Jadąc koleją na północny wschód w stronę Krakowa mijamy Oświęcim (348 km od Wiednia), przemysłowe, liczące 12 000 mieszkańców miasto, niegdyś stolicę piastowskich księstw oświęcimskiego i zatorskiego (hotel Zator, 20 pokoi). Drugorzędna linia kolejowa prowadzi stamtąd przez Skawinę do Krakowa (69 km w trzy godziny)…
Nadejście urodzin Führera witały wydzwaniające północ kuranty. Mijające ich samochody trąbiły i dawały znaki reflektorami, zostawiając za sobą wiszącą nad jezdnią smugę światła. Fabryczne syreny pozdrawiały się wzajemnie niczym stojące na bocznicach pociągi.
— Przyjacielu, co oni ci zrobili?
Max Jaeger próbował skoncentrować się na prowadzeniu, ale co parę sekund spoglądał z przerażeniem i fascynacją w prawo, na siedzącego obok pasażera.
— Co oni ci zrobili? — powtarzał bez przerwy. Na pół zamroczony March nie wiedział, co jest snem, a co jawą. Obrócił się sztywno i spojrzał przez tylną szybę.
— Dokąd jedziemy, Max?
— Bóg jeden wie. Dokąd chcesz jechać?
Droga za nimi była pusta. Xavier ostrożnie obrócił się z powrotem i spojrzał na Maxa.
— Nebe ci nie powiedział?
— Nebe powiedział, że wszystkiego dowiem się od ciebie.
March odwrócił wzrok w stronę mijanych zabudowań. Nie patrzył na nie. Myślał o Charlie, która nie śpiąc czekała na niego w hotelowym pokoju w Waldshut. Zostało jeszcze osiem godzin. Razem z Maxem mieli prawie całą autostradę dla siebie. Powinni zdążyć.
— Siedziałem akurat na Werderscher Markt — opowiadał Jaeger. — Była jakaś dziewiąta. Dzwoni telefon. Wujek Artur. Herr Sturmbannführer! Czy March jest pana bliskim przyjacielem? Zrobiłbym dla niego wszystko, mówię. W tym czasie rozeszły się już pogłoski, gdzie jesteś. W porządku, Herr Sturmbannführer, zobaczymy, czy to prawda. Od jedenastej czterdzieści pięć do dwunastej piętnaście ma pan czekać w Kreuzbergu, na rogu Axmannweg, na północ od opuszczonego kościoła. I ani słowa nikomu, bo rankiem wyląduje pan w kacecie. To było wszystko. Odłożył słuchawkę.
Czoło Maxa świeciło się od potu. Raz po raz odwracał wzrok od drogi, spoglądając na Xaviera.
— Do diabła, Zavi. Sam nie wiem, co robię. Jadę na południe. Odpowiada ci to?
— Jak najbardziej.
— Nie jesteś zadowolony, że mnie widzisz?
— Bardzo zadowolony.
Marchowi znowu zrobiło się słabo. Przekręcił się w fotelu i otworzył lewą ręką szybę. Przez szum wiatru i opon przebijał się jakiś dźwięk. Co to było? Wystawił głowę przez szybę i zerknął w górę. Nie widział nic, ale dźwięk był dość wyraźny. Warkot helikoptera. Zasunął z powrotem szybę.
Przypomniał sobie zapis rozmowy telefonicznej, „…czego chcę. Czego pani zdaniem mogę chcieć? Azylu w pani kraju…”
Zegary i wskaźniki samochodu jarzyły się łagodnym zielonym światłem. Tapicerka pachniała świeżą skórą.
— Skąd wziąłeś ten samochód, Max? — zapytał. To był mercedes; najnowszy model.
— Z garażu przy Werderscher Markt. Niezłe cacko? Ma pełen bak. Możemy dojechać wszędzie, gdzie chcesz. Wszędzie.
Xavier zaczął się śmiać. Niezbyt głośno i niezbyt długo, bo za bardzo bolały go żebra.
— Och, Max, Max — szepnął. — Nebe i Krebs są świetnymi kłamcami, ale z ciebie zawsze był taki fajtłapa. Prawie mi ich żal, że mają cię w swojej drużynie.
Jaeger nie odwrócił wzroku od szyby.
— Zatruli cię narkotykami, Zavi. Skrzywdzili cię. Miesza ci się w głowie, uwierz mi.
— Gdyby wybrali każdego innego kierowcę, nie ciebie, być może dałbym się nabrać. Ale ty… Powiedz mi, Max: dlaczego droga za nami jest taka pusta? Moim zdaniem, jeśli śledzi się nowy jak spod igły, naszpikowany elektroniką, wysyłający sygnał samochód, nie trzeba się do niego zbliżać bliżej niż na kilometr. Zwłaszcza jeśli dysponuje się helikopterem.
— Ryzykowałem własne życie — jęknął Jaeger — i taka spotyka mnie nagroda.
March trzymał już w lewej dłoni lugera, którego dał mu Krebs. Nie było to zbyt wygodne, ale zdołał zdobyć się na pokaz stanowczości, wbijając lufę w tłustą fałdę na karku Maxa.
— Krebs dał mi swój pistolet. Żeby wszystko wyglądało bardziej autentycznie. Na pewno nie naładowany. Ale nie wiem, czy chcesz, żebym sprawdził. Chyba nie. Trzymaj lewą rękę na kierownicy, Max, nie odwracaj oczu od szyby i podaj mi prawą ręką swojego lugera. Bardzo powoli.
— Chyba oszalałeś.
Xavier wbił pistolet głębiej. Lufa ześlizgnęła się po spoconej skórze i zatrzymała tuż za uchem.
— Już dobrze, dobrze… Jaeger oddał mu broń.
— Znakomicie. Teraz będę tutaj siedział, celując w twój gruby brzuch, i jeśli spróbujesz jakichś sztuczek… jakichkolwiek sztuczek… naszpikuję cię ołowiem. Jeśli masz co do tego jakieś wątpliwości, po prostu się zastanów. Na pewno dojdziesz do wniosku, że nie mam nic do stracenia.
— Zavi…
— Zamknij się. Jedź prosto przed siebie aż do Ringu.
Miał nadzieję, że Max nie widzi, jak drży mu ręka. Oparł pistolet na kolanach. To dobry znak, przekonywał sam siebie. Naprawdę dobry. Świadczył o tym, że jej nie zgarnęli. I nadal nie wiedzą, gdzie jest. W przeciwnym razie nigdy nie uciekaliby się do czegoś takiego.
Dwadzieścia pięć kilometrów na południe od miasta jarzyły się w ciemności światła Ringu. Na wielkich żółtych tablicach widniały wypisane czarnymi literami nazwy wchodzących w skład imperium miast. Od góry do dołu, zgodnie z ruchem wskazówek zegara: Szczecin, Gdańsk, Królewiec, Mińsk, Poznań, Kraków, Kijów, Rostów, Odessa, Wiedeń; a potem z powrotem w górę: Monachium, Norymberga, Stuttgart, Strasburg, Frankfurt nad Menem, Hanower i Hamburg.
March kazał skręcić Jaegerowi w lewo, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Dwadzieścia kilometrów dalej, na skrzyżowaniu niedaleko Friedersdorf, zjechali w prawo.
Kolejne znaki: Legnica, Wrocław, Katowice…
Na niebie świeciły gwiazdy. Nad drzewami jaśniały w smugach reflektorów małe strzępy mgły.
Mercedes wyjechał z drogi dojazdowej na zalaną blaskiem księżyca autostradę. Jezdnia lśniła niczym szeroka rzeka. March wyobraził sobie podążający za nim daleko z tyłu smoczy ogon świateł i ciężkiej broni.
On stanowił głowę. Jadąc na wschód pustą autostradą, ciągnął ich za sobą — coraz dalej od Charlie.
Osaczały go ból i zmęczenie. Żeby nie zasnąć, zaczął mówić.
— Przypuszczam — stwierdził — że wszystko to zawdzięczamy Krausemu.
Żaden z nich nie odezwał się od blisko godziny. Jedynymi odgłosami był cichy pomruk silnika i mlaskanie opon po betonowej nawierzchni.
Jaeger podskoczył, usłyszawszy jego głos.
— Krause?
— Krausemu pomyliły się dyżury. Kazał mi jechać do Schwanenwerder zamiast ciebie.
— Krause! — nasrożył się Max. Jego spowita w zielonym blasku tablicy rozdzielczej twarz przypominała maskę scenicznego demona. Wszystkim jego życiowym kłopotom winien był Krause!
— Gestapo zadbało, żebyś to ty miał dyżur w poniedziałkową noc, prawda? Co ci powiedzieli? „Z Haweli wyłowione zostanie ciało, Herr Sturmbannführer. Nie musicie się spieszyć z identyfikacją. Najlepiej będzie, jeśli na kilka dni zawieruszą się wam gdzieś akta…”
— Coś w tym rodzaju — mruknął Jaeger.
— A potem zaspałeś i zanim dotarłeś we wtorek na Werderscher Markt, ja objąłem całą sprawę. Biedny Max. Zawsze miał kłopoty z rannym wstawaniem. Gestapo musiało cię za to nieźle opieprzyć. Z kim rozmawiałeś?
— Z Globocnikiem.
— Z samym Globusem! — March zagwizdał przez zęby. — Pomyślałeś pewnie, że spadnie ci z nieba gwiazdka! Założę się. Co ci obiecał, Max? Awans? Przejście do Sipo?
— Odpierdol się, March.
— Informowałeś więc ich o wszystkim, co robię. Kiedy powiedziałem ci, że Jost widział Globusa przy topielcu, przekazałeś to wyżej i Jost zniknął. Kiedy zadzwoniłem do ciebie z mieszkania Stuckarta, uprzedziłeś ich, gdzie jesteśmy i zostaliśmy aresztowani. Nazajutrz rano przeszukali apartament Amerykanki, bo powiedziałeś im, że ma coś, co wyjąłem z sejfu Stuckarta. Zostawili nas razem na Prinz-Albrecht Strasse, żebyś mógł mnie przesłuchać zamiast nich…
Prawa ręka Jaegera oderwała się od kierownicy. Złapał za lufę pistoletu i odsunął ją w górę. Xavier nacisnął cyngiel.
Od eksplozji w zamkniętej przestrzeni o mało nie popękały im bębenki. Samochód wypadł z autostrady, wjechał na rozdzielający jezdnie pas trawy i zaczął podskakiwać na nierównej nawierzchni. Przez chwilę March myślał, że sam się postrzelił; potem doszedł do wniosku, że trafił Maxa. Ale ten trzymał obie dłonie na kierownicy, starając się zapanować nad mercedesem. On sam wciąż ściskał w dłoni pistolet. Przez widniejącą w suficie dziurę po pocisku wpadało do środka chłodne powietrze.
Jaeger śmiał się jak szaleniec i coś mówił, ale March wciąż był ogłuszony po wystrzale. Samochód zjechał z trawy z powrotem na autostradę.
Podczas szamotaniny Xavier oparł się o swoją pogruchotaną rękę i o mało nie zemdlał z bólu. Strumień zimnego powietrza szybko przywrócił mu świadomość. Odczuwał gorączkową potrzebę dokończenia swojej historii. Przekonałem się, że to ty mnie zdradziłeś — chciał powiedzieć — dopiero kiedy Krebs pokazał mi zapis podsłuchu. Byłeś jedyną osobą, której powiedziałem o budce telefonicznej przy Bülow Strasse, o tym, jak Stuckart skontaktował się z dziewczyną. Ale wszystkie słowa porywał wiatr. Zresztą jakie to miało teraz znaczenie?
Największym paradoksem był jego stosunek do Nightingale’a. Amerykanin okazał się człowiekiem uczciwym; zdrajcą był jego najbliższy przyjaciel.
Jaeger wciąż uśmiechał się i gadał do siebie jak wariat. Po pulchnych policzkach płynęły mu łzy.
Kilka minut po piątej zatrzymali się na czynnej przez całą dobę stacji benzynowej. Nie wysiadając z samochodu Max otworzył okno i kazał pracownikowi nalać do pełna. March wciąż wciskał mu w żebra lufę lugera, ale opuściła go wola walki. Czuł się zupełnie bezsilny. Worek kości w mundurze.
Młody człowiek, który obsługiwał pompę, przyjrzał się dziurze w dachu, zerknął na pasażerów — dwóch Sturmbannführerów SS
w fabrycznie nowym mercedesie — po czym przygryzł wargę i nic nie powiedział.
Przez linię drzew, które oddzielały stację od autostrady, Xavier widział przesuwające się co jakiś czas reflektory. Ale ani śladu kawalkady, która, wiedział o tym, podążała ich śladem. Domyślił się, że stanęli kilometr z tyłu, żeby zobaczyć, co ma zamiar zrobić dalej.
— Nigdy nie chciałem, żeby stało ci się coś złego, Zavi — powiedział Jaeger, kiedy znaleźli się z powrotem na autostradzie. March, który rozmyślał akurat o Charlie, odchrząknął.
— Globocnik jest przecież, na litość boską, generałem policji. Jeśli mówi mi: „Jaeger! Obejrzyj się za siebie”, oglądam się za siebie. Prawda? To znaczy, takie jest chyba prawo, tak czy nie? Musimy przestrzegać prawa!
Max odwrócił wzrok od szyby i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w milczącego Xaviera. W końcu znowu spojrzał na jezdnię.
— Więc dobrze: co miałem zrobić, kiedy kazał mi powiedzieć, co odkryłeś?
— Mogłeś mnie ostrzec.
— Tak? A co ty byś zrobił? Znam cię: ciągnąłbyś to wszystko dalej. I do czego by mnie to doprowadziło? Mnie, Hannelore i dzieciaki? Nie wszyscy urodziliśmy się na bohaterów, Zavi. Muszą być także ludzie podobni do mnie, żeby tacy jak ty mogli strugać ważniaków.
Jechali w stronę świtu. Nad niskimi zadrzewionymi wzgórzami unosiła się blada poświata, tak jakby gdzieś daleko przed nimi paliło się miasto.
— Teraz pewnie mnie zabiją. Za to, że dałem ci się zaskoczyć. Powiedzą, że sam oddałem ci broń. Zastrzelą mnie jak psa. Jezu, chyba tylko żartowali, prawda? — Jaeger odwrócił w stronę Marcha załzawione oczy. — Powiedz, że żartowali!
— Żartowali — uspokoił go Xavier.
Kiedy przekraczali Odrę, zrobiło się już jasno. Szara rzeka ciągnęła się po obu stronach wysokiego stalowego mostu. Dwie barki mijały się pośrodku wolnego nurtu, bucząc do siebie głośno na dzień dobry.
Odra: naturalna granica Niemiec z Polską. Tyle tylko, że nie było tutaj żadnej granicy; nie było Polski.
March patrzył prosto przed siebie. Tędy właśnie sunęła na wschód we wrześniu 1939 Dziesiąta Armia Wehrmachtu. Przypomniał sobie stare kroniki filmowe: zaprzężona w konie artyleria, czołgi, maszerujące oddziały… Zwycięstwo wydawało się takie łatwe. Jak się wtedy cieszyli!
Ukazał się drogowskaz zapowiadający zjazd do Gliwic, miasta, w którym zaczęła się wojna.
— Jestem cały połamany, Zavi -jęknął Max. — Nie mam siły już jechać.
— Już niedaleko — pocieszył go Xavier.
Przypomniał sobie słowa Globusa. „Nic tam dzisiaj nie ma, nawet jednej cegły. Nikt w to nigdy nie uwierzy. I wiesz, co ci powiem? Ty sam w to też częściowo nie wierzysz”. To był dla niego najgorszy moment, dlatego że Globus wcale się nie mylił.
Na gołym wzgórzu niedaleko drogi stał Totenburg — Cytadela Poległych — cztery granitowe, wysokie na pięćdziesiąt metrów wieże, otaczające obelisk z brązu. Kiedy go mijali, na metalu zabłysły niczym w zwierciadle słabe promienie słońca. Między tym miejscem a Uralem stały dziesiątki takich mogił — monumentalnych pomników wzniesionych ku czci Niemców, którzy colegli i mieli jeszcze polec w walkach na Wschodzie. Przecinające Śląsk i stepy dwupasmowe drogi biegły grzbietem wzgórz, żeby nie zasypały ich zimowe śniegi — puste, wiecznie smagane wiatrem autostrady.
Dwadzieścia kilometrów dalej, kiedy zostawili za sobą dymiące fabryczne kominy Katowic, March kazał Jaegerowi zjechać z autostrady.
Widział ją całkiem wyraźnie.
Wymeldowuje się właśnie z hotelu. „Jest pan pewien, że nie ma dla mnie żadnych wiadomości?”, pyta recepcjonistę. Ten uśmiecha się. Pytała już o to kilkanaście razy. Portier chce pomóc jej wynieść bagaż, ale Charlie odmawia. Siada do samochodu, przygląda się przez chwilę rzece, a potem czyta ponownie list, który znalazła schowany w swojej walizce. „Oto klucz do sejfu, kochanie. Postaraj się, żeby Cecylia ujrzała kiedyś światło dnia…” Mija minuta. Potem następna. I jeszcze jedna. Charlie wciąż patrzy na północ, tam, skąd ma przyjechać Mardi. W końcu zerka na zegarek. Kiwa powoli głową, zapala silnik i skręca w prawo, w cichą uliczkę.
Po obu stronach drogi ciągnął się teraz typowy pejzaż przemysłowy: obramowane nie przycinanymi żywopłotami brązowe pola, pobielała trawa, czarne zbocza górniczych hałd; drewniane wieże kopalni z obracającymi się upiornie, przypominającymi szkielety wiatraków kołami wind.
— Co za zadupie — stwierdził Jaeger. — Co się tutaj dzieje?
Droga biegła obok linii kolejowej, potem przecięła rzekę. Jej brzegów czepiał się gęsty osad. Wiatr wiał dokładnie od strony Katowic. W powietrzu unosił się smród chemikaliów i węglowego pyłu. Niebo naprawdę było żółte jak siarka; przez smog przebijała pomarańczowa kula słońca.
Przejechali pod poczerniałym wiaduktem, a potem przecięli przejazd kolejowy. Teraz byli już blisko. March próbował sobie przypomnieć naszkicowaną w pośpiechu mapkę Luthera.
Zbliżali się do skrzyżowania. Zawahał się.
— Skręć w prawo.
Minęli szopy z falistej blachy, jakieś drzewa, jeszcze jeden przejazd…
Rozpoznał nie używaną linię kolejową.
— Zatrzymaj się! Max wcisnął hamulec.
— To tutaj. Możesz zgasić silnik. Taka cisza. Nie słychać było nawet śpiewu ptaka. Jaeger przyjrzał się z niechęcią wąskiej drodze, pustym polom, stojącej w oddali kępie drzew. Ziemia jałowa.
— Stoimy przecież w środku pustkowia!
— Która jest godzina?
— Minęła dziewiąta.
— Włącz radio.
— O co chodzi? Chcesz posłuchać muzyki? „Wesołej wdówki”?
— Po prostu włącz radio.
— Który program?
— To nie ma znaczenia. Jeśli jest dziewiąta, wszystkie będą nadawać to samo.
Max wcisnął przycisk, przekręcił gałkę. Usłyszeli coś, co przypominało łoskot łamiących się o skaliste wybrzeże fal oceanu. Kiedy Jaeger zmieniał częstotliwość, łoskot oddalał się i znikał, aż w końcu odezwał się z pełną siłą: to nie był ocean, ale dobywający się z milionów gardeł ryk entuzjazmu.
— Wyjmij swoje kajdanki, Max. Tak. Teraz daj mi kluczyk. Przykuj się do kierownicy. Przykro mi, Max.
— Och, Zavi…
— Oto nadjeżdża! — krzyczał komentator. — Widzę go! Nadjeżdża!
Szedł już ponad pięć minut i prawie dotarł do kępy brzóz, kiedy w oddali rozległ się warkot helikoptera. Obrócił się i popatrzył wzdłuż porośniętych falującą trawą torów. Przy mercedesie stało teraz kilkanaście innych pojazdów. W jego stronę posuwała się tyraliera czarnych postaci.
Odwrócił się i ruszył dalej.
Podjeżdża teraz do granicy. Na posterunku powiewa flaga ze swastyką. Strażnik bierze do ręki jej paszport. „Jaki jest cel pani podróży, Fräulein?” „Jadę na wesele przyjaciółki. Do Zurychu”. Strażnik przygląda się fotografii w paszporcie i jej twarzy, sprawdza datę wizy. „Podróżuje pani sama?” „Miał mi towarzyszyć mój narzeczony, ale zatrzymały go pilne sprawy w Berlinie. Spełnia swój obowiązek. Wie pan, jak to jest”. Uśmiechnięta, naturalna. Tak, kochanie. Nikt nie potrafi tego robić lepiej od ciebie.
Nie odrywał oczu od ziemi. Musiało coś zostać.
Jeden strażnik zadaje jej pytania, drugi obchodzi dookoła samochód. „Jaki pani wiezie bagaż?” „Tylko rzeczy na jedną noc. I prezent ślubny”. Robi zdziwioną minę. „Dlaczego? Jakieś problemy? Chcecie, panowie, żebym go rozpakowała?” Otwiera drzwi… Och, Charlie, lepiej nie przeszarżuj. Strażnicy wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
W końcu zobaczył. Prawie zakopany pod młodym drzewkiem czerwony przedmiot. Pochylił się, podniósł go i obrócił w dłoniach. Cegła pokryta była żółtymi kropkami porostów, pokruszona na brzegach i spalona dynamitem. Ale istniała; była rzeczywista. Podrapał porosty kciukiem; pod paznokciem został przypominający zaschniętą krew karminowy pył. Kiedy pochylił się, żeby odłożyć cegłę na miejsce, zobaczył skryte w trawie następne — dziesięć, dwadzieścia, sto.
Ładna blondynka, przyjemny świąteczny dzień… Strażnik ponownie przygląda się tekstowi depeszy. Napisali tutaj tylko, że Berlinowi zależy na ujęciu jakiejś Amerykanki, brunetki. „Nie, Fräulein — mówi, oddając jej paszport i mrugając do swojego kolegi. — Kontrola nie będzie konieczna”. Szlaban unosi się. „Heil Hitler”, mówi strażnik. „Heil Hitler”, odpowiada dziewczyna.
Jedź, Charlie. Jedź…
Tak jakby go słyszała. Obraca się na wschód, w jego stronę, tam gdzie wisi na niebie świeże słońce, i kiedy samochód rusza do przodu, pochyla ze zrozumieniem głowę. Po drugiej stronie mostu widać biały szwajcarski krzyż. W porannym świetle lśni tafla Renu.
Wyjechała. Spojrzał w słońce i wiedział to — wiedział z absolutną pewnością.
— Nie ruszaj się!
Zatrzepotał nad nim czarny cień helikoptera. Z tyłu, z bliższej niż przedtem odległości, dobiegały krzyki, metaliczne, powtarzane głosem robotów komendy:
— Rzuć broń!
— Nie ruszaj się!
— Nie ruszaj się!
Zdjął z głowy czapkę i cisnął ją płasko nad trawą, tym samym ruchem, jakim jego ojciec rzucał odbijające się od szczytów fal kręcone kaczki. A potem wyciągnął zza pasa pistolet, sprawdził, czy jest naładowany, i ruszył w stronę milczących drzew.