła na nich kompletnie przerażona. Nie dlatego, żeby się ich bała, ona była przerażona tym, co zrobili.

Nagle odwróciła się i błyskawicznie przepadła w głębi korytarza. Usłyszeli tylko trzaśnięcie drzwi.

Dzieci pobiegły za nią.

– To musiało być tutaj – szepnął Villemann. – Wchodzimy.

– Powinieneś chyba zapukać i… – zaczęła siostra, ale Villemann już otworzył.

Sypialnia. Mała dziewczynka siedziała na samym skraju łóżka i patrzyła na nich wytrzeszczonymi, pełnymi przerażenia oczyma.

– Dzień dobry – przywitał się Villemann. – Ty pewnie jesteś tą słabowitą Danielle, prawda?

Dziewczynka długo siedziała bez ruchu, a potem skinęła głową sztywno jak lalka.

– Ja mam wiele imion, ale wszyscy nazywają mnie po prostu Villemann – rzekł chłopiec. – A to moja siostra, Taran. Mamy spędzić w waszym domu dzisiejszy dzień, bo czekamy na powrót naszego taty i babci.

Wyciągnął rękę do Danielle, która po chwili wahania ujęła ją wciąż tak samo sztywna. I zaraz uczyniła coś, co ich kompletnie zaszokowało: zsunęła się z łóżka i dygnęła przed nimi głęboko.

Na ten widok nawet Taran oniemiała. W końcu jednak odzyskała mowę.

– Jaką masz piękną sukienkę! Mnie nigdy nie pozwalają się ubierać na biało, bo natychmiast się brudzę. Zresztą ja też wcale nie chcę, to takie męczące przez cały czas uważać i myśleć tylko o tym, żeby nie zrobić jakiejś plamy.

Danielle słuchała jej w zdumieniu. Do tej chwili dziewczynka nie wypowiedziała jeszcze ani słowa.

– Czy nie mogłabyś się z nami pobawić? – zapytał Villemann. – Na przykład w chowanego albo coś takiego. Znasz pewnie tutaj świetne kryjówki.

– Nie można się bawić w chowanego, skoro jest nas tylko troje – kaprysiła Taran. – Ale mogłabyś nam pokazać swoje ulubione miejsca. Z pewnością masz takich wiele.

Nareszcie Danielle otworzyła usta.

– Mnie nie wolno wychodzić na dwór – szepnęła.

– Dlaczego? – zdziwił się Villemann. – Jesteś chora?

– Nie, ale zawsze muszę prosić o pozwolenie. Bliźniaki patrzyły na siebie z niedowierzaniem, po czym Taran wzruszyła ramionami.

– To może mogłabyś mi pokazać swoją szafę? Dużo masz ładnych ubrań?

Wreszcie coś poruszyło Danielle. Podbiegła do wielkiej, ciężkiej szafy i otworzyła ją.

Taran wykrzykiwała „Oj!” i „Och!”, i „To jest nawet piękniejsze od ubrań mojej babci, która jest księżną!”, i w końcu: „Czy mogłabym to przymierzyć?”

Danielle, w której pięknych oczach pojawiła się jakaś nieśmiała radość, znowu się przestraszyła.

– Musiałabym najpierw zapytać o pozwolenie.

– Kogo musisz się tak ciągle pytać?

– Mademoiselle.

– Kto to taki?

– To jest… Mademoiselle.

– To ona decyduje o tym, co masz robić?

– Tak

Villemann wyglądał przez okno.

– Czy ona ma ciemne, wysoko upięte włosy i ciemnozieloną sukienkę? I jest dość młoda?

– Tak, to jest mademoiselle.

To właśnie wychodzi z domu. Idzie z jakimś panem w kierunku miasteczka. Możecie spokojnie przymierzać sukienki.

– A twoja mama? – zapytała Taran.

– Mama nigdy tu nie zagląda.

Bliźniaki zdumione potrząsały głowami.

Danielle była najpierw pełna wyrzutów sumienia, czy wolno jej „się odważyć”. W końcu jednak wyszukała białą sukienkę ślicznie haftowaną w bukieciki kwiatów.

– Ta jest największa – pokazała onieśmielona. – Może będzie dla ciebie dobra.

Taran natychmiast wyskoczyła z własnej sukienki, przy czym z kieszeni wypadła jej kartka, którą dostała od rabina. Wszyscy troje pochylili się, żeby ją podnieść.

Danielle jęknęła przerażona. Stała z kartką w ręce, jakby nie mogła się poruszyć.

– Co się stało? – spytała Taran, ponownie wkładając swoją sukienkę.

Na dźwięk jej słów mała dziewczynka, blada niczym ściana, odrzuciła kartkę, jakby się oparzyła.

– To jest niebezpieczne – powiedziała głosem tak smutnym, że serce się krajało. – Czy wy też jesteście niebezpieczni?

– Co? My? – wykrztusiła Taran. – Nie, my byśmy co prawda bardzo chcieli być troszkę niebezpieczni tak jak nasz starszy brat, który tyle potrafi, ale nie, nie jesteśmy ani trochę niebezpieczni, nie ma też w nas niczego tajemniczego.

Danielle wciąż jak zaczarowana wpatrywała się w kartkę.

– On też miał taki papier, a potem umarł.

– Kto?

Dziewczynka zrozumiała, że ujawniła coś niedozwolonego, i zakryła usta dłonią. Oczy miała pełne łez.

Villemann starał się zapanować nad sytuacją.

– Nie chcielibyśmy cię dręczyć, Danielle. I nikomu o niczym nie powiemy. ani słowa, ale mojej babci się zdawało, że twoi rodzice mają więcej niż jedno dziecko. To do niego należały te ołowiane żołnierzyki, prawda? Widzieliśmy je na strychu.

– Danielle przełknęła dławiące ją łzy. Odwróciła głowę i zobaczyli teraz, jaki ma piękny profil.

– Mnie nie wolno o nim rozmawiać.

– Dlaczego?

– Maman będzie bardzo smutna. On… on zwariował. I umarł.

– Jakie to straszne – rzekła Taran ze szczerym współczuciem. – Jak miał na imię?

Danielle wahała się. Następnie rozejrzała się dookoła, żeby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje, po czym szepnęła prosto do ucha Taran:

– Rafael.

– Twój brat?

Dziewczynka kiwnęła kilka razy głową.

– Był od ciebie starszy czy młodszy? – zapytał Villemann. On również mówił szeptem, żeby podkreślić, że to wszystko tajemnica, która pozostanie pomiędzy nimi trojgiem.

– Starszy – odparła Danielle. – Miałby teraz dwanaście lat.

– To tak samo jak nasz brat, Dolg – rzekła Taran cicho. – Ale on żyje.

Danielle się rozjaśniła. Choć nadal spłoszona, cieszyła się, że mają coś wspólnego. Dwunastoletniego starszego brata. Stłumiona radość w jej oczach trwała tylko chwilę, wkrótce jednak powróciło poczucie winy I przerażenie.

– Jesteś najładniejszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek widziałem – powiedział Villemann przejęty i jak to on, bez zbędnych ceregieli.

Oczy Danielle zrobiły się ogromne. Śliczny rumieniec zabarwił jej policzki.

– Mademoiselle mówi, że jestem beznadziejna. Nic nie leży na mnie ładnie, bo sama jestem okropna.

– Ta stara jędza? A cóż ona może o tym wiedzieć?

– Villemann, jak ty się wyrażasz? – upomniała go Taran, ale zgadzała się z nim w pełni.

Danielle, zaszokowana słowami chłopca, próbowała opanować bardzo, bardzo delikatny uśmiech.

– Dolg umie czarować – oznajmiła Taran.

Mała zmrużyła oczy.

– Czarować? Rafael też umiał czarować. A potem dostał te rysunki od pewnego złego człowieka i zwariował, widywał duchy. A pewnego ranka umarł. Ja tak strasznie za nim tęsknię!

Dziewczynka ocierała dłonią łzy.

– Rozumiemy cię bardzo dobrze. – Taran i Villemann kiwali współczująco głowami.

– Rafael umiał tyle rzeczy! Ale nigdy nie wolno mu było nikomu tego powiedzieć. Kiedyś znalazł na strychu skrzypce i nauczył się na nich grać, sam z siebie. Ale nie wolno mu było tego robić, bo skrzypce to nie jest piękny instrument. I potrafił naśladować kukułkę. I nauczył mnie grać na organkach, ale bał się tak samo jak ja. Biedny Rafael bał się bardzo przez cały czas.

– Czego się bał?

– Że zrobi coś złego, coś nie tak jak trzeba. Przecież tyle rzeczy człowiek może robić źle, prawda? I nigdy się tego nie wie, dopóki nie dostanie się lania.

Wskazała na ścianę przy drzwiach. Wisiała tam wiązka używanych rózeg brzozowych.

– O! – westchnął Villemann. – Mnie się też zdarzyło dostać, ale zawsze wtedy zrobiłem coś naprawdę złego, cos, czym mogłem wyrządzić komuś krzywdę na przykład. Ale to się zdarzyło tylko parę razy.

– A ja to mogę dostać lanie kiedykolwiek i nawet nie wiem za co – westchnęła Danielle. – Dostaję codziennie. Mademoiselle mówi, że jestem niemożliwa.

– Tego nie mogę zrozumieć – rzekł Villemann oburzony.

Danielle spojrzała na niego tak, jakby była zwiędłym kwiatem doniczkowym, któremu właśnie dostarczono wody. Ożyła na moment, natychmiast jednak zwiędła znowu.

– Mademoiselle mówi, że tatuś i mama już się nie cieszą. Bo już nie mają syna. Tylko mnie. Że oni by mnie chętnie wymienili na Rafaela, żebym to ja nie żyła. Tak mówi mademoiselle.

Znowu przeraziła się śmiertelnie.

– Och, przepraszam, mnie nie wolno wymawiać jego imienia.

– My nie naskarżymy – zapewniła Taran. – Ale czy nie moglibyśmy pójść pobawić się na strychu?

– Mnie nie wolno.

– Ale mademoiselle nie ma w domu.

Danielle nie wiedziała, co zrobić. Walczyło w niej przerażenie ze szczerą chęcią, żeby się pobawić z rówieśnikami.

Nagle drgnęła i skuliła się jak od ciosu. Na schodach dały się słyszeć kroki.

– Claude idzie! O, co my zrobimy?

– Kto to jest?

– Służący. On jest zawsze wściekły.

– Ale to chyba nic nie szkodzi, że my tutaj jesteśmy?

– Owszem. On mnie zabije. I was też może zabić.

– Schowamy się w szafie.

– Czy to wolno? – spytała w panice.

Ale jej goście wpełzli już do wnętrza wielkiej szafy. Taran wysunęła jeszcze rękę i wciągnęła do środka piękną haftowaną sukienkę Danielle. Oboje z Villemannem trzymali drzwi od środka. Całkiem szczelnie nie dały się zamknąć i Villemann musiał trzymać tak mocno, że aż mu palce zdrętwiały.

Mieli tylko nadzieję, że nie zaczną kichać wśród tych zwiewnych sukienek, które łaskotały ich w nosy.

Służący wszedł do sypialni i zapytał ostro:

– Co to za hałasy tutaj?

Danielle nie odpowiedziała. Zamknięci w szafie mogli sobie wyobrazić, jak bardzo się boi.

– Jej wysokość niepokoją jakieś głosy. I tupot nóg.

A myśmy tylko szeptali i nie mieliśmy odwagi nawet się ruszyć, pomyślała Taran. Danielle, powiedz, że tańczyłaś i że mówisz sama do siebie, prosiła w myśli.

– Odpowiadaj! – ryknął nagle służący.

Nareszcie Danielle otworzyła usta.

– Ja… Ja… Nie wiem.

Słyszeli, że płacz dławi ją w gardle. Najwyraźniej Danielle nie umiała kłamać. Po prostu uważała, że nie ma do tego prawa, że jej nie wolno.

Claude zbliżył się do szafy. Rodzeństwo stało wstrzymując dech z twarzami wykrzywionymi z napięcia. Rozległo się głośne plaśnięcie i stłumiony jęk Danielle, po czym kroki służącego skierowały się ku drzwiom.

Kiedy wyszli z szafy, Danielle pociągała nosem. Na policzku miała czerwony ślad.

Villemann, nie zastanawiając się, uściskał ją. Spragniona serdeczności dziewczynka wybuchnęła płaczem.

– Będzie chyba najlepiej, jeśli stąd pójdziemy – szepnęła Taran niepewnie. – Żeby cię nie narażać na więcej nieprzyjemności.

Nie, nie odchodźcie, mówiły zapłakane oczy dziewczynki, ona sama zaś wykrztusiła mężnie:

– Możemy… możemy iść na strych. Tam nikt nas nie zbędzie słyszał. Z Rafaelem też tam byliśmy kilka razy, kiedy wiedzieliśmy, że przez jakiś czas nikt nas nie będzie szukał. Ale kiedy on umarł, nie odważyłam się iść sama.

– Jak dawno temu on…?

– Niedługo minie rok. Ale mnie nie wolno odwiedzać jego grobu. Chciałabym położyć tam kwiaty, ale mi nie pozwalają. Trzeba o nim zapomnieć, ponieważ był szalony i ściągnął taki wstyd na rodzinę.

– W jaki sposób ściągnął ten wstyd na rodzinę? – zapytał Villemann.

– On mówił o tym. Ze widuje duchy. Mówił o tym gościom, którzy do nas przyjeżdżali. I służbie. A to nie wypada. Tatuś i maman byli strasznie źli, maman wstydziła się tak bardzo, że nie pokazywała się przez wiele tygodni. A potem Rafael umarł. Służące mówią, że to te duchy przyszły i go zabrały.

– I co, nie wolno ci nawet odwiedzać jego grobu? – pytała Taran wstrząśnięta. – Bardzo dziwne! Chodź, przemkniemy się na strych.

Ostrożnie uchylili drzwi i wyjrzeli na korytarz. Danielle z policzkami płonącymi z powodu tej niedozwolonej wyprawy wymknęła się za nimi. Villemann na palcach podszedł do schodów prowadzących na strych. Dziewczynki zrobiły to samo i Danielle czuła się niebywale dzielna.

Była zarazem podniecona i przerażona. Takiego nieposłuszeństwa nie dopuściła się od śmierci Rafaela i bliźniaki domyślały się, że w życiu tych dwojga samotnych dzieci był przede wszystkim strach i prawie wcale nie było radości.

Jak cichutkie myszki minęli piętro służby, a kiedy znaleźli się na strychu, Danielle stała się swobodniejsza. Nie oglądając się poszła w kierunku skrzyń z zabawkami.

– Bardzo dobrze – powiedziała. – Skoro Claude był niedawno w moim pokoju, to teraz przez jakiś czas się nie pokaże. A o tej porze na piętrze dla służby nie ma nikogo, więc nikt nas tu nie usłyszy.

Pokazała im swoje stare zabawki, wzruszona, że może je znowu oglądać. Wszystko wskazywało na to, że nie przychodziła tu od dawna.

– Opowiedz nam o Rafaelu – poprosiła Taran. – Ja myślę, że ty sama potrzebujesz z kimś o nim porozmawiać. Bez przerwy przecież o nim myślisz, a nie wolno ci powiedzieć ani słowa. To naprawdę bezlitosne! Wiem bardzo dobrze, co czujesz, bo to jest tak samo, jak kiedy człowiek nie może opowiedzieć o prezencie, który chce komuś dać, i o mało nie pęknie z dumy i z chęci zwierzenia się.

– Opowiedz, bardzo prosimy – poparł siostrę Villemann.

Danielle milczała długo. W końcu szepnęła:

– On był najmilszym człowiekiem na świecie. Był marzycielem. To on nauczył mnie czytać swoje książki i wiersze, które napisał. – Po chwili dodała ledwie dosłyszalnie: – Tak strasznie mi go brakuje!

– No a twoi rodzice? Czy oni nie są sympatyczni?

– O, tak, z pewnością są – szepnęła z wahaniem. – Ale ja ich nie znam. Tata nigdy na mnie nie patrzy, a maman ma ból głowy albo co innego. Prawie nigdy ich nie widuję. Chyba tylko wtedy, kiedy trzeba mnie przedstawić gościom. No i przy stole, oczywiście. Ale tam przecież nie mogę się odzywać.

– Dlaczego nie możesz? – zdziwił się Villemann.

Danielle spojrzała na niego wielkimi oczyma.

– Dzieciom nie wolno się odzywać przy stole, chyba o tym wiesz!

– Nie, wcale nie wiem. U nas w domu roztrząsa się różne problemy i rozmawia o wszystkich sprawach. Babcia, która jest siostrą cesarza, mówi, że ona sama była wychowywana zbyt surowo, więc nie chce, żeby jej dzieci i wnuki przeżywały to samo. Oczywiście, na nas też krzyczą czasami, kiedy na to zasłużymy. Wtedy milczymy. I my wszyscy troje uczestniczyliśmy w różnych naradach, kiedy trzeba było rozwiązać jakiś problem czy zagadkę naszej rodziny, i zabierają nas na niebezpieczne wyprawy, na przykład takie jak ta…

– Ale najwięcej to Dolga zabierają – stwierdziła Taran. – Bo on potrafi wszystko.

– Rafael też umiał. Dopóki nie przyszedł ten zły człowiek i Rafaela nie zabiły jego czary.

– Ten zły człowiek – zaczęła Taran niepewnie. – Czy on był bardzo ciemny? Z brodą i długim nosem? I w wysokim kapeluszu z futra?

Danielle przestraszona mrugała szybko.

– Tak, tak wyglądał.

Rodzeństwo popatrzyło na siebie w półmroku.

– Co on tutaj robił? – zapytał Villemann głucho.

– On… Mieszkał tutaj. Kilkakrotnie. Tata nazywał go wujem. Ale potem się na siebie pogniewali. I wuj taty więcej się nie pokazał.

Villemann uwielbiał rozwiązywać zagadki.

– Czy to było przed śmiercią Rafaela, czy później? – spytał, przekonany, że to bardzo przenikliwe pytanie, choć przecież było po prostu bardzo rozsądne.

Dziewczynka zastanawiała się przez chwilę.

– Na krótko przed jego śmiercią. Rafael dostał przecież od wujka te rysunki, i potem mój brat zwariował, ale wtedy to już wuj się u nas od dawna nie pokazywał.

Znowu zaczęła płakać.

– Powiadasz, że on zwariował. Czy dlatego tak sądzono, bo chodził i opowiadał, że widuje duchy?

– Tak.

– Ale to nie musi oznaczać, że człowiek jest szalony! – wybuchnęła Taran ze złością. – My przez cały czas widujemy duchy!

– Naprawdę?

– No pewno! – potwierdziła Taran z niejaką przesadą. – A tatuś i Dolg to nawet z nimi rozmawiają.

To przynajmniej była prawda.

– Rozmawiają z nimi? – Danielle nie wierzyła własnym uszom.

– Bo ty nie znasz Dolga, Danielle – rzekł Villemann. – Gdybyś go tylko zobaczyła, od razu zrozumiałabyś wszystko.

– Chyba słyszałaś, jak dzisiaj psy walczyły na dziedzińcu? – zapytała Taran. – I wyjrzałaś przez okno?

– Psy słyszałam – odparła Danielle zdezorientowana.

– Ale nie wyglądałam, bo tego nie wolno mi robić.

– Co? – krzyknął Villemann. – Nawet przez okno nie wolno ci wyglądać?

– Nie. Mademoiselle mówi, że dziewczynki z dobrych domów nie powinny okazywać ciekawości.

– I ty się słuchasz?

– Tak.

Danielle rozjaśniła się i zaczęła się usprawiedliwiać.

– Słucham, ale wcześnie rano to nie. Wtedy wyglądam. O brzasku, bo wtedy nikt nie może mnie zobaczyć. Wtedy siadam przy oknie, wpatruję się w poranną mgłę, oglądam wschód słońca i słucham, jak woła kukułka. To jest tak, jakby przyjaciel do mnie przemawiał. Dzisiaj rano też siedziałam i słuchałam.

– I słyszałaś kukułkę? – zapytał Villemann sceptycznie.

– Tak.

Bliźniaki popatrzyły na siebie.

– Ale przecież mamy już prawie jesień – rzekła Taran matowym głosem.

– Tak, no to co? – zdziwiła się Danielle. – Słyszę ją prawie każdego dnia. Przez cały rok.

– Kukułkę?

– Tak. Zaczekajcie do jutra rana, to też ją usłyszycie.

– Nie mamy czasu, żeby czekać tak długo, musimy jechać na zachód – powiedziała Taran nieobecna myślami.

Danielle wyciągnęła do niej ręce.

– Och, nie odjeżdżajcie ode mnie, nie chcę was utracić! Zaczekajcie przynajmniej do jutra!

Myśli Villemanna też błądziły daleko.

– Danielle – zaczął w końcu. – Kukułka to ptak, który kuka w maju i właściwie nigdy więcej. Czasem może zacząć pod koniec kwietnia albo zahaczy jeszcze o czerwiec, ale to wszystko. A teraz zbliża się wrzesień!

– Nic z tego nie rozumiem – bąknęła nieśmiało. – Ja ją przecież słyszę!

Villemann ujął jej drobne, przemarznięte dłonie w swoje.

– Danielle, powiedziałaś, że twój brat umiał wspaniale naśladować kukułkę, prawda?

Dziewczynka rozpromieniła się.

– O, tak! Robił to dokładnie tak samo, jak…

Umilkła. Na strychu zapanowała kompletna cisza.

Загрузка...