POST SCRIPTUM

Reykjavik, stolica Islandii, to dziwne miasto, nawet dla tych, którzy oglądali już wiele dziwnych miast. Można go nazwać miastem wulkanicznym — ogrzewające domy ciepło pochodzi z głębin ziemi.

Rzecz jasna przyjeżdżają tu turyści, ale nie tak wielu, jak można by oczekiwać, nawet na początku czerwca. Słońce świeci wówczas jasno, tak jak świeciło od tygodni; nad ranem na parę godzin przygasa i pomiędzy drugą i trzecią znów wstaje wśród mgły, zaczynając kolejny dzień.

Tego ranka wysoki turysta zwiedził pieszo większą część Reykjaviku, słuchając toczonych wokół rozmów w języku, który przez ostatni tysiąc lat niemal się nie zmienił. Miejscowi potrafili czytać starożytne sagi z równą łatwością, jak zwykłe gazety. Tutejsze poczucie ciągłości historii przerażało go, a jednocześnie dodawało rozpaczliwej otuchy. Był bardzo zmęczony: niekończący się dzień sprawił, że praktycznie nie spał i całą beznocną noc przesiedział w pokoju hotelowym, czytając na zmianę przewodnik i „Czarny dom”, powieść, kupioną niedawno na lotnisku, choć nie potrafiłby już powiedzieć, na którym. Czasami wyglądał przez okno.

W końcu zegar i słońce zgodnie ogłosiły nadejście ranka.

W jednym z wielu sklepików Cień kupił tabliczkę czekolady i ruszył naprzód, bez celu. Od czasu do czasu coś przypominało mu o wulkanicznej naturze Islandii: skręcał za róg i przez moment czuł w powietrzu woń siarki. Nie przywodziła mu jednak na myśl Hadesu, lecz zgniłe jaja.

Wiele kobiet, które mijał na ulicach, było bardzo pięknych: szczupłych i bladych, takich, za jakimi przepadał Wednesday. Cień zastanawiał się, co mogło pociągać Wednesdaya w jego matce, pięknej, ale zupełnie do nich niepodobnej.

On sam uśmiechał się do ładnych kobiet, bo czuł się przy nich przyjemnie męsko. Uśmiechał się też do innych — w końcu świetnie się bawił.

Nie był pewien, kiedy się zorientował, że ktoś go obserwuje. W trakcie spacerów po Reykjaviku poczuł nagle, że śledzą go czyjeś oczy. Od czasu do czasu obracał się gwałtownie, próbując dostrzec swojego prześladowcę, patrzył też w szyby wystaw, na odbicie ulic. Nie ujrzał jednak nikogo niezwykłego, nikogo, kto zwracałby na niego uwagę.

Wszedł do niewielkiej restauracji, gdzie zjadł wędzonego maskonura, maliny, arktycznego pstrąga i gotowane ziemniaki. Popił wszystko coca-colą, smakującą słodziej i ciężej niż ta w Stanach.

Gdy kelner przyniósł rachunek, spytał:

— Przepraszam, pan jest Amerykaninem?

— Tak.

— A zatem szczęśliwego Czwartego Lipca! — Kelner sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie.

Cień nie zdawał sobie wcześniej sprawy z tego, że jest już czwarty. Dzień Niepodległości. O tak, podobała mu się idea niepodległości. Zostawił na stole pieniądze wraz z napiwkiem i wyszedł na zewnątrz. Znad Atlantyku wiał chłodny wietrzyk. Cień zapiął płaszcz.

Usiadł na trawiastym zboczu wzgórza, spoglądając na otaczające go miasto. Pewnego dnia będę musiał wrócić do domu, pomyślał, a wcześniej stworzyć dom, do którego mógłbym wracać. Zastanawiał się, czy dom to coś, w co po jakimś czasie zamienia się dane miejsce, czy też coś, co znajdujemy w końcu, gdy dostatecznie długo do niego dążymy.

Na zboczu pojawił się starszy mężczyzna. Maszerował ku niemu. Miał na sobie ciemnoszary płaszcz, postrzępiony u dołu, jakby oglądał wiele podróży, a także szerokoskrzydły niebieski kapelusz z piórkiem mewy wetkniętym za wstążkę pod zawadiackim kątem. Wygląda jak starzejący się hipis, pomyślał Cień. Albo od dawna emerytowany kowboj. Mężczyzna był niewiarygodnie wysoki.

Przykucnął obok Cienia na wzgórzu i pozdrowił go krótkim skinieniem głowy. Jedno oko przesłaniała mu czarna opaska, jak u pirata, szczękę porastała nastroszona bródka. Cień zastanowił się przelotnie, czy tamten zaraz poprosi o papierosa.

— Hvernig gengur? Manst pu eftir mer? — odezwał się starszy mężczyzna.

— Przepraszam — odparł Cień. — Nie mówię po islandzku. — A potem dodał z wahaniem, cytując zdanie, którego nauczył się z rozmówek w świetle wczesnego poranka: — Eg yala bara ensku. Mówię tylko po angielsku. — I dodał: — Amerykanin.

Starszy człowiek powoli skinął głową.

— Moi ludzie dawno temu popłynęli stąd do Ameryki. Dotarli tam i wrócili na Islandię. Mówili, że to dobre miejsce dla ludzi, ale złe dla bogów. A bez bogów czuli się zbyt… samotni. Mówił płynnie po angielsku, lecz przerwy i rytm zdań brzmiały osobliwie.

Cień przyjrzał mu się. Z bliska mężczyzna wydawał się starszy niż to w ogóle możliwe. Jego skórę pokrywały zmarszczki i szczeliny, niczym pęknięcia w granicie.

— Ja cię znam, chłopcze — oznajmił starzec.

— Tak?

— Ty i ja podążaliśmy tą samą ścieżką. Ja także dziewięć dni wisiałem na drzewie — ofiara z samego siebie. Jestem władcą Asów, bogiem szubienic.

— Jesteś Odynem — powiedział Cień.

Mężczyzna przytaknął z namysłem, jakby ważył w myślach to imię.

— Różnie mnie nazywają, ale owszem, jestem Odynem, synem Bora.

— Widziałem twoją śmierć — rzekł Cień. — Czuwałem nad twym ciałem. Próbowałeś tak wiele zniszczyć po to, by zyskać moc. Tak wiele byłeś gotów poświęcić dla siebie. Ty to zrobiłeś.

— Nie.

— Zrobił to Wednesday. Był tobą.

— On był mną, owszem. Ale ja nie jestem nim. — Mężczyzna podrapał się po nosie. Piórko mewy zadrżało. — Wrócisz? — spytał Władca Szubienic. — Do Ameryki?

— Nie mam do czego wracać. — Mówiąc to, Cień zorientował się, że kłamie.

— Sporo tam na ciebie czeka — powiedział starzec. — Ale poczeka, nie ucieknie.

Obok nich przeleciał biały motyl, trzepocząc skrzydełkami. Cień milczał. Miał dosyć bogów i ich tajemnic, dosyć na kilka żywotów. Postanowił, że wsiądzie do autobusu na lotnisko, zmieni rezerwację i poleci dokądś, gdzie nigdy jeszcze nie był. Cały czas będzie w ruchu.

— Hej — rzekł głośno — mam coś dla ciebie. — Sięgnął do kieszeni, ukrywając w dłoni drobny przedmiot. — Wyciągnij rękę — polecił.

Odyn spojrzał na niego z dziwnym wyrazem twarzy, po czym wzruszył ramionami i wyciągnął prawą rękę dłonią do dołu. Cień chwycił ją i obrócił.

Otworzył własne ręce, pokazując je kolejno, demonstrując, że są puste. Potem wepchnął szklane oko w skórzastą dłoń starca i zostawił je tam.

— Jak to zrobiłeś?

— Czary — odparł Cień.

Starzec zaśmiał się radośnie i klasnął. Obejrzał oko, trzymając je między kciukiem i palcem wskazującym, skinął głową, jakby wiedział dokładnie, czym jest, i ukrył w skórzanej sakiewce wiszącej u pasa.

— Takk kaerlega. Zaopiekuję się tym.

— Bardzo proszę. — Cień wstał, otrzepując spodnie z trawy.

— Jeszcze raz. — Pan Asgardu wyniośle skinął głową. Jego głos brzmiał głęboko, rozkazująco.

— Ech, wy — westchnął Cień — nigdy nie macie dosyć. Tej sztuczki nauczyłem się od kogoś, kto już nie żyje.

Sięgnął w pustkę i wyjął z powietrza złotą monetę. To była zupełnie zwyczajna złota moneta, nie potrafiła przywracać życia umarłym ani leczyć chorych, ale istniała naprawdę.

— I to już wszystko — oznajmił, pokazując ją pomiędzy palcami. — Nie napisała nic więcej.

Jednym pstryknięciem wyrzucił monetę w powietrze. Zawirowała w górze, połyskując w blasku słońca, i zawisła tak na tle letniego nieba, jakby nigdy nie miała spaść. Może istotnie nie spadła. Cień nie czekał, by się przekonać. Odszedł, nie oglądając się za siebie.

Загрузка...