CZĘŚĆ TRZECIA NASTANIE BURZY

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Błąkają się w ciemnościach, nie wiedzą co i jak,

Ja mam przy sobie lampę, lecz zdmuchnę ją i tak.

Wyciągam zatem rękę. I liczę, że ty też.

Chcę pobyć z tobą razem, gdy ciemność wokół jest.

— Greg Brown, „Z tobą, gdy ciemność jest”


O piątej rano w Minneapolis na parkingu lotniskowym zmienili samochody. Wjechali na górny poziom, gdzie wozy stały pod gołym niebem.

Cień wrzucił pomarańczowy kombinezon, kajdanki i łańcuchy do brązowej papierowej torby, w której jakże krótko spoczywały jego rzeczy, zwinął wszystko i wyrzucił do kubła. Czekali dziesięć minut, gdy w drzwiach pojawił się młodzieniec o piersi pękatej jak beczka i podszedł do nich, zajadając frytki z Burger Kinga. Cień natychmiast go poznał. Gdy wyjeżdżali z Domu na Skale, młodzieniec siedział na tylnym siedzeniu i nucił tak głębokim głosem, że cały samochód wibrował w rytm pieśni. Teraz jego twarz okalała zimowa broda z pasmami siwizny. Postarzała go.

Mężczyzna wytarł w dżinsy zatłuszczone palce i wyciągnął potężną dłoń w stronę Cienia.

— Słyszałem o śmierci Wszechojca — rzekł. — Zapłacą za nią. I to drogo.

— Wednesday był twoim ojcem? — spytał Cień.

— Był Wszechojcem — wyjaśnił mężczyzna. Głęboki głos wibrował mu w gardle. — Powiedzcie im, powiedzcie wszystkim, że gdy będziemy potrzebni, przyjdziemy.

Czernobog wydłubał spomiędzy zębów kawałek tytoniu i wypluł na zmarzniętą śniegową breję.

— A ilu was jest? Dziesięciu? Dwudziestu?

Potężny młodzieniec wzdrygnął się, jeżąc brodę.

— A czy dziesięciu z nas nie jest wartych ich setki? Kto zdołałby stanąć przeciw nam w bitwie? A zresztą jest nas więcej. Żyjemy na skraju miast. Kilkoro ukrywa się w górach. Inni w Catskillach, kilku w cyrkowych miasteczkach na Florydzie. Wszyscy mają topory w pogotowiu. Przybędą na wezwanie.

— Dobra, Elvis — wtrącił pan Nancy. Przynajmniej Cieniowi wydało się, że mówił „Elvis”. Nancy zamienił mundur zastępcy szeryfa na gruby brązowy rozpinany sweter, sztruksy i brązowe buty. — Wezwij ich. Stary drań pragnąłby tego.

— Oni go zdradzili. Zabili. Wyśmiewałem się z Wednesdaya, ale nie miałem racji. Nikt z nas nie jest już bezpieczny — rzekł mężczyzna, którego imię brzmiało jak Elvis. — Możecie jednak na nas polegać. — Lekko poklepał Cienia po plecach, niemal posyłając go na ziemię, zupełnie jakby rąbnęła go kula do burzenia budynków.

Czernobog rozglądał się po parkingu.

— Przepraszam za pytanie — rzekł w końcu — ale nasz nowy pojazd to który?

Rosły młodzian wskazał ręką.

— Tam — rzekł.

Czernobog prychnął.

— Co takiego?

To był volkswagen bus rocznik 1970. Jego tylną szybę pomalowano we wszystkie barwy tęczy.

— To świetny wóz. I ostatnia rzecz, jakiej będą się spodziewać.

Czernobog okrążył furgonetkę. Zaczął kasłać ostrym starczym kaszlem palacza. Zachłysnął się i splunął. Uniósł dłoń do piersi, rozmasowując ból.

— Tak. Ostatnia rzecz, jakiej będą się spodziewać. A co się stanie, jeśli zatrzyma nas policja, szukając hipisów i prochów? Nie jesteśmy tu po to, by jeździć magicznym autobusem. Mamy wtopić się w tłum.

Brodaty mężczyzna otworzył drzwiczki busa.

— Spojrzą na was, zobaczą, że nie jesteście hipisami, i pożegnają. Idealny kamuflaż. Jedyny, który zdołałem zdobyć w tak krótkim czasie.

Czernobog był wyraźnie skłonny do dalszej dyskusji, lecz pan Nancy zainterweniował szybko.

— Elvis, spisałeś się. Jesteśmy bardzo wdzięczni. Ten wóz musi trafić do Chicago.

— Zostawimy go w Bloomington — odparł brodacz. — Wilki się nim zajmą. Nie przejmujcie się. — Odwrócił się do Cienia. — Współczuję ci i podzielam twój ból. Przyjmij wyrazy podziwu i współczucia. — Uścisnął dłoń Cienia swą ogromną ręką. — Powodzenia. A jeśli przypadkiem przypadnie ci czuwanie, przyjmij wyrazy podziwu i współczucia. Powtórz to jego zwłokom, gdy je ujrzysz. Powiedz, że Alviss, syn Vindalfa, dochowa wiary.

W volkswagenie pachniało olejkiem paczuli, starymi kadzidełkami i tytoniem do skrętów. Podłogę i ściany oklejono wyblakłą różową wykładziną.

— Kto to był? — spytał Cień, zjeżdżając ze zgrzytem biegów po pochylni.

— Tak, jak powiedział. Alviss, syn Vindalfa, król krasnali. Największy, najsilniejszy, najpotężniejszy z nich.

— Ale to przecież nie krasnal — zauważył Cień. — Ma… ile to? Metr siedemdziesiąt pięć? Metr osiemdziesiąt?

— Co czyni go olbrzymem wśród krasnali — odparł z tyłu Czernobog. — Najwyższym krasnalem w Ameryce.

— O co chodziło z tym czuwaniem? — dociekał Cień.

Starcy nie odpowiedzieli. Cień zerknął na pana Nancy’ego, który wyglądał przez okno.

— I co? Mówił coś o czuwaniu. Słyszeliście.

— Nie będziesz musiał tego robić — przemówił z tyłu Czernobog.

— Czego?

— Czuwać. On za dużo gada. Wszystkie krasnale gadają i gadają. Nie ma się czym przejmować. Lepiej zapomnij o tym wszystkim.


* * *

Jazda na południe przypominała podróż w czasie. Śniegi znikały powoli. Następnego ranka, gdy dotarli do Kentucky, nie pozostał po nich ślad. W Kentucky zima już minęła i nadciągała wiosna. Cień zastanawiał się, czy istnieje jakieś równanie wyjaśniające to zjawisko — być może każde sto kilometrów na południe oznaczało przeskoczenie o jeden dzień w przyszłość.

Chętnie wspomniałby komuś o tym, ale pan Nancy spał w fotelu obok, a Czernobog chrapał donośnie z tyłu.

W tym momencie czas wydawał mu się czymś płynnym, złudzeniem, subiektywnym wymysłem. Zaczął dostrzegać obecność ptaków i zwierząt: widział wrony na poboczu i na drodze dziobiące rozjechane stworzenia, stadka ptaków krążyły po niebie, tworząc wzory, które z czymś mu się kojarzyły; z trawników i ogrodzeń obserwowały ich koty.

Czernobog zachrapał i ocknął się. Powoli usiadł na kanapie.

— Śniło mi się coś dziwnego — oznajmił. — Śniłem, że jestem Bielebogiem, że choć świat sądzi, iż jest nas dwóch, bóg światła i bóg mroku, teraz, gdy się postarzeliśmy, istnieję tylko ja, sam daję im dary, a potem odbieram. — Oderwał filtr od lucky strike’a, wsunął papierosa do ust i zapalił.

Cień spuścił szybę w oknie.

— Nie boisz się raka płuc? — spytał.

— Ja jestem rakiem — odparł Czernobog. — Nie boję się siebie.

— Tacy jak my nie dostają raka — wtrącił Nancy. — Nie chorujemy na arteriosklerozę, chorobę Parkinsona czy syfilis. Trudno nas zabić.

— Wednesdaya zabili — przypomniał Cień.

Skręcił na stację benzynową. Potem zaparkował przy restauracji na wczesne śniadanie. Gdy przekroczyli próg, zadźwięczał telefon w przejściu.

Starsza kobieta o zatroskanym uśmiechu, siedząca za ladą i czytająca „Czego pragnie me serce” Jenny Kerton, przyjęła zamówienie. Potem westchnęła, ruszyła do telefonu i podniosła słuchawkę.

— Tak. — Zerknęła na nich, po czym dodała: — Zgadza się. Już tu są. Jedną chwileczkę. — Podbiegła do pana Nancy’ego. — Do pana — oznajmiła.

— Dobrze — odparł pan Nancy. — Czy może pani dopilnować, by frytki były mocno przypieczone? A jeszcze lepiej przypalone. — Pomaszerował do telefonu. — Tu on.

— A czemu sądzicie, że jestem dość głupi, by wam uwierzyć? — spytał.

— Mogę sprawdzić — dodał. — Wiem, gdzie to jest.

— Tak — rzekł. — Oczywiście, że chcemy. Dobrze o tym wiecie. A ja wiem, że chcecie się go pozbyć, więc skończcie z tymi bzdurami.

Odwiesił słuchawkę i wrócił do stołu.

— Kto to był? — spytał Cień.

— Nie powiedzieli.

— Czego chcieli?

— Proponowali nam rozejm na czas zwrotu ciała.

— Oni kłamią — wtrącił Czernobog. — Chcą nas do siebie zwabić, a potem pozabijać. To właśnie zrobili z Wednesdayem. Ja też zawsze tak postępowałem — dodał z ponurą dumą.

— To będzie teren neutralny — wyjaśnił Nancy. — Naprawdę neutralny.

Czernobog zachichotał, zupełnie jakby w suchej czaszce zagrzechotała metalowa kula.

— To też mówiłem. Przyjdźcie w miejsce neutralne, powtarzałem. A potem nocą zjawialiśmy się i zabijaliśmy ich wszystkich. To były czasy.

Pan Nancy wzruszył ramionami. Zaczął chrupać ciemnobrązowe frytki, uśmiechając się z zadowoleniem.

— Mmm, pyszne — rzekł.

— Nie możemy ufać tym ludziom — wtrącił Cień.

— Posłuchaj, jestem starszy od ciebie, mądrzejszy od ciebie i przystojniejszy od ciebie. — Pan Nancy zaczął klepać w dno odwróconej butelki z ketchupem, polewając nim spieczone frytki. — W jeden dzień mogę zdobyć więcej cipek, niż ty przez cały rok. Umiem tańczyć jak anioł, walczyć jak zagoniony do kąta niedźwiedź, planować lepiej niż lis, śpiewać jak słowik…

— I mówisz mi to, bo…?

Brązowe oczy Nancy’ego spojrzały na Cienia.

— A oni muszą pozbyć się ciała. Zależy im na tym tak bardzo, jak nam na jego odzyskaniu.

— Nie istnieje neutralne miejsce — podkreślił Czernobog.

— Jedno istnieje — nie zgodził się pan Nancy. — Środek.


* * *

Ustalenie dokładnego środka danej rzeczy zwykle sprawia problemy, a jeśli mamy do czynienia z istotą żywą — na przykład ludźmi albo kontynentami — problemem staje się sama odpowiedź na pytanie: „Czymże jest środek człowieka, środek snu?”. W przypadku kontynentalnych Stanów Zjednoczonych dochodzi jeszcze pytanie, czy należy uwzględniać Alaskę i Hawaje.

Na początku dwudziestego wieku sporządzono z kartonu model kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, czterdziestu ośmiu stanów. Aby znaleźć środek, ustawiali model na szpilce, póki nie znaleźli jednego miejsca, w którym utrzymywał się w równowadze.

O ile można stwierdzić, dokładny środek kontynentalnych Stanów Zjednoczonych mieści się kilka mil od miasteczka Lebanon, w stanie Kansas, na świńskiej farmie Johnny’ego Griba. W latach trzydziestych mieszkańcy Lebanon byli gotowi wznieść pomnik pośrodku owej farmy, lecz Johnny Grib oświadczył, że nie życzy sobie milionów turystów, którzy będą niepokoić jego świnie, toteż pomnik upamiętniający geograficzny środek USA ustawiono trzy kilometry na północ od miasta. Zbudowano tam park, kamienny pomnik z mosiężną tablicą, wylano asfaltem drogę z miasta i, w oczekiwaniu gwałtownego napływu turystów, nawet motel obok pomnika. I zaczęło się czekanie.

Turyści nie przybyli. Nikt się nie zjawił.

Obecnie to żałosny park, w którym mieści się ruchoma kaplica, niezdolna pomieścić nawet niewielkiego orszaku pogrzebowego, i motel o oknach niczym martwe oczy.

— I właśnie dlatego — zakończył pan Nancy, gdy wjeżdżali do Humansville w stanie Missouri (1084 mieszkańców) — dokładny środek Ameryki to mały zaniedbany park, pusty kościół, stos kamieni i opuszczony motel.

— Świńska farma — wtrącił Czernobog. — Powiedziałeś przed chwilą, że prawdziwy środek Ameryki to świńska farma.

— Nie chodzi o to, czym jest — odparł pan Nancy — lecz o to, za co uważają go ludzie. I tak jest rzeczą czysto wymyśloną. Dlatego właśnie stał się ważny. Ludzie walczą wyłącznie o wymyślone rzeczy.

— Ludzie tacy jak ja? — spytał Cień. — Czy ludzie tacy jak wy?

Nancy nie odpowiedział. Czernobog wydał z siebie odgłos, który mógł być równie dobrze śmiechem, jak i pogardliwym prychnięciem.

Cień usiłował usadowić się wygodnie z tyłu minibusu. Niewiele spał. Coś ściskało go w żołądku. Było to gorsze niż to, co czuł w więzieniu, gorsze niż wrażenie w chwili, gdy Laura przyszła do niego i opowiedziała o napadzie. Włosy na karku jeżyły mu się lekko, czuł mdłości, a kilka razy ogarnęła go fala strachu.

Pan Nancy zjechał na pobocze w Humansville i zaparkował przed supermarketem. Wszedł do środka. Cień podążył za nim. Czernobog czekał na parkingu, paląc papierosa.

Po sklepie kręcił się młody jasnowłosy mężczyzna, niemalże chłopiec. Uzupełniał właśnie zapasy płatków śniadaniowych na regałach.

— Cześć — rzucił pan Nancy.

— Cześć — odparł młodzieniec. — A zatem to prawda? Zabili go?

— Tak — odparł pan Nancy. — Zabili.

Młodzieniec z trzaskiem postawił na półce kilka pudełek płatków.

— Myślą, że mogą nas zgnieść jak karaluchy. — Na jego przegubie połyskiwała bransoleta z poczerniałego srebra. — Ale nas nie tak łatwo zmiażdżyć, prawda?

— Nie — zgodził się pan Nancy. — Niełatwo.

— Przybędę, panie. — Jasnoniebieskie oczy młodzieńca płonęły.

— Wiem, Gwydionie — odparł pan Nancy.

Pan Nancy kupił kilka dużych butelek RC coli, sześć rolek papieru toaletowego, paczkę niesympatycznych czarnych cygaretek, kiść bananów i opakowanie miętowej gumy do żucia.

— To dobry chłopiec. Przybył tu w siódmym stuleciu z Walii.

Minibus pokonywał kręte drogi, wiodące najpierw na zachód, a potem na północ. Wiosna ustąpiła znów miejsca martwej zimie. Kansas miało barwę ponurej szarości, samotnych chmur, pustych okien, zagubionych serc. Cień nabrał ogromnej wprawy w wyszukiwaniu stacji radiowych i negocjacjach pomiędzy panem Nancym, lubiącym audycje słowne i muzykę taneczną, i Czernobogiem, preferującym muzykę klasyczną, im bardziej ponurą, tym lepiej, na zmianę z co bardziej ekstremistycznymi stacjami religijnymi. Co do Cienia, najbardziej lubił stare hity.

Późnym popołudniem zatrzymali się na prośbę Czernoboga na peryferiach Cherryvale, w stanie Kansas (2464 mieszkańców). Czemobog poprowadził ich na łąkę przed miastem. W cieniu drzew wciąż pozostały ślady śniegu. Trawa miała barwę brązu.

— Zaczekajcie tutaj — polecił Czernobog.

Samotnie przeszedł na środek łąki i jakiś czas stał tam, nie zwracając uwagi na porywy lutowego wiatru. Z początku zwiesił głowę, potem zaczął gestykulować.

— Wygląda, jakby z kimś rozmawiał — zauważył Cień.

— Z duchami — wyjaśnił pan Nancy. — Ponad sto lat temu oddawano mu tu cześć. Ludzie składali mu krwawe ofiary, krew rozlaną uderzeniem młota. Po jakimś czasie mieszkańcy miasta odgadli, jakim cudem tak wielu przejeżdżających przez miasto nieznajomych znika bez śladu. Tu właśnie ukryli część ciał.

Czemobog zbliżył się do nich. Wąsy miał teraz ciemniejsze, w siwych włosach pojawiły się czarne pasma. Uśmiechnął się, odsłaniając żelazny ząb.

— Dobrze się czuję. Ach! Pewne rzeczy nie znikają, a krew trwa najdłużej.

Przeszli przez łąkę do miejsca, gdzie zaparkowali busa. Czernobog zapalił papierosa, nie zakasłał.

— Zrobili to młotem — rzekł. — Wotan cały czas gadał o szubienicach i włóczniach, ale dla mnie młot to podstawa. — Wyciągnął palec zabarwiony nikotyną i postukał nim mocno w środek czoła Cienia.

— Nie rób tego, proszę — rzekł uprzejmie Cień.

— Nie rób tego, proszę — naśladował Czernobog. — Któregoś dnia wezmę mój młot i zrobię z tobą coś znacznie gorszego. Pamiętaj.

— Tak — odparł Cień. — Ale jeśli jeszcze raz pukniesz mnie w głowę, złamię ci rękę.

Czernobog prychnął.

— Tutejsi ludzie powinni być wdzięczni. Wyzwolili wielką moc. Nawet trzydzieści lat po tym, jak zmuszono ich do ukrycia się, tutejsza ziemia, ta właśnie ziemia zrodziła największą gwiazdę filmową wszech czasów.

— Judy Garland? — spytał Cień.

Czernobog pokręcił głową.

— On ma na myśli Louise Brooks — powiedział pan Nancy.

Cień postanowił nie pytać, kim była Louise Brooks. Zamiast tego rzekł:

— Posłuchaj, kiedy Wednesday wybrał się na naradę, zrobił to, bo zawarł rozejm.

— Tak.

— A teraz my jedziemy po jego ciało, bo uzgodniliśmy rozejm.

— Tak.

— Wiemy też, że tamci ludzie chcą się mnie pozbyć, najlepiej na dobre.

— Wszystkich nas chcą zabić.

— Zupełnie nie rozumiem zatem, czemu zakładamy, że tym razem zagrają fair.

— To dlatego — odparł Czemobog — spotykamy się w środku. To… — Urwał, marszcząc brwi. — Chodzi o odwrotność świętości.

— Profanum? — odparł Cień.

— Nie. Chodzi mi o miejsca mniej święte niż każde inne. O ujemnej świętości. Miejsca, w których nie da się postawić żadnej świątyni, których ludzie unikają, a jeśli już je odwiedzą, znikają jak najszybciej mogą. Jedynie bogowie mogą stąpać po tych miejscach, jeśli oczywiście ktoś ich do tego zmusi.

— Nie wiem — rzekł Cień. — Nie sądzę, by istniało takie słowo.

— Cała Ameryka jest trochę taka — wyjaśnił Czernobog. — To dlatego nie jesteśmy tu mile widziani. Ale środek… on jest najgorszy. Zupełnie jak pole minowe. Wszyscy stąpamy tam zbyt ostrożnie, by odważyć się naruszyć rozejm.

Dotarli do minibusu. Czernobog poklepał Cienia po ramieniu.

— Nie bój się — powiedział ponurym tonem, mającym w zamierzeniu dodać otuchy. — Nikt cię nie zabije. Nikt poza mną.


* * *

Cień znalazł środek Ameryki wieczorem tego samego dnia, nim jeszcze zapadły ciemności. Mieścił się on na niewielkim wzgórzu na północny zachód od Lebanon. Przejechali przez mały park, mijając niewielką kaplicę-przyczepę i kamienny pomnik, a gdy Cień ujrzał stojący na skraju parku jednopiętrowy motel z lat pięćdziesiątych, jego serce ścisnęło się nieprzyjemnie. Przed motelem parkował czarny hummer — wyglądał jak dżip odbity w krzywym zwierciadle, kanciasty, bezsensowny i przysadzisty, niczym samochód opancerzony. Wewnątrz budynku nie płonęło ani jedno światło.

Zaparkowali obok motelu, a gdy to uczynili, z budynku wymaszerował mężczyzna w stroju i czapce szofera. Przez moment zalał go blask reflektorów. Mężczyzna uprzejmie dotknął czapki, wsiadł do hummera i odjechał.

— Wielki wóz, mały fiut — mruknął pan Nancy.

— Myślicie, że w ogóle mają tu łóżka? — spytał Cień. — Od wieków nie spałem w łóżku. To miejsce wygląda, jakby czekało na ekipę rozbiórkową.

— Należy do myśliwych z Teksasu — wyjaśnił pan Nancy. — Przyjeżdżają tu raz do roku. Nie mam pojęcia, na co polują. Dzięki nim motel jeszcze stoi.

Wygramolili się z minibusu. Ktoś już na nich czekał: nieznana Cieniowi kobieta. Miała idealny makijaż i doskonałą fryzurę. Przypominała mu wszystkie dziennikarki oglądane w telewizji śniadaniowej, siedzące w studio nie przypominającym żadnego normalnego salonu.

— Jak miło jest was widzieć powiedziała. — Ty musisz być Czemobog. Wiele o tobie słyszałam. A ty to Anansi, zawsze gotowy do psot, prawda? Wesoły człowiek, nie ma co. A ty… ty musisz być Cień. Długo się nam wymykałeś, czyż nie? — Kobieta uścisnęła dłoń Cienia i spojrzała mu prosto w oczy. — Ja jestem Media. Miło mi. Mam nadzieję, że załatwimy nasze sprawy bez żadnych trudności.

Główne drzwi otwarły się powoli.

— Wiesz, Toto — powiedział tłusty dzieciak, którego Cień oglądał ostatnio w limuzynie — wątpię, abyśmy wciąż byli w Kansas.

— Jesteśmy w Kansas — odparł pan Nancy. — Prawie cały dzień jechaliśmy przez ten stan. Cholernie płaski, bez dwóch zdań.

— W tym miejscu nie ma światła, prądu ani gorącej wody — oznajmił dzieciak. — A, bez urazy, wam naprawdę przydałaby się gorąca woda. Śmierdzicie, jakbyście od tygodnia siedzieli w tym busie.

— Wolałabym nie poruszać tego tematu — wtrąciła gładko kobieta. — Wszyscy jesteśmy tu przyjaciółmi. Chodźcie, zobaczycie pokoje. My zajęliśmy pierwsze cztery. Wasz nieżyjący przyjaciel jest w piątym. Pokoje z numerami powyżej pięciu są puste — sami możecie wybrać. Obawiam się, że to nie Cztery Pory Roku, ale też cóż mogłoby im dorównać?

Otworzyła przed nimi drzwi do holu motelowego. Pachniało w nim pleśnią, wilgocią, kurzem i rozkładem.

W pogrążonym w głębokiej ciemności holu siedział mężczyzna.

— Jesteście głodni? — spytał.

— Zawsze mógłbym coś zjeść — odparł pan Nancy.

— Kierowca pojechał po hamburgery — oznajmił tamten. — Wkrótce wróci. — Uniósł wzrok. Było zbyt ciemno, by dało się dostrzec twarze, on jednak powiedział: — Hej ty! Ty jesteś Cień? Dupek, który zabił Woody’ego i Stone’a?

— Nie — odparł Cień. — Zrobił to ktoś inny. Ale wiem, kim ty jesteś. — I rzeczywiście. Kiedyś znalazł się wewnątrz głowy swego rozmówcy. — Jesteś Town. Przespałeś się już z wdową po Woodym?

Pan Town spadł z krzesła. W filmie byłoby to zabawne, w życiu okazało się jedynie niezgrabne. Wstał szybko i ruszył w stronę Cienia. Cień spojrzał na niego z góry.

— Nie zaczynaj czegoś, czego nie jesteś gotów skończyć.

Pan Nancy położył mu dłoń na ramieniu.

— Zawieszenie broni, pamiętasz? — rzekł. — Jesteśmy w środku.

Pan Town odwrócił się, przechylił przez kontuar i wyjął trzy klucze.

— Mieszkacie na końcu korytarza — oznajmił. — Proszę.

Wręczył klucze panu Nancy’emu i odszedł w cień. Usłyszeli odgłos otwieranych i zatrzaskiwanych motelowych drzwi.

Pan Nancy wręczył jeden z kluczy Cieniowi, drugi Czernobogowi.

— Czy w busie mamy może latarkę? — spytał Cień.

— Nie — odparł pan Nancy. — Ale to tylko ciemność. Nie powinieneś bać się ciemności.

— Nie boję się — odrzekł Cień. — Lękam się ludzi w ciemności.

— Ciemność jest dobra — wtrącił Czernobog. Bez problemów orientując się, dokąd idzie, poprowadził ich w głąb mrocznego korytarza i z łatwością wsunął klucze w zamki. — Będę w pokoju numer dziesięć — oznajmił, po czym dodał: — Media? Chyba o niej słyszałem. Czy to nie ona zabiła swoje dzieci?

— Inna kobieta — odparł pan Nancy. — Ten sam charakter.

Pan Nancy mieszkał w pokoju numer osiem, a Cień naprzeciwko, w dziewiątce. W pokoju unosiła się woń kurzu, wilgoci i opuszczenia. Pośrodku stała rama łóżka z materacem, lecz bez pościeli. Zza okna, ze spowitego w płaszcz zmierzchu świata, wpadała odrobina światła. Cień usiadł na materacu, zdjął buty i wyciągnął się wygodnie. W ciągu ostatnich dni zbyt wiele jeździł.

Może nawet zasnął.


* * *

Szedł naprzód.

Zimny wiatr szarpał mu ubranie. Maleńkie płatki śniegu, niewiele większe niż kryształowy pył, wirowały i tańczyły w powietrzu.

Wokół siebie widział drzewa, nagie, zimowe drzewa. Otaczały go wysokie wzgórza. Było późne zimowe popołudnie, niebo i śnieg przybrały ten sam odcień głębokiego fioletu. Gdzieś z przodu — w tym świetle nie dało się ocenić odległości — mrugały płomienie ogniska, żółte i pomarańczowe.

Obok niego po śniegu biegł szary wilk.

Cień przystanął. Wilk także się zatrzymał, odwrócił i wyraźnie czekał. Jedno z jego oczu połyskiwało żółtawą zielenią. Cień wzruszył ramionami i znów skierował się ku płomieniom. Wilk szedł spokojnie przed nim.

Ognisko płonęło pośrodku zagajnika drzew. Musiała być ich setka, zasadzonych w dwóch rzędach. Na drzewach kołysały się niewyraźne postaci. W oddali wznosił się budynek przypominający nieco obróconą do góry dnem łódź. Wyrzeźbiono go z drewna. Wokół roiło się od drewnianych istot i twarzy — smoków, gryfów, trolli — tańczących w migotliwym blasku ognia.

Ognisko płonęło tak jasno, że Cień nie mógł podejść bliżej. Wilk okrążył je ostrożnie.

W miejsce wilka, z drugiej strony, zbliżył się mężczyzna wsparty na wysokiej lasce.

— Jesteś w Uppsali, w Szwecji — oznajmił mężczyzna znajomym głębokim głosem. — Jakiś tysiąc lat temu.

— Wednesday? — spytał Cień.

Mężczyzna wciąż mówił, jakby Cienia w ogóle tam nie było.

— Najpierw co roku, a później, gdy dotknęła ich zaraza lenistwa, co dziewięć lat, składali tu ofiary. Ofiary z dziewięciu. Każdego dnia, przez dziewięć dni, wieszali dziewięć stworzeń na drzewach w gaju. Jednym z nich zawsze był człowiek.

Odszedł od ognia w stronę drzew. Cień ruszył za nim. Po chwili wiszące na gałęziach postaci nabrały kształtów; dostrzegł nogi, oczy, języki, szyje. Cień potrząsnął głową. W widoku byka powieszonego na drzewie było coś mrocznego i smutnego, a jednocześnie na tyle surrealistycznego, że wydawał się niemal zabawny. Minął wiszącego jelenia, ogara, brunatnego niedźwiedzia, kasztanowego konia o białej grzywie, niewiele większego od kucyka. Pies wciąż żył, co kilka sekund szarpał się spazmatycznie i skomlał cicho, dyndając na końcu sznura.

Mężczyzna ujął w dłoń długą laskę, która, jak sobie uświadomił Cień, w istocie była włócznią i jednym cięciem rozpruł brzuch psa. Parujące wnętrzności wypłynęły na śnieg.

— Śmierć tę poświęcam Odynowi — powiedział uroczyście tamten. — To tylko gest — dodał, odwracając się do Cienia — lecz gesty znaczą wszystko. Śmierć jednego psa symbolizuje śmierć wszystkich psów. Oddali mi dziewięciu ludzi, są oni jednak wszystkimi ludźmi, całą krwią i mocą. Tyle że to nie wystarczyło. Pewnego dnia krew przestała płynąć. Wiara bez krwi nie przetrwa wiecznie. Krew musi płynąć.

— Widziałem twoją śmierć — wtrącił Cień.

— W świecie bogów — odparła postać; teraz Cień był już pewien, że to Wednesday; nikt inny nie potrafił mówić równie ochryple, z podobną cyniczną radością — nie śmierć się liczy, lecz szansa zmartwychwstania. A kiedy popłynie krew… — Wskazał zwierzęta i ludzi wiszących na drzewach.

Cień nie potrafił zdecydować, czy mijani martwi ludzie są bardziej czy mniej straszni niż zwierzęta. Ludzie przynajmniej z góry znali swój los. Otaczała ich ciężka woń alkoholu, co sugerowało, że pozwolono im się znieczulić w drodze na szubienicę. Zwierzęta tymczasem po prostu zamordowano, podciągnięto w górę całkiem żywe i przerażone. Oblicza mężczyzn były takie młode, żaden z nich nie miał więcej niż dwadzieścia lat.

— A kim ja jestem? — spytał Cień.

— Ty? — odparł mężczyzna. — Ty byłeś pewną sposobnością, częścią odwiecznej tradycji. Choć obaj zaangażowaliśmy się w sprawę tak mocno, że gotowiśmy oddać za nią życie. Prawda?

— Kim ty jesteś? — spytał Cień.

— Najtrudniejszą rzeczą jest zwykle przetrwanie — odparł tamten.

Ognisko — Cień uświadomił sobie ze zgrozą, że nie płoną w nim drwa, tylko kości, żebra i piszczele, ognistookie czaszki spoglądały na niego z płomieni, wyrzucając w mrok barwy pierwiastków śladowych, zielenie, błękity i żółcie — trzeszczało, płonęło gorąco.

— Trzy dni na drzewie, trzy dni w świecie podziemi, trzy dni na odnalezienie drogi powrotnej.

Płomienie zamigotały i zapłonęły zbyt jasno, by Cień mógł spojrzeć wprost w ogień. Popatrzył zatem w mrok pod drzewami.


Stukanie do drzwi — przez okno wpadały promienie księżyca. Cień wstał gwałtownie.

— Podano do stołu — oznajmiła z korytarza Media.

Włożył buty, podszedł do drzwi i wyszedł na zewnątrz. Ktoś znalazł kilka świec, recepcje oświetlał słaby żółtawy blask. Kierowca hummera wmaszerował do środka, dźwigając tekturową tacę i papierowy worek. Był ubrany w długi czarny płaszcz i spiczastą szoferską czapkę.

— Przepraszam za spóźnienie — powiedział ochryple. — Wszystkim kupiłem to samo: parę burgerów, duże frytki, dużą cole i szarlotkę. Zjem w samochodzie. — Postawił tace na ladzie i wyszedł. Całe pomieszczenie wypełniła woń fast foodu. Cień wziął worek i zaczął rozdawać jedzenie, serwetki, porcyjki ketchupu.

Jedli w milczeniu. Świece migotały, płonący wosk syczał lekko.

Cień zauważył, że Town patrzy na niego gniewnie. Odwrócił się z krzesłem tak, by mieć za sobą ścianę. Media zjadła swego hamburgera i unosząc do ust serwetkę, strzepnęła okruszki.

— No świetnie, te hamburgery są prawie zimne — oznajmił tłusty dzieciak. Wciąż miał na nosie ciemne okulary. Cieniowi wydało się to głupie i bezsensowne, zważywszy na panujący wokół mrok.

— Przepraszam — odparł Town. — Najbliższy McDonald mieści się w Nebrasce.

Skończyli ledwo letnie hamburgery i zimne frytki. Gruby dzieciak wgryzł się w ciastko i nadzienie popłynęło mu po brodzie. o dziwo, wciąż było gorące.

— Auu! — Westchnął, starł je ręką i oblizał. — To piecze — dodał. — Ktoś ich zaskarży, jak dwa razy dwa.

Cień miał ochotę uderzyć dzieciaka. Pragnął go uderzyć, odkąd tamten kazał swym gangsterom porwać go do limuzyny po pogrzebie Laury. Odpędził te myśli.

— Nie możemy po prostu zabrać ciała Wednesdaya i wynieść się stąd?

— O północy — odparli jednocześnie pan Nancy i tłusty dzieciak.

— Trzeba postępować według reguł — wtrącił Czemobog.

— Owszem — odparł Cień — ale nikt nie powiedział mi, jakie są reguły. Cały czas o nich gadacie, a ja nie wiem nawet, na czym polega wasza gra.

— To jak wyznaczona z góry data — powiedziała radośnie Media. — No wiesz, od tego i tego można urządzać wyprzedaże.

— Osobiście uważam, że to czysta bzdura — dodał Town. — Lecz jeśli reguły ich cieszą, moja agencja także się cieszy i wszyscy są szczęśliwi. — Z głośnym siorbnięciem pociągnął łyk coli. — Byle do północy. Wy zabierzecie trupa i wszyscy odjadą. Będziemy sobie pić z dzióbków jak pieprzone gołąbki, pożegnamy się i znów zaczniemy na was polować jak na szczury, którymi jesteście.

— Hej — rzucił dzieciak, zwracając się do Cienia. — To mi o czymś przypomina. Kazałem ci powtórzyć twojemu szefowi, że jest już tylko historią. Powiedziałeś mu to?

— Owszem — odparł Cień. — I wiesz, co mi odpowiedział? Żebym powiedział gówniarzowi, jeśli kiedykolwiek go jeszcze spotkam, by pamiętał, że dzisiejsza przyszłość to jutrzejsze wczoraj. — Wednesday nigdy nie powiedział niczego podobnego, ale ci ludzie zdawali się lubić banały. W skierowanych nań ciemnych okularach odbiły się migotliwe płomyki świec, żywe jak oczy.

— Co za koszmarna dziura — Dzieciak westchnął. — Nie ma prądu ani zasięgu komórek. Kiedy trzeba sięgać po przewody, to jak powrót do epoki kamienia łupanego. — Wypił resztkę coli przez słomkę, upuścił kubek na stół i odszedł w głąb korytarza.

Cień umieścił śmieci w torbie.

— Idę obejrzeć środek Ameryki — oznajmił. Wstał i wyszedł na dwór, w noc. Pan Nancy podążył za nim.

Wędrowali razem przez niewielki park. Milczeli, póki nie dotarli do kamiennego pomnika. Wiatr uderzał w nich kapryśnie, najpierw z jednej, a potem z drugiej strony.

— I co teraz? — spytał Cień.

Blady półksiężyc wisiał na ciemnym niebie.

— Teraz — odparł Nancy — powinieneś wrócić do pokoju. Zamknij drzwi na klucz, spróbuj się przespać. O północy oddadzą nam ciało, a wtedy wyniesiemy się stąd w diabły. Środek nie jest najlepszym miejscem dla nikogo.

— Skoro tak twierdzisz.

Pan Nancy zaciągnął się dymem z cygaretki.

— Nigdy nie powinno było do tego dojść — powiedział. — Nic z tego nie powinno się zdarzyć. Ja i nasi jesteśmy… — pomachał cygaretką jakby szukał właściwego określenia, po czym dźgnął nią naprzód — …wyjątkowi. Nietowarzyscy. Nawet ja. Nawet Bachus. Nie na długo. Wędrujemy własnymi drogami bądź trzymamy się własnych grupek. Niezbyt dobrze radzimy sobie z innymi. Chcemy, by nas uwielbiano, szanowano, oddawano nam cześć. Osobiście lubię, by opowiadali historie o moim sprycie i przebiegłości. Wiem, to wada, ale taki jestem. Lubimy być wielcy, lecz w tych marnych czasach zmaleliśmy. Nowi bogowie powstają, upadają i znów powstają. Lecz ten kraj nie na długo znosi bogów. Brahma tworzy, Wisznu chroni, Sziwa niszczy i Brahma znów może wziąć się za dzieło stworzenia.

— Co zatem chcesz powiedzieć? — spytał Cień. — Walka się skończyła? Koniec z bitwą?

Pan Nancy prychnął.

— Oszalałeś? Zabili Wednesdaya. Zabili go i przechwalali się tym. Sami wszystkich zawiadomili. Pokazali to na wszystkich kanałach, każdemu, kto ma oczy i widzi. Nie, Cieniu. To dopiero początek.

Schylił się u stóp kamiennego pomnika, zgasił cygaretkę, wbijając ją w ziemię, i pozostawił niczym ofiarę.

— Kiedyś żartowałeś — zauważył Cień. — Teraz już nie.

— W dzisiejszych czasach trudniej o żarty. Wednesday nie żyje. Wracasz do środka?

— Za moment.

Nancy odszedł w stronę motelu. Cień wyciągnął rękę i dotknął kamieni pomnika. Przesunął wielkimi palcami po zimnej mosiężnej tablicy. Potem odwrócił się i podszedł do małej białej kaplicy. Przekroczył próg i znalazł się w ciemności. Usiadł na ławce, zamknął oczy, opuścił głowę i zaczął myśleć o Laurze, Wednes-dayu, o tym, co oznacza życie.

Za plecami usłyszał szczęk, ciche plaśnięcie buta o ziemię. Cień wyprostował się, odwrócił głowę. Ktoś stał w otwartych drzwiach, ciemna postać na tle gwiazd.

Promienie księżyca odbijały się w czymś metalowym.

— Zamierzasz mnie zastrzelić? — spytał Cień.

— Bardzo bym chciał — odparł pan Town. — To w końcu tylko samoobrona. Modlisz się? Czyżby wmówili ci, że są bogami? Nie są bogami.

— Nie modliłem się — odparł Cień. — Po prostu myślałem.

— Osobiście uważam, że to mutanci. Eksperymenty ewolucji. Trochę zdolności hipnotycznych, mały hokus-pokus i sprawiają, że ludzie wierzą we wszystko. Nie ma się czym ekscytować. I tyle. Ostatecznie umierają jak ludzie.

— Zawsze umierali. — Cień wstał. Town cofnął się o krok i Cień wyszedł z kapliczki. Tamten utrzymywał dystans. — Hej — rzucił Cień. — Słyszałeś o Louise Brooks?

— To twoja przyjaciółka?

— Nie. Była gwiazdą filmową. Pochodziła z tych okolic.

Town przystanął.

— Może zmieniła nazwisko i teraz nazywa się Liz Taylor, Sharon Stone czy coś w tym stylu? — podsunął.

— Może. — Cień skierował się do motelu. Town dotrzymywał mu kroku.

— Powinieneś wrócić do więzienia — oznajmił. — Powinieneś siedzieć w pieprzonej celi śmierci.

— Nie zabiłem twoich kolegów, ale powiem ci coś, co kiedyś usłyszałem od jednego faceta, gdy jeszcze siedziałem w więzieniu. Coś, czego nigdy nie zapomniałem.

— To znaczy?

— W Biblii pojawia się tylko jeden człowiek, któremu Jezus osobiście przyrzekł miejsce u swego boku w raju. Nie jest to Piotr, Paweł ani żaden z apostołów. Był złodziejem skazanym na śmierć. Nie obgaduj zatem facetów z celi śmierci. Może wiedzą coś, czego ty nie wiesz.

Kierowca stał obok hummera.

— Dobry wieczór, panowie — rzekł, gdy go mijali.

— Dobry wieczór — odparł pan Town, a potem zwrócił się do Cienia: — Osobiście nic mnie to nie obchodzi. Robię to, co każe pan World. Tak jest łatwiej.

Cień przeszedł korytarzem do pokoju numer dziewięć.

Otworzył drzwi i wszedł do środka.

— Przepraszam. Sądziłem, że to mój pokój.

— Słusznie — odparła Media. — Czekałam na ciebie. — W blasku księżyca widział jej włosy i bladą twarz. Siedziała sztywno na łóżku.

— Znajdę sobie inny.

— Nie zostanę długo — powiedziała. — Po prostu uznałam, że to właściwa chwila, by złożyć ci propozycję.

— W porządku. Składaj.

— Spokojnie. — W jej głosie brzmiało rozbawienie. — Jesteś potwornie sztywny. Posłuchaj, Wednesday nie żyje. Nie jesteś nic nikomu winien. Pracuj dla nas. Czas przejść na stronę zwycięzcy.

Cień milczał.

— Możemy dać ci sławę, Cień. Władzę nad tym, w co wierzą ludzie, co mówią, noszą, o czym marzą. Chcesz zostać następnym Carym Grantem? Możemy to sprawić. Możemy z ciebie zrobić następnych Beatlesów.

— Chyba wolałem, kiedy proponowałaś, że pokażesz mi cycki Lucy — mruknął Cień. — Jeśli to byłaś ty.

— Ach tak.

— Chciałbym zostać sam. Dobranoc.

— Oczywiście — odparła, nie poruszając się, jakby w ogóle nic nie powiedział — możemy też odwrócić sytuację. Możemy uprzykrzyć ci życie. Na zawsze stałbyś się tematem żartów, Cień. Albo może zapamiętano by cię jako potwora. Pozostałbyś na zawsze w ludzkiej pamięci jako Manson, Hitler. Jakby ci się to spodobało?

— Przepraszam, ale jestem bardzo zmęczony — oznajmił Cień. — Byłbym wdzięczny, gdyby pani wyszła.

— Ofiarowałam ci świat — oznajmiła. — Kiedy będziesz umierał w rynsztoku, przypomnij to sobie.

— Będę pamiętał — rzekł.

Odeszła, pozostawiając za sobą smugę woni perfum. Położył się na gołym materacu, myśląc o Laurze. Lecz każdy obraz — Laura grająca w ringo, Laura jedząca bez łyżeczki lody z piwem imbirowym, Laura śmiejąca się, pozująca w erotycznej bieliźnie, którą kupiła na zjeździe pracowników biur podróży w Anaheim — zawsze zmieniał się w jego umyśle w obraz Laury obciągającej Robbiemu, podczas gdy ciężarówka spycha ich z drogi w objęcia śmierci. A potem słyszał jej słowa, nieodmiennie wzbudzające ból.

„Nie jesteś martwy”, mówiła Laura cichym głosem. „Ale nie mam pewności, czy jesteś też do końca żywy”.

Nagle ktoś zapukał do drzwi. To był tłusty dzieciak.

— Te hamburgery — rzekł. — Paskudztwo. Wyobrażasz sobie? Osiemdziesiąt kilometrów od najbliższego McDonalda. Nie sądziłem, że na świecie można znaleźć miejsce, które jest aż osiemdziesiąt kilometrów od McDonalda.

— Mój pokój powoli zamienia się w ruchliwy dworzec. W porządku, zgaduję, że przyszedłeś tu, aby zaproponować mi wolność Internetu, jeśli przejdę na waszą stronę. Tak?

Gruby dzieciak zadrżał.

— Nie. Ty jesteś już martwy. Martwe mięso — rzekł. — Jesteś pieprzonym gotyckim rękopisem. Nawet gdybyś próbował, nie zamieniłbyś się w hypertekst. Ja… wywodzę się od synaps, ty jesteś szympans.

Cień uświadomił sobie, że tamten dziwnie pachnie. W więzieniu, w celi po drugiej stronie korytarza siedział gość, którego nazwiska nigdy nie poznał. Pewnego dnia zdjął z siebie wszystkie ciuchy, oznajmił wszem i wobec, że przysłano go, by ich stamtąd zabrał, tych naprawdę dobrych, srebrnym statkiem kosmicznym wprost do raju. Wówczas Cień widział go po raz ostatni. Gruby dzieciak pachniał dokładnie tak samo.

— Jesteś tu z jakiegoś powodu?

— Po prostu chciałem porozmawiać — odparł dzieciak. W jego głosie zabrzmiała płaczliwa nuta. — W moim pokoju jest okropnie. To wszystko. Naprawdę okropnie. Osiemdziesiąt kilometrów do McDonalda, uwierzyłbyś? Może mógłbym tu zostać z tobą?

— A co z twoimi przyjaciółmi z limuzyny? Tymi, którzy mnie uderzyli? Czy nie lepiej by było, gdybyś ich zaprosił?

— Dzieci tu nie działają. Jesteśmy w martwej strefie.

— Do północy zostało jeszcze wiele czasu — oznajmił Cień. — A jeszcze więcej do świtu. Chyba potrzebujesz odpoczynku. Ja na pewno.

Przez chwilę gruby dzieciak milczał, potem skinął głową i wyszedł z pokoju.

Cień zamknął drzwi, przekręcił klucz w zamku. Położył się na materacu.

Po kilku chwilach zaczęły się hałasy. Potrzebował kilku minut, by zidentyfikować źródło dźwięku. Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. To był tłusty dzieciak, zamknięty w swym pokoju. Wyglądało na to, że rzucał o ścianę czymś ciężkim. Z dźwięków Cień odgadł, iż owym czymś był on sam.

— To tylko ja — szlochał. Czy może: — To tylko ciało. — Cień nie potrafił określić.

— Cisza! — ryknął Czernobog ze swego pokoju w głębi korytarza.

Cień wrócił do holu i wyszedł na zewnątrz. Był zmęczony.

Kierowca wciąż stał obok hummera, ciemna postać w szpiczastej czapce.

— Nie może pan spać? — spytał.

— Nie — odparł Cień.

— Papierosa?

— Nie, dziękuję.

— A ja mogę zapalić?

— Proszę bardzo.

Kierowca sięgnął po jednorazową zapalniczkę i w żółtym blasku płomyka Cień po raz pierwszy ujrzał jego twarz, tak naprawdę zobaczył, rozpoznał go i zaczął rozumieć.

Znał owo szczupłe oblicze. Wiedział, że pod czarną czapką kryją się krótko ostrzyżone pomarańczowe włosy. Wiedział, że gdy wargi mężczyzny wygną się w uśmiechu, ukaże się sieć wyraźnych blizn.

— Dobrze wyglądasz, wielkoludzie — rzucił kierowca.

— Lokaj? — Cień nie spuszczał czujnego wzroku ze swego niegdysiejszego towarzysza.

Więzienne przyjaźnie nie są złe, pozwalają przetrwać pobyt w mrocznym miejscu, nie oszaleć z upływu lat. Lecz więzienna przyjaźń kończy się za progiem więzienia i przyjaciel pojawiający się później w życiu w najlepszym przypadku wywołuje mieszane uczucia.

— Jezu. Lokaj Lyesmith — westchnął Cień. Nagle usłyszał własne słowa i zrozumiał. — Loki — rzekł. — Loki Lie-Smith.

— Wolno kojarzysz — mruknął Loki. — Ale w końcu dochodzisz do sedna. — Jego wargi rozciągnęły się w pokrytym bliznami uśmiechu, w ciemnych oczach zapłonął żar.


* * *

Siedzieli w pokoju Cienia w opuszczonym motelu, na łóżku, po przeciwnych stronach materaca. Odgłosy dobiegające wcześniej z pokoju tłustego dzieciaka ucichły.

— Miałeś szczęście, że wsadzili nas razem — powiedział Loki. — Beze mnie nie przeżyłbyś pierwszego roku.

— Nie mogłeś wyjść w dowolnej chwili?

— Łatwiej jest odsiedzieć swoje. — Urwał. — Musisz zrozumieć, jak to jest z bogami. Tu nie chodzi o magię, lecz o bycie sobą, ale sobą takim, w jakiego wierzą ludzie. Wówczas stajesz się skoncentrowaną, powiększoną esencją własnej istoty. Stajesz się gromem, siłą biegnącego konia, mądrością, chłoniesz ich wiarę i stajesz się większy, potężniejszy, jesteś nadczłowiekiem. To jak krystalizacja. — Umilkł. — A potem, pewnego dnia zapominają tobie. Już w ciebie nie wierzą, nie składają ofiar, nie obchodzisz ich i nim się obejrzysz, grasz w trzy karty na rogu Broadwayu Czterdziestej Trzeciej Ulicy.

— Czemu siedziałeś w mojej celi?

— Przypadek. Czysty przypadek.

— A teraz pracujesz jako kierowca przeciwnika.

— Jeśli tak chcesz ich nazwać. To zależy od punktu widzenia. Według mnie pracuję dla zwycięzcy.

— Ale przecież ty i Wednesday pochodziliście z tego samego, no…

— Panteonu bogów nordyckich. Owszem, obaj pochodzimy z nordyckiego panteonu. Czy to próbowałeś powiedzieć?

— Tak.

— I co z tego?

Cień zawahał się.

— Musieliście się przyjaźnić. Kiedyś.

— Nie, nigdy się nie przyjaźniliśmy. Nie jest mi przykro z powodu jego śmierci. Nie pozwalał nam się rozwijać. Bez niego reszta będzie musiała stawić czoło faktom. Muszą się zmienić albo umrzeć, ewoluować bądź wyginąć. On odszedł, wojna się skończyła.

Cień spojrzał na niego zdumiony.

— Nie jesteś przecież aż tak głupi. Zawsze byłeś bardzo bystry. Śmierć Wednesdaya niczego nie zmieniła. Wciągnęła tylko do gry tych, którzy balansują między owsem i sianem.

— Mieszasz przenośnie, Cień. To niedobry nawyk.

— Nieważne — odparł Cień. — Po prostu mówię prawdę. Jezu, jego śmierć w jednej chwili dokonała tego, czego nie udało mu się osiągnąć przez ostatnich kilka miesięcy. Zjednoczyła ich. Dała im coś, w co mogli uwierzyć.

— Możliwe. — Loki wzruszył ramionami. — Z tego, co wiem, po mojej stronie uznano, że kiedy pozbędą się krzykacza, pozbędą się kłopotów. Ale to już nie moja sprawa. Ja po prostu prowadzę.

— Powiedz mi więc — rzekł Cień — czemu wszyscy się tak mną interesują? Zachowują się jakbym był ważny. Co ich to obchodzi?

— Niech mnie diabli, jeśli wiem. Dla nas byłeś ważny, bo Wednesday przykładał wielką wagę do twojej osoby. Natomiast czemu… To jeszcze jedna tajemnica życia.

— Zmęczyły mnie już tajemnice.

— Tak? Ja uważam, że dodają światu smaku, tak jak sól w gulaszu.

— Jesteś więc ich kierowcą? Jeździsz ze wszystkimi?

— Z każdym, kto mnie potrzebuje — odparł Loki. — Można przeżyć.

Uniósł do twarzy zegarek, nacisnął przycisk. Tarcza zalśniła łagodnym błękitem, który zalał mu twarz, nadając jej znękany, zaskoczony wyraz.

— Za pięć minut północ. Już czas — powiedział Loki. — Idziesz?

Cień odetchnął głęboko.

— Idę.

Szli naprzód ciemnym hotelowym korytarzem, póki nie dotarli do pokoju numer pięć.

Loki wyjął z kieszeni paczkę zapałek i potarł jedną z nich o paznokieć kciuka. Nagły błysk poraził oczy Cienia. Knot świecy zajął się i zapłonął, po nim kolejne. Loki wziął następną zapałkę i zapalał kolejne ogarki na parapetach, ramie łóżka, w zlewie, w kącie.

Łóżko przesunięto spod ściany na środek pokoju i okryto pościelą, starą hotelową pościelą, poplamioną i podziurawioną przez mole. Na niej leżał Wednesday, całkowicie nieruchomy.

Miał na sobie jasny garnitur, w który był ubrany w chwili śmierci. Prawa strona twarzy pozostała nietknięta, doskonała, nie splamiona krwią. Lewa była jedną wielką raną. Lewe ramię i przód marynarki pokrywały ciemne plamy. Ręce spoczywały po bokach. Zmasakrowanej twarzy daleko było do spokoju, wyglądała na udręczoną, przepełniała ją nienawiść, gniew i szaleństwo, na pewnym poziomie zaś także satysfakcja.

Cień wyobraził sobie doświadczone ręce pana Jacquela, zacierające ślady bólu i nienawiści, odtwarzające oblicze Wednesdaya w wosku i kosmetykach, nadające mu wyraz spokoju i godności, którego nie przyniosła nawet śmierć.

Jednak ciało nawet po śmierci nie wydawało się mniejsze i wciąż lekko pachniało Jackiem Danielsem.

Na zewnątrz wiatr znad równin przybierał na sile. Cień słyszał, jak ze skowytem mija stary motel w teoretycznym środku Ameryki. Świece na parapecie zamrugały gwałtownie.

Słyszał dobiegające z korytarza kroki. Ktoś zapukał do drzwi.

— Pospieszcie się! Już czas.

Zaczęli kolejno wchodzić do środka, spuszczając głowy.

Pierwszy wszedł Town, po nim Media, pan Nancy i Czerno-bog. Jako ostatni stąpał tłusty dzieciak. Jego twarz pokrywały świeże czerwone siniaki, a wargi poruszały się stale, jakby bezgłośnie coś recytował. Cień odkrył, że jest mu go żal.

Bez jednego słowa ustawili się wokół ciała, każdy o długość ręki od następnego. Atmosfera panująca w pokoju była religijna — głęboko religijna. Cień nigdy nie doświadczył niczego podobnego. Słyszał jedynie wycie wiatru i cichy trzask świeczek.

— Spotykamy się tu, w pozbawionym bogów miejscu — rzekł Loki — by przekazać ciało tego człowieka tym, którzy właściwie się nim zajmą i dopełnią rytuałów. Jeśli ktoś chce coś powiedzieć, niech przemówi teraz.

— Nie ja — wtrącił Town. — Tak naprawdę w ogóle go nie poznałem. A przez to wszystko czuję się nieswojo.

— Każde działanie ma swoje konsekwencje — oznajmił Czernobog. — Wiecie, że to dopiero początek.

Gruby dzieciak zaczął chichotać wysokim histerycznym dziewczęcym głosikiem.

— Już dobra, dobra, chwytam — rzekł. A potem, jednym tchem wyrecytował:

Wszystko się kręci w przeogromnym wirze

Sokół nie słyszy swego sokolnika;

Wszystko się wali; środek nie trzyma…

Urwał, marszcząc brwi.

Cholera, kiedyś znałem na pamięć cały wiersz. — Wytarł dłońmi skroń, skrzywił się i odszedł na bok.

Nagle wzrok wszystkich wbił się w Cienia. Wiatr na zewnątrz krzyczał. Cień nie wiedział, co powiedzieć.

— To wszystko jest żałosne. Połowa z was go zabiła albo przyczyniła się do jego śmierci, a teraz oddajecie nam ciało. Świetnie. Był niepoprawnym starym skurwielem, ale wypiłem jego miód i wciąż dla niego pracuję. To wszystko.

— W świecie, gdzie codziennie giną ludzie — odparła Media — musimy wszyscy pamiętać, że każdej chwili, w której ludzie codziennie opuszczają ten padół, towarzyszy chwila, gdy wkracza do niego nowe dziecko. Pierwszy płacz to — magia; trudno to wyrazić, ale miłość i smutek są niczym mleko i ciasteczka. Oto jak świetnie do siebie pasują. Wszyscy powinniśmy pomyśleć o tym przez chwilę.

Pan Nancy odchrząknął.

— A zatem ja to powiem, bo nikt inny nie chce. Jesteśmy w samym środku tego miejsca, kraju, któremu brak cierpliwości dla bogów, a tu, w środku, ma jej jeszcze mniej niż gdziekolwiek indziej. To ziemia niczyja, miejsce neutralne, a my dotrzymujemy tu rozejmow. Nie mamy wyboru: wy oddajecie nam ciało przyjaciela, my je przyjmujemy. Zapłacicie za to, morderstwo za morderstwo, krew za krew.

— Tak, jasne — wtrącił Town. — Oszczędzilibyście sobie wiele czasu i wysiłku, gdybyście po prostu wrócili do domu i strzelili sobie w łeb. To wyklucza pośrednika.

— Pieprz się — odparł Czemobog. — Niech szlag trafi ciebie, twoją matkę i pieprzonego konia, na którym tu, kurwa, przyjechałeś. Nie zginiesz nawet w bitwie, żaden wojownik nie skosztuje twojej krwi, żywy człowiek nie odbierze ci życia. Umrzesz żałosną śmiercią mięczaka, zginiesz z pocałunkiem na wargach i kłamstwem w sercu.

— Uspokój się, starcze — rzucił Town.

— Wzbiera krwawy przypływ — powiedział dzieciak. — Tak to chyba idzie.

Wiatr skowyczał.

— W porządku — oznajmił Loki. — Jest wasz. Skończyliśmy. Bierzcie drania.

Pstryknął palcami. Town, Media i grubas wyszli z pokoju. Loki uśmiechnął się do Cienia.

— Nie nazywaj nikogo szczęśliwym, co, mały? — Z tymi słowy także przekroczył próg.

— I co teraz? — spytał Cień.

— Teraz go zawiniemy — powiedział Anansi. — I zabierzemy stąd.

Owinęli ciało motelowymi prześcieradłami, okręcili zaimprowizowanym całunem tak, by nikt go nie dostrzegł i by mogli go zabrać. Dwaj starsi mężczyźni ustawili się po bokach, Cień jednak rzekł:

— Tylko coś sprawdzę. — Ugiął kolana, wsunął ręce pod spowitą w biel postać, pociągnął ją i zarzucił na ramię. Wyprostował się i stanął dość pewnie na nogach. — W porządku — rzekł. — Mam go. Zanieśmy go do samochodu.

Czernobog wyglądał, jakby miał ochotę się kłócić, zamknął jednak usta. Splunął na palec wskazujący i kciuk i zaczął gasić nimi świece. Opuszczając mroczny pokój, Cień słyszał za plecami syk.

Wednesday był ciężki, ale Cień poradził sobie z ciężarem. Maszerował miarowo. Nie miał wyboru. Przy każdym kroku w jego głowie dźwięczały słowa Wednesdaya, w gardle czuł kwaśną słodycz miodu. „Chronisz mnie. Przewozisz z miejsca na miejsce. Wykonujesz moje polecenia. W razie zagrożenia, ale tylko w wyjątkowym przypadku, robisz krzywdę ludziom, których należy skrzywdzić. Na wypadek mojej śmierci, co mało prawdopodobne, będziesz nade mną czuwał…”.

Pan Nancy otworzył przed nim drzwi wyjściowe, potem poszedł naprzód i podniósł klapę z tyłu busa. Pozostała czwórka stała już przy swym dżipie, obserwując ich, jakby nie mogli się doczekać chwili odjazdu. Loki z powrotem włożył czapkę kierowcy. Wiatr atakował Cienia, szarpał prześcieradłami.

Cień możliwie najdelikatniej ułożył Wednesdaya z tyłu mini-busu.

Ktoś klepnął go w ramię. Cień odwrócił się. Tuż za nim stał Town z wyciągniętą ręką.

— Proszę — rzekł. — Pan World chciał ci to przekazać.

To było szklane oko, nadpęknięte pośrodku. Z przodu brakowało odłamka szkła.

— Znaleźliśmy je we Dworze Masońskim podczas sprzątania. Zatrzymaj je na szczęście. Bóg jeden wie, że będziesz go potrzebował.

Cień zacisnął palce wokół oka. Pożałował, że nie potrafi odciąć się czymś zjadliwym i błyskotliwym, Town zdążył już dotrzeć do dżipa i wsiąść do niego, a Cień wciąż szukał właściwej riposty.


* * *

Jechali na wschód. Świt zastał ich w Princeton, w stanie Missouri. Cień nie zdrzemnął się jeszcze ani chwili.

— Gdzie mam cię podrzucić? — spytał Nancy. — Na twoim miejscu załatwiłbym sobie lewe papiery i wyjechał do Kanady. Albo do Meksyku.

— Zostaję z wami — odparł Cień. — Tego właśnie pragnąłby Wednesday.

— Już dla niego nie pracujesz. On nie żyje. Kiedy pozbędziemy się jego ciała, będziesz wolny.

— I co mam robić?

— Nie wchodzić nikomu w drogę podczas wojny. — Nancy włączył kierunkowskaz i skręcił w lewo.

— Schowaj się, młody przyjacielu — powiedział Czernobog. — Kiedy wszystko się skończy, wrócisz do mnie, a ja zakończę sprawę.

— Dokąd zabieramy ciało? — spytał Cień.

— Do Wirginii. Tam jest drzewo — odparł Nancy.

— Drzewo świata — uzupełnił z ponurą satysfakcją Czernobog. — Kiedyś mieliśmy takie w naszej części świata, ale nasze rosło pod ziemią, nie nad nią.

— Złożymy go u stóp drzewa — ciągnął pan Nancy — i zostawimy tam. Wypuścimy ciebie i pojedziemy na południe. Czeka nas bitwa. Rozlew krwi. Wielu zginie. Świat zmieni się nieco.

— Nie chcecie, żebym wziął udział w bitwie? Jestem dość duży i dobrze sobie radzę w bójkach.

Nancy odwrócił głowę i uśmiechnął się do Cienia — był to pierwszy prawdziwy uśmiech, jaki Cień oglądał na jego twarzy od chwili wyciągnięcia go z okręgowego więzienia.

— Bitwa ta zostanie stoczona w miejscu, do którego nie możesz się udać. Którego nie zdołasz dotknąć…

— W sercach i umysłach ludzi — dokończył Czemobog. — Jak na tamtej wielkiej zabawce.

— Gdzie?

— Na karuzeli — przetłumaczył pan Nancy.

— Ach tak, na tyłach. Rozumiem. Coś jak ta pustynia z kośćmi.

Pan Nancy uniósł głowę.

— Za każdym razem, gdy uznaje, że brak ci rozsądku, by wykonać najprostszą czynność, zaskakujesz mnie. Owszem, tam właśnie rozegra się bitwa. Dla innych pozostanie tylko rozbłysk i grzmot.

— Opowiedz mi o czuwaniu — poprosił Cień.

— Ktoś musi zostać przy ciele. Tak każe tradycja. Znajdziemy kogoś.

— Chciał, żebym ja to zrobił.

— Nie — uciął Czernobog. — To cię zabije. Zły, zły, zły pomysł.

— Ach tak? Zabije mnie? Czuwanie przy ciele?

— Nie tego chciałbym podczas mojego pogrzebu — oznajmił pan Nancy. — Gdy umrę, chcę, aby pochowali mnie gdzieś, gdzie jest ciepło. A gdy ładne dziewczyny będą przechodzić nad moim grobem, będę łapał je za kostki. Jak w tamtym filmie.

— Nigdy go nie oglądałem — odparł Czernobog.

— Oczywiście, że oglądałeś. Scena na samym końcu. To szkolny film. Dzieci idące na bal maturalny.

Czernobog pokręcił głową.

— Nazywa się „Carrie”, panie Czemobog — wtrącił Cień. — No dobrze, niech któryś z was opowie mi o czuwaniu.

— Ty mu opowiedz — polecił pan Nancy. — Ja prowadzę.

— Nigdy nie słyszałem o filmie „Carrie”. Ty mu powiedz.

W końcu Nancy rzekł:

— Osoba wybrana do czuwania zostaje przywiązana do drzewa, tak jak kiedyś Wednesday. A potem wisi na nim przez dziewięć dni i dziewięć nocy, bez jedzenia, bez snu. Zupełnie sama. W końcu odcinają ją, jeśli przeżyje… no, to możliwe. Teoretycznie. A Wednesday będzie miał swoje czuwanie.

— Może Alviss przyśle nam kogoś ze swoich — mruknął Czernobog. — Krasnal zdołałby to przeżyć.

— Ja to zrobię — oznajmił Cień.

— Nie — powiedział pan Nancy.

— Tak — odparł Cień.

Obaj starcy umilkli. W końcu Nancy spytał:

— Czemu?

— Bo coś takiego zrobiłby żywy człowiek — wyjaśnił Cień.

— Oszalałeś! — mruknął Czernobog.

— Możliwe. Lecz zamierzam czuwać przy zwłokach Wednesdaya.

Gdy zatrzymali się na stacji benzynowej, Czernobog oświadczył, że jest mu niedobrze i chce jechać z przodu. Cień nie miał nic przeciwko przejściu na tylne siedzenia. Wyciągnął się na nich i zasnął.

Jechali w milczeniu. Cień miał wrażenie, że podjął decyzję ważną i dziwną zarazem.

— Hej, Czernobogu — odezwał się w końcu pan Nancy. — Widziałeś technicznego chłopca w motelu? Nie był szczęśliwy. Dostał pierdolca, i to ostrego. To właśnie największy problem z tymi nowymi. Uważają, że zjedli wszystkie rozumy i wszystkiego muszą doświadczyć na własnej skórze.

— I dobrze — rzekł Czernobog.

Cień leżał na tylnym siedzeniu. Czuł się dziwnie rozdwojony, może nawet więcej niż rozdwojony. Jakaś część jego myślała z radością i zachwytem: w końcu coś zrobił. Wykonał własny ruch. Nie miałoby to znaczenia, gdyby nie chciał żyć, ale on tego pragnął. Oto różnica. Miał nadzieję, że przeżyje. Był jednak gotów umrzeć, jeśli wymagało tego życie. Przez chwilę wydawało mu się, że wszystko to jest zabawne, najzabawniejsze na świecie. Zastanawiał się, czy Laura doceniłaby komizm sytuacji.

Inna część jego — może to Mike Ainsel, unicestwiony jednym naciśnięciem guzika na komisariacie w Lakeside? — wciąż próbowała wszystko zrozumieć, dostrzec ogólny wzór.

— Ukryci Indianie — powiedział głośno.

— Co? — z przodu dobiegł go poirytowany skrzeczący głos Czemoboga.

— Obrazki, które kolorowaliśmy w dzieciństwie. „Czy widzisz ukrytych Indian? Na tym obrazku jest ich dziesięciu, znajdziesz wszystkich?”. Na pierwszy rzut oka było widać wyłącznie wodospad, skały i drzewa; potem dostrzegaliśmy, że jeśli przekręcić obrazek, cień zamienia się w Indianina… — Ziewnął.

— Idź spać — poradził Czernobog.

— Ale wzór — zaprotestował Cień. Potem zasnął, śniąc o ukrytych Indianach.


* * *

Drzewo rosło w Wirginii, na tyłach starej farmy. Aby na nią dotrzeć, musieli jechać niemal godzinę na południe od Blacksburga, pokonując drogi o nazwach takich jak Gałązka Pennywinkle’a i Koguci Grzebień. Dwa razy musieli zawracać. Pan Nancy i Czernobog wściekli się na Cienia i siebie nawzajem. Zatrzymali się i poprosili o wskazówki w małym sklepiku u stóp wzgórza, w miejscu gdzie droga się rozwidlała.

Z zaplecza wyszedł stary człowiek i spojrzał na nich. Miał na sobie dżinsowe ogrodniczki i nic poza tym, nawet butów. Czernobog wyjął ze słoja na ladzie marynowaną wieprzową nóżkę i wyszedł na zewnątrz, żeby ją zjeść, gdy tymczasem mężczyzna w ogrodniczkach narysował panu Nancy’emu mapki na serwetkach, zaznaczając właściwe zakręty i punkty charakterystyczne.

Znów ruszyli w drogę. Pan Nancy prowadził. Po dziesięciu minutach dotarli na miejsce. Napis nad bramą głosił JESION.

Cień wysiadł z minibusu i otworzył bramę. Wóz przejechał przez nią, podskakując na wyboistej łące. Potem zamknął bramę, kawałek szedł za busem, aby rozprostować nogi. Od czasu do czasu podbiegał, gdy wóz oddalał się zbytnio. Cieszył się, że może poruszać własnym ciałem.

Podczas jazdy z Kansas stracił poczucie czasu. Ile jechali? Dwa dni? Trzy? Nie wiedział.

Ciało z tyłu minibusu nie ulegało rozkładowi. Wciąż czuł jego zapach — lekką woń Jacka Danielsa połączoną z czymś, co przypominało skwaśnialy miód. Nie była jednak nieprzyjemna. Od czasu do czasu Cień wyciągał z kieszeni szklane oko i przyglądał mu się. Było mocno pęknięte, przypuszczał, że od uderzenia pocisku, lecz prócz odpryśniętego kawałka z boku tęczówki, powierzchnię miało nietkniętą. Cień przekładał je z ręki do ręki, ukrywał w dłoniach, przesuwał palcami. Upiorna pamiątka, lecz dziwnie dodająca otuchy. Podejrzewał, że Wednesday nieźle by się uśmiał, gdyby się dowiedział, że jego oko wylądowało w kieszeni Cienia.

Farma była opuszczona. Na pozostawionych odłogiem łąkach rosła wysoka trawa. Z tyłu dach budynku zaczynał się walić. Pokrywały go płachty czarnego plastiku. A potem przejechali przez szczyty wzgórza i Cień ujrzał drzewo.

Było srebrzystoszare, wyższe niż dom na farmie. Najpiękniejsze drzewo, jakie zdarzyło mu się oglądać — widmowe, a przecież absolutnie rzeczywiste i niemal idealnie symetryczne. Natychmiast też wydało mu się znajome; zastanawiał się, czy o nim śnił, a potem zrozumiał, że nie, po prostu widział je wcześniej, czy raczej jego wizerunek, i to wielokrotnie — srebrną spinkę do krawata Wednesdaya.

Volkswagen jechał naprzód, podskakując na wybojach. W końcu zatrzymał się jakieś pięć metrów od pnia.

Obok drzewa stały trzy kobiety. Na pierwszy rzut oka Cień pomyślał, że to Zorie, ale nie, nie znał ich. Sprawiały wrażenie zmęczonych i znudzonych, jakby stały tam od bardzo dawna. Każda z nich trzymała drewnianą drabinę, najwyższa dodatkowo brązowy worek. Wyglądały jak zestaw rosyjskich lalek babuszek: wysoka była wzrostu Cienia, czy nawet wyższa, druga średniego wzrostu i trzecia kobieta tak drobna i zgarbiona, że na pierwszy rzut oka Cień błędnie wziął ją za dziecko. Były do siebie tak podobne, iż uznał, że to z pewnością siostry.

Najdrobniejsza z kobiet przykucnęła i dygnęła przed hamującym wozem. Pozostałe dwie patrzyły bez słowa. Wszystkie trzy paliły jednego papierosa, aż do filtra. W końcu jedna z nich zgasiła go o korzeń.

Czernobog otworzył tył samochodu. Największa z kobiet przecisnęła się obok niego i bez trudu, jakby miała do czynienia z workiem mąki, zabrała ciało Wednesdaya i zaniosła je pod drzewo. Ułożyła zwłoki na ziemi tuż przed drzewem, jakieś trzy metry od pnia. Wraz z siostrami odwinęła ciało Wednesdaya. W blasku dnia wyglądał gorzej niż w świetle świec w pokoju motelowym. Po jednym szybkim spojrzeniu Cień odwrócił wzrok. Kobiety uporządkowały jego strój, wyprostowały krawat, potem położyły Wednesdaya na skraju prześcieradła i z powrotem go owinęły.

A później podeszły do Cienia.

— Ty nim jesteś? — spytała największa z sióstr.

— Tym, który będzie opłakiwał Wszechojca? — spytała środkowa.

— Postanowiłeś czuwać? — spytała najdrobniejsza.

Cień skinął głową. Potem nie potrafił już sobie przypomnieć, czy rzeczywiście usłyszał ich głosy. Może po prostu zrozumiał, co mówiły, dzięki ich wyglądowi i wyrazowi oczu.

Pan Nancy, który odszedł do domu, żeby skorzystać z toalety, wrócił pod drzewo. Palił cygaretkę. Sprawiał wrażenie zamyślonego.

— Cieniu! — zawołał. — Naprawdę nie musisz tego robić. Znajdziemy kogoś, kto lepiej nada się do tej roli.

— Ale to zrobię — odparł z prostotą Cień.

— A jeśli umrzesz? — spytał z prostotą pan Nancy. — Jeśli to cię zabije?

— Wówczas — odparł Cień — zabije mnie.

Pan Nancy gniewnym gestem odrzucił cygaretkę w głąb łąki.

— Mówiłem, że masz w głowie gówno nie mózg, i to wciąż prawda. Nie dostrzegasz, gdy ktoś proponuje ci honorowe wyjście?

— Przykro mi. — Cień nie odezwał się więcej. Nancy wrócił do minibusu.

Do Cienia podszedł Czernobog. Nie wyglądał na zadowolonego.

— Musisz przez to przejść i przeżyć — powiedział. — Zrób to dla mnie. — Łagodnie postukał zgiętymi palcami w czoło Cienia, mówiąc: — Bam! — Ścisnął mu ramię, poklepał po ręce i dołączył do pana Nancy’ego.

Najwyższa z kobiet, której imię brzmiało Urtha czy może Urder — Cień nie potrafił powtórzyć tego prawidłowo — poleciła mu gestami, aby zdjął ubranie.

— Wszystko?

Wysoka kobieta wzruszyła ramionami. Cień rozebrał się do slipów i podkoszulka. Kobiety oparły drabiny o pień drzewa. Jedną z nich — pomalowaną ręcznie w małe kwiatki i listki wokół szczebli — wskazały jemu.

Wdrapał się na dziewięć szczebli, po czym, na ich nalegania, przeszedł na niski konar.

Kobieta niskiego wzrostu wyrzuciła na trawę zawartość worka. Wypełniała go plątanina cienkich lin, brązowych ze starości i brudu. Kobieta zaczęła je sortować, rozkładać według długości i ostrożnie układać na ziemi obok ciała Wednesdaya.

Następnie wdrapały się na własne drabiny i zaczęły wiązać węzły, eleganckie, skomplikowane węzły. Najpierw okręcały linami pień drzewa, a potem ciało Cienia. Beznamiętnie niczym położne, pielęgniarki czy ludzie szykujący zwłoki do pogrzebów zdjęły mu koszulkę i slipy, a potem przywiązały, nie za ciasno, lecz mocno, stanowczo. Ze zdumieniem przekonał się, że sznury i węzły spokojnie znoszą jego ciężar. Liny biegły mu pod pachami, między nogami, wokół pasa, kostek, piersi, łączyły go z drzewem.

Ostatni sznur kobiety obwiązały Cieniowi luźno wokół szyi. Z początku nie było mu zbyt wygodnie, jednakże ciężar ciała został właściwie rozłożony i żadna z lin nie kaleczyła skóry.

Stopy miał półtora metra nad ziemią. Olbrzymie bezlistne drzewo wyciągało w górę gałęzie, czarne na tle szarego nieba. Jego pień miał barwę gładkiej srebrzystej szarości.

Kobiety zabrały drabiny. Przez sekundę, gdy sznury przejęły na siebie cały ciężar ciała, Cień poczuł panikę. Opadł o kilka centymetrów. Jednak nie wydał z siebie żadnego odgłosu.

Kobiety umieściły owinięte w motelowy całun ciało u stóp drzewa i zostawiły je tam.

Zostawiły go samego.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Powieś mnie, powieś, a ja odejdę wnet,

Powieś mnie, powieś, a ja odejdę wnet,

Bo sznur mi nie przeszkadza, lecz w grobie leżeć wiek?

Mam leżeć cały wiek.

— stara piosenka


Pierwszego dnia wiszenia na drzewie Cień czuł jedynie dziwny dyskomfort, powoli przeradzający się w ból, a także strach i od czasu do czasu coś pomiędzy nudą a apatią: szarą bezbarwną akceptację.

Czekał.

Wisiał.

Powietrze trwało nieruchomo.

Po kilkunastu godzinach zaczęły mu rozbłyskiwać przed oczyma kolory, rozkwitać czerwienią i złotem, drżeć i pulsować własnym życiem.

Ból w rękach i nogach powoli stawał się nie do zniesienia. Kiedy Cień odprężał mięśnie, pozwalał ciału zawisnąć, przesuwał się naprzód, wówczas cały ciężar przyjmowała na siebie lina wokół szyi i świat zaczynał wirować mu przed oczami, toteż Cień napierał z powrotem na pień drzewa. Czuł, jak serce tłucze mu się w piersi, tętniący, nierytmiczny dźwięk krwi przepływającej przez ciało…

Przed jego oczami krystalizowały się i eksplodowały szmaragdy, szafiry, rubiny. Oddychał płytko, z trudem. Na plecach czuł szorstką korę drzewa. Chłód popołudnia na nagim ciele sprawił, że Cień zadrżał. Pokryła go gęsia skórka.

To łatwe, rzekł ktoś w głębi jego umysłu. Kryje się w tym pewne sztuczka. Zrobisz to albo umrzesz.

Spodobała mu się ta myśl, toteż powtarzał ją raz po raz, gdzieś w głębi umysłu, niczym mantrę i dziecinny wierszyk, w rytm wewnętrznego werbla serca.

To łatwe, kryje się w tym pewna sztuczka, zrobisz to albo

umrzesz.

To łatwe, kryje się w tym pewna sztuczka, zrobisz to albo

umrzesz.

To łatwe, kryje się w tym pewna sztuczka, zrobisz to albo

umrzesz.

To łatwe, kryje się w tym pewna sztuczka, zrobisz to albo

umrzesz.

Czas płynął. Zaśpiew trwał dalej. Cień słyszał go wyraźnie. Ktoś powtarzał słowa i przerwał tylko, gdy Cieniowi zaschło w ustach i jego język stwardniał niczym kawałek skóry. Uniósł się i odepchnął stopami od drzewa, próbując podtrzymać swój ciężar tak, by wciąż móc oddychać.

Oddychał, aż w końcu zabrakło mu sił i z powrotem opadł w więzach, wisząc na drzewie.

Gdy usłyszał szczebiot — gniewny drwiący szczebiot — zamknął usta, zaniepokojony, że to on sam, ale nie, dźwięk trwał dalej. To świat się ze mnie śmieje, pomyślał Cień. Głowa opadła mu na bok. Coś zbiegło po pniu obok niego, zatrzymało się przy głowie Cienia, zaświergotało głośno wprost do ucha jedno słowo, brzmiące jak „ratatosk”. Cień próbował je powtórzyć, lecz język przywarł mu do podniebienia. Obrócił się powoli i spojrzał wprost w szarobrązowy pyszczek i szpiczaste uszy wiewiórki.

Odkrył, że z tak bliska wiewiórka wygląda znacznie mniej uroczo niż z daleka. Nie była słodka i wdzięczna, lecz niebezpieczna niczym groźny szczur. I miała ostre zęby. Oby nie uznała go za zagrożenie albo źródło pokarmu. Nie sądził, by wiewiórki były mięsożerne… ale też wiele rzeczy okazało się innymi, niż myślał z początku.

Zasnął.

W ciągu następnych kilku godzin parę razy obudził go ból, wyrywając z długiego mrocznego snu, w którym martwe dzieci powstawały i przychodziły do niego, patrząc oczami wybałuszonymi i opuchniętymi, niczym perły. Czyniły mu wyrzuty za to, że je zawiódł. Pająk przebiegł mu po twarzy i Cień ocknął się. Potrząsnął głową, zrzucając bądź płosząc intruza, i powrócił do krainy snów. Teraz mężczyzna o głowie słonia z jednym złamanym kłem jechał ku niemu na grzbiecie ogromnej myszy. Czło-wiek-słoń uniósł trąbę, wskazując Cienia.

— Gdybyś mnie przywołał przed rozpoczęciem tej podróży, może zdołałbyś uniknąć części kłopotów — rzekł.

Następnie słoń wziął mysz, która w jakiś niezrozumiały dla Cienia sposób stała się maleńka, a przecież nie zmieniła wielkości, i zaczął przekładać ją z ręki do ręki, zaginając palce. Małe zwierzątko przebiegało z jednej dłoni na drugą i Cień nie zdumiał się nawet wtedy, gdy bóg o głowie słonia w końcu otworzył cztery ręce, ukazując, że są puste. Kolejno płynnie wzruszył ramionami, patrząc na Cienia z nieodgadnioną miną.

— Magiczny kufer — powiedział Cień. W głębi pnia widział przed chwilą znikający ruchomy ogon.

Człowiek-słoń skinął olbrzymią głową.

— Tak. W kufrze. Zapomnisz o wielu rzeczach, wiele innych oddasz i stracisz, ale nie zapomnij o tym.

A potem zaczął padać deszcz, wyrywając drżącego i mokrego Cienia z głębin snu wprost na jawę. Dreszcze stawały się coraz mocniejsze, przerażając Cienia. Trząsł się gwałtowniej, niż zdawało mu się to możliwe, w serii konwulsji narastających potężną falą. Nakazywał swemu ciału przestać, wciąż jednak dygotał, szczękając zębami. Jego kończyny drżały i kurczyły się. Czuł też prawdziwy ból, głęboki kłujący ból, pokrywający ciało małymi niewidzialnymi ranami, nieznośnymi i intymnymi niczym dotyk kochanki.


* * *

Otworzył usta, próbując chwytać krople deszczu, który zwilżył popękane wargi i suchy język Cienia, a także liny łączące go z pniem drzewa. Nagle zalśniła błyskawica tak jasna, iż poczuł się, jakby ktoś wymierzył mu cios prosto w oczy. Świat stał się rozległą panoramą obrazów i powidoków, a potem nadszedł grzmot, trzask, huk i łoskot. Wraz z nadejściem echa rozpadało się na dobre. W deszczu i mroku dreszcze ustały, ostrza noży zniknęły. Cień nie czuł już zimna, czy raczej czuł tylko zimno, które jednak stało się częścią jego samego.

Wisiał na drzewie, podczas gdy błyskawice rozorywały nocne niebo, a grzmoty zlewały się, tworząc wszechobecny łoskot, od czasu do czasu wznoszący się falami dźwięku odległych wybuchających bomb. Wiatr szarpał ciało Cienia, próbując oderwać go od drzewa, chłoszcząc, tnąc do kości, i Cień w głębi duszy wiedział, że zaczęła się prawdziwa burza.

Wówczas wezbrała w nim dziwna radość, zaczął się śmiać, a deszcz zmywał jego nagą skórę. Błyskawice lśniły, grzmoty rozbrzmiewały tak głośno, że prawie nie słyszał własnego śmiechu. Rozkoszował się wszystkim.

Żył. Nigdy wcześniej nie czuł czegoś takiego. Nigdy.

Jeśli nawet ma umrzeć, pomyślał, jeśli umrze tu na drzewie, warto było przeżyć to wszystko dla tej jednej szalonej doskonałej chwili.

— Hej! — krzyknął, zwracając się do burzy. — Hej, to ja! Tu jestem!

Schwytał odrobinę wody pomiędzy nagie ramię i pień drzewa, przekręcił głowę i mlaskając i siorbiąc, wypił deszczówkę. A potem znów wybuchnął radosnym śmiechem, pełnym zachwytu, nie obłędu, póki w końcu nie mógł się już śmiać i zawisł zbyt wyczerpany, by się poruszyć.

U stóp drzewa deszcz przemoczył prześcieradło, które stało się nieco przejrzyste, uniósł je i odsunął, toteż Cień widział martwą dłoń Wednesdaya, bladą, woskowatą, a także kształt jego głowy. Pomyślał o Całunie Turyńskim; przypomniał sobie dziewczynę leżącą na stole Jacquela w Kairze. Nagle, jakby rzucając wyzwanie chłodowi, pojął, że jest mu ciepło i wygodnie, a kora wabi swą miękkością. Znów zasnął i jeśli nawet o czymś śnił, tym razem niczego nie pamiętał.


* * *

Następnego ranka ból nie był już umiejscowiony, nie ograniczał się do miejsc, w których sznury zagłębiały się w ciało albo kora drapała skórę. Teraz czuł go wszędzie.

Poza tym był głodny, żołądek zaciskał się w kolejnych skurczach, Cieniowi dudniło w głowie. Czasami wyobrażał sobie, że przestaje oddychać, że jego serce już nie bije. Wówczas wstrzymywał oddech, póki nie usłyszał w uszach potężnego bicia serca, miarowego niczym szum oceanu. Wówczas wciągał w płuca powietrze, niczym nurek wynurzający się z głębiny.

Miał wrażenie, że drzewo sięga od piekła ku niebu, a on wisi na nim od zawsze.

Brązowy sokół okrążył drzewo, wylądował na złamanej gałęzi obok Cienia i znów wzleciał w powietrze, kierując się na zachód.

Burza, która ustała o świcie, w miarę upływu dnia zbliżała się ponownie. Szare skłębione chmury rozciągały się od horyzontu po horyzont, tworząc lekką mżawkę. Ciało u stóp drzewa zdawało się kurczyć, owinięte w poplamione prześcieradło motelowe, zapadało się w sobie niczym zostawiony na deszczu beżowy tort.

Ciało Cienia raz płonęło, raz zamarzało.

Gdy grzmoty powróciły, wyobraził sobie, że słyszy bębny i kotły ukryte w odgłosach gromów i biciu własnego serca, wewnątrz głowy i na zewnątrz. Nieważne.

Postrzegał ból jako barwy: czerwień barowego neonu, zieleń świateł ulicznych w deszczową noc, błękit pustego ekranu.

Wiewiórka zeskoczyła z pnia na ramię Cienia, wbijając mu w skórę ostre pazurki. „Ratatosk”, zaświergotała. Zimny nos dotknął jego ust…Ratatosk”. Z powrotem wskoczyła na drzewo.

Na całym ciele czuł ukłucia, mrowienie, jakby przebiegały po nim tysiące mrówek. To było nieznośne uczucie.

W dole, na motelowym prześcieradle, ujrzał całe swoje życie: wydarzenia rozłożone niczym dadaistyczny piknik, surrealistyczne tableau. Widział zdumione spojrzenie matki, Ambasadę Amerykańską w Norwegii, oczy Laury w dzień ślubu…

Zachichotał, rozciągając zeschnięte usta.

— Co cię tak bawi, piesku? — spytała Laura.

— Nasz ślub — odparł. — Przekupiłaś organistę, żeby zamiast marsza weselnego zagrał w chwili twojego wejścia temat z serialu „Scooby Doo”. Pamiętasz?

— Oczywiście, że pamiętam, kochany. I udałoby się, gdyby nie te wścibskie dzieciaki.

— Tak bardzo cię kochałem — rzekł Cień.

Czuł na swych wargach jej usta, ciepłe, żywe, wilgotne, nie zimne i martwe, dlatego wiedział, że to kolejna halucynacja.

— Tak naprawdę cię tu nie ma, prawda?

— Nie — odparła. — Ale wzywasz mnie po raz ostatni. Przybędę.

Oddychanie przychodziło mu coraz trudniej, sznury zagłębiające się w ciało były czymś abstrakcyjnym, jak wolna wola czy wieczność.

— Śpij, piesku — powiedziała, choć wydało mu się, że tak naprawdę słyszy własny głos. I zasnął.


* * *

Słońce lśniło niczym cynowa moneta na ołowianym niebie. Cień powoli uświadomił sobie, że już się przebudził i że jest mu zimno. Lecz część jego umysłu, rozumiejąca sytuację, oddaliła się od całej reszty. Gdzieś z dali pojmował, że usta i gardło pieką go boleśnie, wysuszone, popękane. Czasami w blasku dnia widział spadające gwiazdy. Innym razem dostrzegał lecące ku niemu olbrzymie ptaki wielkości ciężarówek dostawczych. Żaden do niego nie dotarł, nic go nie dotknęło.

„Ratatosk. Ratatosk”. Świergot zamienił się w wyrzuty.

Wiewiórka wylądowała ciężko na jego ramieniu, wbijając weń ostre pazurki, i spojrzała mu prosto w twarz. Zastanawiał się, czy to także halucynacja: zwierzątko trzymało w przednich łapkach skorupkę orzecha włoskiego niczym filiżankę z domu dla lalek. Przycisnęło ją do ust Cienia. Cień poczuł wodę; odruchowo wciągnął ją w usta, pijąc z maleńkiego kielicha. Zwilżył spękane wargi, suchy język, przepłukał zaschnięte usta i przełknął resztę, maleńki łyk wody.

Wiewiórka wróciła na drzewo, zbiegła ku korzeniom, a potem, po kilku sekundach, minutach czy może godzinach, Cień nie potrafił określić (pomyślał, że wszystkie zegary w jego umyśle już się zepsuły, ich koła zębate, łańcuchy i połamane sprężyny tworzyły stos złomu w falującej trawie), zwierzę powróciło z orzechowym kubkiem, ostrożnie wspinając się na pień. Cień wypił przyniesioną mu wodę.

Jego usta wypełnił smak błota i żelaza. Woda ochłodziła wysuszone gardło, złagodziła zmęczenie i szaleństwo.

Po trzeciej porcji przestało go dręczyć pragnienie.

I wtedy zaczął walczyć, szarpać liny, kołysać ciałem, próbując zejść, uwolnić się, uciec. Jęczał.

Węzły okazały się mocne, sznury wytrzymałe i wkrótce Cień znów wyczerpał wszystkie siły.


* * *

W swym delirium Cień stał się drzewem. Jego korzenie sięgały daleko w głąb gliniastej ziemi, w głąb czasu, do ukrytych źródeł. Poczuł źródło kobiety zwanej Urd, co oznacza przeszłość. Była wielka niczym olbrzymka — podziemna góra o kształtach niewiasty, a wody, których strzegła, były wodami czasu. Inne korzenie sięgały ku innym miejscom, niektóre z nich skrywała tajemnica. Teraz, gdy czuł pragnienie, czerpał wodę z korzeni, wciągał ją do swego jestestwa.

Miał sto rąk rozdzielających się na setki tysięcy palców, a wszystkie palce sięgały ku niebu. Przytłaczający ciężar firmamentu spoczywał na jego ramionach.

Jego cierpienie nie zmalało, lecz ból przynależał do postaci wiszącej na drzewie, nie do samego drzewa. Cień w swym obłędzie stał się kimś więcej niż człowiekiem na drzewie. Był drzewem, wiatrem kołyszącym nagimi gałęziami drzewa świata, szarym niebem, skłębionymi chmurami, wiewiórką Ratatosk przebiegającą od najgłębszych korzeni ku najwyższym gałęziom, sokołem o szalonych oczach, siedzącym na złamanym konarze u stóp drzewa i oglądającym stamtąd świat, robakiem w rdzeniu pnia.

Gwiazdy krążyły mu nad głową, a on wyciągał ku nim setkę rąk, chwytając je, ukrywając, przekładając…


* * *

Chwila jasności w morzu bólu i obłędu: Cień miał wrażenie, jakby wypłynął na powierzchnię. Wiedział, że to nie potrwa długo. Poranne słońce go oślepiało. Zamknął oczy, żałując, że nie może ich osłonić.

Nie zostało mu wiele czasu. To także wiedział.

Gdy otworzył oczy, przekonał się, że obok niego na drzewie siedzi młody mężczyzna. Skórę miał ciemnobrązową, czoło wysokie, ciemne włosy mocno skręcone. Przycupnął na wysokiej gałęzi nad głową Cienia. Cień widział go wyraźnie, unosząc głowę. Widział też, że mężczyzna jest kompletnie szalony. Dostrzegł to na pierwszy rzut oka.

— Jesteś nagi — powiedział szaleniec załamującym się głosem, jakby zdradzał mu największy sekret świata. — Ja też jestem nagi.

— Widzę — wychrypiał Cień.

Szaleniec spojrzał na niego, przytaknął i pokręcił głową w dół i dookoła, jakby próbował rozluźnić zdrętwiały kark. W końcu spytał:

— Znasz mnie?

— Nie — odparł Cień.

— Ja ciebie znam. Obserwowałem cię w Kairze. I potem. Moja siostra cię lubi.

— Ty jesteś… — nie mógł przypomnieć sobie imienia. Zjada zwierzęta z drogi. Tak. — Jesteś Horus.

Szaleniec skinął głową.

— Horus — powtórzył. — Jestem jastrzębiem poranka, sokołem popołudnia, jestem słońcem. Tak jak ty. I znam prawdziwe imię Ra. Matka mi powiedziała.

— To świetnie — odrzekł uprzejmie Cień.

Szaleniec długą chwilę wpatrywał się uważnie w trawę pod nimi. Milczał. A potem zeskoczył z drzewa.

Sokół runął jak kamień ku ziemi. W ostatniej chwili wyszedł z lotu koszącego, ciężko zatrzepotał skrzydłami i wrócił na drzewo, trzymając w szponach małego królika. Wylądował na gałęzi bliżej Cienia.

— Jesteś głodny? — spytał szaleniec.

— Nie — odparł Cień. — Chyba powinienem być, ale nie jestem.

— Ja jestem głodny — oznajmił tamten.

Pospiesznie zjadł królika, rozszarpując go, wysysając, rozdzierając na strzępy. Skończywszy posiłek, upuścił na ziemię obgryzione kości i futro. Przeszedł po gałęzi, zbliżając się do Cienia na odległość ręki, i zaczął oglądać go z ciekawością, uważnie, ostrożnie, od stóp do głów. Na brodzie i piersi miał plamy króliczej krwi. Starł je grzbietem dłoni.

Cień poczuł, że musi coś powiedzieć.

— Hej — rzucił.

— Hej — odparł szaleniec. Wyprostował się na gałęzi, odwrócił od Cienia i wypuścił na łąkę w dole strumień ciemnego moczu. Sikał bardzo długo. Gdy skończył, znów przykucnął.

— Jak cię zwą? — spytał Horus.

— Cień — odparł Cień.

Szaleniec skinął głową.

— Ty jesteś cieniem, ja światłem. Wszystko, co istnieje, rzuca cień. — Po czym dodał: — Wkrótce zaczną walczyć. Obserwowałem ich, gdy się zjeżdżali.

— Ty umierasz — powiedział po chwili milczenia. — Prawda?

Cień jednak nie mógł już mówić. Sokół wzleciał w powietrze i zataczając kręgi, powoli uniósł się ku niebu, szybując na prądach wznoszących.


* * *

Blask księżyca.

Atak kaszlu wstrząsnął ciałem Cienia. Głęboki bolesny kaszel raniący gardło i płuca. Cień, krztusząc się, chwycił powietrze.

— Witaj, piesku — usłyszał znajomy głos.

Spojrzał w dół.

Białe światło księżyca przeświecało przez gałęzie drzewa, jasne jak w dzień. W dole, u stóp drzewa, stała kobieta o owalnej bladej twarzy. Wiatr kołysał gałęziami.

— Cześć, piesku — powtórzyła.

Próbował coś powiedzieć, zamiast tego z jego piersi wydobył się kaszel i długo go męczył.

— Wiesz — rzuciła wesoło. — To nie brzmi dobrze.

— Witaj, Lauro — wychrypiał.

Spojrzała na niego ciemnymi oczami i uśmiechnęła się.

— Jak mnie znalazłaś?

Przez chwilę milczała w blasku księżyca.

— Ze wszystkiego, co mam, ty jesteś najbliższy życia. Tylko ty mi pozostałeś. Tylko ty nie jesteś ponury, płaski, szary. Nawet z zasłoniętymi oczami, ciśnięta na dno najgłębszego oceanu, wiedziałabym gdzie cię szukać. Mogliby mnie pogrzebać sto mil pod ziemią, a nadal potrafiłabym cię znaleźć.

Spojrzał w dół na kobietę w blasku księżyca i oczy zapiekły go od łez.

— Odetnę cię — oznajmiła po chwili. — Zbyt wiele czasu poświęcam na ratowanie ci życia, prawda?

Znów zakasłał.

— Nie, zostaw mnie. Muszę to zrobić.

Uniosła głowę i pokręciła nią.

— Oszalałeś. Ty przecież umierasz. W najlepszym razie zostaniesz kaleką, jeśli już nim nie jesteś.

— Może — odparł. — Ale teraz żyję.

— Tak — powiedziała po chwili. — Chyba tak.

— Mówiłaś mi wtedy, na cmentarzu.

— Wydaje się, że minęło tyle czasu, piesku. Tu czuję się lepiej. Tak bardzo nie boli. Wiesz, co chcę przez to powiedzieć? Ale bardzo chce mi się pić.

Wiatr nieco zelżał i Cień poczuł jej woń: smród gnijącego mięsa, choroby i rozkładu, mdlący, przenikliwy.

— Straciłam pracę — oznajmiła. — Pracowałam w nocy, ale mi oznajmili, że ludzie skarżyli się na mnie. Mówiłam, że jestem chora, ich to jednak nie obeszło. Jestem taka spragniona.

— Kobiety — rzekł. — Mają wodę. W domu.

— Piesku… — w jej głosie zabrzmiał lęk.

— Powiedz im… powiedz, że prosiłem, by dały ci wodę…

Biała twarz zwróciła się ku niemu.

— Powinnam już iść — oznajmiła. Potem zakrztusiła się, skrzywiła i wypluła na trawę coś białego. To coś wylądowało na ziemi i odpełzło.

Cień oddychał z największym trudem. Pierś miał ciężką, kręciło mu się w głowie.

— Zostań — rzekł głosem cichszym od szeptu. Nie wiedział, czy go usłyszała. — Proszę, nie odchodź. — Znów zaczął kaszleć. — Zostań do rana.

— Trochę zostanę — odparła. A potem, niczym matka do dziecka, dodała: — Póki tu jestem, nic cię nie skrzywdzi. Wiesz o tym?

Cień znów się zakrztusił. Zamknął oczy — tylko na chwilkę, pomyślał — gdy jednak znów uniósł powieki, księżyc zaszedł, a on znów był sam.


* * *

Łoskot i ogłuszające pulsowanie w głowie, wykraczające poza ból migrenowy, poza wszelki ból. Wszystko rozpadało się na maleńkie motylki krążące wokół niego niczym wielobarwna burza piaskowa i znikające w mroku nocy.

Białe prześcieradło wokół ciała u stóp drzewa łopotało głośno, poruszane porannym wiatrem.

Rytmiczny łoskot ucichł, wszystko zwolniło bieg. Nie zostało już nic, co zmuszałoby go do dalszego oddychania. Serce przestało bić w piersi.

Ciemność, w którą tym razem wkroczył, była głęboka, rozświetlona blaskiem samotnej gwiazdy i ostateczna.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Wiem, że to oszustwo, ale to jedyna gra w mieście.

— Canada Bill Jones.


Drzewo zniknęło. Świat zniknął, szare poranne niebo nad głową także. Teraz niebo miało kolor północy. Wysoko w górze świeciła samotna, zimna gwiazda — jasny, mrugający punkcik. Nic poza tym. Cień postąpił krok naprzód i o mało się nie przewrócił.

Spojrzał w dół. W skale wycięto stopnie, tak wielkie, iż zdawało się, że to olbrzymy je wykuły i używały dawno, dawno temu.

Zaczął gramolić się w dół; na pół zeskakując, na pół zsuwając się z kolejnych stopni. Bolało go całe ciało. Był to ból wynikający z zastania mięśni, nie cierpienia umęczonego ciała, które aż do śmierci wisiało na drzewie.

Bez zdumienia zauważył, że jest teraz ubrany: w dżinsy i biały podkoszulek. Stopy miał bose. Nagle przeżył gwałtowne deja vu: dokładnie w tym samym stroju stał nocą w mieszkaniu Czernoboga, gdy przyszła do niego Zoria Połunocznaja i opowiedziała o gwiazdozbiorze zwanym Rydwanem Odyna. Wtedy zdjęła dla niego księżyc z nieba.

I nagle wiedział już, co się zaraz stanie: pojawi się Zoria Połunocznaja.

Czekała na niego u stóp schodów. Na niebie nie świecił księżyc, ją jednak nadal otaczała księżycowa poświata. Włosy miała białe, srebrzyste, na sobie tę samą bawełniano-koronkową nocną koszulę, co wówczas w Chicago.

Na jego widok uśmiechnęła się i spuściła wzrok, jakby zakłopotana.

— Witaj — rzekła.

— Cześć — odparł Cień.

— Co u ciebie?

— Sam nie wiem. Może to kolejny dziwny sen na drzewie. Od wyjścia z wiezienia nawiedzały mnie szalone sny.

Jej twarz była skąpana w srebrnym świetle księżyca (choć na czarnym jak śliwka niebie nie lśnił żaden księżyc, a teraz u stóp schodów stracili z oczu nawet samotną gwiazdę). Wyglądała krucho i poważnie.

— Jeśli chcesz, możesz otrzymać odpowiedzi na wszystkie twoje pytania. Gdy jednak raz je poznasz, już nigdy nie zapomnisz.

Za jej plecami ścieżka się rozdzielała. Wiedział, że będzie musiał postanowić, którędy pójść dalej, ale czuł, że najpierw powinien zrobić coś jeszcze. Sięgnął do kieszeni dżinsów i z ulgą poczuł na jej dnie znajomy ciężar monety. Wyciągnął ją, przytrzymał między kciukiem i palcem wskazującym: dolarówka z głową Wolności z 1922 roku.

— To należy do ciebie — rzekł.

W tym momencie przypomniał sobie, że tak naprawdę jego ubranie leży u stóp drzewa. Kobiety umieściły je w płóciennym worku, z którego wyjęły liny. Zawiązały koniec worka, a najwyższa z nich przygniotła go kamieniem, by ochronić przed wiatrem. Wiedział, iż w rzeczywistości dolarówka spoczywa w kieszeni, w worku, pod kamieniem. Wciąż czuł jednak jej ciężar w dłoni, tu, u wrót podziemnego świata.

Zoria Połunocznaja wzięła monetę smukłymi palcami.

— Dziękuję. Dwa razy kupiła ci wolność — oznajmiła — a teraz oświetli twą drogę w mroku.

Ścisnęła monetę w dłoni. Potem sięgnęła w górę i umieściła ją w powietrzu, najwyżej jak zdołała. Wtedy wypuściła dolarówkę. Miast spaść, moneta uleciała w górę, póki nie znalazła się trzydzieści centymetrów nad głową Cienia. Jednakże nie była to już srebrna dolarówka. Twarz Wolności otoczona ostrą koroną zniknęła. Na monecie ujrzał tajemnicze oblicze księżyca na letnim niebie.

Cień nie potrafił stwierdzić, czy patrzy na księżyc wielkości dolara, wiszący tuż nad jego głową, czy też na księżyc wielkości Oceanu Spokojnego, wiele tysięcy mil dalej. Nie żeby czyniło to jakąkolwiek różnicę. Może wszystko jest kwestią odpowiedniego spojrzenia?

Zerknął na rozwidlającą się ścieżkę.

— Którędy powinienem pójść? — spytał. — Która z dróg jest bezpieczna?

— Jeśli wybierzesz jedną, nie zdołasz pójść drugą — odparła. — Lecz żadna ze ścieżek nie jest bezpieczna. Którędy wolisz iść? Drogą trudnych prawd czy też drogą krzepiących kłamstw?

— Prawd — odparł. — Zbyt wiele już kłamstw usłyszałem.

Spojrzała na niego ze smutkiem.

— Będziesz musiał za to zapłacić.

— Zapłacę. Jaja jest cena?

— Twoje imię — rzekła. — Twoje prawdziwe imię. Musisz mi je oddać.

— Jak?

— O tak.

Sięgnęła idealnie piękną ręką ku jego głowie. Poczuł palce muskające skórę, przebijające ją, wnikające w głąb czaszki, głęboko, do środka głowy. Nagle coś go załaskotało w głowie i wzdłuż kręgosłupa. Zoria wyciągnęła rękę. Na czubku palca wskazującego tańczył płomyk, podobny do płomienia świecy, tyle że jasny, oślepiająco biały.

— To jest moje imię? — spytał Cień.

Zacisnęła palce. Płomyk zniknął.

— To było twoje imię — odparła. Wyciągnęła rękę i wskazała prawą odnogę ścieżki. — Tamtędy — oznajmiła — na razie.

Bezimienny Cień ruszył w blasku księżyca prawą ścieżką. Gdy się odwrócił, by jej podziękować, ujrzał jedynie ciemność. Miał wrażenie, że znajduje się głęboko pod ziemią. Kiedy jednak uniósł wzrok i spojrzał w mrok nad głową, wciąż widział maleńki księżyc.

Skręcił za róg.

Jeśli to jest życie po życiu — pomyślał — to bardzo przypomina Dom na Skale: częściowo diorama, częściowo nocny koszmar.

Widział samego siebie w niebieskim, więziennym stroju, w biurze naczelnika, gdy ten mówił mu o śmierci Laury w wypadku samochodowym. Ujrzał wyraz własnej twarzy — wyglądał jak człowiek, którego porzucił cały świat. Ów nagi strach i cierpienie sprawiały mu ból. Pospieszył naprzód, mijając szary gabinet naczelnika, i nagle odkrył, że zagląda do warsztatu naprawy magnetowidów na przedmieściach Eagle Point, trzy lata temu. O, tak.

Wiedział, że w środku bije na miazgę Larry’ego Powersa i B.J. Westa, rozwalając sobie kostki: wkrótce wyjdzie, dźwigając brązową torbę z supermarketu, wypełnioną dwudziestodolarówkami. Nigdy nie zdołali dowieść, że wziął te pieniądze: jego część łupu i nieco więcej, bo nie powinni byli próbować oszukać jego i Laury. Był tylko kierowcą, ale swoje zrobił. Zrobił wszystko, o co go prosiła…

Podczas procesu nikt nie wspominał o napadzie na bank, choć wszyscy bardzo tego chcieli. Niczego nie mogli dowieść, póki nikt się nie wygadał, toteż nic nie mówili. Oskarżyciel musiał skupić się na uszkodzeniach ciała Powersa i Westa. Zademonstrował zdjęcia obu mężczyzn w chwili przyjęcia do miejscowego szpitala. Cień prawie się nie bronił. Tak było łatwiej. Power i West nie potrafili sobie przypomnieć, o co poszło, przyznali jednak, że to Cień ich zaatakował.

Nikt nie wspominał o pieniądzach.

Nikt nie wspomniał imienia Laury, a Cieniowi tylko o to chodziło.

Zastanawiał się, czy ścieżka krzepiących kłamstw byłaby łatwiejsza. Odszedł stamtąd, podążając skalistą dróżką do pomieszczenia przypominającego szpitalny pokój, w szpitalu publicznym w Chicago. Poczuł, jak w gardle wzbiera mu żółć. Zatrzymał się. Nie chciał patrzeć. Nie chciał iść dalej.

W szpitalnym łóżku umierała jego matka, tak jak wtedy, gdy miał szesnaście lat. I owszem, był tutaj — wielki, niezgrabny szesnastolatek o policzkach barwy kawy ze śmietanką, pokrytych młodzieńczym trądzikiem. Siedział przy łóżku, nie mogąc na nią patrzeć, i czytał grubą książkę. Cień, zaciekawiony, co to za książka, okrążył łóżko i przyjrzał się uważniej. Stanął między oboma meblami, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego. Wielki chłopak, który siedział zgarbiony na krześle, z nosem ukrytym w „Tęczy grawitacji”, próbował uciec przed śmiercią matki do dręczonego nalotami Londynu, lecz fikcyjne szaleństwo książki nie ofiarowało schronienia.

Matka leżała z zamkniętymi oczami, pogrążona w morfinowym spokoju. Coś, co uznała za kolejny atak anemii sierpowatej, jeszcze jedno bolesne przesilenie, okazało się, co odkryto zbyt późno, chłoniakiem. Jej skóra miała szarożółtą barwę. Matka niedawno przekroczyła trzydziestkę, lecz wyglądała o wiele starzej.

Cień pragnął potrząsnąć samym sobą, niezgrabnym chłopakiem, którym kiedyś był; zmusić go, by wziął ją za rękę, przemówił do niej, zrobił cokolwiek, nim odejdzie, co, jak wiedział, nastąpi szybko. Nie mógł jednak się dotknąć, toteż czytał dalej. I tak jego matka umarła, gdy on siedział przy łóżku, pogrążony w lekturze.

Potem praktycznie przestał czytać. Literaturze nie można ufać. Na co komu książki, jeśli nie mogą obronić przed czymś takim?

Cień wyszedł z pokoju szpitalnego i ruszył naprzód krętym korytarzem, głęboko we wnętrznościach ziemi.

Najpierw widzi swą matkę. Nie może uwierzyć, jak młodo wygląda. Nie skończyła jeszcze dwudziestu pięciu lat, nie odeszła z pracy z powodów zdrowotnych. Są w mieszkaniu wynajętym przez ambasadę, gdzieś w północnej Europie. Rozgląda się w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki i widzi siebie — małego dzieciaka o wielkich, szarych oczach i ciemnych włosach. Kłócą się. Cień nie musi słuchać, by wiedzieć, o co się kłócą. Ostatecznie, nigdy nie spierali się o nic innego.

— Opowiedz mi o moim ojcu.

— On nie żyje. Nie pytaj o niego.

— Ale kim był?

— Zapomnij o nim. Umarł. Odszedł. Niczego nie straciłeś.

— Chcę zobaczyć zdjęcie.

— Nie mam żadnego zdjęcia. — Jej głos opada w groźnej ciszy.

Cień wiedział, że jeśli nie przestanie pytać, ona zacznie krzyczeć, czy nawet go uderzy. Wiedział też, że nie zdoła się powstrzymać, toteż odwrócił się plecami i ruszył dalej tunelem.

Ścieżka, którą podążał, skręcała, zawracała, zataczała kręgi. Przypominała mu odrzucone wężowe skóry, wnętrzności, głębokie korzenie drzew. Po drugiej stronie dostrzegł jezioro. Usłyszał ciche kap, kap wody w głębi tunelu. Spadająca woda niemal nie naruszała gładkiej tafli. Osunął się na kolana i zaczął pić, oburącz unosząc wodę do ust. Potem ruszył dalej i nagle znalazł się wśród roztańczonych, dyskotekowych błysków lustrzanej kuli, zupełnie jakby trafił w sam środek wszechświata; wszystkie gwiazdy i planety krążyły wokół niego. Niczego nie słyszał, muzyki ani krzyków. Patrzył na kobietę, która nie jest wcale podobna do matki, jaką znał. Teraz jest ledwie dzieckiem…

I tańczy.

Cień odkrył, że zupełnie nie zdumiał go widok tańczącego z nią mężczyzny. Mężczyzna ów nie zmienił się specjalnie przez ostatnie trzydzieści trzy lata.

Dziewczyna jest pijana. Cień dostrzegł to natychmiast. Nie bardzo pijana, ale nieprzywykła do alkoholu. Za jakiś tydzień popłynie statkiem do Norwegii. Oboje pili margaritę; na wargach i grzbiecie dłoni pozostały jej kryształki soli.

Wednesday nie ma na sobie garnituru i krawata, lecz zapinka w kształcie srebrnego drzewa, przypięta do kieszeni koszuli, migocze i połyskuje w świetle lusterek. Tworzą piękną parę, zważywszy na dzielącą ich różnicę wieku. Wednesday porusza się z wilczą gracją.

Powolny taniec. Przyciąga ją do siebie. Jego potężna dłoń gestem właściciela otacza pośladki dziewczyny, przyciągając ją bliżej. Drugą ręką Wednesday ujmuje ją pod brodę. Unosi głowę i całują się na parkiecie, a blask lusterek otacza ich, wciąga w serce wszechświata.

Wkrótce potem wychodzą. Ona kołysze się lekko, a on wyprowadza ją na zewnątrz.

Cień ukrywa głowę w dłoniach. Nie idzie za nimi, nie chcąc lub nie mogąc stać się świadkiem własnego poczęcia.

Światełka zniknęły. Jedyny blask padał z maleńkiego księżyca, płonącego wysoko nad głową.

Cień ruszył naprzód. Za zakrętem przystanął na moment, by odetchnąć.

Poczuł dłoń muskającą lekko jego plecy, palce łagodnie rozgarniające włosy na karku.

— Witaj — zza ramienia dobiegł go zmysłowy, koci szept.

— Witaj — odparł i odwrócił się do niej.

Miała brązowe włosy i brązową skórę. Jej oczy były bursztynowozłote niczym najlepszy miód, przecięte pionowymi szczelinami źrenic.

— Czy ja cię znam? — spytał zdumiony.

— I to bardzo blisko — odparła z uśmiechem. — Sypiałam na twoim łóżku, a moi poddani mieli na ciebie oko.

Odwróciła się do ścieżki, wskazując trzy kierunki, w których mógł się udać.

— W porządku — rzekła. — Jedna z nich da ci mądrość. Jedna sprawi, że staniesz się cały, a jedna cię zabije.

— Ja chyba już nie żyję. Umarłem na tamtym drzewie.

Kobieta wydęła wargi.

— Istnieje śmierć — rzekła — i śmierć, i śmierć. Wszystko jest rzeczą względną. — Potem znów się uśmiechnęła. — Mogłabym nawet zażartować o śmiertelnej względności śmierci.

— Nie — odparł Cień — nie trzeba.

— A zatem którędy chcesz pójść? — spytała.

— Nie wiem — przyznał.

Przechyliła głowę w doskonale kocim geście. Nagle Cień przypomniał sobie ślady pazurów na ramionach. Poczuł, że się rumieni.

— Jeśli mi zaufasz — oznajmiła Bast — mogę wybrać za ciebie.

— Ufam ci — rzekł bez wahania.

— Chcesz wiedzieć, czym za to zapłacisz?

— Straciłem już imię — odparł.

— Imiona przychodzą i odchodzą. Było warto?

— Tak. Może. Nie było łatwo. To dość osobiste objawienie.

— Wszystkie objawienia są osobiste — rzekła. — I dlatego są też podejrzane.

— Nie rozumiem.

— Nie, nie rozumiesz — zgodziła się. — Wezmę twoje serce. Przyda nam się później.

Wsunęła dłoń głęboko w jego pierś i wyciągnęła coś rubinowego i pulsującego w jej ostrych paznokciach, coś barwy gołębiej krwi, zrobionego z czystego światła. Bryła światła rozszerzała się i kurczyła rytmicznie.

Bast zacisnęła palce; światło zniknęło.

— Idź środkową drogą — poleciła.

Cień skinął głową i ruszył naprzód.

Ścieżka stawała się śliska, kamienie pokrywała warstwa szronu. Księżyc nad jego głową migotał w kryształkach lodu w powietrzu. Otaczało go halo, poświata rozpraszająca blask. Było to piękne, ale utrudniało marsz niepewną ścieżką.

W końcu dotarł do rozstajów.

Spojrzał na pierwszą ścieżkę i odniósł dziwne wrażenie, że ogląda coś znajomego. Prowadziła do olbrzymiej komnaty, czy też serii komnat przypominających mroczne muzeum. Już je znał. Słyszał długie echa nawet najsłabszych odgłosów. Słyszał dźwięk opadającego kurzu.

To było miejsce, które widział we śnie owej pierwszej nocy w motelu, gdy odwiedziła go Laura, jakże dawno temu. Nieskończona sala pamięci zapomnianych bogów, i tych, których samo istnienie zostało zapomniane.

Cofnął się o krok. Przeszedł na drugą stronę i spojrzał przed siebie. Ten korytarz kojarzył się z Disneylandem — czarne ściany z pleksiglasu, wysadzane światełkami. Kolorowe lampki mrugały i rozbłyskiwały, tworząc złudzenie porządku, choć w istocie nie kierował nimi żaden wyższy sens. Były jak konsola telewizyjnego statku kosmicznego.

Tam także coś słyszał — głębokie basowe wibracje, które poczuł w głębi żołądka.

Przystanął i rozejrzał się. Żaden ze szlaków nie wydawał mu się tym właściwym. Już nie. Miał dosyć ścieżek. Na niego czekała środkowa droga, ta, którą wskazała mu kobieta-kot. Ruszył ku niej.

Księżyc zaczął gasnąć. Jego krawędź poróżowiała, jakby zbliżało się zaćmienie. Ścieżkę zamykały potężne drzwi.

Cień przeszedł przez łukowate wrota w ciemność. Ciepłe powietrze pachniało wilgotnym kurzem, jak miejska ulica po pierwszym letnim deszczu.

Nie bał się.

Już nie. Strach zmarł wraz z nim na drzewie. Nie czuł już lęku, nienawiści, bólu. Pozostało jedynie samo jądro istnienia.

Coś wielkiego poruszało się z pluskiem w dali i ów plusk odbijał się echem w rozległych komnatach. Cień zmrużył oczy, niczego jednak nie widział. Było zbyt ciemno. A potem ze strony, z której dobiegały pluski, zapłonęło widmowe światło. Świat nabrał kształtów: Cień znajdował się w jaskini, a przed sobą widział gładką jak lustro taflę wody.

Pluski zbliżyły się. Światło pojaśniało. Cień czekał na brzegu. Wkrótce jego oczom ukazała się długa, płaska łódź. Na uniesionym dziobie płonęła biała latarnia, odbijając się w szklistoczarnej wodzie parę metrów niżej. Łódź odpychała od dna wysoka postać. Pluski, które słyszał Cień, towarzyszyły poruszeniom tyczki, napędzającej łódkę na wodach podziemnego jeziora.

— Hej, tam! — zawołał Cień. Nagle otoczyły go echa własnych słów. Miał wrażenie, jakby cały chór ludzi witał go tutaj i przyzywał, a każdy z nich miał jego głos.

Istota w łodzi nie odpowiedziała.

Sternik był wysoki i bardzo chudy. On — jeśli w ogóle to był on — miał na sobie prostą, białą szatę, a stercząca nad nią jasna głowa była tak całkowicie nieludzka, że Cień święcie wierzył, że to maska — ptasia głowa; maleńka na długiej szyi, z długim, wygiętym dziobem. Cień był pewien, że widział już gdzieś tę upiorną postać. Zaczął szukać w pamięci i z nagłym uczuciem zawodu uświadomił sobie, że wspomina automat oglądany w Domu na Skale i bladą, dziwnie ptasią, ledwie dostrzeżoną figurkę, wynurzającą się zza krypty po duszę pijaka.

Woda kapała z pluskiem z tyczki i dziobu. Łódź pozostawiała po sobie fale na szklistoczarnej wodzie. Zrobiono ją ze związanych, splecionych trzcin.

Powoli zbliżała się do brzegu. Sternik oparł się na tyczce. Wolno odwrócił głowę, aż w końcu spojrzał wprost na Cienia.

— Witaj — rzekł, nie poruszając dziobem. Głos należał do mężczyzny i, jak wszystko inne w tym życiu po śmierci, brzmiał znajomo. — Wejdź na pokład. Lękam się, że musisz zmoczyć stopy, ale nic nie da się na to poradzić. To stare łodzie. Gdybym podpłynął bliżej, przedziurawiłbym dno.

Cień zdjął buty i wszedł do wody. Sięgała mu do połowy łydek i po pierwszym szoku okazała się zdumiewająco ciepła. Dotarł do łodzi, sternik podał mu rękę i wciągnął go na pokład. Trzcinowa łódka zakołysała się lekko. Przez niskie burty polało się do środka trochę wody. Potem wszystko się uspokoiło.

Sternik odepchnął łódź drągiem i odpłynęli od brzegu. Cień stał obok. Nogawki jego spodni ociekały wodą.

— Ja cię znam — rzekł do istoty na dziobie.

— Istotnie — odparł przewoźnik. Lampa oliwna na dziobie zaczęła mrugać. Dym drapał Cienia w gardle. — Pracowałeś dla mnie. Niestety, musieliśmy pogrzebać panią Lilę Goodchild bez ciebie. — Jego głos był spokojny, precyzyjny.

Cienia zapiekły oczy. Otarł dłonią łzy i przez moment wydało mu się, że pośród dymu widzi wysokiego mężczyznę w garniturze i okularach w złotej oprawie. Potem dym się rozwiał. Przewoźnik znów stał się półludzką istotą z głową rzecznego ptaka.

— Pan Ibis?

— Miło znów cię widzieć — odparła istota głosem pana Ibisa. — Wiesz, czym jest psychopomp?

Cieniowi wydało się, że zna to słowo, ale minęło zbyt wiele czasu, odkąd je słyszał. Pokręcił głową.

— To wymyślne określenie towarzysza — wyjaśnił pan Ibis. — Wszyscy mamy tak wiele funkcji, tak wiele powodów istnienia. W mojej własnej wizji jestem uczonym, wiodącym spokojne życie, zapisującym opowieści i śniącym o przeszłości, która być może istniała, a być może nie. I w pewnym sensie jest to prawda. Oprócz tego jednak, podobnie jak wielu spotkanych przez ciebie ludzi, pełni inne funkcje. Jestem też psychopompem. Towarzyszę żywym w drodze do świata umarłych.

— Sądziłem, że już jesteśmy w świecie umarłych — zauważył Cień.

— Nie. Nie per se. To bardziej przedsionek. — Łódź ślizgała się na lustrzanej powierzchni podziemnego jeziora. A potem pan Ibis powiedział, nie poruszając dziobem:

— Wy, ludzie, mówicie o życiu i śmierci, jakby to były dwie rzeczy wzajemnie się wykluczające, jakby nie istniała rzeka, będąca również drogą, czy pieśń, będąca kolorem.

— Bo nie istnieją — odparł Cień. — Prawda? — Echa znad wody powtarzały szeptem jego słowa.

— Musisz pamiętać — rzekł cierpko pan Ibis — że życie i śmierć to dwie strony tej samej monety, jak orzeł i reszka na ćwierćdolarówce.

— A gdybym miał ćwierćdolarówkę o dwóch orłach?

— Ale nie masz.

I wtedy, gdy tak płynęli po mrocznych wodach jeziora, Cień poczuł nagły dreszcz. Wyobraził sobie, że dostrzega twarze dzieci patrzące na niego z wyrzutem spod szklistej powierzchni. Ich oblicza były miękkie, nasiąknięte wodą, ślepe oczy zamglone. W podziemnej jaskini powietrze trwało nieruchomo, nic nie naruszało czarnej tafli jeziora.

— A zatem nie żyję — powiedział Cień. Powoli przywykał do tej myśli. — Albo wkrótce umrę.

— Zmierzamy do Pałacu Umarłych. Prosiłem, bym to ja mógł po ciebie przybyć.

— Czemu?

— Dobrze pracowałeś. Czemu nie?

— Bo… — Cień zebrał myśli. — Bo ja nigdy w was nie wierzyłem. W ogóle nie znałem egipskiej mitologii, nie spodziewałem się tego. Co się stało ze św. Piotrem i Perłową Bramą?

Biała głowa o długim dziobie poruszyła się z powagą z boku na bok.

— Nieważne, że w nas nie wierzyłeś — oznajmił pan Ibis. — My wierzyliśmy w ciebie.

Łódź dotknęła dna. Pan Ibis przekroczył burtę i stanął w jeziorze. Polecił, by Cień uczynił to samo. Pan Ibis wyjął z dziobu linę, podał Cieniowi latarnię w kształcie półksiężyca. Weszli na brzeg i pan Ibis przywiązał łódź do metalowego pierścienia osadzonego w kamiennym podłożu. Potem odebrał swemu towarzyszowi lampę i ruszył szybko naprzód, unosząc ją wysoko. Na kamiennej podłodze i kamiennych murach tańczyły cienie.

— Boisz się? — spytał pan Ibis.

— Raczej nie.

— Spróbuj po drodze wzbudzić w sobie uczucie lęku i nabożnej grozy. Przydadzą się w obecnej sytuacji.

Cień nie czuł strachu, jedynie zaciekawienie i lekką obawę. Nie bał się ciemności ani śmierci, ani nawet istoty o psiej głowie, wielkiej niczym silos zbożowy, która patrzyła na nich uważnie. Gdy się zbliżyli, istota warknęła z głębi gardła i Cień poczuł, że jeżą mu się włosy na karku.

— Cień — powiedziała — nadszedł czas Sądu.

Cień uniósł wzrok.

— Pan Jaquel? — spytał.

Ręce Anubisa opadły. Ogromne, ciemne dłonie chwyciły Cienia i uniosły go wysoko.

Głowa szakala patrzyła nań jasnymi, migoczącymi oczami. Obserwowała go równie beznamiętnie, jak pan Jaquel badający martwą dziewczynę na stole. Cień wiedział, iż tamten dostrzega wszystkie jego wady, klęski, niepowodzenia i słabości, mierzy je i waży. Że pod pewnym względem bada go niczym ciało podczas sekcji, rozcina, smakuje.

Nie zawsze pamiętamy rzeczy, które nie przynoszą nam chwały. Usprawiedliwiamy je, opatulamy w pogodne kłamstwa lub grubą warstwę niepamięci. Wszystkie rzeczy, których Cień dokonał w życiu i z których nie był dumny, wszystko, czego żałował, o czym wolałby zapomnieć, powróciło do niego w straszliwym wirze żalu, smutku, wstydu i poczucia winy, a on nie miał się jak ukryć. Był nagi i otwarty niczym trup na stole sekcyjnym, a czarny Anubis, Bóg Szakal, stał się jego śledczym, oskarżycielem i katem.

— Proszę — rzekł Cień. — Proszę, przestań!

Lecz badanie trwało dalej. Każde kłamstwo, które tylko wypowiedział, każdy ukradziony przedmiot, każdy ból, jaki sprawił innej osobie, wszystkie maleńkie zbrodnie i drobne morderstwa, składające się na każdy kolejny dzień — to wszystko, i jeszcze więcej, zostało wydobyte z zapomnienia i ujawnione przez sędziego umarłych o głowie szakala.

I wówczas na dłoni ciemnego boga Cień rozpłakał się boleśnie. Znów był małym dzieckiem, bezradnym i bezsilnym.

A potem, bez ostrzeżenia, wszystko się skończyło. Cień dyszał i szlochał. Ciekło mu z nosa. Wciąż czuł się bezradny, lecz ręce postawiły go ostrożnie, niemal czule na ziemi.

— Kto ma jego serce? — warknął Anubis.

— Ja — zamruczał kobiecy głos.

Cień uniósł wzrok. Bast stała obok istoty, która nie była już panem Ibisem. W prawej dłoni trzymała serce Cienia. Rubinowy blask oświetlał jej twarz.

— Oddaj mi je — polecił Thoth, bóg o głowie ibisa. Wziął w swe nieludzkie dłonie serce i ruszył naprzód.

Anubis postawił przed sobą złotą wagę.

— Teraz dowiemy się dokąd trafię? — szepnął Cień do Bast. — Do nieba, piekła, czyśćca?

— Jeśli szale się wyrównają — odparła — będziesz mógł sam dokonać wyboru.

— A jeśli nie?

Wzruszyła ramionami, jakby wolała nie rozmawiać na ten temat.

— Wówczas oddamy twoje serce i duszę Ammetowi, pożeraczowi dusz.

— Może — zaczął — może jednak czeka mnie szczęśliwe zakończenie?

— Nie ma czegoś takiego, jak szczęśliwe zakończenia — powiedziała. — Gorzej, w ogóle nie ma zakończeń.

Na jednej z szal Anubis złożył z szacunkiem pióro.

Serce Cienia umieścił na drugiej. Coś poruszyło się w mroku pod wagą, coś, czemu Cień wolał nie przyglądać się bliżej.

To było ciężkie pióro, lecz Cień miał ciężkie serce. Szalki za-kołysały się niebezpiecznie.

W końcu jednak zrównoważyły się i istota w mroku umknęła, nie zaspokoiwszy głodu.

— A zatem tak to wygląda — Bast westchnęła. — Kolejna czaszka na stosie. Szkoda. Miałam nadzieję, że przydasz się do czegoś w obecnej sytuacji. Zupełnie jakbym wyglądała zdjęcia z wypadku na zwolnionym filmie i nie mogła mu zapobiec.

— Nie będzie cię tam?

Pokręciła głową.

— Nie lubię, gdy inni ludzie wybierają za mnie moje bitwy.

I wtedy w olbrzymim pałacu Śmierci, pomiędzy wodą i mrokiem, zapadła cisza.

— Teraz mogę wybrać, dokąd pójdę? — spytał Cień.

— Wybieraj — rzucił Thoth. — Albo my wybierzemy za ciebie.

— Nie — odparł Cień. — W porządku, sam to zrobię.

— I co?! — ryknął Anubis.

— Teraz chcę odpocząć — oznajmił Cień. — Tego właśnie pragnę: niczego. Nie nieba, piekła. Niczego. Po prostu niech wszystko się skończy.

— Jesteś pewien? — spytał Thoth.

— Tak — odparł Cień.

Pan Jaquel otworzył przed Cieniem ostatnie drzwi. Za nimi była tylko nicość. Nie ciemność czy nawet zapomnienie. Nic.

Cień poczuł dziwną, gwałtowną radość. Bez wahania spokojnie przekroczył próg, wkraczając w nicość.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Na tym kontynencie wszystko dzieje się w większej skali. Tutejsze rzeki są ogromne, klimat gwałtowny, zimny i gorący, perspektywy niewiarygodne, błyskawice jakich jeszcze nie widziano. Każdy występek sprawia, że chwieją się same podstawy prawa. Tu nasze biedy, pomyłki i klęski także urastają do ogromnych rozmiarów.

— Lord Carlisle do George’a Selwyna, 1778


Najważniejsze miejsce w południowo-wschodnich Stanach Zjednoczonych reklamuje się na setkach dachów starych stodół w stanach Georgia, Tennessee, a nawet Kentucky. Jadący krętą leśną drogą kierowca mija zrujnowaną, czerwoną stodołę i widzi na dachu wymalowane słowa:


ODWIEDŹ SKALNE MIASTO

ÓSMY CUD ŚWIATA


Zaś na dachu pobliskiej obory białe litery głoszą:


OBEJRZYJ SIEDEM STANÓW ZE SKALNEGO MIASTA

PRAWDZIWEGO CUDU ŚWIATA


Kierowca może sądzić, że Skalne Miasto znajduje się gdzieś za najbliższym zakrętem, tymczasem wciąż jest od niego oddalone o cały dzień jazdy. Tuż za granicą stanu Georgia, na południowy zachód od Chattanoogi w stanie Tenneessee stoi Góra Czatów.

Góra Czatów tak naprawdę nie jest zbyt imponującą górą. Przypomina raczej niezwykle wysokie wzgórze. Gdy przybyli tam biali, wokół góry mieszkali Indianie Chickmauga ze szczepu Czirokezów. Nazywali ją Chattotonoogee, co oznaczało Góra Wznosząca się aż po Szpic.

W latach trzydziestych XIX w. Ustawa o Przesiedleniu Indian Adrew Jacksona wygnała Indian z ich ziem — Choctawów, Chicka-maugów, Czirokezów i Chickasawów. Amerykańscy żołnierze zmusili wszystkich do liczącego sobie prawie półtora tysiąca kilometrów marszu Szlakiem Łez na nowe indiańskie terytoria, które w przyszłości zostaną nazwane Oklahoma. Był to akt zwykłego ludobójstwa. Tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci zginęło w owym marszu. Zwycięzcy mają zawsze rację. Nikt nie słucha przegranych.

Ktokolwiek bowiem panował nad Górą Czatów, panował nad całą ziemią. Tak głosiła legenda. Było to w końcu święte miejsce. Podczas wojny secesyjnej stoczono tu bitwę: Bitwę nad Chmurami. A potem siły Unii dokonały niemożliwego i bez rozkazu wtargnęły na szczyt. Północ zdobyła Górę Czatów. Północ zwyciężyła.

Pod Górą Czatów rozciąga się sieć tuneli i jaskiń, niektórych bardzo starych. Obecnie większość z nich jest zasypana, choć miejscowy biznesmen odkopał podwodny wodospad, który nazwał Rubinową Kaskadą. Można do niego dotrzeć windą. To atrakcja turystyczna, choć znacznie większa atrakcja mieści się na szczycie Góry Czatów. To właśnie Skalne Miasto.

Skalne Miasto okala ozdobny ogród na zboczu góry. Goście wędrują ścieżką wiodącą między skałami, nad skałami, przez skały. Rzucają kukurydzę do zagrody jeleni, przechodzą przez wiszący most i korzystają z lornetek na monety, przez które w rzadki, pogodny dzień, gdy powietrze jest idealnie czyste, widać siedem stanów. Stamtąd zaś, niczym szlak skręcający wprost do kamiennego piekła, ścieżka prowadzi miliony turystów do jaskiń, gdzie czekają podświetlone lalki, ustawione w dioramy rodem z wierszyków dla dzieci i z bajek?

Opuszczając Skalne Miasto, turyści czują rozbawienie. Nie są pewni, po co tu przybyli i co zobaczyli ani czy bawili się dobrze, czy też nie.


* * *

Przybywali na Górę Czatów z całych Stanów Zjednoczonych. Nie byli turystami. Przybywali samochodami, samolotami, autobusami, koleją, pieszo. Niektórzy potrafili latać, nisko i tylko w nocnych ciemnościach. Kilku wybrało własną drogę pod ziemią. Wielu jechało autostopem, korzystając z uprzejmości szoferów i kierowców ciężarówek. Ci, którzy mieli własne samochody bądź ciężarówki, dostrzegali innych na poboczach, zjazdach bądź w barach po drodze i rozpoznając ich, proponowali podwiezienie.

Zjawiali się u stóp Góry Czatów zmęczeni i zakurzeni i, unosząc wzrok ku porośniętym lasem zboczom, dostrzegali — czy też zdawało im się, że dostrzegają — ścieżki, ogrody i kaskady Skalnego Miasta.

Pierwsi zjawili się wczesnym rankiem. Druga fala przybyła o zmierzchu. I działo się tak od kilku dni.

Poobijana półciężarówka zatrzymała się na parkingu. Ze środka wysypała się grupka zmęczonych wił i rusałek — rozmazany makijaż, oczka w pończochach, zaspane, opuchnięte oczy.

W kępie drzew u stóp wzgórza starszy wampir poczęstował marlboro nagą, podobną do małpy istotę, porośniętą gęstym pomarańczowym futrem. Istota przyjęła papierosa i zapalili w milczeniu.

Na poboczu zatrzymała się toyota previa, z której wysiadło siedmioro Chinek i Chińczyków. Sprawiali wrażenie czystych i schludnych. Mieli na sobie ciemne garnitury i kostiumy, które w pewnych krajach kojarzą się ze służbami rządowymi. Jeden z nich trzymał w dłoni notatnik. Sprawdzał po kolei wyładowywane z bagażnika worki golfowe, w których kryły się ozdobne miecze o rękojeściach z laki, rzeźbione kije i lusterka. Chińczycy rozdzielili między siebie broń, podpisali jej odbiór, pokwitowali.

Słynny niegdyś komik, który teoretycznie zmarł w latach dwudziestych, wygramolił się z zardzewiałego samochodu i zaczął zdejmować ubranie: miał nogi kozła, ogon krótki, ciemny.

Po nim zjawiło się czterech Meksykanów o uśmiechniętych twarzach i czarnych, błyszczących włosach. Podawali sobie butelkę, ukrytą w brązowej papierowej torebce. Flaszka zawierała gorzką mieszankę czekolady w proszku, alkoholu i krwi.

Drobny ciemnobrody mężczyzna w tałesie i zakurzonym, czarnym kapeluszu, spod którego wypływały kręcone pejsy, zbliżył się ku nim, maszerując przez pole. O kilka kroków wyprzedzał swego towarzysza — dwukrotnie roślejszego olbrzyma o skórze barwy szarej polskiej gliny. Na czole wypisano mu słowo oznaczające życie.

Wciąż przybywali. Z taksówki wysypała się grupka kilku Rakszasów, demonów subkontynentu indyjskiego. Zaczęli krążyć wokół, przyglądając się bez słowa ludziom zebranym u stóp wzgórza. W końcu znaleźli Mamę-Ji, modlącą się z zamkniętymi oczami. Ze wszystkich obecnych znali tylko ją, lękali się jednak podejść, pamiętając o dawnych bitwach. Dłonie Mamy-Ji pocierały okalający szyję naszyjnik z czaszek. Jej brązowa skóra powoli stawała się czarna — lśniąca i czarna niczym dżet i obsydian. Wargi uniosły się, ukazując ostre, białe zęby. W końcu otworzyła wszystkie oczy, wezwała gestem Rakszasów i powitała ich niczym własne zaginione dzieci.

Burze szalejące w ciągu kilku ostatnich dni na południu i wschodzie nie oczyściły wcale ciężkiego, dusznego powietrza. Miejscowi meteorolodzy zaczęli ostrzegać przed możliwymi trąbami powietrznymi, nieruchomymi frontami wysokiego ciśnienia. Za dnia było tu ciemno, nocą panował ziąb.

Zbierali się w nieformalne grupki, czasami połączeni narodowością, czasem rasą, temperamentem czy nawet gatunkiem. Rozglądali się z lękiem. Byli zmęczeni.

Niektórzy z nich rozmawiali; od czasu do czasu skądś dobiegał śmiech, ale zawsze stłumiony. Wokół krążyły sześciopaki piwa.

Kilkoro miejscowych mężczyzn i kobiet zjawiło się na łąkach. Ich ciała poruszały się w niezwykły, obcy sposób. Gdy przemawiali, głosy należały do władających nimi Loa: wysoki czarnoskóry mężczyzna przemawiał głosem Papy Legby, który otwiera bramy, a Baron Samedi, władca śmierci wudu wybrał sobie ciało nastoletniej fanki gotyckiego rocka z Chattanooga, być może dlatego, że miała już na głowie czarny, jedwabny cylinder, tkwiący zawadiacko na ciemnych włosach. Dziewczyna przemawiała głębokim głosem Barona, paliła olbrzymie cygaro i rozkazywała trzem Gede — Loa Śmierci. Gede zasiedlili ciała trzech braci w średnim wieku. Na ramionach nieśli strzelby i opowiadali dowcipy tak sprośne, że tylko oni sami byli zdolni się z nich śmiać, co też czynili donośnie.

Dwie jakby pozbawione wieku kobiety Chickamaugów, w poplamionych smarem dżinsach i wyświeconych skórzanych kurtkach krążyły dokoła, obserwując zgromadzonych, szykujących się do bitwy. Czasami pokazywały kogoś palcem i kręciły głowami. Nie zamierzały brać udziału w nadciągającym konflikcie.

Księżyc wynurzył się zza wschodniego horyzontu. Tylko dzień dzielił go od pełni. Czerwonopomarańczowa tarcza wisząca nad wzgórzami wydawała się przesłaniać pół nieba. Gdy się wznosił, powoli malał i bladł. W końcu zawisł wysoko niczym latarnia.

A oni, cały tłum, czekali w blasku księżyca u stóp Góry Czatów.


* * *

Laura czuła pragnienie.

Czasami żywi ludzie lśnili w jej umyśle niczym świece, czasami palili się jak pochodnie. Dzięki temu łatwo było ich unikać, a nieraz równie łatwo znaleźć. Cień, wiszący na drzewie, płonął niezwykłym, własnym ogniem.

Kiedyś, gdy spacerowali, trzymając się za ręce, wyrzuciła mu, że nie jest żywy. Miała wówczas nadzieję dostrzec iskrę emocji; zobaczyć cokolwiek.

Pamiętała, jak szła obok niego. Tak bardzo chciała sprawić, by zrozumiał, co próbowała mu powiedzieć.

Lecz Cień, umierający na drzewie, był całkowicie, absolutnie żywy. Obserwowała, jak umykało z niego życie, i widziała wszystko wyraźnie. Był taki rzeczywisty. Prosił, by z nim została, spędziła noc. Wybaczył jej… Może jej wybaczył. Nieważne. Zmienił się. Tyle wiedziała na pewno.

Cień kazał jej pójść na farmę; obiecał, że dostanie tam wodę. Dom był pusty. W oknach nie paliły się światła. Nie czuła niczyjej obecności. Przyrzekł jej jednak, że się nią zaopiekują. Pchnęła drzwi, które otwarły się z głośnym zgrzytem protestujących, zardzewiałych zawiasów.

Coś poruszyło się w jej lewym płucu, coś, co wiło się i wierciło. Zakasłała.

Znalazła się w wąskiej sieni, niemal całkowicie zablokowanej przez zakurzony fortepian. Wewnątrz budynku śmierdziało wilgocią i zgnilizną. Przecisnęła się obok instrumentu, otworzyła drzwi i ujrzała ubogi salon, pełen przypadkowych mebli. Na kominku stała lampa olejna. Niżej płonął ogień, choć przed domem Laura nie wyczuła dymu. Mimo ognia w pokoju czuła chłód. Ale też być może, przyznała w duchu, nie było to winą samego pomieszczenia.

Śmierć bolała, choć ból wiązał się głównie z rzeczami, których jej brakowało: potwornym pragnieniem, wysuszającym wszystkie komórki ciała, nieobecnością ciepła w kościach. Czasami przyłapywała się na myślach, czy płonący stos zdołałby ją ogrzać, czy miękka brązowa kołderka ziemi dałaby trochę ciepła, czy zimne morze zaspokoiłoby pragnienie…

Nagle uświadomiła sobie, że w pokoju jest ktoś jeszcze.

Na starej kanapie siedziały trzy kobiety, pasujące do siebie niczym składowe eksponaty z niezwykłej wystawy. Kanapę pokryto wytartym aksamitem, obecnie brązowym, który kiedyś, sto lat temu, mógł być kanarkowożółty. Kobiety podążały za nią wzrokiem. Milczały.

Laura nie spodziewała się ich tutaj.

Coś poruszyło się w jej nosie. Sięgnęła do rękawa po chusteczkę i dmuchnęła. Zgniotła chustkę, ciskając ją wraz z zawartością na rozżarzone węgle. Patrzyła, jak zwija się, czernieje i zamienia w ognistą koronkę, a tkwiące w środku robaki kurczą się i płoną.

Potem odwróciła się do kobiet na kanapie. Odkąd tam weszła, nawet nie drgnęły, nie poruszył się ani jeden włos czy mięsień. Patrzyły na nią.

— Witani. To wasza farma? — spytała.

Najwyższa z kobiet skinęła głową. Ręce miała czerwone, twarz obojętną.

— Cień — to ten facet wiszący na drzewie, mój mąż — powiedział, że mam wam powtórzyć, iż chce, abyście dały mi wody.

Coś dużego poruszyło się w jej wnętrznościach. Przez chwilę wiło się, po czym znieruchomiało.

Najdrobniejsza z kobiet podniosła się z kanapy. Wcześniej jej stopy nie sięgały ziemi. Szybkim krokiem umknęła z pokoju.

Laura usłyszała odgłosy kolejnych otwieranych i zamykanych drzwi. Potem z zewnątrz dobiegła ją seria głośnych skrzypnięć. Każdemu z nich towarzyszył plusk wody.

Wkrótce drobna kobieta powróciła. W dłoniach dźwigała brązowy kamionkowy dzban. Ostrożnie postawiła go na stole i wycofała się na kanapę. Jej drobną postacią wstrząsnął dreszcz, gdy znów usiadła koło sióstr.

— Dziękuję.

Laura podeszła do stołu, rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś kubka bądź szklanki. Niczego jednak nie dostrzegła. Podniosła dzban. Okazał się cięższy niż na to wyglądał. Wypełniająca go woda była idealnie czysta.

Laura uniosła dzban do ust i zaczęła pić.

Woda była zimniejsza niż jakakolwiek woda świata. Mroziła jej język, zęby, gardło. Mimo to jednak Laura piła dalej. Nie potrafiła przestać. Czuła, jak woda mroźną falą dociera do żołądka, wnętrzności, serca, żył.

Wypełniała ją niczym płynny lód.

Nagle Laura zorientowała się, że dzban jest pusty. Zdumiona odstawiła go na stół.

Kobiety obserwowały ją beznamiętnie. Od chwili śmierci Laura nie uciekała się do przenośni. Rzeczy były takie, jakie były, albo nie. Teraz jednak, patrząc na kobiety na kanapie, pomyślała nagle o ławie przysięgłych, naukowcach obserwujących laboratoryjne zwierzę.

Nagle zatrzęsła się w ataku konwulsji. Wyciągnęła rękę, by oprzeć się o stół, on jednak ślizgał się, kołysał, jakby unikał jej dłoni. Oparta na nim zaczęła wymiotować, wyrzucając z siebie żółć i formaline, stonogi i robaki, a potem poczuła, że się wypróżnia, oddaje mocz. Jej ciało gwałtownie pozbywało się wszystkiego. Krzyknęłaby, gdyby mogła, nagle jednak zakurzone deski podłogi skoczyły jej na spotkanie tak szybko i mocno, że gdyby oddychała, pozbawiłyby ją tchu.

Opływał ją czas, porywał w swój wir niczym trąba powietrzna. Jej umysł jednocześnie odtwarzał tysiące wspomnień: tydzień przed świętami zabłądziła w supermarkecie, tracąc z oczu ojca; siedziała w barze Chi-Chi, zamawiając truskawkowe daiquiri i oglądając ukradkiem mężczyznę, z którym umówiono ją na randkę — wysokiego, poważnego mężczyznę-dziecko. Zastanawiała się, jak on całuje; tkwiła w samochodzie, który kołysał się i szarpał, Robbie wrzeszczał na nią, aż w końcu metalowy słupek zatrzymał wóz, choć nie jego zawartość…

Woda czasu, pochodząca ze źródła losu, studni Urd, nie jest wodą życia, niezupełnie. Odżywia jednak korzenie drzewa świata. I nie ma innej, jej podobnej.

Gdy Laura ocknęła się w pustym domu, drżała. Jej oddech parował w porannym powietrzu. Na grzbiecie dłoni dostrzegła zadrapanie i rozmazaną wilgotną plamę — jaskrawoczerwoną plamę świeżej krwi.

Wiedziała, dokąd musi się udać. Wypiła wodę czasu, pochodzącą ze źródła losu. W myślach widziała górę.

Oblizała krew z grzbietu ręki, zachwycając się widokiem własnej śliny, i ruszyła w drogę.


* * *

Był mokry marcowy dzień, nietypowo zimny. Burze szalejące nad południowymi stanami zniechęciły turystów, zwykle odwiedzających tłumnie Skalne Miasto i Górę Czatów. Zdjęto już gwiazdkowe lampki, letni goście jeszcze się nie zjawili.

Mimo wszystko jednak wokół kręcili się ludzie. Rankiem na parkingu zjawił się nawet autobus wycieczkowy, z którego wysypał się tuzin mężczyzn i kobiet o idealnie opalonych, promiennie uśmiechniętych twarzach. Wyglądali jak spikerzy z dzienników i zdawało się, że mają coś w sobie z obrazu na ekranie telewizora. Gdy się poruszali, kontury ich postaci rozmazywały się lekko. Przed wejściem do Skalnego Miasta zaparkował czarny hummer.

Ludzie z telewizji krążyli po Skalnym Mieście, rozglądając się z uwagą. W końcu zajęli pozycje w pobliżu Chwiejnej Skały, gdzie zaczęli rozmawiać między sobą w miłej atmosferze.

Nie oni jedni przybyli w tej fali gości. Gdybyście tego dnia wędrowali ścieżkami Skalnego Miasta, być może dostrzeglibyście ludzi wyglądających jak gwiazdy filmowe i innych, przypominających obcych. A także całkiem sporo osób wyglądających jak czysta idea człowieka, nie zwykła rzeczywistość. Być może byście ich dostrzegli, najprawdopodobniej jednak niczego byście nie zauważyli.

Przybywali do Skalnego Miasta długimi limuzynami, małymi wozami sportowymi i wielkimi terenówkami. Większość nosiła ciemne okulary z nonszalancją ludzi, którzy zakładają je w domu i na dworze i z własnej woli nigdy nie zdejmują. Sztuczna opalenizna, słoneczne okulary, szykowna odzież, słodkie okrzyki, do wyboru do koloru, wszelkich maści, rozmiarów i stylów.

I wszystkich łączyło coś jeszcze, coś w wyglądzie, mówiącego „znasz mnie”, czy może „powinieneś mnie znać”, natychmiastowa poufałość, pozwalająca jednocześnie utrzymać dystans, sposób zachowania, podejście do życia — pewność, że świat istnieje wyłącznie dla nich i że wszyscy ich uwielbiają.

Gruby dzieciak krążył wokół nich, krocząc niezgrabnie jak ktoś, kto mimo braku talentów towarzyskich odniósł niewiarygodny sukces. Jego czarny płaszcz łopotał na wietrze.

Coś stojącego obok budki z napojami na dziedzińcu Matki Gąski zakasłało, by przyciągnąć jego uwagę. Istota była ogromna. Z jej twarzy i palców sterczały ostrza skalpeli, twarz zżerał rak.

— To będzie wielka bitwa — oznajmiła istota lepkim, obleśnym głosem.

— Nie będzie żadnej bitwy — odparł dzieciak. — Mamy tu do czynienia z pieprzoną zmianą paradygmatów, ze wstrząsem. Modalności takie jakie bitwa pozostawmy pieprzonemu Lao Tzu.

Rakowata istota zamrugała.

— Czekam — powiedziała.

— Nieważne — rzekł tłuścioch. — Szukam pana Worlda. Widziałeś go?

Stwór podrapał się ostrzem skalpela, wysuwając w skupieniu pokrytą guzami dolną wargę. W końcu skinął głową.

— Tam — rzekł.

Tłusty dzieciak odszedł, nie dziękując, we wskazanym kierunku. Rakowata istota odczekała w milczeniu, póki nie zniknął jej z oczu.

— Będzie bitwa — rzekła do kobiety, której twarz pokrywały fosforyzujące punkciki.

Kobieta skinęła głową i nachyliła się ku istocie.

— I co o tym myślisz? — spytała współczującym tonem.

Stwór zamrugał, po czym zaczął opowiadać.


* * *

Ford explorer Towna został wyposażony w GPS, mały ekranik odbierający sygnały z satelitów i pokazujący dokładne położenie samochodu. Kiedy jednak Town wjechał na wiejskie drogi na południe od Blacksburga, i tak natychmiast zabłądził. Tutejsze szosy miały niewiele wspólnego z plątaniną linii na wyświetlanej mapie. W końcu zatrzymał wóz na wiejskiej dróżce, spuścił szybę i poprosił grubą białą kobietę, ciągniętą na smyczy przez wilczarza, o wskazanie drogi na farmę Jesion.

Kobieta skinęła głową, wskazała ręką, powiedziała coś. Nie zrozumiał ani słowa, podziękował jednak serdecznie, zamknął okno-i odjechał we wskazanym kierunku.

Jechał tak następnych czterdzieści minut, pokonując kolejne wiejskie drogi. Żadna z nich nie była tą, której szukał. Town przygryzł dolną wargę.

— Za stary jestem na to wszystko — rzeki, napawając się dźwięczącym w jego głosie stylowym znużeniem.

Zbliżał się do pięćdziesiątki. Większość życia spędził, pracując dla rządowej agencji, posługującej się w nazwie wyłącznie inicjałami. To, czy kilkanaście lat temu porzucił posadę na rzecz sektora prywatnego, pozostawało kwestią otwartą. Czasami myślał tak, czasami inaczej. A zresztą tylko zwykli frajerzy mogli sądzić, że istnieje jakakolwiek różnica.

Już miał zrezygnować z poszukiwań, gdy pokonał kolejne wzgórze i ujrzał wypisaną ręcznie tabliczkę na bramie. Tak jak go uprzedzano, napis był prosty: JESION. Town zatrzymał wóz, wyskoczył na drogę, odkręcił kawałek drutu przytrzymujący bramę, z powrotem usiadł za kierownicą i ruszył naprzód.

Zupełnie jak gotowanie żaby, pomyślał. Wkładamy żabę do wody i odkręcamy gaz. Nim żaba się zorientuje, że coś się dzieje, już jest ugotowana. Świat, w którym pracował, był zbyt niezwykły, pod nogami nie czuł pewnego gruntu. Woda w garnku bulgotała gwałtownie.

Gdy został przeniesiony do agencji, wszystko wydawało się takie proste, teraz zaś było… nie złożone, uznał, po prostu dziwaczne. O drugiej nad ranem siedział w gabinecie pana Worlda, słuchając instrukcji.

— Zrozumiałeś? — spytał pan World, wręczając mu nóż w pochwie z czarnej skóry. — Wytnij mi kij. Nie musi być dłuższy niż pół metra.

— Zrozumiałem — odparł. A potem spytał: — Czemu mam to robić?

— Bo ci kazałem — odparł stanowczo pan World. — Znajdź drzewo, załatw to. Spotkamy się w Chattanooga. Nie trać czasu.

— A co z tym dupkiem?

— Z Cieniem? Jeśli się spotkacie, unikaj go. Nie waż się go tknąć, w ogóle go nie zaczepiaj. Nie chcę, żebyś zrobił z niego męczennika. W obecnym planie gry nie ma miejsca dla męczenników. — I wtedy pan World uśmiechnął się pokrytymi bliznami ustami. Pan Town zauważył kilkakrotnie, że jego szef ma dziwne poczucie humoru, choćby ta zabawa w szofera w Kansas.

— Ale…

— Nie chcemy żadnych męczenników, Town.

Town skinął głową, wziął nóż w pochwie i stłumił w sobie ogarniającą go wściekłość.

Nienawiść, jaką żywił do Cienia, stała się częścią jego istoty. Zasypiając, widział poważną twarz tamtego, uśmiech nie będący uśmiechem, który sprawiał, że Town miał ochotę rąbnąć go pięścią w brzuch. Nawet przez sen czuł, jak zaciskają mu się szczęki, napinają skronie, palą wątpia.

Przejechał fordem przez łąkę, mijając porzucone budynki farmy, pokonał kolejne wzniesienie i ujrzał drzewo. Zaparkował wóz nieco dalej i wyłączył silnik. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał szóstą trzydzieści osiem rano. Pan Town zostawił kluczyki w samochodzie i ruszył w stronę drzewa.

Było wielkie; zdawało się istnieć w swojej własnej skali. Nie potrafił określić, czy ma dwadzieścia, czy sto metrów wysokości. Jego kora połyskiwała szaro niczym szal z błyszczącego jedwabiu.

Tuż nad ziemią wisiał nagi mężczyzna przywiązany do pnia pajęczą plątaniną sznurów. U stóp drzewa leżało coś zawiniętego w prześcieradło. Mijając to coś, Town uświadomił sobie, co widzi. Pchnął nogą materiał. Z zawoju wyjrzała na niego zmasakrowana twarz Wednesdaya.

Dotarł do drzewa. Okrążył gruby pień, schodząc ze ślepych oczu farmy, rozpiął rozporek i odlał się wprost na korę. Potem zasunął zamek, wrócił do domu, znalazł rozkładaną drewnianą drabinę, zaniósł ją pod drzewo i starannie oparł o pień. Szybko wdrapał się na górę.

Cień wisiał bezwładnie, zawieszony na linach. Town zastanawiał się, czy tamten w ogóle żyje. Jego pierś nie wznosiła się ani nie opadała. Martwy albo prawie martwy. Nieistotne.

— Witaj, dupku — rzucił głośno Town. Cień ani drgnął.

Town dotarł do szczytu drabiny, wyciągnął nóż, znalazł niewielką gałąź odpowiadającą wymaganiom pana Worlda i zaczął piłować ją u podstawy. Przeciął do połowy, po czym odłamał ręką. Miała około siedemdziesięciu centymetrów długości.

Wsunął nóż do pochwy i ruszył po szczeblach w dół. Gdy znalazł się naprzeciwko Cienia, przystanął.

— Boże, jak ja cię nienawidzę — powiedział.

Pożałował, że nie może wyciągnąć spluwy i zastrzelić tamtego, wiedział jednak, że tego nie zrobi. Nagle dźgnął kijem przed siebie, w stronę wiszącego mężczyzny, w instynktownym geście, w którym zamknęła się cała frustracja i wściekłość Towna. Wyobraził sobie, że trzyma w ręku włócznię i wbijają we flaki Cienia.

— No dalej — rzucił. — Czas ucieka.

A potem pomyślał: Pierwsza oznaka obłędu. Zaczynam gadać do siebie. Pokonał kilka szczebli i zeskoczył na ziemię. Spojrzał na trzymany w ręku kij i poczuł się nagle jak mały chłopiec uzbrojony w patyk, udający miecz lub włócznię. Mogłem odciąć kij z dowolnego drzewa, niekoniecznie z tego. Kto do diabła by się zorientował?

Pan World by się zorientował.

Odniósł drabinę na farmę. Wydało mu się, że kątem oka dostrzega jakiś ruch. Zajrzał przez okno do ciemnego pokoju, pełnego połamanych mebli, z tynkiem obłażącym ze ścian. Przez sekundę, w półśnie, wyobraził sobie, że w mrocznym salonie widzi trzy kobiety.

Jedna z nich robiła na drutach, druga siedziała bez ruchu, patrząc na niego, trzecia sprawiała wrażenie, że śpi. Spoglądająca na Towna kobieta uśmiechnęła się szeroko i uśmiech ów zdawał się dzielić jej twarz na dwoje, sięgając od ucha do ucha. Potem uniosła palec, dotknęła nim szyi i przesunęła powoli z jednej strony na drugą.

Miał wrażenie, że to właśnie ujrzał w ułamku sekundy w pustym pokoju. Jednak gdy ponownie zajrzał do środka, zobaczył tylko stare rozpadające się meble, upstrzone przez muchy obrazki i spróchniałe deski. W środku nie było nikogo.

Town przetarł oczy.

Wrócił do brązowego forda explorera i wsiadł do środka. Kij cisnął na biały skórzany fotel obok. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał szóstą trzydzieści siedem. Town zmarszczył brwi i spojrzał na własny zegarek, na którym mrugały cyfry: trzynasta pięćdziesiąt osiem.

No świetnie, pomyślał, siedziałem na tym drzewie albo osiem godzin, albo ujemną minutę. Tak właśnie pomyślał, ale w głębi ducha wierzył, że dziwnym przypadkiem oba czasomierze akurat się zepsuły.

Ciało Cienia na drzewie zaczęło krwawić. W jego boku otwarła się rana. Wypływająca z niej krew była gęsta, lepka i czarna jak syrop.


* * *

Chmury zasnuły szczyt Góry Czatów.

Wielkanoc siedziała w pewnym oddaleniu od reszty, u stóp góry. Patrzyła na słońce wschodzące nad wzgórzami. Jej lewy przegub otaczał wianuszek niebieskich tatuowanych niezapominajek. W roztargnieniu pocierała je prawym kciukiem.

Kolejna noc nadeszła i minęła, i nic się nie działo. Wciąż przybywali, pojedynczo i parami. Zeszłej nocy zjawiło się kilka istot z południowego zachodu. Między innymi dwaj mali chłopcy, każdy wzrostu jabłoni, i coś, co dostrzegła jedynie kątem oka, lecz co wyglądało jak oddzielona od ciała głowa wielkości volkswagena garbusa. Przybysze znikneli wśród drzew u stóp góry.

Nikt im nie przeszkadzał. Nikt z zewnętrznego świata w ogóle ich nie dostrzegał. Wyobraziła sobie turystów w Skalnym Mieście, patrzących na nich przez lornetki na monety, spoglądających wprost na prowizoryczne obozowisko istot i ludzi u stóp góry i widzących jedynie drzewa, krzaki i skały.

Czuła woń dymu z ogniska. Chłodny poranny wiatr niósł zapach przypalonego bekonu. Z drugiej strony obozu ktoś zaczął grać na harmonijce. Wielkanoc uśmiechnęła się odruchowo i zadrżała. W plecaku miała książkę, czekała jednak, aż niebo pojaśnieje dostatecznie, by mogła dostrzec litery.

Na niebie, tuż pod chmurami, krążyły dwa punkciki, jeden mały, drugi większy. Kolejny powiew przyniósł falę deszczu, która musnęła jej twarz.

Z obozu wyłoniła się bosa dziewczyna. Ruszyła ku niej. Zatrzymała się pod drzewem, uniosła spódnicę i przykucnęła. Gdy skończyła, Wielkanoc wezwała ją gestem. Dziewczyna podeszła bliżej.

— Dzień dobry pani — rzekła. — Bitwa wkrótce się zacznie. — Koniuszkiem różowego języka oblizała szkarłatne wargi. Do ramienia miała przywiązane rzemieniem czarne wronie skrzydło, na łańcuszku wokół szyi wisiała wronia noga. Jej ręce pokrywały błękitne tatuaże — linie, wzory, skomplikowane węzły.

— Skąd wiesz?

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

— Jestem Macha, jedna z Morrigan. Gdy nadciąga wojna, czuję ją w powietrzu. Jestem boginią wojny i mówię, że jeszcze dziś poleje się krew.

— Ach tak — odparła Wielkanoc. — Skoro tak twierdzisz.

Cały czas obserwowała mniejszy punkcik na niebie, który zbliżał się ku nim, opadając jak kamień.

— A my staniemy do walki i zabijemy ich wszystkich — dodała dziewczyna. — Odetniemy im głowy jako trofea, a wrony rozdziobią ich oczy i trupy.

Punkcik zamienił się w ptaka, który rozkładając skrzydła opadał z porannym wiatrem.

Wielkanoc przechyliła głowę.

— To jakaś ukryta wiedza bogini wojny? — spytała. — Pewność, kto wygra, kto komu odrąbie głowę?

— Nie — przyznała dziewczyna. — Czuję bitwę, to wszystko. Ale przecież wygramy, prawda? Musimy. Widziałam, co zrobili z Wszechojcem, To proste, my albo oni.

— Tak — zgodziła się z nią Wielkanoc. — Chyba tak.

Dziewczyna uśmiechnęła się ponownie w półświetle i wróciła do obozu. Wielkanoc dotknęła dłonią zielonego kiełka, sterczącego z ziemi niczym czubek sztyletu. Gdy go dotknęła, kiełek zaczął rosnąć, rozchylać się, unosić, zmieniać. Po chwili miała pod palcami zielony pąk tulipana. Gdy słońce wzejdzie wysoko, kwiat rozkwitnie.

Spojrzała na sokoła.

— Mogę w czymś pomóc? — spytała.

Sokół szybował jakieś pięć metrów nad głową Wielkanocy. Po chwili opadł ku niej i wylądował obok na ziemi. Spojrzał na nią obłąkanymi oczami.

— Witaj, słodziutki — rzekła. — No dalej, jak naprawdę wyglądasz?

Sokół niepewnie zbliżał się ku niej, podskakując, i nagle nie był już sokołem, tylko młodym mężczyzną. Młodzieniec spojrzał na nią i spuścił wzrok, patrząc w trawę.

— Ty? — spytał. Jego spojrzenie krążyło, obejmowało wszystko, trawę, niebo, krzaki. Ale nie ją.

— Ja — odparła. — Co ze mną?

— Ty. — Zatrzymał się. Najwyraźniej próbował pozbierać myśli, jego twarz wykrzywiała się dziwnie. Za długo pozostawał ptakiem, pomyślała Wielkanoc. Zapomniał jak być człowiekiem. Czekała cierpliwie. W końcu rzekł: — Pójdziesz ze mną?

— Może. Dokąd miałabym pójść?

— Człowiek na drzewie. Potrzebuje cię. Widmowa rana w jego boku. Najpierw płynęła krew, potem przestała. Chyba umarł.

— Zbliża się wojna. Nie mogę po prostu uciec.

Nagi młodzieniec milczał, przestępował tylko z nogi na nogę, jakby niepewny własnej wagi, przywykły do przebywania w powietrzu bądź na rozkołysanej gałęzi, nie na twardej ziemi.

— Jeśli odejdzie na zawsze, to będzie koniec.

— Ale bitwa…

— Jeśli go stracimy, nieważne kto wygra.

Wyglądał, jakby potrzebował koca, kubka słodkiej kawy i kogoś, kto zabierze go w miejsce, gdzie będzie mógł drżeć, bełkotać i dochodzić do siebie. Ręce przyciskał sztywno do boków.

— Gdzie on jest? W pobliżu?

Mężczyzna spojrzał na tulipan i potrząsnął głową.

— Bardzo daleko.

— No cóż — rzekła. — Potrzebują mnie tutaj. Nie mogę tak po prostu odejść. Zresztą, jak miałabym tam dotrzeć? Wiesz chyba, że nie potrafię fruwać jak ty.

— Nie — odparł Horus. — Nie potrafisz. — Potem z powagą uniósł wzrok i wskazał drugi punkcik krążący po niebie, opadający ku nim, rosnący w oczach. — Ale on potrafi.


* * *

Po kilku kolejnych godzinach bezsensownego krążenia w kółko Town znienawidził swój GPS niemal tak mocno jak Cienia. W tej nienawiści jednak brakowało pasji. Wcześniej sądził, że odnalezienie drogi na farmę do wielkiego srebrnego jesionu było czymś trudnym, lecz odjazd z farmy okazał się znacznie trudniejszy. Nieważne, w którą drogę skręcał, w którym jechał kierunku wąskimi wiejskimi szosami — krętymi drogami stanu Wirginia, które z pewnością były kiedyś szlakami wydeptanymi przez jelenie i krowy — w końcu i tak mijał farmę, na której bramie wypisano jedno słowo: JESION.

To szaleństwo, prawda? Wystarczyło po prostu wrócić tą samą drogą, skręcając w lewo za każdym razem, gdy skręcał w prawo, i w prawo, gdy wcześniej pojechał w lewo.

Tyle że to właśnie zrobił ostatnio i oto znów wrócił na farmę. Na niebie zbierały się ciężkie burzowe chmury, robiło się ciemno, jakby zapadała noc, choć był przecież poranek, a jego czekała jeszcze długa droga. W tym tempie nie dotrze do Chattanooga przed południem.

Na ekranie telefonu komórkowego pokazywał się wyłącznie napis „Brak zasięgu”. Składana mapa w schowku na rękawiczki pokazywała główne drogi międzystanowe i prawdziwe autostrady. Według niej nie istniało nic więcej.

W pobliżu nie dostrzegł też nikogo, kogo mógłby zapytać. Domy stały daleko od szosy, nigdzie nie dostrzegł świateł. Teraz wskaźnik paliwa zbliżał się do zera. Town usłyszał w dali odległy grzmot, na szybie rozbryzgnęła się pierwsza kropla deszczu.

Kiedy więc ujrzał wędrującą poboczem kobietę, uśmiechnął się odruchowo.

— Dzięki Bogu — powiedział głośno, zatrzymując się obok niej. Spuścił szybę po stronie pasażera. — Proszę pani, przepraszam. Chyba zabłądziłem. Może mi pani wskazać, jak dojechać stąd na autostradę 81?

Spojrzała na niego przez otwarte okno.

— Wie pan, chyba nie potrafię tego wytłumaczyć, ale mogłabym pokazać, jeśli pan chce. — Była blada, miała długie ciemne włosy, obecnie mokre.

— Proszę wsiadać — rzekł Town bez chwili wahania. — Najpierw musimy kupić benzynę.

— Dzięki — rzekła. — Szukałam kogoś, kto by mnie podwiózł. — Otworzyła drzwi. Oczy miała zdumiewająco błękitne. — Tu na siedzeniu leży kij — powiedziała zaskoczona.

— Rzuć go do tyłu. Dokąd się wybierasz? — spytał. — Jeśli zdołasz doprowadzić mnie na stację benzynową i dalej, na autostradę, zawiozę cię aż pod sam dom.

— Dziękuję — odparła. — Ale podejrzewam, że jadę dalej niż ty. Wystarczy, jeśli podrzucisz mnie na autostradę. Może tam złapię jakąś ciężarówkę. — Uśmiechnęła się, krzywo, z determinacją. I właśnie ów uśmiech ostatecznie go załatwił.

— Proszę pani — rzekł Town — z pewnością nadam się lepiej niż jakaś ciężarówka. — Czuł w powietrzu jej perfumy, ciężkie, upajające, słodkie, pachnące bzem i magnolią, nie przeszkadzały mu jednak.

— Jadę do Georgii — oznajmiła. — To daleko stąd.

— A ja do Chattanooga. Zabiorę cię, jak najdalej będę mógł.

— Mmm — odparła. — Jak się nazywasz?

— Mówią mi Mack — odparł pan Town. Gdy zagadywał kobiety w barach, czasami dodawał: „A ci, którzy znają mnie lepiej, nazywają mnie Wielki Mack”. To jednak mogło zaczekać. Mieli przed sobą długą jazdę, wiele godzin, by poznać się lepiej. — A ty?

— Laura — odparła.

— Cóż, Lauro — rzekł. — Jestem pewien, że się zaprzyjaźnimy.


* * *

Tłusty dzieciak znalazł pana Worlda w Komnacie Tęczy — odgrodzonym murem fragmencie ścieżki o szklanych oknach zasłoniętych przezroczystym plastikiem, zielonym czerwonym i żółtym. Pan World krążył niecierpliwie od okna do okna, wyglądając na zmianę na złoty świat, czerwony świat, zielony świat. Włosy miał ognistorude, krótko przycięte, ubrany był w płaszcz nieprzemakalny Burberry.

Tłusty dzieciak odkaszlnął; pan World uniósł wzrok.

— Przepraszam, panie World.

— Tak? Czy wszystko idzie zgodnie z planem?

Dzieciak czuł suchość w ustach, oblizał wargi.

— Wszystko załatwiłem. Nie mam jeszcze potwierdzenia śmigłowców.

— Helikoptery przybędą, gdy będziemy ich potrzebować.

— To dobrze — odparł tłuścioch. — Dobrze.

Stał tak, nie mówiąc ani słowa i nie odchodząc. Na jego czole widniał siniak.

Po chwili pan World przemówił:

— Chciałeś powiedzieć coś jeszcze?

Cisza. Chłopak przełknął ślinę. Skinął głową.

— Coś jeszcze — rzekł. — Tak.

— Poczułbyś się lepiej, rozmawiając o tym w cztery oczy?

Ponowne skinienie głowy.

Pan World przeszedł wraz z gościem do swego centrum operacyjnego — wilgotnej jaskini, ozdobionej dioramą przedstawiającą pijane skrzaty pędzące bimber. Tablica na zewnątrz informowała turystów o zamknięciu jaskini na czas remontu. Obaj mężczyźni usiedli na plastikowych krzesłach.

— W czym mogę pomóc? — spytał pan World.

— No, tak. Chodzi o dwie sprawy. Okay.” Po pierwsze, na co czekamy? A po drugie, to trudniejsze. Proszę posłuchać. Mamy broń. Zgadza się? Przeważającą siłę ognia. Oni mają pieprzone miecze, noże, pieprzone młoty, kamienne siekiery, łyżki do opon. A my cholerne inteligentne bomby.

— Których nie będziemy używać — podkreślił jego rozmówca.

— Wiem o tym. Już pan to mówił, wiem. I w porządku. Ale proszę posłuchać, odkąd załatwiłem tę sukę w L.A., czułem… — Urwał i skrzywił się, jakby nie chciał mówić dalej.

— Czułeś niepokój?

— Tak. Zgadza się. Dobre słowo. Niepokój. Jak przystań dla niespokojnych nastolatków. Zabawne. O, tak.

— A co dokładnie cię niepokoi?

— No, będziemy walczyć i wygramy.

— I to wzbudza twój lęk? Mnie osobiście zdecydowanie cieszy ta wizja.

— Ale. Oni i tak wymrą. Są jak gołębie wędrowne i diabły tas — mańskie. Prawda? Kogo to obchodzi? W ten sposób dojdzie do rozlewu krwi.

— Ach tak. — Pan World skinął głową.

Przynajmniej chwytał. To dobrze.

— Proszę posłuchać — rzekł tłusty dzieciak — nie tylko ja tak myślę. Rozmawiałem z ekipą radia Modem. Wszyscy są za tym, by rozstrzygnąć sprawę pokojowo. Niematerialni woleliby, żeby wszystko załatwiła niewidzialna ręka rynku. Jestem tu. No wie pan. Głosem rozsądku.

— Istotnie. Na nieszczęście nie masz dostępu do pewnych informacji. — Pokryte bliznami wargi wykrzywiły się w gorzkim uśmiechu.

Chłopak zamrugał.

— Panie World. Co się stało z pańskimi ustami?

World westchnął.

— Prawdę mówiąc — rzekł — ktoś kiedyś mi je zaszył. Dawno temu.

— Rany — rzucił tłuścioch. — Poważna sprawa. Omerta.

— Tak. Chcesz wiedzieć, na co czekamy? Czemu nie uderzyliśmy zeszłej nocy?

Chłopak kiwnął głową. Pocił się, był to jednak zimny pot.

— Nie uderzyliśmy, bo czekam na kij.

— Kij?

— Zgadza się. Kij. A wiesz, co zamierzam z nim zrobić?

Tłuścioch pokręcił głową.

— W porządku. Poddaję się. Co?

— Mógłbym ci powiedzieć — rzekł z powagą World. — Ale wówczas musiałbym cię zabić. — Mrugnął. Panujące w jaskini napięcie gwałtownie opadło.

Tłusty dzieciak zaczął chichotać, cicho, gardłowo. Dźwięk wydostawał mu się z ust i z nosa.

— Okay — rzekł. — Cha, cha. Dobra. Cha. Chwytam. Planeta techno odebrała wiadomość. Jasno i wyraźnie. Nie ma więcej pytań.

Pan World pokręcił głową. Położył dłoń na ramieniu tłuściocha.

— Hej — rzucił. — Naprawdę chcesz wiedzieć?

— Jasne.

— Cóż — mruknął pan World. — Ponieważ jesteśmy przyjaciółmi, oto odpowiedź: zamierzam wziąć ów patyk i gdy armie zbliżą się do siebie, cisnąć go ponad nimi. Kiedy go rzucę, kij zamieni się we włócznię, a gdy włócznia przeleci nad polem bitwy, zamierzam krzyknąć: „Bitwę tę poświęcam Odynowi”.

— Słucham? Ale czemu?

— Chodzi o moc. — Pan World podrapał się po podbródku. — I pożywienie. Połączenie tych dwóch rzeczy. Widzisz, wynik bitwy nie ma znaczenia. Liczy się tylko chaos i rzeź.

— Nie łapię.

— Pozwól, że ci zademonstruję. Będzie o tak. Patrz. — Pan World wyjął z kieszeni płaszcza nóż myśliwski o drewnianym ostrzu i jednym płynnym ruchem wbił klingę w miękkie ciało pod brodą dzieciaka, mocno w górę, w mózg. — Śmierć tę poświęcam Odynowi — rzekł.

Na jego rękę pociekło coś, co tak naprawdę nie było krwią. W głębi czaszki, za oczami dzieciaka, rozległy się odgłosy iskrzenia. W powietrzu rozeszła się woń spalonej izolacji.

Ręka tłuściocha drgnęła spazmatycznie. Potem upadł na ziemię. Jego twarz zastygła w grymasie zdumienia i bólu.

— Spójrz tylko na niego — rzekł pan World miłym tonem. — Wygląda jakby właśnie zobaczył sekwencję zer i jedynek, zamieniającą się w stado wielobarwnych ptaków odlatujących w dal.

Pusty skalny korytarz nie odpowiedział.

Pan World zarzucił sobie trupa na ramię, jakby ten w ogóle nic nie ważył, otworzył dioramę i wrzucił zwłoki do środka, nakrywając je długim czarnym płaszczem. Pozbędzie się ich wieczorem, uznał i uśmiechnął się, rozciągając pokryte bliznami wargi. Ukrycie ciała na polu bitewnym to łatwizna. Nikt niczego nie zauważy. Nikogo to nie obejdzie.

Przez jakiś czas w jaskini panowała cisza, a potem w mroku rozległo się chrząkniecie i niski głos, nie należący do pana Worlda, powiedział:

— Dobry początek.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Próbowali powstrzymać żołnierzy, tamci jednak wystrzelili i zabili ich obu. Piosenka zatem mówi nieprawdę w części o więzieniu, ale wzmianka o nim znalazła się tam z powodu poezji. W poezji nie zawsze przedstawia się rzeczy takimi, jakimi były naprawdę. Poezja nie jest prawdą. W wierszu nie ma na nią dość miejsca.

— komentarz pieśniarza do „Ballady o Samie Bassie”

Skarbnica folkloru amerykańskiego


Nic z tego nie może dziać się naprawdę. Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej, możesz uważać wszystko za jedną wielką przenośnię. Ostatecznie religie to z definicji przenośnie: bóg jest tylko snem, nadzieją, kobietą, uosobieniem ironii, ojcem, miastem, domem o wielu pokojach, zegarmistrzem, który zgubił swój najcenniejszy chronometr na pustyni, kimś, kto cię kocha — a może nawet, mimo dowodów świadczących przeciw temu, istotą niebiańską, której zależy tylko na tym, by twoja drużyna piłkarska, armia, firma, bądź małżeństwo kwitły, prosperowały i zwyciężały wszelkie przeszkody.

Religie to miejsca, w których stajemy i działamy i z których oglądamy nasz świat.

Zatem nic z tego nie dzieje się na prawdę. Podobne rzeczy są niemożliwe, ani jedno słowo nie odpowiada prawdzie. Niemniej jednak oto, co zdarzyło się dalej:

U stóp Góry Czatów mężczyźni i kobiety zgromadzili się w deszczu wokół niewielkiego ogniska. Stali pod zapewniającymi kiepską ochronę drzewami i się sprzeczali.

Pani Kali, o skórze czarnej jak atrament i białych ostrych zębach, powiedziała:

— Już czas.

Anansi — srebrne włosy, cytrynowożółte rękawiczki — potrząsnął głową.

— Możemy zaczekać. A póki możemy, powinniśmy czekać.

W tłumie rozszedł się pomruk.

— Nie, słuchajcie. On ma rację — wtrącił stary człowiek o stalowoszarych włosach, Czemobog. W dłoni trzymał niewielki młot, opierając jego koniec o ramię. — Mają lepszą pozycję. Pogoda jest przeciwko nam. Rozpoczęcie walki teraz to szaleństwo.

Coś, co wyglądało trochę jak wilk, a trochę bardziej jak człowiek, chrząknęło i splunęło na ziemię.

— A kiedy będzie lepsza pora do ataku, dieduszko? Czy mamy czekać, aż pogoda się poprawi? Wówczas będą się nas spodziewać. Uważam, że powinniśmy ruszać już teraz.

— Oddzielają nas od nich chmury — zauważył Isten Węgierski. Miał gęste czarne wąsy, wielki zakurzony czarny kapelusz i uśmiech człowieka zarabiającego na życie sprzedażą aluminiowych paneli, nowych dachów i rynien emerytom, człowieka, który zawsze opuszcza miasto, gdy tylko rozliczy czeki, nieważne, czy skończy swą pracę, czy nie.

Mężczyzna w eleganckim garniturze, do tej pory milczący, złożył ręce, wstąpił w krąg światła, po czym jasno i zwięźle wyłożył swe zdanie. Zebrani wokół zaczęli kiwać głowami i szeptać na znak zgody.

Nagle rozległ się głos jednej z trzech kobiet-wojowniczek tworzących w sumie Morrigan. Kobiety stały tak blisko wśród cieni, że stały się jednością, plątaniną pokrytych błękitnymi tatuażami kończyn i ozdób z wronich skrzydeł.

— Nieważne, czy to dobra, czy zła pora. To właściwa pora. Oni nas zabijają. Lepiej zginąć razem w walce jak bogowie, niż umierać pojedynczo, uciekając jak szczury z piwnicy.

Kolejny pomruk, tym razem jednogłośnej zgody. Wyraziła zdanie wszystkich. Nadeszła chwila.

— Pierwsza głowa należy do mnie — oznajmił bardzo wysoki Chińczyk, którego szyję okalał łańcuch maleńkich czaszek. Ruszył powoli w skupieniu w górę zbocza. O ramię oparł kij zakończony zakrzywionym ostrzem, srebrnym niczym księżyc.


* * *

Nawet nicość nie trwa wiecznie.

Być może przebywał tam, w nicości, dziesięć minut, może dziesięć tysięcy lat. Nie sprawiało to żadnej różnicy. Czas był czymś, czego już nie potrzebował.

Nie pamiętał swego prawdziwego imienia. Czuł się pusty i oczyszczony, w miejscu niepodobnym do innych miejsc.

Był pustką pozbawioną postaci.

Był niczym.

I w owej nicości rozległ się głos:

— Ho-hoka, kuzynie. Musimy pogadać.

Coś, co niegdyś było Cieniem, odezwało się cicho:

— Whiskey Jack?

— Tak — odparł Whiskey Jack w ciemności. — Trudno cię znaleźć po śmierci. Nie poszedłeś do żadnego z miejsc, które przyszły mi do głowy. Sprawdziłem wszystko, nim pomyślałem, by zajrzeć tutaj. Znalazłeś w końcu swoje plemię?

Cień przypomniał sobie mężczyznę i dziewczynę w dyskotece pod wirującą lustrzaną kulą.

— Chyba znalazłem rodzinę, ale nie plemię.

— Przepraszam, że ci przeszkodziłem.

— Zostaw mnie. Dostałem to, czego pragnąłem. To już koniec.

— Przyjdą po ciebie — oznajmił Whiskey Jack. — Zamierzają cię ożywić.

— Ale ja już skończyłem — odparł Cień. — Wszystko skończone.

— Nie ma czegoś takiego jak koniec. Nigdy. Chodźmy do mnie. Napijesz się piwa?

Rzeczywiście miał ochotę na piwo.

— Jasne.

— Weź też jedno dla mnie. Za drzwiami stoi lodówka. — Whiskey Jack wskazał ręką. Byli w jego chacie.

Cień otworzył drzwi rękami, których jeszcze przed chwilą nie posiadał. Na zewnątrz stała przenośna plastikowa chłodziarka wypełniona kawałkami rzecznego lodu, w którym tkwił tuzin puszek budweisera. Wyciągnął dwie z nich, po czym usiadł w drzwiach, spoglądając na dolinę.

Znajdowali się na szczycie wzgórza w pobliżu wezbranego po roztopach wodospadu. Woda spadała w kilku kaskadach, może dwadzieścia metrów niżej, może trzydzieści. Słońce odbijało się od lodu pokrywającego drzewa wokół stawu w dole.

— Gdzie jesteśmy? — spytał Cień.

— Tam gdzie zeszłym razem — odparł Whiskey Jack. — U mnie. Zamierzasz tak trzymać mojego buda, aż się ogrzeje?

Cień wstał i podał mu puszkę piwa.

— Ostatnim razem nie miałeś koło domu wodospadu — zauważył.

Whiskey Jack nie odpowiedział. Otworzył puszkę i jednym haustem opróżnił do połowy.

— Pamiętasz mojego siostrzeńca? Henry’ego Sójkę? Poetę? Zamienił swojego buicka na twojego Winnebago, pamiętasz?

— Jasne. Nie wiedziałem, że jest poetą.

Whiskey Jack uniósł głowę i spojrzał na niego z dumą.

— Najlepszym poetą w Ameryce — oznajmił.

Wysączył resztę piwa, beknął i wziął kolejną puszkę, podczas gdy Cień otworzył swoją. Obaj mężczyźni usiedli na dworze na kamieniu, wśród jasnozielonych paproci, grzejąc się w porannym słońcu. Patrzyli na spadającą wodę i pili piwo. Na ziemi, w miejscach gdzie zalegały cienie, wciąż leżał śnieg.

Ziemia była mokra i lepka.

— Henry chorował na cukrzycę — ciągnął Whiskey Jack. — To się zdarza. Zbyt często. Wasi ludzie przybyli do Ameryki, zabrali naszą trzcinę cukrową, ziemniaki i kukurydzę, a potem zaczęli nam sprzedawać chipsy i słodzony popcorn. I to my się pochorowaliśmy. — Z namysłem pociągnął łyk piwa. — Dostał kilka nagród za swoje wiersze. Pewni ludzie w Minnesocie nawet chcieli wydać jego zbiorek. Jechał tam właśnie sportowym wozem, by z nimi pomówić. Zamienił twojego Bago na żółtą miazgę. Lekarze powiedzieli, że zapadł w śpiączkę podczas jazdy, zjechał z drogi i zderzył się z drogowskazem. To do was podobne. Jesteście zbyt leniwi, by sprawdzać, gdzie jesteście, odczytywać wskazówki gór i obłoków. Wszędzie potrzebujecie drogowskazów. I tak Henry Sójka odszedł na zawsze. Dołączył do swego brata Wilka. Uznałem zatem, że nic mnie już tam nie trzyma. Wyjechałem na północ. Są tu niezłe ryby.

— Przykro mi z powodu twojego siostrzeńca.

— Mnie także. Teraz mieszkam na północy, daleko od chorób białego człowieka. Od dróg białego człowieka. Od jego drogowskazów. Żółtych samochodów. Słodzonego popcornu.

— I piwa białego człowieka?

Whiskey Jack spojrzał na puszkę.

— Kiedy w końcu poddacie się i odejdziecie, możecie zostawić nam browary Budweisera.

— Gdzie jesteśmy? — spytał Cień. — Czy wciąż wiszę na drzewie? Nie żyję? Naprawdę jestem tutaj? Sądziłem, że to już koniec. Co jest prawdziwe?

— Tak — odparł Whiskey Jack.

— Tak? I to ma być odpowiedź?

— Bardzo dobra odpowiedź. W dodatku prawdziwa.

— Ty też jesteś bogiem? — spytał Cień.

Whiskey Jack pokręcił głową.

— Jestem bohaterem kulturowym — oznajmił. — Zajmujemy się tym samym gównem, co bogowie, ale częściej nam nie wychodzi i nikt nie oddaje nam czci. Opowiadają o nas historie. W niektórych wyglądamy kiepsko, w innych całkiem, całkiem.

— Rozumiem — rzekł Cień. I rzeczywiście mniej więcej rozumiał.

— Posłuchaj — dodał Whiskey Jack. — To nie jest dobry kraj dla bogów. Mój lud pojął to bardzo wcześnie. Istnieją duchy-stwór — cy, które znalazły ziemię, stworzyły ją albo wysrały. Ale zastanów się, proszę. Kto miałby oddawać cześć Kojotowi, który kochał się z Samicą Jeżozwierza, po czym w jego penisie utkwiło więcej igieł niż w poduszeczce na szpilki? Kłócił się ze skałami i skały wygrywały.

Moi ludzie uznali więc, że może coś jednak się za tym kryje, jakiś stwórca, wielki duch, i dziękowali mu, bo zawsze lepiej jest podziękować. Nigdy jednak nie budowaliśmy kościołów. Nie potrzebowaliśmy ich; sama ziemia była naszym kościołem, naszą religią. Ziemia starsza i mądrzejsza niż ludzie, którzy po niej stąpali. Dawała nam łososie, kukurydzę, bizony i gołębie, dziki ryż i szczupaki. Melony, dynie i indyki. A my byliśmy dziećmi tej ziemi, tak jak jeżozwierz, skunks i sójka.

Dokończył drugie piwo i wskazał gestem rzekę u stóp wodospadu.

— Jeśli podążysz z biegiem rzeki, dotrzesz do jezior, wokół których rośnie dziki ryż. W odpowiednim czasie wypływasz z przyjacielem canoe, zbierasz dziki ryż, gotujesz go, przechowujesz, możesz na nim żyć bardzo długo. W różnych miejscach rośnie różna żywność. Dalej na południu znajdziesz drzewa cytrynowe, pomarańczowe i te maziste, zielone, wyglądają jak gruszki…

— Awokado.

— Awokado — zgodził się Whiskey Jack. — Właśnie. Tu nie rosną. To kraina dzikiego ryżu. Kraina łosi. Próbuję powiedzieć, że cała Ameryka jest taka. Nie jest to dobry kraj dla bogów, nie wyrastają tutaj. Są jak awokado próbujące rosnąć w krainie dzikiego ryżu.

— Może i nie wyrastają — Cień przypomniał sobie nagle — ale ruszają na wojnę.

Wtedy jeden jedyny raz usłyszał śmiech Whiskey Jacka. Przypominał on niemal warknięcie bez cienia rozbawienia.

— Hej, Cieniu — rzekł. — Gdyby wszyscy twoi przyjaciele skoczyli z mostu, czy skoczyłbyś za nimi?

— Może. — Cień czuł się dobrze. Nie sądził, by to był wyłącznie wpływ piwa. Nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł się tak żywy, tak spokojny.

— To nie będzie wojna.

— A więc co?

Whiskey Jack zgniótł pustą puszkę w rękach, ściskając ją, póki zupełnie się nie rozpłaszczyła.

— Spójrz. — Wskazał palcami wodospad. Słońce wisiało wysoko na niebie, jego promienie przenikały przez pył wodny, rozsiewając w powietrzu maleńkie tęcze. Cień pomyślał, że to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek oglądał.

— To będzie krwawa łaźnia — oznajmił spokojnie Whiskey Jack.

I wtedy Cień zrozumiał. Ujrzał wszystko prosto, wyraźnie. Potrząsnął głową i zachichotał, znów poruszył głową i chichot przeszedł w donośny śmiech.

— Wszystko w porządku?

— Tak, nic mi nie jest — odparł Cień. — Po prostu zobaczyłem ukrytych Indian. Nie wszystkich, ale przynajmniej część.

— Pewnie Ho Chunków. Oni nigdy nie potrafili się ukryć.

Whiskey Jack spojrzał na słońce.

— Czas wracać — uznał. I wstał.

— To dwuosobowe oszustwo — oznajmił Cień — a nie wojna, prawda?

Whiskey Jack poklepał go po ramieniu.

— Nie jesteś taki głupi.

Wrócili do jego chaty. Whiskey Jack otworzył drzwi. Cień zawahał się.

— Chciałbym móc z tobą zostać. To dobre miejsce.

— Jest wiele dobrych miejsc — odrzekł tamten. — W tym właśnie rzecz. Posłuchaj: Bogowie umierają, gdy zostają zapomniani. Ludzie także. Ale ziemia, ona zostaje. Dobre miejsca i złe. Ziemia nigdy nie odejdzie. Ja także.

Cień zamknął drzwi. Coś go przywoływało. Znów znalazł się sam w ciemności, lecz ciemność powoli jaśniała, coraz bardziej i bardziej, aż w końcu zapłonęła niczym słońce.

I wtedy zaczął się ból.


* * *

Wielkanoc wędrowała przez łąkę. W miejscach, których dotknęły jej stopy, rozkwitały wiosenne kwiaty.

Minęła miejsce, w którym dawno temu stała farma. Do dziś pozostały resztki kilku ścian, sterczące spomiędzy chaszczy i trawy niczym spróchniałe zęby. Z nieba padał lekki deszczyk, ciemne chmury wisiały nisko na niebie. Było zimno.

Nieco dalej rosło drzewo: wielkie, srebrzystoszare drzewo, na oko martwe, pozbawione liści. A przed drzewem, na trawie, leżały spłowiałe strzępki bezbarwnego materiału. Kobieta schyliła się, zatrzymała i podniosła coś brązowo-białego — ponadgryzany kawałek kości, który być może stanowił niegdyś część ludzkiej czaszki. Cisnęła go z powrotem na trawę.

A potem spojrzała na wiszącego na drzewie mężczyznę i uśmiechnęła się cierpko.

— Nadzy nie są wcale interesujący — rzekła. — Połowa zabawy to odpakowywanie. Tak jak z prezentami i jajkami.

Maszerujący obok niej mężczyzna o głowie sokoła spojrzał w dół na swojego penisa i po raz pierwszy zdał sobie sprawę z faktu, że jest nagi.

— Mogę spojrzeć w słońce, nie mrugając — rzekł.

— To bardzo sprytna sztuczka — odparła Wielkanoc tonem dodającym otuchy. — A teraz zdejmijmy go stamtąd.

Mokre sznury trzymające Cienia już dawno sparciały i przegniły, toteż puściły z łatwością, gdy oboje szarpnęli jednocześnie. Ciało zsunęło się z pnia ku korzeniom. Złapali je, unieśli bez trudu, choć Cień był dużym mężczyzną, i złożyli na szarej łące.

Ciało na trawie było zimne, nie oddychało. Na jego boku widniała zaschnięta smuga krwi, jakby przebito go włócznią.

— Co teraz?

— Teraz — odparła — musimy go ogrzać. Wiesz, co trzeba zrobić.

— Wiem. Nie mogę.

— Jeśli nie chcesz pomóc, nie trzeba było mnie wzywać.

Wyciągnęła białą dłoń i dotknęła czarnych włosów Horusa, który zamrugał bystro, a potem zamigotał, niczym spowity w obłok rozgrzanego powietrza.

Spoglądające na nią oko sokoła lśniło pomarańczowym blaskiem, jakby w jego wnętrzu zapłonął ogień. Ogień, który już dawno wygasł.

Sokół wzleciał w powietrze i śmignął w górę, zataczając coraz szersze kręgi, okrążając miejsce wśród szarych chmur, w którym powinno świecić słońce. W miarę, jak wznosił się coraz wyżej, stawał się najpierw kropką, potem punkcikiem, by wreszcie zupełnie zniknąć z oczu i pozostać tylko wyobrażeniem ptaka. Po chwili chmury zaczęły rozwiewać się i parować, odsłaniając plamę błękitnego nieba, na którym świeciło słońce. Samotny jasny promień padający na łąkę był niezwykle piękny, po chwili jednak rozproszył się, gdy zniknęły kolejne obłoki. Wkrótce poranne słońce zalało swym blaskiem ziemię niczym w letnie południe, zmieniając parę wodną pozostałą po porannym deszczu we mgłę, a mgłę w nicość.

Złote promienie słońca skąpały leżące na łące ciało w swym blasku i cieple. Skóra trupa zaczęła nabierać odcienia różowości i ciepłego brązu.

Kobieta przesunęła lekko palcami prawej dłoni po piersi martwego mężczyzny. Wyobraziła sobie, że czuje w niej drżenie — coś, co nie było może biciem serca, ale jednak… Zatrzymała swą rękę tuż ponad jego sercem.

Pochyliła głowę, musnęła ustami wargi Cienia i odetchnęła powietrzem w jego płuca — łagodny wdech i wydech, a potem oddech przekształcił się w pocałunek. Jej pocałunek był lekki, delikatny, smakował wiosennym deszczem i polnymi kwiatami.

Z rany w boku znów popłynęła krew — szkarłatna krew, lśniąca w słońcu niczym płynny rubin. A potem krwawienie ustało.

Wielkanoc ucałowała jego policzek i czoło.

— No już — powiedziała. — Czas wstawać. Zaczęło się. Nie chcesz tego przegapić.

Jego powieki zatrzepotały, a potem się uniosły. Spojrzał na nią oczami szarymi niczym zmierzch.

Uśmiechnęła się i cofnęła rękę.

— Przywołałaś mnie z powrotem — powiedział. Mówił wolno, jakby zapomniał angielskiego. W jego głosie dźwięczał ból i zdumienie.

— Tak.

— Ja już skończyłem. Zostałem osądzony. To był koniec, a ty mnie wezwałaś. Odważyłaś się.

— Przykro mi.

— Tak.

Powoli usiadł na ziemi. Skrzywił się i dotknął boku. Potem zerknął na nią zaskoczony: wyczuwał ciepłą krew, ale pod nią nie było rany.

Wyciągnął rękę. Wielkanoc objęła go i pomogła mu wstać. Powiódł wzrokiem po łące, jak gdyby próbował sobie przypomnieć nazwy rzeczy, na które patrzył: kwiatów wśród długich traw, ruin farmy, mgiełki jasnozielonych pąków, spowijającej gałęzie wielkiego srebrzystego drzewa.

— Pamiętasz? — spytała. — Pamiętasz, czego się dowiedziałeś?

— Straciłem moje imię i serce. A ty mnie tu sprowadziłaś.

— Przykro mi — powtórzyła. — Wkrótce zaczną walczyć. Starzy bogowie z nowymi.

— Chcesz, żebym dla was walczył? Marnujesz czas.

— Sprowadziłam cię tu, bo musiałam to zrobić. Teraz ty zrobisz to, co musisz. Twoja kolej. Ja już skończyłam.

Nagle uświadomiła sobie, że jest nagi, i zarumieniła się gwałtownie, po czym odwróciła wzrok.


* * *

Pośród deszczu i chmur, na zboczu góry, kamienistymi ścieżkami poruszały się cienie.

Białe lisy biegły naprzód w towarzystwie rudowłosych mężczyzn w zielonych kurtkach. Minotaur o byczej głowie wędrował obok żelaznego palca. Świnia, małpa i trupojad o ostrych zębach gramoliły się w górę w towarzystwie człowieka o błękitnej skórze, trzymającego w dłoni płonący łuk, niedźwiedzia z kwiatami wplecionymi w futro i mężczyzny w złotej kolczudze, dzierżącego miecz z oczu.

Piękny Antinous, kochanek Hadriana, maszerował w górę na czele oddziału wymuskanych lalusiów o ramionach i klatkach piersiowych rozrosłych w idealne sterydowe kształty.

Szaroskóry mężczyzna o jednym cyklopowym oku — wielkim szmaragdzie o kaboszonowym szlifie — wędrował naprzód, prowadząc kilkunastu smagłych, przysadzistych ludzi o obojętnych twarzach, kanciastych niczym azteckie rzeźby: oni znali sekrety, które pochłonęła dżungla.

Snajper na szczycie wzgórza starannie wycelował w białego lisa i wystrzelił. Nastąpił głośny wybuch; w wilgotnym powietrzu rozeszła się woń kordytu i prochu. Na ziemi pozostał trup młodej Japonki z rozerwanym brzuchem i zakrwawioną twarzą. Powoli zaczął znikać i blednąc.

Armia nadal maszerowała w górę, na dwóch nogach, czterech, bądź w ogóle bez nóg.


* * *

Jazda przez góry stanu Tennessee okazała się niewiarygodnie piękna w chwilach, gdy burza cichła, i potwornie niebezpieczna w deszczu. Town i Laura cały czas rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali. Tak bardzo się cieszył, że ją spotkał. Przypominało to spotkanie starej przyjaciółki, bardzo bliskiej przyjaciółki, której nigdy nie poznał. Gadali o historii, filmach i muzyce. Laura okazała się jedyną znaną mu osobą, poza nim samym, która oglądała zagraniczny film (pan Town święcie wierzył, że hiszpański, podczas gdy Laura upierała się, że polski) z lat sześćdziesiątych, „Rękopis znaleziony w Saragossie” — a już zaczynał odnosić wrażenie, że wyhalucynował go sobie.

Gdy Laura wskazała palcem pierwszą stodołę z napisem ODWIEDŹ SKALNE MIASTO, Town zachichotał i przyznał, że tam właśnie się wybiera. Odparła, że to super, zawsze chciała zobaczyć podobne miejsce, ale nigdy nie miała czasu i później żałowała. Dlatego właśnie wyruszyła w drogę. Zapragnęła przygody.

Powiedziała mu, że pracuje w agencji turystycznej i jest w separacji z mężem. Przyznała, iż wątpi, by kiedykolwiek jeszcze się zeszli, i dodała, że to jej wina.

— Nie wierzę.

Westchnęła.

— To prawda, Mack. Nie jestem już kobietą, z którą się ożenił.

No cóż, odparł, ludzie się zmieniają, i zanim się obejrzał, zaczął opowiadać jej o wszystkim, co tylko mógł, ze swego życia, nawet o Woodym i Stonerze, o tym jak we trójkę byli niczym trzej muszkieterowie, a teraz obaj zginęli. Człowiek sądzi, że przywykł do tego w służbie rządowej, ale nie.

A ona wyciągnęła rękę — tak zimną, że podkręcił ogrzewanie — i mocno uścisnęła mu dłoń.

Na lunch zatrzymali się w kiepskiej japońskiej restauracji w ogarniętym burzą Knoxville. Town nie przejął się faktem, że jedzenie dostali późno, zupa miso było zimna, a sushi ciepłe.

Rozkoszował się jej towarzystwem, tym że wybrała się na poszukiwanie przygody.

— Cóż — wyznała mu Laura. — Czułam wstręt na myśl o zastoju. Gniłam w zamknięciu. Wyruszyłam zatem w drogę bez samochodu i kart kredytowych, polegając na uprzejmości nieznajomych.

— Nie boisz się? — spytał. — Mogłaś gdzieś utknąć, zabłądzić, głodować. Mógł cię ktoś napaść.

Pokręciła głową, po czym rzekła, uśmiechając się z wahaniem:

— Przecież spotkałam ciebie.

A jemu zabrakło słów.

Po skończonym posiłku pobiegli w deszczu do samochodu, trzymając nad głowami japońskie gazety. Cały czas śmieli się jak małe dzieci.

— Jak daleko mogę cię zabrać? — spytał, gdy siedzieli już w środku.

— Pojadę tam gdzie ty, Mack — odparła nieśmiało.

Ucieszył się, że nie użył tekstu z Wielkim Maćkiem. To nie była przygoda na jedną noc, pan Town wiedział o tym w głębi serca, i choć poszukiwanie jej zabrało mu pięćdziesiąt lat życia, w końcu znalazł — to ona, ta jedyna, szalona czarodziejska kobieta o długich ciemnych włosach.

Znalazł swą miłość.

— Posłuchaj — rzekł, gdy zbliżali się do Chattanoogi. Wycieraczki rozmazywały krople deszczu po szybie, przemieniając miasto w plamę szarości. — Co powiesz na to, żebym znalazł ci jakiś motel? Zapłacę. A gdy dostarczę już przesyłkę, moglibyśmy, no, na początek wziąć gorącą kąpiel. Rozgrzać cię.

— Brzmi cudownie — odparła Laura. — A co dostarczasz?

— Ten patyk — odparł i zachichotał. — Ten na tylnym siedzeniu.

— W porządku — ustąpiła. — Niech mi pan nie mówi, Panie Tajemniczy.

Oznajmił, że będzie najlepiej, jeśli zaczeka na niego na parkingu przy Skalnym Mieście. W zacinającym deszczu wjeżdżał zboczem Góry Czatów, ani razu nie przekraczając pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Drogę oświetlały wyłącznie reflektory wozu.

Postawili samochód z tyłu parkingu. Pan Town wyłączył silnik.

— Hej, Mack. Zanim wysiądziesz, nie uściśniesz mnie? — spytała z uśmiechem Laura.

— Jasne, że tak — odparł pan Town.

Objął ją, a ona przywarła do niego. Tymczasem deszcz wystukiwał złożony rytm na dachu forda explorera. Pan Town czuł zapach jej włosów. Pod wonią perfum wyczuł inny, nieprzyjemny zapach. To pewnie pamiątka z podróży, pomyślał. Kąpiel naprawdę im się przyda. Ciekawe, czy gdzieś w Chattanooga zdoła dostać lawendowe szyszki kąpielowe, które uwielbiała jego pierwsza żona. Laura uniosła głowę, z roztargnieniem gładząc jego kark.

— Mack… tak się zastanawiam. Pewnie bardzo chciałbyś wiedzieć, co spotkało twoich przyjaciół, Woody’ego i Stone’a? Czyż nie?

— Tak, odparł pochylając się do pierwszego pocałunku. — Bardzo bym chciał.

A zatem mu pokazała.


* * *

Cień wędrował po łące, zataczając powoli kręgi wokół pnia drzewa. Stopniowo oddalał się coraz bardziej. Czasami przystawał, podnosząc coś z ziemi: kwiat, liść, kamyk, gałązkę, źdźbło trawy. Oglądał dokładnie swe znalezisko, zupełnie jakby całkowicie koncentrował się na gałązkowatości gałązki, liściowatości liścia.

Wielkanocy wyraz jego twarzy skojarzył się ze spojrzeniem niemowlęcia w okresie, gdy dziecko po raz pierwszy próbuje skupiać wzrok.

Nie odważyła się do niego odezwać. W tym momencie byłoby to istnym świętokradztwem. Obserwowała go, kompletnie wyczerpana, i rozmyślała.

Jakieś sześć metrów od podstawy drzewa Cień znalazł płócienną torbę, ukrytą w wysokiej trawie wśród martwych bluszczy. Podniósł ją, rozwiązał węzły na górze i otworzył.

Wyciągnięte ze środka ubranie należało do niego. Było stare, lecz wciąż dobre. Obrócił w dłoni buty, pogładził tkaninę koszuli, wełnę swetra, patrząc na nie jakby z odległości miliona lat.

Ubrał się, po kolei wkładając części garderoby.

Wsunął ręce do kieszeni i ze zdumieniem wyciągnął jedną dłoń, w której trzymał coś, co Wielkanocy wydało się biało-szarą kulką.

— Nie mam monet — rzekł; to były pierwsze słowa, jakie wypowiedział przez ostatnich kilka godzin.

— Nie mam monet? — powtórzyła jak echo Wielkanoc.

Pokręcił głową.

— Dzięki nim mogłem przynajmniej zająć czymś ręce. — Pochylił się, nakładając buty.

Gdy już się ubrał, wyglądał całkiem normalnie, choć ponuro. Wielkanoc zastanowiła się przelotnie, jak daleko odszedł i ile kosztował go powrót. Nie był pierwszą osobą, której powrót zapoczątkowała. Zdawała sobie sprawę, że wkrótce owo odległe o miliony lat spojrzenie zniknie, a wspomnienia i marzenia przyniesione z drzewa zblakną w obliczu świata rzeczy dotykalnych. Tak było zawsze.

Poprowadziła go w głąb łąki. Przy drzewach czekał jej wierzchowiec.

— Obojga nas nie uniesie — oznajmiła. — Sama trafię do domu.

Cień skinął głową. Wyraźnie próbował coś sobie przypomnieć. W końcu otworzył usta i krzyknął radośnie, powitalnie.

Ptak gromu rozwarł okrutny dziób i odkrzyknął w odpowiedzi.

Z wyglądu bardzo przypominał kondora. Pióra miał czarne, o fioletowym pobłysku, szyję okoloną bielą, dziób czarny i złowieszczy: dziób ptaka drapieżnego, stworzony do rozrywania mięsa. Siedząc na ziemi ze złożonymi skrzydłami, wielkością dorównywał czarnemu niedźwiedziowi. Głową dosięgał twarzy Cienia.

— Sprowadziłem go tu — oznajmił z dumą Horus. — One żyją w górach.

Cień skinął głową.

— Kiedyś miałem sen o ptakach gromu. Najdziwniejszy sen, jaki pamiętam.

Ptak gromu otworzył dziób i wydał z siebie zaskakująco łagodny dźwięk. Krauruu?

— Ty też słyszałeś mój sen? — spytał Cień.

Wyciągnął rękę i pogładził delikatnie głowę ptaka. Ptak gromu przytulił się do niego niczym oswojony źrebak. Cień podrapał jego szyję i czubek głowy.

— Przyleciałaś tu na nim? — spytał Wielkanoc.

— Tak — odparła. — Ty możesz polecieć z powrotem. Jeśli ci pozwoli.

— Jak się na nim jeździ?

— To łatwe — wyjaśniła. — Trzeba tylko nie spaść. Przypomina jazdę na błyskawicy.

— Zobaczymy się tam?

Potrząsnęła głową.

— Ja już skończyłam, słonko — oznajmiła. — Leć tam, gdzie cię potrzebują. Ja jestem zmęczona. Powodzenia.

Cień skinął głową.

— Whiskey Jack. Widziałem go. Już po śmierci. Przyszedł i znalazł mnie. Piliśmy razem piwo.

— Tak — rzekła. — Nie wątpię.

— Czy jeszcze kiedyś się spotkamy? — spytał.

Popatrzyła na niego oczami barwy zielonej dojrzewającej kukurydzy. Milczała. Wreszcie gwałtownie pokręciła głową.

— Wątpię.

Cień wdrapał się niezdarnie na grzbiet ptaka gromu. Czuł się jak mysz dosiadająca sokoła. W ustach wyczuwał posmak ozonu, ostry, błękitny, metaliczny. Coś trzasnęło. Ptak gromu rozłożył skrzydła i zaczął łopotać nimi, coraz mocniej.

Gdy ziemia została w dole, Cień przywarł mocniej do ptaka. Serce tłukło mu się w piersi niczym dzikie zwierzę w klatce.

Dokładnie przypominało to jazdę na błyskawicy.


* * *

Laura wzięła kij z tylnego siedzenia samochodu. Pozostawiła pana Towna za kierownicą forda explorera, wyszła z wozu i ruszyła w deszczu do Skalnego Miasta. Kasa była już zamknięta, drzwi do sklepu z pamiątkami nie, toteż weszła do środka, mijając słój landrynek i regał pełen budek dla ptaków z napisem ODWIEDŹ SKALNE MIASTO. Stamtąd droga wiodła do Ósmego Cudu Świata.

Nikt nie próbował jej zatrzymać, choć minęła po drodze w deszczu kilkanaście osób płci obojga. Wiele z nich sprawiało wrażenie nieco sztucznych, kilka wręcz przezroczystych. Przeszła po rozkołysanym moście linowym, minęła ogrody białych jeleni j przecisnęła się przez Kleszcze Tłuściocha, miejsce, w którym ścieżka biegła pomiędzy dwiema skalnymi ścianami.

W końcu przekroczyła łańcuch z napisem ostrzegającym, że ta część wystawy została zamknięta. Weszła do jaskini i ujrzała mężczyznę siedzącego na plastikowym krześle przed dioramą z pijanymi skrzatami. Mężczyzna czytał „Washington Post”, przyświecając sobie małą elektryczną latarką. Na jej widok złożył gazetę i wsunął pod krzesło. Wstał. Wysoki mężczyzna o krótko przyciętych rudych włosach, w kosztownym płaszczu przeciwdeszczowym. Ukłonił się lekko.

— Zakładam, że pan Town nie żyje — rzekł. — Witaj, dostarczycielko włóczni.

— Dziękuję. Przykro mi z powodu Macka — odparła. — Byliście przyjaciółmi?

— Ależ nie. Jeśli chciał zachować pracę, powinien był utrzymać się przy życiu. Widzę, że przyniosłaś jego kij. — Zmierzył ją spojrzeniem oczu połyskujących niczym pomarańczowy żar umierającego ognia. — Obawiam się, że masz nade mną przewagę, pani. Tu, na szczycie wzgórza, nazywają mnie panem Werl — dem.

— Ja jestem żoną Cienia.

— Oczywiście. Urocza Laura. Powinienem był cię poznać. Kiedy siedzieliśmy w jednej celi, nad jego łóżkiem wisiało mnóstwo twoich zdjęć. Jeśli wybaczysz mi tę uwagę, wyglądasz piękniej, niż wedle wszystkich znaków na ziemi i niebie się spodziewałem. Czyż nie powinnaś znaleźć się nieco dalej na drodze rozkładu i zepsucia?

— Byłam już dalej — odparła z prostotą. — Lecz kobiety na farmie poczęstowały mnie wodą ze studni.

Uniósł brwi.

— Wodą ze studni Urd? Nie wierzę.

Wskazała palcem na siebie. Skórę miała bladą, oczodoły ciemne, poza tym jednak wyglądała na całą i zdrową. Jeśli istotnie była chodzącym trupem, to zmarłym bardzo niedawno.

— To nie potrwa długo — oznajmił pan World. — Norny dały ci jedynie skosztować przeszłości. Wkrótce ich dar rozpłynie się w teraźniejszości, a wówczas te śliczne błękitne oczęta obrócą się w czaszce i wypłyną po pięknych policzkach, które wtedy przestaną już być takie piękne. A przy okazji, masz mój kij. Zechcesz mi go oddać?

Wyciągnął z kieszeni paczkę lucky strike’ow, wyjął papierosa, zapalił go jednorazowym czarnym bikiem.

— Mogłabym dostać jednego? — poprosiła Laura.

— Jasne. Dam ci papierosa, jeśli ty dasz mi mój kij.

— Skoro go potrzebujesz, to z pewnością jest wart więcej niż papieros.

Milczał.

— Chcę odpowiedzi — dodała. — Pragnę wiedzieć.

Zapalił papierosa i wręczył go jej. Zaciągnęła się głęboko i zamrugała.

— Niemal czuję jego smak — rzekła. — Może naprawdę go czuję? — Uśmiechnęła się. — Mmm, nikotyna.

— Owszem — odparł. — Czemu poszłaś do kobiet na farmie?

— Cień mi kazał — wyjaśniła. — Powiedział, że mam je poprosić o łyk wody.

— Ciekawe, czy wiedział, co zdziała. Pewnie nie. Dobrze jednak, że wisi martwy na drzewie. Teraz przynajmniej wiem, gdzie go szukać. Zszedł ze sceny.

— Wystawiłeś mojego męża — oznajmiła. — Wy wszyscy go wystawiliście. A on ma dobre serce. Słyszysz?

— Tak — odrzekł pan World. — Słyszę. Gdy skończymy z tym wszystkim, zaostrzę gałązkę jemioły, pójdę pod jesion i wbiję mu ją w oko. A teraz poproszę o kij.

— Do czego jest ci potrzebny?

— To pamiątka tego całego żałosnego zamieszania. Nie martw się, nie jemioła. — Błysnął zębami w uśmiechu. — Symbolizuje włócznię, a w tym okropnym świecie symbol sam staje się rzeczą.

Odgłosy z zewnątrz przybrały na sile.

— Po której stoisz stronie? — spytała.

— Tu nie chodzi o strony. Skoro jednak pytasz, stoję po stronie zwycięzcy. Jak zawsze.

Skinęła głową, nie wypuszczając kija.

Odwróciła się od niego, wyglądając przez wejście do jaskini. Daleko na skałach ujrzała coś, co świeciło i pulsowało. To coś owinęło się wokół chudego brodacza o fiołkowej twarzy, który zaczął je tłuc gumową wycieraczką, taką jaką ludzie zwykle rozmazują brud po szybie samochodu, który się zatrzymał na światłach. Rozległ się krzyk i obaj zniknęli.

— Zgoda, oddam ci kij — oznajmiła.

Tuż za sobą usłyszała głos pana Worlda.

— Grzeczna dziewczynka — rzekł ciepło tonem, który uderzył ją jako jednocześnie protekcjonalny i niezwykle męski. Poczuła dreszcz zgrozy.

Czekała u wylotu skalnej jaskini, póki nie usłyszała jego oddechu. Musiał zbliżyć się jeszcze bardziej. Tyle wiedziała.


* * *

Lot okazał się więcej niż podniecający, był wręcz elektryzujący.

Przemykali przez burzę jak zygzaki błyskawic, śmigając od chmury do chmury; poruszali się niczym huk gromu, kolejne porywy huraganu. Była to pasjonująca niewiarygodna wyprawa. Cień nie czuł strachu, jedynie moc burzy, niepowstrzymaną, wszechogarniającą moc i radość latania.

Wbił głęboko palce w pióra ptaka gromu, czując na skórze ukłucia prądu. Na jego dłoniach zatańczyły błękitne iskierki przywodzące na myśl maleńkie węże. Deszcz obmył mu twarz.

— To wspaniałe! — wrzasnął, przekrzykując burzę.

Ptak jakby go zrozumiał, zaczął wzlatywać wyżej. Każde uderzenie skrzydeł przypominało grzmot. Wzbijał się po spirali pośród czarnych chmur.

— W moim śnie polowałem na ciebie — oznajmił Cień. Wiatr porywał jego słowa. — We śnie musiałem przynieść twoje piórko.

Tak. Głos zabrzmiał z oddali niczym trzeszcząca taśma w starym radiu. Przychodzą do nas po pióra, by udowodnić, że są mężczyznami. Przychodzą też, by wyciąć nam z głów kamienie i podarować zmarłym nasze życie.

Jego umysł wypełniła wizja: ptak gromu — Cień założył, że to samica, bo pióra miał brązowe, nie czarne — leżał martwy na zboczu góry. Obok niego stała kobieta. Rozłupywała właśnie czaszkę kawałkiem krzemienia. Potem zaczęła grzebać pośród mokrych strzępków kości i mózgu, aż w końcu znalazła gładki jasny kamień żółtopłowej barwy, w jego głębi połyskiwały opalizujące płomienie. Orli kamień, pomyślał Cień. Kobieta zamierzała zanieść go swemu maleńkiemu synowi, który nie żył już od ostatnich trzech nocy, a potem złożyć klejnot na zimnej piersi. Do następnego wschodu jej chłopiec będzie żywy, roześmiany, a kamień stanie się szary i zamglony niczym ptak, któremu go ukradła.

— Rozumiem — rzekł do ptaka.

Ptak odrzucił głowę i zakrakał. Jego głos przypominał huk gromu.

Świat pod nimi zostawał z tyłu, od jednego dziwnego snu do drugiego.


* * *

Laura mocniej chwyciła kij, czekając, by człowiek, znany jej wyłącznie jako pan World, zbliżył się dostatecznie. Nie widziała go, patrzyła w głąb burzy i dalej, ku widocznym w dole zielonym pagórkom.

W tym okropnym świecie, pomyślała, symbol sam staje się rzeczą. O tak.

Poczuła dłoń zaciskającą się powoli na jej prawym ramieniu.

Doskonale, pomyślała. Nie chce mnie przestraszyć. Boi się, że wyrzucę jego kij na zewnątrz, że runie gdzieś w dół zbocza i on nigdy go nie znajdzie.

Lekko się odchyliła, tak, że jej plecy dotknęły piersi mężczyzny, który objął ją lewą ręką w dziwnie intymnym geście. Dłoń trzymał otwartą tuż przed nią. Zacisnęła obie ręce na końcu kija, skupiła się, wypuszczając powietrze z płuc.

— Proszę o mój kij — rzekł wprost do jej ucha.

— Tak — odparła. — Jest twój. — A potem, nie wiedząc, czy to cokolwiek znaczy, dodała: — Śmierć tę poświęcam Cieniowi. — I wbiła kij prosto w swą pierś, tuż pod mostkiem. Poczuła, jak porusza się i zmienia w jej dłoni, staje się włócznią.

Od chwili śmierci granica pomiędzy uczuciem a bólem całkowicie się zatarła. Laura czuła, jak grot włóczni przebija jej pierś i wychodzi przez plecy. Chwila oporu, pchnęła mocniej i grot wbił się w pana Worlda. Czuła ciepły oddech na zimnej skórze karku, gdy mężczyzna, ryknął z bólu i ze zdumienia, przeszyty włócznią.

Nie rozpoznała wymówionych przez niego słów i języka. Dalej napierała na drzewce, przebijając własne ciało i wbijając włócznię głębiej w niego.

Na jej plecy chlusnęła fontanna gorącej krwi.

— Suka — rzucił po angielsku. — Ty pieprzona suko.

W jego głosie usłyszała bulgot i domyśliła się, iż grot musiał przebić płuco. Pan World poruszał się, czy raczej próbował poruszyć, przy okazji kołysząc też nią. Byli ze sobą złączeni, nabici niczym dwie ryby na jedno ostrze. Teraz miał w ręku nóż; zaczął dźgać ją w piersi i brzuch, szaleńczo, na oślep, nie widząc, co robi.

Nie obchodziło jej to. Czymże są rany dla trupa?

Uderzyła mocno pięścią w przegub mężczyzny. Nóż poleciał na ziemię. Odkopnęła go. Teraz mężczyzna krzyczał i zawodził. Czuła pchnięcia. Rękami napierał na jej plecy, gorące łzy spływały na kark Laury. Krew zalewała jej plecy, ściekała po nogach.

— To musi wyglądać bardzo niestosownie — szepnęła głucho nie bez pewnego rozbawienia.

Poczuła, jak pan World chwieje się za nią. Także się zachwiała, poślizgnęła na krwi — jego krwi — tworzącej kałuże na kamieniach, i oboje runęli na ziemię.


* * *

Ptak gromu wylądował na parkingu Skalnego Miasta. Z nieba lały się strugi deszczu. Cień ledwie widział, co dzieje się kilka metrów dalej. Wypuścił pióra ptaka gromu i częściowo zsunął się, a częściowo spadł na mokry asfalt.

Zajaśniała błyskawica. Ptak zniknął.

Cień dźwignął się na nogi.

Parking był w trzech czwartych pusty. Cień ruszył w stronę wejścia, po drodze mijając brązowego forda explorera, zaparkowanego tuż przy murze. Było w nim coś niezwykle znajomego, toteż zerknął ciekawie i dostrzegł tkwiącego wewnątrz mężczyznę, leżącego na kierownicy, jakby zasnął.

Cień otworzył drzwi od strony kierowcy.

Ostatnio widział pana Towna stojącego przed motelem w środku Ameryki. Teraz jego twarz miała zdziwiony wyraz. Kark został fachowo złamany. Cień dotknął jego twarzy. Była jeszcze ciepła.

W powietrzu poczuł zapach, słaby, niczym perfumy kogoś, kto wiele lat temu opuścił pokój, ale i tak rozpoznałby go wszędzie. Trzasnął drzwiami explorera i ruszył przez parking. Przez moment poczuł ból w boku, ostre przeszywające ukłucie. Trwało ono jednak tylko sekundę, a potem minęło.

Nikt nie sprzedawał biletów. Cień przeszedł przez budynek i znalazł się w ogrodach Skalnego Miasta.

Grzmot zakołysał gałęziami drzew i potrząsnął ogromnymi skałami. Deszcz padał nadal, ulewny, lodowaty. Było późne popołudnie, lecz na dworze panowały ciemności.

Nagle chmury przeszyła kolejna błyskawica. Cień zastanowił się przelotnie, czy to ptak gromu wraca do swych szczytów, czy jest to tylko wyładowanie atmosferyczne. A może, na pewnym poziomie, obie te rzeczy stanowią jedność?

I oczywiście tak było. W końcu przecież wszystko sprowadzało się do tego.

Gdzieś z dali dobiegł go męski głos. Jedyne słowo, jakie Cień rozpoznał, czy też zdawało mu się, że rozpoznał, brzmiało: „…Odynowi…”.

Cień pospiesznie przeciął dziedziniec Siedmiu Stanów. Po kamiennych płytach płynęła woda. Raz poślizgnął się na kamieniu. Szczyt góry otaczała gruba warstwa chmur; w mroku pośród burzy nie dostrzegał żadnych stanów.

Niczego nie słyszał. Całe to miejsce wyglądała na opuszczone.

Zawołał i wydawało mu się, że słyszy odpowiedź. Ruszył w stronę miejsca, z którego, jak sądził, dobiegała.

Nie dostrzegł nikogo, niczego. Jedynie łańcuch przegradzający wejście do jaskini.

Cień go przekroczył.

Rozejrzał się, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność.

Przebiegł go dreszcz.

W mroku za plecami usłyszał cichy głos:

— Ani razu mnie nie zawiodłeś.

Cień nie odwrócił głowy.

— Dziwne — rzekł. — Samego siebie zawodzę bez przerwy. Za każdym razem.

— Ależ nie. Zrobiłeś to, co miałeś zrobić, i jeszcze więcej. Przyciągnąłeś uwagę wszystkich, tak że nikt nie patrzył na rękę trzymającą monetę. Nazywamy to zmyłką. A ofiara złożona z syna ma w sobie ogromną moc, aż nadto, by uruchomić lawinę. Prawdę mówiąc, jestem z ciebie dumny.

— Oszustwo — rzekł Cień. — Wszystko to było oszustwem, nieprawdą, stanowiło jedynie przygrywkę do masakry.

— Zgadza się — znów usłyszał dobiegający z cienia głos Wednesdaya. — To oszustwo. Ale też jedyna gra w mieście.

— Szukam Laury — oznajmił Cień. — I Lokiego. Gdzie są?

Odpowiedziała mu cisza. Poczuł na twarzy uderzenie deszczu. Gdzieś w pobliżu zagrzmiało. Wszedł głębiej do środka.

Loki Lie-Smith siedział na ziemi, oparty plecami o metalową klatkę. Wewnątrz pijane skrzaty krzątały się wokół destylarki. Okrywał go koc, spod którego wystawała jedynie twarz i ręce, białe i długie. Na krześle obok stała elektryczna lampa o niemal zupełnie wyczerpanych bateriach, rzucająca słabe żółte światło.

Wyglądał blado i niezdrowo.

Lecz jego oczy — w tych oczach wciąż płonął ogień. Patrzyły gniewnie na Cienia wędrującego w głąb jaskini. Gdy Cień znalazł się o kilka kroków od Lokiego, przystanął.

— Spóźniłeś się — głos tamtego zabrzmiał ochryple, jękliwie. — Cisnąłem już włócznię, poświęciłem bitwę. Zaczęło się.

— Nie gadaj — rzekł Cień.

— Nie gadam — odparł Loki. — Nieważne więc, co teraz zrobisz.

Cień zastanawiał się przez chwilę. W końcu rzekł:

— Włócznia, którą musiałeś cisnąć, by rozpocząć bitwę. Tak jak ta cała sprawa z Uppsalą. To bitwa, którą się karmicie. Mam rację?

Cisza. Słyszał oddech Lokiego, upiorny gulgot i poświsty.

— Domyśliłem się. No, mniej więcej. Nie jestem pewien, kiedy wszystko zgadłem. Może gdy wisiałem na drzewie? Może wcześniej? Zastanowiło mnie coś, co Wednesday powiedział w święta.

Loki patrzył na niego z ziemi. Milczał.

— To dwuosobowe oszustwo — ciągnął Cień. — Tak jak biskup z diamentowym naszyjnikiem i gliniarz, który go aresztuje, jak facet ze skrzypkami i ten, który chce je kupić. Dwóch mężczyzn, pozornie po przeciwnych stronach, grających w tę samą grę.

— To śmieszne — szepnął Loki.

— Czemu? Spodobało mi się to, co zrobiłeś w motelu. To było sprytne. Musiałeś się tam znaleźć, dopilnować, by wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Zobaczyłem cię, odgadłem nawet, kim jesteś, ale nie miałem pojęcia, że mam przed sobą ich pana Worlda.

Cień podniósł głos.

— Możesz już wyjść — rzucił w głąb jaskini. — Gdziekolwiek jesteś, pokaż się.

Wiatr zawył u wejścia groty, posyłając w ich stronę chmurę wodnego pyłu. Cień zadrżał.

— Mam dosyć robienia ze mnie frajera — ciągnął. — Pokaż się. Niech cię zobaczę.

Wśród cieni z tyłu jaskini coś się zmieniło, poruszyło się, zgęstniało.

— Zdecydowanie za dużo wiesz, mój chłopcze. — To był niski znajomy głos Wednesdaya.

— A zatem cię nie zabili.

— Ależ zabili — odparł Wednesday z cienia. — W przeciwnym razie nie udałoby się. — Jego głos był słaby — nie cichy — lecz miał w sobie coś, co Cieniowi skojarzyło się ze starym radiem, niedokładnie dostrojonym na odległą stację. — Gdybym nie umarł naprawdę, nigdy byśmy ich tu nie ściągnęli — mówił Wednesday. — Kali, Morrigan, pieprzonych Albańczyków i… Zresztą widziałeś ich wszystkich. To moja śmierć ich złączyła. Byłem owieczką złożoną w ofierze.

— Nie — odparł Cień. — Raczej przynętą.

Ulotny kształt wśród cieni zakołysał się i poruszył.

— Ależ nie. To by sugerowało, że zdradziłem starych bogów, przechodząc na stronę nowych, a my zrobiliśmy zgoła coś innego.

— Właśnie — wyszeptał Loki.

— Widzę — odrzekł Cień. — Nie zdradzaliście jednej strony, zdradziliście je obie.

— Chyba rzeczywiście — przyznał Wednesday, wyraźnie zadowolony z siebie.

— Pragnęliście masakry, ofiary z krwi. Krwi bogów.

Wiatr stawał się coraz silniejszy, zawodzenie u wylotu jaskini wzmagało się, przeradzało w upiorny wrzask olbrzymiej znękanej istoty.

— A czemu nie, do diabła? Od prawie tysiąca dwustu lat tkwię uwięziony w tym cholernym kraju. Rozrzedziła mi się krew, jestem głodny.

— A wy dwaj karmicie się śmiercią — dodał Cień.

Zdawało mu się, że widzi Wednesdaya, postać utkaną z ciemności, bardziej cielesną tylko wtedy, gdy Cień odwracał wzrok. Postrzegany kątem oka Wednesday nabierał kształtów.

— Karmię się śmiercią, która jest mi poświecona — odparł Wednesday.

— Tak jak moja śmierć na drzewie.

— To było coś wyjątkowego — przyznał tamten.

— A ty? Także żywisz się śmiercią? — spytał Cień, zerkając na Lokiego.

Loki ze znużeniem pokręcił głową.

— Nie, oczywiście, że nie. Ty żywisz się chaosem.

Na to słowo Loki uśmiechnął się przelotnie, z bólem. Pomarańczowe płomienie zatańczyły w jego oczach i zamigotały niczym ognista koronka pod bladą skórą.

— Bez ciebie nic byśmy nie zdziałali — oznajmił Wednesday z kącika oka Cienia. — Byłem z tyloma kobietami…

— Potrzebowałeś syna — uzupełnił Cień.

Duch Wednesdaya skinął głową.

— Potrzebowałem ciebie, mój chłopcze. O tak. Mój własny syn. Wiedziałem, że zostałeś poczęty, lecz twoja matka wyjechała z kraju. Tak wiele czasu potrzebowaliśmy, by cię odnaleźć. A kiedy cię znaleźliśmy, siedziałeś w więzieniu. Musieliśmy sprawdzić, co w tobie tkwi. Jak pchnąć cię do działania. Kim jesteś. — Przez moment Loki uśmiechnął się z zadowoleniem. A ty miałeś żonę, do której mogłeś wrócić. Przeszkoda irytująca, lecz nie nie do pokonania.

— Nie nadawała się dla ciebie — szepnął Loki. — Lepiej ci bez niej.

— Gdyby tylko istniał inny sposób. — Wednesday westchnął.

Tym razem Cień wiedział dokładnie, co kryje się w tych słowach.

— I gdyby tylko miała dość — taktu — by pozostać martwą — wy-dyszał Loki. — Wood i Stone… to byli dobrzy ludzie… mieli pozwolić ci uciec… gdy pociąg przejedzie przez Dakotę…

— Gdzie ona jest? — wtrącił Cień.

Loki wyciągnął bladą rękę i wskazał tył jaskini.

— Poszła tamtędy — oznajmił, po czym bez ostrzeżenia runął naprzód. Jego ciało opadło na kamienne dno jaskini.

Cień ujrzał to, co dotąd skrywał koc: kałużę krwi, dziurę w plecach Lokiego, płowy płaszcz pokryty czarnymi plamami krwi.

— Co się stało? — spytał.

Loki nie odpowiedział.

Cień wątpił, by tamten zdołał jeszcze cokolwiek powiedzieć.

— Twoja żona, mój chłopcze — usłyszał odległy głos Wednesdaya. Jego postać rozmywała się, zanikała w eterze. — Lecz bitwa przywróci mu życie. I mnie także. Teraz jestem duchem, a on trupem, ale i tak wygraliśmy. Gra była oszukana.

— W oszukanej grze — odparł Cień, przypominając sobie dawne słowa — najłatwiej wygrać.

Nie usłyszał odpowiedzi. Nic nie poruszało się wśród cieni.

— Żegnaj — rzucił Cień. Po czym dodał: — Ojcze.

Jednakże w jaskini poza nim nie było już nikogo. Absolutnie nikogo.

Cień wrócił na dziedziniec Siedmiu Stanów i rozejrzał się. Słyszał jedynie łopot mokrych flag, szarpanych porywami burzy. Na chwiejnej tysiąctonowej skale nie roiło się od ludzi zbrojnych w miecze, na linowym moście nie czekali obrońcy. Był sam.

Niczego nie widział. Całe to miejsce było puste. Opuszczone pole bitwy.

Nie, nie puste. Nie do końca.

Znajdował się w Skalnym Mieście, od tysięcy lat otaczanym czcią, podziwianym. W dzisiejszych czasach miliony turystów krążących po ogrodach i pokonujących rozkołysany linowy most dają ten sam efekt, co woda obracająca milion młynków modlitewnych. W tym miejscu rzeczywistość była wyjątkowo ulotna i Cień wiedział, gdzie musi toczyć się bitwa.

Ruszył naprzód, przypominając sobie, co czuł na karuzeli; próbował poczuć to znowu…

Pamiętał, jak skręca Winnebago pod kątem prostym do wszystkiego. Próbował uchwycić to uczucie…

I wtedy, łatwo i szybko, stało się.

Zupełnie jakby przebił się przez cienką błonę, z głębokiej wody wynurzył na powietrze. Jednym krokiem opuścił turystyczną ścieżkę na zboczu góry i znalazł się…

W prawdziwym miejscu. Był Na Tyłach.

Wciąż znajdował się na szczycie góry, przynajmniej to się nie zmieniło. Ale ten szczyt był czymś znacznie większym, prawdziwą kwintesencją szczytu, sercem prawdziwego świata. W porównaniu z nim Góra Czatów pozostawiona po drugiej stronie przypominała zaledwie dekorację, papierowy model widziany w telewizorze — wizerunek, nie prawdziwą górę.

Ta natomiast była prawdziwa.

Skalne ściany tworzyły naturalny amfiteatr. Kamienne ścieżki, kręte naturalne mosty, łączyły skały plątaniną rodem z rysunków Eschera.

A niebo…

Niebo było ciemne. Rozjaśnione, podobnie jak świat, w dole ognistą zielonobiałą wstęgą światła, jaśniejszą niż słońce, przecinającą szaleńczym zygzakiem niebo od krańca do krańca, niczym białe rozdarcie w ciemnej pokrywie.

Cień uświadomił sobie, że to błyskawica, zastygła w trwającej wieki chwili. Jej światło było surowe i niemiłosierne. Pozbawiało kolorów twarze, oczy zmieniało w ciemne otwory.

Nadeszła chwila burzy.

Zmieniały się paradygmaty. Czuł to. Stary świat, świat nieskończonych przestrzeni, niewyczerpanych zasobów i przyszłości stanął naprzeciw czegoś innego — sieci energii, opinii, konfliktów.

Ludzie wierzą, pomyślał Cień. Tak już z nimi jest. Wierzą. A potem nie biorą odpowiedzialności za to, w co wierzą. Przywołują kolejne istoty i nie ufają swoim tworom. To ludzie zaludniają ciemność duchami, bogami, elektronami, opowieściami. Ludzie wyobrażają sobie i wierzą, i owa wiara, twarda, niezmienna jak skała, ma moc stwórczą.

Szczyt góry był ich areną. Cień dostrzegł to natychmiast. Zobaczył też ich samych, gotowych do boju.

Byli zbyt wielcy. Wszystko było zbyt wielkie w tym miejscu.

Widział starych bogów, bogów o skórze brązowej niczym grzyby, różowej jak kurze mięso, żółtej żółcią jesiennych liści. Niektórzy byli szaleni, inni nie. Rozpoznał ich, już ich spotkał — ich bądź im podobnych. Widział ifryty i skrzaty, olbrzymów i krasnale, kobietę z mrocznej sypialni na Rhode Island o wijących się zielonych wężach zamiast włosów. Dostrzegł Mamę-ji z karuzeli — na rękach miała krew, na twarzy uśmiech. Znał ich wszystkich.

Rozpoznał także nowych bogów.

Oto niewątpliwie baron kolejowy, w staroświeckim garniturze, z kieszonkowym zegarkiem z dewizką. Najlepsze czasy miał już wyraźnie za sobą. Jego czołem wstrząsał tik.

Oto wielcy szarzy bogowie samolotów, spadkobiercy marzeń o lotach w powietrzu.

Przybyli też bogowie samochodów: grupa potężnych poważnych bóstw. Ich skórzane rękawiczki i chromowane zęby lśniły od krwi, krwi ludzkich ofiar, składanych na skalę niespotykaną od czasów Azteków. Nawet oni wydawali się niespokojni. Światy się zmieniają.

Inni mieli twarze mgliste i fosforyzujące, połyskiwali łagodnie, jakby istnieli we własnym świetle.

Cień litował się nad nimi wszystkimi.

Nowi bogowie mieli w sobie arogancję. Wyczuł to natychmiast. Wyczuł też jednak strach.

Obawiali się, że jeśli nie dotrzymają kroku zmieniającemu się światu, nie odmienia go i nie odbudują na swe podobieństwo, ich czas wkrótce minie.

Obie strony odważnie stawiały czoło przeciwnikom. Dla każdej z nich przeciwnicy byli demonami, potworami, potępionymi.

Cień zauważył, że doszło już do pierwszych potyczek. Na skałach widział krew.

Obecnie szykowali się do głównej bitwy, prawdziwej wojny. Teraz albo nigdy, pomyślał. Jeśli pierwszy nie wykona ruchu, będzie za późno.

W Ameryce wszystko trwa wiecznie, odezwał się głos w głębi jego głowy. Lata pięćdziesiąte trwały tysiąc lat. Masz cały czas tego świata.

Cień ruszył naprzód. Nieco chwiejnym spacerowym krokiem przeszedł na środek areny.

Czuł na sobie ich spojrzenia. Spojrzenia oczu i istot nie mających oczu. Zadrżał.

Świetnie sobie radzisz, pocieszył go głos bawołu.

Jasne, pomyślał Cień. Dziś rano wróciłem z martwych. Po tym wszystko to już łatwizna.

— Wiecie — powiedział na głos spokojnym rozluźnionym tonem — to nie jest wojna. To nigdy nie miała być wojna. I jeśli ktokolwiek z was sądzi inaczej, sam siebie okłamuje. — Z obu stron dobiegły go niechętne pomruki. Nikogo nie przekonał.

— Walczymy o przetrwanie — zagrzmiał minotaur z jednej strony areny.

— Walczymy o nasze istnienie — odkrzyknęły usta kolumny lśniącego dymu z drugiej.

— To nie jest dobry kraj dla bogów — powiedział Cień. Jako otwarcie nie dorównywało to Przyjaciołom, Rodakom, Rzymianom, ale musiało wystarczyć. — Prawdopodobnie wszyscy już się o tym przekonaliście. Starzy bogowie zostają zapomniani, nowi równie szybko rodzą się, jak i odchodzą, zastąpieni kolejnymi. Żyjecie w zapomnieniu, boicie się, że wkrótce staniecie się przestarzali. A może po prostu męczy was egzystencja zależna od kaprysu ludzi?

Pomruki ucichły. Powiedział coś, z czym wszyscy się zgadzali. Teraz, gdy już go słuchali, musiał opowiedzieć im pewną historię.

— Był sobie bóg, który przybył tu z odległego kraju i którego moc i wpływy malały w miarę, jak coraz rzadziej w niego wierzono. Moc swą czerpał z ofiar i śmierci, a zwłaszcza z wojny. Poświęcano mu śmierć wojowników padłych w boju — w starym kraju były to całe bitwy. Czerpał z nich moc i siły.

Teraz jednak był stary, dorabiał na życie jako oszust, współpracując z innym bogiem ze swego panteonu, bogiem kłamstw i chaosu. Razem nabierali naiwnych, wykorzystywali ludzką głupotę.

Aż w końcu kiedyś — może pięćdziesiąt lat temu, może sto — opracowali plan stworzenia zapasów mocy, do których mogliby sięgnąć obaj. Coś, co sprawiłoby, że staliby się potężniejsi niż kiedykolwiek. A cóż nadawałoby się do tego lepiej niż pole bitewne, pełne martwych bogów? Ich gra nosiła nazwę „Stańmy po przeciwnych stronach”.

Rozumiecie?

Bitwa, na którą się stawiliście, nie ma znaczenia. Dla niego nie liczą się wygrani ani przegrani. Chodzi tylko o to, by możliwie wielu z was zginęło. Każda śmierć w bitwie dodaje mu sił, każdy z was, umierając, karmi go i odżywia. Teraz rozumiecie?

Na arenie rozległ się nowy dźwięk: trzask czegoś wielkiego, zajmującego się ogniem. Cień podążył wzrokiem za tym odgłosem i ujrzał olbrzymiego mężczyznę o ciemnej skórze barwy mahoniu i o nagiej piersi. Mężczyzna miał na głowie cylinder, w ustach cygaro. Przemawiał głosem głębokim jak grób.

— No dobrze — rzekł baron Samedi. — Ale Odyn. On umarł podczas rokowań. Ci skurwysyni go zabili. Umarł. Znam się na śmierci. Nikt mnie nie oszuka, jeśli chodzi o śmierć.

— Oczywiście — odparł Cień. — Musiał naprawdę umrzeć. Poświęcił swe fizyczne ciało, by wywołać wojnę. Po bitwie stałby się potężniejszy niż kiedykolwiek.

— Kim jesteś?! — zawołał ktoś stojący dalej.

— Jestem… Byłem… Jestem jego synem.

Jeden z nowych bogów — sądząc po jego uśmiechu i migotaniu, Cień podejrzewał, że to bóg narkotyków — odezwał się cicho:

— Ale pan World mówił…

— Pan World nigdy nie istniał. Nie było kogoś takiego. To jeszcze jeden z was, próbujący pożywić się stworzonym przez siebie chaosem.

Uwierzyli mu. Dostrzegł ból w ich oczach.

Powoli pokręcił głową.

— Wiecie — rzekł — chyba wolę być człowiekiem niż bogiem. My nie potrzebujemy, by ktokolwiek w nas wierzył. Tak czy owak żyjemy. To wszystko.

Na szczycie góry zapadła cisza, a potem z wszechogarniającym hukiem zastygła na niebie błyskawica uderzyła w wierzchołek. Arena pociemniała.

W ciemności wiele z obecnych bóstw lśniło własnym blaskiem.

Cień był ciekaw, czy zaczną się z nim spierać, atakować, próbować go zabić. Czekał na jakąkolwiek reakcję.

Nagle uświadomił sobie, że światła gasną. Bogowie opuszczali to miejsce. Najpierw pojedynczo, potem dziesiątkami, wreszcie setkami.

Pająk wielkości rottweilera podbiegł ku niemu ciężko na siedmiu nogach. Jego oczy zebrane w grona połyskiwały lekko. Cień nie cofnął się, choć zrobiło mu się niedobrze.

Gdy pająk zbliżył się dostatecznie, przemówił głosem pana Nancy’ego.

— Dobra robota. Jestem z ciebie dumny. Świetnie się spisałeś, mały.

— Dziękuję — odparł Cień.

— Musimy zabrać cię z powrotem. Zbyt długi pobyt w tym miejscu namiesza ci w głowie.

Jedna z brązowych pajęczych nóg spoczęła na ramieniu Cienia…


* * *

…i pan Nancy zakasłał na Dziedzińcu Siedmiu Stanów. Prawą rękę trzymał na ramieniu Cienia. Deszcz ustał. Lewą dłoń Nancy przyciskał do boku, jakby coś go bolało. Cień spytał, czy wszystko w porządku.

— Jestem twardy jak stal — odparł pan Nancy. — Twardszy. — Nie sprawiał wrażenia zadowolonego. Wyglądał na cierpiącego starca.

Wokół siebie Cień dostrzegł dziesiątki osób, stojących, siedzących na ziemi, na kamiennych ławkach. Niektóre sprawiały wrażenie ciężko rannych. Nagle usłyszał zbliżający się z południa łoskot na niebie. Spojrzał na pana Nancy’ego.

— Helikoptery?

Tamten skinął głową.

— Nie przejmuj się. Nie ma czym. Po prostu posprzątają ten bałagan i odlecą.

Cień wiedział, że chce zobaczyć jeden z fragmentów bałaganu, zanim i on zostanie sprzątnięty. Od siwowłosego mężczyzny, który wyglądał jak emerytowany spiker telewizyjny, pożyczył latarkę i rozpoczął poszukiwania.

Znalazł Laurę leżącą w bocznej jaskini obok dioramy przedstawiającej krasnoludki w kopalni rodem z „Królewny Śnieżki”. Kamienie pod nią lepiły się od krwi. Leżała na boku, w miejscu, gdzie musiał odrzucić ją Loki, gdy wyciągnął włócznię z nich obojga.

Jedną rękę przyciskała do piersi. Wyglądała okropnie krucho. Sprawiała wrażenie martwej, ale Cień niemal już do tego przywykł.

Przykucnął obok niej, dotknął ręką policzka, wymówił głośno jej imię. Otworzyła oczy, uniosła głowę i odwróciła ją, patrząc wprost na niego.

— Witaj, piesku — powiedziała słabym głosem.

— Cześć, Lauro. Co się tu stało?

— Nic. Zwykła rzecz. Wygrali?

— Powstrzymałem bitwę, którą próbowali wywołać.

— Mój sprytny piesek — mruknęła. — Ten człowiek, pan World, mówił, że zamierza wbić ci w oko patyk. Nie spodobał mi się.

— Nie żyje. Zabiłaś go, słonko.

Skinęła głową.

— To dobrze.

Jej powieki opadły. Ręka Cienia odnalazła zimną dłoń Laury. Ujął ją mocno. Po jakimś czasie znów otworzyła oczy.

— Czy dowiedziałeś się, jak przywrócić mi życie? — spytała.

— Chyba tak — odparł. — Znam co najmniej jeden sposób.

— To dobrze. — Ścisnęła mu dłoń lodowatą ręką. — A drugie wyjście? Co z nim?

— Drugie wyjście?

— Tak — szepnęła. — Chyba zasłużyłam sobie na nie.

— Nie chcę tego robić.

Milczała. Po prostu czekała.

— Zgoda — rzekł w końcu Cień. Uwolnił dłoń i uniósł ją do jej szyi.

— Mój mąż. — Westchnęła z dumą.

— Kocham cię, słonko — powiedział Cień.

— Kocham cię, piesku — szepnęła.

Zacisnął palce wokół złotej monety wiszącej na jej szyi. Szarpnął mocno i łańcuszek puścił. Potem Cień ujął złotą monetę pomiędzy dwa palce, dmuchnął na nią i otworzył dłoń.

Moneta zniknęła.

Jej oczy pozostały otwarte, nie poruszały się jednak.

Pochylił się i ucałował ją łagodnie w zimny policzek. Nie zareagowała, wcale zresztą tego nie oczekiwał. Potem wstał i wyszedł z jaskini, spoglądając w noc.

Burza minęła. Powietrze było rześkie, czyste, nowe.

Wiedział, że jutro będzie piękny dzień.

Загрузка...