Terry Pratchett Ruchome obrazki

Spójrzcie…

Oto kosmos. Nazywany czasem ostatnią granicą.

(Tyle że — naturalnie — nie może istnieć ostatnia granica, bo niby z czym miałaby graniczyć? Ale jak na granicę, ta jest należycie przedostatnia…).

Na de rojów gwiazd zawisła mgławica, ogromna i czarna; jeden czerwony olbrzym lśni w niej niby szaleństwo bogów…

I raptem to lśnienie okazuje się błyskiem w gigantycznym oku, przesłoniętym nagle mrugnięciem powieki; ciemność porusza płetwą i Wielki A’Tuin, gwiezdny żółw, płynie dalej przez mrok.

Na jego grzbiecie — cztery słonie. Na ich grzbietach, obramowany wodą, migoczący pod maleńkim, orbitującym wokół słońcem, wirujący majestatycznie wokół gór otaczających zamarzniętą Oś, spoczywa Dysk — świat i zwierciadło światów.

Niemal nierzeczywisty.

Rzeczywistość nie jest cyfrowa, zero-jedynkowa, lecz analogowa. Jest czymś stopniowym. Inaczej mówiąc, rzeczywistość to cecha, którą obiekty posiadają w taki sam sposób, w jaki posiadają — powiedzmy — ciężar. Na przykład niektórzy ludzie są bardziej rzeczywiści niż inni. Ocenia się, że na dowolnej planecie istnieje tylko pięciuset prawdziwych ludzi, i właśnie dlatego przez cały czas niespodziewanie na siebie wpadają.

Świat Dysku jest tak nierzeczywisty, jak to tylko możliwe, a przy tym dostatecznie rzeczywisty, by istnieć.

I dostatecznie prawdziwy, by mieć prawdziwe kłopoty.


* * *

Jakieś trzydzieści mil w kierunku obrotowym od Ankh-Morpork przybój huczał na omiatanym wiatrem, pokrytym falującą trawą i piaszczystymi wydmami skrawku lądu — w miejscu gdzie Okrągłe Morze spotyka się z Oceanem Krawędziowym.

Samo wzgórze było widoczne na wiele mil dookoła — niezbyt wysokie, ale wznosiło się pośród wydm niby łódź odwrócona dnem do góry albo wyjątkowo pechowy wieloryb. Porastały je karłowate drzewa. Nie moczył go żaden deszcz, jeśli tylko mógł się jakoś z tego wykręcić. I chociaż wiatr rzeźbił wydmy wokół, niski wierzchołek trwał w wiecznej, dzwoniącej ciszy.

Nic prócz piasku nie zmieniło się tu od setek lat.

Aż do dzisiaj.

Prymitywna chata z wyrzuconego przez morze drewna została zbudowana na długim łuku plaży… Chociaż określenie „zbudowana” to obraza dla wszystkich w historii budowniczych prymitywnych chat z wyrzuconego przez morze drewna. Gdyby morze zwyczajnie zostawiało drewno na stosie, pewnie uzyskałoby lepszy wynik.

W tej chacie umarł właśnie pewien starzec.

— Oj — powiedział.

Otworzył oczy i rozejrzał się po izbie. Od jakichś dziesięciu lat nie widział jej zbyt wyraźnie.

Potem zsunął jeśli nawet nie nogi, to wspomnienie nóg z legowiska z morskiego wrzosu i wstał. Następnie wyszedł na zewnątrz, w krystalicznie czysty poranek. Z zaciekawieniem spostrzegł, że choć jest martwy, nadal ma na sobie widmowy obraz ceremonialnej szaty — poplamionej i wytartej, to prawda, jednak wciąż można było poznać, że kiedyś uszyto ją z czerwonego pluszu ze złotymi lamówkami. Ubranie umiera chyba razem z człowiekiem, a może człowiek ubiera się w myślach, ze zwykłego przyzwyczajenia.

Przyzwyczajenie doprowadziło go też do stosu drewna przy chacie. Kiedy jednak spróbował podnieść jakieś polano, dłoń przeniknęła przez nie na wskroś.

Zaklął.

Wtedy dopiero zauważył jakąś spoglądającą w morze postać na granicy fali. Opierała się na kosie. Wiatr szarpał jej czarną szatę.

Ruszył ku niej utykając, przypomniał sobie, że nie żyje, i pomaszerował sprężystym krokiem. Nie chodził tak już od dziesięcioleci; zdumiewające, jak szybko wracają takie rzeczy.

Był w połowie drogi, gdy postać się odezwała.

DECCAN RIBOBE.

— To ja.

OSTATNI STRAŻNIK WRÓT.

— No, chyba tak.

Śmierć zawahał się.

JESTEŚ NIM CZY NIE? spytał.

Deccan poskrobał się po nosie. To jasne, pomyślał; trzeba nadal móc siebie dotykać. Inaczej człowiek rozpadłby się na kawałki.

— Formalnie rzecz biorąc, Strażnik musi być wyznaczony przez Najwyższą Kapłankę — wyjaśnił. — A Najwyższych Kapłanek nie ma już od tysięcy lat. Widzisz, nauczyłem się wszystkiego od starego Tento, który tu mieszkał przede mną. Pewnego dnia zawołał mnie i mówi: „Deccan, wygląda na to, że umieram, więc teraz wszystko spada na ciebie, bo jeśli nie zostanie tu nikt, kto należycie pamięta, wszystko zacznie się od początku, a wiesz, co to oznacza”. No i w porządku… Ale trudno to nazwać oficjalnym naznaczeniem, ot co.

Obejrzał się na piaszczyste wzgórze.

— Żyliśmy tu tylko on i ja — westchnął. — Potem już tylko ja, który pamiętałem Holy Wood. A teraz… Podniósł dłoń do ust.

— O rany…

TAK, powiedział Śmierć.

Błędem byłoby stwierdzenie, że po twarzy Deccana Ribobe przemknął wyraz paniki, ponieważ w tej chwili jego twarz znajdowała się o kilka sążni od niego i ozdabiał ją rodzaj zastygłego uśmiechu, jakby Deccan wreszcie zrozumiał dowcip. Ale jego duch wyraźnie się zmartwił.

— Widzisz, bo to jest tak — zaczął pospiesznie. — Nikt tu nie przychodzi, tylko rybacy z sąsiedniej zatoki, ale oni zostawiają ryby i uciekają, a to z powodu zabobonów. No a przecież nie mogłem iść i szukać sobie ucznia, bo musiałem podtrzymywać ogień i wznosić modły…

TAK.

— …To straszna odpowiedzialność, kiedy jest się jedynym, który potrafi wykonywać jakąś pracę…

TAK! zgodził się Śmierć.

— Oczywiście, tobie nie muszę tłumaczyć…

NIE.

— …I wiesz, miałem nadzieję, że znajdzie się jakiś rozbitek albo ktoś przyjdzie tu szukać skarbów, a ja mu wszystko wytłumaczę, jak kiedyś stary Tento mnie, nauczę pieśni… No, jakoś to pozałatwiam, zanim umrę…

TAK?

— Pewnie nie ma możliwości, żebym tak jakby…

NIE.

— Tak myślałem — westchnął przygnębiony Deccan. Spojrzał na fale załamujące się przy brzegu.

— Kiedyś, tysiące lat temu, stało tu wielkie miasto — powiedział.

— Znaczy się tam, gdzie teraz jest morze. Kiedy przychodzi sztorm, można usłyszeć dawne dzwony świątyni bijące pod wodą.

WIEM.

— Lubiłem tu siadać w wietrzne noce i słuchać. Wyobrażałem sobie martwych ludzi na dole, jak dzwonią w dzwony.

A TERAZ MUSIMY JUŻ IŚĆ.

— Stary Tento mówił, że coś jest pod pagórkiem i to coś może kazać ludziom robić różne rzeczy. Wkłada im w głowy dziwne mrzonki — mówił Deccan, z ociąganiem ruszając za wysoką postacią.

— Ja tam nigdy nie miałem żadnych mrzonek.

ALE TY ŚPIEWAŁEŚ, zauważył Śmierć. Pstryknął palcami.

Koń przerwał skubanie suchej trawy na wydmach i podbiegł posłusznie. Deccan spostrzegł zdumiony, że zwierzę zostawia na piasku ślady kopyt. Spodziewał się raczej snopów iskier, a przynajmniej nadtopionych kamieni.

— Ehm… — odchrząknął. — Możesz mi powiedzieć, no… co teraz będzie?

Śmierć powiedział.

— Tak myślałem — mruknął smętnie Deccan. Ognisko, przez całą noc płonące na niewysokim wzgórzu, rozsypało się w chmurę popiołu. Żarzyło się jeszcze kilka głowni. Wkrótce zgasną i one.

.

Zgasły.

.

Przez cały dzień nic się nie wydarzyło. Potem, w niewielkim zagłębieniu u stóp drzemiącego pagórka, poruszyło się kilka ziarenek piasku. Odsłoniły maleńki otwór.

Coś się wynurzyło. Coś niewidzialnego. Coś radosnego, samolubnego i cudownego. Coś tak niematerialnego jak idea, którą właśnie było. Dziką ideą.

Była stara w sposób, jakiego nie mierzą kalendarze znane Człowiekowi; w tej chwili miała wspomnienia i potrzeby. Pamiętała życie w innych czasach i innych wszechświatach. Potrzebowała ludzi.

Uniosła się ku gwiazdom, zmieniając kształt i wijąc się jak dym.

Na horyzoncie płonęły światła.

Lubiła światła.

Przyglądała im się przez kilka sekund, po czym — jak niewidzialna strzała — wydłużyła się w stronę miasta i pomknęła naprzód.

Lubiła też akcję…

I minęło kilka tygodni.


* * *

Przysłowie mówi, że wszystkie drogi prowadzą do Ankh-Morpork, największego z miast Dysku.

W każdym razie przysłowie mówi, że istnieje takie przysłowie, które mówi, że wszystkie drogi prowadzą do Ankh-Morpork.

To nieprawda. Wszystkie drogi prowadzą z Ankh-Morpork, ale czasami ludzie podążają nimi w niewłaściwym kierunku.

Poeci już dawno zrezygnowali z opisywania tego miasta. Teraz ci bardziej przebiegli starają się je usprawiedliwiać. Mówią, że owszem, może i jest śmierdzące, może jest zatłoczone, może faktycznie wygląda tak, jak wyglądałoby Piekło, gdyby wygasić tam wszystkie ognie i przez rok trzymać stado krów z rozstrojem żołądka, ale trzeba uczciwie przyznać, że pełne jest wszechobecnego, wibrującego, dynamicznego życia. To prawda, chociaż mówią o tym poeci. Inni, którzy nie są poetami, odpowiadają: co z tego? Materace też bywają pełne życia, a nikt nie tworzy o nich sonetów. Obywatele nienawidzą mieszkania tutaj. Kiedy muszą wyjechać w interesach, szukać przygód, czy — najczęściej — odczekać, aż upłynie termin jakichś prawnych ograniczeń, wręcz marzą o powrocie, żeby nienawidzić mieszkania tutaj jeszcze trochę. Z tyłu powozów przyczepiają naklejki z napisami: „Ankh-Morpork — rzygaj albo rzuć”. Nazywają je Wielkim Wahooni[1], od owocu.

Od czasu do czasu jakiś władca buduje wokół Ankh-Morpork mur — oficjalnie po to, by nie wpuszczać wrogów. Ale Ankh-Morpork nie obawia się wrogów. Więcej nawet; wita wrogów serdecznie, pod warunkiem że są to wrogowie zamożni[2]. Miasto przetrwało powodzie, pożary, dzikie hordy, rewolucje i smoki. Niekiedy tylko dzięki przypadkowi, to prawda, ale przetrwało. Radosny, nieodwracalnie skorumpowany duch miasta okazał się odporny na wszystko…

Aż do dzisiaj.


* * *

Bum!

Eksplozja zniszczyła okna, drzwi i większą część komina. Przy ulicy Alchemików taki wybuch nie był niczym niezwykłym. Sąsiedzi woleli nawet eksplozje, które przynajmniej łatwo jest zlokalizować i które szybko się kończą. Są o wiele lepsze od zapachów, które się sączą zewsząd i bez końca.

Eksplozje były tu naturalnym elementem krajobrazu — a raczej tego, co z niego zostało.

Ta ostatnia nieźle się udała, według opinii miejscowych koneserów. W kłębach czarnego dymu błysnęło czerwone jądro, które nie zawsze daje się zauważyć. Odłamki na wpół roztopionego muru były bardziej roztopione niż zwykle. Stanowczo, uznano, eksplozja robiła wrażenie.

Bum!

Minutę czy dwie po wybuchu jakaś postać wytoczyła się z poszarpanego otworu, gdzie kiedyś tkwiły drzwi. Nie miała włosów, a jej ubranie jeszcze się tliło.

Zataczając się dotarła do grupki gapiów podziwiających dzieło zniszczenia. Całkiem przypadkiem położyła dłoń na ramieniu sprzedawcy gorących mięsnych pasztecików i kiełbasek w bułce, znanego jako Gardło Sobie Podrzynam Dibbler. Dysponował on niemal magiczną zdolnością pojawiania się w miejscach, gdzie można coś sprzedać.

— Szukam… — oznajmiła postać z rozmarzeniem — słowa. Mam na końcu języka.

— Pypeć? — podpowiedział Gardło.

I natychmiast odzyskał handlowe zmysły.

— Po takich przeżyciach — dodał, podsuwając postaci tacę z taką ilością zutylizowanych szczątków organicznych, że była już prawie świadoma — przyda się panu gorący pasztecik…

— Nienienie… To nie pypeć. Takie coś, co się mówi, kiedy człowiek coś odkryje. Biegnie się po ulicy i krzyczy… — gorączkowo tłumaczyła osmalona postać. — Takie specjalne słowo… — dodała, marszcząc czoło pod warstwą sadzy.

Tłumek niechętnie pogodził się z faktem, że więcej wybuchów nie będzie; teraz otoczył osmalonego alchemika. Widowisko mogło się okazać równie zajmujące.

— Tak, zgadza się — oświadczył starszy mężczyzna, nabijając fajkę. — Krzyczy się „Pożar! Pożar!”. — Był wyraźnie dumny z siebie.

— To nie to…

— Albo „Ratunku!”, albo…

— Nie, on ma rację — przerwała mu kobieta z koszem ryb na głowie. — Jest takie specjalne słowo. Zagraniczne.

— Szczera prawda — potwierdził jej sąsiad. — Specjalne zagraniczne słowo dla ludzi, którzy coś odkryli. Wynalazł je jakiś zagraniczny typek w kąpieli…

— Dajcie spokój… — Pierwszy mężczyzna odpalił fajkę od tlącego się kapelusza alchemika. — Ja na przykład nie rozumiem, dlaczego obywatele tego miasta mają biegać po ulicy i wrzeszczeć po pogańsku tylko dlatego, że wzięli kąpiel. Zresztą spójrzcie na niego. On wcale nie brał kąpieli. Potrzebuje kąpieli, owszem, ale się jeszcze nie kąpał. Po co ma biegać i wrzeszczeć po pogańsku? My też mamy doskonałe słowa do wrzeszczenia.

— Na przykład jakie? — wtrącił Gardło Sobie Podrzynam. Palacz fajki zawahał się.

— No… — powiedział. — Na przykład… „Coś odkryłem”… albo… „Hurra!”…

— Nie! — znów mu przerwała handlarka rybami. — Myślałam o tym typie gdzieś spod Tsortu czy gdzie. Siedział w kąpieli i wpadł na jakiś pomysł, więc wyskoczył z wrzaskiem na ulicę.

— A co wrzeszczał?

— Nie wiem. Może „Dajcie mi ręcznik!”.

— Na pewno by wrzeszczał jak nie wiem co, gdyby spróbował czegoś takiego u nas — oświadczył wesoło Gardło. — A teraz, panie i panowie, mam tu kiełbaski w bułce, od których ślinka…

— Eureka — oznajmił człowiek pokryty sadzą.

— Co z nią? — zdziwił się Gardło.

— Nic, o to właśnie słowo mi chodziło. Eureka. — Zakłopotany uśmiech rozjaśnił czarną twarz. — To znaczy „Mam to”.

— Co takiego?

— To. A przynajmniej miałem. Oktocelulozę. Niezwykły materiał. Miałem go w ręku. Ale trzymałem za blisko ognia — westchnął alchemik tonem człowieka, który doznał wstrząsu. — To bardzo ważne. Muszę zanotować. „Nie dopuszczać do rozgrzania”. Bardzo ważne. Muszę zanotować bardzo ważny fakt.

I poczłapał z powrotem do ruin.

Gardło spoglądał za nim przez chwilę.

— Ciekawe, o co mu chodziło — mruknął. Po czym wzruszył ramionami i podniósł głos do krzyku. — Paszteciki! Gorące kiełbaski! W bułce! Świeżutkie! Świnia jeszcze nie zauważyła, że zniknęły!


* * *

Migotliwa, wirująca idea ze wzgórza przyglądała się temu z wysoka. Alchemik nie miał pojęcia, że tam jest. Wiedział tylko, że jest dzisiaj niezwykle pomysłowy. Teraz idea zauważyła umysł sprzedawcy pasztecików.

Znała takie umysły. Uwielbiała takie umysły. Umysł, który potrafi sprzedawać koszmarne paszteciki, potrafi również sprzedawać marzenia. Skoczyła.

Na dalekim wzgórzu bryza rozwiewała zimny, szary popiół. Niżej, o stóp pagórka, w zagłębieniu między dwoma kamieniami, gdzie walczył o przetrwanie karłowaty jałowiec, poruszył się wąski strumyczek piasku.


* * *

Bum!

Delikatny obłok tynkowego pyłu spłynął na biurko właśnie w chwili, kiedy Mustrum Ridcully, nowy nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu, usiłował zawiązać wyjątkowo oporną muchę. Wyjrzał przez witrażowe okno. Chmura dymu unosiła się nad przedmieściem Ankh-Morpork.

— Kwestooor!

Zdyszany kwestor zjawił się po kilku sekundach. Głośne hałasy zawsze go niepokoiły.

— To alchemicy, mistrzu — wysapał.

— Już trzeci raz w tym tygodniu. Przeklęci handlarze fajerwerków — mruczał pod nosem nadrektor.

— Obawiam się, że tak, mistrzu — zgodził się kwestor.

— Co oni tam wyprawiają?

— Naprawdę nie wiem, mistrzu. — Kwestor powoli odzyskiwał oddech. — Alchemia nigdy mnie nie interesowała. Jest zbyt… zbyt…

— Niebezpieczna — oświadczył stanowczo nadrektor. — Tylko mieszają różne paskudztwa i powtarzają: „Zaraz, a co się stanie, jeśli dodam kropelkę tego żółtego…”. A potem biegają przez dwa tygodnie bez brwi.

— Chciałem powiedzieć: niepraktyczna — dokończył kwestor. — Próbują robić wszystko trudniejszym sposobem, kiedy jest przecież dostępna zwyczajna, codzienna magia.

— Myślałem, że próbują leczyć kamienie filozofów czy coś takiego. Same bzdury, gdyby ktoś mnie pytał. A poza tym wychodzę.

Gdy nadrektor zaczął wymykać się z pokoju, kwestor pospiesznie zamachał do niego plikiem papierów.

— Zanim pan wyjdzie, nadrektorze — zawołał z rozpaczą — może zechciałby pan podpisać kilka…

— Nie teraz, człowieku — odburknął nadrektor. — Muszę się z kimś spotkać w sprawie konia, tak?

— Tak…?

— No właśnie.

Drzwi się zatrzasnęły.

Kwestor popatrzył na nie i westchnął.

Niewidoczny Uniwersytet miewał w przeszłości najrozmaitszych nadrektorów. Dużych, małych, sprytnych, lekko obłąkanych i zupełnie obłąkanych — przychodzili, służyli przez jakiś czas, niekiedy tak krótko, że nie zdążył nawet powstać oficjalny portret do zawieszenia w Głównym Holu, a potem umierali. Starszy mag w magicznym świecie ma mniej więcej takie perspektywy długotrwałego zatrudnienia jak biegacz przez płotki na polu minowym.

Jednakże z punktu widzenia kwestora nie miało to znaczenia. Owszem, imię zmieniało się od czasu do czasu, ale najważniejsze, że zawsze był jakiś nadrektor. A najważniejszym zajęciem nadrektora, jeśli kwestor to dobrze rozumiał, było podpisywanie papierów, najlepiej — z punktu widzenia kwestora — bez ich uprzedniego czytania.

Ten jednak był inny. Przede wszystkim rzadko kiedy bywał u siebie, chyba że akurat chciał zmienić zabłocone ubranie. I krzyczał na ludzi. Zwykle na kwestora.

A przecież pomysł, by wybrać na nadrektora kogoś, kto od czterdziestu lat nie postawił nogi na Niewidocznym Uniwersytecie, wydawał się naprawdę znakomity.

Ostatnio zbyt wiele było starć między różnymi obrządkami magii. Dlatego, dla odmiany, najstarsi magowie zgodzili się, że Uniwersytet potrzebuje spokoju, by przez kilka miesięcy mogli knuć swoje spiski i intrygi w ciszy i bez przeszkód. Po przestudiowaniu akt odkryto, że niejaki Ridcully Bury, kiedy w zadziwiająco młodym wieku dwudziestu siedmiu lat osiągnął poziom maga Siódmego Stopnia, porzucił uczelnię i wyjechał, by doglądać rodzinnych posiadłości gdzieś na wsi.

Wydawał się idealny.

— Odpowiedni człowiek — uznali wszyscy. — Nowa miotła. Nowe porządki. Wiejski mag. Powrót do natury, do korzeni magii… Wesoły staruszek z fajką i błyszczącymi oczami. Taki co potrafi jedno zioło odróżnić od drugiego, taki co idzie przez las, a każdy zwierz jest mu bratem. Te rzeczy. Sypia pod gwiazdami jak nic. Nie zdziwimy się, jeśli wie, co mówi wiatr. Można się założyć, że zna imię każdego drzewa. I jeszcze rozmawia z ptakami.

Wysłano gońca. Ridcully Bury westchnął, poklął trochę, w warzywniku znalazł swoją laskę, służącą za podpórkę stracha na wróble, i wyruszył.

…A jeśli zacznie sprawiać kłopoty, dodali magowie, choć już tylko w myślach, to przecież kogoś, kto gada do drzew, można się bez kłopotu pozbyć.

A potem Ridcully Bury przybył i okazało się, że rzeczywiście rozmawia z ptakami. Właściwie to krzyczy na ptaki, a krzyczy zwykle „Trafiłem cię, draniu!”.

Zwierzęta lądowe i ptaki powietrzne istotnie znały Ridcully’ego Burego. Osiągnęły taką doskonałość w rozpoznawaniu kształtów, że na dwadzieścia mil wokół jego posiadłości uciekały, kryły się, a w sytuacjach rozpaczliwych gwałtownie atakowały na sam widok szpiczastego kapelusza.

W ciągu dwunastu godzin od przybycia Ridcully umieścił w spiżarni dla służby stado myśliwskich smoków, ostrzelał ze swej potwornej kuszy wrony na starożytnej Wieży Sztuk, wypił tuzin butelek czerwonego wina i zwalił się do łóżka o drugiej nad ranem, śpiewając piosenkę ze słowami, które co starsi i obdarzeni słabszą pamięcią magowie musieli sprawdzać w słownikach.

Po czym wstał o piątej rano i poszedł polować na kaczki wśród mokradeł wokół ujścia Ankh.

Wrócił narzekając, że na całe mile wokół nie ma tu dobrych miejsc do łowienia pstrągów. (W Ankh nie da się łowić ryb; trzeba skakać po haczykach, żeby je zmusić do zanurzenia).

I zamówił piwo do śniadania.

I opowiadał dowcipy.

Z drugiej strony, myślał kwestor, przynajmniej nie próbował się wtrącać w kierowanie Uniwersytetem. Ridcully’ego Burego kierowanie zupełnie nie interesowało, chyba że sforą psów myśliwskich. Jeśli czegoś nie można było trafić strzałą, upolować albo złowić, nie widział w tym większego sensu.

Piwo na śniadanie! Kwestor zadrżał. Magowie nie czuli się najlepiej przed południem, więc śniadania w Głównym Holu przebiegały w spokoju i ciszy, zakłócanej jedynie chrząknięciami, dyskretnym stąpaniem służby i tylko z rzadka czyimś stęknięciem. Ludzie żądający głośno cynaderek, kaszanki i piwa byli tu zjawiskiem nowym.

Jedyną osobą, której nie przerażał ów okropny człowiek, okazał się Windle Poons. Windle Poons miał sto trzydzieści lat i był głuchy. Był także specjalistą od starożytnych tekstów, jednak potrzebował sporej dozy uwagi i dłuższego przygotowania, by poradzić sobie z dniem dzisiejszym. Przyswoił jakoś fakt, że nowy nadrektor to przyjaciel zwierzątek i ptaszynek; potrwa tydzień, albo i dwa, nim zauważy zmianę sytuacji. Tymczasem starał się rozmawiać uprzejmie i grzecznie, wykorzystując swoją skromną wiedzę o Naturze i innych sprawach.

Mniej więcej tak: „Przypuszczam, że to, mm, miła odmiana, mm, spać teraz w normalnym łóżku zamiast pod, mm, gwiazdami?”. Albo „Te przedmioty tutaj, mm, nazywamy nożem i widelcem, mm”. I „Te, mm, zielone kawałki w jajecznicy, mm, to pewnie będzie pietruszka, nie sądzi pan?”.

Nowy nadrektor podczas jedzenia na nic prawie nie zwracał uwagi, a Poons nie zauważał, że nikt mu nie odpowiada, więc doskonale się dogadywali.

Zresztą kwestor miał inne problemy.

Na przykład alchemików. Alchemikom nie można ufać. Traktują siebie zbyt serio.

Bum!

I to była ostatnia. Potem mijały kolejne dni, nie akcentowane nawet najmniejszą eksplozją. Miasto uspokoiło się z wolna, co było posunięciem bardzo nierozsądnym.

Kwestorowi nie przyszło do głowy, że koniec wybuchów wcale nie oznacza, iż przestali to robić, czymkolwiek to było. Oznacza po prostu, że zaczęli to robić jak należy.


* * *

Była północ. Przybój huczał o brzeg i fosforyzował wśród nocy. Wokół pradawnego wzgórza dźwięk wydawał się tak martwy, jakby dobiegał przez kilka warstw aksamitu.

Otwór w piasku stał się już całkiem spory.

Gdyby przyłożyć do niego ucho, można by odnieść wrażenie, że słychać stamtąd oklaski.


* * *

Wciąż była północ. Księżyc w pełni sunął ponad dymami i oparami Ankh-Morpork, wdzięczny za kilka tysięcy mil nieba, które dzieliły go od miasta.

Dom Gildii Alchemików był nowy. Zawsze był nowy. Został wybuchowo zdemolowany i odbudowany czterokrotnie w ciągu minionych dwóch lat, ostatnio bez sali wykładowo-prezentacyjnej — w nadziei że okaże się to rozsądnym posunięciem.

Tej nocy pewna liczba zakapturzonych postaci ukradkiem dostała się do wnętrza. Po kilku minutach światła w oknie na ostatnim piętrze pociemniały i zgasły.

No, prawie zgasły.

Coś się tam działo. Przez chwilę w oknie widoczne było dziwne migotanie, a zaraz potem zabrzmiały okrzyki radości.

Był też dźwięk. Tym razem nie wybuch, ale niezwykłe, mechaniczne mruczenie, jakby ktoś umieścił zadowolonego kota na dnie blaszanego bębna.

Brzmiało tak: klikaklikaklikaklika… klik. Trwało to kilka minut, na tle radosnego gwaru. A potem ktoś powiedział:

— To już wszystko, kochani.


* * *

— Co już wszystko? — zapytał następnego ranka Patrycjusz Ankh-Morpork.

Stojący przed nim człowiek drżał ze strachu.

— Nie wiem, wasza wysokość. Nie chcieli mnie wpuścić do środka. Kazali czekać pod drzwiami, wasza wysokość.

Nerwowo splatał palce. Spojrzenie Patrycjusza przebijało go na wylot. To było dobre spojrzenie; wśród innych miało i tę zaletę, że skłaniało ludzi do mówienia, chociaż wydawało im się, że już skończyli.

Tylko Patrycjusz wiedział, ilu ma w mieście szpiegów. Ten akurat był służącym w Gildii Alchemików. Miał kiedyś pecha i stanął przed Patrycjuszem, oskarżony o włóczęgostwo. Po czym z własnej i nieprzymuszonej woli zgodził się zostać szpiegiem[3].

— To wszystko, wasza wysokość — zajęczał. — Tylko to dziwne klikanie i jakiś taki migotliwy blask pod drzwiami. I jeszcze, tego… powiedzieli, że światło słońca nie jest tu odpowiednie.

— Nie jest odpowiednie? To znaczy jakie?

— No… Nie wiem, wasza wysokość. Powiedzieli tylko, że nieodpowiednie. I że powinni pojechać gdzieś, gdzie jest lepsze. Ehm… A potem kazali mi iść i przynieść coś do jedzenia.

Patrycjusz ziewnął. W szaleństwach alchemików było coś nieopisanie nudnego.

— Doprawdy — mruknął.

— Ale jedli kolację ledwie piętnaście minut wcześniej — wyrzucił z siebie służący.

— Może to, co robili, wzmaga apetyt.

— Tak, tylko kuchnia była już zamknięta na noc, więc musiałem wyjść i kupić tacę kiełbasek w bułkach od Gardła Dibblera.

— Doprawdy… — Patrycjusz spojrzał na papiery, czekające na jego biurku. — Dziękuję ci. Możesz iść.

— I wie wasza wysokość? Smakowały im. Naprawdę im smakowały!


* * *

To, że alchemicy w ogóle mieli swoją gildię, było zadziwiające. Magowie są tak samo niechętni wszelkiej współpracy, ale też z natury skłonni do hierarchizacji i współzawodnictwa. Potrzebują organizacji. Co komu przyjdzie z bycia magiem Siódmego Stopnia, jeśli nie ma sześciu niższych stopni do spoglądania na nie z góry i Ósmego Stopnia, do którego się dąży? Inni magowie są niezbędni, by ich nienawidzić i nimi pogardzać.

Tymczasem każdy z alchemików pracował w samotności, w zaciemnionych pokoikach albo ukrytych lochach, poszukując wielkiej wygranej: kamienia filozoficznego albo eliksiru życia. Alchemicy byli zwykle chudzi, mieli zaczerwienione oczy, a ich brody właściwie trudno uznać za brody, raczej za grupki pojedynczych włosów, garnące się do siebie dla wzajemnej ochrony. Wielu alchemików nosiło też na twarzach mglisty, nieziemski wyraz, jaki jest skutkiem zbyt długiego przebywania w obecności wrzącej rtęci.

Nie chodzi o to, że alchemicy nienawidzili innych alchemików. Oni ich nie zauważali albo myśleli, że to morsy.

Dlatego też ich mała, pogardzana gildia nie aspirowała to statusu gildii tak potężnych, jak — powiedzmy — Złodziei, Żebraków czy Skrytobójców. Starała się wspomagać wdowy i sieroty po tych alchemikach, którzy z przesadną swobodą podeszli do cyjanku potasu, na przykład, albo przedestylowali jakieś ciekawe grzybki, wypili rezultat i weszli na dach, by tańczyć z wróżkami. Tych wdów i sierot nie było zbyt wiele, naturalnie, ponieważ dostatecznie długie kontakty z innymi ludźmi sprawiały alchemikom poważne trudności. Na ogół, jeśli już się żenili, to tylko po to, żeby ktoś mógł przytrzymywać im kolby.

Podsumowując: jedyną sztuką, jaką odkryli do tej pory alchemicy z Ankh-Morpork, była zamiana złota w mniej złota.

Aż do teraz…

Teraz narastało w nich nerwowe podniecenie ludzi, którzy na swoim koncie bankowym odkryli nieoczekiwaną fortunę i zastanawiają się, czy zwrócić na nią uwagę innych, czy zwyczajnie brać wszystko i uciekać.

— Magom się to nie spodoba — stwierdził jeden z nich, chudy, nerwowy, imieniem Lully. — Powiedzą, że to czary. Wiecie, że zawsze się wściekają, kiedy myślą, że ktoś czaruje, a nie jest magiem.

— Nie ma tu żadnych czarów — zapewnił Thomas Silverfish, przewodniczący Gildii.

— Są chochliki.

— To nie czary. To całkiem zwykły okultyzm.

— I salamandry.

— Całkiem zwyczajna historia naturalna. Nie ma w niej nic złego.

— No, niby tak. Ale oni powiedzą, że to czary. Sam wiesz, jacy oni są.

Alchemicy smętnie pokiwali głowami.

— To reakcjoniści — rzekł Sendiroge, sekretarz Gildii. — Nadęci thaumokraci. A inne gildie nie lepsze. Co oni wiedzą o postępie? Co ich to obchodzi? Mogliby robić takie rzeczy od lat, i co? Nie, to nie oni. Pomyślcie tylko, możemy zmienić życie ludzi, uczynić je… no, lepszym. Możliwości są ogromne.

— Edukacyjne — zauważył Silverfish.

— Historyczne — dodał Lully.

— I oczywiście rozrywkowe — stwierdził Peavie, skarbnik Gildii.

Był niski, nerwowy. Zresztą alchemicy w większości są nerwowi. Bierze się to z niepewności, co za chwilę zrobi trzymana w ręku kolba pełna bulgoczącej cieczy, z którą właśnie przeprowadza się doświadczenia.

— Owszem, to też. Jakaś rozrywka, w samej rzeczy — zgodził się Silverfish.

— Wielkie dramaty historyczne — mówił Peavie. — Wystarczy przygotować scenę, zebrać paru aktorów, zagrają raz, a potem ludzie na całym Dysku będą mogli to oglądać do woli! Przy okazji zaoszczędzi się na honorariach — dodał.

— Byle ze smakiem — zaznaczył Silverfish. — To wielka odpowiedzialność. Musimy dopilnować, żeby nie powstało coś, co może być w jakiś sposób… — Ucichł na moment. — No wiecie… nieokrzesane.

— Przeszkodzą nam — mruknął posępnie Lully. — Już ja znam tych magów.

— Przemyślałem tę sprawę — oznajmił Silverfish. — Zresztą światło i tak jest tutaj marne. Co do tego się zgodziliśmy. Musimy mieć czyste niebo. I musimy to robić daleko, jak najdalej stąd. Chyba znam odpowiednie miejsce.

— Wiecie, wciąż nie mogę uwierzyć w to, co robimy — rzekł Peavie. — Miesiąc temu była to tylko szalona idea. A teraz wszystko jakoś działa! Jak zaczarowane! Ale nie dzięki czarom, jeśli rozumiecie, co mam na myśli — dodał pospiesznie.

— Nie tylko iluzja, ale prawdziwa iluzja — stwierdził Lully.

— Nie wiem, czy ktoś o tym pomyślał — rzucił Peavie. — Ale dzięki temu możemy zarobić trochę pieniędzy.

— To nie jest istotne — zaznaczył Silverfish.

— Nie, nie. Oczywiście — wymamrotał Peavie. Zerknął na pozostałych. — Możemy obejrzeć jeszcze raz? — spytał zakłopotany. — Mogę sam kręcić korbą. I jeszcze… No… Wiem, że nie przyczyniłem się specjalnie do sukcesu tego projektu, ale przyniosłem te… no, coś takiego.

Wyjął z kieszeni szaty bardzo wielką torbę i postawił ją na stole. Upadła na bok; z wnętrza wytoczyły się jakieś białe, nieforemne kulki.

Alchemicy przyglądali się im podejrzliwie.

— Co to jest? — spytał Lully.

— No… — zaczął niepewnie Peavie. — Trzeba wziąć trochę kukurydzy i wrzucić ją do, powiedzmy, kolby numer trzy, razem z olejem kuchennym, rozumiecie. Potem przykrywa się talerzem albo czymś innym, a kiedy podgrzać kolbę, kukurydza strzela, znaczy, nie tak naprawdę, raczej puka. Jak już przestanie, zdejmuje się talerz, a kukurydza zmienia się w te, no, w te rzeczy… — Spoglądał na ich zdumione twarze. — Można to jeść — wymamrotał przepraszająco. — Jeśli doda się masła i soli, smakują trochę jak słone masło.

Silverfish sięgnął poplamioną od chemikaliów dłonią i ostrożnie wybrał puszysty kawałek. Przeżuł go starannie.

— Właściwie nie wiem, czemu to zrobiłem. — Peavie się zarumienił. — Tak jakby… Miałem ideę, że to słuszne. Silverfish przeżuwał dalej.

— Smakuje jak tektura — zauważył po chwili.

— Przepraszam. — Peavie spróbował zgarnąć pozostałe kawałki do torby.

Silverfish powstrzymał go delikatnie.

— Jednak — powiedział, sięgając po następną kulkę — coś w sobie mają, prawda? Rzeczywiście, wydają się właściwe. Mówiłeś, że jak się nazywają?

— Tak naprawdę to nie mają nazwy. Mówię na nie „pukane ziarna”.

Silverfish wziął kolejne.

— Zabawne, że człowiek ma ochotę ciągle je zjadać. Takie są… jeszczetrochowe. Pukane ziarna? Nieźle. W każdym razie… Panowie, zakręćmy jeszcze raz korbą.

Lully zaczął z powrotem zwijać film do latarni niemagicznej.

— Mówiłeś, że znasz takie miejsce, gdzie moglibyśmy zająć się projektem, a magowie by nie przeszkadzali — przypomniał. Silverfish wziął ze stołu garść pukanych ziaren.

— To na wybrzeżu — wyjaśnił. — Ładnie, słonecznie i ostatnio nikt tam nie zagląda. Nic tam nie ma, tylko jakiś poszarpany wiatrem lasek, świątynia i piaszczyste wydmy.

— Świątynia? Bogowie naprawdę mogę się wściec, jeśli… — zaczął Peavie.

— Posłuchaj mnie — przerwał mu Silverfish. — Cała okolica jest opuszczona od tysięcy lat. Nikogo tam nie ma. Ani ludzi, ani bogów; nic zupełnie. Tylko dużo światła i ziemia, która na nas czeka. To wielka szansa, chłopcy. Nie wolno nam próbować czarów, nie potrafimy robić złota, nie umiemy nawet zarobić na życie. Więc weźmy się za ruchome obrazki. Stwórzmy historię!

Alchemicy usiedli wygodniej. Wyraźnie poprawiły im się humory.

— Tak — zgodził się Lully.

— No pewnie — dodał Peavie.

— No to za ruchome obrazki! — Sendiroge podniósł garść pukanych ziaren. — Jak się dowiedziałeś o tym miejscu?

— Och, po prostu… — Silverfish urwał nagle zdumiony. — Nie wiem — wyznał po chwili. — Nie bardzo pamiętam. Musiałem gdzieś o nim usłyszeć i zapomniałem, a teraz jakoś wpadło mi do głowy. Wiecie, jak to bywa.

— Pewno — mruknął Lully. — To tak jak ze mną i filmem. Jakbym sobie przypominał, jak się to robi. Pamięć wyczynia czasem zabawne sztuczki.

— Tak.

— Tak.

— To po prostu idea, dla której nadszedł właściwy czas.

— Tak.

— Tak.

— Na pewno.

Wokół stołu zapadła lekko niespokojna cisza. Był to odgłos umysłów, próbujących uchwycić w psychiczne palce coś, co je martwiło.

Powietrze zdawało się połyskiwać.

— Jak się nazywa to miejsce? — zapytał w końcu Lully.

— Obecnie mówią na nie Święty Gaj — odparł Silverfish. Oparł się i przysunął sobie torbę pukanych ziaren. — Kiedyś, w dawnej mowie, nazywało się Holy Wood.

— Holy Wood… Brzmi jakoś znajomo.

Znowu umilkli, rozważając ten problem.

Ciszę przerwał Sendivoge.

— Co tam — zawołał wesoło. — Święty Gaju, nadchodzimy!

— Właśnie. — Silverfish potrząsnął głową, jakby próbował pozbyć się niepokojącej myśli. — Wiecie, to zabawne. Mam uczucie… że szliśmy tam… przez cały czas.


* * *

Kilka tysięcy mil pod Silverfishem Wielki A’Tuin, żółw świata, wiosłował sennie wśród gwiaździstej nocy. Rzeczywistość jest krzywą. To nie stanowi problemu. Problemem jest to, że owej rzeczywistości jest mniej, niż być powinno. Według niektórych mistycznych tekstów na półkach w bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu…

…pierwszej uczelni magii i wielkich bankietów na Dysku, której zbiór ksiąg jest tak ogromny, że deformuje Przestrzeń i Czas…

…co najmniej dziewięć dziesiątych oryginalnej rzeczywistości, jaka została stworzona, znajduje się na zewnątrz multiwersum, a że multiwersum z samej definicji zawiera wszystko, co jest czymkolwiek, fakt ten generuje w obiektach pewne napięcie.

Poza granicami uniwersów leżą pierwotne rzeczywistości, różne „niemal się stało”, „mogłoby być” i „nigdy nie było”, dzikie idee kreowane i rozpadające się chaotycznie niby pierwiastki w fermentujących supernowych.

Od czasu do czasu, rzadko, w miejscach gdzie bariery światów trochę się przetarły, mogą przesączyć się do wnętrza.

A rzeczywistość wycieka.

Skutkuje to zjawiskiem podobnym do podmorskich gorących gejzerów, wokół których dziwaczne wodne istoty znajdują dość ciepła i pożywienia, by stworzyć krótkotrwałą oazę życia w środowisku, gdzie nic żyć nie powinno.

Idea Świętego Gaju sączyła się niewinnie i radośnie do świata Dysku.

A rzeczywistość wyciekała.

I była zauważana. Są bowiem na zewnątrz Stwory, których umiejętność wyczuwania maleńkich, kruchych zgęstków rzeczywistości czyni legendę o rekinach i śladach krwi czymś całkiem trywialnym.

Stwory zaczynały się gromadzić.


* * *

Burza przemknęła nad wydmami, ale tam, gdzie wyrastało wzgórze, chmury zdawały się rozsuwać na boki. Tylko kilka kropli deszczu trafiło na wyschniętą glebę, a wichura zmieniła się w lekki zefirek, który zasypał piaskiem dawno wystygłe resztki ogniska.

Niżej, na stoku, niedaleko otworu — dostatecznie już dużego dla, powiedzmy, borsuka — niewielki kamień poruszył się i odtoczył na bok.


* * *

Miesiąc minął szybko. Wolał nie zostawać na miejscu zbyt długo.


* * *

Kwestor zapukał z szacunkiem do drzwi nadrektora. Otworzył je. Bełt przybił mu kapelusz do drzwi.

Nadrektor opuścił kuszę i spojrzał na niego gniewnie.

— Wściekle nieostrożne zachowanie — powiedział. — Mogłeś doprowadzić do paskudnego wypadku.

Kwestor nie stałby się tym, kim był — a raczej kim był jeszcze dziesięć sekund temu, czyli człowiekiem spokojnym i pewnym siebie, nie tym, kim był teraz, czyli człowiekiem na skraju ataku serca — nie posiadając umiejętności panowania nad sobą mimo nieoczekiwanych szoków.

Odpiął kapelusz od tarczy wyrysowanej kredą na starym drewnie.

— Nic się nie stało — oznajmił. Żaden głos nie mógłby brzmieć tak spokojnie bez gigantycznego wysiłku. — Dziury prawie nie widać. Dlaczego, hm, strzelasz do drzwi, mistrzu?

— Pomyśl rozsądnie, człowieku! Na dworze jest ciemno, a te przeklęte mury są z kamienia. Nie spodziewasz się chyba, że będę strzelał do murów?

— Aha — rzekł kwestor. — Te drzwi mają, hm, pięćset lat — dodał z bardzo dyskretnym wyrzutem.

— Wyglądają na to — odparł bezceremonialnie nadrektor. — Wielkie i czarne, ot co. Tutaj, człowieku, trzeba nam mniej kamieni i drewna, a więcej radości. Kilka wesołych obrazków, na przykład. Jakiś ornament czy dwa.

— Natychmiast tego dopilnuję — skłamał gładko kwestor. Przypomniał sobie o pliku dokumentów pod pachą. — A tymczasem, mistrzu, zechciałbyś może…

— Doskonale. — Nadrektor wbił na głowę szpiczasty kapelusz. — Zuch. A teraz muszę zajrzeć do chorego smoka. Biedaczysko od paru dni nie rusza swojej smoły.

— Twój podpis na jednym czy dwóch… — rzucił pospiesznie kwestor.

— Nie mam głowy do tego wszystkiego. — Nadrektor machnął na niego ręką. — I tak za dużo tutaj tego przeklętego papieru. W dodatku… — Spojrzał na kwestora, jakby właśnie coś sobie przypomniał.

— Widziałem dzisiaj coś zabawnego — powiedział. — Po dziedzińcu chodził jakiś małpiszon. Jakby nigdy nic.

— A tak… Pewnie bibliotekarz…

— Trzyma takiego zwierzaka?

— Źle mnie pan zrozumiał, nadrektorze — uśmiechnął się kwestor. — Ten zwierzak to właśnie był bibliotekarz. Nadrektor przyglądał mu się z uwagą.

Uśmiech kwestora nieco zmartwiał.

— Bibliotekarz jest małpiszonem?

Chwilę trwało, zanim kwestor wyjaśnił całą sprawę.

— Chcesz mi powiedzieć, że chłop magicznie zmienił się w małpiszona?

— Zdarzył się wypadek w Bibliotece, owszem. Eksplozja magiczna. W jednej chwili był jeszcze człowiekiem, a w następnej już orangutanem. I nie wolno go nazywać małpiszonem, mistrzu. Jest małpą. Człekokształtną.

— To chyba niewielka różnica?

— Chyba jednak spora. Kiedy nazwie się go małpiszonem albo małpiatką, robi się bardzo, hm, agresywny.

— Ale nie wypina tyłka na ludzi, co? Kwestor przymknął oczy i zadrżał.

— Nie, mistrzu. Myśli pan o pawianach.

— Aha. — Nadrektor zastanowił się szybko. — Czyli one u nas nie pracują?

— Nie, mistrzu. Tylko bibliotekarz, mistrzu.

— Nie można się na to zgodzić. Niemożliwe. Nie pozwolę, żeby wściekle wielkie kudłate stwory włóczyły się dookoła — oświadczył stanowczo nadrektor. — Pozbądź się go.

— Na bogów, nie! To najlepszy bibliotekarz na świecie! I bardzo tani.

— Dlaczego? Jak mu płacimy?

— Fistaszkami. Poza tym jest jedynym, który wie, jak Biblioteka naprawdę funkcjonuje.

— Więc trzeba zmienić go z powrotem. Co to dla człowieka za życie, tak być małpiszonem.

— Małpą, nadrektorze. Człekokształtną. I obawiam się, że takie życie bardziej mu odpowiada.

— A skąd niby wiesz? — zapytał podejrzliwie nadrektor. — Pewnie gada, co?

Kwestor zawahał się. Z bibliotekarzem zawsze był ten sam kłopot. Wszyscy tak się do niego przyzwyczaili, że nie mogli już sobie przypomnieć, kiedy Biblioteką nie kierowała małpa o żółtych kłach, obdarzona siłą trzech mężczyzn. Jeśli nienormalne trwa dostatecznie długo, staje się normalnym. Tylko że kiedy trzeba było coś wyjaśnić osobom trzecim, brzmiało to dziwnie.

Odchrząknął nerwowo.

— Mówi „uuk”, nadrektorze — wyjaśnił.

— A co to znaczy?

— To znaczy „nie”, nadrektorze.

— A w jaki sposób mówi „tak”, w takim razie? Kwestor obawiał się tego pytania.

— „Uuk”, nadrektorze.

— Przecież to takie samo uuk jak tamto uuk!

— Ależ nie! Zapewniam pana. Różnią się intonacją… To znaczy, kiedy się pan przyzwyczai… — Kwestor wzruszył ramionami. — Myślę, że jakoś nauczyliśmy się go rozumieć, nadrektorze.

— No tak… Przynajmniej jest w dobrej formie — odpowiedział złośliwie nadrektor. — Nie tak jak wy wszyscy. Dziś rano zajrzałem do sali klubowej i pełno tam było chrapiących ludzi.

— To starsi mistrzowie, mistrzu — wyjaśnił kwestor. — Moim zdaniem są wręcz w doskonałej formie.

— W formie? Dziekan wygląda, jakby połknął łóżko!

— Ależ mistrzu… — Kwestor uśmiechnął się pobłażliwie. — Określenie „w dobrej formie”, jak je rozumiem, oznacza „w formie odpowiedniej dla funkcji”. I trzeba przyznać, że ciało dziekana idealnie nadaje się do funkcji siedzenia przez cały dzień i zjadania obfitych posiłków. — Znowu pozwolił sobie na lekki uśmieszek.

Nadrektor rzucił mu spojrzenie tak staroświeckie, że mogłoby należeć do amonitu.

— To ma być żart? — spytał tonem kogoś, kto nie potrafiłby zrozumieć terminu „poczucie humoru”, choćby człowiek tłumaczył mu przez godzinę i pokazywał wykresy.

— To tylko moje spostrzeżenie, mistrzu — odparł ostrożnie kwestor.

Nadrektor pokręcił głową.

— Nie znoszę żartów. Nie znoszę facetów, którzy włóczą się i próbują cały czas być zabawni. To się bierze ze spędzania czasu w zamkniętych pomieszczeniach. Parę przebieżek po dwadzieścia mil i dziekan stałby się innym człowiekiem.

— To prawda — przyznał kwestor. — Martwym.

— Byłby zdrowszy.

— Owszem, ale jednak martwy.

Nadrektor z irytacją zaczął przekładać na biurku papiery.

— Gnuśność — mruczał pod nosem. — Za często się ją tu spotyka. Cały Uniwersytet jest leniwy. Ludzie albo śpią cały dzień, albo się zmieniają w jakieś małpiatki. Kiedy ja byłem studentem, nikt nawet nie myślał, żeby zostać małpiatką.

Z irytacją podniósł głowę.

— Czego ode mnie chciałeś? — burknął.

— Słucham? — odparł zaskoczony kwestor.

— Chciałeś, żebym coś zrobił, prawda? Przyszedłeś prosić, żebym się czymś zajął. Pewnie dlatego że jestem tu jedyny, który nie śpi mocno ani nie siedzi na drzewie i nie wyje każdego ranka.

— Hm… Wydaje mi się, że myśli pan o pawianach, nadrektorze.

— Co? Co? Mówże z sensem, człowieku!

Kwestor wziął się w garść. Nie rozumiał, dlaczego tak się go traktuje.

— Istotnie, chciałem się z panem zobaczyć w sprawie jednego z naszych studentów, mistrzu — oznajmił lodowatym tonem.

— Studentów? — warknął nadrektor.

— Tak, mistrzu. Kojarzy pan? Ci chudzi, z bladymi twarzami? Ponieważ to jest uniwersytet. Należą do zestawu, jak szczury…

— Zdawało mi się, że mamy ludzi, którzy powinni się nimi zajmować.

— Wykładowców. Tak. Ale czasami… A może, nadrektorze, zechce pan zerknąć na wyniki egzaminów…


* * *

Nastała północ — nie ta sama północ co poprzednio, ale bardzo podobna. Stary Tom, pozbawiony serca dzwon na uniwersyteckiej dzwonnicy, wybił właśnie dwanaście dźwięcznych chwil ciszy.

Deszczowe chmury wycisnęły z siebie nad miastem ostatnie krople. Ankh-Morpork leżało pod kilkoma wilgotnymi gwiazdami, realne jak cegła.

Myślak Stibbons, student magii, odłożył książkę i przetarł dłońmi twarz.

— No dobra — powiedział. — Zapytaj mnie o coś. No… O cokolwiek.

Victor Tugelbend, student magii, sięgnął po swój pomięty egzemplarz Necrotelicomniconu — omówienie dla studentów, z ćwiczeniami praktycznymi i przerzucił kilka stron. Leżał na łóżku Myślaka. Przynajmniej leżały tam jego łopatki; reszta ciała wyciągała się w górę po ścianie. To absolutnie normalna pozycja dla studenta zażywającego relaksu.

— Dobra — powiedział. — Gotów? Dobra. Jak brzmi imię pozawymiarowego monstrum, którego okrzyk to „Tycotycotyco”?

— Yob Soddoth — odparł natychmiast Myślak.

— Zgadza się. W jaki sposób Tshup Aklathep, Piekielna Gwiezdna Ropucha z Milionem Młodych, zadręcza swoje ofiary na śmierć?

— Ona… Czekaj, nie mów… Trzyma je i pokazuje portrety swoich dzieci, aż im mózgi eksplodują.

— Tak. Osobiście zawsze się zastanawiałem, jak to się dzieje. — Victor przerzucił kolejne strony. — Myślę, że kiedy już tysięczny raz powiesz „Rzeczywiście, oczy ma całkiem jak twoje”, zaczynasz marzyć o samobójstwie.

— Strasznie dużo wiesz, Victorze — stwierdził z podziwem Myślak. — Dziwię się, że wciąż jesteś studentem.

— E… No tak. Hm… Miałem pecha przy egzaminach i tyle.

— No dalej. Zapytaj jeszcze o coś. Victor zastanowił się.

— Gdzie leży Holy Wood? — zapytał.

Myślak zamknął oczy i uderzył pięścią w czoło.

— Czekaj, zaraz… Nic nie mów… — Otworzył oczy. — Co to znaczy „Gdzie leży Holy Wood”? — spytał. — Nie pamiętam żadnego Holy Woodu.

Victor spojrzał na stronę. Nie było tam ani słowa o Holy Woodzie.

— Mógłbym przysiąc, że słyszałem… Chyba myślałem o czymś kmym — dokończył niepewnie. — To przez te powtórki.

— Fakt. Naprawdę można mieć dosyć, nie? Ale warto się starać, żeby zostać magiem.

— To prawda — zgodził się Victor. — Nie mogę się doczekać. Myślak zatrzasnął książkę.

— Deszcz przestał padać — zauważył. — Chodź, przejdziemy przez mur. Możemy się chyba napić. Victor pogroził mu palcem.

— Ale tylko jedno piwo. Trzeba być trzeźwym — dodał. — Jutro końcowe egzaminy. Musimy zachować jasny umysł.

— Ha! — zgodził się Myślak.

Oczywiście, jest rzeczą bardzo ważną, by do egzaminu przystępować na trzeźwo. Wiele obiecujących karier w zamiataniu ulic, zbieraniu owoców czy graniu na gitarze w przejściach podziemnych rozpoczęło się od braku zrozumienia dla tego prostego faktu.

Jednak Victor miał szczególne powody do czujności.

Mógłby przecież popełnić błąd i zdać.

Zmarły wuj zostawił mu niewielką fortunę w zamian za to, że nie zostanie magiem. Nie zdawał sobie z tego sprawy, kiedy pisał testament, ale tak właśnie zrobił. Myślał, że pomaga siostrzeńcowi skończyć studia, jednak Victor Tugelbend okazał się bardzo inteligentnym, choć nietypowym młodzieńcem.

Rozumował tak:

Jakie są korzyści z bycia magiem? Owszem, zyskuje się niejaki prestiż, ale człowiek często znajduje się w niebezpiecznych sytuacjach i z całą pewnością zawsze narażony jest na śmierć z rąk innego maga.

Nie podobała mu się rola powszechnie szanowanych zwłok.

Z drugiej strony…

Jakie są zalety i wady bycia studentem magii? Ma się dużo wolnego czasu, sporo swobody w kwestiach picia dużych ilości piwa i śpiewania sprośnych piosenek, nikt nie próbuje człowieka zabić — chyba że w zwykłym, codziennym ankh-morporkańskim stylu, a dzięki spadkowi ma się też zagwarantowane skromne, lecz dostatnie życie. Oczywiście, trudno liczyć na prestiż, ale przynajmniej jest się żywym, żeby zdawać sobie z tego sprawę.

Dlatego też Victor poświęcił sporo energii na studiowanie najpierw warunków testamentu, a potem bizantyjskich regulaminów egzaminacyjnych Niewidocznego Uniwersytetu oraz wszystkich tematów egzaminów z ostatnich pięćdziesięciu lat.

W końcowych egzaminach, aby zdać, należało zdobyć 88 procent punktów.

Oblanie jest łatwe. Każdy idiota sobie z tym poradzi.

Wuj Victora nie był durniem. Jeden z wymienionych w testamencie warunków stwierdzał, że jeśli Victor choć raz osiągnie rezultat gorszy niż 80, strumyk pieniędzy wyschnie jak ślina na gorącej blasze.

W pewnym sensie zwyciężył. Niewielu studentów uczyło się tak pilnie jak Victor. Mówiono, że swoją wiedzą dorównuje niektórym najsłynniejszym magom. Długie godziny spędzał na lekturze grimoire’ów w Bibliotece. Słuchał wykładów, aż mógłby cytować je z pamięci. Kadra naukowa uważała go za najzdolniejszego i z pewnością najpilniejszego studenta od dziesięcioleci. A na kolejnych egzaminach końcowych starannie i kompetentnie uzyskiwał wynik 84.

To było niesamowite.


* * *

Nadrektor dotarł do ostatniej kartki.

— Aha. Rozumiem — odezwał się w końcu. — Żal chłopaka, co?

— Chyba nie całkiem pan zrozumiał, o co mi chodziło — powiedział kwestor.

— To całkiem oczywiste. Co roku jest o włos od zaliczenia. — Nadrektor sięgnął po kartkę. — Zresztą tu jest napisane, że zdał trzy lata temu. Dostał 91.

— Tak, ale się odwołał.

— Odwołał się? Bo zdał?!

— Jego zdaniem egzaminatorzy nie zauważyli, że źle wymienił odmiany alotropowe oktironu w pytaniu szóstym. Powiedział, że nie mógłby żyć z takim ciężarem. Że do końca jego dni dręczyłaby go świadomość, że zdał nieuczciwie, pokonując lepszych i godniejszych studentów. Zauważy pan, że w kolejnych dwóch egzaminach dostał tylko 82 i 83.

— A to dlaczego?

— Uważamy, że z ostrożności, mistrzu. Nadrektor zabębnił palcami po blacie.

— To niemożliwe — rzekł. — Nie możemy dopuścić, żeby ktoś kręcił się tutaj i prawie był magiem, i jeszcze śmiał się z nas pod… pod… Co to jest, pod czym ludzie się śmieją?

— Całkowicie się z panem zgadzam — zapewnił kwestor.

— Musimy go sparodiować — zdecydował nadrektor.

— Spacyfikować, mistrzu — poprawił go kwestor. — Sparodiowanie oznaczałoby wygłaszanie o nim pogardliwych i ośmieszających uwag.

— Tak jest. Słusznie myślisz. Tak właśnie zrobimy.

— Nie, mistrzu. To on nas parodiuje, więc my go spacyfikujemy.

— Słusznie. To sparodiuje sytuację. Kwestor westchnął ciężko.

— Albo spacyfikuje — dodał nadrektor. — Czyli mam mu przekazać rozkaz wymarszu? Posłać go o świcie…

— To parada, nadrektorze, nie parodia, a tym bardziej pacyfikacja. Nie możemy robić takich rzeczy.

— Nie możemy? Przecież my tu rządzimy!

— Tak, ale wobec pana Tugelbenda należy zachowywać najwyższą ostrożność. Jest ekspertem we wszelkich procedurach. Dlatego pomyślałem, żeby jutro, podczas egzaminów końcowych, wręczyć mu tę oto kartę.

Nadrektor spojrzał na przygotowaną przez kwestora kartę egzaminacyjną. Bezgłośnie poruszył wargami, czytając jej treść.

— Tylko jedno pytanie?

— Tak. I albo zda, albo obleje. Chciałbym widzieć, jak uda mu się na tym uzyskać 84 procent.


* * *

W pewnym sensie, niepojętym dla wykładowców i bardzo dla nich irytującym, Victor Tugelbend był także najbardziej leniwym człowiekiem w historii świata.

Nie zwyczajnie, normalnie leniwym. Zwyczajne lenistwo to po prostu niechęć do wysiłku. Victor minął ten etap już dawno, przemknął po pospolitym nieróbstwie i przeszedł na przeciwną stronę. Więcej kosztowało go unikanie wysiłku niż innych ludzi ciężka praca.

Nigdy nie pragnął zostać magiem. Właściwie niczego specjalnie nie pragnął, tyle żeby zostawić go w spokoju i nie budzić przed południem. Kiedy był jeszcze mały, ludzie zadawali mu pytania typu: „Kim chciałbyś zostać, mój mały?”. Odpowiadał: „Nie wiem. A co możecie zaproponować?”.

Na takie rzeczy nie pozwalają człowiekowi zbyt długo. Nie wystarczy, żeby był tym, kim jest — musi jeszcze starać się być kimś innym.

Próbował. Przez dłuższy czas starał się wzbudzić w sobie ochotę na kowalstwo, ponieważ wydawało się to interesujące i romantyczne. Ale wiązało się również z ciężką pracą i nieustępliwymi kawałkami metalu. Potem spróbował wzbudzić w sobie ochotę na skrytobójstwo, co wyglądało na pełne fantazji i romantyczne. Ale także wymagało ciężkiej pracy, a kiedy się lepiej zastanowić, czasem także zabicia kogoś. Jeszcze potem chciał wzbudzić w sobie ochotę na aktorstwo, gdyż jest dramatyczne i romantyczne, jednak niezbędne były zakurzone rajtuzy, ciasne mieszkania i — ku jego zdumieniu — ciężka praca.

Dał się skłonić się do pójścia na Niewidoczny Uniwersytet, gdyż okazało się to łatwiejsze od niepójścia.

Uśmiechał się często, odrobinę zdziwiony. Sprawiało to na innych wrażenie, że jest trochę bardziej inteligentny niż w rzeczywistości. Tak naprawdę zwykle starał się zrozumieć, co do niego mówią.

Miał też cienki wąsik, który w pewnym oświetleniu nadawał mu elegancki wygląd, a w innym wygląd człowieka, który przed chwilą pił gęsty koktail czekoladowy.

Był z niego dumny. Kiedy już zostanie się magiem, oczekują od człowieka, że w ogóle przestanie się golić i zapuści brodę jak krzak jałowca. Najstarsi magowie wyglądali na zdolnych do wychwytywania pożywienia wprost z powietrza poprzez własne wąsy — na sposób wielorybów.

Minęło już wpół do drugiej. Victor wlókł się powoli spod Załatanego Bębna, tawerny o stanowczo najgorszej reputacji w mieście. Victor Tugelbend zawsze sprawiał wrażenie, że wlecze się powoli — nawet kiedy biegał.

Był też całkiem trzeźwy, a zatem i trochę zdziwiony, kiedy znalazł się na placu Pękniętych Księżyców. Zmierzał przecież do niewielkiego zaułka za Uniwersytetem i do kawałka muru z wygodnie rozmieszczonymi wyjmowanymi cegłami. Od setek lat studenci magii omijali w ten sposób — a raczej przechodzili nad nimi — przepisy porządkowe uczelni.

Plac nie leżał po drodze.

Victor zawrócił, by powlec się z powrotem, i nagle znieruchomiał. Działo się coś niezwykłego.

Na placu można było zwykle spotkać jakiegoś bajarza, kilku grajków czy przedsiębiorcę poszukującego potencjalnych nabywców takich nadmiarowych ciekawostek Ankh-Morpork, jak Wieża Sztuk czy Mosiężny Most. Teraz zobaczył tylko grupkę ludzi ustawiających wielki ekran, podobny do prześcieradła rozpiętego na drągach.

Zbliżył się do nich powolnym krokiem.

— Co robicie? — zapytał przyjaźnie.

— Odbędzie się przedstawienie.

— Aha. Teatr — mruknął Victor bez szczególnego zaciekawienia.

Powlókł się z powrotem przez wilgotną ciemność, ale przystanął, kiedy usłyszał głos dobiegający z mroku między dwoma budynkami.

— Pomocy — powiedział głos, całkiem cicho.

— Po prostu to oddaj, dobrze? — zaproponował drugi głos. Victor podszedł bliżej i wytężył wzrok.

— Hej! — zawołał. — Co się tam dzieje?

Na chwilę zapadła cisza, po czym drugi głos odpowiedział:

— Nie wiesz, w co się pakujesz, mały.

On ma nóż, pomyślał Victor. Idzie do mnie z nożem. To znaczy, że albo mnie dźgnie, albo będę musiał uciekać, a to prawdziwa strata energii.

Ludzie, którzy nie starają się analizować faktów, mogliby pomyśleć, że Victor Tugelbend jest gruby i słaby. Tymczasem był on bez wątpienia najbardziej sportowo usposobionym studentem na całym Uniwersytecie. Konieczność dźwigania zbędnego ciężaru to zbyt wielki wysiłek, pilnował więc, by zawsze utrzymywać się w formie. Zresztą z porządnie rozwiniętymi mięśniami o wiele łatwiejsze jest robienie czegokolwiek.

Dlatego machnął ręką od siebie. Nie tylko trafił, ale poderwał napastnika w powietrze.

Potem spojrzał na niedoszłą ofiarę, wciąż kulącą się pod murem.

— Mam nadzieję, że nic się panu nie stało — powiedział.

— Nie ruszaj się!

— Nie miałem zamiaru.

Mężczyzna wynurzył się z cienia. Pod pachą ściskał jakiś pakunek i wyciągał przed siebie obie dłonie w dziwnym geście: oba palce wskazujące i oba kciuki rozstawione pod kątami prostymi i zetknięte razem, tak że szczurze oczka tego osobnika zdawały się spoglądać przez ramkę.

Pewnie próbuje odegnać zły urok, pomyślał Victor. Z tymi symbolami na płaszczu wygląda na maga.

— Zadziwiające — oznajmił mężczyzna, wyglądając zza palców. — Odwróć trochę głowę, dobrze? Znakomicie. Pechowo się składa z tym nosem, ale chyba coś na to poradzimy.

Podszedł bliżej i spróbował objąć Victora ramieniem.

— Masz szczęście — rzekł — że mnie spotkałeś.

— Naprawdę? — zdziwił się Victor, który sądził, że jest odwrotnie.

— Właśnie kogoś takiego szukałem.

— Przepraszam. Wydawało mi się, że pana okradają.

— Chodziło mu o to. — Mężczyzna klepnął w paczkę pod pachą. Zadźwięczała jak gong. — Ale nic by mu z tego nie przyszło.

— Nic nie jest warte? — spytał Victor.

— Jest bezcenne.

— No to w porządku.

Mężczyzna zrezygnował z prób objęcia obu ramion Victora i zadowolił się jednym.

— Sporo ludzi bardzo by się rozczarowało — stwierdził. — Spójrzmy jeszcze raz. Postawę masz niezłą. I dobry profil. Posłuchaj, chłopcze, chciałbyś się zająć ruchomymi obrazkami?

— Ehm… — odparł Victor. — Nie. Raczej nie. Mężczyzna wytrzeszczył na niego oczy.

— Słyszałeś chyba, co powiedziałem? — upewnił się. — Ruchome obrazki.

— Tak.

— Wszyscy chcą trafić do ruchomych obrazków!

— Nie, dziękuję — odmówił grzecznie Victor. — Jestem pewien, że to godziwe zajęcie, ale ruszanie obrazków nie wydaje mi się szczególnie ciekawe.

— Mówię o ruchomych obrazkach!

— Tak. Słyszałem pana. Mężczyzna pokręcił głową.

— No cóż — westchnął. — To rzeczywiście niezwykłe. Po raz pierwszy od tygodni spotykam kogoś, kto nie usiłuje rozpaczliwie dostać się do ruchomych obrazków. Sądziłem, że każdy chce się dostać do ruchomych obrazków. Jak tylko cię zobaczyłem, pomyślałem: za to, co zrobił, spodziewa się pewnie pracy w ruchomych obrazkach.

— Dziękuję mimo wszystko — powtórzył Victor. — Ale chyba nie skorzystam.

— Jestem ci jednak coś winien. — Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął wizytówkę. Wręczył ją Victorowi. Było na niej napisane:


Thomas Silverfish

Ciekawa i Pouczająca Kinematografia

Jedno- i dwuszpulowce materiał prawie niewybuchowy


Święty Gaj l


— To gdybyś kiedyś zmienił zdanie. Wszyscy w Świętym Gaju mnie znają.

Victor wpatrywał się w kartonik.

— Dziękuję — rzucił. — Ehm… Czy jest pan magiem? Silverfish spojrzał gniewnie.

— Skąd ci to przyszło do głowy? — burknął.

— Nosi pan suknię z magicznymi symbolami…

— Magiczne symbole? Przyjrzyj się dokładniej, mój chłopcze! Z pewnością nie są to naiwne symbole śmiesznego i przestarzałego systemu wierzeń! To znaki oświeconej sztuki, której czysty, nowy świt właśnie… tego… świta. Symbole magiczne… — zakończył tonem bezbrzeżnej pogardy. — I to jest szata, nie suknia — dodał jeszcze.

Victor przyjrzał się kolekcji gwiazd, półksiężyców i innych rzeczy. Znaki oświeconej sztuki, której nowy świt właśnie świtał, wyglądały zupełnie jak naiwne symbole śmiesznego i przestarzałego systemu wierzeń. Ale chwila nie była chyba odpowiednia, by mówić o tym głośno.

— Przepraszam — powiedział. — Nie przyjrzałem się dokładnie.

— Jestem alchemikiem — wyjaśnił Silverfish, z lekka tylko udobruchany.

— Rozumiem. Ołów w złoto i takie sprawy…

— Nie ołów, mój chłopcze. Światło. Z ołowiem to nie wychodzi. Światło w złoto…

— Naprawdę? — zdziwił się uprzejmie Victor.

Silverfish zaczął na środku placu ustawiać trójnóg.

Zebrał się niewielki tłumek. Niewielkie tłumki w Ankh-Morpork zbierają się bardzo łatwo — wśród mieszkańców miasta można znaleźć najznakomitszych gapiów we wszechświecie. Chętnie oglądaliby wszystko, zwłaszcza jeśli istnieje szansa, że ktoś w zabawny sposób dozna krzywdy.

— Może zostaniesz na pokazie? — rzucił jeszcze Silverfish i odszedł gdzieś.

Alchemik… Wszyscy przecież wiedzą, że alchemicy są trochę zwariowani, myślał Victor. To całkiem normalne.

Kto by chciał marnować czas na ruszanie obrazków? Większość z nich dobrze wygląda tam, gdzie jest.

— Kiełbaski w bułce! Kupujcie, póki gorące! — huknął czyjś głos tuż za jego uchem.

Victor odwrócił się.

— O… Witam, panie Dibbler.

— Dobry wieczór, chłopcze. Masz ochotę na pyszną gorącą kiełbaskę?

Victor zerknął na lśniące wałeczki na tacy zwisającej z szyi Dibblera. Pachniały apetycznie. Jak zawsze. A potem człowiek odgryzał pierwszy kęs i odkrywał, że Gardło Sobie Podrzynam Dibbler potrafił wykorzystać takie kawałki zwierzęcia, z których posiadania zwierzę nie zdawało sobie nawet sprawy. Odkrył bowiem, że z dostateczną ilością smażonej cebuli i musztardy ludzie zjedzą wszystko.

— Specjalna zniżka dla studentów — szepnął konspiracyjnie Dibbler. — Piętnaście pensów, i gardło sobie tym podrzynam.

Strategicznie uchylił pokrywkę patelni, wypuszczając obłok pary.

Pikantny zapach smażonej cebuli spełnił swe niegodziwe zadanie.

— Ale tylko jedną — zgodził się ostrożnie Victor. Dibbler wyrzucił kiełbaskę z patelni i ze sprawnością żaby łapiącej ważkę chwycił ją w bułkę.

— Do końca życia nie będziesz żałował — obiecał wesoło. Victor ugryzł kawałek cebuli. Była w miarę bezpieczna.

— O co tam chodzi? — Wskazał kciukiem ekran.

— Jakiś pokaz — odparł Dibbler. — Gorące kiełbaski! Znakomite! — Znów zniżył głos do zwykłego konspiracyjnego szeptu. — Istny szał w innych miastach. Tak słyszałem. Jakieś ruchome obrazki. Starali się wszystko dopasować, zanim pokażą to w Ankh-Morpork.

Razem obserwowali, jak Silverfish i dwóch jego asystentów majstruje coś przy pudle na trójnogu. W okrągłym otworze z przodu błysnęło nagle białe światło i rozjaśniło ekran. W tłumie rozległ się dość niepewny gwar.

— Aha — powiedział Victor. — Rozumiem. I to już wszystko? To przecież zwyczajny, stary teatrzyk cieni. Nic więcej. Wujek kiedyś próbował mnie w ten sposób zabawiać. Wie pan? Trzeba ruszać rękami przed światłem i wtedy cienie tworzą różne sylwetki.

— A tak — zgodził się niezbyt pewnie Dibbler. — Takie jak „Wielki Słoń” albo „Łysy Orzeł”. Dziadek umiał robić takie rzeczy.

— Mój wujek robił głównie „Kalekiego Królika”. Nie radził sobie najlepiej. To były kłopotliwe sytuacje. Siedzieliśmy wszyscy i próbowaliśmy zgadywać różne „Zaskoczone Jeże” czy „Rozjuszone Gronostaje”, a on szedł do łóżka nadąsany, bo nikt z nas się nie domyślił, że tak naprawdę pokazuje „Lorda Henry’ego Snippsa i Jego Ludzi, rozbijających Trolle w Bitwie pod Pseudopolis”. Właściwie nie widzę niczego szczególnego w cieniach na ekranie.

— Słyszałem, że to wygląda inaczej. Wcześniej sprzedałem jednemu z tych ludzi Specjalną Kiełbaskę Gigant, a on mi tłumaczył, że chodzi o pokazywanie obrazków bardzo szybko. Trzeba ułożyć mnóstwo obrazków razem i pokazywać jeden po drugim. Bardzo, bardzo szybko. Tak mówił.

— Nie za szybko — poprawił go stanowczo Victor. — Gdyby przesuwać je za szybko, nikt by nie widział, że się przesuwają.

— On mówił, że to jest właśnie cały sekret: żeby nie widzieć, jak się przesuwają — odparł Dibbler. — Trzeba je oglądać wszystkie naraz czy jakoś tak.

— Wszystkie będą rozmazane — stwierdził Victor. — Nie pytał pan o to?

— Właściwie nie. Szczerze mówiąc, musiał już iść. Powiedział, że trochę dziwnie się czuje.

Victor przyjrzał się w zadumie resztce kiełbaski w bułce, a jednocześnie poczuł, że jemu również ktoś się przygląda.

Spojrzał w dół. U jego nóg siedział pies.

Był mały, krzywonogi, w zasadzie szary, ale w brązowe, czarne i białe łaty na wystających częściach ciała. I patrzył.

Było to z pewnością najbardziej przenikliwe spojrzenie, jakie Victor w życiu oglądał. Nie groźne czy proszące — tylko bardzo spokojne i bardzo dokładne, jakby pies starał się zapamiętać każdy szczegół, by potem przekazać władzom dokładny rysopis.

Kiedy był już pewien, że zwrócił na siebie uwagę Victora, przeniósł wzrok na kiełbaskę.

Czując się obrzydliwie — z powodu okrucieństwa wobec biednego, bezrozumnego zwierzęcia — Victor rzucił mu kiełbaskę. Pies pochwycił ją i połknął jednym ekonomicznym ruchem.

Coraz więcej ludzi pojawiało się na placu. I nie tylko ludzi. Victor o kilka stóp od siebie rozpoznał wielką, górzystą sylwetkę Detrytusa, starego trolla, dobrze znanego wszystkim studentom jako ktoś, kto znajdował pracę wszędzie, gdzie trzeba było za pieniądze bardzo stanowczo usuwać ludzi z różnych miejsc. Troll również go zauważył i spróbował mrugnąć. Wymagało to zamknięcia obojga oczu, gdyż Detrytus nie radził sobie z bardziej skomplikowanymi czynnościami. Powszechnie uważano, że gdyby nauczył się czytać i pisać w stopniu dostatecznym, by usiąść i rozwiązać test na inteligencję, okazałoby się, że jest nieco mniej inteligentny od stołka.

Silverfish podniósł do ust megafon.

— Panie i panowie — powiedział. — Spotkał was zaszczyt obserwowania zwrotnego punktu w historii Wieku… — Odsunął megafon, schylił się i Victor usłyszał, jak nerwowo pyta jednego z asystentów: — Który to wiek? Naprawdę? — Po czym znów uniósł megafon i podjął w tym samym, uroczyście optymistycznym tonem: — Wieku Nietoperza! Mówię tu o narodzinach Ruchomych Obrazków! Obrazków, które poruszają się bez udziału magii!

Umilkł, czekając na oklaski. Nie rozległy się. Tłum przyglądał się tylko. Potrzeba czegoś więcej niż kończenia zdań wykrzyknikami, by otrzymać oklaski od gapiów z Ankh-Morpork.

Trochę rozczarowany, Silverfish mówił dalej:

— Zobaczyć znaczy uwierzyć, jak powiada przysłowie. Ale, panie i panowie, nie uwierzycie Świadectwu Własnych Oczu! Zobaczycie bowiem za chwilę Tryumf Nauki! Cud Wieku! Odkrycie Wstrząsające Podstawami Świata, nie, co ja mówię, Podstawami Uniwersum!

— W każdym razie musi to być coś lepszego niż ta nieszczęsna kiełbaska — odezwał się spokojny głos przy kolanie Victora.

— Okiełznanie Naturalnych Mechanizmów dla stworzenia Iluzji! Iluzji, panie i panowie, nie odwołującej się do Magii!

Victor powoli spuścił wzrok. W dole nie było nikogo, jedynie drapiący się pracowicie pies. Podniósł łeb i powiedział:

— Hau?

— Potencjał Edukacyjny! Sztuka! Historia! Dziękuję wam, panie i panowie. Panie i panowie, jeszcze niczego nie widzieliście! Nastąpiła kolejna przerwa, pełna nadziei na oklaski.

— Zgadza się. Nie widzieliśmy — odezwał się ktoś w pierwszym rzędzie gapiów.

— Właśnie — poparła go stojąca obok kobieta. — Kiedy wreszcie przestaniesz pan tyle gadać i zaczniecie z tymi cieniami?

— Ma rację — wtrąciła druga kobieta. — Zróbcie „Kalekiego Królika”. Moje dzieciaki strasznie go lubią.

Victor na chwilę odwrócił głowę, by uśpić podejrzliwość psa, po czym znów spojrzał na niego surowo.

Pies przyjaźnie obserwował tłum i pozornie nie zwracał na Victora uwagi.

Victor podłubał sobie palcem w uchu. To musiało być złudzenie, echo albo coś jeszcze. Nie chodziło o „hau”, chociaż „hau” samo w sobie nie jest właściwie dziwne. Co prawda większość psów we wszechświecie nie wydaje takich dźwięków. Ich szczekanie jest bardziej złożone, w stylu „ułof” albo „hrrwau”. Nie; problem polegał na rym, że pies wcale nie zaszczekał. On powiedział „hau”.

Victor pokręcił głową. Obejrzał się na Silverfisha, który zszedł z podwyższenia przed ekranem i skinięciem dał znak asystentowi, by zaczął kręcić korbą wystającą z boku pudła. Zabrzmiał cichy zgrzyt, który zmienił się w równe klikanie. Niewyraźne cienie zatańczyły na bieli ekranu, a potem…

Ostatnią rzeczą, jaką Victor zapamiętał, był głos rozlegający się z okolic jego kolana.

— Mogło być gorzej, wie pan? Mogłem powiedzieć „miau”.


* * *

Sny Holy Woodu…


* * *

Minęło jakieś osiem godzin.

Straszliwie skacowany Myślak Stibbons zerkał smętnie na pusty stolik obok. Victor nigdy nie opuszczał egzaminów: Zawsze powtarzał, że lubi wyzwania.

— Przygotujcie się do odczytania pytań — powiedział egzaminator z końca sali.

Sześćdziesiąt piersi sześćdziesięciu potencjalnych magów poczuło ucisk straszliwego napięcia. Myślak nerwowo obracał w palcach swoje szczęśliwe pióro.

Mag na katedrze odwrócił klepsydrę.

— Możecie zaczynać.

Kilku co bardziej ekstrawaganckich studentów odwróciło kartki z pytaniami jednym pstryknięciem palców. Myślak znienawidził ich natychmiast.

Sięgnął do swego szczęśliwego kałamarza, nie trafił i nerwowym ruchem przewrócił go na bok. Niewielka czarna rzeczka popłynęła na kartkę z pytaniami.

Panika i wstyd zalały go bez reszty. Próbował skrajem szaty zetrzeć atrament i rozsmarował go równo po blacie. Jego szczęśliwa suszona żaba spadła na podłogę.

Czerwony ze wstydu i czarny od atramentu, spojrzał błagalnie na maga na katedrze, po czym wskazał wzrokiem puste miejsce obok siebie. Mag skinął głową. Myślak z wdzięcznością przemknął do sąsiedniego stolika, odczekał, aż serce przestanie mu walić, i bardzo ostrożnie odwrócił kartkę.

Po dziesięciu sekundach, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, odwrócił ją po raz drugi, na wypadek gdyby wskutek jakiegoś błędu resztę pytań wypisano jednak na poprzedniej stronie.

Wokół panowała cisza pięćdziesięciu dziewięciu umysłów skrzypiących we wspólnym wysiłku.

Myślak odwrócił kartkę raz jeszcze.

Może to pomyłka? Nie… Była pieczęć Uniwersytetu, podpis nadrektora i wszystko, co trzeba. Więc może to jakaś szczególna próba, może obserwują go teraz, żeby sprawdzić, jak się zachowa…

Rozejrzał się ukradkiem. Inni studenci pracowali pilnie. Może to jednak nie pomyłka. Tak… Im dłużej o tym myślał, tym bardziej logiczne mu się wszystko wydawało. Nadrektor podpisał pewnie kartki, a potem, kiedy sekretarze przepisywali tematy, któryś z nich zdążył zapisać tylko najważniejsze pierwsze pytanie i pewnie ktoś go odwołał albo co, i nikt nie zauważył, i kartka trafiła na stolik Victora, tyle że on nie przyszedł, a Myślak zajął jego miejsce, co oznacza — uznał w nagłym przypływie pobożności — że bogowie chcieli, by dostał tę kartkę. W końcu to nie jego wina, jeśli w wyniku jakiegoś błędu otrzymał na egzaminie takie pytanie. Zlekceważenie okazji można by pewnie nazwać świętokradztwem czy nawet gorzej.

Muszą uznać odpowiedź. Myślak nie na darmo mieszkał w jednym pokoju z największym autorytetem w dziedzinie przepisów egzaminacyjnych. Nauczył się tego i owego.

Raz jeszcze przeczytał pytanie: Jak się nazywasz?”.

Odpowiedział.

Po chwili podkreślił jeszcze odpowiedź kilka razy, używając swojej szczęśliwej linijki.

Jeszcze po chwili, by wykazać dobrą wolę, dopisał wyżej: „Odpowiedź na pytanie pierwsze brzmi”.

Po kolejnych dziesięciu minutach dodał jeszcze linijkę niżej: „Takie bowiem jest moje imię i nazwisko”. To także podkreślił.

Biedny Victor; będzie żałował, że nie przyszedł.

Ciekawe, co się z nim stało.


* * *

Żadna droga nie prowadziła jeszcze do Świętego Gaju. Ktokolwiek chciałby się tam dostać, musiał wyruszyć traktem do Quirmu i w pewnym nieoznaczonym miejscu pośród karłowatych krzaków skręcić i podążyć w kierunku piaszczystych wydm. Dzika lawenda i rozmaryn porastały pobocza. Nie słychać było żadnego dźwięku prócz brzęczenia pszczół i dalekiej pieśni skowronka, które czyniły ciszę tym wyraźniejszą.

Victor Tugelbend porzucił szlak w miejscu, gdzie pobocze było rozjeżdżone kołami wielu wozów i — sądząc po wyglądzie — zdeptane rosnącą liczbą stóp.

Pozostało mu jeszcze wiele mil. Wlókł się dalej. Gdzieś w głębi umysłu cichy głosik powtarzał zdania w stylu „Gdzie ja jestem? Dlaczego to robię?”, a inna część świadomości doskonale zdawała sobie sprawę, że wcale nie musi tego robić. Był jak ofiara hipnotyzera, która wie, że wcale nie jest zahipnotyzowana i może wyrwać się z transu, kiedy tylko zechce, ale akurat nie ma na to ochoty. Jego nogi pozwalały sobą sterować.

Nie był pewien dlaczego. Wiedział tylko, że dzieje się coś, w czym chce uczestniczyć. Coś, co może się już nigdy nie powtórzyć.

Kawałek za nim, ale szybko zmniejszając dystans, podążał Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, próbujący dosiadać konia. Nie był urodzonym jeźdźcem i od czasu do czasu spadał; między innymi z tego powodu nie wyprzedził jeszcze Victora. Inny powód to fakt, że zatrzymał się przed wyjazdem z miasta, by tanio sprzedać swój kiełbaskowy interes pewnemu krasnoludowi, który nie wierzył własnemu szczęściu (po próbie sprzedaży kilku kiełbasek nadal nie mógł uwierzyć).

Coś przyzywało Dibblera — i miało złocisty głos. Daleko za Gardłem, wlokąc ręce po piasku, szedł troll Detrytus. Trudno mieć pewność, co sobie myślał, tak jak trudno określić, co myśli gołąb pocztowy. Detrytus po prostu wiedział, że miejsce, gdzie być powinien, nie jest tym, gdzie się obecnie znajduje.

I wreszcie, jeszcze dalej z tyłu, jechał zaprzężony w ósemkę koni wóz, wiozący do Świętego Gaju ładunek drewna. Woźnica nie myślał o niczym szczególnym, choć trochę był zdziwiony wypadkiem, jaki spotkał go tuż przed opuszczeniem Ankh-Morpork, w mroku przedświtu. Jakiś głos zawołał z ciemności przy drodze: — Stać, w imieniu straży miejskiej!

Woźnica przystanął, a kiedy nic się nie działo, rozejrzał się dookoła i nie zobaczył nikogo.

Wóz przejechał, odsłaniając oczom obdarzonego wyobraźnią widza niewielką postać Gaspode, Cudownego Psa, próbującego ułożyć się wygodnie między belkami na tyłach. On także jechał do Świętego Gaju.

I także nie wiedział po co.

Ale postanowił się tego dowiedzieć.


* * *

Nikt pod koniec Wieku Nietoperza nie uwierzyłby chyba, że życie Dysku bacznie i niecierpliwie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przynajmniej o wiele bardziej złośliwe; że badają i analizują ludzkie sprawy równie skrupulatnie, jak skrupulatnie ktoś głodujący od trzech dni bada zestaw „Ile tylko zdołasz pożreć jeden dolar” przed wejściem do Najlepszych Żeberek Hargi…

No, właściwie… większość magów by uwierzyła, gdyby ktoś im powiedział.

I bibliotekarz uwierzyłby z całą pewnością.

A także pani Marietta Cosmopilite z Quirmowej 3 w Ankh-Morpork. Ale ona wierzyła, że świat jest kulisty, że główka czosnku w szufladzie z bielizną odpędza wampiry, że człowiekowi dobrze robi, jeśli wyjdzie czasem i trochę się pośmieje, że w każdym tkwi piękno, jeśli tylko się wie, gdzie go szukać, i że trzy obrzydliwe skrzaty podglądają ją co wieczór, kiedy się rozbiera[4].


* * *

Święty Gaj!…


* * *

…na razie nie wyglądał imponująco. Zwyczajny pagórek nad morzem, a po jego drugiej stronie sporo wydm. Okolica miała to szczególne piękno, które zachwyca tylko wtedy, gdy można opuścić je po krótkiej chwili podziwu i odjechać w inne miejsce, gdzie znana jest gorąca kąpiel i zimne drinki. Pozostawanie tutaj przez dłuższy czas mogło być tylko pokutą.

Mimo to wyrosło tu miasteczko… prawie. Drewniane szopy wznoszono wszędzie tam, gdzie ktoś zrzucił na ziemię ładunek drewna. Były prymitywne, jakby ich budowniczym żal było czasu zabieranego czemuś, co woleliby robić. Szopy wyglądały jak zwykłe skrzynie z desek.

Z wyjątkiem frontonów.

Jeśli ktoś chce zrozumieć Święty Gaj, mawiał Victor wiele lat później, musi zrozumieć jego budynki.

Weźmy typową szopę na piasku. Ma pewnie skośny dach, to jednak bez znaczenia, gdyż w Świętym Gaju nigdy nie pada deszcz. Ma też szczeliny w ścianach, zapchane szmatami. Okna to zwykłe dziury, ponieważ szkło jest zbyt kruche, by dostarczać je aż z Ankh-Morpork. A oglądany z tyłu fronton to po prostu wielka drewniana płyta podtrzymywana gąszczem podpórek.

Od przodu jednak fronton jest wycinaną, rzeźbioną, malowaną, barokową architektoniczną ekstrawagancją. W Ankh-Morpork ludzie rozsądni budowali proste domy, zachowując ozdoby dla wnętrza. Ale w Świętym Gaju budynki były odwrócone na lewą stronę.

Victor w oszołomieniu kroczył tym, co uchodziło za główną ulicę miasteczka. Obudził się o świcie między wydmami. Dlaczego? Postanowił przybyć do Świętego Gaju, ale dlaczego? Nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał tylko, że wydawało mu się to całkiem oczywiste. Istniały setki ważnych powodów…

Gdyby tylko zapamiętał choć jeden…

To nie znaczy, że w głowie pozostało jakieś miejsce na wspomnienia. Umysł był zbyt zajęty świadomością, że jego właściciel jest bardzo głodny i mocno spragniony. Kieszenie mieściły łączną sumę siedmiu pensów — za to nie mógłby kupić nawet miski zupy, a co dopiero porządnego posiłku.

Posiłek by mu się przydał. Po dobrym jedzeniu wszystko wydaje się bardziej zrozumiałe.

Przeciskał się przez tłumy. Większość ludzi wyglądała na cieślów, lecz widywał też innych, dźwigających jakieś pojemniki i tajemnicze pudła. I wszyscy chodzili bardzo szybko, bardzo stanowczym krokiem, skupieni na jakimś ważnym celu.

Wszyscy z wyjątkiem Victora.

Wlókł się zaimprowizowaną ulicą, gapił na domy i czuł jak zabłąkany konik polny w mrowisku. Zupełnie nie miał…

— Nie mógłbyś uważać, jak chodzisz?!

Odbił się od ściany. Kiedy odzyskał równowagę, druga strona tej kolizji znikała już w tłumie. Spojrzał za nią tępo, po czym biegiem ruszył w pogoń.

— Hej! — zawołał. — Przepraszam! Panienko! Zatrzymała się i niecierpliwie zaczekała, aż ją dogoni.

— Słucham?

Była o stopę niższa od niego, o kształtach dość niejasnych, skrywanych bowiem pod bezsensowną liczbą falbanek. Co prawda sukienka nie była aż tak śmieszna jak blond peruka pełna loczków. Twarz, biała od pudru — poza oczami, które otaczały czarne pierścienie — sprawiała wrażenie klosza od lampy, który ostatnio mocno nie dosypiał.

— Słucham? — powtórzyła dziewczyna. — Ale szybko! Za pięć minut zaczynają kręcić!

— Ehm…

Uspokoiła się trochę.

— Nic nie mów — powiedziała. — Właśnie tu dotarłeś. Wszystko wydaje ci się nowe. Nie wiesz, co robić. Jesteś głodny. Nie masz pieniędzy. Zgadza się?

— Tak! Skąd wiedziałaś?

— Wszyscy tak zaczynają. A teraz chciałbyś się dostać do migawek, tak?

— Żeby się wymigać?

Przewróciła oczami w głębi czarnych kręgów.

— Do ruchomych obrazków!

— Och…

Chcę, pomyślał. Nie wiedziałem o tym, ale chcę. Po to przyszedłem. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem?

— Tak — potwierdził. — Tak, tego właśnie chcę. Chcę się dostać. Jak to załatwić?

— Trzeba długo, bardzo długo czekać. Aż ktoś cię zauważy. — Dziewczyna z nieskrywaną pogardą zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. — Zajmij się może stolarstwem. W Świętym Gaju zawsze potrzebni są dobrzy rzeźnicy drzew.

A potem odwróciła się na pięcie i zniknęła wśród tłumu bardzo zajętych ludzi.

— Dziękuję! — krzyknął za nią Victor. — Mam nadzieję, że szybko wyleczysz oczy!

Zabrzęczał monetami w kieszeni.

Stolarstwo nie wchodziło w grę. Wymagało zbyt ciężkiej pracy. Kiedyś zresztą próbował; on i drewno szybko doszli do porozumienia: on go nie tykał, ono nie pękało.

Bardzo długie oczekiwanie miało swoje zalety, jednak wymagało pieniędzy, by je wykorzystać.

Palcami trafił nagle na niewielki i nieoczekiwany prostokąt. Wyjął go z kieszeni i spojrzał. Wizytówka Silverfisha.


* * *

Rezydencja Święty Gaj l okazała się zbiorowiskiem drewnianych szop otoczonych wysokim ogrodzeniem. Była też brama, a przed bramą kolejka. Tworzyli ją ludzie, krasnoludy i trolle. Wyglądali, jak gdyby stali już dosyć długo; niektórzy nawet tak doskonale opanowali owo naturalne przygarbienie — przy jednoczesnym zachowaniu pozycji wyprostowanej — że mogliby być bezpośrednimi potomkami pierwszych prehistorycznych kolejkowiczów.

Przy bramie stal wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, który obserwował kolejkę z pełną wyższości miną wszystkich pomniejszych przedstawicieli władzy.

— Przepraszam… — zaczął Victor.

— Pan Silverfish dziś rano nikogo więcej nie potrzebuje — odpowiedział mężczyzna samym kącikiem ust. — Spadaj.

— Ale mówił, że gdybym kiedykolwiek…

— Czy powiedziałem: spadaj, przyjacielu?

— Tak, ale…

Furtka w płocie uchyliła się nieco. Wychyliła się drobna, blada twarz.

— Potrzebujemy trolla i dwóch ludzi — oznajmiła. — Jeden dzień, zwykła cena.

Furtka się zamknęła.

Mężczyzna wyprostował się i podniósł dłonie do ust.

— No dobra, męty! — krzyknął. — Słyszeliście! — Ocenił kolejkę doświadczonym spojrzeniem hodowcy bydła. — Ty, ty i ty — wskazał palcem.

— Przepraszam bardzo — wtrącił uprzejmie Victor. — Wydaje mi się, że ten człowiek, o ten, był pierwszy i…

Odepchnięto go na bok. Szczęśliwa trójka weszła przez bramę. Zdawało mu się, że dostrzega błysk monet przechodzących z rąk do rąk. Potem strażnik zwrócił ku niemu czerwoną ze złości gębę.

— Ty! Na koniec kolejki! I tam masz zostać.

Victor spojrzał na niego. Spojrzał na bramę. Spojrzał na długi rząd zniechęconych ludzi.

— Nie — odparł. — Raczej nie. Ale dziękuję.

— No to spływaj.

Victor uśmiechnął się przyjaźnie. Ruszył wzdłuż płotu i skręcił za róg. Za kolejnym rogiem trafił w wąski zaułek.

Przeszukał typowe dla takich zaułków śmieci, aż znalazł kawałek papieru. Podwinął rękawy. Dopiero wtedy zbadał dokładnie płot i odkrył parę obluzowanych desek, które — przy odrobinie wysiłku — przepuściły go na drugą stronę.

Znalazł się na placu zastawionym deskami i stosami materiałów. Nie zauważył nikogo.

Maszerując zdecydowanym krokiem, świadom, że nikt nie zaczepi człowieka z podwiniętymi rękawami, który maszeruje zdecydowanym krokiem i trzyma w ręku kawałek papieru, ruszył przez drewnianą i brezentową krainę cudów Ciekawej i Pouczającej Kinematografii.

Były tu budynki wymalowane na tyłach innych budynków. Były drzewa, będące drzewami z przodu i masą podpórek z tyłu. Było też wiele nerwowego biegania, chociaż — o ile Victor mógł to ocenić — nikt niczego nie produkował.

Zauważył mężczyznę w długim czarnym płaszczu, czarnym kapeluszu, z wąsem jak ryżowa szczotka, który przywiązywał do jednego z drzew młodą dziewczynę. Nikt jakoś nie próbował mu przeszkodzić, choć dziewczyna się wyrywała. Kilku ludzi obserwowało to nawet ze znudzeniem; obok nich stało wielkie pudło na trójnogu i jakiś człowiek kręcił wystającą ze ścianki korbą.

Dziewczyna wyciągnęła błagalnie rękę, po czym bezgłośnie poruszyła ustami.

Jeden z patrzących wstał, przejrzał kilka ułożonych obok plansz, wybrał jedną i przytrzymał ją przed pudłem.

Plansza była czarna. Białą farbą wymalowano na niej słowa: „Nie! Nie!”.

Człowiek się odsunął. Złoczyńca podkręcił wąsa. Człowiek wrócił z inną tablicą. Tym razem głosiła: „Aha! Moja dumna piękność!”.

Inny z siedzących sięgnął po megafon.

— Dobrze, świetnie — powiedział. — Teraz pięć minut przerwy i kręcimy scenę bitwy!

Złoczyńca odwiązał dziewczynę i odeszli razem. Człowiek z korbą przestał kręcić, zapalił papierosa i podniósł pokrywę pudła.

— Wszyscy słyszeli? — zapytał.

Odpowiedział mu chór pisków.

Victor zbliżył się do człowieka z megafonem; stuknął go w ramię.

— Pilna wiadomość dla pana Silverfisha — powiedział.

— Jest w biurze. — Człowiek machnął kciukiem ponad ramieniem, nie odwracając się nawet.

— Dziękuję.

Pierwsza szopa, do której zajrzał Victor, mieściła tylko długie, ginące w mroku rzędy małych klatek. Niewyraźne stworki rzucały się na pręty i ćwierkały coś do niego. Czym prędzej zatrzasnął drzwi.

W następnej szopie znalazł Silverfisha, stojącego przy biurku zawalonym stosami papierów i kubkami. Silverfish nawet na niego nie spojrzał.

— Połóż tutaj — rzucił z roztargnieniem.

— To ja, panie Silverfish — powiedział Victor. Silverfish przyjrzał mu się z taką miną, jakby winą Victora było, że nikogo mu nie przypomina.

— Tak?

— Przyszedłem w sprawie tej pracy. Pamięta pan?

— Jakiej pracy? Co mam pamiętać? Skąd się tu wziąłeś, u licha?

— Dostałem się do ruchomych obrazków — wyjaśnił Victor. — Przez płot. Ale młotek i parę gwoździ załatwi sprawę.

Na twarzy Silverfisha pojawił się wyraz paniki. Victor pomachał mu wizytówką w sposób — miał nadzieję — uspokajający.

— W Ankh-Morpork — podpowiedział. — Parę nocy temu. Ktoś panu groził.

Silverfish wyraźnie skojarzył fakty.

— Tak — szepnął. — Ty jesteś tym chłopcem, który przyszedł mi z pomocą.

— A pan powiedział, żebym się zjawił i przekonał, czy chciałbym ruszać obrazki. Wtedy nie chciałem, ale teraz chcę.

Uśmiechnął się promiennie.

A równocześnie myślał: spróbuje się wymigać. Żałuje tej propozycji. Wyśle mnie z powrotem do kolejki.

— No cóż, naturalnie — rzekł Silverfish. — Wielu bardzo utalentowanych ludzi chciałoby się znaleźć w ruchomych obrazkach. Lada dzień będziemy mieli dźwięk. Chciałem powiedzieć: znasz się może na stolarce? Masz doświadczenie alchemiczne? Szkoliłeś kiedy chochliki? W ogóle znasz jakieś rzemiosło?

— Nie — przyznał Victor.

— Umiesz śpiewać?

— Trochę. W kąpieli. Ale nie za dobrze.

— Umiesz tańczyć?

— Nie.

— Miecz? Potrafisz robić mieczem?

— Trochę — potwierdził Victor.

Czasem ćwiczył z mieczem w sali gimnastycznej. Nigdy nie walczył z przeciwnikiem, gdyż magowie z reguły brzydzą się ćwiczeniami fizycznymi; oprócz niego z całego Uniwersytetu zjawiał się w sali tylko bibliotekarz, ale on korzystał z lin i trapezów. Victor ćwiczył jednak przed lustrem własne techniki, a lustro nigdy go jeszcze nie pokonało.

— Rozumiem — westchnął smętnie Silverfish. — Nie śpiewa. Nie tańczy. Trochę robi mieczem.

— Ale dwa razy dzięki mnie zachował pan życie — wtrącił Victor.

— Dwa razy? — zdziwił się Silverfish.

— Tak. — Victor nabrał tchu. Rzecz była ryzykowna. — Wtedy — rzekł. — I teraz.

Przez chwilę trwało milczenie.

— Nie wydaje mi się — powiedział w końcu Silverfish — żeby konieczne były takie metody.

— Przepraszam, panie Silverfish. Naprawdę nigdy się tak nie zachowuję, ale pan przecież obiecał, a ja szedłem tutaj na piechotę, nie mam pieniędzy, jestem głodny i wezmę wszystko, co mi pan znajdzie. Wszystko. Proszę.

Silverfish przyjrzał mu się z powątpiewaniem.

— Nawet granie? — spytał.

— Słucham?

— Będziesz się ruszał i udawał, że robisz różne rzeczy?

— Tak!

— Aż szkoda, taki inteligentny i wykształcony młody człowiek… — mruknął Silverfish. — Czym się zajmujesz?

— Uczę się na ma… — Victor przypomniał sobie niechęć Silverfisha do magów i poprawił się szybko: — sekretarza.

— Masekretarza?

— I nie wiem, czy poradzę sobie z graniem… Silverfish zdziwił się nieco.

— Na pewno — uspokoił go. — Bardzo trudno jest źle grać w ruchomych obrazkach.

Sięgnął do kieszeni i wyjął dolarową monetę.

— Trzymaj. Idź coś zjeść. — Raz jeszcze przyjrzał się Victorowi. — Czekasz na coś?

— Właściwie… Miałem nadzieję, że mi pan wytłumaczy, co się tu dzieje.

— Nie rozumiem…

— Parę dni temu obejrzałem w mieście pańską… migawkę — poczuł niejasną dumę, że zapamiętał to słowo. — I nagle zapragnąłem znaleźć się tutaj. Zapragnąłem najbardziej na świecie. Nigdy dotąd na niczym mi specjalnie nie zależało…

Na twarzy Silverfisha wykwitł uśmiech ulgi.

— Ach, to… To magia Holy Woodu. Nie magia magów — dodał pospiesznie — która jest tylko zabobonem i sztuczkami dla przesądnych. Nie. To magia dla zwykłych ludzi. Twój umysł aż wrze od dostrzeganych możliwości… Wiem, że mój wrzał — dodał.

— Tak — zgodził się niepewnie Victor. — Ale jak to działa? Silverfish się rozpromienił.

— Chcesz wiedzieć? Chcesz wiedzieć, jak wszystko działa?

— Tak, ja…

— Widzisz, ludzie zwykle mnie rozczarowują. Pokazujesz im coś naprawdę cudownego, na przykład obrazkowe pudło, a oni mówią: „Och!”. Nigdy nie pytają, jak ono działa. Panie Bird!

Ostatnie słowo wykrzyczał. Po chwili otworzyły się drzwi w głębi szopy i pojawił się jakiś człowiek. Na szyi miał zawieszone na taśmie obrazkowe pudło, a ręce poplamione chemikaliami. Nie miał brwi; Victor przekonał się później, że jest to cecha charakterystyczna każdego, kto przez dłuższy czas ma do czynienia z oktocelulozą.

Czapeczkę nosił daszkiem do tyłu.

— To jest Halogen Bird — przedstawił go Silverfish. — Nasz główny korbowy. Halogen, to Victor. Będzie u nas grał.

— Aha. — Halogen obejrzał Victora tak, jak rzeźnik mógłby oglądać tuszę. — Naprawdę?

— I chce wiedzieć, jak to wszystko działa.

Halogen rzucił Victorowi kolejne cyniczne spojrzenie.

— Sznurek — wyjaśnił ponuro. — Wszystko się trzyma na sznurku. Pewnie się zdziwisz, ale wszystko by się tu rozpadło, gdyby nie ja i mój kłębek sznurka.

W pudle wiszącym mu na szyi wybuchło jakieś zamieszanie. Uderzył w nie dłonią.

— Wy tam, uspokójcie się natychmiast! — zawołał. Skinął Victorowi głową. — Strasznie marudzą, kiedy zmienia się plan zajęć.

— A co jest w pudle? — zainteresował się Victor. Halogen mrugnął do Silverfisha.

— Chciałby wiedzieć, co?

Victor przypomniał sobie stworki w klatkach, które widział w sąsiedniej szopie.

— Sądząc po głosach, to pospolite demony — stwierdził. Halogen spojrzał na niego z aprobatą, jak na głupiego psa, który nieoczekiwanie wykonał trudną sztuczkę.

— Tak, zgadza się — przyznał.

— Ale dlaczego nie próbują uciekać? Halogen uśmiechnął się szeroko.

— Chytry wynalazek, taki sznurek — powiedział.


* * *

Gardło Sobie Podrzynam Dibbler należał do tych wyjątkowych osób, które potrafią myśleć po liniach prostych.

Większość ludzi myśli krzywymi i zygzakami. Zaczynają na przykład od myśli typu: „Zastanawiam się, jak zostać bogatym człowiekiem”, a potem posuwają się dalej krętym kursem, zawierającym takie myśli jak: „Zastanawiam się, co zjem na kolację” albo „Zastanawiam się, kto ze znajomych mógłby mi pożyczyć pięć dolarów”. Tymczasem Gardło był jednym z tych, którzy potrafią zidentyfikować myśl na końcu tego procesu — w tym przypadku Jestem teraz bardzo bogaty” — wykreślić linię prostą między nimi dwoma i przemyśleć całą drogę, powoli i cierpliwie, aż dotrze do tego końca.

To nie znaczy, że mu się udawało. Odkrył, że w realizacji procesu zawsze występuje jakaś niewielka, ale istotna przeszkoda. Na ogół wiązała się z dziwną niechęcią innych ludzi do kupowania tego, co miał na sprzedaż.

W tej chwili oszczędności jego życia spoczywały w skórzanej sakwie bezpiecznie ukrytej pod kaftanem. Przebywał w Świętym Gaju od wczoraj. Okiem urodzonego handlarza oceniał rozklekotaną strukturę. Wyglądało na to, że nie ma tu dla niego miejsca, ale tym się nie przejmował. Zawsze znajdzie się miejsce na samym szczycie.

Całodzienne rozmowy i obserwacje doprowadziły go do Ciekawej i Pouczającej Kinematografii. Stał teraz po drugiej stronie ulicy i patrzył.

Przyjrzał się kolejce. Przyjrzał się człowiekowi przed bramą. Podjął decyzję.

Ruszył wolno wzdłuż kolejki. Miał mózg. Wiedział, że ma mózg. Teraz potrzebował mięśni. Gdzieś tutaj musi…

— Dzień dobry, panie Dibbler.

Ta płaska głowa, szerokie ramiona, wywinięta dolna warga, skrzypiący głos, zdradzający inteligencję klasy orzecha… Razem dawało to…

— To ja, Detrytus — powiedział Detrytus. — Kto by pomyślał, że pana tu zobaczę.

— Witaj, Detrytusie. Pracujesz w filmie? — spytał Dibbler.

— Właściwie nie pracuję — przyznał zawstydzony Detrytus. Dibbler z uwagą obejrzał trolla, którego obłupane pięści zwykle kończyły uliczne burdy.

— To skandal — rzekł. Wyjął sakwę i odliczył pięć dolarów. — A może wolałbyś pracować dla mnie?

Detrytus z szacunkiem musnął palcem ciężką brew.

— Słuszna racja, panie Dibbler.

— Chodź ze mną.

Dibbler ruszył swobodnie w stronę czoła kolejki. Człowiek przed bramą wystawił rękę, by go zatrzymać.

— A ty niby gdzie, kolego? — spytał.

— Jestem umówiony z panem Silverfishem — odparł Dibbler.

— A on o tym wie, co? — Z tonu strażnika wynikało jasno, że nie uwierzy, choćby twierdzącą odpowiedź zobaczył wypisaną na niebie.

— Jeszcze nie.

— W takim razie, przyjacielu, lepiej ustaw się…

— Detrytus…

— Tak, panie Dibbler?

— Uderz tego człowieka.

— Się robi, panie Dibbler.

Ręka Detrytusa zatoczyła stuosiemdziesięciostopniowy łuk, na końcu którego była ciemność i zapomnienie. Strażnik uniósł się nad ziemią, uderzył w bramę i wyhamował wśród jej szczątków dwadzieścia stóp dalej. Z kolejki rozległy się oklaski.

Dibbler zerknął na trolla z aprobatą. Detrytus nie miał na sobie niczego prócz poszarpanej opaski biodrowej zasłaniającej to, co trolle uważają za warte zasłaniania.

— Bardzo dobrze, Detrytus.

— Słuszna racja, panie Dibbler.

— Ale musimy pamiętać, żeby uszyć ci garnitur. A teraz pilnuj tej bramy, proszę. Nikogo nie wpuszczaj.

— Się robi, panie Dibbler.

Dwie minuty później nieduży szary pies przebiegł między krótkimi, krzywymi nogami trolla i przeskoczył nad szczątkami bramy. Detrytus nie zareagował, bo wszyscy przecież wiedzą, że psy nie są nikim.


* * *

— Panie Silverfish — odezwał się Dibbler.

Silverfish, który ostrożnie szedł przez studio, niosąc pudło świeżej błony obrazkowej, zawahał się na widok chudzielca zbliżającego się niczym zagubiony szczur. Wyraz twarzy Dibblera przywodził na myśl coś długiego, smukłego i białego, co przepływa nad rafą do płytkiej wody, gdzie kąpią się dzieci.

— Tak? — zdziwił się Silverfish. — Kim pan jest? Jak się pan tu dostał?

— Nazywam się Dibbler — odparł Dibbler. — Ale wolę, żeby nazywał mnie pan Gardłem.

Chwycił bierną dłoń Silverfisha, równocześnie kładąc drugą rękę na jego ramieniu. Postąpił krok do przodu i energicznie potrząsnął prawicą. Skutek sprawiał wrażenie bardzo przyjaznego kontaktu, jednak oznaczał, że gdyby Silverfish próbował odstąpić, zwichnąłby sobie łokieć.

— Chciałem pana zapewnić — mówił dalej Dibbler — że wszyscy jesteśmy pod wrażeniem tego, co tutaj robicie.

Silverfish z niepewnym uśmiechem wpatrywał się we własną dłoń, z którą cudza uparcie próbowała się zaprzyjaźnić.

— Naprawdę? — zapytał.

— To wszystko… — Dibbler na moment puścił ramię Silverfisha, by szerokim gestem wskazać otaczający ich pełen energii chaos. — Fantastyczne! — zapewnił. — Wspaniałe! A to wasze ostatnie dzieło, zaraz, jak się nazywało…

Nieszczęście w sklepie — podpowiedział Silverfish. — O złodzieju, który kradnie kiełbaski i sprzedawca go ściga.

— Tak… — Wzrok Dibblera zaszklił się na moment, ale zaraz stał się znów szczery i przyjazny. — Tak, to właśnie to. Zadziwiające! Prawdziwy geniusz! Cudownie przedstawiona metafora!

— Kosztował nas prawie dwadzieścia dolarów — oświadczył Silverfish ze skrywaną dumą. — I jeszcze czterdzieści pensów za kiełbaski, oczywiście.

— Niezwykłe! — zapewnił Dibbler. — I pewnie obejrzały go już setki ludzi?

— Tysiące.

Uśmiech Dibblera trudno byłoby teraz z czymkolwiek porównać. Gdyby był jeszcze odrobinę szerszy, czubek głowy pewnie spadłby na ziemię.

— Tysiące? Tak dużo? I oczywiście wszyscy płacą panu… zaraz, po ile?

— W tej chwili tylko zbieramy datki. Żeby pokryć koszty, póki cały proces jest jeszcze w fazie doświadczalnej. Rozumie pan… Myślę — dodał — że może pan już puścić moją rękę.

— Oczywiście.

Dibbler puścił. Dłoń Silverfisha przez chwilę jeszcze z własnej woli sunęła na przemian w górę i w dół, poruszana tylko spazmem mięśni.

Gardło umilkł; miał wyraz twarzy człowieka, który dostąpił połączenia z jakimś wewnętrznym bóstwem.

— Wiesz, Thomas… — rzekł w końcu. — Mogę ci mówić Thomas, prawda? Kiedy zobaczyłem to arcydzieło, pomyślałem sobie: Dibbler, autorem jest artysta, człowiek twórczy…

— Skąd pan wiedział, że mam na imię…

— …twórczy, który powinien dążyć za swym natchnieniem, zamiast męczyć się z nudnymi obowiązkami kierowania firmą. Mam rację?

— Właściwie… Rzeczywiście, robota papierkowa jest trochę…

— Tak właśnie pomyślałem. I powiedziałem sobie: Dibbler, powinieneś natychmiast tam pojechać i zaoferować mu swoje usługi. No wiesz, administracja. Zdjąć mu brzemię z ramion. Żeby robił to, co potrafi najlepiej. Mam rację, Tom?

— Ja…Ja…Ja… Tak, oczywiście, moje zdolności to raczej…

— Otóż to, otóż to! — zawołał Dibbler. — Tom, przyjmuję! Oczy Silverfisha zaszły mgłą.

— Ehm… — powiedział.

Dibbler żartobliwie szturchnął go w ramię.

— Pokaż mi tylko, gdzie są te papiery, a potem możesz się brać do tego, co ci najlepiej wychodzi.

— Ee… No tak — zgodził się Silverfish.

Dibbler chwycił go za ramiona i obdarzył tysiącwatowym, szczerym uśmiechem.

— To dla mnie wielka chwila — oznajmił, lekko zachrypnięty ze wzruszenia. — Nie wyobrażasz sobie nawet, ile to dla mnie znaczy. Mogę szczerze zapewnić, że to najszczęśliwszy dzień mojego życia. Chciałem, żebyś o tym wiedział, Tommy. Naprawdę.

Pełną namaszczenia ciszę przerwało ciche, drwiące parskanie.

Dibbler obejrzał się wolno. Z tyłu nie było nikogo prócz małego szarego kundla, który siedział spokojnie w cieniu stosu drewna. Pies zauważył minę człowieka i pochylił głowę w bok.

Hau? — powiedział.

Gardło Sobie Podrzynam Dibbler rozejrzał się w poszukiwaniu, czym mógłby rzucić, ale uznał, że taki gest nie pasuje do jego nowego wcielenia, więc znów odwrócił się do uwięzionego w serdecznym uścisku Silverfisha.

— Wiesz — rzekł z przekonaniem — naprawdę miałem szczęście, że cię spotkałem.


* * *

Obiad w tawernie kosztował Victora dolara i parę pensów. Składał się z miski zupy. Wszystko tu drogo kosztuje, wyjaśnił sprzedawca, ponieważ wszystko trzeba dostarczać z daleka. Wokół Świętego Gaju nie było żadnych farm. Zresztą kto by uprawiał ziemię, na której można produkować ruchome obrazki? Potem Victor zgłosił się do Halogena na próbne zdjęcia. Polegały na staniu nieruchomo przez minutę, gdy korbowy jak sowa obserwował go znad obrazkowego pudła.

— Dobra — stwierdził, kiedy minuta minęła. — Masz wrodzony talent, chłopcze.

— Przecież nic nie robiłem — zdziwił się Victor. — Kazał mi pan się nie ruszać.

— Tak. Zgadza się. Tego nam właśnie potrzeba. Ludzi, którzy umieją stać nieruchomo. Bez tego fikuśnego grania, jak w teatrze.

— I nie powiedział pan, co demony robią w pudle.

— Robią to… — Halogen zdjął kilka klamer. Na Victora spojrzał rząd złośliwych oczek.

— Mamy tu sześć demonów. — Halogen wskazał je palcem, ostrożnie, żeby uniknąć pazurów. — Wyglądają przez ten mały otwór w przedniej ścianie pudła i malują to, co zobaczą. Musi ich być sześć, jasne? Dwa malują, a cztery dmuchają, żeby farba wyschła. Bo zaraz przesuwa się następny obrazek. To dlatego, że kiedy obracam tą tutaj korbą, pasek przezroczystej błony przewija się o jeden ząbek.

Zakręcił korbą. Zastukała — klikaklika — a chochliki zapiszczały.

— Ale czemu to robią? — spytał Victor.

— No wiesz, dlatego że korba napędza również to małe kółko z umocowanymi batami. To jedyny sposób, żeby je zmusić do odpowiednio szybkiej pracy. Taki normalny chochlik jest leniwy jak diabeł. To wszystko jest sprzężone. Im szybciej kręcisz korbą, tym szybciej przesuwa się film i szybciej muszą malować. Trzeba wyczuć odpowiednią prędkość. Tak, kręcenie korbą to bardzo trudna praca.

— A czy to nie jest trochę, no, okrutne? Halogen zdziwił się wyraźnie.

— Ależ skąd. Wcale nie. Co pół godziny mam przerwę na wypoczynek. Tak mówi regulamin Gildii Korbowych.

Przeszedł kawałek dalej, do stojącego na blacie innego pudła z otwartą tylną ścianą. Z wnętrza smętnie mrugnęły na Victora uwięzione w klatce, ociężałe jaszczurki.

— To nie jest najlepsza metoda — rzekł Halogen — ale nic innego nie mamy. Taka typowa salamandra, rozumiesz, cały dzień będzie leżeć na pustyni i wchłaniać światło. A kiedy się wystraszy, wydziela to światło z powrotem. To się nazywa mechanizm samoobrony. Więc kiedy błona się przesuwa, a ta tutaj przesłona skacze do przodu i do tyłu, ich światło pada przez błonę i przez te soczewki na ekran. Całkiem prosta sprawa.

— A jak sieje straszy? — chciał wiedzieć Victor.

— Widzisz tę korbę?

— Aha… — Victor z namysłem stuknął palcem w obrazkowe pudło. — No dobrze — przyznał. — Czyli ma pan bardzo dużo obrazków. I przesuwa je pan bardzo szybko. W takim razie powinniśmy widzieć wszystko rozmazane, a nie widzimy.

— Tajemnica Gildii Korbowych. — Halogen musnął się palcem po nosie. — Przekazywana kolejnym pokoleniom adeptów… Victor spojrzał na niego surowo.

— Wydawało mi się, że ludzie robią ruchome obrazki dopiero od paru miesięcy — przypomniał.

Halogen miał dość przyzwoitości, by zrobić chytrą minę.

— No dobrze. Póki co przekazywana jest między adeptami w pierwszym pokoleniu — przyznał. — Ale daj nam parę lat, a pojawią się następne… Nie dotykaj tego!

Przestraszony Victor gwałtownie cofnął rękę znad stosu puszek.

— To jest właściwa błona. — Halogen delikatnie odsunął je na bok. — Z nią trzeba bardzo ostrożnie. Nie może się za bardzo przygrzać, bo jest z oktocelulozy. I nie lubi wstrząsów.

— Co się wtedy z nią dzieje?

— Kto to wie? Nikt jeszcze nie pożył tak długo, żeby opowiedzieć. — Halogen dostrzegł minę Victora i uśmiechnął się szeroko. — Ty nie musisz się o to martwić. Będziesz stał przed ruchomoobrazkowym pudłem.

— Tyle że nie wiem, jak mam grać — przyznał się Victor.

— A wiesz, jak robić, co ci każą?

— Co? No tak. Tak, chyba wiem.

— I więcej nie trzeba, chłopcze. Więcej nie trzeba. Starczą porządne muskuły.

Wyszli z szopy na ostre słońce i ruszyli w stronę szopy Silverfisha.

Która okazała się zajęta.

Gardło Sobie Podrzynam Dibbler podjął działalność w ruchomych obrazkach.


* * *

— Pomyślałem sobie — rzekł Dibbler — o czymś takim. Sami popatrzcie. Podniósł planszę. Wypisano na niej trochę niezgrabnymi literami:


Po pszedstawieniu Czemusz nie Odwiedzić

Naylepszych Żeberek Hargi

To, co naylepsze w Hawte Cuisyne


— Co to jest „hawte cuisyne”? — zapytał Victor.

— To zagraniczne — odparł Dibbler, zerkając na młodego człowieka niechętnie. Ktoś taki pod tym samym dachem nie był elementem planu. Liczył, że dopadnie Silverfisha samego. — Oznacza jedzenie — dodał.

Silverfish przyglądał się planszy.

— I co z tym? — spytał.

— Dlaczego by — odparł Dibbler, bardzo powoli i wyraźnie — nie pokazać planszy na koniec przedstawienia?

— Ale po co?

— Bo ktoś taki jak Sham Harga zapłaci wam mnós… trochę pieniędzy.

Znów spojrzeli na plansze.

— Jadałem w Najlepszych Żeberkach Hargi — oznajmił Victor. — Nie powiedziałbym, że jedzenie jest najlepsze. Nie najlepsze. Bardzo dalekie od najlepszego. — Zastanowił się. — Mniej więcej tak dalekie od najlepszego, jak to tylko możliwe.

— To bez znaczenia — stwierdził z przekonaniem Dibbler. — Całkiem nieważne.

— Ale przecież… — odezwał się Silverfish — jeśli będziemy ciągle powtarzać, że Najlepsze Żeberka Hargi to najlepszy lokal w mieście, co pomyślą inni restauratorzy?

Dibbler pochylił się nad biurkiem.

— Pomyślą: Dlaczego sami na to nie wpadliśmy? Wyprostował się. Silverfish rzucił mu spojrzenie pełne inteligentnego niezrozumienia.

— Może wytłumaczy pan to jeszcze raz, jeśli można…

— Będą chcieli zrobić dokładnie to samo! — oświadczył Dibbler.

— Już wiem — rzekł Victor. — Będą chcieli, żebyśmy pokazali plansze z napisami „Lokal Hargi wcale nie jest najlepszy w Mieście. Nasz jest”.

— Coś w tym rodzaju, coś w tym rodzaju — mruknął Dibbler, zerkając na niego nieprzyjaźnie. — Można by popracować trochę nad doborem słów, ale mniej więcej o to chodzi.

— Zaraz, zaraz… — Silverfish starał się nadążyć za rozmową. — Harga nie będzie z tego zadowolony, prawda? Jeśli zapłaci nam, żebyśmy mówili, że jego lokal jest najlepszy, a potem my weźmiemy pieniądze od innych ł będziemy mówić, że ich lokale są najlepsze, to przecież…

— Zapłaci nam więcej — dokończył Dibbler. — Żeby powiedzieć to znowu, tylko większymi literami.

Obaj jego rozmówcy popatrzeli na niego z niedowierzaniem.

— Naprawdę myśli pan, że to dobry pomysł? — upewnił się Silverfish.

— Oczywiście. Wystarczy przecież posłuchać rano ulicznych handlarzy. Nie krzyczą: „Prawie świeże pomarańcze, tylko trochę zgniecione, rozsądna cena”, prawda? Nie; krzyczą: „Super pomarańcze, przecudne!”. Mają wyczucie interesu.

Znowu pochylił się nad biurkiem.

— Wydaje mi się — oznajmił — że tutaj też by się go trochę przydało.

— Na to wygląda — przyznał smętnie Silverfish.

— A mając pieniądze… — głos Dibblera był niczym łom wbity w szczeliny rzeczywistości — …mógłbyś poważnie zająć się doskonaleniem swej sztuki.

Silverfish poweselał.

— To prawda. Na przykład spróbować dołączyć jakoś dźwięk… Dibbler nie słuchał. Wskazał stos plansz opartych o ścianę.

— Co to jest? — zapytał.

— To mój pomysł — odparł Silverfish. — Pomyślałem, że to, no, wyczucie interesu… — smakował te słowa, jakby były nieznaną i egzotyczną delicją — żeby uprzedzić ludzi o innych ruchomych obrazkach, które produkujemy.

Dibbler podniósł jedną z tablic i obejrzał ją krytycznie z odległości wyciągniętego ramienia.

Napis głosił:


W przyszłym tygodniu pokażemy

Peliasa i Melisandę

Romantyczne Tragedyę w dwóch szpulach.

Dziękuyemy za uwagę


— Hm… — stwierdził z groźną miną.

— Coś nie w porządku? — spytał Silverfish, całkiem już załamany. — Przecież mówi im wszystko, co powinni wiedzieć, prawda?

— Mogę? — Dibbler wziął z biurka Silverfisha kawałek kredy. Przez chwilę skrobał pracowicie na tylnej stronie planszy, po czym ją odwrócił.

Napis brzmiał teraz:


Bogowye i Ludzie Powyadali, że To być Nie Może

Ale Oni nie chcieli Słuchać!

Pelias i Melisanda, Historya Zakazaney Miłości!

Gorąca Namyętność, Co Pokonuye Pszeszczeń i Czas!

Wcząśnie wami!

I 1000 słoni!


Victor i Silverfish przeczytali starannie, tak jak się w restauracji czyta kartę w obcym języku. To rzeczywiście był obcy język, ale — co gorsza — był również ich własny.

— No, no… — mruknął Silverfish. — Niech mnie… Nie słyszałem, żeby cokolwiek tam było istotnie zakazane. Hm… Tylko historyczne. Pomyślałem, że pomoże, no wiecie, dzieciom w nauce i w ogóle. Żeby poznały historię. Oni, wiecie, nigdy się właściwie nie spotkali i dlatego to takie tragiczne. Bardzo, no… smutna historia. — Patrzył na planszę. — Choć muszę przyznać, że coś w tym jest. Hm… — Wydawał się czymś bardzo zakłopotany. — Ale nie przypominam sobie żadnych słoni — dodał, jakby się tłumaczył. — Byłem na planie przez całe popołudnie, kiedy kręciliśmy, i ani przez chwilę nie widziałem tysiąca słoni. Jestem pewien, że bym je zauważył.

Dibbler wytrzeszczył oczy. Nie wiedział, skąd się biorą te myśli, ale teraz, kiedy się zastanowił, miał bardzo wyraźny obraz tego, co należy umieścić w ruchomych obrazkach. Na początek tysiąc słoni byłoby całkiem niezłym pociągnięciem.

— Nie ma słoni? — upewnił się.

— Raczej nie.

— A może są jakieś tancerki?

— Hm… Nie.

— A może szaleńcze pościgi i ludzie wiszący na czubkach palców nad przepaściami?

Silverfish ożywił się lekko.

— W jednej scenie jest balkon — powiedział.

— Tak? Czy ktoś zwisa z niego na czubkach palców?

— Chyba nie. Melisanda się z niego wychyla.

— No tak, ale czy publiczność wstrzyma oddech ze strachu, że wypadnie?

— Mam nadzieję, że będą patrzeć na mowę Peliasa — odparł kwaśnym tonem Silverfish. — Musieliśmy ją zapisać na pięciu planszach. Małymi literami.

Dibbler westchnął.

— Myślę, że wiem, czego chcą ludzie — powiedział. — Na pewno nie mnóstwa małych literek. Chcą widowiska!

— A te literki im zasłaniają? — spytał ironicznie Victor.

— Chcą tancerek! Chcą dreszczu emocji! Chcą słoni! Chcą ludzi spadających z dachów! Chcą marzeń! Świat jest pełen małych ludzików z wielkimi marzeniami!

— Ma pan na myśli krasnoludy, gnomy i tak dalej? — domyślił się Victor.

— Nie!

— Panie Dibbler — wtrącił Silverfish — jaki właściwie jest pański zawód?

— Sprzedaję towary.

— Głównie kiełbaski — sprecyzował Victor.

— I towary — poprawił ostro Dibbler. — Kiełbaski sprzedaję tylko wtedy, kiedy interes z towarami słabo idzie.

— I sprzedaż kiełbasek pozwala panu wierzyć, że potrafi pan robić lepsze ruchome obrazki? Każdy może sprzedawać kiełbaski. Mam rację, Victorze?

— No… — odparł z wahaniem Victor. Nikt oprócz Dibblera nie mógłby chyba sprzedawać kiełbasek Dibblera.

— Sam pan widzi — zakończył Silverfish.

— Tylko że — dodał Victor — pan Dibbler potrafi sprzedać swoje kiełbaski nawet tym, którzy już raz je od niego kupili.

— Zgadza się! — Dibbler uśmiechnął się promiennie.

— Człowiek, który potrafi sprzedać kiełbaski pana Dibblera dwa razy, potrafi sprzedać wszystko — orzekł Victor.


* * *

Następny ranek wstał jasny i czysty, jak zawsze w Świętym Gaju. Zaczęli kręcić Niezwykłe i ciekawe przygody Cohena Barbarzyńcy. Dibbler, jak twierdził, pracował nad filmem przez cały wieczór.

Tytuł jednak wymyślił Silverfish. Wprawdzie Dibbler zapewnił go, że Cohen Barbarzyńca jest postacią praktycznie historyczną i z pewnością ma wartość edukacyjną, ale Silverfish stanowczo odrzucił Dolynę Krwi.

Victor otrzymał coś, co wyglądało na skórzaną sakiewkę, ale okazało się jego kostiumem. Przebrał się za dwoma głazami. Dostał także długi, tępy miecz.

— Posłuchaj, plan jest taki — rzeki Dibbler, siedzący na składanym płóciennym krześle. — Walczysz z trollami, podbiegasz, odwiązujesz dziewczynę od pala, walczysz z innymi trollami, a potem uciekasz za skałę, o, tamtą. Tak to widzę. Co o tym myślisz, Tommy?

— No więc ja… — zaczął Silverfish.

— To świetnie — przerwał mu Dibbler. — Bardzo dobrze. Słucham, Victorze?

— Wspomniał pan o trollach. Co to za trolle? Dwa głazy wstały.

— Się o nic nie martw — uspokoił go ten bliższy. — Ja i stary Galenit mamy to już ograne.

— Trolle! — Victor cofnął się o krok.

— Się zgadza — potwierdził Galenit. Machnął maczugą z wbitym gwoździem.

— Ale… Ale…

— Tak? — spytał drugi troll.

Victor miał zamiar powiedzieć: Ale jesteście trollami, groźnymi ożywionymi skałami, które mieszkają w górach i tłuką podróżnych wielkimi maczugami, bardzo podobnymi do tych, które w tej chwili trzymacie, a kiedy mówili o trollach, myślałem, że chodzi o zwykłych ludzi ubranych, no, sam nie wiem, w worki pomalowane na szaro albo co…

— No dobrze… — odezwał się słabym głosem. — Tego…

— I nie słuchaj tych historii, że niby zjadamy ludzi — mówił Galenit. — To oszczerstwo i tyle. Znaczy, przecież jesteśmy z kamienia, po co mamy jeść ludzi…

— Łykać — wtrącił drugi troll. — Chciałeś powiedzieć: łykać.

— No. Po co mamy łykać ludzi? Zawsze wypluwamy kawałki. Zresztą już się wycofaliśmy — dodał szybko. — A i tak nigdy tego nie robiliśmy. — Szturchnął Victora przyjaźnie, niemal łamiąc mu żebro. — Tutaj jest dobrze — dodał konspiracyjnym szeptem. — Dostajemy trzy dolary dziennie i jeszcze dolara przydziału na krem ochronny, żeby pracować w dzień.

— Znaczy żeby nie zmieniać się w kamień do wieczora, co przeszkadza — dodał jego towarzysz.

— No bo trzeba przerwać kręcenie i ludzie zapalają o ciebie zapałki.

— I według kontraktu mamy jeszcze pięć pensów dodatku za używanie własnych maczug.

— Chcielibyśmy zacząć! — zawołał Silverfish.

— Dlaczego są tylko dwa trolle? — narzekał Dibbler. — W walce z dwoma trollami nie ma żadnego heroizmu. Prosiłem o dwadzieścia, prawda?

— Jak dla mnie, dwa wystarczą — oświadczył Victor.

— Niech pan posłucha, panie Dibbler — wtrącił Silverfish. — Wiem, że próbuje pan pomóc, ale zasady budżetowe…

Zaczęli dyskutować. Korbowy Halogen westchnął i zdjął tylną ściankę pudła obrazkowego. Nakarmił ł napoił demony, które już się skarżyły.

Victor oparł się o miecz.

— Często występujecie, co? — zwrócił się do trolli.

— No — potwierdził Galenit. — Cały czas. W Królewskim okupie grałem trolla, który wybiega i tłucze ludzi. A w Mrocznej Puszczy grałem trolla, który wybiega i tłucze ludzi. A… A w Tajemniczej Górze grałem trolla, który wybiega i skacze po ludziach w górę i w dół. Nie opłaca się stale grać ról charakterystycznych.

— A ty robisz to samo? — zapytał Victor drugiego trolla.

— Morena to aktor charakterystyczny, co nie? — odpowiedział za kolegę Galenit. — Najlepszy w fachu.

— A co gra?

— Skały.

Victor wytrzeszczył oczy.

— Z powodu twardych rysów — tłumaczył Galenit. — Nie tylko skały. Powinieneś zobaczyć, jak zagrał starożytny monolit. Byś nie uwierzył. No już, Morry, pokaż mu inskrypcję.

— Niee… — mruknął Morena z zawstydzonym uśmiechem.

— Myślałem, czy nie zmienić imienia do ruchomych obrazków — ciągnął Galenit. — Na coś z klasą. Pomyślałem: „Flint”.

Spojrzał na Victora niespokojnie — o ile Victor mógł ocenić zakres wyrazów dostępnych twarzy wyglądającej, jakby ktoś wykopał ją z granitu parą butów o stalowych podeszwach.

— Co myślisz?

— Tego… Bardzo ładne.

— Bardziej dynamiczne, pomyślałem — wyznał potencjalny Flint.

— Albo Skallin. — Victor usłyszał własny głos. — Skallin do dobre imię.

Troll patrzył na niego i bezgłośnie poruszał wargami, wypróbowując nowy pseudonim.

— O żeż… — powiedział. — Na to nie wpadłem. Skallin. Się mi podoba. Z takim imieniem jak Skallin się pewnie zarabia więcej niż trzy dolary dziennie.

— Czy możemy już zacząć?! — zawołał surowo Dibbler. — Może stać nas będzie na więcej trolli, jeśli ta migawka okaże się udana. Ale się nie okaże, jeśli przekroczymy budżet, co oznacza, że powinniśmy skończyć do obiadu. A teraz, Morry i Galenit…

— Skallin — poprawił Skallin.

— Naprawdę? Wszystko jedno. Wy dwaj wybiegacie i atakujecie Victora, jasne? Dobrze… Kręcimy…

Korbowy zakręcił korbą obrazkowego pudła. Zabrzmiało ciche klikanie i chór skamleń demonów. Victor stał nieruchomo, wyglądając czujnie i uprzejmie.

— To znaczy, że ty zaczynasz — tłumaczył mu cierpliwie Silverfish. — Trolle wyskakują zza skał, a ty mężnie się bronisz.

— Przecież ja nie wiem, jak się walczy z trollami! — jęknął Victor.

— Powiem ci — odezwał się świeżo mianowany Skallin. — Parujesz najpierw, a my tak jakby się postaramy, żeby cię nie trafić. Coś mu zaświtało.

— To znaczy, że wszystko jest udawane?

Trolle wymieniły szybkie spojrzenia, które zdołały jednak wyrazić opinię: zadziwiające, że takie stwory jakoś władają światem.

— Tak — potwierdził Skallin. — Właśnie tak. Nic nie jest naprawdę.

— Nie wolno nam cię zabić — uspokoił go Morena.

— Właśnie — zgodził się Skallin. — Nie możemy przecież tak biegać w kółko i cię zabijać.

— I nie dają nam pieniędzy, jak coś takiego zrobimy — dodał Morena.


* * *

Na zewnątrz uskoku rzeczywistości gromadzili się Oni i spoglądali na światło i ciepło czymś zbliżonym do oczu. Zebrał się Ich już spory tłumek. Kiedyś było tu przejście na drugą stronę. Powiedzieć, że o nim pamiętali, byłoby błędem, gdyż nie posiadali niczego tak skomplikowanego jak pamięć. Z trudem można by uznać, że mieli coś tak skomplikowanego jak głowy. Dysponowali jednak instynktami i emocjami.

Szukali przejścia. I znaleźli je.


* * *

Udało się całkiem dobrze — za szóstym razem. Najpoważniejszym problemem okazał się entuzjazm trolli: biły w siebie nawzajem, w ziemię, w powietrze i całkiem często w różne własne części ciała. Pod koniec Victor pilnował tylko, żeby uderzać mieczem o maczugi, które mijały go ze świstem.

Dibbler wydawał się całkiem zadowolony. Halogen przeciwnie.

— Za bardzo się ruszają — oświadczył. — Przez połowę czasu byli poza obrazem.

— To bitwa — przypomniał Silverfish.

— Tak, ale nie mogę za bardzo szarpać obrazkowym pudłem. Chochliki się przewracają.

— Nie mógłbyś ich przypiąć albo co? — spytał Dibbler. Korbowy poskrobał brodę.

— Mógłbym chyba przybić im stopy do denka — stwierdził.

— Na razie wystarczy to, co jest — uznał Silverfish. — Teraz zrobimy scenę, kiedy ratujesz dziewczynę. Gdzie dziewczyna? Przecież wyraźnie poleciłem, żeby tu była. Dlaczego jej nie ma? Czemu nikt tu nie słucha, co się do niego mówi?

Korbowy wyjął z ust niedopałek papierosa.

— Filmuje Poszukiwacza przygód po drugiej stronie wzgórza — poinformował.

— Przecież mieli to skończyć wczoraj! — jęknął Silverfish.

— Błona wybuchła — wyjaśnił Halogen.

— Niech to! No dobrze, możemy zrobić następną walkę. Dziewczyna nie jest na razie potrzebna — burknął gniewnie Silverfish. — Uwaga wszyscy! Kręcimy ten kawałek, gdzie Victor walczy ze straszliwym Balgrogiem.

— Co to jest Balgrog? — zdziwił się Victor.

Przyjazna, choć ciężka dłoń klepnęła go po ramieniu.

— To tradycyjny zły potwór, znaczy się Morry pomalowany na zielono, z przyklejonymi skrzydłami — wytłumaczył mu Skallin. — Pójdę mu pomóc w malowaniu.

I odszedł powoli.

Victor chyba nikomu nie był w tej chwili potrzebny.

Wbił w piasek bezsensowny miecz, odszedł kawałek i znalazł odrobinę cienia pod karłowatymi drzewkami oliwnymi. Tkwiły tam jakieś głazy; postukał je delikatnie, ale chyba nikim nie były.

Grunt tworzył tu płytkie zagłębienie, chłodne i niemal przyjemne w porównaniu z upalną normą wzgórza Świętego Gaju.

Poczuł nawet wiejącą skądś bryzę. Kiedy oparł się o głaz, zrozumiał, że wietrzyk dmucha spod kamienia. Pewnie jest tam mnóstwo jaskiń, pomyślał.

…daleko stąd, na Niewidocznym Uniwersytecie, w pełnym przeciągów, obudowanym filarami korytarzu, niewielki aparat, na który od lat nikt nie zwracał uwagi, zaczął wydawać dźwięki…

Więc to jest Święty Gaj… Na srebrnym ekranie wyglądał całkiem inaczej. Victor miał wrażenie, że ruchome obrazki polegały na długim oczekiwaniu oraz — jeśli dobrze zrozumiał — na pomieszaniu czasów. Rzeczy zdarzały się przed rzeczami, które zdarzały się wcześniej. Potwory były tylko Morrym pomalowanym na zielono, z przyklejonymi skrzydłami. Nic prawdziwego, wszystko udawane.

Ale mimo to ekscytujące.

— Mam już tego naprawdę dosyć — odezwał się jakiś głos.

Victor podniósł głowę. Ścieżką zbliżała się dziewczyna. Twarz pod bladym makijażem miała zaczerwienioną z wysiłku, włosy w śmiesznych loczkach spadały jej na oczy; nosiła sukienkę, która — choć uszyta na jej rozmiar — została zaprojektowana dla kogoś o dziesięć lat młodszego i uwielbiającego koronkowe falbanki.

Była też całkiem atrakcyjna, choć fakt ten nie był oczywisty od pierwszego rzutu oka.

— A wiesz, co mówią, kiedy próbujesz się poskarżyć? — spytała. Właściwie nie zwracała się do Victora. Był tylko poręczną parą uszu.

— Nie mam pojęcia — odparł grzecznie Victor.

— Mówią: „Tam jest mnóstwo innych, czekających tylko na szansę w ruchomych obrazkach”. Tak mówią.

Oparła się o sękate drzewko i zaczęła wachlować słomkowym kapeluszem.

— W dodatku jest za gorąco — narzekała. — A teraz mam robić jakiś bzdurny jednoszpulowiec dla Silverfisha, który w ogóle się na niczym nie zna. Z jakimś dzieciakiem, który pewnie ma nieświeży oddech, siano we włosach i czoło, na którym można nakryć do stołu.

— I z trollami — podpowiedział uprzejmie Victor.

— O bogowie… Byle nie Morry i Galenit.

— Owszem. Tylko że Galenit teraz nazywa się Skallin.

— Myślałam, że ma być Flint.

— Skallin mu się spodobał.

Zza głazów dobiegło żałosne beczenie Silverfisha, który pytał całego świata, gdzie się wszyscy podziali akurat wtedy, kiedy są mu potrzebni. Dziewczyna przewróciła oczami.

— O bogowie… I dla czegoś takiego tracę obiad…

— Zawsze możesz zjeść z mojego czoła — zaproponował Victor, wstając.

Z satysfakcją czuł na karku jej zamyślony wzrok, kiedy wyjmował miecz z piasku i kilka razy machał na próbę, wkładając w ćwiczenie nieco więcej siły, niż to było konieczne.

— Jesteś tym chłopcem z ulicy, tak? — zapytała.

— Zgadza się. A ty jesteś dziewczyną, która chciała, żeby ją przekręcili. Widzę, że im się udało.

Przyjrzała mu się z zaciekawieniem.

— W jaki sposób tak szybko dostałeś pracę? Zwykle całymi tygodniami czeka się na swoją szansę.

— Szansę są tam, gdzie człowiek je znajduje. Zawsze to powtarzam.

— Ale jak…

Victor odszedł już z demonstracyjną nonszalancją. Pobiegła za nim, nadąsana.

— Ha! — zawołał sarkastycznie Silverfish. — Coś podobnego! Wszyscy na swoich miejscach… Bardzo dobrze. Zaczniemy od miejsca, gdzie on znajduje ją przywiązaną do pala. Ty — zwrócił się do Victora — masz ją odwiązać, pociągnąć za sobą, pokonać Balgroga, a ty… — wskazał palcem dziewczynę — ty masz iść za nim i wyglądać na tak… tak ocaloną, jak tylko potrafisz. Jasne?

— W tym jestem dobra — odpowiedziała zrezygnowana.

— Nie! Nie! Nie! — Dibbler złapał się oburącz za głowę. — Znowu to samo!

— Przecież tego pan chciał — przypomniał mu Silverfish. — Walki i ocalenia.

— Musi być coś jeszcze…

— Co na przykład?

— Och, sam nie wiem. Razmatazz. Umpff. Łubudubu.

— Dziwne odgłosy? Nie mamy dźwięku.

— Wszyscy robią migawki o ludziach, którzy biegają w kółko, walczą i przewracają się — stwierdził Dibbler. — Powinno być coś jeszcze. Oglądałem to, co tu produkujecie, i wszystkie ruchome obrazki wydały mi się takie same.

— Dla mnie też wszystkie kiełbaski wyglądają tak samo — odparł zjadliwie Silverfish.

— Bo powinny! Tego się od nich oczekuje.

— Ja też daję ludziom to, czego oczekują. Ludzie chcą zawsze więcej tego samego: walk, pościgów i takich rzeczy…

— Przepraszam, panie Silverfish — odezwał się korbowy, przekrzykując gniewne ćwierkanie demonów.

— Czego? — warknął Dibbler.

— Przepraszam, panie Dibbler, ale za kwadrans muszę je nakarmić.

Dibbler jęknął.

Victor w retrospekcji nie przypominał sobie dokładnie następnych minut. Tak to już bywa. Chwile, które odmieniają życie człowieka, to te, które nadchodzą niespodziewanie — jak moment śmierci.

Była jeszcze jedna stylizowana bitwa, tyle pamiętał, z Morrym uzbrojonym w coś, co powinno być straszliwym biczem, gdyby troll cały czas nie plątał sobie nim nóg. A kiedy przerażający Balgrog został pokonany i potwornie skrzywiony, jedną ręką przytrzymując skrzydła, wyszedł poza zasięg wzroku demonów z pudła, Victor odwrócił się i przeciął sznury wiążące dziewczynę do pala. Powinien teraz pociągnąć ją gwałtownie na prawo, kiedy…

…usłyszał szepty.

Nie było w nich słów, ale coś, co leży w samym sercu słów, co pomknęło od uszu wprost do rdzenia kręgowego, nie pamiętając, by po drodze zrobić przystanek w mózgu.

Spojrzał dziewczynie w oczy i zastanowił się, czy ona też słyszy.

Gdzieś w oddali brzmiały zwykłe słowa. Silverfish mówił: „No dalej, co się tak na nią gapisz”, korbowy tłumaczył: „Strasznie marudzą, kiedy spóźnia się obiad”, a Dibbler, głosem podobnym do świstu rzuconego noża — „Nie przerywaj kręcenia korbą”.

Mgła zasnuła obrzeża pola widzenia; we mgle pojawiły się kształty; zmieniały się i znikały, zanim zdążył je obejrzeć. Bezradny jak mucha w żywicy, panując nad własnym przeznaczeniem jak bańka mydlana w huraganie, pochylił się i pocałował dziewczynę.

Inne słowa zabrzmiały na tle dzwonienia w uszach.

— Co on wyprawia? Czyja mu kazałem robić coś takiego? Nikt mu nie kazał!

— …a potem muszę wyrzucić gnój i możecie mi wierzyć, to żadna…

— Kręć korbą! Kręć korbą! — wrzeszczał Dibbler.

— Czemu on tak wygląda?

— Niech to!

— Jeśli przestaniesz kręcić, nigdy już nie będziesz pracował w tym mieście!

— Słuchaj pan, należę do Gildii Korbowych…

— Nie przerywaj! Nie przerywaj!

Victor się ocknął. Szepty ucichły, zastąpione dalekim hukiem przyboju. Wrócił prawdziwy świat, gorący i wyraźny, ze słońcem przypiętym do nieba jak medal za bycie pięknym dniem.

Dziewczyna odetchnęła głęboko.

— Rany, strasznie mi przykro — mamrotał Victor, cofając się przed nią. — Sam nie wiem, co się stało… Dibbler aż podskakiwał.

— To jest to, to jest to! — krzyczał. — Kiedy będzie gotowy?

— Jak mówiłem, muszę nakarmić chochliki, wyczyścić klatki…

— Dobrze, dobrze. Będę miał czas, żeby wypisać kilka plakatów.

— Już je przygotowałem — oznajmił zimno Silverfish.

— Na pewno, oczywiście — mówił podniecony Dibbler. — I wypisałeś na nich coś w rodzaju „Być może macie ochotę obeyrzeć Dość Interesuyący Ruchomy Obrazek”!

— A co w tym złego? — zirytował się Silverfish. — O wiele lepsze od jakichś tam kiełbasek!

— Już ci mówiłem! Kiedy sprzedajesz kiełbaski, nie czekasz na ludzi, którzy chcą zjeść kiełbaskę! Idziesz i wywołujesz w nich głód! I dodajesz musztardę! To właśnie zrobił nasz chłopak.

Jedną ręką objął Silverfisha za ramiona, drugą machnął szerokim gestem.

— Wyobraź sobie — powiedział i zawahał się.

Dziwne myśli pojawiały mu się w mózgu szybciej, niż mógł je przemyśleć. W głowie mu się kręciło z podniecenia i niezwykłych możliwości.

Myecz namyętności — rzekł. — Taki damy tytuł. Nie żaden tępy staruch, który pewnie i tak już nie żyje. Myecz namyętności. Tak. Burzliwa Saga o Pożądaniu i Nagiej… Nagiej… jakże się to nazywa? …wśród Straszliwego Żaru Udręczonego Kontynentu! Romans! Sława! Na trzech gorących Szpulach! Drzyjcie, gdy trwa śmiertelna walka z żarłocznymi Potworami! Krzyczcie, gdy tysiąc słoni…

— To tylko jedna szpula — wtrącił kwaśno Silverfish.

— Dokręcimy trochę dziś po południu. — Dibbler przewracał oczami. — Potrzebujemy jeszcze paru walk i potworów.

— I na pewno nie ma żadnych słoni… Skallin wyciągnął kanciastą rękę.

— Słucham — rzucił Silverfish.

— Jeśli się znajdzie trochę szarej farby i coś do zrobienia uszu, to ja i Morry możemy…

— Nikt jeszcze nie zrobił trójszpulowca — mruknął w zadumie Halogen. — Może być problem. Przecież to razem prawie dziesięć minut. — Pokręcił głową. — Myślę, że gdyby dać większe szpule…

Silverfish wiedział, że został pokonany.

— Posłuchajcie… — zaczął.

Victor spoglądał na dziewczynę. Nikt nie zwracał na nich uwagi.

— Ehm… — odezwał się. — Mam wrażenie, że nie zostaliśmy sobie przedstawieni.

— Wcześniej jakoś ci to nie przeszkadzało — zauważyła.

— Normalnie się tak nie zachowuję. Musiałem… Byłem chory.

— Cudownie. Od razu czuję się lepiej.

— Może usiądziemy w cieniu? Bardzo tu gorąco.

— Twoje oczy zrobiły się takie… przydymione.

— Naprawdę?

— Dziwnie wyglądały.

— Dziwnie się czułem.

— Wiem. To przez to miejsce. Działa na człowieka. A wiesz… — Usiadła na piasku. — Jest mnóstwo przepisów co do chochlików i innych, że nie można ich przemęczać, jakie dostają jedzenie i takie rzeczy. Ale nami nikt się nie przejmuje. Nawet trolle traktują tu lepiej.

— To przez to, że tak chodzą, z tymi siedmioma stopami wzrostu i tysiącem funtów wagi — domyślił się Victor.

— Nazywam się Theda Withel, ale przyjaciele mówią do mnie Ginger — powiedziała.

— Ja się nazywam Victor Tugelbend. Tego… Ale przyjaciele mówią do mnie Victor — powiedział Victor.

— To twoja pierwsza migawka, prawda?

— Skąd wiesz?

— Wyglądałeś, jakby ci się podobało.

— Lepsze to niż praca, musisz przyznać.

— Zaczekaj, aż posiedzisz w tym tak długo jak ja — mruknęła z goryczą.

— To znaczy jak długo?

— Prawie od początku. Pięć tygodni.

— Niech to… Wszystko wydarzyło się tak prędko…

— To najlepsza rzecz, jaka się zdarzyła kiedykolwiek — oświadczyła stanowczo Ginger.

— Może i tak… Słuchaj, wolno nam pójść coś zjeść? — spytał Victor.

— Nie. Lada chwila zaczną nas wołać.

Victor skinął głową. Ogólnie rzecz biorąc, do tej pory szedł przez życie robiąc to, na co miał ochotę, stanowczo, ale swobodnie. Nie rozumiał, dlaczego miałby przestać, nawet w Świętym Gaju.

— No to niech wołają — rzekł. — Mam ochotę najedzenie i zimnego drinka. Chyba za długo byłem na słońcu. Ginger się wahała.

— Niby jest tu niedaleko bufet, ale…

— To dobrze. Zaprowadzisz mnie.

— Wyrzucają ludzi za mniejsze drobiazgi.

— Jak? Przed trzecią szpulą?

— Mówią: „Mnóstwo ludzi marzy, żeby się dostać do ruchomych obrazków”…

— Świetnie. To znaczy, że mają całe popołudnie na znalezienie dwojga, którzy wyglądają tak jak my. — Wyminął Morry’ego, który także usiłował schować się w cieniu głazu. — Gdyby ktoś nas szukał — rzucił — idziemy na obiad.

— Jak to? Teraz? — zdziwił się troll.

— Tak — potwierdził Victor i poszedł dalej.

Dibbler i Silverfish dyskutowali gorąco. Od czasu do czasu przerywał im korbowy; mówił spokojnie, tonem człowieka, który wie, że cokolwiek by się stało, on zarobi dzisiaj swoje sześć dolarów.

— …nazwiemy go epiką. Ludzie będą sobie o nim opowiadać przez lata.

— Owszem; będą mówić, że przez niego zbankrutowaliśmy.

— Wiem, gdzie można dostać kolorowe drzeworyty, prawie za darmo.

— …Pomyślałem, że może gdybym wziął kawałek sznurka i przywiązał do pudła kółka, żeby nim jeździć…

— Ludzie powiedzą: Ten Silverfish to prawdziwy fachowiec od ruchomych obrazków, potrafi pokazać to, czego chcemy. Tak powiedzą. To człowiek, który umiał przesunąć te, jak im tam… środka przekazu.

— …I może gdyby zrobić taki drąg na rolkach, żeby podsunąć obrazkowe pudło bliżej do…

— Tak? Myśli pan, że tak powiedzą?

— Możesz mi wierzyć, Tommy.

— No… No dobrze. Niech będzie. Ale żadnych słoni. Chcę, żeby to było jasne: żadnych słoni.


* * *

— Moim zdaniem wygląda dziwacznie — stwierdził nadrektor. — Jak stado glinianych słoni. Mówiłeś chyba, że to jakaś maszyna.

— Raczej… Raczej urządzenie — odpowiedział niepewnie kwestor. Szturchnął je ostrożnie palcem; kilka glinianych słoni zakołysało się lekko. — Zbudował je chyba Riktor Majsterklepka. Jeszcze zanim objąłem stanowisko.

Urządzenie przypominało duży, ozdobny dzban, wysoki prawie jak człowiek — człowiek wzrostu dużego dzbana. Wokół krawędzi, na łańcuszkach z brązu, wisiało osiem glinianych słoni; jeden, dotknięty przez kwestora, jeszcze kołysał się w przód i w tył.

Nadrektor zajrzał do wnętrza.

— Same dźwignie i miechy — oświadczył z niesmakiem. Kwestor zwrócił się do uniwersyteckiej gospodyni.

— Niech pani powie, pani Whitlow, co dokładnie się wydarzyło.

Pani Whitlow, potężna, zaróżowiona i ściągnięta gorsetem, przygładziła swoją szafranową perukę i szturchnęła drobną pokojówkę, która stała przy niej czujnie jak holownik przy tankowcu.

— Opowiedz jaśnie panom, Ksandra — poleciła.

Ksandra miała minę, jakby zaczynała żałować całego zamieszania.

— No więc, sir, jeśli można, sir, odkurzałam tu i…

— Odkhurzała kohytarz — wyjaśniła uprzejmie pani Whitlow.

Kiedy pani Whitlow przeżywała ostry atak świadomości klasowej, potrafiła tworzyć dźwięczne h nawet tam, gdzie natura nigdy ich nie planowała.

— …i wtedy ono zaczęło hałasować…

— Zhaczęło hhałasować — oznajmiła pani Whitlow. — A ona przyszła mi opowiedzieć, jaśnie panowie, zghodnie z insthukcją.

— Jak hałasować, Ksandro? — spytał bardzo łagodnie kwestor.

— No więc, sir, jakoś tak… — Zrobiła zeza. — „Whumm… whunim… whumm… whumm… whummwhummwhummWHUMMWHUMM… — „plib”, sir.

— Plib — powtórzył z powagą kwestor.

— Tak, sir.

— Phlib — dodała pani Whitlow.

— To wtedy, kiedy na mnie splunęło, sir — zakończyła Ksandra.

— Khaszlnhęło — poprawiła ją pani Whitlow.

— Jak się zdaje, jeden ze słoni wypluł małą ołowianą kulkę, mistrzu — wyjaśnił kwestor. — To było to, hm, to „plib”.

— Wypluł, na bogów — obruszył się nadrektor. — Nie można pozwolić, żeby jakieś dzbanki po korytarzach pluły ma ludzi, ot co. Pani Whitlow drgnęła.

— Ale dlaczego ono wzięło i napluło? — zapytał po chwili Ridcully.

— Naprawdę nie wiem, mistrzu. Myślałem, że może pan będzie wiedział. O ile pamiętam, Riktor był wykładowcą w czasie, kiedy pan studiował. Pani Whitlow jest bardzo zaniepokojona — dodał tonem wyraźnie wskazującym, że jedynie bardzo nierozsądny nadrektor próbowałby ignorować niepokój pani Whitlow. — Martwi się o pracownice, narażone na oddziaływania magiczne.

Nadrektor postukał w dzban.

— Niby stary Licznik Riktor? Ten sam gość?

— Tak jest, nadrektorze.

— Kompletny wariat. Uważał, że wszystko można pomierzyć. Nie tylko długości, ciężary i takie tam, ale wszystko. Jeśli istnieje, mawiał, powinno się dać zmierzyć. — Oczy Ridcully’ego zasnuła mgiełka wspomnień. — Robił różne dziwaczne aparaty. Myślał, że można zmierzyć prawdę, piękno, marzenia i całą resztę… Więc to jedna z zabawek starego Riktora, tak? Ciekawe, co miała mierzyć.

— Myślę — wtrąciła pani Whitlow — że trzheba ją zabhać w jakieś bhezpieczne miejsce, jeśli jaśnie phanom to nie przeszkhadza.

— Tak, tak. Oczywiście — zgodził się szybko kwestor. Niełatwo i było znaleźć chętnych do służby na Niewidocznym Uniwersytecie.

— Pozbądź się tego — polecił nadrektor. Kwestor był przerażony.

— Niemożliwe, mistrzu — rzeki z mocą. — Nigdy niczego nie wyrzucamy. Poza tym rzecz jest prawdopodobnie wartościowa.

— Hmm — mruknął Ridcully. — Wartościowa?

— Prawdopodobnie ważny historyczny artefakt, mistrzu.

— No to wepchnij go do mojej pracowni. Mówiłem, że trzeba trochę ubarwić to miejsce. Nada się jako ozdoba, co? A teraz muszę iść. Mam się spotkać z pewnym człowiekiem w sprawie tresury gryfa. Żegnam drogie panie.

— Ehm, nadrektorze, gdyby zechciał pan podpisać… — zaczął kwestor, ale mówił już do zamykających się drzwi.

Nikt nie spytał Ksandry, który z glinianych słoni wypluł kulkę, zresztą kierunek i tak nic by im nie powiedział.

Tego samego wieczoru dwóch woźnych przeniosło do pracowni nadrektora jedyny na Uniwersytecie działający resograf[5].


* * *

Nikt jeszcze nie znalazł sposobu dołączenia dźwięku do ruchomych obrazków, ale istniał dźwięk szczególnie związany ze Świętym Gajem. Był to odgłos młotków wbijających gwoździe.

W Świętym Gaju panowało rozgorączkowanie. Nowe domy, nowe ulice, nowe… osiedla wyrastały w ciągu nocy. A w okolicach, gdzie nie w pełni wyszkoleni alchemiczni uczniowie nie opanowali jeszcze co trudniejszych etapów produkcji oktocelulozy, znikały jeszcze szybciej. Co zresztą nikogo nie interesowało. Ledwie rozwiał się dym, a już ktoś nowy wbijał gwoździe.

Święty Gaj — Holy Wood, jak go nazywali co bardziej snobistyczni mieszkańcy — rozrastał się przez podział. Wystarczało znaleźć opanowanego, niepalącego młodego człowieka, potrafiącego czytać znaki alchemiczne, ponadto korbowego, worek demonów i dużo słońca. Aha, i jeszcze kilku ludzi. Ale tych nie brakowało. Jeśli ktoś nie potrafił hodować demonów, mieszać chemikaliów ani rytmicznie kręcić korbą, zawsze mógł przytrzymywać innym konie albo obsługiwać stoliki w gospodzie i wyglądać interesująco. I mieć nadzieję. Albo, jeśli wszystko inne zawiodło, wbijać gwoździe. Wokół pradawnego wzgórza wyrastały coraz to nowe chybotliwe budynki, cienkie deski bielały już i paczyły się w bezlitosnym słońcu, a wciąż potrzebne były następne.

Ponieważ Święty Gaj wzywał. Codziennie przybywali nowi ludzie. Nie po to, by zostać stajennymi, dziewkami w tawernach czy cieślami. Przybywali, by tworzyć ruchome obrazki.

I nie mieli pojęcia dlaczego.

Gardło Sobie Podrzynam Dibbler w głębi serca dobrze wiedział, że gdzie tylko zbierze się co najmniej dwóch ludzi, zaraz zjawi się ktoś, kto spróbuje im sprzedać podejrzaną kiełbaskę w bułce.

Teraz, jako że Dibbler był zajęty, inni próbowali wypełnić tę lukę.

Jednym z nich był Nodar Borgle, Klatchianin, którego wielka, przestronna szopa mniej przypominała restaurację, a bardziej fabrykę żywieniową. Wielkie parujące wazy zajmowały jeden koniec sali. Resztę zastawiono stołami, a przy stołach siedzieli…

Victor zdumiał się.

…siedzieli ludzie, trolle, krasnoludy. I kilka gnomów. Może nawet parę elfów, najbardziej nieuchwytnej ze wszystkich ras świata Dysku. I sporo innych istot, co do których Victor miał nadzieję, że są przebranymi trollami, bo jeśli nie, wszystkich czekały poważne kłopoty. I wszyscy coś jedli, a najbardziej zdumiewał fakt, że nie jedzą siebie nawzajem.

— Bierzesz talerz, stajesz w kolejce, a potem płacisz — wyjaśniła Ginger. — To się nazywa samosłużba.

— Płacisz, zanim zjesz? A jeśli jedzenie okaże się obrzydliwe? Ginger uśmiechnęła się posępnie.

— Właśnie dlatego.

Victor wzruszył ramionami i pochylił się do krasnoluda za ladą.

— Chciałbym…

— Jest potrawka — oznajmił krasnolud.

— A jaka potrawka?

— Jest tylko jeden rodzaj. Dlatego to potrawka — burknął krasnolud. — Potrawkowa.

— Chodziło mi o to, co jest w środku — nie ustępował Victor.

— Jeśli pytasz, to nie jesteś dostatecznie głodny — wtrąciła Ginger. — Dwa razy potrawka, Fruntkin.

Victor przyglądał się wylanej na talerz szarobrunatnej mazi. Dziwne bryły, wyniesione na powierzchnię przez tajemnicze prądy konwekcyjne, kołysały się przez chwilę i tonęły. Miał nadzieję, że już na zawsze.

Borgle należał do szkoły kuchni Dibblera.

— Potrawka albo nic, mój mały. — Krasnolud uśmiechnął się złośliwie. — Pół dolara. Tanio, za pół ceny.

Victor niechętnie wręczył mu pieniądze i obejrzał się na Ginger.

— Tutaj! — zawołała, siadając przy długim stole. — Cześć, Gromostopy. Witaj, Erekcja, co słychać? To jest Vic. Nowy. Hej, Złoślak, nie zauważyłam cię.

Victor wbił się między Ginger a górskiego trolla w czymś, co wyglądało na kolczugę, ale okazało się świętogajową kolczugą, czyli chytrze splecionym sznurkiem pomalowanym na srebrno.

Ginger z ożywieniem rozmawiała z czterocalowym gnomem i krasnoludem w połówce kostiumu niedźwiedzia; Victor poczuł się trochę osamotniony.

Troll skinął mu głową i wykrzywił się, wskazując swój talerz.

— Oni nazywają to pumeksem — powiedział. — Nie chce im się nawet odłupać lawy. A smaku piasku w ogóle się nie czuje. Victor przyjrzał się zawartości talerza.

— Nie wiedziałem, że trolle jedzą kamienie — oświadczył, zanim zdążył się powstrzymać.

— Dlaczego nie?

— Przecież jesteście zbudowani z kamienia…

— No tak. A ty jesteś z mięsa i co jesz? Victor zerknął na własny talerz.

— Dobre pytanie — przyznał.

— Vic robi migawkę dla Silverfisha — powiedziała głośno Ginger. — Zdaje się, że planują trójszpulowca.

Rozległy się zaciekawione pomruki.

Victor starannie odsunął na brzeg talerza coś żółtego i roztrzęsionego.

— Powiedzcie — zaczął niepewnie. — Kiedy graliście, czy ktoś miał… może słyszał, tak jakby… czuł, że jest… — Zawahał się. Wszyscy na niego patrzyli. — Znaczy, czy wydawało się wam, że coś gra poprzez was? Nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. Jedzący odprężyli się.

— To Święty Gaj — odparł troll. — Działa na ciebie. Cała ta kreatywność aż chlupie.

— Miał bardzo silny atak — wtrąciła Ginger.

— Takie rzeczy zdarzają się bez przerwy — stwierdził zadumany krasnolud. — Jak to w Świętym Gaju. W zeszłym tygodniu z chłopakami pracowaliśmy przy Opowieściach krasnoludów i nagle wszyscy zaczęliśmy śpiewać. Bez powodu. Jakby ta piosenka sama wskoczyła nam do głów, wszystkim naraz. I co na to powiecie?

— Jaka piosenka? — spytała Ginger.

— Nie mam pojęcia. Nazwaliśmy ją „Piosenką hejho”. Bo taka była. Hejho, hejho. Hejho, hejho, hejho!

— Dla mnie brzmi jak wszystkie inne krasnoludzkie piosenki — huknął troll.


* * *

Było już po drugiej, kiedy wrócili na miejsce kręcenia ruchomych obrazków. Korbowy zdjął tylną ścianę obrazkowego pudła i małą szufelką skrobał denko. Dibbler, z chustką narzuconą na twarz, spał na swoim płóciennym krześle. Za to Silverfish był całkiem przytomny.

— Gdzieście poszli?! — krzyknął.

— Byłem głodny — odpowiedział Victor.

— I zostaniesz już głodny, mój chłopcze, ponieważ… Dibbler uniósł róg chustki.

— Zacznijmy — powiedział.

— Nie możemy pozwolić, żeby grający dyktowali nam…

— Skończ migawkę, a dopiero potem ich wyrzuć.

— Słusznie. — Silverfish pogroził Victorowi palcem. — W tym mieście nigdy już nie będziesz pracował.

Jakoś przeżyli to popołudnie. Dibbler kazał sprowadzić konia i klął na korbowego, bo obrazkowego pudła wciąż nie dało się przesuwać — demony narzekały. W końcu ustawili konia przodem przed pudłem, a Victor podskakiwał w siodle. Jak stwierdził Dibbler, na ruchome obrazki to wystarczy.

Później Silverfish niechętnie wypłacił im po dwa dolary i zwolnił.

— Powie innym alchemikom — mruknęła zniechęcona Ginger. — Trzymają się razem jak posklejani.

— Zauważyłem, że dostajemy tylko po dwa dolary, a trolle po trzy — odparł Victor. — Dlaczego?

— Ponieważ nie ma tak wielu trolli, które chcą robić ruchome obrazki. Dobry korbowy może zarobić sześć, nawet siedem dolarów dziennie. — Spojrzała na niego gniewnie. — Radziłam tu sobie. Nic szczególnego, ale można było wytrzymać. Miałam dużo pracy. Ludzie twierdzili, że można na mnie polegać. Robiłam karierę…

— Nie można zrobić kariery w Świętym Gaju — stwierdził Victor. — To jak budować dom na bagnie. Nic tu nie jest prawdziwe.

— Podobało mi się! A ty wszystko popsułeś! Pewnie będę musiała wrócić do wioski, o której nawet nie słyszałeś! Do dojenia krów! Dziękuję ci bardzo! Ile razy spojrzę na krowi tyłek, pomyślę o tobie.

Wściekła, pomaszerowała w stronę miasta. Victor został sam z trollami. Po chwili Skallin chrząknął z zakłopotaniem.

— Masz się gdzie zatrzymać? — zapytał.

— Raczej nie — odparł niechętnie Victor.

— Nigdy nie ma dość miejsc, żeby się zatrzymać — stwierdził filozoficznie Morry.

— Prześpię się na plaży. W końcu jest dość ciepło. I naprawdę przyda mi się odpoczynek. Dobranoc.

Odszedł w stronę brzegu.

Słońce zachodziło, a wiatr od morza trochę ostudził upał. Wokół mrocznej bryły wzgórza zapalały się światła Świętego Gaju. Święty Gaj wypoczywał tylko po ciemku. Kiedy surowcem jest światło słońca, nie można go marnować.

Na plaży było całkiem przyjemnie. Nikt tu specjalnie nie zaglądał. Drewno wyrzucone przez fale, popękane i pokryte solą, nie nadawało się na budowę. Leżało długą białą linią wzdłuż linii przyboju.

Victor zebrał dość, żeby rozpalić ognisko. Potem położył się i patrzył na fale.

Ze szczytu pobliskiej wydmy, ukryty za kępką trawy, obserwował go uważnie Gaspode, Cudowny Pies.


* * *

Minęły dwie godziny od północy.

To coś schwytało ich teraz i sączyło się radośnie ze wzgórza, wlewało swój blask do świata…

Holy Wood śniło…

Śniło dla wszystkich.

W gorącej, dusznej ciemności drewnianej szopy Ginger Withel śniła o czerwonych dywanach i wiwatujących tłumach. I kracie. We śnie ciągle wracała do tej kraty w bruku, gdzie podmuch ciepłego powietrza unosił jej sukienkę…

W niewiele chłodniejszej ciemności minimalnie droższej szopy Silverfish, twórca ruchomych obrazków, śnił o wiwatujących tłumach i kimś wręczającym mu nagrodę za najlepszy ruchomy obrazek, jaki kiedykolwiek powstał. Była to solidna, duża statua.

Między wydmami Skallin i Morry drzemali niespokojnie, gdyż trolle są z natury stworzeniami nocnymi i spanie po ciemku naruszało instynkty dawnych epok. Śnili o górach.

Na plaży, pod gwiazdami, Victor śnił o stukocie kopyt, powiewającej pelerynie, pirackich statkach, walce na miecze, kandelabrach…

Na pobliskiej wydmie Gaspode, Cudowny Pies, spał z jednym okiem otwartym i śnił o wilkach.

Ale Gardło Sobie Podrzynam Dibbler nie śnił o niczym, ponieważ nie spał.

Pędził konno do Ankh-Morpork i chociaż wolał sprzedawać konie, niż ich dosiadać, nie miał wyjścia.

Burze, które tak starannie omijały Święty Gaj, nie przejmowały się Ankh-Morpork, więc deszcz lał z nieba strumieniami. Nie zakłócało to nocnego życia miasta — czyniło je tylko bardziej wilgotnym.

Nie istnieje coś, czego w Ankh-Morpork nie można kupić, nawet w środku nocy. Dibbler miał sporo do kupienia. Musiał zamówić plakaty. Potrzebował wielu rzeczy. Większość z nich wiązała się z pomysłami, które musiał wymyślić podczas długiej jazdy, a teraz musiał bardzo dokładnie wytłumaczyć innym. I to wytłumaczyć szybko.

Deszcz był już wodną kurtyną, kiedy Dibbler chwiejnie wkroczył w szarość przedświtu. Woda przelewała się w rynnach. Paskudne rzygacze z dachów rzygały wprawnie na przechodniów, chociaż — jako że była już piąta rano — tłumy trochę się przerzedziły.

Gardło głęboko wciągnął do płuc miejskie powietrze. Prawdziwe powietrze. Trzeba by daleko szukać, żeby znaleźć powietrze prawdziwsze niż w Ankh-Morpork. Oddychając nim, czuło się, że inni od tysięcy lat robili to samo.

Po raz pierwszy od wielu dni myślał klarownie. To w Świętym Gaju było dziwne: kiedy człowiek tam tkwił, wszystko wydawało się naturalne, jakby na tym właśnie polegało życie. Ale kiedy wyjechał i spojrzał za siebie, wszystko przypominało błyszczącą mydlaną bańkę. Całkiem jakby — przebywając w Świętym Gaju — było się całkiem inną osobą.

Co tam; Święty Gaj to Święty Gaj, Ankh to Ankh, a Ankh było solidne i odporne — zdaniem Gardła — na wszelkie świętogajowe cudowności.

Człapał przez kałuże i słuchał deszczu.

Po chwili zauważył — pierwszy raz w życiu — że deszcz ma rytm.

Zabawne. Można całe życie przeżyć w mieście, ale trzeba wyjechać i wrócić, żeby zauważyć, że deszcz kapiący z rynien ma własny rytm: DAMdi-dadam-dudam damdi-DADAM-DADAM…

Sierżant Colon i kapral Nobbes z Nocnej Straży przyjaźnie dzielili się skrętem pod bramą; robili to, z czym Nocna Straż radzi sobie najlepiej — pilnowali, żeby było im sucho i ciepło, i trzymali się jak najdalej od możliwych kłopotów.

Tylko oni byli świadkami, jak zwariowany przechodzień tupie po mokrej ulicy, kręci piruety w kałużach, łapie rynnę i trzymając się jej skręca za róg, po czym znika, wesoło stukając obcasami.

Sierżant Colon oddał koledze wilgotny niedopałek.

— Czy to był Gardło Dibbler? — upewnił się po chwili.

— Tak — potwierdził Nobby.

— Wyglądał na zadowolonego.

— Moim zdaniem stracił rozum. Co go napadło z taką deszczową piosenką?


* * *

Whumm… whumm…

Nadrektor, który uzupełniał swoją księgę hodowli smoków i rozkoszował się drinkiem przy kominku, podniósł głowę. …whumm… whumm… whumm…

— Na bogów! — mruknął i podszedł do wielkiego dzbana. Aparat kołysał się z boku na bok, jakby cały budynek dygotał. Nadrektor przyglądał się zafascynowany. …whumm… whummwhummwhummWHUMM. Dzban znieruchomiał i ucichł.

— Dziwne — stwierdził Silverfish. — Dziwne jak diabli.

Plib.

Po drugiej stronie pokoju rozpadła się jego karafka z brandy.

Ridcully Bury nabrał tchu.

— Kwestooor!


* * *

Victora obudziły nioski ty. Było już ciepło. Zapowiadał się kolejny piękny dzień.

Wszedł do wody, żeby się umyć i otrzeźwić.

Pomyślmy… Wciąż miał wczorajsze dwa dolary i garść pensów. Mógł sobie pozwolić, żeby jeszcze trochę tu zostać, zwłaszcza jeśli będzie spał na plaży. A potrawka u Borgle’a, mimo że tylko z nazwy jedzenie, była tania — chociaż, kiedy się nad tym zastanowić, bywanie tam może go narazić na kłopotliwe spotkania z Ginger.

Zrobił jeszcze krok i zapadł się pod wodę.

Nigdy jeszcze nie pływał w morzu. Wynurzył się, na wpół utopiony, wściekle młócąc rękami wodę. Brzeg leżał o kilka sążni od niego.

Uspokoił się, zaczekał, aż odzyska oddech, i popłynął spokojnym kraulem poza pas przyboju. Woda była krystalicznie czysta. Widział dno, opadające stromo w… odetchnął głęboko… w mglisty błękit, gdzie poza ławicami ryb niewyraźnie dostrzegał kontury rozrzuconych po piasku jasnych, prostokątnych kamieni.

Spróbował zanurkować; schodził coraz głębiej, aż w uszach zaczęło mu dudnić. Największy homar, jakiego w życiu widział, pomachał na niego czułkami ze skalnej iglicy, trzasnął szczypcami i zniknął w głębinie.

Victor wynurzył się zasapany i popłynął do brzegu.

No cóż, jeśli nie wyjdzie mu w ruchomych obrazkach, z pewnością utrzyma się tu jako rybak.

Może też zbierać drewno na plaży. Tutaj, przy wydmach, jest go dosyć, żeby paleniska w Ankh-Morpork zaopatrzyć na całe lata.

Nikt w Świętym Gaju nie pomyśli nawet o paleniu ognia, chyba że do gotowania albo dla towarzystwa.

Zresztą ktoś chyba się tym zajmował. Brnąc po płyciźnie, Victor zauważył, że kawałek dalej drewno na piasku ułożono nie przypadkowo, ale świadomie, w równe stosy. A jeszcze dalej ktoś ustawił z kamieni prymitywne palenisko.

Zasypał je piasek. Być może, ktoś mieszkał na tej plaży, czekając na swą wielką szansę w ruchomych obrazkach. Kiedy się lepiej przyjrzeć, drewno za przysypanymi kamieniami też wyglądało na specjalnie tu ściągnięte. Patrząc od strony morza, można by sobie wyobrazić, że kilka belek oparto o siebie, by tworzyły łuk bramy.

Może nadal ktoś tam był. Może miał coś do picia.

Rzeczywiście, był. Ale woda od miesięcy nie była mu potrzebna.


* * *

O ósmej rano głośne pukanie zbudziło Bezama Plantera, właściciela Odium, jednej z wyrastających w Ankh-Morpork jak grzyby piwnic ruchomych obrazków. Miał ciężką noc. Mieszkańcy Ankh-Morpork lubili nowości. Problem polegał na tym, że nie lubili ich zbyt długo. Odium miało znakomity dochód w pierwszym tygodniu, wychodziło na swoje w drugim, a teraz konało. Wczoraj na nocnym pokazie zjawili się tylko głuchy krasnolud i orangutan, który przyniósł własne fistaszki. Bezam liczył na zysk ze sprzedaży fistaszków i pukanych ziaren, więc teraz nie był w najlepszym humorze. Otworzył drzwi i wyjrzał sennie.

— Zamknięte do drugiej — oznajmił. — Do popołudniówki. Proszę przyjść później. Są wolne miejsca po obu stronach.

Zatrzasnął drzwi. Odbiły się od buta Gardła Dibblera i uderzyły Bezama w nos.

— Przychodzę w sprawie specjalnego pokazu Myecza namyętności — poinformował Gardło.

— Specjalnego pokazu? Jakiego specjalnego pokazu?

— Specjalnego pokazu, o którym zamierzam ci powiedzieć.

— Nie pokazujemy żadnych specjalnie namiętnych mieczy. Pokazujemy Emocjonujące…

— Pan Dibbler mówi, że pokazujecie Myecz namyętności — zahuczał jakiś głos.

Gardło oparł się o futrynę. Za nim stał kamienny blok, który wyglądał, jakby ktoś przez trzydzieści lat rzucał w niego żelaznymi kulami.

Zgiął się w połowie i schylił do Bezama.

Bezam poznał Detrytusa. Wszyscy poznawali Detrytusa. Nie należał do trolli, których się zapomina.

— Nawet nie słyszałem o… — zaczął Bezam.

Gardło wyciągnął spod płaszcza dużą puszkę.

— A tu są plakaty — dodał, wyjmując gruby biały wałek.

— Pan Dibbler pozwolił mi zawiesić parę na murach — pochwalił się Detrytus.

Bezam rozwinął plakat. Wydrukowano go w kolorach, od których szczypały oczy. Przedstawiał coś, co mogło być Ginger w opiętej za małej bluzce, i Victora, który przerzucał ją przez ramię, drugą ręką walcząc ze stadem potworów. W tle wybuchały wulkany, smoki śmigały po niebie i płonęły miasta.

— „Ruchomy obrazek, którego nie zdołali zakazać!” — czytał powoli Bezam. — „Porywayąca Przygoda wśród Rozpalonego Brzasku Nowego Kontinentu! Męczyzna i Kobieta w Oszalałym Ścięcie! GWIZDY **Delores DeSyn** jako Kobieta i **Victor Maraschino** jako Cohen Barbarzyńca!! SENSACYA! PRZYGODA!! SŁONIE!!! Już wkrótce we wszystkich piwnicach!!!!”.

Przeczytał jeszcze raz.

— Dlaczego ta Delores DeSyn ma gwizdać? — zapytał.

— To znaczy „gwiazdy” — wyjaśnił Gardło. — Dlatego daliśmy gwiazdki przy ich nazwiskach. Widzisz? — Pochylił głowę i zniżył głos do przenikliwego szeptu. — Podobno jest córką klatchiańskiego pirata i jego dzikiej, zuchwałej branki. A on to syn… syn… zbuntowanego maga i lekkomyślnej cygańskiej tancerki flamenco.

— A niech mnie…

Na Bezamie zrobiło to wrażenie. Dibbler w myślach poklepał się z uznaniem po plecach. Na sobie też zrobił wrażenie.

— Uważam, że powinieneś zacząć pokaz za jakąś godzinę — uznał.

— Tak wcześnie rano?

Migawka, jaką Bezam dostał na dzisiaj, nosiła tytuł Emocjonujące studium garncarstwa, co go niepokoiło. Myecz był chyba lepszą propozycją.

— Tak — potwierdził Dibbler. — Ponieważ mnóstwo ludzi będzie chciało to obejrzeć.

— Nic o tym nie wiem. Ostatnio piwnice ruchomych obrazków padają.

— Ten obrazek będą chcieli oglądać. Zaufaj mi. Czy kiedykolwiek cię okłamałem?

Bezam podrapał się po głowie.

— Właściwie… W zeszłym miesiącu sprzedałeś mi kiełbaskę w bułce i mówiłeś…

— Mówiłem retorycznie — zastrzegł się Gardło.

— Właśnie — dodał Detrytus. Bezam zrezygnował.

— Aha. No tak… Na retorycznym to się nie znam.

— Otóż to. — Dibbler uśmiechnął się niczym drapieżna dynia. — Otwórz tylko, a potem możesz siedzieć i zbierać pieniądze grabiami.

— No dobrze — zgodził się niezbyt pewnie Bezam. Gardło przyjaźnie objął go ramieniem.

— A teraz — rzekł — porozmawiajmy o procentach.

— Co to są procenty?

— Zapal cygaro — zaproponował mu Gardło.


* * *

Victor szedł powoli bezimienną główną ulicą Świętego Gaju. Pod paznokciami miał piasek.

Nie był pewien, czy postąpił właściwie. Ten człowiek był chyba zbieraczem śmieci na plaży; pewnego dnia zwyczajnie zasnął i już się nie obudził, chociaż poplamiony czerwono-złoty płaszcz nie był typowym ubiorem plażowych zbieraczy. Trudno określić, od jak dawna już nie żył. Suche, słone powietrze zakonserwowało zwłoki; wyglądał pewnie dokładnie tak jak za życia — to znaczy jak martwy.

Sądząc po wyglądzie jego chaty, znalazł na plaży dziwne rzeczy. Victor pomyślał, że powinien kogoś o tym zawiadomić, ale prawdopodobnie w Świętym Gaju nikogo by to nie zainteresowało. Przypuszczalnie tylko jeden człowiek na świecie był ciekaw, czy starzec żyje, czy umarł. A on dowiedział się pierwszy.

Victor pochował ciało w piasku, po lądowej stronie chaty.

Przed sobą zobaczył szopę Borgle’a. Postanowił, że zaryzykuje tam śniadanie. Zresztą musiał gdzieś usiąść i przeczytać książkę.

Nie należała do przedmiotów, które zazwyczaj znajduje się na plaży, w drewnianej chacie, w zaciśniętych palcach martwego człowieka.

Na okładce były słowa Xięga fylmu.

Na pierwszej stronie równym, okrągłym pismem kogoś, komu pisanie przychodzi z trudem, nakreślono kolejne słowa: „Oto Kronka Stażnkow ParaGóry, skoppiowana przez mnie, Deccana, Ponieważ że Ta Stara zaczęła sieni Rozpadać”.

Ostrożnie przewracał sztywne stronice. Zapełniały je niemal identyczne wpisy. Nie datowane, ale daty nie miały właściwie znaczenia, gdyż jeden dzień nie różnił się od drugiego.


Wstałłem. Byłem w tualecie. Rozpaliłem ogień, ogłosiłem Seans Popołudniowy. Przerwałem post. Zebrałem drewno. Rozpaiiłem ogień. Szukałem pożywwienia na pagórku. Odśpiewałem Seans Wieczerny. Kolacja. Powiedziałem modlitwę Nocnego Seansu. Poszłem do tulety. Łóżko.

Wstałłem. Puszłem do tualefy Rozpaliłem ogień, powiedziałem Seans Popołudniowy. Przerwałem post. Crullet, rybak z Zatoczki Jowser zostawił 2 duże morskie okunie. Zbierałem drwo. Zapowiedziałem Wieczorny Seans, rozpaliłem ogień. Sprzątanie. Kolacja, Zaśpiewałem Nocny Seans. Łóżko. Wstałłem w północ, poszłem do tułeaty, sprawdziłłem ogień, ale nie miał poczeby drwa.


Kątem oka zauważył kelnerkę.

— Poproszę jajko na miękko — powiedział.

— Jest potrawka. Z ryby.

Spojrzał w rozpłomienione oczy Ginger.

— Nie wiedziałem, że jesteś kelnerką… Demonstracyjnie przetarła miseczkę z solą.

— Do wczoraj też nie wiedziałam — odparła. — Ale dziewczyna, która normalnie pracuje u Borgle’a na rannej zmianie, dostała szansę w nowym ruchomym obrazku, który kręcą Unitarni Alchemicy. Miałam szczęście, co? — Wzruszyła ramionami. — A jeśli naprawdę szczęście mi sprzyja, to kto wie? Mogę dostać też zmianę popołudniową.

— Słuchaj, naprawdę nie chciałem…

— Jest tylko potrawka. Bierzesz albo zostawiasz. Trzech klientów dziś rano zrobiło jedno i drugie.

— Wezmę. Posłuchaj, nie uwierzysz, ale znalazłem na plaży tę książkę. W ręku…

— Nie wolno mi rozmawiać z klientami. Może to nie jest najlepsza posada w mieście, ale nie chcę przez ciebie jej stracić — burknęła Ginger. — Potrawka rybna, tak?

— Och… Tak. Przepraszam.

Przerzucił kolejne strony. Przed Deccanem zapisywał je Tento, który także trzy razy dziennie wznosił modły, także czasem dostawał ryby i także chodził do toalety, ale albo nie był w tym tak gorliwy jak Deccan, albo nie zawsze uważał, że warto ten fakt odnotowywać. Przed nim modlił się ktoś o imieniu Meggelin. Długi łańcuch ludzi żył na tej plaży, a jeszcze dawniej była ich cała grupa. Dalej notatki sprawiały wrażenie bardziej oficjalnych. Trudno powiedzieć. Wyglądały jak zapisane szyfrem: równe linie złożonych obrazków…

Ze stukiem wylądowała przed nim miska pierwotnej zupy.

— Słuchaj — odezwał się. — O której kończysz…

— Nigdy — oznajmiła Ginger.

— Myślałem, że może wiesz, gdzie…

— Nie.

Spojrzał na mulistą powierzchnię. Borgle wyznawał zasadę, że jeśli można coś znaleźć w wodzie, jest to ryba. W cieczy pływało coś fioletowego, co miało przynajmniej dziesięć nóg.

Victor zjadł potrawkę mimo wszystko. Kosztowała trzydzieści pensów.

Ginger krzątała się za ladą, odwrócona do niego plecami na modłę latarni morskiej: jakkolwiek usiłował zwrócić na siebie jej uwagę, wciąż widział tylko plecy, choć miał wrażenie, że wcale się nie porusza. W końcu wyszedł poszukać jakiejś pracy.

Victor nigdy w życiu nie pracował. Według jego opinii, posady to wypadki, jakie spotykają innych.


* * *

Bezam Plan ter poprawił żonie zawieszoną na szyi tacę.

— W porządku — uznał. — Masz wszystko?

— Pukane ziarna trochę zmiękły — poskarżyła się. — I nie ma sposobu, żeby kiełbaski były gorące.

— Będzie ciemno, skarbie. Nikt nie zauważy.

Pociągnął za pasek i odstąpił.

— No dobrze — stwierdził, — Wiesz, co robić. W połowie przerwę puszczanie ruchomego obrazka i pokażę planszę „Macie ochotę na chłodny, odświeżający napój i trochę pukanych ziaren?”, a ty wtedy wejdziesz tamtymi drzwiami i przespacerujesz się przejściem.

— Możesz przy okazji wspomnieć o chłodnych, odświeżających kiełbaskach — zauważyła pani Planter.

— I chyba nie powinnaś używać pochodni, żeby wskazywać ludziom ich miejsca — dodał Bezam. — Za często coś się przypala.

— Inaczej nic nie widzę po ciemku.

— Tak, ale wczoraj musiałem oddać krasnoludowi pieniądze. Są strasznie drażliwi na punkcie swoich bród. Wiesz co, skarbie? Dam ci salamandrę w klatce. Od świtu leżą na dachu, więc powinny już być gotowe.

Były. Drzemały w swoich klatkach, z ciałami wibrującymi lekko od absorbowanego światła. Bezam wybrał sześć najbardziej dojrzałych, zszedł do pokoju projekcyjnego i wcisnął je do wyświetlającego pudła. Błonę od Gardła nawinął na szpulę i spojrzał w ciemność.

No trudno. Trzeba wyjrzeć, czy ktoś czeka przed drzwiami.

Ziewając poczłapał do wejścia.

Wyciągnął rękę, odsunął rygiel. Otworzył drzwi na oścież.

— Dobrze, dobrze — wymamrotał. — Już zaczynamy… Obudził się w pokoju projekcyjnym. Pani Planter wachlowała go swoim fartuchem.

— Co się stało? — wyszeptał, próbując wypchnąć z pamięci wspomnienie depczących go stóp.

— Mamy pełną salę — odparła. — A przed piwnicą ciągle stoi kolejka! Na całą ulicę! To przez te ohydne plakaty. Bezam powstał — chwiejnie, ale stanowczo.

— Zamknij się, kobieto, idź do kuchni i puknij jeszcze trochę ziaren — polecił. — A potem wróć tutaj. Pomożesz mi przemalować napisy. Jeśli stoją w kolejce do miejsc po pięć pensów, będą też stać po dziesiątce.

Podwinął rękawy i chwycił korbę.

W pierwszym rzędzie siedział bibliotekarz z torbą fistaszków na kolanach. Po kilku minutach przestał gryźć, z otwartymi ustami patrzył i patrzył na migotliwe obrazki.


* * *

— Przytrzymać konia, proszę pana? Proszę pani?

— Nie!

Do południa Victor zarobił dwupensówkę. Nie dlatego że ludzie nie mieli koni do trzymania, ale jakoś nie chcieli, żeby on je trzymał.

W końcu zgarbiony człowieczek, stojący trochę dalej, podszedł do niego, ciągnąc za sobą cztery konie. Victor obserwował go od kilku godzin, zdumiony, że ktokolwiek rzuca pomarszczonemu homunkulusowi miły uśmiech, a co dopiero lejce. A jednak jego interes kwitł, podczas gdy szerokie bary, przystojny profil i uczciwy, szczery uśmiech Victora okazywały się niepokonanymi przeszkodami w karierze trzymacza koni.

— Jesteś tu nowy, co? — odezwał się człowieczek.

— Tak — przyznał Victor.

— Aha. Od razu zgadłem. Czekasz na wielką szansę w migawkach, co? — Uśmiechnął się przyjaźnie.

— Nie. Właściwie to już miałem wielką szansę.

— Więc co tu robisz? Victor wzruszył ramionami.

— Zmarnowałem ją.

— Ach, tak… Tak, psze pana, dziękuję uniżenie, niech bogowie mają pana w opiece, natychmiast, psze pana! — zawołał człowieczek, odbierając kolejną uzdę.

— Nie potrzebujesz przypadkiem asystenta? — zapytał smętnie Victor.


* * *

Bezam Plan ter wpatrywał się w stos monet na stole. Gardło Dibbler przesunął dłonie i stos stał się nieco mniejszy, ale wciąż pozostał największym stosem monet, jaki Bezam Plan ter w życiu widział — to znaczy na jawie.

— I ciągle go wyświetlamy, co kwadrans — szepnął. — Musiałem nająć chłopaka, żeby kręcił korbą. Nie wiem, co zrobię z takimi pieniędzmi…

Gardło poklepał go po ramieniu.

— Kup większy lokal — poradził.

— Myślałem już o tym — wyznał Bezam. — Tak. Coś z takimi eleganckimi kolumnami od frontu. Moja córka Calliope ładnie gra na organach; mogłaby akompaniować. I powinno tam być dużo złotej farby i takich skręconych kawałków…

Oczy mu się zaszkliły.

Idea znalazła kolejny umysł.

Sny Holy Woodu…

…i niech to będzie pałac, tak jak legendarny Rhoxie z Klatchu, albo najwspanialsza ze wszystkich świątyń, z niewolnicami sprzedającymi pukane ziarna i fistaszki, a Bezam Planter będzie chodził z miną właściciela, w czerwonym aksamitnym kubraku ze złotą lamówką…

— Tak? — szepnął. Pot wystąpił mu na czoło.

— Mówiłem, że wyjeżdżam — powtórzył Gardło. — Trzeba być w ruchu przy ruchomych obrazkach. Sam wiesz.

— Pani Planter uważa, że powinniście robić więcej obrazków z tym młodym człowiekiem — oświadczył Bezam. — Całe miasto mówi tylko o nim. Powiedziała, że kilka dam zemdlało, kiedy rzucił im to płomienne spojrzenie. Obejrzała film pięć razy… — W jego głosie zabrzmiała nagle podejrzliwość. — I ta dziewczyna! Niech mnie…

— Nie martwcie się — odparł swobodnie Dibbler. — Mam z nimi koń…

Zwątpienie przemknęło mu po twarzy.

— Do zobaczenia — rzucił krótko i wybiegł na ulicę.

Bezam został sam. Rozejrzał się po zasłoniętych pajęczynami ścianach Odium, a rozgorączkowana wyobraźnia malowała już w mrocznych kątach donice z palmami, złote liście i tłuste cherubiny. Łupinki fistaszków i pukane ziarna chrzęściły mu pod nogami. Trzeba tu sprzątnąć przed następnym pokazem, pomyślał. Ten małpiszon pewnie znów będzie pierwszy w kolejce.

Nagle jego wzrok padł na plakat Myecza namyętności. Właściwie to dziwne. Nie było tam żadnych słoni ani wulkanów, a potwory to trolle z poprzyczepianymi różnymi kawałkami, ale na zbliżeniu… tak… wszyscy mężczyźni westchnęli, a potem wszystkie kobiety westchnęły… Prawdziwa magia.

Uśmiechnął się do portretów Victora i Ginger.

Ciekawe, co ta para w tej chwili robi. Pewnie wyjadają kawior ze złotych półmisków i wypoczywają, po kolana w aksamitnych poduszkach. Mógł się założyć…


* * *

— W tym fachu nie podnoś głowy wyżej kolan, chłopcze — poradził trzymacz koni.

— Obawiam się, że niezbyt mi wychodzi to trzymanie — przyznał Victor.

— Bo to trudny fach. Trzeba się nauczyć odpowiedniej, lekceważącej, ale nie bezczelnej, wesołej gadki trzymacza koni. Widzisz, ludzie spodziewają się nie tylko tego, że potrzymasz im konie. Chcą, żeby trzymanie konia było przeżyciem.

— Naprawdę?

— Chcą zabawnego spotkania i dowcipnego pożegnania — tłumaczył człowieczek. — Nie wystarczy łapać za uzdy. Victor zaczynał rozumieć.

— To przedstawienie — stwierdził.

Trzymacz koni przejechał palcem po nosie w kształcie truskawki.

— Otóż to! — zawołał.


* * *

W Świętym Gaju płonęły żagwie. Victor przeciskał się przez tłum na głównej ulicy. Każdy bar, każda tawerna, każdy sklep szeroko otwierał drzwi. Między nimi falowało i przelewało się morze ludzi. Victor spróbował podskakiwać, żeby zobaczyć poszczególne twarze.

Był samotny, zagubiony i głodny. Potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać — i nie mógł jej znaleźć.

— Victor!

Odwrócił się. Skallin pędził ku niemu niczym lawina.

— Victor! Mój przyjaciel! — Pięść wielkości i twardości kamienia węgielnego przyjaźnie klepnęła go w ramię.

— Witaj — powiedział słabym głosem Victor. — Tego… Co słychać, Skallin?

— Świetnie! Świetnie! Jutro kręcimy Klątwę Dolyny Trolli.

— Gratuluję.

— Jesteś moim szczęśliwym człowiekiem — huknął Skallin. — Skallin! Co za imię! Chodźmy się napić!

Victor zgodził się. Właściwie nie miał wyboru, gdyż Skallin złapał go za ramię i niczym lodołamacz sunąc przez tłum, na wpół go prowadził, na wpół ciągnął do najbliższych drzwi.

Niebieski blask rozjaśniał szyld. Większość Morporkian umie czytać po trollowemu; nie jest to trudny język. Ostre runy oznaczały Błękitny Lias.

Był to bar trolli.

Przydymiony blask palenisk za kamienną ladą stanowił jedyne oświetlenie. Ukazywał trzech trolli grających… na czymś perkusyjnym, ale Victor nie bardzo mógł to rozpoznać. Poziom hałasu sięgnął granicy, poza którą dźwięk jest solidną ścianą energii; wprawiał w wibracje jego gałki oczne. Dym przesłaniał strop.

— Co ci wziąć? — huknął Skallin.

— Nie muszę pić roztopionej lawy, prawda? — zająknął się Victor. Musiał się jąkać na całe gardło, żeby Skallin usłyszał.

— Mamy każde rodzaje ludzkich drinków — krzyknęła samica trolla za barem. Musiała być samicą. Bez wątpienia. Wyglądała trochę jak posągi, którymi ludzie jaskiniowi przedstawiali boginię płodności tysiące lat temu; ale przede wszystkim wyglądała jak pagórek. — My tu bardzo światowcy.

— W takim razie piwo.

— Dla mnie siarkowe kwiaty na bruku, Ruby — zamówił Skallin.

Victor skorzystał z okazji, żeby się rozejrzeć. Przyzwyczaił się już do półmroku, a bębenki w uszach litościwie zdrętwiały.

Dostrzegł masy trolli siedzących przy długich stołach; tu i tam zajął miejsce krasnolud, co było zjawiskiem zdumiewającym. Normalnie krasnoludy i trolle walczą ze sobą jak… no, jak krasnoludy z trollami. Ich rodzinne góry do scena nieustającej wendety. Święty Gaj jednak zmieniał wszystko.

— Możemy pogadać na osobności? — wrzasnął Victor prosto w szpiczaste ucho Skallina.

— Pewnie! — Troll odstawił kubek. Tkwiła w nim fioletowa papierowa parasolka, powoli zwęglająca się w żarze.

— Widziałeś Ginger? Znasz Ginger?

— Pracuje u Borgle’a!

— Tylko na porannej zmianie! Przed chwilą tam byłem! Gdzie chodzi, kiedy nie pracuje?

— Kto wie, gdzie ktoś chodzi?

Zespół muzyczny ucichł nagle. Jeden z trolli chwycił niewielki kamień i zaczął łagodnie w niego uderzać, uzyskując powolny, miękki rytm, który jak dym lgnął do ścian. A z dymu, niczym galeon z mgły, wynurzyła się Ruby w bezsensownym boa z piór na szyi.

Była jak dryf kontynentalny z wypukłościami.

Zaczęła śpiewać.

Trolle umilkły z szacunkiem. Po chwili ktoś zaszlochał. Łzy spływały po twarzy Skallina.

— O czym jest ta piosenka? — szepnął Victor. Skallin pochylił się.

— To stara, ludowa pieśń trolli — wyjaśnił. — O Jantar i Jaspisie. Byli… — zawahał się i zamachał rękami. — Przyjaciółmi. Dobrymi przyjaciółmi.

— Chyba wiem, o co ci chodzi.

— I pewnego dnia Jan tar zabrała trollowy obiad do jaskini i znalazła go… — Skallin wykonał rękami gest niezbyt precyzyjny, ale bardzo wymowny — …z inną trollową damą. Więc poszła do domu, wzięła swoją maczugę, wróciła i zatłukła go na śmierć, łup, łup, łup. Bo to był jej troll i bardzo ją skrzywdził. Bardzo romantyczna piosenka.

Victor patrzył. Ruby spłynęła z niewielkiej sceny i sunęła między klientami — niewielka góra w poślizgu. Musi ważyć ze dwie tony, myślał. Jeśli usiądzie mi na kolanach, zrolują mnie z podłogi jak dywan.

— Co powiedziała tamtemu trollowi? — zapytał, kiedy fala śmiechu przetoczyła się po sali.

Skallin poskrobał się w nos.

— To taka gra w słowa — odparł. — Trudno przetłumaczyć. Ale mniej więcej powiedziała: „Czy to legendarne Berło Magmy, który był Królem Góry, Pogromcą Tysięcy, nie, Nawet Dziesiątków Tysięcy, Władcą Złotej Rzeki, Panem Mostów, Mieszkańcem Ciemnych Miejsc, Zgniataczem Wrogów…” — nabrał tchu — „…masz w kieszeni, czy po prostu cieszy cię mój widok?”.

Victor zmarszczył czoło.

— Chyba nie zrozumiałem — przyznał.

— Może nie przetłumaczyłem odpowiednio. — Skallin pociągnął łyk stopionej siarki. — Słyszałem, że Unitarni Alchemicy szukają…

— Wiesz, Skallin, to miejsce jest jakieś dziwne — przerwał mu nagle Victor. — Nie czujesz tego?

— Jak to dziwne?

— Wszystko wydaje się takie, no, kipiące. Nikt nie robi tego, co powinien. Wiesz, że kiedyś stało tu wielkie miasto? Tam gdzie teraz jest morze. Wielkie… I zniknęło.

Skallin w zadumie potarł nos, podobny do pierwszego prototypu neandertalskiej siekiery.

— I to, jak wszyscy się zachowują — mówił dalej Victor. — Jakby to, kim są i czego chcą, było najważniejsze na świecie!

— Zastanawiam się… — zaczął Skallin.

— Tak?

— Zastanawiam się, czy nie ściąć sobie pół cala nosa. Mój kuzyn Brekcja zna takiego kamieniarza; poprawił mu uszy, całkiem tanio. Jak myślisz?

Victor przyglądał mu się tępo.

— Wiesz, może i jest za duży, ale to czysty stereotyp trollowego nosa. Mam rację? Wyglądałbym lepiej, lecz w tym fachu chyba warto wyglądać jak najbardziej trollowato? Wiesz, Morry trochę poprawił swój cementem i teraz ma gębę, której wolałbyś nocą nie spotkać. Jak myślisz? Cenię twoją opinię, bo jesteś człowiekiem z pomysłami.

Obdarzył Victora promiennym krzemowym uśmiechem.

— To świetny nos, Skallin — odparł po chwili Victor. — Z tobą przyczepionym z tyłu, może zajść daleko.

Skallin uśmiechnął się szeroko i raz jeszcze łyknął siarki. Wyjął z kubka stalową koktajlową słomkę i wargami zdjął z niej ametyst.

— Naprawdę myślisz… — zaczął i zdał sobie sprawę z istnienia obok siebie niewielkiego obszaru pustej przestrzeni. Victor zniknął.


* * *

— Nic o nikim nie wiem — oświadczył trzymacz koni, trochę nerwowy w obecności Detrytusa. Dibbler przygryzł cygaro. Miał za sobą drogę z Ankh, męczącą mimo nowego powozu. I stracił obiad.

— Wysoki chłopak, trochę tępy, z wąsikiem — tłumaczył. — Pracował dla ciebie przecież.

Trzymacz koni się poddał.

— I tak żaden byłby z niego trzymacz — stwierdził. — Pozwalał, żeby praca nim zawładnęła. Chyba poszedł coś zjeść.


* * *

Victor siedział w ciemnym zaułku, opierał plecy o ścianę i próbował się skupić.

Kiedyś, jako mały chłopiec, za długo bawił się na słońcu. Efekt był podobny.

Usłyszał ciche człapanie po ubitym piasku, całkiem niedaleko. Ktoś położył przed nim kapelusz. A potem zaczął grać na harmonijce. Nie szło mu najlepiej. Większość nut była niewłaściwa, a nawet te prawidłowe zgrzytały. Gdzieś tam tkwiła melodia, w taki sam sposób, w jaki kawałek wołowiny tkwi w maszynce do mielenia mięsa. Victor westchnął i sięgnął do kieszeni po parę pensów. Wrzucił je do kapelusza.

— Tak, tak — powiedział. — Bardzo ładnie. A teraz daj mi spokój.

Uświadomił sobie, że czuje dziwny zapach. Nie potrafił go umiejscowić, ale mógł to być bardzo stary ł trochę wilgotny dywanik.

Podniósł głowę.

— Hau, hau jak diabli — powiedział Gaspode, Cudowny Pies.


* * *

Jadłodajnia Borgle’a postanowiła dzisiaj poeksperymentować z sałatkami. Najbliższy region, gdzie uprawiano sałatę, oddalony był o trzydzieści mil…

— Co to? — dopytywał się jakiś troll, pokazując coś miękkiego i brązowego.

Fruntkin, kucharz dań barowych, spróbował zgadnąć.

— Por? — podsunął. Przyjrzał się dokładniej. — Tak, por.

— Jest brązowy!

— Zgadza się. Zgadza… Dojrzały por powinien być brązowy — zapewnił pospiesznie Fruntkin. — To znaczy, że jest dojrzały — dodał.

— Powinien być zielony!

— Nie. Myślisz o pomidorach.

— A co to za rzadka maź? — zapytał człowiek z kolejki. Fruntkin wyprostował się na pełną wysokość.

— To — odparł — jest majonez. Sam go zrobiłem. Z książki — dodał z dumą.

— Tak myślałem. Bo jajek, oliwy i octu chyba nie używałeś, co?

— Specjalność firmy — oświadczył Fruntkin.

— Dobrze, dobrze — burczał człowiek. — Tylko że on atakuje moją sałatę.

Fruntkin gniewnie ścisnął chochlę.

— Słuchaj no… — zaczął.

— Nie, już w porządku — uspokoił go potencjalny klient. — Ślimaki sformowały pierścień obronny.

Przy wejściu wybuchło jakieś zamieszanie. Troll Detrytus torował sobie drogę między gośćmi, a Dibbler kroczył za nim z godnością.

Troll rozepchnął kolejkę i spojrzał groźnie na Fruntkina.

— Pan Dibbler chce na słówko — oznajmił, sięgnął ponad ladą, chwycił krasnoluda za poplamioną jedzeniem koszulę i przeniósł przed Gardło.

— Ktoś widział Victora Tugelbenda? — zapytał Gardło. — Albo tę dziewczynę, Ginger?

Fruntkin otworzył usta, żeby zakląć, ale po chwili zastanowienia zrezygnował.

— Chłopak był tutaj pół godziny temu — pisnął. — Ginger pracuje na rannej zmianie. Nie wiem, co robi potem.

— Gdzie poszedł Victor? — zapytał Gardło.

Wyciągnął z kieszeni sakiewkę. Brzęczała. Oczy Fruntkina podążały za nią, jakby były łożyskami kulkowymi, a ona potężnym magnesem.

— Nie wiem, panie Gardło — zapewnił. — Wyszedł, kiedy zobaczył, że jej nie ma.

— No dobrze — westchnął Gardło. — Gdybyś go widział, powiedz, że go szukam. Zrobię z niego gwiazdę. Jasne?

— Gwiazdę. Oczywiście.

Gardło sięgnął do sakiewki i wydobył dziesięciodolarową monetę.

— I chcę zamówić kolację na później — dodał.

— Kolacja. Tak jest — wykrztusił Fruntkin.

— Stek i krewetki, jak sądzę. Do tego muśnięte słońcem jarzyny, odpowiednie do pory roku, a potem truskawki ze śmietaną. Fruntkin wpatrywał się w niego osłupiały.

— Ehm… — zaczął.

Detrytus pchnął go palcem i krasnolud zakołysał się jak wahadło.

— A ja — powiedział troll — zjem… no… leżakowany bazalt i świeżo wykute konglomeraty piaskowca. Zrozumiano?

— Ehm… Tak — odparł Fruntkin.

— Postaw go, Detrytus. On pewnie nie lubi tak dyndać — polecił Gardło. — Delikatnie. — Rozejrzał się, mierząc wzrokiem zafasynowane twarze. — Pamiętajcie, szukam Victora Tugelbenda i zrobię z niego gwiazdę. Gdyby ktoś go zobaczył, niech mu to powtórzy. Aha, Fruntkin, stek ma być krwisty.

Ruszył do drzwi.

Kiedy zniknął razem z trollem, gwar podniósł się jak fala przypływu.

— Zrobi z niego gwiazdę? Po co mu gwiazda?

— Nie wiedziałem, że można robić gwiazdy. Wydawało mi się, że one są, no wiecie, przyczepione do nieba…

— W dodatku chce zrobić gwiazdę z Victora…

— Jak można z kogoś zrobić gwiazdę?

— Nie wiem. Przypuszczam, że trzeba go ścisnąć bardzo mocno, a wtedy wybucha i zmienia się w masę płonącego wodoru.

Загрузка...