Rozdział szósty Pasterka

— Nie żyjecie? — powtórzyła Akwila.

Rozejrzała się. Figle wzajemnie podnosiły się, narzekały, ale żaden nie rozpaczał. To, co powiedział Rozbój, wydawało się całkiem bez sensu.

— Jeśli myślicie, że wy nie żyjecie, to co powiesz o nich? — zapytała, wskazując kilka małych ciałek.

— Oni? Trafią do krainy żywych — odparł radośnie Rozbój. — Nie jest tam tak dobrze jak tutaj, ale dadzą sobie radę i niedługo powrócą do nas. Nie ma się czym przejmować.

Dokuczliwi nie byli bardzo religijni, lecz Akwili wydawało się, że wie, jak sprawy się powinny toczyć, a całkiem podstawowa była świadomość, że się żyje i jeszcze nie umarło.

— Ależ wy żyjecie — nie poddawała się.

— Nie, panienko — zaprzeczył Rozbój, pomagając kolejnemu praludkowi podnieść się na nogi. — Kiedyś żyliśmy. A ponieważ byliśmy dobrymi chłopakami, to po śmierci odrodziliśmy się w tym miejscu.

— Chodzi wam… więc myślicie… że gdzie indziej umarliście i wtedy trafiliście tutaj? — usiłowała to sobie ułożyć Akwila. — Że to coś w rodzaju… nieba?

— Jasne. Zgodnie z obietnicami! — odparł Rozbój. — Słoneczko, mnóstwo miejsca do polowań, niebrzydkie kwiatki, żyje się całkiem tanio.

— I jest z kim walczyć! — wykrzyknął jeden z Figli. A inni dołączyli do niego:

— I jest gdzie kraść!

— Pić i bić!

— I są kebaby — dodał Głupi Jaś.

— Ale trafiają się tutaj też złe rzeczy — sprzeciwiła się Akwila. — Na przykład potwory!

— Jasne — przytaknął Rozbój pogodnie. — To wspaniałe, prawda? Wszystko zapewnione, nawet mamy z kim walczyć!

— Ale my tu żyjemy! — powiedziała Akwila.

— No cóż, może wy wszyscy też byliście dobrzy w poprzednim życiu — zgodził się dobrodusznie Rozbój. — Przepraszam, zbiorę moich ludzi, panienko.

Kiedy odszedł, Akwila wyciągnęła ropucha z kieszeni.

— No, no, przeżyliśmy — oświadczył. — Zdumiewające. A tak przy okazji, mamy bardzo solidne podstawy, by wytoczyć proces właścicielowi tych psów.

— Słucham? — Akwila marszczyła brwi. — O czym ty mówisz?

— Ja… ja… nie wiem — odparł ropuch. — Ta myśl po prostu pojawiła się w mojej głowie. Może znałem się na psach, kiedy byłem człowiekiem?

— Posłuchaj, Figle uważają, że są w raju. Sądzą, że przybyły tutaj po śmierci!

— I… ? — zapytał ropuch.

— No, to po prostu nie może być prawda. Tutaj się żyje, potem się umiera i trafia się do raju zupełnie gdzie indziej!

— Cóż, to jest mówienie tego samego, tylko w inny sposób, nie prawdaż? Wiele wojowniczych plemion uważa, że po śmierci dostaną się do krainy szczęśliwości. Wiesz, w takie miejsce, gdzie będą pić, walczyć i bawić się do woli. Więc może ten świat jest właśnie tym dla nich.

— Ale ten świat jest prawdziwy!

— Oni też tak uważają. Poza tym pamiętaj, że są naprawdę bardzo małe. Może wszechświat jest tak zatłoczony, że musiały sobie znaleźć raj tam, gdzie było na to miejsce? Jestem ropuchem, więc pozwól, że będę tylko spekulował. Może one się mylą. Ale może to ty się mylisz. Albo ja.

Mała stopa kopnęła Akwilę w but.

— Lepiej, panienko, żebyśmy stąd ruszali — powiedział Rozbój.

Trzymał nieżywego Figla przerzuconego przez ramię. Kilku innych też niosło ciała.

— Czy… zamierzacie ich pochować? — zapytała Akwila.

— Jasne, nie będą już potrzebować swoich starych ciał, a nieporządnie byłoby zostawić je tutaj — odparł Rozbój. — Poza tym gdyby duże dzieła znalazły maleńkie czaszki i kości, zaczęłyby się zastanawiać, a my nie chcemy, by ktokolwiek wtrącał się w nasze sprawy. Nie mówię oczywiście o obecnych, panienko — dodał.

— To jest bardzo… no… praktyczne podejście — westchnęła zrezygnowana.

Figiel wskazał odległy pagórek porośnięty na szczycie gęstwiną drzew. Wiele wzgórz tak właśnie wyglądało w okolicy. Drzewa korzystały z faktu, że na wzniesieniu warstwa gleby jest grubsza. Mówiło się, że ścinanie takich drzew sprowadza nieszczęście.

— Już niedaleko — powiedział Rozbój.

— Mieszkacie w jednym z kopców? — zapytała Akwila. — Myślałam, że tam są grobowce dawnych rycerzy.

— Zgadza się, po sąsiedzku leży sobie jakiś stary kniaź, ale bardzo grzeczny. Nie grzechocze szkieletem i nie straszy po nocach. Mamy tam całkiem przestronnie, zadbaliśmy o to.

Akwila podniosła wzrok na bezkresny błękit nieba nad bezkresną zielenią wzgórz.

Znowu panował spokój. To nie był świat, w którym znalazłoby się miejsce najeźdźców bez głowy i piekielne sfory.

Co by się działo, gdybym nie zaprowadziła wtedy Bywarta nad rzekę? — pomyślała. Co bym teraz robiła? Pewnie zajmowała się serem…

Nie wiedziałabym tego wszystkiego, nie wiedziałabym, że żyję w raju, choćby był to raj klanu błękitnych ludzików. Nie wiedziałabym nic o ludziach latających na myszołowach.

I nie zabijałabym potworów.

— Skąd one przychodzą? — zapytała. — Jak nazywa się miejsce, z którego przybywają tutaj potwory?

— Wydaje mi się, że znasz je bardzo dobrze — odparł Rozbój.

Zbliżali się już do kopca i Akwila poczuła zapach dymu.

— Naprawdę?

— Jasne. Ale nie wymówię tej nazwy na otwartej przestrzeni, jest to słowo, które można tylko wyszeptać w bezpiecznym miejscu. Nie powiem tego pod gołym niebem.


* * *

Było to za duże na norę królika, borsuki z pewnością również nie żyły tutaj, ale wejście do kopca znajdowało się pomiędzy korzeniami i nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że nie jest to legowisko jakiegoś zwierzęcia.

Akwila była bardzo szczupła, lecz musiała ściągnąć fartuszek i pełznąć na brzuchu, by dostać się do środka. A i tak nie dałaby rady, gdyby Figle jej nie popychały.

Ale przynajmniej nie pachniało brzydko, a wewnątrz była przestrzeń wielkości całkiem dużego pokoju. Od podłóg do sufitu znajdowały się galerie rozmiarów odpowiednich akurat dla Figli. Tam właśnie toczyło się życie praludków, które prały, szyły, kłóciły się i nawet, tu i ówdzie, wdawały w bójki, a wszystko robiły głośno. Niektóre miały włosy i brody przetykane siwizną. Były też bardzo młode, całkiem malutkie, te biegały wszędzie zupełnie gołe, wykrzykując do siebie bez opamiętania. Akwila, która przez kilka lat zajmowała się wychowywaniem Bywarta, wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi.

Ale nie było wcale dziewczynek. Nie było Wolnych Ciutkobiet.

Nie… była jedna.

Gwarny tłum rozstąpił się, by ją przepuścić. Dopadła do kolan Akwili. Była ładniejsza niż męskie Figle, choć trzeba przyznać, że świat jest pełen stworzeń ładniejszych niż, powiedzmy, Głupi Jaś. Miała rude włosy, a na twarzy wyraz determinacji.

Pokłoniła się i powiedziała:

— Czy to ty jesteś wiedźmą z plemienia wielkich dzieł, panienko?

Akwila rozejrzała się. Była jedyną osoba w jamie mierzącą ponad siedem cali wzrostu.

— Hm, no tak — odezwała się. — Można tak rzec. Owszem.

— Nazywam się Fiona. Wodza kazała mi przekazać ci wiadomość, że małemu chłopcu nie stała się jeszcze żadna krzywda.

— Odnalazła go? — zapytała szybko Akwila. — Gdzie on jest?

— Nie, nie znalazła, ale zna się na Królowej. Ona nie chce siać poruty.

— Ale wykradła go!

— To prawda. To jest skomplikowane. Odpocznij ciutchwilkę. Wodza chce cię niedługo widzieć. Nie ma teraz dość siły.

Fiona odwróciła się z szumem spódnicy i przemaszerowała po kredowej podłodze sama niczym królowa. Znikła za wielkim okrągłym kamieniem opartym o przeciwległą ścianę.

Akwila, nie spuszczając z niej wzroku, delikatnie wyjęła ropucha z kieszeni i zbliżywszy go do swych warg, wyszeptała:

— Czy ja sieję porutę?

— Nie, raczej nie — powiedział ropuch.

— Ale powiesz mi, gdyby mi się to zdarzyło, dobrze? To byłoby okropne, gdyby wszyscy widzieli, że sieję porutę, a ja bym o tym w ogóle nie wiedziała.

— Nie masz pojęcia, o czym mówiła, tak?

— Niezupełnie.

— Nie chce tylko, żebyś się zdenerwowała, to wszystko.

— Tak właśnie myślałam — skłamała Akwila. — Czy mógłbyś zająć miejsce na moim ramieniu? Obawiam się, że mogę tutaj potrzebować pomocy.

Wszystkie Figle przyglądały jej się z zainteresowaniem, ale najwyraźniej nie pozostawało jej teraz nic, tylko czekać. Ostrożnie usiadła więc na ziemi, zabębniła palcami po kolanie.

— Co powiesz o naszym małym królestwie? — zapytał jakiś głos z dołu. — Wspaniałe, prawda?

Rozbój w towarzystwie kilku innych praludków, które poznała już wcześniej, czaił się nerwowo koło jej stóp.

— Bardzo… przytulne — powiedziała Akwila, bo to wydawało jej się uprzejmiejsze od „jakie okopcone” lub „jak cudownie hałaśliwe”. I dodała: — Gotujecie dla wszystkich na tym małym ognisku?

Na środku pomieszczenia znajdowało się niewielkie palenisko, nad nim był mały otwór w suficie, którym uchodził dym, a w zamian wpadało światło.

— Tak, panienko — odparł Rozbój.

— Tylko drobiazgi, takie jak króliki — dodał Głupi Jaś. — Dużą zdobycz pieczemy w kredowej pie… mmm… mmm.

— Przepraszam, ale nie do końca cię zrozumiałam — powiedziała grzecznie Akwila.

— Czego nie zrozumiałaś? — zapytał Rozbój niewinnie, mocno przytrzymując szarpiącego się Jasia i zasłaniając mu dłonią usta.

— Co takiego powiedział o pieczeniu dużej zdobyczy w kredowej pieczarze. Czy ta duża zdobycz wydaje dźwięk zbliżony do „beee”? Wydaje mi się, że na tych wzgórzach nie spotyka się innych dużych zdobyczy!

Uklękła na brudnej podłodze i przysunęła twarz do twarzy Rozbója, który udając uśmiech, wykrzywiał się jak szaleniec i obficie pocił.

— Co to jest?

— Och… no nie… tylko tak powiedział…

— Co to jest?!

— To nie tak, panienko! — Rozbój cały dygotał. — Nigdy nie wzięliśmy nic od Dokuczliwych poza owcami, które pozwalała nam wziąć babcia.

— Babcia pozwalała wam wziąć sobie owcę?

— Oczywiście, że pozwalała. Jako zapłatę!

— Zapłatę? Za co?

— Żadna owca należąca do rodziny Dokuczliwych nie została nigdy porwana przez wilka! — wyliczał Rozbój jak katarynka. — Żaden lis nie zabrał nigdy żadnego jagnięcia, prawda? A od kiedy Hamisz patroluje niebo, nigdy też czarne ptaki nie zaatakowały waszych zwierząt.

Akwila zerknęła na ropucha.

— Wrony — podpowiedział. — Czasami wydłubują oczy.

— Tak, wiem, co robią. — Uspokoiła się nieco. — Rozumiem. Trzymaliście wrony, wilki i lisy z daleka od babci, tak?

— Tak, panienko. I nie tylko odpędzaliśmy je! — oświadczył triumfalnie Rozbój. — Mięso wilka jest bardzo smaczne.

— Kebab z wilka to pyszota, ale nie ma nic lepszego od jagnięciny — zdążył wtrącić Jaś, lecz zaraz znowu miał zasłonięte usta.

— Od wiedźmy bierze się tylko to, co sama daje — mówił dalej Rozbój, trzymając w silnym uścisku swego szarpiącego się brata. — Od kiedy odeszła, no cóż, zdarza nam się wziąć starą owcę, ale tylko taką, która i tak by niedługo wyciągnęła kopyta, i przysięgam na mój honor, że nigdy nie braliśmy tych ze znakiem Dokuczliwych.

— Przysięgasz na swój honor pijaka i złodzieja? — zapytała Akwila.

Rozbój aż rozpromienił się na te słowa.

— Oczywiście — oświadczył. — A moja reputacja w tym zakresie jest świetna, mam co chronić! Taka jest cała prawda, panienko. Ze względu na pamięć o babci Dokuczliwej pilnowaliśmy owiec, a w zamian braliśmy naprawdę byle co.

— No i tytoń oczy… mmm… mmm — kolejny raz Głupi Jaś nie mógł dokończyć zdania.

Akwila wzięła głęboki oddech, co nie było zbyt mądrym posunięciem, gdyż poziom zapachów wydzielanych przez Figle był wysoki. Rozbój próbował się uśmiechać, ale wychodziło mu to dość żałośnie.

— Zabieraliście tytoń? — wysyczała. — Tytoń, który pasterze zostawiali dla… mojej babci?

— No tak, o tym zapomniałem — wyskrzeczał Rozbój. — Ale zawsze odczekiwaliśmy parę dni, na wypadek gdyby wróciła i sama go wzięła. Z wiedźmą nigdy nic nie wiadomo. I naprawdę pilnowaliśmy owiec, panienko. A ona by nie miała nam tego za złe, panienko. Często siadywały z wodzą przed jej domem i razem paliły. Nigdy by nie pozwoliła zmarnować się dobremu tytoniowi. Litości, panienko.

Akwila czuła ogromny gniew, a najgorsze w tym było, że czuła gniew na samą siebie.

— Kiedy znaleźliśmy zagubione jagnię, zawsze prowadziliśmy je w takie miejsce, by pasterze mogli je łatwo znaleźć — dodał zaniepokojony Rozbój.

A co ja myślałam? Że niby co się dzieje? — beształa samą siebie Akwila. Sądziłam, że ona wróci po paczkę tytoniu? Sądziłam, że ciągle spaceruje po tych wzgórzach, doglądając owiec? Myślałam, że ona… wciąż tu jest i opiekuje się jagniętami?

Tak. Chciałam, żeby to była prawda. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że ona po prostu… odeszła. Ktoś taki jak babcia Dokuczliwa nie może po prostu… po prostu nie być. I tak bardzo chciałam, żeby wróciła, bo kiedy tu była, nie wiedziała, jak ze mną rozmawiać, a ja za bardzo się bałam, żeby mówić do niej, więc nigdy nie rozmawiałyśmy i zamieniłyśmy ciszę w coś wspólnego.

Nic o niej nie wiem. Mam tylko kilka książek i pamiętam kilka historii, które próbowała mi opowiadać, a ja nie rozumiałam. Pamiętam duże czerwone miękkie dłonie i ten zapach. Nigdy jej naprawdę nie znałam. Ona też kiedyś musiała mieć dziewięć lat. Nazywała się Sara Mazgaj. Wyszła za mąż i miała dzieci, dwoje. Mieszkała w szałasie dla pasterzy.

Musiała robić mnóstwo rzeczy, o których ja nie mam pojęcia.

I w umyśle Akwili pojawił się obraz, tak jak zawsze się pojawiał wcześniej lub później, figurka biało-niebieskiej pasterki z porcelany, wirująca w czerwonej mgle wstydu…


* * *

Ojciec zabrał Akwilę na jarmark w mieście Yelp na jeden dzień przed jej siódmymi urodzinami. Mieli do sprzedania kilka baranów. Miasto dzieliło od ich osady dziesięć mil, nigdy wcześniej nie była tak daleko. Znajdowało się nawet poza Kredą. Wszystko wyglądało tam inaczej. Pola były ogrodzone, pasły się na nich krowy. Domy kryto dachówką, nie strzechą. Traktowała to jak podróż za granicę.

W drodze tata powiedział jej, że jadą dalej, niż kiedykolwiek była babcia Dokuczliwa, bo babcia nienawidziła opuszczać Kredę. Mówiła, że gdzie indziej kręci jej się w głowie.

To był cudowny dzień. Akwili było wprost niedobrze od cukierków, które kupował jej tata, stara wróżbiarka przepowiedziała jej przyszłość, a przede wszystkim to, że wielu, bardzo wielu mężczyzn będzie się starać o jej rękę. I wygrała pasterkę zrobioną z biało-błękitnej porcelany.

Była to główna nagroda w rzucaniu kółkiem. Tata Akwili twierdził, że to jedno wielkie oszustwo, bo słupek jest ustawiony tak, że można rzucać milion razy i się nie trafi. A ona rzuciła kółkiem raz i to był ten jeden raz na milion, kiedy kółko trafiło w odpowiednie miejsce. Właściciel nie był zbyt uszczęśliwiony, że musi się rozstać z główną nagrodą, chciał Akwili dać jedną z nic niewartych gumowych zabawek. Oddał pasterkę, dopiero gdy ojciec na niego huknął. Przez całą drogę powrotną na wozie Akwila mocno ją do siebie przytulała.

Następnego ranka z dumą wręczyła zdobycz babci Dokuczliwej. Stara kobieta wzięła pasterkę ostrożnie w pomarszczone dłonie i długo się jej przyglądała.

Teraz już Akwila wiedziała z całą pewnością, że to, co zrobiła, było okrutne.

Babcia Dokuczliwa z pewnością nigdy nie słyszała o pasterkach. Ci, którzy zajmowali się na Kredzie owcami, nazywani byli pasterzami i tyle. A to piękne stworzenie było zupełnie do babci Dokuczliwej niepodobne.

Porcelanowa pasterka miała na sobie staroświecką długą suknię z wybrzuszeniami po bokach, tak jakby przy majtkach miała boczne torby. Sukienkę zdobiły błękitne kokardki, podobnie jak strojny słomiany kapelusz i laskę pasterską, która miała tak powykręcaną rączkę jak żadna pasterska laska, jaką Akwila kiedykolwiek widziała.

Nawet na buciku, który wystawał spod koronkowego obramowania sukni, też znajdowała się błękitna kokardka.

Pasterka na Kredzie wyglądała zupełnie inaczej, w znoszonych dużych starych butach, wypchanych wełną, wędrująca po wzgórzach w porywistym wietrze, z rękami zniszczonymi od śniegu i mrozu. Nigdy by w takiej sukience nie poradziła sobie z baranem, któremu w krzakach zaplątały się rogi. Ani podczas zawodów w strzyżeniu owiec, kiedy cięła nożycami przez siedem godzin, tnąc równo z najlepszymi, owca po owcy, aż powietrze było gęste od tłuszczu i wełny, a także od złorzeczeń, gdy kolejny mężczyzna odpadał, bo nie potrafił dotrzymać kroku babci Dokuczliwej. I żaden szanujący się pies pasterski nie podszedłby do niej. Nikt też nie przeszedłby się z dziewczyną, która ma torby przytroczone do majtek. To była śliczna figurka, ale wykonana przez kogoś, kto nigdy z bliska nie widział żadnej pasterki.

Co myślała o tym babcia Dokuczliwa? Akwila mogła tylko się domyślać. Wyglądała na szczęśliwą, bo do roli babci należy być szczęśliwą, kiedy wnuczka coś jej daje. Postawiła pasterkę na swojej półce, a potem wzięła dziewczynkę na kolana i nazywała ją swoim małym mendelkiem, trochę speszona, bo próbowała zachowywać się, jak na babcię przystało.

Czasami, kiedy babcia była na farmie, stawała przed figurką i patrzyła na nią. Ale gdy tylko zauważała spojrzenie Akwili, udawała, że sięga po książkę.

Być może, myślała udręczona dziewczynka, babcia potraktowała to jako obrazę. Może myślała, że wnuczka chce jej pokazać, jak powinna wyglądać prawdziwa pasterka. Nie powinna być starą kobietą w ubłoconej sukni i dużych butach, ze starym workiem na ramionach jako ochrona przed deszczem. Pasterka powinna lśnić jak rozgwieżdżone nocne niebo. Akwila nie chciała tego, za nic tego nie chciała, ale może powiedziała w ten sposób babci, że nie jest taka, jak powinna być.

Kilka miesięcy później babcia umarła i od tego czasu wszystko toczyło się nie tak.

Urodził się Bywart, potem zniknął syn barona, a wreszcie nadeszła ciężka zima i pani Lucjanowa zamarzła w śniegu.

Akwila nie przestawała się martwić wspomnieniem pasterki. Nie potrafiła o tym rozmawiać. Zresztą wszyscy byli tacy zajęci, nikogo to nie interesowało. Wydawało się, że są nieustannie poirytowani. Powiedzieliby, że zamartwianie się głupią figurką jest po prostu… głupie.

Kilka razy miała ochotę ją rozbić, nie zrobiła tego tylko dlatego, że ludzie by to zauważyli.

Oczywiście teraz już nie dałaby babci czegoś tak nieodpowiedniego. Teraz była na to za dorosła.

Pamiętała, jak babcia uśmiechała się czasami dziwnie, gdy spoglądała na pasterkę.

Gdyby tylko kiedyś coś powiedziała. Ale babcia lubiła ciszę.


* * *

A teraz okazało się, że przyjaźniła się z małymi błękitnymi ludzikami, które pilnowały owiec, ponieważ ją lubiły. Akwila zamrugała oczami.

To miało sens. Ze względu na pamięć o babci Dokuczliwej ludzie zostawiali tytoń. I ze względu na pamięć o niej Fik Mik Figle pilnowały owiec. I choć nie było to magią, działało. Ale również oddalało babcię od niej.

— Głupi Jasiu — zagadnęła szamoczące się praludki. Z trudem powstrzymywała płacz.

— Mmmm?

— Czy to, co powiedział mi Rozbój, to prawda?

— Mmmm! — Brwi Jasia energicznie powędrowały w górę i w dół.

— Panie Figiel, czy byłby pan tak łaskaw zdjąć rękę z jego ust?

Jaś został uwolniony.

Wyglądał na prawdziwie przerażonego. Ściągnął z głowy czapkę i trzymał ją w dłoniach jak tarczę.

— Czy to wszystko prawda, Głupi Jasiu? — zapytała Akwila.

— Ojej, ojej, ojej…

— Po prostu tak lub nie, proszę.

— Tak. Tak właśnie było. Ojej, ojej…

— Dziękuję wam. — Akwila pociągnęła nosem, starając się po wstrzymać łzy. — Wszystko w porządku. Teraz rozumiem.

Figle przyglądały jej się uważnie.

— Nie masz zamiaru się za to gniewać? — zapytał Rozbój.

— Nie. To… ma sens.

Usłyszała, jak to, co powiedziała, odbija się echem w całej grocie, a setki małych ludzików wzdychają z ulgą.

— Ona nie zamierza zamienić mnie w formicę! — wykrzyknął uszczęśliwiony Głupi Jaś do pozostałych praludków. — Słuchajcie, chłopaki, rozmawiałem z małą wiedźmą i nie spojrzała na mnie krzywo, tylko się do mnie uśmiechnęła! — Cały rozpromieniony spojrzał na Akwilę i ciągnął dalej: — A czy wiesz, panienko, że kiedy odwróci się papier od tytoniu do góry nogami, to kawałek kaptura żeglarza i jego ucho tworzą kobietę bez mmmm…

— A to znowu ja! Tak się składa, że byłem w pobliżu! — wykrzyknął Rozbój, zakrywając mu dłonią usta.

Akwila już miała coś powiedzieć, ale nie zdążyła, bo dziwnie zaświerzbiało ją w uszach.

Nietoperze obudziły się i czym prędzej wyleciały przez otwór w sklepieniu.

Kilku Figli uwijało się po drugiej stronie pomieszczenia. To, co Akwila wzięła za okrągły kamień, zostało odtoczone na bok, odsłaniając duży otwór.

Teraz usłyszała w uszach chlupotanie i poczuła się tak, jakby wypłynął z nich cały wosk. Figle ustawiły się w dwa rzędy prowadzące do dziury.

Akwila nachyliła się do ropucha.

— Czy ja chciałabym wiedzieć, co to jest formica? — wyszeptała.

— Tak biologowie nazywają mrówki — odparł ropuch.

— Och? Jestem… nieco zdziwiona. A co to za dźwięk, który świdruje mi w uszach?

— My, ropuchy, nie szczycimy się najlepszym słuchem. Ale najprawdopodobniej to ten Figiel, którego tam widać.

W otworze po drugiej stronie pomieszczenia ukazała się postać, którą otaczało jasnozłote światło.

Nowo przybyły miał włosy nie rude, lecz całkiem białe, jak na praludka odznaczał się całkiem wysokim wzrostem i był chudy niczym szczapka. Trzymał coś na kształt żołądka, z którego wystawały piszczałki.

— Coś takiego niewielu ludzi miało okazję zobaczyć i przeżyć — oświadczył ropuch. — On gra na mysich dudach!

— Świdruje mi w uszach! — Akwila próbowała nie widzieć dwóch mysich uszek sterczących z worka z piszczałkami.

— Wysokie dźwięki, co? Oczywiście praludki inaczej je słyszą niż ludzie. To prawdopodobnie ich bard.

— Chodzi ci o kogoś, kto układa pieśni o bohaterach i heroicznych czynach?

— Nie. Deklamuje poematy, które mają przerazić wroga. Pamiętasz, że dla Fik Mik Figli słowa mają ogromne znaczenie. Kiedy dobrze wytrenowany bard zaczyna recytację, uszy wrogowi odpadają. No, wygląda na to, że są gotowi…

Rozbój grzecznie poklepywał but Akwili.

— Wodza może cię teraz zobaczyć, panienko — powiedział.

Dudziarz przestał grać i teraz stał w pozie pełnej szacunku.

Akwila poczuła, że setki jasnych bystrych oczu spoczywa na niej.

— Specjalny Płyn dla Owiec — wyszeptał ropuch.

— Słucham?

— Weź ze sobą. To będzie dobry prezent!

Praludki patrzyły z uwagą, kiedy położyła się na podłogę i przepełzła przez dziurę z ropuchem skaczącym u jej boku. Gdy znalazła się bliżej, zrozumiała, że to, co brała za kamień, było okrągłą tarczą, zielono-błękitną, skorodowaną przez czas. Otwór, który tarcza zakrywała, był na tyle duży, by mogła się przezeń prześlizgnąć, ale musiała zostawić nogi na zewnątrz, bo brakło na nie miejsca. Po pierwsze, z powodu łóżka, w którym leżała wodza. A po drugie, ponieważ całe pomieszczenie wypełnione było złotem.

Загрузка...