— Mówi, że prawdopodobnie pochodzisz od pierwszej najwyższej kapłanki. Uważa, że wszyscy w Świętym Gaju są potomkami… Widzisz, kiedy po raz pierwszy Stwory się przebiły, całe miasto uległo zniszczeniu, a ocaleni uciekli we wszystkie strony świata. Ale każdy przecież potrafi pamiętać nawet to, co się przydarzyło jego przodkom… Znaczy jest tak, jakby istniało takie wielkie morze wspomnień, a my jesteśmy z nim połączeni. I kiedy wszystko zaczęło się od nowa, zostaliśmy tu wezwani, a ty starałaś się wszystko naprawić. Niestety, zew był słaby i mógł do ciebie dotrzeć tylko we śnie…

Umilkł, bezradny.

— Uuk? — spytała podejrzliwie Ginger. — Zrozumiałeś to wszystko z jednego „uuk”?

— No, więcej niż jednego — przyznał Victor.

— W życiu nie słyszałam takich… — zaczęła Ginger i urwała.

Delikatniejsza od najdelikatniejszej skóry dłoń wsunęła się w jej rękę. Ginger obejrzała się i spojrzała prosto w twarz, przegrywającą porównanie z wypompowaną piłką.

— Uuk — powiedział bibliotekarz.

Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy.

— Ale przecież — tłumaczyła Ginger — nigdy nie czułam się jak najwyższa kapłanka. Nawet troszeczkę.

— Ten sen, który mi opowiadałaś — wtrącił Victor. — Jak dla mnie był mocno kapłański. Bardzo… bardzo…

— Uuk.

— Eklezjastyczny — przetłumaczył Victor. — Właśnie.

— To tylko sen — zaprotestowała nerwowo Ginger. — Śnił mi się czasem, odkąd pamiętam.

— Uuk, uuk.

— Co powiedział?

— Że prawdopodobnie o wiele dłużej, niż pamiętasz. Przed nimi Święty Gaj błyszczał jak szron, jak miasto zbudowane z zestalonego światła gwiazd.

— Victor… — odezwała się Ginger.

— Tak?

— Gdzie są wszyscy?

Victor spojrzał na drogę. Tam, gdzie powinien widzieć ludzi, rozpaczliwie uciekających uchodźców… nie było nic. Tylko cisza. I blask.

— Gdzie oni są? — powtórzyła Ginger. Zobaczył jej minę.

— Przecież tunel się zawalił — powiedział głośno w nadziei, że stanie się to prawdą. — Zamknął przejście.

— Trolle szybko potrafiłyby oczyścić zawał.

Victor wyobraził sobie… Cthino. Pierwszą salę cthinową, działającą od tysięcy lat. I wszystkich znanych sobie ludzi, jak siedzą w niej przez kolejne tysiące. A nad nimi zmieniają się gwiazdy.

— Oczywiście, mogą być… no… gdzie indziej — skłaniał.

— Ale nie są — odparła Ginger. — Oboje o tym wiemy. Victor patrzył bezradnie na miasto świateł.

— Dlaczego my? — zapytał. — Dlaczego nam się to zdarza?

— Wszystko musi się komuś zdarzyć — stwierdziła Ginger. Victor wzruszył ramionami.

— I ma się tylko jedną szansę — dodał. — Mam rację?

— Akurat kiedy powinieneś ocalić świat, trafia ci się świat do ocalenia.

— Tak. Mamy szczęście, nie ma co.


* * *

Dwaj farmerzy zajrzeli przez wrota stodoły. Stosy kapusty czekały spokojnie w półmroku.

— Mówiłech, że to kapusta — powiedział jeden z farmerów. — Wiedziołech, że ni mo tu kurczoków. Umia poznoć kapusta i wierzą w to, co widza.

Z góry zabrzmiały jakieś głosy. Zbliżały się.

— Na miłość bogów, chłopie, nie potrafisz sterować?

— Nie wtedy, kiedy pan tak się wierci, nadrektorze.

— Gdzie jesteśmy, u demona? Niczego nie widać w tej mgle!

— Zaraz zobaczę, jak tylko skieruję… Niech się pan tak nie wychyla! Nie wychylać się! Powiedziałem…

Farmerzy odskoczyli na boki; miotła opadła korkociągiem, trafiła w otwarte wrota stodoły i zniknęła wśród kapusty. Rozległo się ciche kapuściane mlaśnięcie.

— Wychylił się pan — oznajmił po dłuższej chwili stłumiony głos.

— Bzdura. W niezłą kabałę mnie wpakowałeś. Co to jest?

— Kapusta, nadrektorze.

— Jakieś warzywo?

— Tak.

— Nie znoszę warzyw. Rozwadniają krew.

Przez chwilę trwało milczenie. Potem farmerzy usłyszeli drugi głos:

— No to bardzo mi przykro, ty krwiożercza, zarozumiała beko smalcu.

Znów cisza. I:

— Mogę pana zwolnić, kwestorze?

— Nie, nadrektorze. Mam kontrakt dożywotni.

— W takim razie proszę mi pomóc wstać. Pójdziemy poszukać czegoś do wypicia.

Farmerzy odeszli ukradkiem.

— Niech ta skołowacieję — rzekł wierzący w kapustę. — To magi. Lepiej się ta nie mieszoć w sprowy kołowatych magów.

— A ino — zgodził się drugi. — Tego… co to znoczy kołowaty? Ale dokłodnie?


* * *

Nadszedł czas ciszy.

Nic nie poruszało się w Świętym Gaju — oprócz światła. Migotało powoli.

Światło Świętego Gaju, pomyślał Victor. Panowało uczucie zalęknionego wyczekiwania. Jeśli plan ruchomego obrazka jest snem czekającym na stanie się rzeczywistością, to miasteczko postąpiło o krok wyżej na skali — było rzeczywistym miejscem, czekającym na coś nowego, czego nie zdoła opisać zwykły język.

— — powiedział Victor i otworzył usta ze zdumienia.

— ? — spytała Ginger.

— ?

— !

Spoglądali na siebie, nie rozumiejąc. Wreszcie Victor chwycił Ginger za rękę i pociągnął do najbliższego budynku, który okazał się jadłodajnią.

Zobaczyli scenę nie do opisania — pozostała taka do chwili, gdy Victor znalazł tablicę, którą żartobliwie nazywano „menu”.

Wziął kredę.

MÓWIĘ, ALE SAM SIEBIE NIE SŁYSZĘ, napisał i wręczył kredę Ginger.

JA TEŻ. CZEMU?

Victor kilka razy podrzucił kredę w ręku i odpowiedział:

CHYBA DLATEGO ŻE NIE WYNALEŹLIŚMY GŁOSOWYCH R. OBRAZKÓW. GDYBYŚMY NIE MIELI CHOCHLIKÓW MALUJĄCYCH W KOLORZE, PEWNIE WSZYSTKO TU BYŁOBY CZARNO-BIAŁE.

Rozejrzeli się. Na niemal wszystkich stołach pozostawiono niedojedzone dania. U Borgle’a nie było w tym nic dziwnego, jednak zwykle siedzieli tu również narzekający głośno ludzie.

Ginger ostrożnie dotknęła palcem zawartości najbliższego talerza.

Jeszcze ciepły — stwierdziła tylko ruchem warg.

Chodźmy — zaproponował bezgłośnie Victor i wskazał drzwi.

Spróbowała wyrazić coś bardziej skomplikowanego, skrzywiła się, widząc jego minę, i wróciła do tablicy.

POWINNIŚMY CZEKAĆ NA MAGÓW, napisała.

Victor znieruchomiał na moment. Potem jego wargi ukształtowały frazę, do znajomości której Ginger nigdy by się nie przyznała. Skoczył do drzwi.

Przeładowany wózek inwalidzki toczył się już główną ulicą. Dym unosił się z obu osi. Victor zaczął podskakiwać i machać rękami.

Wózek zahamował.

Nastąpiła długa, milcząca rozmowa. Wiele razy pisano coś na najbliższej ścianie. Wreszcie Ginger nie mogła już opanować zniecierpliwienia i podeszła bliżej.

MUSICIE 3MAĆ S. Z DALEKA. JEŚLI S. PRZEBIJĄ, TO WAS ZJEDZĄ.

CIEBIE TEŻ. Pismo było bardziej staranne — to dziekan.

Victor odpowiedział na piśmie:

ALEJA CHYBA WIEM, CO S. DZIEJE. ZRESZTĄ BĘDZIECIE POTRZEBNI, GDYBY COŚ S. NIE UDAŁO.

Skinął dziekanowi głową i biegiem wrócił do Ginger i bibliotekarza. Zerknął z troską na małpę. Formalnie rzecz biorąc, bibliotekarz był magiem — to znaczy był magiem, zanim stał się orangutanem, więc pewnie wciąż nim pozostał. Z drugiej strony był również potężną małpą i kimś, kogo dobrze mieć pod ręką w nieprzewidzianych okolicznościach. Victor postanowił zaryzykować.

Idziemy.

Bez trudu znaleźli drogę do wzgórza. Gdzie kiedyś prowadziła wąska ścieżka, teraz biegł szeroki trakt, wymownie udekorowany śladami pospiesznego marszu. Tam sandał. Tu porzucone pudło obrazkowe. Gdzie indziej czerwone boa z piór.

Wrota prowadzące do wzgórza wisiały wyrwane z zawiasów. Z tunelu padał mętny blask. Victor wzruszył ramionami i wkroczył do wnętrza.

Rumowisko nie zostało oczyszczone, ale rozepchnięte na boki i ugniecione, żeby otworzyć przejście środkiem. Strop się nie zapadł, ale nie z powodu skalnych odłamków pod ścianami.

Z powodu Detrytusa.

Podtrzymywał sklepienie.

Prawie. W tej chwili przyklęknął już na jedno kolano.

Victor i bibliotekarz zaczęli układać głazy wokół trolla, aż mógł wysunąć się spod brzemienia. Stęknął, a przynajmniej wyglądał, jakby stęknął, i runął na twarz. Ginger pomogła mu wstać.

Co się stało? — zapytała bezgłośnie.

— ?? — Detrytus zdumiał się brakiem dźwięku i usiłował spojrzeć zezem na własne usta.

Victor westchnął. Wyobraził sobie mieszkańców Świętego Gaju, pędzących ślepo korytarzem, i trolle odgarniające zawał. Ponieważ Detrytus był najsilniejszy, naturalnie odegrał kluczową rolę. A że swego mózgu używał zwykle tylko po to, by czubek głowy nie zapadł mu się do wnętrza, równie naturalnie pozostał, dźwigając na barkach ciężar wzgórza. Victor widział niemal, jak troll krzyczy, niesłyszany, a wszyscy biegną koło niego.

Zastanowił się, czy nie wypisać kilku słów pocieszenia, ale w przypadku Detrytusa byłaby to zapewne strata czasu. Zresztą troll nie czekał. Z wyrazem posępnej determinacji na twarzy pobiegł tunelem; wlokące się ręce pozostawiały w piasku dwie głębokie bruzdy.

Korytarz doprowadził ich do jaskini, która — Victor rozumiał teraz — była czymś w rodzaju przedsionka przed właściwą piwnicą obrazkową. Może tysiące lat temu błagalnicy tłoczyli się tutaj, żeby kupić… co? Może konsekrowane kiełbaski albo święte pukane ziarna…

W tej chwili wypełniało ją widmowe światło. I nadal, gdzie tylko spojrzał Victor, leżały wilgotne, pleśniejące obiekty. Ale gdzie tylko nie spojrzał, na samych obrzeżach pola widzenia, doznawał uczucia, że jaskinia udekorowana jest niczym pałac, pełna draperii z czerwonego pluszu i pozłacanych barokowych ozdób. Gwałtownie odwracał głowę, usiłując pochwycić ten upiorny, błyszczący wizerunek.

Dostrzegł zmartwione oblicze bibliotekarza i napisał kredą na ścianie:

RZECZYWISTOŚCI S. ZLEWAJĄ?

Orangutan pokiwał głową.

Victor skrzywił się i poprowadził swój oddział trzech świętogajowych guerillas — a właściwie dwójki guerillas i jednego orangutana — po wytartych stopniach na widownię.

Później zdał sobie sprawę, że Detrytus ocalił ich wszystkich.

Raz tylko spojrzeli na wirujące wizje na obscenicznym ekranie i…


* * *

Sen… Rzeczywistość… Wiara.

Czekaj…


* * *

…i Detrytus spróbował przejść przez nich na wylot. Obrazy, mające chwytać i rzucać sieć zachwytu na każdy świadomy umysł, odbijały się od wnętrza jego kamiennej czaszki i wypadały z powrotem. Nie zwracał na nie uwagi. Musiał łapać za ogon inne sroki[29].

Stratowanie prawie na śmierć przez zaabsorbowanego trolla jest niemal idealnym lekarstwem dla osoby mającej kłopot z rozróżnieniem tego, co rzeczywiste. Rzeczywistość to coś, co ciężko przydeptuje plecy.

Victor poderwał się na nogi i przyciągnął do siebie pozostałych.

Nie patrzcie! — ostrzegł samym ruchem warg.

Kiwnęli głowami.

Ginger mocno ściskała go za rękę, kiedy ostrożnie sunęli do przodu przejściem między siedzeniami.

Był tu cały Święty Gaj. Widzieli w rzędach znajome twarze, nieruchome w migotliwym blasku, z zastygłymi minami.

Victor czuł, jak paznokcie Ginger wbijają mu się w skórę. Tam siedział Skallin i Morry, Fruntkin z jadłodajni i pani Cosmopilite, garderobiana. Był Silverfish i rząd innych alchemików. Byli cieśle, korbowi, wszystkie niedoszłe gwiazdy, ludzie trzymający konie, czyściciele stajni i ci, którzy podawali do stołów albo stali w kolejkach i czekali, wciąż czekali na swoją wielką szansę…

Homary, pomyślał Victor. Było tu wielkie miasto, potem wielu ludzi zginęło i teraz stało się mieszkaniem dla homarów.

Bibliotekarz wyciągnął rękę.

Detrytus znalazł w pierwszym rzędzie Ruby i teraz usiłował poderwać ją z miejsca. Bardzo się starał, lecz jej oczy wciąż podążały w kierunku tańczących obrazów. Kiedy stanął przed nią, zamrugała tylko i odepchnęła go.

Potem na jej twarz powrócił wyraz pustki. Usiadła wygodniej.

Victor położył trollowi dłoń na ramieniu i wykonał gest, miał nadzieję, że pocieszający. Twarz Detrytusa była freskiem rozpaczy.

Zbroja wciąż leżała na kamiennym bloku, za ekranem, przed zaśniedziałym dyskiem.

Wszyscy czworo przeglądali się jej bezradnie.

Victor ostrożnie przejechał po niej palcem. Spod warstwy kurzu błysnęła żółta metaliczna smuga. Spojrzał na Ginger.

Co teraz ?

Wzruszyła ramionami. To znaczyło: Skąd mam wiedzieć? Wtedy spałam.

Ekran nad nimi wydymał się już mocno. Ile zostało czasu, zanim przedrą się Stwory?

Victor spróbował potrząsnąć leżącym… powiedzmy: leżącym człowiekiem. Bardzo wysokim człowiekiem. W gładkiej złocistej zbroi. Ale równie dobrze mógłby się starać obudzić górę.

Spróbował uwolnić miecz, choć był dłuższy od niego i gdyby nawet zdołał go podnieść, łatwiej byłoby mu pewnie do walki używać barki.

Człowiek w zbroi ściskał miecz niewzruszenie. Bibliotekarz usiłował czytać książkę przy świetle ekranu. Gorączkowo przewracał strony.

Victor wypisał kredą na płycie:

NIE MASZ ŻADNEGO POMYSŁU?

Ginger odebrała mu kredę.

NIE! OBUDZIŁEŚ MNIE! NIE WIEM, JAK TO ZROBIĆ!!! COKOLWIEK BY TO BYŁO!!!

Czwarty wykrzyknik nie pojawił się tylko dlatego, że pękła kreda. Ułamany kawałek odskoczył, uderzył o coś i brzęknął cicho.

Victor wyjął Ginger z palców pozostałą część.

MOŻE ZAJRZYJ DO KSIĄŻKI, zaproponował.

Bibliotekarz kiwnął głową i spróbował podsunąć jej tomik. Powstrzymała go gestem, przez chwilę wpatrywała się w cień. Wzięła książkę.

Spojrzała na małpę, na trolla, na człowieka. Zamachnęła się i rzuciła książkę jak najmocniej. Tym razem nic nie brzęknęło cicho. Zabrzmiało wyraźne, niskie, bardzo donośne „boong” — coś potrafiło wydać głos w bezdźwięcznym świecie.

Ślizgając się po podłodze, Victor obiegł płytę. Wielki dysk był gongiem. Postukał w niego; odpadły płatki śniedzi, a metal zawibrował i zadźwięczał metaliczne od dotknięcia. Poniżej, w miejscu, które Victor odruchowo przeszukał wzrokiem, leżał sześciostopowy metalowy pręt z wielką kulą na końcu.

Chwycił go i podniósł z podpórek. A przynajmniej próbował podnieść — rdza spoiła je z prętem na stałe.

Bibliotekarz stanął z drugiego końca, spojrzeli sobie w oczy i pociągnęli razem. Skrawki rdzy wbiły się Victorowi w dłonie.

Nic nawet nie drgnęło. Czas i słone powietrze zmieniło młot gongu i jego podpórki w jedną metalową całość.

I wtedy czas nagle zwolnił, zmienił się w ciąg nieruchomych obrazów, niby klatki na błonie przesuwającej się przez pudło. Klik.

Detrytus sięgnął ponad głową Victora, chwycił pręt pośrodku i podniósł go, wyrywając podpórki z litej skały. Klik.

Wszyscy troje rzucili się na ziemię; Detrytus chwycił oburącz młot, napiął mięśnie i wziął szeroki zamach.

Klik.

Klik.

Klik.

Klik.

Pochwycony w serii ujęć, Detrytus zdawał się przemieszczać natychmiastowo przez… klik… nieco się różniące pozycje; obrócił się na twardej stopie, a głowa młota… klik… wykreśliła jasny łuk w ciemności.

Klik.

Uderzenie pchnęło gong tak daleko, że łańcuchy pękły i dysk huknął o ścianę jaskini.

Dźwięk powrócił szybko i w ogromnych ilościach, jak gdyby był gdzieś zatamowany, a teraz — uwolniony nagle — wypływał radośnie na świat i zatapiał uszy.

Boong!

Klik.


* * *

Gigantyczna postać na kamiennej płycie usiadła powoli; kurz spływał z niej strumieniami. Pod spodem lśniło złoto, nie pociemniałe przez lata. Złoty człowiek poruszał się wolno, ale stanowczo, jak popychany sprężyną. Jedną ręką ujął wielki miecz. Drugą chwycił za krawędź płyty, by łatwiej zachować równowagę, kiedy opuszczał na ziemię długie nogi.

Wyprostował się na pełne dziesięć stóp wzrostu, wsparł dłonie na rękojeści miecza i znieruchomiał na chwilę. Wyglądał całkiem podobnie jak wtedy, kiedy leżał na płycie, tym razem jednak emanował czujnością; wyczuwało się pulsujące w jego wnętrzu ogromne energie. Nie zwracał uwagi na czwórkę, która go obudziła.

Ekran przestał pulsować nieregularnie. Coś zauważyło obecność złotego człowieka i na nim skupiło całą uwagę. A to znaczy, że chwilowo nie poświęcało jej nikomu innemu.

Na widowni zaczął się ruch. Widzowie się budzili.

Victor pociągnął bibliotekarza i Detrytusa.

— Wy dwaj — powiedział. — Wyprowadźcie stąd wszystkich. I to szybko.

— Uuk!

Mieszkańcy Świętego Gaju nie potrzebowali zachęty. Jedno spojrzenie na kształty na ekranie, bezpośrednio, bez hipnotycznego otępienia, wystarczało, by każdy choć trochę mądrzejszy od Detrytusa nagle zapragnął się znaleźć daleko stąd. Przeskakiwali siedzenia, by jak najprędzej uciec z jaskini.

Ginger ruszyła za nimi, ale Victor ją powstrzymał.

— Jeszcze nie — powiedział cicho. — Nie my.

— O co ci chodzi? — spytała. Pokręcił głową.

— Musimy wyjść ostatni — rzekł. — To wszystko się dzieje w Świętym Gaju. Możesz wykorzystywać jego magię, ale on wykorzystuje ciebie. Poza tym nie chcesz zobaczyć, jak to się skończy?

— Miałam raczej nadzieję, że zobaczę, jak to się skończy, z bardzo daleka.

— Dobrze, spójrz na to z innej strony. Potrzebują jeszcze paru minut, żeby się wydostać. Możemy zaczekać i mieć pustą drogę.

Słyszeli krzyki z przedsionka — to niedawna widownia tłoczyła się przy wejściu do tunelu.

Victor przeszedł między siedzeniami do tylnego rzędu i usiadł na wolnym miejscu.

— Mam nadzieję — mruknął — że stary Detrytus będzie miał dość rozumu i tym razem nie zostanie z tyłu, żeby podtrzymywać sklepienie.

Ginger z westchnieniem usiadła obok. Victor oparł nogi o siedzenie przed sobą i pogrzebał w kieszeniach.

— Masz ochotę na pukane ziarna? — zaproponował. Ledwie widoczny złoty człowiek stał pod ekranem. Spuścił głowę.

— A wiesz? Naprawdę jest podobny do wujka Oswalda — zauważyła Ginger.

Ekran pociemniał tak nagle, że ogarniająca go czerń niemal zaświszczała.

Coś takiego musiało się już zdarzyć wiele razy, myślał Victor. W wielu wszechświatach. Przybywa dzika idea, a złoty człowiek, Oswald czy jak mu tam, powstaje, żeby ją poskromić. Albo coś. Może gdziekolwiek przemieści się Święty Gaj, Osric podąża za nim.

Punkcik fioletowego światła pojawił się nagle i rósł coraz szybciej. Victor miał uczucie, że spada w tunel.

Złocista postać uniosła głowę.

Światło skręciło się i nabrało przypadkowych kształtów. Ekran zniknął — teraz było tam coś przeciskającego się do świata: nie obraz na końcu sali, ale coś rozpaczliwie starającego się zaistnieć.

Złoty człowiek podniósł miecz.

Victor potrząsnął Ginger za ramię.

— Myślę, że teraz powinniśmy już wyjść. Miecz ciął. Złoty blask zalał całą jaskinię.

Victor i Ginger pędzili po schodach w przedsionku, kiedy nastąpił pierwszy wstrząs. Spojrzeli na pusty otwór tunelu.

— Nigdy w życiu — oznajmiła Ginger. — Nie mam zamiaru znowu dać się tam uwięzić.

Przed nimi leżały zalane wodą schody. Oczywiście, musiały się łączyć z otwartym morzem, dzieliło ich od niego tylko kilka stóp… Ale woda była atramentowoczarna i — jak to określał Gaspode — wróżbna.

— Umiesz pływać? — zapytał Victor.

Jedna z kolumn runęła za jego plecami. Z sali widowni dobiegło przeraźliwe wycie.

— Niezbyt dobrze — odparła Ginger.

— Ja też nie.

Hałas na widowni narastał.

— Z drugiej strony — rzekł, biorąc ją za rękę — możemy uznać to za znakomitą okazję, żeby się nauczyć. I to szybko. Skoczyli.


* * *

Victor wypłynął na powierzchnię dwadzieścia sążni od brzegu. Płuca już mu pękały. Ginger pojawiła się niedaleko. Razem wrócili na plażę.

Ziemia drżała.

Miasteczko Święty Gaj, zbudowane z nieleżakowanego drewna i krótkich gwoździ, rozpadało się od wstrząsów. Domy składały się powoli jak talie kart. Tu i tam niewielkie eksplozje wskazywały na magazyny oktocelulozy. Płócienne miasta i gipsowe góry zmieniały się w ruinę.

A między tym wszystkim, uchylając się przed spadającym drewnem, ale nie zwracając uwagi na nic innego, mieszkańcy Świętego Gaju uciekali ile sił w nogach. Korbowi, aktorzy, alchemicy, chochliki, trolle, krasnoludy — pędzili jak mrówki, których mrowisko stanęło w płomieniach: ze spuszczonymi głowami, równym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w horyzoncie.

Spora część wzgórza zapadła się nagle.

Przez chwilę Victorowi zdawało się, że widzi ogromną złocistą postać Osberta, niematerialną jak drobinki pyłu w smudze światła. Wzniosła się nad Świętym Gajem i zatoczyła mieczem szeroki, obejmujący wszystko łuk.

Potem zniknęła.


* * *

Pomógł Ginger wyjść na brzeg.

Dotarli do głównej ulicy, cichej teraz, jeśli nie liczyć rzadkich trzasków i stuknięć, gdy kolejne deski odpadały z ledwie jeszcze stojących budynków.

Szli poprzez połamane scenografie i rozbite pudła obrazkowe.

Coś uderzyło za nimi — to tablica „Wiek Nietoperza” zerwała się z lin i runęła na piasek.

Minęli to, co pozostało z jadłodajni Borgle’a; jej zniszczenie w niewielkim, ale znaczącym stopniu poprawiło średnią jakość jedzenia na świecie.

Brodzili w rozwiniętych, szeleszczących na wietrze błonach.

Wspinali się na połamane sny.

Na granicy dawnego Świętego Gaju Victor obejrzał się raz jeszcze.

— W końcu mieli rację — stwierdził. — Już nigdy nie będziesz pracować w tym mieście.

Usłyszał szloch. Ku jego zdumieniu Ginger płakała.

Objął ją ramieniem.

— Chodźmy — powiedział. — Odprowadzę cię do domu.


* * *

Magia Holy Woodu, oderwana teraz i zanikająca, iskrzyła w okolicy, szukając dróg, by się uziemić. Klik…

Był wczesny wieczór. Czerwone światło zachodzącego słońca wpadało przez okna Najlepszych Żeberek Hargi, o tej porze prawie całkiem pustych.

Detrytus i Ruby siedzieli niezgrabnie na krzesłach przeznaczonych dla ludzi.

Oprócz nich w lokalu był tylko Sham Harga. Równo rozsmarowywał ścierką brud na blatach pustych stolików i pogwizdywał cicho.

— Ehem… — zaczął Detrytus.

— Tak? — spytała niecierpliwie Ruby.

— Ee… Nic.

Detrytus nie czuł się tutaj dobrze, ale Ruby nalegała. Miał wrażenie, że chce, by coś powiedział, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Oprócz walnięcia jej cegłą.

Harga przestał gwizdać.

Detrytus poczuł, że odwraca głowę. I otwiera usta.

— Zagraj to jeszcze raz, Sham — powiedziało Holy Wood.

Zabrzmiała dźwięczna nuta. Tylna ściana Najlepszych Żeberek przesunęła się do innego wymiaru, gdzie zwykle znikają takie elementy. Zamglona, ale wyraźnie rozpoznawalna orkiestra zajęła przestrzeń normalnie wypełnioną przez kuchnię Hargi i zaśmiecony zaułek na tyłach.

Suknia Ruby stała się wodospadem cekinów. Inne stoliki zawirowały i odpłynęły.

Detrytus poprawił niespodziewany frak i odchrząknął. — Może czekają nas kłopoty… — zaczął; słowa płynęły skądinąd wprost do jego krtani.

Ujął dłoń Ruby. Laska z pozłacaną gałką musnęła jego ucho. Czarny jedwabny kapelusz zmaterializował się z nagle i odbił od łokcia. Nie zwracał na nie uwagi.

— Ale póki trwa księżyc i muzyka…

Zająknął się. Złociste słowa uciekły. Powróciły ściany i stoliki. Cekiny zapłonęły i zgasły.

— Um — powiedział nagle Detrytus. Obserwowała go z napięciem.

— Tego… Przepraszam. Nie wiem, co mnie naszło. Podszedł Harga.

— Co to było… — zaczął.

Nie patrząc, Ruby wyciągnęła swą grubą jak pień drzewa rękę, odwróciła go w miejscu i wypchnęła przez mur.

— Pocałuj mnie, ty durniu — rzekła.

Detrytus zmarszczył brwi.

— Co?

Ruby westchnęła. To tyle, jeśli chodzi o ludzkie zaloty.

Chwyciła krzesło i z naukową precyzją walnęła go w głowę. Detrytus z rozanielonym uśmiechem runął na stolik.

Podniosła go bez trudu i przerzuciła sobie przez ramię. Jeśli już nauczyła się czegoś w Świętym Gaju, to że nie warto czekać, aż książę z trollowej bajki przyłoży jej cegłą. Należy samemu postarać się o cegły.


* * *

Klik…

W kopalni krasnoludów, wiele mil od Ankh-Morpork, bardzo zirytowany nadzorca uderzył o łopatę, by nakazać ciszę, i przemówił:

— Chcę, żeby to było całkiem jasne. Zrozumiano? Jeszcze raz, i tym razem naprawdę jeszcze raz! Jeszcze raz usłyszę od was, przeklęte ozdoby trawnikowe, to hejhohejho, zacznie się czas dwuręcznego topora. Zrozumiano? Jesteśmy krasnoludami, do demona! Więc zachowujcie się jak krasnoludy. I ciebie też to dotyczy, Drzemciu!


* * *

Klik…

Zaryzykuj I Nazwij Mnie Tuptusiem wskoczył na szczyt wydmy i wyjrzał ostrożnie. Pokicał z powrotem.

— Wszędzie pusto — zameldował. — Żadnych ludzi. Same ruiny.

— Nasze właszne miejszcze — rzekł uszczęśliwiony kot. — Miejszcze, gdzie wszysztkie zwierzęta, niezależnie od rozmiaru i gatunku, mogą żyć wszpólnie w doszkonałej…

Kaczor zakwakał.

— Kaczor mówi — przetłumaczył Nazwij Mnie Tuptusiem I Giń — że warto spróbować. Skoro już mamy być inteligentne, to możemy korzystać z tej inteligencji jak należy. Chodźcie.

Nagle zadrżał. Powietrze nabrało metalicznego posmaku. Niewielki obszar wśród wydm zafalował jak od żaru.

Kaczor zakwakał znowu.

Nie-Tuptuś zmarszczył nos. Nagle trudno mu było się skoncentrować.

— Kaczor mówi… — zająknął się. — Kaczor mówi… mówi… kaczor… mówi… mówi… kwa? Kot spojrzał na mysz.

— Miau? — powiedział.

Mysz po mysiemu wzruszyła ramionami.

— Pii — zauważyła.

Królik niepewnie marszczył nos.

Kaczor zerknął na kota. Kot wpatrywał się w królika. Mysz spoglądała na kaczora.

Kaczor wystrzelił w powietrze. Królik zmienił się w znikającą szybko chmurkę piasku. Mysz pomknęła między wydmy. A kot, czując się o wiele szczęśliwszy niż przez ostatnie tygodnie, rzucił się za nią w pogoń.


* * *

Klik…

Ginger i Victor siedzieli pod Załatanym Bębnem przy stoliku w kącie.

— To były dobre psy — oświadczyła Ginger po długiej chwili milczenia.

— Tak — zgodził się smętnie Victor.

— Merry i Skallin kopali w ruinach przez całe wieki. Mówią, że na dole są jakieś piwnice i różne takie. Przykro mi.

— Tak.

— Może powinieneś wystawić im pomnik?

— Nie jestem pewien. Jeśli pomyślisz, co psy robią z pomnikami… Może śmierć psów też należy do Świętego Gaju. Sam nie wiem. Ginger obrysowała palcem dziurę po sęku w blacie stolika.

— Wszystko się skończyło — powiedziała. — Wiesz o tym, prawda? Nie ma Świętego Gaju. Już po wszystkim.

— Tak.

— Patrycjusz i magowie nikomu już nie pozwolą robić migawek. Patrycjusz był w tej kwestii bardzo stanowczy.

— Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze chciał je robić — stwierdził Victor. — Kto teraz będzie pamiętał o Świętym Gaju?

— Co masz na myśli?

— Ci dawni kapłani stworzyli z tego taką niedopieczoną religię. Zapomnieli, o co naprawdę chodziło. Ale to bez znaczenia. Nie przypuszczam, żeby te śpiewy i ognie były konieczne. Trzeba zwyczajnie pamiętać Święty Gaj… jak on się dawniej nazywał? Trzeba jak najlepiej pamiętać Holy Wood.

— Jasne — uśmiechnęła się Ginger. — A do tego potrzebne jest tysiąc słoni.

— Rzeczywiście. — Victor parsknął śmiechem. — Biedny Dibbler — dodał. — W końcu ich nie zdobył.

Ginger przesuwała wokół talerza kawałek ziemniaka. Coś jej ciążyło — i to nie jedzenie.

— Ale było świetnie, prawda? — wyrzuciła. — Przeżyliśmy coś zadziwiającego.

— To prawda.

— Ludzie uważali, że to jest dobre. Prawda?

— O tak — zgodził się z powagą Victor.

— Czy nie wprowadziliśmy na świat czegoś wielkiego?

— Nie żartuj.

— Nie o tamto mi chodzi. Ale wiesz co? Bycie boginią ekranu nie jest takie wspaniałe, jak może się wydawać.

— Fakt.

Ginger westchnęła.

— Koniec z magią Świętego Gaju.

— Myślę, że mogło jej trochę pozostać — mruknął Victor.

— Gdzie?

— Pewnie dryfuje tu i tam. Szuka sposobów, żeby się zużyć.

Ginger zapatrzyła się w swoją szklankę.

— Co zamierzasz teraz robić? — spytała.

— Nie wiem. A ty?

— Może wrócę na farmę.

— Dlaczego?

— Święty Gaj był moją szansą, rozumiesz? W Ankh-Morpork nie ma zbyt wiele pracy dla kobiet. W każdym razie — dodała — nie takiej, jaką chciałabym podjąć. Miałam trzy propozycje małżeństwa. Ód całkiem ważnych ludzi.

— Naprawdę? Dlaczego? Zmarszczyła brwi.

— Wiesz, nie jestem taka znowu nieatrakcyjna…

— Nie to miałem na myśli — zapewnił ją pospiesznie Victor.

— Przypuszczam, że jeśli ktoś jest bogatym kupcem, chciałby mieć sławną żonę. To jak posiadać biżuterię. — Spuściła wzrok. — Pani Cosmopilite pytała, czy może wziąć któregoś z tych, których ja nie chcę. Powiedziałam, żeby sobie zabrała wszystkich trzech.

— Ja też nie lubiłem takich wyborów. — Victor wyraźnie poweselał.

— Ty też? Rozumiesz, jeśli to wszystko, co mam, to wolę nie wybierać. Czym możesz być, kiedy byłeś sobą, tak wielkim, jak to tylko możliwe?

— Niczym — przyznał Victor.

— Nikt nie wie, jakie to uczucie.

— Oprócz nas.

— No tak.

— Tak.

Ginger uśmiechnęła się. Po raz pierwszy Victor zobaczył jej twarz pozbawioną irytacji, gniewu, niepokoju i świętogajowego makijażu.

— Pomyślimy o tym jutro — powiedziała. — Mimo wszystko jutro będzie nowy dzień.


* * *

Klik…

Daleki grzmot przebudził sierżanta Golona ze Straży Miejskiej Ankh-Morpork ze spokojnej drzemki na posterunku przy głównej bramie miasta.

Chmura pyłu sięgała od horyzontu po horyzont. Obserwował ją w zadumie przez dłuższy czas. Rosła ciągle, aż w końcu wypluła ciemnoskórego młodego człowieka na słoniu.

Słoń podbiegł truchtem pod bramę i wyhamował ciężko przy murze. Colon nie mógł nie zauważyć, że chmura kurzu nadal sięga horyzontu i nadal rośnie.

Chłopak podniósł do ust zwinięte w trąbkę dłonie.

— Może mi pan wskazać drogę do Świętego Gaju? — krzyknął.

— Słyszałem, że nie ma już Świętego Gaju — odpowiedział Colon. Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Potem spojrzał na trzymany w ręku kawałek papieru.

— A wie pan — zapytał — gdzie mogę znaleźć pana G.S.P. Dibblera?

Sierżant Colon powtórzył szeptem inicjały.

— Znaczy się Gardło? — upewnił się. — Gardło Sobie Podrzynam Dibbler?

— Czy jest u siebie?

Sierżant Colon obejrzał się na miasto za plecami.

— A kto go szuka?

— Mam dla niego towar. Gotówka przy odbiorze.

— Gotówka? — Colon zerknął na opadającą chmurę. — Chcesz tu coś gotować?

— Nie.

Wśród pyłu pojawiły się potężne szare czoła. Unosił się także bardzo wyraźny zapach, charakterystyczny dla tysiąca słoni wypasanych od wielu dni na polach kapusty.

— Zaczekaj tu! — krzyknął sierżant. — Przyprowadzę go.

Colon schował się w wartowni i szturchnął śpiącego kaprala Nobbsa, który w tej chwili stanowił drugą połowę czujnych sił bojowych, bez ustanku strzegących bezpieczeństwa miasta.

— Czego?

— Widziałeś dzisiaj Gardło, Nobby?

— Tak, był na Łatwej. Kupiłem od niego Kiełbaskę Gigant Niespodziankę.

— Wrócił do sprzedaży kiełbasek?

— Musiał. Stracił wszystkie pieniądze. O co chodzi? — Może wyjrzyj na zewnątrz, dobrze? — zaproponował spokojnie sierżant.

Nobby wyjrzał.

— To przecież… Pańskim zdaniem będzie tam tysiąc słoni, sierżancie?

— Tak. Powiedziałbym, że koło tysiąca.

— Tak pomyślałem: wygląda na około tysiąca.

— Ten chłopak twierdzi, że Gardło je zamówił — poinformował sierżant Colon.

— Poważnie? Idzie na całość z tymi Kiełbaskami Gigantami, nie ma co.

Spojrzeli sobie w oczy. Nobby uśmiechnął się złośliwie.

— Proszę, sierżancie — powiedział. — Ja pójdę i mu powiem. Dobrze?


* * *

Klik…

Thomas Silverfish, alchemik i nieudany producent migawek, wymieszał zawartość kolby i westchnął z żalem. Dużo złota porzucono w Świętym Gaju dla każdego, kto miałby dość odwagi, żeby tam wrócić i poszukać. Tym, którzy nie mieli — a Silverfish bez wahania zaliczał do tej grupy siebie — pozostały stare, sprawdzone i wypróbowane — czy raczej sprawdzone i zawsze nieskuteczne — metody wytwarzania bogactw. Dlatego wrócił do domu i podjął pracę w punkcie, gdzie ją przerwał.

— Wyszło coś? — zapytał Peavie, który zajrzał do niego, żeby wspólnie żałować minionych chwil.

— Cóż, jest srebrzyste — stwierdził Silverfish, pełen wątpliwości.

— I tak jakby metaliczne. Cięższe od ołowiu. W dodatku trzeba przerobić tonę rudy. Zabawne, ale wierzyłem, że tym razem naprawdę znalazłem coś wartościowego. Myślałem, że stanęliśmy na drodze ku lepszej, jasnej przyszłości…

— Jak to nazwiesz? — zainteresował się Peavie.

— Sam nie wiem. Nie jestem pewien, czy warto temu wymyślać jakąś nazwę.

— Ankhmorporkas? Silverfishium? Nieołowium?

— Raczej urazium — mruknął Silverfish — bo całkiem się zraziłem. Rezygnuję i wracam do jakiejś sensownej pracy. Peavie spojrzał na palnik.

— Nie robi bum, prawda? — upewnił się. Silverfish rzucił mu zabójcze spojrzenie.

— To coś? — rzucił z lekceważeniem. — Skąd ci to przyszło do głowy?


* * *

Klik…

Pod gruzami panowała całkowita ciemność. Panowała już od bardzo dawna.

Gaspode wyczuwał nad swoją niewielką norką tony kamienia. Nie potrzebował do tego żadnych tajemniczych psich zmysłów.

Przeczołgał się w miejsce, gdzie kolumna runęła do piwnicy. Laddie z wysiłkiem podniósł głowę, polizał Gaspode i szczeknął cichutko.

Dobry Laddie… Dobry Gaspode…

— Dobry Laddie — szepnął Gaspode.

Ogon Laddiego raz czy dwa uderzył o kamienie. Pies zaskomlał, z coraz dłuższymi przerwami między jednym a drugim dźwiękiem.

Coś zachrzęściło cicho… Jakby kość o kamień.

Gaspode zastrzygł uszami. Spojrzał na zbliżającą się postać, widoczną nawet w całkowitej ciemności, gdyż zawsze była ciemniejsza niż zwykła czerń.

Pies podciągnął się nieco; sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Warknął.

— Jeszcze krok, a urwę ci nogę i zakopię — ostrzegł. Koścista dłoń podrapała go za uszami. Z ciemności dobiegło słabe szczekanie:

Dobry Laddie!

Łzy pociekły Gaspode z oczu; uśmiechnął się przepraszająco do Śmierci.

— Żałosne, prawda? — mruknął chrapliwie.

WŁAŚCIWIE NIE WIEM. NIGDY SPECJALNIE NIE PRZEPADAŁEM ZA PSAMI.

— Tak? A mnie z kolei nigdy nie podofało się umieranie. Fo umieram, prawda?

TAK.

— Szczerze mówiąc, wcale mnie to nie dziwi — oświadczył Gaspode. — Ot, historia mojego życia; umieram. Myślałem tylko — dodał — że jest jakaś specjalna Śmierć dla psów. Może taki wielki czarny pies?

NIE, odparł Śmierć.

— Zafawne. Słyszałem, że każdy gatunek zwierzęcia ma swoje upiorne mroczne widmo, które przychodzi w ostatniej chwili życia. Nie chciałfym cię urazić — zapewnił pospiesznie. — Ale wydawało mi się, że kiedy przyjdzie czas, ten wielki czarny pies przyfiega i mówi: „W porządku, Gaspode, twoja praca skończona i tak dalej, możesz już zrzucić swe ciężkie frzemię, mniej więcej, i ruszać za mną do krainy stekiem i podrofami płynącej”.

NIE, powtórzył Śmierć. JESTEM TYLKO JA. OSTATNIA GRANICA.

— A jak mogę cię widzieć, jeśli jeszcze nie umarłem?

MASZ HALUCYNACJE.

Gaspode spojrzał podejrzliwie.

— Mam? Coś podobnego…

Dobry Laddie! — Tym razem szczekanie było głośniejsze.

Śmierć sięgnął w tajemnicze zakamarki swej szaty i wyjął niewielką klepsydrę. W górnej części prawie nie było już piasku. Ostatnie sekundy życia Gaspode przesuwały się z sykiem od przyszłości w przeszłość.

A potem nie zostało nic.

Śmierć wstał.

CHODŹ, GASPODE.

Rozległ się cichy dźwięk. Brzmiał jak słyszalny odpowiednik błysku.

Klepsydrę wypełniły złote iskry.

Śmierć uśmiechnął się.

A potem, w miejscu gdzie stał jeszcze przed chwilą, pojawił się trójkąt jaskrawego światła.

— Dobry Laddie!

— Tam jest! Mówiłem, że słyszę szczekanie! — zabrzmiał głos Skallina. — Dobry piesek! Tutaj, piesku!

— O rany! Cieszę się, że was widzę… — zaczął Gaspode. Cisnące się wokół otworu trolle nie zwracały na niego uwagi. Skallin odwalił na bok kolumnę i delikatnie podniósł Laddiego.

— Nic, co nie zagoi się z czasem — stwierdził.

— Możemy go teraz zjeść? — zapytał troll stojący wyżej.

— Uszkodzony jesteś czy co? To przecież bohaterski pies!

— …przepraszam…

Dobry Laddie!

Skallin podał psa komuś wyżej i wyszedł z dziury.

— …przepraszam… — wychrypiał za nim Gaspode.

Usłyszał stłumione oklaski.

Po chwili, jako że nie miał zbyt wielkiego wyboru, przeczołgał się z wysiłkiem po leżącej ukośnie kolumnie i jakoś zdołał się wywlec spomiędzy ruin.

Nikogo nie było w pobliżu.

Napił się wody z kałuży.

Potem wstał i wypróbował zranioną nogę.

Może być.

I w końcu zaklął.

— Hau, hau, hau!

Umilkł. Coś tu się nie zgadzało.

Spróbował jeszcze raz.

— Hau!

Rozejrzał się…

…a kolor spłynął ze świata, przywracając go błogosławionym czerniom i bielom.

Gaspode przypomniał sobie, że mniej więcej o tej porze Harga powinien wyrzucać śmieci, a potem na pewno znajdzie się jakaś ciepła stajnia. Czego więcej może potrzebować mały pies?

Gdzieś w dalekich górach wyły wilki. Gdzieś w przyjaznych domach psy w obrożach, z miskami ozdobionymi ich imieniem, były głaskane po głowach.

A gdzieś pomiędzy jednymi a drugimi, i dziwnie z tego zadowolony, Gaspode, Cudowny Pies, kulejąc odszedł w przepięknie monochromatyczny zachód słońca.


* * *

Jakieś trzydzieści mil w kierunku obrotowym od Ankh-Morpork przybój huczał na omiatanym wiatrem, pokrytym falującą trawą i piaszczystymi wydmami skrawku lądu — w miejscu gdzie Okrągłe Morze spotyka się z Oceanem Krawędziowym.

Morskie jaskółki nurkowały tuż nad falami. Zasuszone główki morskich maków grzechotały w nieustającej bryzie, która oczyszczała niebo z chmur i układała piasek w dziwne wzory.

Samo wzgórze było widoczne na wiele mil dookoła — niezbyt wysokie, ale wznosiło się pośród wydm niby łódź odwrócona dnem do góry albo wyjątkowo pechowy wieloryb. Porastały je karłowate drzewa. Nie moczył go żaden deszcz, jeśli tylko mógł się jakoś z tego wykręcić.

Ale wiał wiatr i usypywał wydmy na wyschniętym, pobielałym drewnie ruin miasteczka Świętego Gaju.

Gwizdał na przesłuchaniach pośród opuszczonych dziedzińców.

Toczył strzępki papieru między kruszącymi się gipsowymi cudami świata.

Stukał tablicami, aż spadały i pokrywały się piaskiem.

Klikaklikaklika.

Wiatr tchnął na szkielet pudla projekcyjnego, przychylonego jak pijane na zapomnianym trójnogu.

Pochwycił luźny koniec błony i rozwijał go w ostatnim pokazie ruchomych obrazków, ciągnąc po piasku naderwaną lśniącą taśmę.

W szklanym oku pudła maleńkie figurki tańczyły szarpanymi ruchami, ożywając jedynie na moment…

Klikaklika.

Błona zerwała się i odfrunęła nad wydmami.

Klika… klik…

Korba kołysała się jeszcze przez chwilę i znieruchomiała.

Klik.

Sny Holy Woodu…

Загрузка...