Frontowy szpital z wojny, po której nie zostało już śladu w pamięci żyjących pokoleń. I to szpital nie dla żołnierzy. Dla obłąkanych mieszkańców osad, przez które przewalił się front. Dramat historyczny z pierwszych lat kryzysu cywilizacyjnego. W scenerii komfortowo wyposażonej kabiny współczesnego statku kosmicznego. Nie jedli chyba od tygodni. Ich twarze sprawiały wrażenie żywcem przeniesionych ze szkiców Goyi. Na płycie stołu, na pulpitach, we wszystkich zakamarkach, wszędzie, na całej podłodze walały się brudne naczynia, resztki żywności i bandaże. Tylko że to nie jedzenia im brakowało. Wystarczył rzut oka na barierę syntetyzatorów. Wszystkie segmenty były pod prądem. O wyczerpaniu zapasów, po kilku zaledwie latach, nie mogło być mowy.
Pośród tego ludzie wychudli do szkieletów, zarośnięci, półnadzy. Wyczerpani do ostateczności. Ale niektórzy z nich już odzyskiwali świadomość. Czułem na sobie pojedyncze, półprzytomne, nieruchome spojrzenia, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu.
Stałem w przejściu do sterowni i patrzyłem. Chciałem zostawić im trochę czasu. Nie minęło dziesięć minut, odkąd miotacz „Phobosa” zakończył uprzątanie terenu wokół statku. Do tego momentu tkwili w strefie zerowej. Licho wie, od kiedy. Ja potrzebowałem ładnych paru sekund, aby przyjść do siebie po kolejnych wizytach czarnych automatów, chociaż nigdy nie pozostawałem w ich sąsiedztwie dłużej niż kilka minut. A oni przybyli tutaj całe lata temu.
Moją uwagę przykuła zaimprowizowana konstrukcja jakiegoś destylatora, ustawiona na opuszczonej klapie zasobników chemicznych. Podszedłem do niej, ostrożnie podniosłem zbiornik i powąchałem pozostałą na dnie resztkę płynu. Nie mogło być wątpliwości. Produkowali alkohol.
Odwróciłem się i poszukałem spojrzeniem Thornsa. Przez chwilę wpatrywał się we mnie, po czym przymknął oczy, jakby chciał odpowiedzieć twierdząco na nie zadane pytanie. Znowu poczułem ziąb na policzkach. Zacząłem przeglądać powyrzucane z zasobników chemikalia. Na sąsiednim skrzydle klapy stał jakiś dziwny przyrząd. Nie potrafiłem go skojarzyć z żadną ze znanych mi reakcji. Pospawane byle jak kolby, powiązane drutem, krzywe przewody, promienniki, mały laser chemiczny, celujący w wypukłą tarczę, posypaną białym proszkiem. W opróżnionych, przezroczystych kanistrach resztki substancji. Na etykietach nazwy samych alkaloidów. Coś mnie tknęło. Otworzyłem pozostałe zasobniki i zrobiłem pobieżny przegląd ich zawartości. W przegrodzie alkaloidów znalazłem jeszcze sporo substancji. Jedna grupa była wyczyszczona do cna. Pochodne izochinoliny.
Orientowałem się na tyle, żeby wiedzieć, co to znaczy. I co robili z eterem, po którym pozostały porzucone, walające się na podłodze pojemniki. Alkohol przestał im w pewnym momencie wystarczać. Eter rozpuszcza alkaloidy. A z pochodnych izochinoliny otrzymuje się morfinę. I inne narkotyki.
Wiedziałem już przynajmniej jedno. Od tych ludzi nie dowiemy się niczego. Nie dlatego, że nic nie będą chcieli powiedzieć. Czy też nie będą w stanie przypomnieć sobie, co przeżyli od dnia, kiedy dysze „Proximy” dotknęły powierzchni tego globu. Nie. Po prostu nie będziemy ich pytać.
Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem powoli głowę.
Za mną stał Krosvitz. Jego szeroko otwarte oczy wpatrywały się we mnie z taką siłą, że przez ułamek sekundy musiałem napiąć mięśnie do granic bólu, żeby się nie cofnąć. Głęboką ciszę kabiny mąciły tylko odgłosy płytkich oddechów leżących bezwładnie ludzi. Mimo to nie usłyszałem jego kroków, kiedy zachodził od tyłu.
Poruszył wargami. Jego spojrzenie odrobinę przygasło.
— Krosvitz — powiedziałem spokojnie. — Cieszę się, że cię widzę.
Mój głos brzmiał obco. We wnętrzu kabiny zaszła jakaś zmiana. Jakby ruszył nieczynny od lat agregat, wprowadzający ożywczy gaz do hibernatorów.
Jego ręka, wciąż jeszcze spoczywająca na moim ramieniu, drgnęła. Poczułem słaby ucisk palców. Nagle puścił mnie i cofnął się dwa kroki, nie przestając mierzyć mnie wzrokiem.
— Ty jesteś Thaal — wymówił, cedząc każdą literę z osobna. Był to właściwie szept, ledwie słyszalny.
Wszystko to dzieje się naprawdę — przemknęło mi przez myśl. — Naprawdę…
— Chodź ze mną — powiedziałem, wyciągając do niego rękę. Nie przyjął jej. Wyprostował się i rozejrzał po kabinie.
— Nie patrz. Chodź.
Tym razem usłuchał. Zaprowadziłem go do płytkiej niszy koło łazienki. Znajdował się tam zestaw diagnostyczny i automatyczna apteczka.
Miał chłop zdrowie. Właściwie nic mu nie było. Ogólne wyczerpanie, wzmożona pobudliwość, lekkie osłabienie mięśnia sercowego, drobne potłuczenia. Naderwane ścięgno w prawym przedramieniu. Tego to napytał sobie chyba dzisiaj, waląc ręką o ziemię, w bezsilnej wściekłości po daremnym, nieprzytomnym wypadzie.
Połknął porcję specyfików, wydzieloną mu przez automat i dał sobie obandażować ramię. Siedział spokojnie, nie odzywając się już, nagi, wychudły, ale nie tak chudy, jak pozostali. Kiedy było po wszystkim, wstał i bez słowa poszedł do umywalni. Usłyszałem huk wylatującego gazu.
Zastanowiłem się. Kiedy wyszedł w nowym kombinezonie, zastąpiłem mu drogę i powiedziałem twardym tonem:
— Jestem szefem ekipy interwencyjnej. Na razie będziesz musiał wykonywać moje polecenia.
Skinął głową. Następnie wskazał oczami spoczywającą w fotelu kobietę.
Odwróciłem się twarzą do kabiny i policzyłem obecnych. Thorns, Leger, kobieta w foteli, Torith, Bistra, Notti… Dziewiętnaście. „Monitor” miał na pokładzie pięć osób. „Helios” i „Proxima” po dwanaście. Collinsa zostawiliśmy w płytkim zagłębieniu, nakrytym nasypem z barwnych minerałów, obok kopuły z wejściem do tunelu. Brakowało dziewięciu osób. Wśród nich Ustera,
— Gdzie reszta? — spytałem.
— Niedaleko. Jeśli ktoś z nich jeszcze żyje. Siedzą w takiej małej bazie…
— Jak to się stało?
Wzruszył ramionami.
— Nie było zgody… na pokładzie. Walczyliśmy…
— Ze sobą? — W moim wzroku musiało być coś takiego, że uśmiechnął się mimo woli. Był to jeden z najsmutniejszych uśmiechów, jakie zdarzyło mi się w życiu oglądać.
— Nie bój się — powiedział. — Jestem przy zdrowych zmysłach. Teraz już tak — położył akcent na słowie „teraz”.
— Wiesz, gdzie to jest?
— Uhm. Byłem tam.
— Byłeś?
— Tak… przywitali mnie ogniem. Potem sam strzelałem.
— Jak się wydostałeś poza kordon?
— Wtedy nie było jeszcze tych stożków. Tylko antypola… Nazywali te strefy antypolami. Można i tak.
— Uster też tam jest? — pytałem dalej.
— Nie. Wziął „Monitor” i poleciał na Trzecią. Mówił, że to jedyna szansa. Ja zostałem, bo… — zająknął się.
Jasne. Został, żeby pilnować pozostałych.
Ale jeśli tak, to znaczy, że nie tkwili cały czas w strefach zerowych. Skoro byli w stanie przytomnie rozmawiać.
Nie było Ustera. W ich położeniu mógł rzeczywiście próbować tylko jednego. Kontaktu. Za wszelką cenę. Kontaktu, w wyniku którego przekonałby mieszkańców układu Alfy, że nie mają do czynienia z dzikusami. Mało było szans, by nie zapłacił ceny, na jaką się zdecydował, podejmując tę próbę.
— Zaprowadzisz nas tam — rzuciłem.
Wyprostowałem się i ruszyłem w kierunku fotela, zajętego przez nieprzytomną kobietę. Wyprzedził mnie szybkimi krokami i zastąpił drogę.
— Thaal — bąknął, nie patrząc mi w oczy.
Stanąłem.
— Nazywaj mnie Al. O co chodzi?
— Jedno pytanie. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
W tym momencie zrobiło mi się go szczerze żal.
— Nic, Kros — powiedziałem półgłosem. — Naprawdę nic.
Twarz mu się wygładziła. Powoli skinął głową.
— To dobrze — szepnął. — To bardzo dobrze…
Kobieta poruszyła wargami. Przez moment spoglądała na mnie półprzytomnym wzrokiem, ale zaraz powieki jej opadły. Była niemal naga. Zostały z niej skóra i kości. Jedynie po oprawie oczu i gładkiej cerze można było poznać, że nie przekroczyła czterdziestki.
Schyliłem się. Jej ramię od łokcia do barku pokrywały drobne, czerwone cętki. Odwróciłem głowę i poszukałem wzrokiem w stosach rupieci, zalegających podłogę. Jest. Rzucona jakby ze złością w kąt, za postawami pulpitów, leżała mlecznobiała półautomatyczna strzykawka.
Wziąłem w ręce to nic prawie nie ważące ciało i zaniosłem na fotel diagnostyczny. Krosvitz poszedł za mną.
— To jest Ann — mruknął po chwili, pomagając mi zamknąć obwody. — Jej siostra…
— Wiem — przerwałem ostro. Obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem i umilkł. Kiedy zdjąłem pled, żeby ją umyć, bo sama nie byłaby w stanie przejść do łazienki, spuścił wzrok i odwrócił głowę. Miał prawo czuć się podle. Tylko że to już teraz wyłącznie jego sprawa.
Automat marudził. W nieskończoność zmieniał numerację. Musiało brakować jakichś składników.
Pomyślałem o Linie. Daleko mi było do zadowolenia z siebie. Ale musiałem się uśmiechnąć. I raptem, nie wiadomo dlaczego, przyszedł mi na myśl Uster. Lina i Uster. Co u licha?
Nagle zrozumiałem. Zrobię wszystko, żeby go znaleźć. Dla niej. Sam tego jeszcze nie pojmowałem. Ale czułem, że coś się we mnie przesiliło. Znajdę go i wyciągnę choćby z grobu. Nigdy w życiu nikt nie był mi tak potrzebny, jak teraz Uster. Itia… mniejsza o nią. Nie chodzi o Itię. Więc o co?
Mój głośniczek obudził się i zaświergotał. No, tak — przemknęło mi przez myśl — program.
Znowu się uśmiechnąłem.
— Dobra, dobra — mruknąłem, jak zawsze w takich wypadkach i zająłem się już wyłącznie Ann.
Po kilku minutach przyszła trochę do siebie. Przynajmniej na tyle, że mogła przełknąć kubek koncentratu. Patrzyła na mnie przytomnie i kilka razy otwierała usta, ale nie pozwoliłem jej mówić. Zaniosłem ją do sterowni, gdzie było trochę czyściej i umieściłem w fotelu pilota. Otuliłem ją pledem i wróciłem do nawigatorni.
Z kolei zajęliśmy się drugą kobietą z załogi „Monitora”, Bistra, potem Thornsem, a następnie pozostałymi. Pracowaliśmy bite dwie godziny. Zabrakło foteli, więc posłałem Krosvitza, żeby wymontował kilka z najbliższych kabin. Zrobił to szybko i bez zmęczenia. Był już dobry.
W końcu wszyscy byli już zbadani, naszpikowani lekami, wykąpani i nakarmieni. Stosunkowo najbardziej poszkodowany był Thorns. Głęboka rana w plecach, nad prawą łopatką, goiła się jednak bez komplikacji. Przypomniałem sobie jego przestrzelony skafander, o który potknął się Snagg w kabinie „Heliosa”, i pomyślałem, że chłop miał dużo szczęścia. Nie Snagg, oczywiście.
Kiedy ludzie spoczęli już w rozłożonych fotelach i kiedy większość z nich zapadła w drzemkę, wezwałem automaty oczyszczające. Z jakąś mściwą satysfakcją obserwowałem znikające w mgnieniu oka cuchnące resztki, porwane mikrofilmy, brudną odzież i splamione bandaże. Następnie przeszedłem do sterowni i połączyłem się z Rivą. Kazałem mu zameldować w bazie, że pierwsza część zaprogramowanej przez nią ekspedycji inforpolu osiągnęła sukces. Za wcześnie na radość. Tym niemniej jakiś komunikat powinni już z tego wysmażyć.
Riva rozmawiał ze mną spokojnie, ale wyczułem, że ma już serdecznie dość nieustannego kręcenia się w kółko u podnóża rakiety. Trudno. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nie wolno nam ryzykować. Powiedziałem mu, że przewiduję start mniej więcej za godzinę i wyłączyłem się.
Brakowało dziewięciu osób. Krosvitz zapewniał, że poza zgromadzonymi w nawigatorni, na statku nie ma żywego ducha, ale wolałem sam się o tym przekonać. Zresztą i tak przed startem trzeba było wszystko przejrzeć. Uruchomiłem automaty kontrolne, zostawiłem Krosvitza przy uratowanych, a sam wybrałem się do kabin osobowych.
W pierwszych sześciu poza wszechobecnym bałaganem nie znalazłem nic interesującego. To znaczy nic ponad to, czego się spodziewałem.
Postałem chwilę w szybie korytarza, wpatrzony w spokojną perspektywę świateł, wypłaszających cień najgłębszych zakamarków, po czym uruchomiłem dźwig i zjechałem piętro niżej. Tutaj drzwi najbliższej kabiny stały otworem. Wszedłem i stanąłem jak wryty.
Kramik początkującego antykwariusza. Zarazem buduar podupadłej dziewiętnastowiecznej kokoty i składnica odpadków. Kiosk z odpustowymi smakołykami, jaki oglądałem w mediolańskim muzeum folkloru.
Było tu wszystko. Stare ubiory robocze, relaksowe, wieczorowe, stosy kosmetyków, nie używanych od lat i nie wytrzymujących porównania z najlichszym zestawem, dostarczanym automatycznie do każdej łazienki, tak samo jak gaz czy woda. Setki mikrofilmów, z których samotny lokator kabiny nie mógł mieć najmniejszego pożytku, z tej prostej przyczyny — że do końca życia nie zdążyłby ich przejrzeć, chociażby pobieżnie. Stosy drobnych elementów aparatury łączności i zasilającej. Okulary, ołówki magnetyczne, latarki, zapasowe butle tlenowe, stelaże, zwoje tkanin i kartony folii. I żywność. Zwały koncentratów w oryginalnych pojemnikach i luźnych paczkach, kanistry i gruszki z płynem odżywczym zalegały dosłownie wszędzie. Początkowo układane starannie, bliżej wejścia walały się już bezładnie pod stołem, na leżance, na każdym wolnym skrawku podłogi.
Wyobraziłem sobie sylwetkę człowieka, przemykającego chyłkiem, rzucającego na boki trwożne i chytre zarazem spojrzenia, niosącego swój zebrany z zaplecza wspólnej nawigatorni, nonsensowny łup. Gromadzenie sprzętów. Jak najszybciej i jak najwięcej. Stale, godzina po godzinie, dzień po dniu przybywało w tej pojedynczej kabinie rzeczy, które chory, porażony człowiek chciał mieć za zamkniętymi drzwiami własnego azylu, zawsze pod ręką, zawsze tylko dla siebie. Gromadzenie sprzętów…
Mimo woli przyszło mi na myśl przekleństwo, jakie rzucano w starożytności. Ale wbrew pozorom rzecz nie była aż tak starożytna…
Odruchowo podniosłem dłoń do czoła. Chwilę postałem jak skamieniały, po czym nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, podszedłem do iluminatora i rozjaśniłem ekran.
Wieżyczki, trwające w nieruchomym pierścieniu, były niewidoczne. Tylko z dolnej krawędzi obrazu wynurzały się jak rozczapierzone palce miękkie, błękitne smugi światła. Za nimi powierzchnią gruntu pobłyskiwała delikatnie, jakby odbijając jedynie promienie odległych gwiazd.
Spojrzałem w górę. Nie próbowałem nawet wyłuskiwać zarysów znajomych konstelacji z białozłotego mrowia. Co było w tym widoku naprawdę niezwykłego, porywającego nawet, to opływający gwiazdy soczysty, nieskazitelny granat. Takiej barwy nieba nie widziałem jeszcze nigdy.
Przestrzeń. Nie próżnia. Czystszej nie można sobie wyobrazić. Cisza. Noc, jaka w człowieku, oddalonym od własnego słońca o półtora parseka budzi nagle, nie wiadomo skąd i dlaczego, echo zasłyszanej kiedyś kolędy. I ta kabina, pełna sprzętów, nagromadzonych w obłąkanej samotności, w okrutnym pośpiechu, nakazanym przez nonsensowny, zwierzęcy strach, żeby ich kiedyś nie zbrakło.
Jakie pokłady podświadomości wyzwoliło w ludziach naruszenie przepływu informacji wewnątrz ich precyzyjnie przez naturę obmyślonych układów? Które z dawniejszych pokoleń doznało wstrząsów tak silnych, że piętno wyciśnięte przez nie w kodzie genetycznym, zagłuszyło inne atawizmy? I że przetrwało, zabliźnione, głuche, pozornie niebyłe, dłużej niż wiek nareszcie zintegrowanej, nareszcie sterowanej zgodnie z ideałami wspólnoty cywilizacji człowieka? Po to, żeby teraz, w strefie obcego słońca, na globie penetrowanym przez obcą rasę, nagle ożyć, rozróść się, rozpanoszyć i całą wolę, nadzieję, dumę pokolenia eksploratorów sprowadzić do zwierzęcych odruchów? Czy ludzie musieli polecieć aż tak daleko, żeby się przekonać, co tkwi w nich naprawdę i ile są warci?
Odpowiedź na te pytania, przynajmniej pierwsze z nich, nasuwała się sama. Zresztą udzielono nam jej w sposób aż nadto wymowny. Zrobili to oni. Mieszkańcy układu Alfy. Programując projekcję, jaką zademonstrowali w podziemnej hali. Ziemskie miasto z okresu ubiegłowiecznego kryzysu. Ludzie. Samotni w tłumie, lękający się zarówno tej samotności, jak i czyjejś interwencji w jej obszarze, pochłonięci bez reszty dzisiejszym pośpiechem, który jutro miał im przynieść zadośćuczynienie w postaci chwili odprężenia, a przynosił tylko nowy wzrost tempa. Jeżeli taką treść wydobyli z podświadomości przybyszów, mieli prawo poczuć się zniechęceni.
Przyszło mi na myśl, że wszystkie automaty, stymulujące strefy zerowe, podrzucane przybywającym, mogły być tylko testami. Kto wie, czy gospodarze układu nie mieli za sobą niemiłych doświadczeń, wyniesionych z wizyt przedstawicieli innych ras niż ich własna i niż ludzka. I czy te doświadczenia nie kazały im poddawać kolejnych ekspedycji lądujących w ich obszarze surowym egzaminom? „Sprawdzianom podświadomości”?
Ta myśl mnie tknęła. Zacząłem sobie przypominać wszystkie po kolei zetknięcia z czarnymi pigułami. Od pierwszych, wysyłanych na podobieństwo próbnych sond, naprzeciw naszym rakietom, zanim jeszcze wkroczyły w obszar ich systemu planetarnego. Potem kolejne ataki. A może nie ataki, tylko właśnie obserwacje i badania? Może dostrzegli w nas mimo wszystko cechy, które wydały im się bliskie lub interesujące i dlatego eksperymentowali tak długo?
Im usilniej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej prawdopodobna wydawała mi się ta nowa, niezbyt miła hipoteza. Załóżmy, że tak właśnie było. I że „egzamin” nie wypadł pomyślnie. Dlatego obezwładnili statek, otoczyli go nieprzenikliwym kordonem, odebrali ludziom możliwość jakiegokolwiek świadomego działania, a sami wynieśli się cichaczem nie tylko z najbliższego otoczenia siedliska zarazy, ale z całego globu.
Dość. Sprawdzian, nie sprawdzian, to, co zrobili, sprowadziło na ludzi groźbę zagłady. Dlatego tu właśnie jesteśmy. Bo przecież my, z Rivą i Snaggiem, stanowiliśmy ekspedycję nie tylko ratunkową.
Wyprostowałem się, zgasiłem iluminator i wyszedłem na korytarz.
Dziesięć minut później, zatrzaskując klapę pieca indukcyjnego, pomyślałem, że cokolwiek by się stało, wspomnienie o tej kabinie zachowam tylko dla siebie. Ani słowa Rivie czy Snaggowi. Najmniejszej wzmianki w żadnym z meldunków, teraz ani później, po powrocie do bazy. Jeśli wrócę. Nie mówiąc o rozmowach z uratowanymi. Było to jedyne, co mogłem jeszcze zrobić dla tych ludzi i ich przyszłości.
Skończyłem przegląd kabin i wróciłem do nawigatorni. Krosvitz siedział przy stole i jadł. Ludzie leżeli bez ruchu w fotelach, pogrążeni w drzemce. Ich oddechy uspokajały się powoli, jeśli o nich chodzi, do zrobienia zostało tylko jedno.
Skierowałem się do głównego pulpitu. Doprowadzenie do porządku jego obwodów oraz usunięcie zakłóceń, spowodowanych obłędnym manewrowaniem klawiszami, nie zajęło mi więcej niż piętnaście minut. Wezwałem automaty hibernatorów. Wszystkie odpowiedziały żółtymi światełkami, na znak, że komory są w porządku i że w tej chwili nikogo w nich nie ma. Zleciłem neuromatowi czynności przygotowawcze, a sam zająłem się ludźmi.
Tym razem nie szukałem pomocy zespołów diagnostycznych. Na własną rękę zaaplikowałem każdemu porcję tabletek nasennych. Kiedy do nich podchodziłem, odwracali głowy i zamykali oczy. Kilku tylko przyglądało mi się, jakby usiłując odgadnąć moje prawdziwe zamiary. Ale robili, co chciałem, bez oporu.
Zadałem sobie pytanie, czy kiedy będzie po wszystkim, wrócą do swego zwyczaju pokazywania pleców na widok facetów z czarno — białymi emblematami Korpusu. W gruncie rzeczy niewiele mnie to jednak obchodziło.
Czterdzieści minut później tkwili już pod szczelnie przyssanymi do ścian pokrywami hibernatorów. Zapadali w sen. Pracę automatów zaprogramowałem na rok. Jeśli tutaj uda się sprawy pomyślnie doprowadzić do końca, będziemy mieć jeszcze dość czasu, żeby ich gruntownie wyremontować przed powrotem do bazy. Jeśli nie, darujemy im przynajmniej rok spokoju. Teraz nic im nie groziło. Chyba że obcy zmienią taktykę i postanowią zniszczyć statek. Ale nie zanosiło się na to. Przynajmniej na razie.
Dwoje z nich tylko zostawiłem w nawigatorni. Ann i Thornsa. Ten ostatni zachował stosunkowo najwięcej przytomności umysłu. A poza tym odniósł najpoważniejsze ze wszystkich obrażenia. Nie byłem specjalistą. Nie na tyle, żeby mieć pewność, czy hibernacja będzie dla niego wskazana. Wolałem nie ryzykować.
Co do Ann, ona również nie czuła się dobrze. Jej rany nie przestawały krwawić. Ale nie byłbym szczery twierdząc, że powodowała mną wyłącznie troska o stan jej zdrowia, kiedy zdecydowałem, że zostanie z nami.
W każdym razie nawigatornia opustoszała. Odnieśliśmy na miejsca pożyczone z kabin fotele. Ann i Thorns drzemali, obstawieni pomocniczą aparaturą.
Wezwałem Rivę. Poinformowałem go krótko o tym, co zrobiłem i powiedziałem, że pojedzie teraz z Krosvitzem po resztę. Ten ostatni, słysząc to, bez słowa wstał i zaczął się ubierać. Po chwili zniknął w szybie, prowadzącym do śluzy. Dwie minuty później na pulpicie w sterowni zapaliła się czerwona lampka. Czujnik dawał znać, że właz osobowy statku został otwarty.
— Melduj teraz — rzuciłem do Rivy.
Moment był krytyczny. Jak długo „Phobos” znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie „Proximy”, nie mogłem zablokować automatów celowniczych w pozycji pierścieniowego ostrzału ciągłego. Z kolei, aby zabrać Krosvitza, Riva musiał podjechać pod windę i zatrzymać się. Wystarczyłaby teraz jedna czarna piguła, podrzucona po przeciwnej stronie statku, w polu zakrytym przed „oczami” celowników pojazdu, a cała zabawa mogła się zacząć od nowa.
— Właz otwarty — donosił Riva. — Klatka w ruchu. Podjeżdżam. Widzę Krosvitza. Jest już na dole. Stopuję.
Wstrzymałem oddech. Chwilę panowała cisza. W nawigatorni coś się poruszyło. To Thorns sięgnął po kubek z płynem.
Pomyślałem, że operacja trwa odrobinę za długo. I w tej samej chwili usłyszałem spokojny głos:
— Ustal kierunek na radarze. I zajmij się centralką.
Odruchowo wyciągnąłem rękę w stronę pulpitu. Równocześnie przebiegłem spojrzeniem ekrany. Uśmiechnąłem się. Teraz dopiero dotarło do mojej świadomości, że słowa Rivy nie były skierowane do mnie. Krosvitz zajął już miejsce w kabinie „Phobosa”. Pojazd wrócił na swoją naziemną „orbitę”. I nic się nie stało.
— Odchodzę na północny zachód — zabrzmiał nagle nowy głos. — Podaję współrzędne…
Kiedy na ekranie radaru ukazał się rąbek seledynowej nitki, wytyczającej drogę pojazdu, zająłem się celownikami. Wreszcie mogłem spokojnie odetchnąć. Ludzie na pokładzie byli bezpieczni. Jeśli w sąsiedztwie statku pojawi się najmniejsza kruszyna, ślad jakiegokolwiek podejrzanego ruchu, celowniki „Proximy” w ciągu tysięcznych części sekundy prześlą miotaczowi sygnał otwarcia ognia. A nie ma takiej konstrukcji, białej czy czarnej, płaskiej czy kulistej, która oparłaby się antyprotonom. W całym naszym wszechświecie.
Wstałem, raz jeszcze odruchowo sprawdziłem blokadę i przeszedłem do dużej salki. Udałem się prosto do stołu. Zdawało mi się, że znajduję jakiś nowy smak w znanych do znudzenia kostkach koncentratu. Wypiłem chyba dwa litry płynu. I, o dziwo, przy milczącej aprobacie butlera.
O Rivę mogłem się nie martwić. Mały miotacz był trafnie zaprogramowany. Ludzie, kiedy do nich dotrą, będą tak samo odrętwiali i półprzytomni jak ci tutaj. Komory „Phobosa” pomieszczą bez trudu całą dziewiątkę. Pozostanie tylko jeden newralgiczny moment: wprowadzenie pojazdu przez właz transportowy do wnętrza „Proximy”. Ale tym będę się kłopotał w stosownym czasie.
Od strony, gdzie leżał Thorns, znowu dobiegł jakiś dźwięk.
Odwróciłem się. Zawieszony oburącz na lewej poręczy, usiłował podciągnąć się i usztywnić oparcie. Podszedłem i pomogłem mu. Spojrzał na mnie nieprzytomnie i uśmiechnął się blado.
— Masz miłą pracę — wyszeptał.
Położyłem palec na ustach.
— Musisz jeszcze odpocząć — powiedziałem. — Później pogadamy.
Uniósł się trochę i spojrzał mi w oczy.
— Mogę mówić — oświadczył. Jego głos zabrzmiał odrobinę raźniej.
Przytaszczyłem fotel spod pulpitu i usiadłem koło niego.
— Jak się czujesz? — spytałem.
Było to jedno z celniejszych, pytań, jakie udało mi się w życiu zadać.
— Poczekaj — szepnął. Sięgnął do pomocnika po kubek z płynem, omal nie strącając przy tym całego zbiorniczka. Nie poruszyłem się. Pozwoliłem, żeby sam sobie poradził. Potrzebował tego teraz bardziej, niż czegokolwiek innego.
Pił długo, drobnymi łyczkami. Grdyka poruszała mu się tak, jakby za chwilę miała wyskoczyć z wychudłej, pomarszczonej szyi. Wreszcie odstawił kubek.
— Chodź bliżej — powiedział, robiąc ruch głową. Pochyliłem się. Milczał jeszcze przez chwilę. Kiedy w końcu przemówił, jego głos zabrzmiał niemal normalnie:
— Cywilizacja rozwinięta… typu technologicznego. Starsza od naszej o jakieś pół miliona lat. Robiłem pomiary, zanim… — urwał. Odwrócił wzrok i mówił dalej:
— Łączność podprogowa. Mają… mają… — zaciął się.
— Daj spokój — powiedziałem. — Wiem, co mają. Widziałem.
I tak na razie nic nie możemy zrobić. Wszystko dokładnie omówimy. Mamy mnóstwo czasu. Bite sześć lat. Obecnie musicie jak najprędzej przyjść do siebie. Będę ci wdzięczny, jeśli mi w tym pomożesz — uśmiechnąłem się.
Znowu uniósł się o kilka centymetrów. Niemal usiadł. Przez chwilę przyglądał mi się badawczo, po czym poważnie skinął głową. Rozejrzał się.
— Gdzie reszta? — spytał.
— Śpią w hibernatorach — powiedziałem. — Cali i zdrowi.
— Zostawiłeś… tylko mnie?
— I Ann — mimo woli zniżyłem głos. — Poczekamy, aż wasze rany się zabliźnią.
Znowu omiótł wzrokiem nawigatornię. Uniósł brwi.
— Gdzie ona jest?
— W sterowni. Śpi — wyjaśniłem.
Pomyślał chwilę i spuszczając wzrok, wyszeptał:
— Czy… czy ona pamięta?
Wyprostowałem się. Położyłem mu rękę na ramieniu.
— Nie wiem, o czym mówisz — powiedziałem z naciskiem. — Ale nie pamięta. Żadne z was nie pamięta niczego. Ty też. Poza faktami, dotyczącymi tutejszej cywilizacji. A tych zdobyliście, niestety, niewiele.
Chwilę wpatrywał mi się w oczy, jakby sprawdzał, czy mówię serio. Jego wzrok stopniowo łagodniał. Mruknął coś, czego nie dosłyszałem, uniósł lewą rękę i położył dłoń na mojej, spoczywającej na jego prawym ramieniu. Poczułem lekki uścisk wychudłych palców.
— Jesteś porządny chłop, Thaal — powiedział bez uśmiechu. — Cieszę się, że to właśnie ty…
Urwał i uniósł twarz, jakby sobie o czymś przypomniał.
— Byłeś na „Heliosie”? — spytał innym tonem.
— Uhm. To twój skafander?
— Tak.
Wolałem o więcej nie pytać. Jasne, że nie rozdarł go przełażąc przez płot.
— Przed tobą był tam Areg. Wiedziałeś o tym?
Przytaknął ruchem głowy.
— Sam go tam posłałem. Ale nic nie wskórał. Nie mógł.
— Nie mógł — zgodziłem się. — Nie męczy cię mówienie?
— Męczy mnie cisza.
— Znaleźliśmy Collinsa. Niestety, nie żył. Pochowaliśmy go w pobliżu ich bazy. Tam jest całe podziemne miasto…
— Wiem — przerwał. — Byłem tam.
A więc jednak.
— Uległ wypadkowi… — szepnął Thorns, patrząc mi przenikliwie w oczy. Zrozumiałem. Przyjął moją grę. To znaczy, że nie myliliśmy się. Gospodarze bazy nie mieli nic wspólnego z „wypadkiem” Collinsa.
— Krosvitz pojechał z Rivą, moim towarzyszem z Korpusu, po resztę — powiedziałem. — Niedługo powinni wrócić. Zaraz potem będziemy startować. Możesz być potrzebny w czasie manewrów. Wobec tego teraz powinieneś się jednak przespać. Weźmiesz tabletki?
Połknął je i głowa mu opadła. Przykryłem go pledem i poprawiłem opatrunek na jego ramieniu. Sprawdziłem także zestaw neutralizatorów i przekaźników. Końcówki zasilaczy, odżywiających bezpośrednio układ krwionośny i włókna nerwowe.
Kiedy skończyłem, spał już spokojnym, zdrowym snem. Oddychał równo, głęboko. Nie gorączkował. Z kolei zająłem się Ann. Nie próbowałem z nią mówić. Nie dopuściłbym do żadnej rozmowy, nawet gdyby sama chciała. Była wyczerpana bardziej niż Thorns. Potrzebowała dłuższej kuracji. Kto wie, jak długiej. Jeśli jednak pamiętała, jak o to pytał szef załogi „Heliosa”…
Automaty lecznicze i zasilające, podłączone do jej organizmu, pracowały bez przerwy. Kiedy podszedłem, uniosła powieki i obrzuciła mnie nieprzytomnym spojrzeniem. Natychmiast jednak znowu zapadła w płytką, gorączkową drzemkę.
Pomyślałem o jej siostrze. O jej nieśmiałym, jakby chłopięcym uśmiechu. O subtelnych rysach jej twarzy i króciutkiej spódniczce. Lina… Powiedziała, że Ann jest ładniejsza od niej. Tak jakbym tylko dlatego miał zwlekać z rozpoczęciem akcji pacyfikacyjnej, żeby ocalić kobiecą urodę.
Przyjrzałem się jej uważniej. Nawet zawodowy portrecista nie potrafiłby, powiedzieć, czy ta twarz była kiedyś naprawdę młoda i ładna. Zobaczymy za sześć lat. Do tego czasu będzie wyglądać jak dawniej. Wtedy powiem Linie, czy…
I nagle znowu przyszedł mi na myśl Uster. A zaraz potem to, co muszę zrobić. Sam. Nikt nie ma się prawa do tego wtrącać. Żaden z nich. A tym bardziej nikt z mojej ekipy. Z Korpusu.
W tym momencie w sterowni zabrzmiał sygnał wywoławczy. W kilka sekund znalazłem się przed pulpitem. W górnym rogu pulsowało światełko.
— Widzę światła kordonu — mówił Krosvitz. — Zajmij się miotaczem.
Odblokowałem automaty. Nie musiałem się śpieszyć. Widziałem ich na ekranie. Mieli jeszcze dobre piętnaście minut jazdy.
— Zabraliście wszystkich? — spytałem.
— Ośmiu. Jednego zostawiliśmy koło bazy.
— Kto?
— Areg. Powiesił się na przewodzie własnej butli tlenowej.
Godzinę później szkliwo, jakim pokryta była kotlina otoczona masywami skał, rozgorzało rażącą purpurą. Refleksy w ekranach zmieniły się w błyskawice. Z dysz buchnęły płomieniste chmury, aż raptem cały widnokrąg przeszył krzaczasty błysk, jakby pod statkiem w ułamku sekundy wzeszło słońce. Dno niecki, opasujące ją ściany starego krateru, wykrojone nagle z czerni pionowe nawisie mury pięciotysięczników, wszystko to stanęło w blasku dnia. Błękitne lampki kordonu dawno już utonęły w ogniu, jak krople w oceanie. Wieżyczki, trafione podmuchem anihilacji, przestały istnieć. W słoneczną, złotą biel wdarła się fala gorejącego fioletu. Pod rufą rozszedł się powoli płomienisty rozziew. Grzmot, odbity od skalistych ścian, wrócił i ogłuszył małą gromadkę ludzi, spokojnie obserwujących ekrany i wskazania czujników.
Wszystko to nie trwało dłużej niż minutę. W następnej grzmot począł się oddalać i cichnąć. Dziób statku odchylił się niedostrzegalnym dla oka łukiem od osi startu. Na tarczy tachdaru pojawiła się seledynowa nitka namiaru. U jej celu leżał krążący nieruchomo wokół globu, na kształt martwego satelity, porzucony przez ludzi „Helios”.
Równocześnie — czterysta kilometrów dalej na południe — trzy potężne cygara wykonały identyczny manewr. Pozostała po nich kipiel rozpalonego piachu, zastygającego powoli w szkliste bąble.
Ludzie opuszczali drugi księżyc trzeciej planety Alfy. Opuszczali go, choć tak niewiele brakowało, a zostaliby tu na zawsze. Teraz spali w hibernatorach, aby obudzić się w pełni sił, po roku powrotnego lotu do domu. Tylko dwoje z ocalonych pozostało w kabinach, samotnych ze swoimi myślami i uczuciami. Co do innych, czuwających przy automatach… Cóż. Wpojono w nich, że tam, gdzie w grę wchodzi działanie, tam nie liczą się uczucia. A od dziecka, a nawet zanim jeszcze przyszli na świat, przeznaczono im właśnie to jedno. Działanie.