Część pierwsza. Oksford

Karafka z tokajem

Lyra i jej dajmon szli przez ciemniejący Refektarz. Starali się trzymać jednej strony, aby ich nie dostrzeżono z Kuchni. Trzy wielkie stoły, ustawione wzdłuż sali, już przygotowano: srebra i szkło chwytały resztki dziennego światła, długie ławy czekały na gości. Wysoko na ścianach wisiały w mroku portrety poprzednich rektorów. Lyra dotarła do podestu i spojrzała za siebie na otwarte drzwi do Kuchni. Nie zauważyła nikogo, podeszła więc do profesorskiego stołu. Tutaj zastawa była złota, a nie srebrna, natomiast zamiast dębowych ław stało czternaście mahoniowych krzeseł z aksamitnymi poduszkami.

Lyra zatrzymała się obok krzesła Rektora i lekko stuknęła paznokciem w największą szklankę. Brzęk kryształu wypełnił cały Refektarz.

– Nie traktujesz tego poważnie – wyszeptał jej dajmon. – Jednak zachowuj się przyzwoicie.

Jej dajmon miał na imię Pantalaimon i obecnie przybrał postać ciemnobrązowej ćmy, dzięki czemu był niewidoczny w mrocznym pomieszczeniu.

– W Kuchni robią zbyt wiele hałasu, aby mogli nas usłyszeć – odszepnęła Lyra. – A póki nie zabrzęczy dzwonek, Kamerdyner nie wejdzie. Przestań zrzędzić.

Jednak położyła dłoń na brzęczącym krysztale, a Pantalaimon ruszył naprzód i przeleciał przez uchylone drzwi Sali Seniorów przy drugim końcu podestu. Po chwili wrócił.

– Nie ma nikogo – szepnął. – Ale musimy się pospieszyć.

Lyra pochyliła się lekko i w tej pozycji przemknęła za stołem profesorskim, po czym wpadła do Sali Seniorów. Tam wyprostowała się i rozejrzała. Pokój oświetlał jedynie ogień z kominka. Jaskrawy płomień palących się drewien lekko migotał, w komin strzelały fontanny iskier. Lyra mieszkała w Kolegium przez większą część swego życia, nigdy dotąd nie widziała jednak Sali Seniorów, ponieważ wolno tam było przebywać jedynie Uczonym i ich gościom płci męskiej. Kobiety nigdy tam nie wchodziły, nawet służące. Obowiązek sprzątania Sali Seniorów spoczywał na samym Majordomusie.

Pantalaimon usiadł na ramieniu swej właścicielki.

– Zadowolona? Możemy już iść? – szepnął.

– Nie bądź głupi! Chcę się rozejrzeć!

Pomieszczenie było ogromne. Znajdował się w nim owalny stół z polerowanego drewna różanego, na którym stało kilka karafek i kieliszków oraz srebrna misa z tytoniem i stelaż z fajkami. Ze stołem sąsiadował kredens, a na nim stało małe srebrne naczynie i koszyczek z makówkami.

– Niezłe tu mają wygody, prawda, Pan? – spytała cicho Lyra.

Usiadła w jednym z zielonych skórzanych foteli. Był tak głęboki, że niemal się zapadła, lecz po chwili udało jej się złapać równowagę. Wsunęła stopy pod pośladki i wpatrzyła się w portrety na ścianach. Starzy Uczeni w togach, brodaci i posępni, spoglądali z ram z ponurą dezaprobatą.

– Jak sądzisz, o czym oni tu gadają? – spytała Lyra, ale zanim skończyła mówić, usłyszała za drzwiami głosy.

– Za fotel… szybko – szepnął Pantalaimon i dziewczynka natychmiast zeskoczyła i skuliła się za fotelem. Nie była to najlepsza kryjówka, ponieważ wybrała fotel w samym środku sali i jeśli nie będzie się zachowywać naprawdę cicho…

Drzwi się otworzyły i światło w pomieszczeniu zmieniło się: jeden z przybyłych przyniósł lampę i postawił ją na kredensie. Lyra dostrzegła nogi w ciemnozielonych spodniach i lśniące czarne buty – był to służący.

Wtedy odezwał się ktoś głębokim głosem:

– Czy Lord Asriel już przyjechał?

Głos należał do samego Rektora. Lyra wstrzymała oddech i zobaczyła, że do pomieszczenia wbiega dajmona służącego (był to pies, tak jak dajmony wszystkich służących) i spokojnie siada przy stopach swego pana. Potem Lyra zauważyła również nogi Rektora w zniszczonych czarnych butach, które zawsze nosił.

– Nie, Rektorze – powiedział Majordomus. – Także nie było jeszcze wiadomości od Aërodocka.

– Gdy przyjedzie, z pewnością będzie głodny. Zaprowadź go od razu do Refektarza, dobrze?

– Tak, Rektorze.

– Czy nalałeś dla niego tego znakomitego tokaju?

– Tak, Rektorze. Jak pan kazał, rocznik tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty ósmy. Pamiętam, że Jego Lordowska Mość bardzo go sobie ceni.

– Tak. Teraz zostaw mnie samego.

– Potrzebuje pan lampy, Rektorze?

– Zostaw mi ją. Zajrzyj tu podczas kolacji, aby przyciąć knot.

Majordomus skłonił się lekko i obrócił do wyjścia. Jego dajmona posłusznie pobiegła za nim. Ze swojej nie najlepszej kryjówki Lyra obserwowała, jak Rektor podchodzi do wielkiej dębowej szafy w rogu sali, zdejmuje z wieszaka togę i z mozołem ją wkłada. Był potężnym mężczyzną, jednak dawno już skończył siedemdziesiąt lat i jego ruchy były niezgrabne i powolne. Dajmona Rektora miała postać kruka i gdy tylko jej pan włożył togę, sfrunęła z szafy i usadowiła się w swoim ulubionym miejscu, na prawym ramieniu mężczyzny.

Lyra czuła, że Pantalaimon aż drży z niepokoju, chociaż nie wydawał żadnych dźwięków. Sama natomiast była przyjemnie podniecona. Wspomniany przez Rektora Lord Asriel był jej wujem i człowiekiem, którego podziwiała, choć równocześnie bardzo się go bała. Mówiono o nim, że zajmuje się polityką na najwyższym szczeblu, tajnymi badaniami i jakimiś działaniami wojennymi, i Lyra nigdy nie wiedziała, kiedy się zjawi. Był porywczym mężczyzną i gdyby przyłapał ją tutaj, zostałaby srogo ukarana. Wchodząc do Sali Seniorów, wiedziała jednak, na co się naraża.

A to, co zobaczyła w chwilę później, zupełnie zmieniło całą sytuację.

Rektor wyciągnął z kieszeni zwitek papieru i położył go na stole. Wyjął korek z karafki wypełnionej znakomitym winem w kolorze złota, rozwinął papier, wsypał do płynu biały proszek, po czym papier zmiął i wrzucił w ogień. Następnie wyjął z kieszeni ołówek i zamieszał wino, a gdy proszek się rozpuścił, umieścił korek z powrotem na miejscu.

Jego dajmona wydała z siebie krótki, cichy skrzek. Rektor odpowiedział coś półgłosem i z posępną miną rozejrzał się wokół, wreszcie wyszedł tymi samymi drzwiami, którymi wszedł do sali.

– Widziałeś to, Pantalaimonie? – szepnęła Lyra.

– Oczywiście, że widziałem! Teraz wyjdźmy szybko, zanim przyjdzie Kamerdyner!

Jednak kiedy to powiedział, z drugiego końca Refektarza dobiegł dźwięk dzwonka.

– To dzwonek Kamerdynera! – stłumionym głosem wykrzyknęła Lyra. – Sądziłam, że mamy więcej czasu.

Pantalaimon pofrunął do drzwi Refektarza i szybko wrócił.

– Kamerdyner już tam jest – powiedział. – A tamtymi drzwiami też nie możesz wyjść…

Drugie drzwi, którymi wyszedł Rektor, prowadziły do ruchliwego korytarza łączącego Bibliotekę i Świetlicę Uczonych. O tej porze tłoczyli się tu mężczyźni, którzy wkładali togi przed kolacją albo spieszyli, by zostawić papiery lub teczki w Świetlicy. Lyra planowała wyjść przez Refektarz, sądziła bowiem, że minie jeszcze kilka minut, zanim zabrzęczy tam dzwonek Kamerdynera.

Gdyby nie widziała, jak Rektor wsypuje proszek do wina, mogłaby zaryzykować gniew Kamerdynera albo mieć nadzieję, że nikt jej nie zauważy w ruchliwym korytarzu. Była jednak zdenerwowana i z tego powodu się zawahała.

Wtedy usłyszała ciężkie kroki na podeście. To nadchodził Kamerdyner, by sprawdzić, czy Sala Seniorów jest przygotowana na rytuał palenia maku i picia wina, którymi Uczeni raczyli się po wieczerzy. Lyra skoczyła w stronę dębowej szafy, otworzyła ją, schowała się w środku i szarpnęła drzwi, zamykając je tuż przed wejściem Kamerdynera. Nie bała się o Pantalaimona, pokój był przecież w ciemnym kolorze, a w najgorszym razie jej dajmon mógł wpełznąć pod krzesło.

Słyszała głośne sapanie Kamerdynera, a przez szparę niedomkniętych drzwi szafy obserwowała, jak ustawia fajki w stelażu przy misie z tytoniem i przygląda się karafkom i kieliszkom. Potem mężczyzna obiema rękami przygładził włosy nad uszami i powiedział coś do swojej dajmony. Należał do służby, więc jego dajmoną był pies; ponieważ Kamerdyner był jednym z ważniejszych służących, miał piękną rudą seterkę. Dajmona wydawała się podejrzliwa i spoglądała wokół, jak gdyby wyczuwała intruza, ale ku wielkiej uldze Lyry nie skierowała się w stronę szafy. Lyra bała się Kamerdynera, który już dwukrotnie ją uderzył.

Nagle usłyszała szept; to oczywiście Pantalaimon wcisnął się do szafy i dotarł do swej właścicielki.

– Będziemy musieli tu teraz tkwić. Dlaczego mnie nie posłuchałaś?

Nie odpowiedziała, póki Kamerdyner nie wyszedł. Nadzorował obsługę profesorskiego stołu – na tym polegała jego praca. Słysząc mamrotanie i odgłosy szurania, Lyra domyśliła się, że do Refektarza wchodzą Uczeni.

– Dobrze, że cię nie posłuchałam – szepnęła – ponieważ nie widzielibyśmy wtedy, jak Rektor wsypuje truciznę do wina. To był tokaj, o który prosił Majordomusa, Pan! Oni zamierzają zabić Lorda Asriela!

– Nie wiesz, czy to trucizna…

– Och, oczywiście, że tak. Nie pamiętasz, że zanim ją wsypał, kazał Majordomusowi wyjść z pokoju? Gdyby to było coś niewinnego, nie miałoby znaczenia, czy tamten na niego patrzy. Poza tym dobrze wiem, że coś się tutaj dzieje… coś politycznego. Służący rozmawiają o tym od wielu dni. Pan, być może zapobiegniemy morderstwu!

– Nigdy nie słyszałem większych bredni – odparł krótko dajmon. – Skąd wiesz, czy wytrzymasz w tej ciasnej szafie bez ruchu przez cztery godziny? Wyjdę i chociaż rozejrzę się w korytarzu. Powiem ci, kiedy będzie pusto.

Sfrunął jej z ramienia i dziewczynka zobaczyła w smudze światła jego maleńki cień.

– Nie, Pan, ja zostaję – oświadczyła. – Tu jest jeszcze jedna toga czy coś w tym rodzaju. Położę ją na podłodze szafy i będzie mi wygodnie. Po prostu muszę zobaczyć, co się będzie dalej działo.

Ostrożnie się wyprostowała, szukając po omacku wieszaków, które mogłyby narobić hałasu, i stwierdziła, że szafa jest większa, niż sądziła. Było w niej wiele akademickich tog podszytych jedwabiem, niektóre także obszyte futrem.

– Zastanawiam się, czy wszystkie należą do Rektora… – szepnęła. – Kiedy dostaje honorowe tytuły z innych akademii, być może dają mu też eleganckie togi, które trzyma tutaj, by się czasem w nie wystroić… Pan, naprawdę sądzisz, że to nie trucizna jest w tym winie?

– Nie – odrzekł. – Myślę dokładnie tak jak ty. Tyle że to nie nasza sprawa. Uważam, że jeśli się w to wmieszasz, będzie to najgłupsza rzecz ze wszystkich, jakie zrobiłaś w życiu. Nie mamy z tym nic wspólnego.

– Nie bądź głupi – zdenerwowała się Lyra. – Nie mogę tu siedzieć i patrzeć, jak ktoś truje Lorda Asriela!

– W takim razie chodźmy gdzie indziej.

– Jesteś tchórzem, Pan.

– Oczywiście, że jestem. A mogę spytać, co zamierzasz? Chcesz wyskoczyć z szafy i wyrwać mu kieliszek z drżących palców? To ci chodzi po głowie?

– Jeszcze nic nie wymyśliłam i dobrze o tym wiesz – odburknęła cicho. – Widziałam jednak, co zrobił Rektor, nie mam więc wyboru. Wiesz chyba, co to jest sumienie, prawda? Jak mogę po prostu stąd odejść, usiąść w Bibliotece czy w jakiejś innej sali i zająć się swoimi sprawami, skoro wiem, co się tu zdarzy? W każdym razie, możesz być pewny, że nigdzie się nie wybieram!

– Tego właśnie chciałaś przez cały czas – powiedział po chwili. – Chciałaś się tutaj ukryć i obserwować. Dlaczego nie domyśliłem się wcześniej?

– W porządku, masz rację – odparła. – Wszyscy wiedzą, że w tej sali odbywa się coś tajemniczego. Jakiś rytuał czy coś w tym rodzaju. Chciałam zobaczyć, co się tu dzieje.

– Nic nam do tego! Jeśli mają jakieś sekrety, to ich sprawa. A ukrywanie się i szpiegowanie to zabawa dla głupiutkich dzieci.

– Znam to na pamięć. Przestań wreszcie gderać.

Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Lyrze było niewygodnie na twardej podłodze szafy, a Pantalaimon z pozoru zajął się sobą – usiadłszy na jednej z tog, szarpał swe owadzie czułki. Lyra miała w głowie kłębowisko myśli i niczego bardziej nie pragnęła, niż podzielić się nimi ze swoim dajmonem, jednakże była na to zbyt dumna. Postanowiła, że musi sobie z nimi poradzić bez jego pomocy.

Przede wszystkim odczuwała niepokój, lecz nie był to lęk o siebie. Miała kłopoty wystarczająco często, aby się do nich przyzwyczaić. Tym razem niepokoiła się o Lorda Asriela. Zastanawiała się też, jaki sens ma wszystko to, co widziała. Lord Asriel nieczęsto odwiedzał Kolegium, a ponieważ ostatnimi czasy wzrosło napięcie polityczne, można było przypuszczać, że nie przybędzie tu po prostu jeść, pić wino i palić fajkę z kilkoma starymi przyjaciółmi. Lyra wiedziała, że zarówno on, jak i Rektor są członkami Rady Rządowej, specjalnej grupy doradczej, powołanej przy Premierze, może więc jego przyjazd wiązał się właśnie z tą funkcją; tyle że posiedzenia rady odbywały się przecież w Pałacu, a nie w Sali Seniorów Kolegium Jordana.

Poza tym krążyła pewna plotka, o której służący Kolegium szeptali od paru dni. Mówiło się mianowicie, że Tatarzy najechali Rosję i teraz płyną na północ, do Sankt Petersburga, skąd łatwo mogą opanować Morze Bałtyckie i później całą zachodnią Europę. A Lord Asriel był przecież na dalekiej Północy; kiedy Lyra widziała go po raz ostatni, przygotowywał wyprawę do Laponii…

– Pan – szepnęła.

– Tak?

– Sądzisz, że będzie wojna?

– Jeszcze przez jakiś czas nie. Gdyby miała wybuchnąć na przykład w przyszłym tygodniu, Lord Asriel nie przyjeżdżałby tu na kolację.

– Też tak myślę. Ale za jakiś czas?

– Cicho! Ktoś nadchodzi.

Lyra usiadła i zbliżyła oko do szpary w drzwiach. Do pokoju wszedł Majordomus i zgodnie z poleceniem Rektora zamierzał wyregulować lampę. Świetlica i Biblioteka były oświetlone anbarycznym światłem, ale w Sali Seniorów Uczeni woleli łagodniejsze światło starych lamp naftowych. Za życia Rektora z pewnością nikt tego nie zmieni.

Majordomus przyciął knot, dorzucił kolejną szczapę do ognia, a potem stanął, uważnie nasłuchując, przy drzwiach do Refektarza i wziął garść liści z misy z tytoniem.

Ledwie odłożył pokrywkę, przekręciła się gałka w drzwiach prowadzących na korytarz; Majordomus podskoczył nerwowo. Lyra musiała mocno nad sobą panować, aby się nie roześmiać. Mężczyzna pospiesznie wsunął liście do kieszeni, po czym odwrócił twarz ku nowo przybyłemu.

– Lord Asriel! – wykrzyknął.

Po plecach Lyry przebiegł zimny dreszcz. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie mogła dojrzeć przybysza i próbowała powstrzymać odruch, aby wyjść i go zobaczyć.

– Dobry wieczór, Wren – odparł Lord Asriel. Ilekroć Lyra słyszała jego surowy głos, czuła i radość, i lęk. – Spóźniłem się na kolację. Poczekam tutaj.

Majordomus zrobił niepewną minę, w zasadzie goście wchodzili bowiem do Sali Seniorów tylko na zaproszenie Rektora, jednak Lord Asriel popatrzył przenikliwym wzrokiem na wybrzuszenie w jego kieszeni, toteż służący postanowił nie protestować.

– Czy mam powiadomić Rektora, że przybyłeś, mój panie?

– Nie zaszkodzi. Możesz mi też przynieść kawę.

– Dobrze, mój panie.

Majordomus skłonił się i pospieszył do wyjścia; jego dajmona posłusznie ruszyła w ślad za nim. Wuj Lyry podszedł do ognia i wyciągnął ręce wysoko nad głowę, po czym ziewnął, otwierając szeroko usta. Miał na sobie strój podróżny. Lyra przypomniała sobie, jak bardzo zawsze ją przerażał, gdy go widziała. Nie mogła już wyjść niezauważona; musiała siedzieć bez ruchu i mieć nadzieję, że sytuacja sama się jakoś rozwiąże.

Za Lordem Asrielem stała jego dajmona – irbis.

– Zamierzasz urządzić tu projekcję? – spytała cicho.

– Tak. Po co robić zamieszanie i przenosić się do Sali Wykładowej? Zechcą zapewne także zobaczyć okazy; poślę za chwilę po Portiera. To kiepska pora, Stelmario.

– Powinieneś odpocząć.

Lord Asriel usiadł w jednym z foteli i Lyra straciła z oczu jego twarz.

– Tak, wiem. Powinienem się również przebrać. Istnieje prawdopodobnie jakiś starożytny ceremoniał, który pozwoliłby im ukarać mnie za to, że wszedłem do tej sali nieodpowiednio ubrany. Powinienem przespać kilka dni. Fakt, że…

Rozległo się stukanie i wszedł Majordomus ze srebrną tacą, na której stał dzbanek z kawą i filiżanka.

– Dziękuję, Wren – powiedział Lord Asriel. – Czy w tej karafce na stole jest tokaj?

– Rektor polecił, aby go nalać specjalnie dla ciebie, mój panie – odrzekł Majordomus. – Z rocznika tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt osiem pozostały jedynie trzy tuziny butelek.

– Cóż, wszystko, co dobre, przemija. Postaw przy mnie tacę. Och, i poproś Portiera, aby przyniósł dwie skrzynie, które zostawiłem w Portierni, dobrze?

– Tutaj, mój panie?

– Tak, tutaj. Będę też potrzebował ekranu i rzutnika. Tutaj i zaraz!

Majordomus o mało nie otworzył ust ze zdziwienia, udało mu się jednak stłumić pytanie czy też protest.

– Wren, zapominasz, gdzie jest twoje miejsce – uprzedził go Lord Asriel. – Nie wypytuj mnie. Po prostu rób, co ci każę.

– Dobrze, mój panie – odparł Majordomus. – Jeśli mogę coś zasugerować, może powinienem zawiadomić pana Cawsona, co pan planuje, w przeciwnym razie bowiem będzie nieco zdumiony. Rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć.

– Hm. W takim razie, powiedz mu.

Pan Cawson był Kamerdynerem. Od dawien dawna trwała nieustanna i zaciekła rywalizacja między nim a Majordomusem. Kamerdyner był teoretycznie wyższy rangą, ale jego przeciwnik miał więcej okazji, by wkraść się w łaski Uczonych, i w pełni z tego korzystał. Był więc zadowolony, ilekroć mógł popisać się przed Kamerdynerem bogatszą wiedzą na temat zdarzeń w Sali Seniorów.

Służący skłonił się i wyszedł. Lyra obserwowała, jak jej wuj nalewa kawę do filiżanki, wypija od razu i nalewa ponownie, a potem wolno pije łykami. Była zdumiona. Skrzynie z okazami? Rzutnik? Co tak pilnego i ważnego jej wuj zamierzał pokazać Uczonym?

Nagle Lord Asriel wstał i odwrócił się od ognia. Lyra widziała go teraz w całej okazałości i dziwiła się, jak bardzo się różnił od zażywnego Majordomusa albo od stale zgarbionych i ospałych Uczonych. Lord Asriel był wysokim mężczyzną o potężnych ramionach, srogiej, ponurej twarzy i błyszczących oczach, w których czaiła się ironia. Było to oblicze człowieka czynu o silnej osobowości; na tej twarzy nigdy nie pojawiał się wyraz tkliwości czy współczucia. Ruchy mężczyzny były swobodne i idealnie wyważone, niczym ruchy dzikiego zwierzęcia, a kiedy przebywał w małym pomieszczeniu, rzeczywiście przypominał dzikie zwierzę trzymane w zbyt małej klatce. Lord Asriel z zatroskaną miną spoglądał przed siebie w zamyśleniu. Dajmona zbliżyła się i oparła łeb na jego biodrze, a on spojrzał na nią dziwnym wzrokiem, po czym odwrócił się i podszedł do stołu. Lyra poczuła nagle, jak żołądek podchodzi jej do gardła, ponieważ Lord Asriel otworzył karafkę z tokajem i zaczął nalewać wino do szklanki.

– Nie!

Ten cichy okrzyk wydobył się z jej ust, zanim zdołała go zdusić. Lord Asriel usłyszał go i błyskawicznie się odwrócił.

– Kto tu jest?

Nie była w stanie nad sobą zapanować. Wyskoczyła z szafy i rzuciła się, by wytrącić kieliszek z ręki wuja. Wino rozlało się po stole i dywanie, kieliszek spadł i rozbił się. Lord Asriel chwycił ją za nadgarstek i mocno wykręcił jej rękę.

– Lyro! Co tu, u diabła, robisz?

– Puść mnie, to ci powiem!

– Chyba najpierw złamię ci rękę. Jak śmiesz tu wchodzić?

– Właśnie uratowałam ci życie!

Milczeli przez moment. Dziewczynka krzywiła się z bólu i z trudem powstrzymywała krzyk, mężczyzna, marszcząc brwi, pochylał się nad nią.

– Co powiedziałaś? – spytał ciszej.

– To wino jest zatrute – wymamrotała przez zaciśnięte zęby. – Widziałam, jak Rektor wsypywał do niego jakiś proszek.

Lord Asriel puścił ją. Upadła na podłogę, a Pantalaimon niespokojnie usiadł na jej ramieniu. Wuj patrzył na nią z góry, tłumiąc wściekłość, a Lyra nie śmiała spojrzeć mu w oczy.

– Weszłam tu tylko po to, żeby zobaczyć, jak wygląda ta sala – wyjaśniła. – Wiem, że nie powinnam, ale zamierzałam wyjść, zanim ktokolwiek się zjawi. Usłyszałam jednak, że wchodzi Rektor, i znalazłam się w pułapce. Jedyną możliwą kryjówką była szafa. Siedząc tam, widziałam, jak Rektor wsypuje proszek do wina. Gdybym nie…

Rozległo się pukanie do drzwi.

– To Portier – powiedział Lord Asriel. – Wracaj do szafy. Jeśli usłyszę choćby najcichszy odgłos, postaram się, abyś pożałowała, że żyjesz.

Lyra natychmiast rzuciła się z powrotem do szafy. Ledwo zamknęła drzwi, Lord Asriel zawołał:

– Wejść!

Tak jak przypuszczał, był to Portier.

– Tutaj, mój panie?

Dziewczynka dostrzegła starca, który stał niepewnie w progu, a za nim zauważyła róg wielkiej drewnianej skrzyni.

– Tu będzie dobrze, Shuter – odparł Lord Asriel. – Wnieście je obie i postawcie przy stole.

Lyra odprężyła się trochę, a wtedy poczuła ból w ramieniu i nadgarstku. Był na tyle dotkliwy, aby wywołać płacz, ale nie należała do dziewcząt, które płaczą. Jednak zacisnęła zęby i zaczęła lekko poruszać ramieniem, by rozluźnić mięśnie.

Wtedy rozległ się brzęk tłuczonego szkła i chlupot rozlanego płynu.

– Niech cię diabli, Shuter, jesteś nieuważnym starym głupcem! Zobacz, co narobiłeś!

Lyra spojrzała w tamtą stronę. Jej wujowi udało się zrzucić ze stołu karafkę z tokajem w taki sposób, jakby przydarzyło się to Portierowi. Starzec ostrożnie postawił pudło i zaczął się tłumaczyć:

– Bardzo przepraszam, mój panie… Nie sądziłem, że stoję tak blisko…

– Przynieś coś do wytarcia. Idź, zanim wsiąknie w dywan!

Portier i jego młody pomocnik pospiesznie wyszli. Lord Asriel zbliżył się do szafy i powiedział szeptem:

– Skoro już tu jesteś, możesz się przydać. Obserwuj uważnie Rektora, kiedy wejdzie. Jeśli zauważysz coś interesującego, obiecuję, że nie będziesz miała jeszcze większych kłopotów, niż te, w które już się wpakowałaś. Zrozumiałaś?

– Tak, wuju.

– Pamiętaj, jeśli narobisz hałasu, nie pomogę ci. Musisz sobie wtedy radzić sama.

Odszedł i stanął odwrócony plecami do ognia. Portier wrócił z miotłą i szufelką na rozbite szkło oraz z miską i szmatą.

– Mogę tylko raz jeszcze powiedzieć, mój panie, że najpokorniej przepraszam. Nie wiem, co

– Po prostu posprzątaj ten bałagan.

Kiedy Portier zaczął wycierać wino z dywanu, rozległo się stukanie, a potem wszedł Majordomus ze służącym Lorda Asriela imieniem Thorold. Nieśli razem ciężką skrzynię z polerowanego drewna z mosiężnymi uchwytami. Zobaczyli, co robi Portier, i zatrzymali się zaskoczeni.

– Tak, to był tokaj – odezwał się Lord Asriel. – Niestety. Czy to rzutnik? Thoroldzie, postaw go przy szafie, jeśli łaska. Ekran będzie na górze z drugiej strony.

Lyra stwierdziła, że przez szparę w drzwiach będzie widziała ekran i to, co się na nim ukaże, i zastanawiała się, czy wuj celowo tak zarządził. Wykorzystała chwilowy hałas, jaki robił służący, rozwijając sztywne płótno i zakładając je na ramę, i wyszeptała:

– Widzisz? Warto było przyjść, prawda?

– Może tak – odszepnął z rezerwą Pantalaimon cieniutkim głosikiem ćmy – a może nie.

Lord Asriel stał przy ogniu, sącząc ostatnią filiżankę kawy i patrząc posępnie, jak Thorold otwiera klapkę rzutnika i odkrywa soczewkę, a potem sprawdza zbiorniczek z naftą.

– Nafty jest dużo, mój panie – stwierdził. – Mam posłać po technika do obsługi?

– Nie, obsłużę go sam. Dziękuję, Thoroldzie. Czy kolacja już się skończyła, Wren?

– Sądzę, że właśnie kończą posiłek, mój panie – odpowiedział Majordomus. – Jeśli właściwie zrozumiałem pana Cawsona, Rektor i jego goście nie zamierzają się ociągać, skoro wiedzą, że jesteś tutaj. Czy mam zabrać tacę z kawą?

– Weź ją i odejdź.

– Dobrze, mój panie.

Majordomus wziął tacę, lekko się ukłonił i wyszedł. Thorold poszedł za nim. Kiedy tylko drzwi się zamknęły, Lord Asriel spojrzał przez pokój na szafę i Lyra poczuła siłę jego spojrzenia prawie tak mocno, jak gdyby miało fizyczną postać, jakby było strzałą albo włócznią. Potem spojrzał w bok i powiedział coś cicho do swojej dajmony.

Irbisica podeszła i usiadła spokojnie u jego boku, czujna, dumna i niebezpieczna; jej zielone oczy w ślad za czarnymi oczyma Lorda Asriela zlustrowały pokój. Potem odwróciła się i spojrzała na drzwi do Refektarza; gałka na nich obróciła się. Lyra nie widziała drzwi, ale kiedy wszedł pierwszy mężczyzna, usłyszała jego oddech.

– Rektorze – zagaił Lord Asriel. – Właśnie wróciłem. Wprowadź swoich gości. Chcę wam pokazać coś bardzo interesującego.

Północ

– Lordzie Asrielu – odezwał się Rektor zmęczonym głosem i podszedł, aby uścisnąć gościowi dłoń. Ze swojej kryjówki Lyra obserwowała oczy Rektora, widziała, jak mężczyzna szybko spojrzał ku stołowi, gdzie wcześniej stał tokaj.

– Rektorze – odparł Lord Asriel. – Przybyłem późno, więc nie chciałem przeszkadzać wam w kolacji i pozwoliłem sobie poczekać tutaj. Witam, Prorektorze. Cieszę się, że tak dobrze pan wygląda. Proszę wybaczyć mi mój niezbyt elegancki strój, ale dopiero co wylądowałem. Tak, tak, Rektorze, tokaj się zmarnował. Zdaje się, że stoi pan na jego resztkach. Portier strącił karafkę ze stołu, ale to była moja wina. Witam, Kapelanie. Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem pańską ostatnią rozprawę…

Lord Asriel odszedł na bok z Kapelanem, dzięki czemu Lyra mogła bez przeszkód przyjrzeć się twarzy Rektora. Miała obojętny wyraz, ale dajmona na ramieniu mężczyzny stroszyła pióra i przestępowała niespokojnie z łapy na łapę. Lord Asriel już panował nad zebranymi i chociaż starał się okazywać uprzejmość Rektorowi na jego własnym terytorium, było jasne, kto tu jest najważniejszy.

Uczeni powitali gościa i weszli do sali. Niektórzy usiedli wokół stołu, inni w fotelach i wkrótce pomieszczenie wypełnił szmer rozmów. Lyra zauważyła, że wszystkich niezwykle intryguje drewniana skrzynia, ekran i rzutnik. Dobrze znała Uczonych: Bibliotekarza, Prorektora, Egzaminatora i pozostałych; mężczyźni ci otaczali ją, odkąd pamiętała, uczyli ją, karcili, pocieszali, wręczali małe prezenty, odganiali od drzewek owocowych w ogrodzie. Stanowili jej „rodzinę”; nie miała nikogo innego. Może nawet faktycznie uważałaby ich za rodzinę, jeśliby w ogóle wiedziała, co to słowo oznacza – chociaż gdyby rzeczywiście rozumiała jego znaczenie, najprawdopodobniej uznałaby, że więzi rodzinne łączą ją raczej ze służącymi w Kolegium. Uczeni mieli bowiem przed sobą ważniejsze cele niż zajmowanie się uczuciami pół dzikiej, pół cywilizowanej dziewczynki, która przypadkowo zamieszkała wśród nich.

Rektor zapalił lampę spirytusową pod małym srebrnym naczyniem i stopił trochę masła, po czym przeciął pół tuzina makówek i wrzucił ich zawartość do środka. Po kolacji zawsze podawano mak; rozjaśniał umysł i potęgował elokwencję, co ożywiało konwersację. Tradycją było, że Rektor przyrządzał go osobiście.

Słysząc odgłosy skwierczenia smażonego masła i szmer rozmów, Lyra szukała dla siebie wygodniejszej pozycji. Ostrożnie zdjęła z wieszaka togę – długie futro – i ułożyła ją na podłodze szafy.

– Powinnaś wziąć jakąś szorstką i starą – szepnął Pantalaimon. – Jeśli będzie ci zbyt wygodnie, uśniesz.

– Wtedy twoim zadaniem będzie mnie obudzić – odparła.

Zaczęła przysłuchiwać się rozmowie, która była strasznie nudna; niemal całkowicie dotyczyła polityki, w dodatku polityki Londynu, nikt ani słowem nie wspomniał o żadnej z ekscytujących spraw – na przykład o Tatarach. Przyjemne zapachy smażonego maku i tytoniu docierały do szafy i Lyra czuła, że zamykają jej się oczy. W końcu usłyszała, że ktoś puka w stół. Głosy umilkły, a potem przemówił Rektor.

– Panowie – zaczął. – Jestem pewien, że witając Lorda Asriela, mówię w imieniu nas wszystkich. Jego wizyty są rzadkie, ale dotarło do mnie, że jak zawsze, tak i dziś wieczorem chce nam pokazać coś szczególnie interesującego. Ponieważ ostatnio znacznie wzrosło napięcie polityczne, czego jesteśmy wszyscy świadomi, nic dziwnego, że Lord Asriel musi być obecny jutro wcześnie rano w White Hall. Pociąg już czeka, aby zawieźć go do Londynu natychmiast, gdy skończymy rozmowę. Musimy więc mądrze wykorzystać nasz czas. Kiedy Lord Asriel skończy mówić, zapewne pojawią się pytania. Proszę, aby były krótkie i rzeczowe. Lordzie Asrielu, zechce pan zacząć?

– Dziękuję, Rektorze – powiedział wuj Lyry. – Na początek chcę panom pokazać kilka slajdów. Prorektorze, zdaje się, że stąd najlepiej będzie pan widział. Może Rektor mógłby przesunąć się z krzesłem bliżej szafy?

Stary Prorektor był prawie ślepy, toteż zaproponowanie mu miejsca bliżej ekranu było bardzo uprzejme. Gdy starzec przesunął się do przodu, Rektor znalazł się tym samym obok Bibliotekarza, a jednocześnie niedaleko miejsca, gdzie w szafie kuliła się Lyra. Kiedy Rektor usadowił się w fotelu, dziewczynka usłyszała jego mamrotanie:

– Co za diabeł! Bez dwóch zdań wiedział o winie. Bibliotekarz odpowiedział szeptem:

– Zamierza poprosić o fundusze. Jeśli wymusi głosowanie…

– Wówczas będziemy musieli mu się mądrze przeciwstawić.

Latarnia projektora zaczęła syczeć, Lord Asriel mocno ją bowiem napompował. Lyra poruszyła się lekko, tak by widzieć ekran, na którym rozjarzył się biały krąg. Lord Asriel zawołał:

– Czy ktoś mógłby przykręcić lampę?!

Jeden z Uczonych wstał, aby spełnić tę prośbę, a potem w pokoju zrobiło się ciemno.

– Jak niektórzy z was wiedzą – zaczął wuj Lyry – dwanaście miesięcy temu wyruszyłem z misją dyplomatyczną na Północ do Króla Laponii. Choć może raczej należałoby powiedzieć, że starałem się stwarzać pozory, iż taki jest mój cel, ponieważ rzeczywistym zadaniem mojej wyprawy było dotarcie jeszcze dalej na północ, aż na sam lodowiec. Starałem się bowiem odkryć, co się przydarzyło ekspedycji Grummana. Jedna z ostatnich wiadomości od niego wysłanych do Akademii w Berlinie mówiła o pewnym naturalnym zjawisku spotykanym jedynie w północnych krainach. Byłem zdecydowany zbadać je, i to stało się drugim celem mojej wyprawy. Jednak pierwsze zdjęcie, które zamierzam panom pokazać, nie jest bezpośrednio związane z żadną z tych spraw.

Lord Asriel włożył pierwszy slajd do ramki i wsunął go za obiektyw. Na ekranie pojawiła się kolista fotografia w ostrych odcieniach czerni i bieli. Zdjęcie wykonano w nocy przy pełni księżyca, a widniała na nim drewniana chatka; jej ściany ciemniały na tle leżącego wszędzie śniegu, który pokrywał także grubą warstwą dach. Obok chatki stało wiele instrumentów badawczych, które Lyrze skojarzyły się z czymś z Anbarycznego Parku na drodze do Yarnton: anteny, przewody, porcelanowe izolatory, a wszystko połyskujące w świetle księżyca i oszronione. Jakiś mężczyzna w futrze, z twarzą ukrytą w wielkim kapturze, stał na przedzie z ręką podniesioną, jak gdyby w pozdrowieniu. Obok niego widniała mniejsza postać. Światło księżyca oblewało cały obraz tym samym słabym refleksem.

– Ta fotografia została wykonana przy użyciu standardowej emulsji w postaci azotanu srebrowego – wyjaśnił Lord Asriel. – Chciałbym, abyście obejrzeli następne, zrobione z tego samego miejsca zaledwie w minutę później, tyle że zastosowałem nową, specjalnie przygotowaną emulsję.

Wyjął z ramki pierwszy slajd i włożył następny. Zdjęcie było o wiele ciemniejsze; wyglądało, jak gdyby odfiltrowano światło księżyca. Horyzont nadal był widoczny, wraz z ciemnym kształtem chaty i odblaskiem wystającego, pokrytego śniegiem dachu, jednak skomplikowana aparatura kryła się w mroku. Mężczyzna natomiast zmienił się zupełnie: był skąpany w świetle i wydawało się, że z jego ręki spływa fontanna połyskujących cząsteczek.

– To światło podnosi się czy opada? – zapytał Kapelan.

– Opada – odparł Lord Asriel. – Tyle że nie jest to światło. To Pył.

Powiedział to w taki sposób, iż Lyra wyobraziła sobie, że słowo to powinno zostać zapisane dużą literą, jak gdyby nie chodziło o zwykły pył. Reakcja Uczonych potwierdziła jej odczucie, ponieważ po wyjaśnieniu Lorda Asriela zapadło głuche milczenie, a następnie rozległy się westchnienia pełne niedowierzania.

– Ale jak…

– Na pewno…

– On nie może…

– Panowie! – rozległ się głos Kapelana. – Pozwólcie Lordowi Asrielowi wyjaśnić.

– To jest Pył – powtórzył Lord Asriel. – Na kliszy został zarejestrowany w postaci światła, ponieważ jego cząsteczki działają na tę emulsję tak samo jak fotony na azotan srebrowy. Między innymi właśnie to chciałem sprawdzić podczas mojej ekspedycji na Północ. Na zdjęciu znakomicie widać postać mężczyzny. Spójrzcie teraz, panowie, tutaj. – Wskazał na zamazany kształt mniejszej figurki.

– Sądziłem, że to dajmona mężczyzny – stwierdził Egzaminator.

– Nie. Jego dajmona leżała w owej chwili owinięta wokół jego szyi w postaci węża. Ten kształt, może nie najlepiej widoczny, to dziecko.

– Oderwane dziecko…? – spytał ktoś, po czym zamilkł w sposób, który sugerował, że powiedział coś, czego nie powinien był mówić.

Zapadła głęboka cisza.

Potem Lord Asriel odparł spokojnie:

– Nie, pełne dziecko, które, biorąc pod uwagę naturę Pyłu, jest właściwie punktem, nieprawdaż?

Przez długi czas nikt nie odpowiadał, wreszcie odezwał się Kapelan.

– Ach – powiedział jak człowiek spragniony, który po wypiciu sporego łyku, odstawia szklankę, aby wypuścić powietrze wstrzymywane podczas picia. – A strumienie Pyłu…

– Pochodzą z nieba i oblewają mężczyznę czymś, co wygląda jak światło. Możecie zbadać to zdjęcie dokładniej, zostawię je wam zresztą, gdy będę wyjeżdżał. Pokazuję je w chwili obecnej, aby zademonstrować działanie tej nowej emulsji. A teraz chciałbym wam przedstawić kolejną fotografię.

Lord Asriel zmienił slajd. Następne zdjęcie także zostało wykonane w nocy, jednak tym razem bez światła księżyca. Na pierwszym planie niezbyt wyraźnie widać było kilka namiotów na tle horyzontu; obok znajdował się nierówny stos drewnianych skrzyń i sanie. Najbardziej interesujące na fotografii było jednak niebo. Niczym zasłony wisiały na nim strumienie i welony światła, splecione w pętle i girlandy, jakby osadzone na niewidocznych wysokich na setki mil hakach albo rozwiewające się na boki w podmuchu jakiegoś niewyobrażalnego wiatru.

– Co to takiego? – rozległ się głos Prorektora.

– Zdjęcie Zorzy.

– To bardzo piękna fotografia – zauważył Profesor Palmeru [2]. – Jedna z najlepszych, jakie widziałem.

– Wybaczcie moją ignorancję – odezwał się drżącym głosem stary Kantor – ale jeśli kiedykolwiek wiedziałem, czym jest Zorza, zapomniałem. Czy chodzi o to, co niektórzy nazywają Światłem Północy?

– Tak. Zorza ma wiele nazw. Składa się z mgławic naładowanych cząsteczek i promieni słonecznych o potężnej, wręcz nadzwyczajnej mocy, które same w sobie są niewidoczne, ale kiedy wchodzą w interakcję z atmosferą, wywołują promieniowanie świetlne. Gdybym miał trochę czasu, pokolorowałbym ten slajd, aby pokazać panom jej barwy; dominuje barwa seledynowa i różowa z odcieniem karmazynu wzdłuż niższej krawędzi tego tworu podobnego do zasłony. To zdjęcie zrobiłem, używając zwykłej emulsji. Teraz chciałbym, abyście obejrzeli fotografię wykonaną za pomocą specjalnej emulsji.

Lord Asriel wyjął slajd. Lyra słyszała, jak Rektor mówi cicho:

– Jeśli wymusi głosowanie, możemy spróbować powołać się na klauzulę stałego pobytu. Nie mieszkał w Kolegium przez trzydzieści tygodni w ciągu ostatnich pięćdziesięciu dwóch.

– Ma już po swojej stronie Kapelana… – mruknął w odpowiedzi Bibliotekarz.

Wuj Lyry włożył nowy slajd do ramy rzutnika. Uwieczniono na nim tę samą scenę. Tak jak w przypadku poprzedniej pary zdjęć, wiele cech widocznych w zwykłym świetle teraz było o wiele mniej wyraźnych; takie też były wiązki promieni na niebie.

Jednak w środku Zorzy, wysoko ponad lodowym krajobrazem, Lyra dostrzegła jakieś kontury. Aby widzieć lepiej, przycisnęła twarz do szpary, a znajdujący się blisko ekranu Uczeni również pochylili się do przodu. Kiedy wpatrywała się w zdjęcie, jej zdziwienie rosło, ponieważ uświadomiła sobie, że widzi na niebie wyraźny zarys miasta: wieże, kopuły, ściany… zawieszone w powietrzu budynki i ulice! Ze zdumienia Lyra niemal straciła oddech.

– To wygląda jak… miasto – powiedział Uczony z Cassington.

– Właśnie – potwierdził Lord Asriel.

– Bez wątpienia miasto w innym świecie? – spytał Dziekan z ironią w głosie.

Lord Asriel zignorował jego ton. Wśród Uczonych zapanowało takie podniecenie, jak gdyby napisali traktaty na temat istnienia jednorożca (chociaż go nigdy nie widzieli), a potem nagle ktoś przedstawiłby im żywy dowód w postaci świeżo schwytanego okazu.

– To ma związek ze sprawą Barnarda-Stokesa? – spytał Profesor Palmeru. – Zgadza się?

– Tego właśnie pragnę się dowiedzieć – odrzekł Lord Asriel.

Stał z boku oświetlonego ekranu. Lyra widziała, jak jego ciemne oczy patrzyły kolejno na Uczonych, kiedy wpatrywali się w slajd pokazujący Zorzę; dostrzegła też zielony blask oczu stojącej obok niego irbisicy. Wszystkie czcigodne głowy Uczonych wyciągały się do przodu, połyskiwały okulary; tylko Rektor i Bibliotekarz pochylili się na swoich krzesłach i zbliżyli ku sobie twarze.

– Powiedział pan, że szuka informacji o ekspedycji Grummana, Lordzie Asrielu – odezwał się Kapelan. – Czy doktor Grumman również badał to zjawisko?

– Sądzę, że tak, i zdaje mi się, że posiadał sporo informacji na ten temat. Nie będzie nam jednak w stanie niczego powiedzieć, ponieważ nie żyje.

– Nie! – wyrwało się Kapelanowi.

– Obawiam się, że tak, i mam tu dowód.

Po Sali Seniorów przebiegł szmer podniecenia i lęku, kiedy kilku młodszych Uczonych pod nadzorem Lorda Asriela przeniosło drewnianą skrzynię przed audytorium. Wuj Lyry wyjął ostatni slajd z ramki, ale zostawił włączony projektor i w ostrym, oślepiającym blasku jaskrawego światła pochylił się, aby podważyć wieko skrzyni. Lyra usłyszała skrzypienie wilgotnego drewna. Rektor wstał, aby spojrzeć, i w ten sposób zasłonił widok Lyrze. Jej wuj natomiast kontynuował:

– Jeśli pamiętacie, ekspedycja Grummana zaginęła przed osiemnastoma miesiącami. Na Północ wysłała go Niemiecka Akademia. Miał dojść aż do bieguna i poczynić rozmaite obserwacje nieba. Podczas wyprawy dostrzegł ciekawe zjawisko, które już widzieliśmy. Krótko potem zniknął. Przypuszczano, że przydarzył mu się jakiś wypadek i że jego ciało leży gdzieś w szczelinie lodowcowej. W rzeczywistości nie było żadnego wypadku.

– Co pan tam ma? – spytał Dziekan. – Czy to pojemnik próżniowy?

Początkowo Lord Asriel nie odpowiedział. Lyra usłyszała trzask metalowych zacisków i syk, kiedy do skrzyni dostało się powietrze, potem zapadła cisza. Nie trwała jednak długo; po sekundzie czy dwóch do uszu Lyry dotarły podniesione głosy, okrzyki przerażenia i głośne protesty.

– A co…

– Wprost nieludzkie…

– To jest…

– Co się z nią stało?!

Głos Rektora uciszył zebranych.

– Lordzie Asrielu, na Boga, co pan tam ma?

– Oto głowa Stanislausa Grummana odparł pytany.

Lyra usłyszała, że ktoś, potykając się, idzie do drzwi i opuszcza pomieszczenie. Mężczyzna wydawał z siebie nieartykułowane dźwięki. Żałowała, że nie widzi tego, co pozostali.

– Znalazłem jego ciało zachowane w lodzie opodal Svalbardu. A w ten właśnie sposób zabójcy potraktowali jego głowę. Zauważcie charakterystyczny wzór skalpowania. Sądzę, że być może nie jest on panu nieznany, Prorektorze.

– Widziałem, jak robili tak Tatarzy – odparł starzec stanowczo. – Jest to technika, którą stosuje pierwotna ludność Syberii i Tunguzji. Stamtąd rozprzestrzeniła się na ziemie Skraelingów, chociaż skądinąd wiem, że obecnie jest zakazana w Nowej Danii. Mogę się przyjrzeć bliżej, Lordzie Asrielu?

Po krótkim milczeniu Prorektor odezwał się znowu:

– Moje oczy nie widzą już zbyt dobrze, a lód nie jest zupełnie przezroczysty, ale wydaje mi się, że dostrzegam otwór na szczycie czaszki. Mam rację?

– Tak.

– Wywiercony?

– Właśnie.

Po sali przebiegł szmer podniecenia. Rektor odsunął się i Lyra znowu wszystko widziała. Stary Prorektor, stojąc w kręgu światła z rzutnika, trzymał duży blok lodu tuż przy oczach i Lyra dostrzegła wewnątrz lodu jakiś obiekt: krwawą bryłę, której niemal nie sposób było nazwać ludzką głową. Pantalaimon fruwał wokół Lyry. Jego złe samopoczucie zaczęło się udzielać dziewczynce.

– Cicho – szepnęła. – Słuchaj.

– Doktor Grumman był kiedyś Uczonym tego Kolegium – powiedział Dziekan z przejęciem.

– Aż wpadł w ręce Tatarów…

– Ale Tatarzy tak daleko na północy?

– Musieli się wedrzeć głębiej, niż ktokolwiek sobie wyobrażał!

– Powiedział pan, że znalazł ją w pobliżu Svalbardu? – spytał Dziekan.

– Zgadza się.

– Czy mamy rozumieć, że mają z tym coś wspólnego panserbjorne?

Lyra nigdy nie słyszała tego słowa, ale Uczeni najwyraźniej je znali.

– Niemożliwe – odrzekł z przekonaniem Uczony z Cassington. – Nigdy nie postępują w taki sposób.

– Skoro tak mówisz, to znaczy, że nie znasz Iofura Raknisona – oświadczył Profesor Palmeru, który również odbył wiele ekspedycji na tereny arktyczne. – Nie byłbym zbyt zaskoczony, gdyby mi powiedziano, że zabrał się do skalpowania ludzi na tatarską modłę.

Lyra spojrzała ponownie na swego wuja, który obserwował Uczonych bez słowa, za to z błyskiem sardonicznego rozbawienia.

– Kim jest Iofur Raknison? – ktoś spytał.

– Królem Svalbardu – odparł Profesor Palmeru. – Tak, zgadza się, to jeden z panserbjorne. Jest uzurpatorem, w pewnym sensie… nieuczciwie zasiada na tronie… Przynajmniej takie jest moje zdanie. To osobnik potężny i z pewnością nie głupiec, mimo swoich niedorzecznych słabostek. Posiada na przykład pałac zbudowany z importowanego marmuru, zamierza zorganizować coś, co nazywa uniwersytetem…

– Dla kogo? Dla niedźwiedzi?! – spytał ktoś inny i wszyscy się roześmiali.

Profesor Palmeru mówił jednak dalej:

– Próbuję wam tylko uświadomić, że Iofur Raknison byłby zdolny zrobić coś takiego Grummanowi. Równocześnie, gdy zajdzie potrzeba, można go skłonić do zupełnie innego postępowania.

– I ty wiesz, jak go do tego nakłonić, co, Trelawney? – spytał drwiąco Dziekan.

– Oczywiście. Wiecie, czego Iofur pragnie ponad wszystko w świecie? Nawet bardziej niż honorowego doktoratu? Dajmona! Znajdź sposób, aby dać mu dajmona, a zrobi dla ciebie wszystko. Uczeni roześmiali się serdecznie.

Lyra słuchała słów Profesora Palmeru bardzo zaintrygowana; to, co powiedział, zupełnie nie miało dla niej sensu. Poza tym chciała usłyszeć więcej o skalpowaniu, Zorzy i tajemniczym Pyle. Niestety, rozczarowała się, ponieważ Lord Asriel skończył swój pokaz i wkrótce rozmowa zmieniła się w kolegialną kłótnię dotyczącą kwestii finansowych. Uczeni spierali się, czy dać mu pieniądze na kolejną ekspedycję. Bez końca wymieniali argumenty i dziewczynka poczuła, że zamykają jej się oczy. Wkrótce zasnęła z owiniętym wokół szyi Pantalaimonem, który przybrał do spania ulubioną postać gronostaja.


Obudziła się zaskoczona. Ktoś potrząsał jej ramieniem.

– Cicho – powiedział wuj. Drzwi szafy były otwarte, a mężczyzna przykucnął w smudze światła. – Wszyscy wyszli, ale w pobliżu jest jeszcze kilku służących. Idź teraz do swojej sypialni i ani słowa nikomu o tym, co tu widziałaś i słyszałaś.

– Przyznali ci pieniądze? – wymamrotała sennie.

– Tak.

– Czym jest Pył? – spytała. Starała się wstać, ale po tak długim siedzeniu bez ruchu zupełnie zdrętwiała.

– Nie ma z tobą nic wspólnego.

– Ależ ma – zaprzeczyła. – Jeśli chciałeś, żebym siedziała dla ciebie w szafie i szpiegowała, powinieneś mi powiedzieć, z jakiego powodu to robiłam. Mogę zobaczyć tamtą głowę?

Białe futerko gronostaja-Pantalaimona zjeżyło się i Lyra poczuła na szyi łaskotanie. Lord Asriel roześmiał się krótko.

– Jesteś wstrętna – powiedział, po czym zaczął pakować slajdy i skrzynię z okazami. – Obserwowałaś Rektora?

– Tak. Zauważyłam, że od razu po wejściu rozglądał się za winem.

– W porządku. Chwilowo jest nieszkodliwy. Zrób, jak ci każę, i idź do łóżka.

– A ty dokąd jedziesz?

– Wracam na Północ. Wyjeżdżam za dziesięć minut.

– Mogę jechać z tobą?

Przerwał pakowanie i popatrzył na nią w taki sposób, jak gdyby zobaczył ją po raz pierwszy. Jego dajmona także zwróciła na dziewczynkę wielkie, zielone, kocie oczy i pod uporczywym spojrzeniem obojga Lyra zarumieniła się. Jednak śmiało patrzyła im w oczy.

– Twoje miejsce jest tutaj – odezwał się w końcu wuj.

– Ale dlaczego? Dlaczego tu jest moje miejsce? Dlaczego nie mogę pojechać z tobą na Północ? Pragnę zobaczyć Zorzę, niedźwiedzie, góry lodowe i wszystko inne. Chcę się dowiedzieć o Pyle. I to miasto w powietrzu… Czy to jest inny świat?

– Nie pojedziesz, dziecko. Wybij to sobie z głowy. Czasy są zbyt niebezpieczne. Zrób, jak ci powiedziałem, i idź spać. Jeśli będziesz grzeczna, przywiozę ci kieł morsa z eskimoskim rzeźbieniem. Nie spieraj się dłużej, bo się rozgniewam.

Dajmona Lorda Asriela wydała niski, dziki pomruk i Lyra uświadomiła sobie, co by się stało, gdyby zwierzę zagłębiło zęby w jej gardle.

Zacisnęła usta i zmarszczyła brwi, uparcie wpatrując się w wuja, który wypompowywał powietrze z próżniowej butli i nie zwracał już na dziewczynkę uwagi, jak gdyby o niej zapomniał. Bez słowa, choć z naburmuszoną miną i zmrużonymi złością oczyma, Lyra ze swoim dajmonem wyszła z sali i udała się do sypialni.

Rektor i Bibliotekarz byli starymi przyjaciółmi i sprzymierzeńcami. Po każdej trudnej sprawie mieli zwyczaj wypijać szklaneczkę brantwijna i pocieszać się nawzajem – Stało się tak i teraz: gdy zobaczyli, jak Lord Asriel odjeżdża, udali się do Rezydencji Rektora i usadowili w jego gabinecie, gdzie zaciągnęli zasłony i rozpalili ogień w kominku. Ich dajmony zasiadły w swoich ulubionych miejscach – jedna na kolanach, druga na ramieniu – oni sami zaś zastanawiali się, jak zinterpretować to, co się właśnie zdarzyło.

– Naprawdę sądzisz, że wiedział o winie? – spytał Bibliotekarz.

– Oczywiście, że wiedział. Nie mam pojęcia skąd, ale wiedział i sam je wylał. Tak, tak, wiedział…

– Wybacz mi, Rektorze, ale czuję ulgę. Nigdy nie podobał mi się pomysł…

– Otrucia go?

– Tak. Morderstwa.

– Mało komu podobałby się taki pomysł, Charlesie. Zastanawiałem się, co jest lepsze: zabić go czy zostawić przy życiu. No cóż, interweniowała Opatrzność i nic złego mu się nie przytrafiło. Przykro mi, że obarczyłem cię tym ciężarem, mówiąc o wszystkim.

– Nie o to chodzi – zaprotestował Bibliotekarz. – Wolałbym po prostu znać więcej faktów.

Rektor milczał przez chwilę, zanim rzekł:

– Tak, może należało ci powiedzieć. Aletheiometr ostrzega, że jeśli Lord Asriel nie zaprzestanie swej działalności, konsekwencje będą straszne. Poza tym, w wydarzenia, które nastąpią, zostanie uwikłana dziewczynka, a ja pragnę jak najdłużej trzymać ją w bezpiecznej odległości od tego wszystkiego.

– Czy badania Lorda Asriela mają coś wspólnego z tą nową inicjatywą Konsystorskiej Komisji Dyscyplinarnej? Z tą tak zwaną Radą Oblacyjną?

– Nie, nie. Wręcz przeciwnie. Rada Oblacyjna także nie w pełni odpowiada przed Komisją Konsystorską. Jest to raczej jakaś półprywatna inicjatywa, z którą wystąpił ktoś wrogo nastawiony do Lorda Asriela. Tak między nami, Charlesie, musisz wiedzieć, że sam ten pomysł przyprawia mnie o dreszcze.

Bibliotekarz milczał. Od czasu, gdy papież Jan Kalwin przeniósł papieską siedzibę do Genewy i powołał do życia Konsystorską Komisję Dyscyplinarną, Kościół uzyskał absolutną władzę nad wszystkimi aspektami życia. Po śmierci Kalwina papiestwo zostało obalone i na jego miejscu powstała rozbudowana struktura komisji, kolegiów i rad, zbiorowo nazywanych Magistraturą. Instytucje te nie zawsze działały wspólnie; od czasu do czasu silnie ze sobą rywalizowały. Przez większą część poprzedniego stulecia najpotężniejszą z nich było Kolegium Biskupów, ale w ostatnich latach zajęła jego miejsce Konsystorska Komisja Dyscyplinarna, która działa najaktywniej z organizacji kościelnych, wzbudzając zarazem największy lęk.

Zawsze jednak istniała możliwość powołania do życia jakiejś niezależnej instytucji podległej któremuś z odłamów Magistratury, i Rada Oblacyjna, o której wspomniał Bibliotekarz, właśnie do takich należała. Chociaż nie wiedział o niej zbyt wiele, nie podobała mu się i budziła jego obawy, toteż świetnie rozumiał niepokój Rektora.

– Profesor Palmeru wymienił pewne nazwiska… – odezwał się po chwili. – Barnard-Stokes? Co to za sprawa Barnarda-Stokesa?

– Ach, to nie nasz kłopot, Charlesie. Według mojego rozumowania Święty Kościół uczy, że istnieją dwa światy: świat obejmujący to, co możemy zobaczyć, usłyszeć i dotknąć, oraz drugi – duchowy świat nieba i piekła. Barnard i Stokes to byli dwaj, jak ja ich nazywam, teologowie-renegaci, którzy głosili istnienie wielu innych światów podobnych do naszego. Żadne tam niebo czy piekło, wszystkie miałyby być materialne i grzeszne. Obaj teologowie twierdzili, że światy te znajdują się bardzo blisko nas, ale są niewidoczne i nie sposób do nich dotrzeć. Święty Kościół naturalnie potępił tę herezję a Barnarda i Stokesa zmusił do milczenia. Jednak na nieszczęście dla Magistratury okazało się, że istnieją pewne dowody matematyczne, które potwierdzają teorię istnienia wielu światów. Sam nigdy ich nie studiowałem, ale Uczony z Cassington mówił, że są przekonujące.

– A teraz Lord Asriel zrobił zdjęcie jednego z tych światów – wtrącił Bibliotekarz. – My daliśmy mu fundusze, aby pojechał i poszukał go. Rozumiem…

– Właśnie. Rada Oblacyjna i jej potężni protektorzy zaczną uważać, że Kolegium Jordana to siedlisko poparcia dla herezji. Ja, Charlesie, muszę utrzymywać równowagę między Komisją Konsystorską i Radą Oblacyjną. W dodatku dziewczynka rośnie, a oni z pewnością o niej nie zapomną. Prędzej czy później i tak musiałaby wziąć w tym wszystkim udział, jednak niestety zostanie wplątana już teraz, niezależnie od tego, jak bardzo chcę ją ochronić.

– Ale skąd to wiesz, na miłość boską? Znowu Aletheiometr?

– Tak. Lyra ma do odegrania pewną rolę, i to główną. Ironią jest, że wszystko, co jej pisane, musi wykonać nieświadomie. Jednakże można jej pomagać i gdyby mój plan z tokajem się powiódł, byłaby trochę dłużej bezpieczna. Chciałbym jej oszczędzić podróży na Północ. A ponad wszystko pragnąłbym móc jej wyjaśnić…

– Nie słuchałaby cię – przerwał Rektorowi Bibliotekarz. – Znam ją zbyt dobrze. Spróbuj jej powiedzieć coś ważnego. Przez pięć minut będzie słuchała jednym uchem, a potem zacznie się niecierpliwić. A zapytaj ją następnym razem, o czym mówiłeś, to okaże się, że zupełnie nic nie pamięta.

– A gdybym jej powiedział o Pyle? Nie sądzisz, że tego by wysłuchała?

Bibliotekarz głośno prychnął, co miało oznaczać, jak bardzo nieprawdopodobna jest ta myśl.

– Dlaczego, u diabła, miałaby słuchać? – spytał. – Dlaczego zwyczajne, beztroskie dziecko miałoby się zainteresować trudnym problemem teologicznym?

– Ponieważ wiąże się z jej przyszłością. Wiem też o wielkiej zdradzie…

– Kto ją zdradzi?

– Nie, nie, to jest właśnie najsmutniejsza sprawa: zdrajczynią będzie ona sama, a całe przeżycie bardzo nieprzyjemne. Oczywiście, nie musi rozumieć istoty Pyłu, nie ma jednak żadnych przeciwwskazań, aby wiedziała o jego istnieniu. Poza tym uważam, że możesz się mylić, Charlesie. Sądzę, że gdyby jej wyjaśnić tę kwestię w sposób przystępny, mogłaby się nią zainteresować. Wiedza ta pomogłaby jej później, a ja bym się o nią mniej niepokoił.

– Niepokoić się o młodych to obowiązek starych – stwierdził Bibliotekarz. – A zadaniem młodych jest lekceważyć niepokój starych.

Siedzieli przez dłuższą chwilę, a potem udali się na spoczynek, ponieważ zrobiło się późno.

Jordan Lyry

Kolegium Jordana było najznakomitszym i najbogatszym ze wszystkich kolegiów w Oksfordzie. Było też prawdopodobnie największym, chociaż co do tego nikt nie miał pewności. Budynki, zgrupowane wokół trzech nieregularnych czworoboków, pochodziły zarówno z wczesnego średniowiecza, jak i połowy osiemnastego wieku. Kolegium nigdy nie budowano według jednolitego planu; powstawało stopniowo, toteż wszędzie mieszały się ze sobą przeszłość i teraźniejszość, a całość wydawała się nieuporządkowana i dziwaczna, ale majestatyczna. Jakaś część budynków zawsze groziła zawaleniem, więc Kolegium zatrudniało pełnoetatowych pracowników – członków tej samej od pięciu pokoleń rodziny Parslowów – którzy wyspecjalizowali się w murarstwie i budowie rusztowań. Obecny senior rodu przyuczał właśnie swego syna do rzemiosła; oni dwaj oraz ich trzej robotnicy pracowali jak mrówki na wzniesionych przy narożniku Biblioteki rusztowaniach lub na dachu Kaplicy, na który wciągali nowe, jasne bloki kamienne, cienkie blachy z lśniącego ołowiu i drewniane belki.

Kolegium miało też farmy i posiadłości w całej Brytanii. Mówiło się, że można przejść drogę z Oksfordu do Bristolu lub – w kierunku przeciwnym – do Londynu ani na moment nie opuszczając ziem Jordana. W każdej części królestwa znajdowały się farbiarnie i ceglarnie, lasy i stocznie budujące statki o napędzie atomowym. Wszystkie te zakłady płaciły czynsz Jordanowi i co kwartał w dniu płatności Kwestor Kolegium wraz ze swoimi urzędnikami liczyli otrzymane kwoty i ogłaszali Zgromadzeniu, jaką sumę zebrano, po czym zamawiano parę łabędzi na wielką ucztę.

Część pieniędzy odkładano na nowe inwestycje – niedawno Zgromadzenie zaaprobowało nabycie budynku biurowego w Manchesterze – resztę przeznaczano na skromne stypendia dla Uczonych i pensje dla służących (także dla Parslowów oraz przedstawicieli mniej więcej tuzina innych rodzin rzemieślników i kupców, którzy służyli Kolegium), na utrzymanie bogato zaopatrzonej piwniczki z winem, zakup książek i anbarografów dla ogromnej Biblioteki, która mieściła się w jednym skrzydle Czworoboku Melrose’a i niczym przepastna nora rozciągała się na wiele pięter w głąb ziemi, oraz – co stanowiło całkiem spory wydatek – zakup najnowszych urządzeń badawczych dla Kaplicy. Aparatura Kaplicy musiała reprezentować najwyższy poziom, ponieważ Kolegium Jordana jako centrum teologii eksperymentalnej nie miało sobie równych ani w Europie, ani w Nowej Francji. Lyra dobrze o tym wiedziała i była dumna ze sławy swego Kolegium, czym lubiła się chełpić przed różnymi urwisami i obdartusami, z którymi bawiła się przy Kanale albo na Gliniankach. Z lekceważeniem patrzyła na przybywających tu Uczonych i słynnych profesorów z innych kolegiów, uważała bowiem, że skoro nie należą do Jordana, ich wiedza jest zapewne mniejsza niż najskromniejszych i najmłodszych spośród Uczonych Jordana.

Na temat teologii eksperymentalnej Lyra nie wiedziała więcej niż jej niewykształceni przyjaciele. Podejrzewała, że jest to dziedzina związana z magią, ruchami gwiazd i planet a także z maleńkimi cząsteczkami materii; były to jednak tylko przypuszczenia. Sądziła, że gwiazdy – dokładnie tak jak ludzie – posiadają dajmony i że teologia eksperymentalna zajmuje się także nimi. Wyobrażała sobie, jak Kapelan mądrze przemawia do dajmonów gwiazd, potem słucha ich spostrzeżeń i kiwa rozumnie głową lub potrząsa nią zmartwiony. Nie potrafiła jedynie wymyślić sposobu, w jaki mogliby się porozumiewać.

Właściwie nieszczególnie interesowała ją ta kwestia. Pod pewnymi względami Lyra była prawdziwą dzikuską. Największą przyjemność sprawiało jej chodzenie po dachach Kolegium wraz z Rogerem, chłopcem kuchennym, który był jej najlepszym przyjacielem. Stamtąd pluli pestkami śliwek na głowy przechodzących Uczonych albo pohukiwali jak sowy, zaglądając przez okna do sal, w których odbywały się seminaria; ścigali się też po wąskich uliczkach, kradli jabłka z rynku albo toczyli dziecięce wojny. Tak jak Lyra była nieświadoma wielu tajnych kwestii dotyczących Kolegium, tak Uczeni nie zdawali sobie sprawy z istnienia głębokiego, wrzącego tygla sojuszy, nienawiści, wojen i układów, które składały się na życie oksfordzkich dzieci. Gromadka bawiących się malców, myśleli, jaki przyjemny widok! Cóż może być bardziej niewinnego i czarującego?

W rzeczywistości Lyra i jej rówieśnicy prowadzili zacięte wojny. Przede wszystkim dzieci z Jordana (młodzi służący, dzieci służących, Lyra) toczyły wojnę z dziećmi z innego kolegium, jednak o wzajemnej wrogości natychmiast zapominano, ilekroć jakiś młody mieszkaniec któregokolwiek kolegium został zaatakowany przez dzieci z miasta: wówczas kolegia jednoczyły się i wypowiadały wojnę mieszczuchom. Ten konflikt trwał od lat, traktowano go z wielką powagą, a w przypadku zwycięstwa dzieci odczuwały głęboką satysfakcję.

Jednak nawet i ta nienawiść szła w zapomnienie jeśli zagrażali inni wrogowie. Jeden z nich był niemal odwieczny: mieszkającymi przy Gliniankach dziećmi ceglarzy pogardzali zarówno mieszkańcy kolegiów, jak i mali mieszczanie. W ubiegłym roku Lyra zawarła tymczasowy rozejm z kilkorgiem dzieci z miasta, aby wspólnie napaść na Glinianki. Obrzucili małych ceglarzy grudami gliny i przewrócili zbudowany przez nich zamek z piasku. Rozgorzała bitwa, dzieci przewracały się nawzajem i tarzały w lepkiej mazi, aż zwycięzcy i pokonani przestali się od siebie różnić – wszyscy przypominali stado wrzeszczących i piszczących golemów.

Kolejny wróg, choć niezmienny, był sezonowy. Cygańskie rodziny, które mieszkały na pływających po kanałach łodziach, pojawiały się podczas wiosennych i jesiennych jarmarków. Dzieci cygańskie zawsze były skore do walki. Zwłaszcza jedna rodzina wciąż wracała i cumowała w tym samym miejscu, w części miasta zwanej Jerycho. Lyra walczyła z nimi, odkąd nauczyła się rzucać kamieniami. Kiedy ostatnim razem byli w Oksfordzie, Lyra, Roger i kilku innych kuchennych chłopców z kolegiów Jordana i Świętego Michała zastawili na nich pułapkę. Obrzucili błotem ich jaskrawo pomalowaną łódź, aż wszyscy członkowie rodziny wyskoczyli ze środka i zaczęli ich odganiać. W tym momencie Lyra wraz z kilkoma przyjaciółmi weszła na łódź i odczepiła ją od brzegu; łódź popłynęła w dół kanału, zakłócając cały ruch wodny, a tymczasem mali napastnicy przetrząsnęli ją od dziobu po rufę w poszukiwaniu zatyczki, Lyra bowiem sądziła, że istnieje coś takiego, i zapewniała swoją gromadkę, że kiedy wyciągną korek, łódź natychmiast zatonie; niczego podobnego jednak nie znaleźli i musieli opuścić łódź, kiedy Cyganie ją pochwycili. Ociekając wodą i piszcząc triumfalnie, dzieci uciekły wąskimi alejkami Jerycho.

Tak wyglądał świat Lyry i takie były jej radości; przeważnie zachowywała się jak nieokrzesana i zachłanna mała dzikuska. Zawsze jednak towarzyszyło jej jakieś niejasne przeczucie, że nie do końca pasuje do tego świata; jakaś część jej osobowości należała do majestatu i rytuałów Kolegium Jordana i coś musiało ją łączyć z reprezentowanym przez Lorda Asriela światem polityki. Przeczucia te sprawiły, że trochę zadzierała nosa, wywyższając się nad inne dzieci. Nigdy wszakże nie przyszło jej do głowy, aby dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej.

Dzieciństwo Lyry cechowała swoboda; żyła prawie jak półdziki kot. Jedyną odmianę przynosiły nieregularne okazje, kiedy Lord Asriel odwiedzał Kolegium. Lyra uważała, że miło jest się pochwalić bogatym i wpływowym wujem, ale musiała za tę przyjemność zapłacić pewną cenę – dać się złapać Uczonym i pozwolić oddać się w ręce Gospodyni, która myła ją i przebierała w czystą sukienkę. Potem dziewczynkę prowadzono pod czujną eskortą (czemu towarzyszyły prawdziwe pogróżki) do Świetlicy Starszych Uczonych, gdzie piła herbatę z Lordem Asrielem. Zapraszano także grupkę starych Uczonych. Lyra z buntowniczą miną osuwała się na fotel i trwała w tej pozycji, póki Rektor ostrym tonem nie kazał jej usiąść prosto – wtedy patrzyła na wszystkich zebranych tak groźnym wzrokiem, że nawet Kapelan nie mógł się powstrzymać od śmiechu.

Schemat tych krępujących, formalnych spotkań nigdy się nie zmieniał. Po herbacie Rektor i pozostali Uczeni zostawiali Lyrę samą z wujem, który kazał jej stanąć przed sobą i opowiadać, czego się nauczyła od czasu jego ostatniej wizyty. Dziewczynka mamrotała to, co zdołała sobie przypomnieć z geometrii, arabskiego, historii czy anbarologii, a mężczyzna siedział wyprostowany z nogą założoną na nogę (kostka jednej nogi spoczywała na kolanie drugiej) i obserwował Lyrę z nieodgadnionym wyrazem twarzy tak długo, aż zabrakło jej słów.

W ubiegłym roku, tuż przed swoją wyprawą na Północ Lord Asriel zapytał ją także o coś innego:

– A jak spędzasz czas, w którym nie jesteś pilną uczennicą?

– Po prostu się bawię – wymamrotała Lyra. – Wokół Kolegium. No… bawię się i tyle.

– Pozwól, że obejrzę twoje ręce, dziecko – powiedział wuj.

Lyra wyciągnęła przed siebie dłonie, a mężczyzna wziął je, obrócił i przyjrzał się paznokciom dziewczynki. Jego dajmona w pozie sfinksa leżała obok na dywanie, od czasu do czasu machając ogonem i nieruchomo wpatrując się w Lyrę.

– Brudne – stwierdził Lord Asriel, puszczając ręce dziewczynki. – Nikt ci tu nie każe ich myć?

– Każą – odrzekła. – Ale paznokcie Kapelana też są zawsze brudne. Jeszcze brudniejsze od moich.

– Kapelan to człowiek uczony. A jakie ty masz wytłumaczenie?

– Musiałam je sobie pobrudzić już po umyciu.

– Gdzie się bawisz, że tak bardzo brudzisz ręce? Popatrzyła na niego podejrzliwie. Przypuszczała, że przebywanie na dachu jest zakazane, chociaż nikt właściwie jej tego nie zabronił.

– W różnych starych salach – oświadczyła w końcu.

– I gdzie jeszcze?

– Na Gliniankach. Czasami.

– I?

– W Jerycho i Port Meadow.

– Nigdzie więcej?

– Nie.

– Jesteś kłamczucha. Widziałem cię wczoraj na dachu.

Lyra zagryzła usta i nic nie odpowiedziała. Wuj obserwował ją z szyderstwem w oczach.

– Więc bawisz się także na dachu – ciągnął. – A zdarza ci się wchodzić do Biblioteki?

– Nie. Ale na dachu Biblioteki znalazłam gawrona.

– Naprawdę? Złapałaś go?

– Miał zranioną łapę. Chciałam go zabić i upiec, jednak Roger powiedział, że powinniśmy mu pomóc. Więc daliśmy mu resztki jedzenia i trochę wina, a wtedy poczuł się lepiej i odleciał.

– Kim jest Roger?

– Moim przyjacielem. Chłopcem kuchennym.

– Rozumiem. Więc byłaś na wszystkich dachach…

– Nie. Nie można się dostać na dach Budynku Sheldona, ponieważ trzeba by skoczyć z Pielgrzymiej Wieży przez wąską przerwę. Jest wprawdzie okienko, które wychodzi na ten dach, ale nie jestem wystarczająco wysoka, by go dosięgnąć.

– Więc byłaś na wszystkich dachach z wyjątkiem Budynku Sheldona. A co z podziemiem?

– Podziemiem?

– Pod ziemią Kolegium zajmuje tyle samo miejsca co na powierzchni. Jestem zaskoczony, że jeszcze się o tym nie dowiedziałaś. No cóż, za chwilę wyjeżdżam. Wygląda na to, że jesteś zdrowa. Proszę, weź.

Pogrzebał w kieszeni i wyjął garść monet, z których dał jej pięć złotych dolarów.

– Nie nauczyli cię mówić „dziękuję”? – spytał.

– Dziękuję – mruknęła.

– Jesteś posłuszna Rektorowi?

– Och, tak.

– I szanujesz Uczonych?

– Tak.

Dajmona Lorda Asriela zaśmiała się cicho. Był to pierwszy dźwięk, jaki z siebie wydała, i Lyra zaczerwieniła się.

– Idź więc się bawić – zakończył Lord Asriel. Lyra odwróciła się i z ulgą popędziła do drzwi.

W ostatniej chwili przypomniała sobie, że należy się odwrócić.

– Do widzenia – mruknęła.


Takie było życie Lyry, zanim pewnego dnia zdecydowała się ukryć w Sali Seniorów i po raz pierwszy usłyszała o Pyle.

Bibliotekarz rzeczywiście nie miał racji, gdy mówił Rektorowi, że sprawa ta nie może zainteresować dziewczynki. Słuchała teraz chętnie każdego, kto mógł jej coś na ten temat powiedzieć. W ciągu najbliższych miesięcy pisane jej było usłyszeć o Pyle bardzo dużo i w końcu będzie wiedziała o nim więcej niż ktokolwiek na świecie; tymczasem nadal wygodnie żyła w Jordanie.

Było jednak także wiele innych rzeczy, o których rozmyślała. Od kilku tygodni po ulicach krążyła plotka, która u jednych wywoływała śmiech, u drugich zaś trwożliwe milczenie; podobnie dzieje się w przypadku duchów: niektórzy szydzą z ich istnienia, inni się ich boją. W każdym razie, nie wiadomo dlaczego zaczęły znikać dzieci.


Odbywało się to dokładnie tak samo jak w Limehouse.

Aby dotrzeć do Limehouse, należy podążyć na wschód, wzdłuż szerokiego koryta rzeki Isis, zatłoczonej płynącymi powoli barkami z cegłami, łodziami obciążonymi asfaltem i statkami towarowymi przewożącymi zboże. Trzeba skręcić na południe w pobliżu Henley i Maidenhead, minąć Teddington, miejsce, do którego sięgają wody Oceanu Niemieckiego, potem przejechać Mortlake, obok domu wspaniałego magika doktora Dee, minąć Falkenshall, gdzie rozciągają się ogrody przyjemności, połyskujące fontannami i trzepoczące chorągwiami w dzień, migoczące lampionami i sztucznymi ogniami w nocy, przejść obok Pałacu White Hall, w którym Król co tydzień zwołuje Radę Stanu, minąć Mieniącą Się Wieżę, ociekającą strumyczkami ciekłego ołowiu, bez końca sączącego się do kadzi z ciemną wodą, a potem ruszyć jeszcze dalej w dół, aż do miejsca, gdzie rzeka, tutaj szeroka i brudna, zmienia kierunek, skręcając łukiem na południe.

W tym właśnie miejscu leży Limehouse i tutaj mieszka dziecko, które zniknie.

Chłopiec nazywa się Tony Makarios. Jego matka sądzi, że jej syn ma dziewięć lat, ale biedna kobieta ma kiepską, zniszczoną przez alkohol pamięć, toteż mały równie dobrze może mieć osiem, jak i dziesięć lat. Nazwisko nosi greckie, ale tak jak w przypadku wieku, matka nie jest pewna tożsamości jego ojca, a chłopiec wygląda bardziej na Chińczyka niż Greka; wśród jego przodków ze strony matki znajduje się także Irlandczyk, Skraeling i Hindus. Tony nie jest zbyt bystry, ale charakteryzuje go pewna szczególna wrażliwość, która czasami podpowiada mu, aby szybko uściskał swą matkę i lepkimi ustami ucałował jej policzki. Biedna kobieta jest zwykle zbyt zamroczona, aby sama okazała czułość synowi, reaguje jednak równie czule, jeśli tylko pojmuje, co się wokół niej dzieje.

W chwili obecnej Tony włóczy się po rynku przy ulicy Pasztetowej i czuje głód. Jest wczesny wieczór, a on nie dostał w domu nic do jedzenia. Ma wprawdzie w kieszeni szylinga, którego dał mu jakiś żołnierz za przekazanie wiadomości pewnej dziewczynie, ale chłopiec nie zamierza marnować monety na jedzenie. Po co, skoro potrafi niemal wszystko podwędzić, i to prawie bez wysiłku.

Wędruje więc po rynku, wśród straganów ze starymi ubraniami, horoskopami, owocami rozmaitych gatunków i kramem sprzedawcy smażonych ryb. Idzie, a na ramieniu ma swą małą dajmonę, wróbla, który z uwagą spogląda to w tym, to w tamtym kierunku; a kiedy straganiarka i jej dajmon patrzą w inną stronę, rozlega się wesołe ćwierknięcie, a wtedy Tony błyskawicznie wysuwa rękę, która równie szybko wraca pod luźną koszulę z jabłkiem, potem z kilkoma orzeszkami, wreszcie z gorącym pasztecikiem.

Straganiarka dostrzega jednak ruch jego ręki i krzyczy; jej dajmon w postaci kota skacze, ale wróbel chłopca jest już wysoko, a sam Tony niemal w połowie ulicy. Jego ucieczce towarzyszą przekleństwa i obelgi, szybko jednak milkną. Chłopiec zatrzymuje się na stopniach Kaplicy Świętej Katarzyny, gdzie siada i wyjmuje zgniecioną parującą zdobycz, która zostawiła tłuste ślady na jego koszuli.

Tony’ego ktoś jednak obserwuje. W drzwiach Kaplicy, kilka schodków nad chłopcem stoi jakaś dama w długim żółto – czerwonym płaszczu podszytym lisim futrem, piękna młoda pani o ciemnych włosach, lśniących subtelnie w ciemnym, obszytym futrem kapturze. Być może właśnie kończy się nabożeństwo, ponieważ z Kaplicy sączy się światło, słychać organy, a dama trzyma w ręku wysadzany klejnotami brewiarz.

Tony jednak nic o tym nie wie. Ma zadowoloną buzię, a zęby zatapia głęboko w pasztecik; palce u nóg podkurczył, złączył gołe podeszwy stóp i siedzi, przeżuwając i połykając, podczas gdy jego dajmona zmienia się w mysz i zaczyna czyścić wąsiki.

Spod podszytego lisim futrem płaszcza wysuwa się dajmon młodej damy. Ma postać małpy, jednak nie jest to zwyczajna małpa, jej sierść bowiem jest długa, jedwabista i połyskuje bardzo jaskrawym odcieniem złota. Powoli, cal po calu, małpa posuwa się ku chłopcu i siada kilka stopni nad nim.

Wtedy mysz coś wyczuwa i znowu zmienia się we wróbla, który zadziera łepek, rozgląda się, a potem skacze po kamiennych schodach stopień czy dwa w kierunku dajmona damy.

Dwa dajmony obserwują się przez chwilę.

Małpa powoli wyciąga łapkę. Jest czarna, paznokcie maja postać całkowicie zrogowaciałych pazurów. Ruchy zwierzątka są łagodne i zapraszające. Wróbel nie potrafi się oprzeć. Skacze, coraz bardziej zbliżając się do małpy, w końcu podfruwa i siada na łapie złotego zwierzęcia.

Małpa podnosi wróbla i przypatruje mu się uważnie, potem wstaje i wraca do swojej pani, zabierając ze sobą dajmonę chłopca. Dama pochyla pachnącą głowę i coś szepcze.

Wtedy Tony się odwraca. Nie może się powstrzymać, by nie krzyknąć.

– Ratter! – woła podniesionym głosem z pełnymi ustami, nieco zatrwożony.

Wróbel ćwierka, więc Tony stwierdza, że chyba jest bezpieczny, przełyka kęs, a potem już tylko patrzy.

– Witaj – odzywa się piękna dama. – Jak masz na imię?

– Tony.

– Gdzie mieszkasz, Tony?

– Clarice Walk.

– Co jest w tym paszteciku?

– Befsztyk.

– Lubisz słodkie kakao?

– Tak!

– Przygotowałam go akurat zbyt dużo jak dla mnie samej. Pójdziesz ze mną i pomożesz mi je wypić?

Chłopiec jest już stracony. Był zresztą stracony w momencie, gdy jego niezbyt bystra dajmona wskoczyła małpie na łapę. Teraz oboje podążają za piękną, młodą damą i jej złotą małpą ulicą Duńską, potem wzdłuż Nabrzeża Kata i w dół Schodami Króla Jerzego aż do małych zielonych drzwi z boku wysokiego magazynu. Kobieta stuka, drzwi się otwierają; cała czwórka wchodzi i drzwi zamykają się. Tony nigdy już nie wyjdzie – przynajmniej nie tymi drzwiami; i nigdy już nie zobaczy swojej matki. Biedna, stale pijana kobieta pomyśli, że uciekł, i ilekroć sobie o nim przypomni, będzie się obarczać winą i zanosić płaczem ze zmartwienia.


Mały Tony Makarios nie był jedynym dzieckiem, które schwytała dama ze złotą małpą. W piwniczce magazynu zobaczył tuzin sobie podobnych chłopców i dziewcząt, z których żadne nie ukończyło jeszcze dwunastu lat; wszystkie miały bardzo podobną przeszłość i żadne nie było pewne swojego wieku. Wspólną ich cechę stanowiło to – czego nowo przybyły chłopiec oczywiście nie zauważył – że żadne z dzieci tkwiących w tej ciepłej, zaparowanej piwniczce nie osiągnęło jeszcze wieku dojrzałości.

Uprzejma dama patrzyła, jak Tony siada na ławce pod ścianą, i poleciła milczącej służącej, aby nalała mu kubeczek kakao z rondla na żelaznym piecu. Chłopiec zjadł resztę swojego pasztecika i wypił słodki gorący płyn, nie zwracając przy tym zbytniej uwagi na otoczenie; pozostałe dzieci również na niego nie patrzyły, był bowiem za mały, aby stanowić zagrożenie, a jednocześnie zbyt obojętny, aby posłużyć jako obiekt ewentualnych szyderstw.

Jakiś chłopiec zadał nagle pytanie, które cisnęło się na usta także pozostałym dzieciom.

– Hej! Po co nas pani tu trzyma?

Wyglądał na małego łotra. Na górnej wardze miał ciemne ślady po kakao, na ramieniu dajmonę w postaci ponurego, czarnego szczura. Dama stała przy drzwiach, pogrążona w rozmowie z otyłym mężczyzną o rysach kapitana żeglugi morskiej, a kiedy się odwróciła, by odpowiedzieć, w świetle syczącej lampy naftowej wyglądała tak anielsko, że wszystkie dzieci zamilkły.

– Potrzebujemy waszej pomocy – wyjaśniła. – Nie odmówicie nam jej chyba, prawda?

Nikt nie odpowiedział. Wszyscy tylko patrzyli, nagle onieśmieleni. Nigdy nie widzieli takiej damy. Była tak śliczna, słodka i uprzejma, że wydawało im się, iż nie zasłużyli na swoje szczęście i że o cokolwiek ta pani ich poprosi, zrobią to dla niej z największą przyjemnością, aby tylko pozostać w jej towarzystwie trochę dłużej.

Dama wytłumaczyła im, że udadzą się w podróż. Będą dobrze karmieni i ciepło ubierani, a ci, którzy chcą, mogą napisać list do rodziców, aby ich zapewnić, że są bezpieczni. Kapitan Magnusson wkrótce weźmie ich na pokład swego statku, a potem, kiedy warunki atmosferyczne będą odpowiednie, wypłyną na pełne morze, obierając kurs na północ.

Nieliczni, którzy chcieli wysłać wiadomość do domu, zasiedli wokół pięknej damy, która pisała kilka linijek pod ich dyktando i, pozwoliwszy im narysować niezdarny krzyżyk u dołu strony, składała kolejne kartki i wkładała je do kopert, pisząc na nich podawane przez dzieci adresy. Tony również chciał przekazać informację matce, świetnie sobie jednak zdawał sprawę z tego, że ona nie umie czytać. Pociągnął więc damę za rękaw płaszcza i szepnął, że chciałby powiedzieć swojej mamie, dokąd jedzie i o innych rzeczach, a piękna pani przekrzywiła wdzięcznie główkę i pochyliła się w stronę jego brudnego, małego ciałka, aby wszystko usłyszeć, po czym pogłaskała go po głowie i obiecała spełnić prośbę.

Potem dzieci zebrały się wokół niej, aby ją pożegnać. Złota małpa pogłaskała wszystkie dajmony, a dzieci po kolei dotykały lisiego futra na szczęście, a może przyciągane mocą lub dobrocią damy. Pożegnała je wszystkie i poleciła opiece łysego kapitana. Została na nabrzeżu, a dzieci weszły na pokład. Parowiec ruszył. Niebo pociemniało, rzeka zabłysła drgającymi światłami. Dama stała na nabrzeżu i machała do chwili, aż zniknęły jej z oczu wszystkie twarzyczki.

Następnie odwróciła się i z przytuloną do piersi złotą małpą wróciła do środka; wrzuciła małą kupkę listów do pieca, po czym wyszła i ruszyła z powrotem w stronę Kaplicy.


Dzieci z nizin społecznych łatwo było skusić i niepostrzeżenie porwać, jednak w końcu ludzie zauważyli, że znikają, i policja – choć niechętnie – podjęła działanie. Przez jakiś czas nikogo nie porwano. Ale plotka już krążyła i stopniowo zaczęła zmieniać się i rozprzestrzeniać, a wtedy zniknęło kilkoro dzieci w Norwich, później w Sheffield, wreszcie w Manchesterze. Ludzie z tych miast, którzy słyszeli o wcześniejszych zniknięciach w innych miejscach, wymieniali spostrzeżenia i przekazywali plotkę dalej.

Powstała legenda o tajemniczej grupie czarowników, którzy z pomocą czarów porywają dzieci. Jedni mówili, że ich przywódczynią jest piękna dama, drudzy, że wysoki mężczyzna o czerwonych oczach, jeszcze inni, że młodzieniec, który potrafi się śmiać i śpiewać swoim ofiarom tak pięknie, że podążają za nim niczym owieczki.

Na pytanie, dokąd zabierano zaginione dzieci, każdy odpowiadał inaczej, każdy miał własną teorię. Niektórzy mówili, że idą do Piekła, pod ziemię, do Zaczarowanej Krainy. Inni twierdzili, że istnieje farma, na której trzyma się dzieci; są tam tuczone, a potem zjadane. Jeszcze inni byli pewni, że dzieci ktoś sprzedaje bogatym Tatarom, a ci robią z nich swoich niewolników… I tak dalej.

Jedyną kwestią, co do której zgadzali się wszyscy, była nazwa niewidzialnych porywaczy. Należało ich jakoś nazwać, w przeciwnym razie trudno byłoby o nich mówić, a rozmowa na ten temat – zwłaszcza gdy było się bezpiecznym i przebywało w zaciszu domu albo Kolegium Jordana – dla wielu osób stanowiła przyjemność. Nazwa ta powstała jakoś samoistnie i nikt nie wiedział, skąd się wzięła. Nazywano ich Grobalami.

– Nie zostawaj do późna na dworze, bo cię zabiorą Grobale! – przestrzegali niektórzy.

– Moja kuzynka w Northampton zna pewną kobietę, której małego synka zabrali Grobale… – oświadczał ktoś.

– Grobale byli w Stratfordzie. Podobno posuwają się na południe!

Można było też usłyszeć:

– Zabawmy się w dzieci i Grobalów!

Taką propozycję złożyła Lyra Rogerowi, kuchennemu chłopcu z Kolegium Jordana. A Roger poszedłby za nią nawet na koniec świata.

– Jak się w to bawi?

– Ty się ukrywasz, ja cię znajduję i rozcinam nożem, dokładnie tak, jak to robią Grobale.

– Nie wiesz, co oni robią. Może wcale tak nie postępują.

– Boisz się ich – ucieszyła się Lyra. – Widzę, że się ich boisz.

– Nie. I tak w nich nie wierzę.

– Ja wierzę – stwierdziła dziewczynka stanowczo. – Ale się ich nie boję. Zachowam się po prostu tak jak mój wuj, gdy ostatnim razem był w Jordanie. Widziałam to na własne oczy. W Sali Seniorów pojawił się pewien nieuprzejmy gość. Wuj posłał mu tylko jedno spojrzenie i mężczyzna od razu padł martwy, tocząc pianę z ust.

– To nieprawda – odparł Roger z powątpiewaniem. – Nigdy nikt nie wspomniał o tym w Kuchni. Zresztą tobie nie wolno wchodzić do Sali Seniorów.

– Nie mówili o tym w Kuchni dlatego, że nikt po prostu nie powiedziałby o czymś takim służącym. A ja naprawdę byłam w Sali Seniorów. Mój wuj zawsze tak postępuje. W ten sam sposób pokonał kilku Tatarów, którzy go kiedyś pochwycili. Związali go i chcieli mu wyciąć wnętrzności, jednak kiedy pierwszy mężczyzna podszedł z nożem, mój wuj tylko na niego spojrzał i napastnik padł martwy. Zbliżył się kolejny, i wuj również go zabił. Potem następnego… Aż w końcu został tylko jeden. Wuj rzekł mu, że zostawi go przy życiu, jeśli Tatar go rozwiąże, więc tamten przeciął więzy, a mój wuj i tak go zabił, aby go ukarać.

Roger był jeszcze mniej pewny prawdziwości tej historii niż opowieści o Grobalach, ale pomysł na zabawę był zbyt dobry, aby go zmarnować, więc zaczęli się bawić w Lorda Asriela i umierających Tatarów, używając sorbetu jako piany.

Gra ta stanowiła jednak tylko namiastkę, ponieważ Lyra nadal chciała się bawić w dzieci i Grobalów. Udało jej się zaciągnąć Rogera do piwnic z winem, gdzie weszli dzięki zapasowemu kompletowi kluczy Majordomusa. Razem przeszli przez wielkie pomieszczenia, gdzie pod grubymi pajęczynami leżały butelki należącego do Kolegium tokaju, kanaryjskiej sherry, burgunda i brantwijna. Nad nimi wznosiły się średniowieczne kamienne łuki, wspierane przez filary o grubości dziesięciu drzew, a pod stopami leżały kamienie różnej wielkości. Wszędzie dokoła w rzędach stały stelaże, a na nich butelki i baryłki. Widok był naprawdę fascynujący, toteż dzieci znowu zapomniały o Grobalach i w napięciu, trzymając świece w drżących dłoniach, chodziły po podziemiach. Zaglądały w każdy mroczny kąt, a Lyrę coraz bardziej ciekawiła odpowiedź na pytanie: jak smakuje wino?

Istniał łatwy sposób, aby się przekonać. Lyra – mimo gorących protestów Rogera – wzięła najbrudniejszą, najbardziej omszałą butelkę, jaką zdołała wyszukać i, ponieważ nie miała żadnego przyrządu, którym mogłaby wyjąć korek, bez namysłu stłukła szyjkę. Dzieci usiadły w najdalszym rogu piwnicy i piły nieznany, karmazynowy płyn, zastanawiając się, kiedy się upiją i skąd będą wiedziały, że ta chwila już nastąpiła. Smak wina nie przypadł Lyrze specjalnie do gustu, ale musiała przyznać, że jest niezwykły i trudny do określenia. Bardzo zabawne było zachowanie obu dajmonów, które z każdą chwilą wydawały się coraz bardziej zamroczone: przewracały się, chichotały bez powodu i zmieniały postacie; próbowały wyglądać jak chimery i jeden starał się być brzydszy od drugiego.

W końcu prawie równocześnie dzieci odkryły, jak czuje się człowiek pijany.

– I oni naprawdę to lubią?! – Roger z trudem chwytał oddech po męczących wymiotach.

– Tak – odrzekła równie chora dziewczynka, po czym dodała z uporem: – Ja też to lubię.


To wydarzenie uświadomiło Lyrze jedno – że zabawa w Grobalów prowadzi w interesujące miejsca. Pamiętała słowa wuja wypowiedziane podczas ostatniego spotkania i zaczęła zwiedzać podziemia, znacznie rozleglejsze niż część naziemna. Kolegium Jordana, graniczące z jednej strony z Kolegium Świętego Michała, z drugiej z Kolegium Gabriela (za Jordanem znajdowała się Biblioteka Uniwersytecka), w średniowieczu zaczęło się rozbudowywać coraz głębiej pod ziemią, niczym jakiś ogromny grzyb, którego system korzeniowy rozrasta się na przestrzeni wielu akrów. Wydrążone pod Jordanem tunele, szyby, krypty, piwnice i schody ciągnęły się przez kilkaset jardów wokół Kolegium, więc budowla stała na terenie podziurawionym pod ziemią niczym szwajcarski ser.

A teraz, gdy Lyra odkryła w sobie zamiłowanie do badania lochów, porzuciła dotychczasowy plac zabaw – nierówne Alpy dachów Kolegium – i zagłębiła się wraz z Rogerem w katakumby. Tym samym zabawa w Grobów zmieniła się w polowania na nich. Czyż nie było prawdopodobne, że czają się poza zasięgiem ludzkiego wzroku, czyli pod ziemią?

I tak pewnego dnia Lyra i Roger dotarli do krypty pod Kaplicą. Właśnie tam chowano kolejnych Rektorów, a każdy z nich spoczywał w osobnej, okutej ołowiem dębowej trumnie; stały one w niszach wzdłuż kamiennych ścian. Na trumnach znajdowały się kamienne tabliczki z nazwiskami zmarłych:


Simon Le Clerk, Rektor (1765-1789), Cerebaton

Requiescant in pace


– Co to znaczy? – spytał Roger.

– Pierwsza część to imię i nazwisko, a ostatnia jest po łacinie. Te daty w środku oznaczają okres, w którym był Rektorem. Słowo po nich musi być imieniem jego dajmony.

Szli dalej w ciszy, odczytując kolejne napisy.


Francis Lyall, Rektor (1748-1765), Zohariel

Requiescant in pace

Ignatus Cole, Rektor (1745-1748), Musca

Requiescant in pace


Na każdej trumnie znajdowała się również mosiężna płytka z wizerunkiem innej istoty: jedna była bazyliszkiem, druga – piękną wróżką, trzecia – wężem, kolejna – małpą. Lyra doszła do wniosku, że są to podobizny dajmon nieżyjących mężczyzn. Wiedziała, że kiedy człowiek dorasta, jego dajmon traci możliwość zmieniania kształtów i przybiera postać, w której pozostaje aż do śmierci.

– W tych trumnach są szkielety! – szepnął Roger.

– Rozkładające się ciała – odparła cicho Lyra. A robaki i larwy są w ich oczodołach…

– Tu na dole muszą być duchy – zauważył Roger, drżąc, choć myśl ta najwyraźniej sprawiała mu też przyjemność.

Za pierwszą kryptą dzieci znalazły przejście zastawione rzędami kamiennych półek; każdą podzielono na kwadratowe kasetony, w których spoczywały czaszki.

Dajmona Rogera stojąca obok niego podkuliła ogon, zadrżała i cicho zaskowyczała.

– Cicho – powiedział Roger.

Lyra nie mogła dostrzec Pantalaimona, ale wiedziała, że spoczywa na jej ramieniu pod postacią ćmy i prawdopodobnie również drży.

Podniosła rękę i delikatnie zdjęła z półki najbliższą czaszkę.

– Co robisz? – spytał Roger. – Nie wolno ci ich dotykać!

Lyra oglądała ją, nie zwracając na niego uwagi. Nagle z otworu u podstawy czaszki coś wypadło, przeleciało jej przez palce i zadźwięczało, uderzając o podłogę. Dziewczynka w trwodze niemal upuściła czaszkę.

– To moneta! – oświadczył Roger, dotykając po omacku przedmiotu. – Tu może być skarb!

Przybliżył monetę do świecy i oboje wpatrzyli się w krążek szeroko otwartymi oczyma. Okazało się, że nie jest to moneta, ale mały dysk z brązu z niezbyt dopracowanym grawerunkiem przedstawiającym kota.

– Przypomina te na trumnach – stwierdziła Lyra. – To jego dajmona. Na pewno!

– Lepiej ją odłóż – oznajmił Roger niepewnym tonem. Lyra odwróciła czaszkę, wsunęła krążek z powrotem w miejsce odwiecznego spoczynku, po czym odłożyła czaszkę na półkę. Dzieci zauważyły, że we wszystkich pozostałych czaszkach znajdowały się monety z dajmonami, przedstawiające towarzysza życia ich właściciela; człowiek i jego dajmon pozostawali więc razem nawet po śmierci.

– Jak sądzisz, kim byli za życia? – spytała Lyra. – Przypuszczam, że Uczonymi. Tylko Rektorzy mają trumny. W ciągu ubiegłych stuleci zmarło prawdopodobnie tak wielu Uczonych, że nie starczyłoby podziemi, aby ich wszystkich pochować, odcinano im więc głowy, które tu spoczywają. To przecież najważniejsza część człowieka.

Lyra i Roger nie znaleźli wprawdzie Grobalów, jednak katakumby pod Kaplicą zapewniły im zajęcie na kilka dni. Kiedyś Lyra dla żartu pozamieniała monety z dajmonami leżące w czaszkach zmarłych Uczonych. Pantalaimona tak bardzo poruszyła ta zabawa, że przybrał postać nietoperza i zaczął latać w tę i z powrotem, wydając przenikliwe piski i uderzając dziewczynkę skrzydłami w twarz, ona jednak nie zwracała na to uwagi: żart był zbyt dobry, aby z niego zrezygnować. Tyle że później spotkała ją kara za ten postępek. W nocy, gdy spała w swoim narożnym pokoiku na dwunastym piętrze, przyśnił jej się koszmar i obudziła się z krzykiem. Dwie postaci w togach stały przy jej łóżku, wyciągając swoje kościste palce, potem odrzuciły kaptury i pokazały okrwawione szyje w miejscach, gdzie powinny zaczynać się głowy. Dopiero kiedy Pantalaimon zmienił się w lwa i zaryczał na nie, ze strachem wycofały się, znikając w ścianie, aż widoczne były jedynie ich ramiona, potem kościste żółtoszare dłonie, następnie tylko powykrzywiane palce, wreszcie całkiem się rozwiały. Gdy Lyra wstała rano, natychmiast zbiegła do katakumb i odłożyła krążki z dajmonami na właściwe miejsca.

– Przepraszam! Przepraszam! – szeptała do czaszek. Katakumby były o wiele większe niż piwnice z winem, jednak nie ciągnęły się bez końca. Kiedy Lyra i Roger przetrząsnęli każdy ich kąt i upewnili się, że nie ma tam Grobalów, postanowili skierować swoją uwagę gdzie indziej, jednakże gdy po raz ostatni opuszczali kryptę, dostrzegł ich Kanonik i wezwał do Kaplicy. Kanonik był zażywnym, starszym mężczyzną znanym jako Ojciec Heyst. Do jego obowiązków należało odprawianie wszystkich mszy dla członków Kolegium, wygłaszanie kazań, odprawianie modłów i wysłuchiwanie spowiedzi. Kiedy Lyra była młodsza, pragnął sprawować nad nią duchową opiekę, ale skonfundowała go szelmowska obojętność dziewczynki i jej nieszczera skrucha. Uznał, że Lyra nie jest osobą rokującą nadzieję w sensie duchowym.

Kiedy dzieci usłyszały wołanie Kanonika, odwróciły się niechętnie i powłócząc nogami, weszły w półmrok wielkiej, cuchnącej stęchlizną Kaplicy. Tu i ówdzie przed obrazami świętych migotały świece, z chóru, gdzie prowadzono naprawy, dochodził cichy, daleki stukot; jakiś służący polerował mosiężny pulpit. Ojciec Heyst skinął na nich z drzwi zakrystii.

– Gdzie byliście? – spytał. – Kilka razy widziałem, jak tu wchodziliście. Po co?

W jego tonie nie było oskarżenia, wyczuwało się raczej szczere zainteresowanie. Siedząca na jego ramieniu dajmona szybko wysunęła w stronę dzieci jaszczurczy język.

– Chcieliśmy zwiedzić kryptę – odparła Lyra.

– W jakim celu?

– Trumny… Pragnęliśmy zobaczyć trumny – wyjaśniła.

– Ale po co?

Wzruszyła ramionami. Taka zawsze była jej odpowiedź, gdy ktoś uparcie ją wypytywał.

– A ty – ciągnął starzec, zwracając się do Rogera. Dajmona chłopca w postaci teriera niespokojnie merdała ogonem, aby zjednać przychylność mężczyzny. – Jak się nazywasz?

– Roger, Ojcze.

– Jesteś chyba służącym? Gdzie pracujesz?

– W Kuchni, Ojcze.

– Nie powinieneś być tam teraz?

– Tak, Ojcze.

– W takim razie idź.

Roger odwrócił się i ruszył pędem. Jego przyjaciółka przestąpiła z nogi na nogę.

– A jeśli chodzi o ciebie, Lyro – dodał Ojciec Heyst. – Cieszy mnie, że przejawiasz zainteresowanie sprawami Kaplicy. Masz szczęście, dziecko, widzisz bowiem wokół całą naszą przeszłość.

– Mhmm – mruknęła Lyra.

– Dziwi mnie, że wybierasz sobie takich towarzyszy. Czujesz się samotna?

– Nie – odparła.

– Czy… tęsknisz za towarzystwem innych dzieci?

– Nie.

– Nie myślę o Rogerze, chłopcu kuchennym. Myślę o dzieciach tak jak ty szlachetnie urodzonych. Chciałabyś mieć takich przyjaciół?

– Nie.

– Ale może jakieś koleżanki…

– Nie.

– Widzisz, nikt z nas nie chciałby, żebyś tęskniła za przyjemnościami i rozrywkami dzieciństwa. Czasami myślę, Lyro, że musisz być bardzo samotna, żyjąc tu wśród starych Uczonych. Czy tak się czujesz?

– Nie.

Mężczyzna złożył dłonie. Najwyraźniej nie przychodziło mu do głowy żadne inne pytanie, które mógłby zadać stojącemu przed nim upartemu dziecku.

– Jeśli cię coś martwi – odezwał się w końcu – zawsze możesz przyjść i mi o tym powiedzieć. Mam nadzieję, że wiesz o tym?

– Tak – odrzekła.

– Rozmawiasz ze swoimi spowiednikami?

– Tak.

– Grzeczna dziewczynka. No dobrze, idź już.

Z ledwie powstrzymywanym westchnieniem ulgi Lyra odwróciła się i odeszła, ponieważ nie znalazła Grobalów pod ziemią, pragnąc kontynuować poszukiwania, wróciła na ulice, gdzie czuła się jak w domu. Po jakimś czasie, gdy niemal przestała się nimi interesować, Grobale pojawili się w Oksfordzie.


Pierwszy raz Lyra usłyszała o tym, gdy zaginął chłopiec ze znanej jej cygańskiej rodziny.

Zdarzyło się to w czasie Końskiego Targu. Basen kanału był zatłoczony łodziami i krypami z kupcami i podróżnikami, a nabrzeża w Jerycho lśniły od połyskującej uprzęży. Wszędzie słychać było stukot kopyt i krzyki targujących się. Lyra zawsze lubiła Koński Targ; oprócz szansy na przejażdżkę na wysłużonym koniu jarmark stwarzał też mnóstwo okazji do wywoływania dziecięcych wojen.

A tym razem dziewczynka miała wspaniały plan. Zainspirowana własnym pomysłem sprzed roku, zamierzała tym razem posunąć się dalej: porwać łódź i (zanim zostanie schwytana) odbyć na niej prawdziwą podróż. Pomyślała, że gdyby ona i jej przyjaciele z kuchni kolegiów dotarli aż do Abingdon, mogliby zniszczyć groblę…

W tym roku jednak wojnę i inne zabawy odsunięto na dalszy plan. Kiedy bowiem Lyra wraz z paroma urwisami włóczyła się w porannym słońcu wzdłuż stoczni w Port Meadow, podając sobie skradzionego papierosa i ostentacyjnie wydmuchując dym, usłyszała czyjś krzyk. Znała ten głos.

– No więc, co z nim zrobiłeś, półgłówku jeden?!

Był to potężny głos, choć kobiecy; jego właścicielka miała chyba płuca z mosiądzu. Lyra odruchowo rozejrzała się wokół, ponieważ głos należał do Ma Costy, która już dwa razy dała dziewczynce mocnego klapsa, choć za trzecim razem wręczyła jej gorący pierniczek. Rodzinę Costów poważano za wspaniałą, okazałą łódź. Byli to książęta wśród Cyganów, a Lyra bardzo podziwiała matronę rodu, jednak jeszcze przez jakiś czas zamierzała jej unikać, ponieważ to właśnie jej łódź uprowadziła przed rokiem.

Jeden z towarzyszy Lyry, widząc zamieszanie, odruchowo podniósł z ziemi kamień, dziewczynka jednak stwierdziła:

– Odłóż go. Ma jest rozgniewana. Mogłaby złamać ci kręgosłup jak gałązkę.

Ściśle rzecz biorąc, Ma Costa wyglądała raczej na zaniepokojoną niż rozgniewaną. Mężczyzna, do którego mówiła – handlarz koni – wzruszył ramionami i rozłożył ręce.

– No cóż, nie wiem – oświadczył. – W jednej chwili był, w następnej znikał. Nigdy nie widziałem, dokąd szedł…

– Pomagał ci! Pilnował twoich wściekłych koni!

– W takim razie powinien tu zostać, prawda? Ucieczka w czasie pracy…

Handlarz nie powiedział już nic więcej, ponieważ Ma Costa nagle wymierzyła mu potężny cios w bok głowy i zarzuciła takim stekiem przekleństw, że mężczyzna z krzykiem rzucił się do ucieczki. Widząc to, inni znajdujący się w pobliżu handlarze koni zaczęli z niego drwić, a jakieś przestraszone źrebię stanęło dęba.

– Co się dzieje? – spytała Lyra cygańskie dziecko, które z otwartą buzią przyglądało się zdarzeniom. – O co Ma się piekli?

– Chodzi o jej syna – odparło dziecko. – O Billy’ego. Ma Costa myśli chyba, że zabrali go Grobale. To całkiem możliwe. Sam go nie widziałem od…

– Grobale? Więc przybyli do Oksfordu?

Mały Cyganek odwrócił się, wskazał na Lyrę i zawołał do przyjaciół, którzy obserwowali zdenerwowaną kobietę:

– Ona nie wie, co się dzieje! Nie wie, że Grobale są tutaj! Pół tuzina dzieci przybrało szydercze miny, a Lyra wyrzuciła papierosa, rozpoznając sygnał do kłótni. Wszystkie dajmony wyglądały teraz wojowniczo: każde z dzieci miało teraz obok siebie kły, szpony lub zjeżone futro; Pantalaimon, pogardzając ograniczoną wyobraźnią cygańskich dajmonów, zmienił się w smoka wielkości ogara.

Zanim jednak rozgorzała bitwa, podeszła do nich Ma Costa. Odepchnęła dwa cygańskie dajmony na bok i z zaciśniętymi pięściami stanęła przed Lyrą.

– Widziałaś go? – zapytała dziewczynkę. – Widziałaś Billy’ego?

– Nie – odparła Lyra. – Dopiero co tu dotarliśmy. Nie widziałam Billy’ego od miesięcy.

Dajmon Ma Costy, jastrząb, krążył dziewczynce nad głową, dziko łypiąc żółtymi oczyma. Lyra poczuła strach. Jeśli jakiegoś dziecka nie było od kilku godzin, nikt nie martwił się o nie bardziej niż Cyganie, bo w dobrze zorganizowanym, zintegrowanym świecie mieszkańców łodzi wszystkie dzieci traktowano jak bezcenny skarb i niemal nadmiernie je kochano. Każda matka wiedziała, że jeśli malec zniknie jej z oczu, zauważy go inny przedstawiciel społeczności, który instynktownie będzie go chronił.

A teraz Ma Costa, królowa wśród Cyganów, bała się o swoje zaginione dziecko. Co też mogło się przydarzyć chłopcu?

Ma Costa przez chwilę rozmyślała, patrząc ponad głowami dzieci, a potem odwróciła się i pobiegła przez tłum na nabrzeże, gromkim głosem przywołując synka. Dzieci natychmiast znowu zwróciły się ku sobie, jednak w obliczu smutku kobiety ich wrogość zniknęła.

– A kim są ci Grobale? – spytał Simon Parslow, jeden z towarzyszy Lyry.

Odpowiedział mu cygański chłopiec: – No wiesz… Kradną dzieci w całym kraju. To piraci…

– Nie są piratami – poprawił go drugi Cygan. – To kanibale. I stąd ich nazwa.

– Chodzi ci o to, że jedzą dzieci? – spytał inny przyjaciel Lyry, kuchenny chłopiec ze Świętego Michała nazwiskiem Hugh Lovat.

– Tego nikt nie wie – odparł pierwszy Cygan. – Zabierają je, a potem nikt już więcej nie spotyka tych dzieciaków.

– Wszyscy o tym słyszeliśmy – stwierdziła Lyra. – My już od miesięcy bawiliśmy się w dzieci i Grobalów, zanim wy w ogóle się o nich dowiedzieliście. Ale mogę się założyć, że nikt ich nigdy nie widział.

– Oni widzieli – odrzekł któryś z chłopców.

– Kim więc są? – Lyra spojrzała we wskazanym kierunku. – To wy ich widzieliście? Skąd wiecie, że nie chodzi o jedną osobę?

– Charlie ich widział w Banbury – powiedziała mała Cyganka. – Przyszli i rozmawiali z pewną damą, podczas gdy jakiś mężczyzna wyprowadził jej małego synka do ogrodu.

– Zgadza się! – zawołał piskliwie Charlie. – Widziałem, jak go zabierali!

– Jak wyglądali? – spytała Lyra.

– No… Nie widziałem dokładnie – odparł Charlie. – Ale zauważyłem ich samochód – dodał szybko. – Przyjechali białą ciężarówką. Wsadzili małego do auta i pędem odjechali.

– Ale dlaczego nazywa się ich Grobalami? – spytała Lyra.

– Ponieważ jedzą dzieci – powtórzył młodziutki Cygan. – Ktoś nam to tłumaczył w Northampton. Byli tam, i w ogóle. Jedna dziewczynka w Northampton mówiła, że kiedy ci ludzie zabierali jej brata, powiedzieli jej, że zamierzają go zjeść. Wszyscy o tym wiedzą. Porywają je, pieką i zjadają. Stojąca w pobliżu cygańska dziewczynka zaczęła głośno płakać.

– To jest kuzynka Billy’ego – wyjaśnił Charlie.

– Kto ostatni widział Billy’ego? – spytała Lyra.

– Ja – odpowiedziało jej pół tuzina głosów.

– Widziałem, jak trzymał starego konia Johnny’ego Fiorelli…

– A ja przy sprzedawcy irysów jabłkowych…

– Ja widziałem, jak się huśtał na dźwigu…

Lyra wysłuchała z uwagą wszystkich głosów i doszła do wniosku, że mniej więcej od dwóch godzin żadne z dzieci nie widziało zaginionego chłopca.

– Więc – podsumowała – przed dwiema godzinami musieli tu być Grobale…

Wszystkie dzieci rozejrzały się wokół, drżąc mimo ciepłego słońca, tłumnego nabrzeża, znajomych zapachów smoły, koni i tytoniu. Kłopot polegał na tym, że żadne z nich nie wiedziało, jak wyglądają Grobale, więc każdy obcy mógł być jednym z nich, i to właśnie Lyra powiedziała swoim przerażonym towarzyszom. Wszyscy, zarówno dzieci z kolegiów, jak i Cyganie, patrzyli teraz na nią jak w obraz.

– Muszą przecież wyglądać jak zwykli ludzie, w przeciwnym razie natychmiast zostaliby rozpoznani – wyjaśniła. – Gdyby chodzili tylko w nocy, mogliby się ukrywać. Jednak jeśli poruszają się w biały dzień, muszą wyglądać zwyczajnie. I dlatego każdy z tych ludzi może być Grobalem…

– Tamci nie – zaprzeczył niepewnie mały Cygan. – Znam ich wszystkich.

– W porządku, ci nie, ale wszyscy pozostali tak – zauważyła Lyra. – Chodźmy ich poszukać! I ich białego samochodu!

W grupce zawrzało. Wkrótce przyłączyli się do nich inni młodzi poszukiwacze i po niedługim czasie trzydzieścioro albo i więcej cygańskich dzieci rozbiegło się po całym nabrzeżu. Zaglądały do stajni, wspinały się na dźwigi i wyciągi w stoczni, przeskakiwały ogrodzenia i przeszukiwały szeroką łąkę, huśtały się w piętnaścioro na stojącym nad zieloną wodą starym moście obrotowym, przebiegały wąskie uliczki Jerycho, pędziły wśród małych, ceglanych domów o spadzistych dachach i wbiegały do wspaniałej, zwieńczonej masywną wieżą Kaplicy Świętego Barnaby Chemika. Połowa dzieci nie wiedziała, czego właściwie szukają, i uważała, że to jakaś zabawa, jednak te, które towarzyszyły Lyrze, odczuwały lęk za każdym razem, kiedy ujrzały jakąś samotną postać idącą alejką albo stojącą w ciemnościach Kaplicy. Czy to aby nie Grobal?

Nie spotkali, rzecz jasna, żadnego Grobala. W końcu, bez sukcesów i z dręczącą wszystkich świadomością, że Billy naprawdę zaginął, poszukiwania zakończono. Kiedy Lyra i dwóch chłopców z kolegiów opuszczali Jerycho, gdyż nadszedł czas kolacji, dostrzegli, że Cyganie zebrali się na nabrzeżu obok miejsca, gdzie cumowała łódź Costów. Niektóre kobiety krzyczały głośno, a rozgniewani mężczyźni stali w grupach. Wszystkie dajmony były niespokojne, latały nerwowo lub warczały na każdy cień.

– Założę się, że Grobale nie ośmielą się przyjść tutaj – oświadczyła Lyra Simonowi Parslowowi, gdy we dwoje przekroczyli próg wielkiej Portierni Jordana.

– Chyba tak – odparł chłopiec niepewnie. – Ale wiem, że na Rynku zaginęła dziewczynka.

– Kto? – spytała Lyra. Znała większość dzieci z Rynku, ale nic o tym nie słyszała.

– Jessie Reynolds, od rymarza. Nie było jej wczoraj w porze zamykania sklepów, a poszła tylko po rybę na kolację dla ojca. Nie wróciła i od tej pory nikt jej nie widział, a przeszukano cały Rynek i wszystko dokoła.

– Nic o tym nie słyszałam! – krzyknęła oburzona Lyra. Zastanawiała się, jak to możliwe, że ta informacja nie dotarła do jej uszu.

– Cóż, to było zaledwie wczoraj. Do tej chwili może już wróciła…

– Zamierzam się tego dowiedzieć – rzuciła Lyra i wypadła z Portierni.

Nie udało jej się jednak wyjść przez bramę, ponieważ zawołał ją Portier.

– Lyro, zaczekaj! Nie wolno ci już wyjść dziś wieczorem. Rozkaz Rektora.

– Dlaczego?

– Mówię ci, że taki jest rozkaz Rektora. Powiedział, że jeśli wrócisz, masz zostać w Kolegium.

– Akurat! – krzyknęła dziewczynka i wybiegła na zewnątrz, zanim starzec zdołał się ruszyć z progu.

Przebiegła wąską ulicę i zbiegła w aleję, gdzie stały nierozładowane ciężarówki z produktami dla Rynku Towarowego. Była już pora zamykania, na Rynku znajdowało się więc kilka ciężarówek, a przy głównej bramie naprzeciwko wysokiej kamiennej ściany Kolegium Świętego Michała stała grupka młodych mężczyzn. Palili papierosy i rozmawiali. Lyra znała jednego z nich – szesnastolatka, którego podziwiała, ponieważ potrafił pluć dalej niż ktokolwiek inny, więc podeszła i cierpliwie czekała, aż ją zauważy.

– Czego chcesz? – spytał w końcu.

– Czy Jessie Reynolds zniknęła?

– Tak. Dlaczego pytasz?

– Ponieważ dzisiaj zniknął też cygański chłopiec.

– Oni zawsze się gubią, ci Cyganie. Znikają po każdym Końskim Targu.

– Tak jak i konie – dodał jeden z jego przyjaciół.

– Dzieciak to co innego – powiedziała Lyra. – Szukaliśmy go całe popołudnie i dzieci powiedziały, że zabrali go Grobale.

– Kto?

– Grobale – powtórzyła. – Nie słyszeliście o nich? Dla kilku mężczyzn była to nowość i mimo ordynarnych komentarzy wysłuchali z uwagą tego, co mówiła Lyra.

– Grobale – zaśmiał się znajomy Lyry, który miał na imię Dick. – To głupie. Do Cyganów pasują takie głupie pomysły.

– Podobno parę tygodni temu Grobale byli w Banbury – upierała się Lyra. – Zniknęło tam pięcioro dzieci. Teraz prawdopodobnie przyjechali do Oksfordu, aby je porywać. Na pewno to oni zabrali Jessie.

– Słyszałem, że na drodze do Cowley zaginął jakiś dzieciak – powiedział jeden z chłopców. – Teraz sobie przypominam. Była tam wczoraj moja ciotka, która sprzedaje ryby i frytki, i przywiozła tę wiadomość… Jakiś mały chłopiec… Ale nie słyszałem nic o Grobalach. Nie istnieją naprawdę. To pewnie tylko taka plotka.

– Ależ istnieją! – powiedziała Lyra. – Cyganie ich widzieli. Podobno jedzą schwytane dzieci…

Przerwała w pół zdania, ponieważ nagle coś sobie przypomniała. Podczas tego dziwnego wieczoru, który spędziła ukryta w Sali Seniorów, Lord Asriel pokazywał zdjęcie mężczyzny trzymającego pręt, do którego wnikały promienie światła; obok niego znajdowała się mała figurka, otoczona bledszą poświatą. Wuj Lyry powiedział, że to jest dziecko, i ktoś spytał, czy dziecko to jest oderwane, a wuj odparł, że nie… Dziewczynka skojarzyła sobie, że „oderwany” znaczy to samo co „odcięty”.

A wtedy przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl: gdzie jest Roger?

Nie widziała go od rana…

Nagle poczuła strach. Pantalaimon w postaci miniaturowego lwa wskoczył jej na ręce i warknął. Dziewczynka pożegnała się z mężczyznami i szybko wróciła na ulicę Turla, a następnie ile sił w nogach pobiegła do Portierni Jordana. Wpadła do środka za swoim dajmonem, który miał teraz postać geparda.

Portier był wściekły.

– Musiałem zadzwonić do Rektora i wszystko mu powiedzieć – oznajmił. – Wcale mu się to nie spodobało Nie chciałbym być w twojej skórze…

– Gdzie Roger? – przerwała mu.

– Nie widziałem go. Jemu też się dostanie. Kiedy złapie go pan Cawston…

Lyra pobiegła do Kuchni. Wpadła do ciepłego i zaparowanego pomieszczenia, w którym panowała gorączkowa krzątanina.

– Gdzie Roger?! – krzyknęła.

– Zmiataj, Lyro! Jesteśmy zajęci!

– Ale gdzie jest? Wrócił czy nie? Najwyraźniej nikogo to nie interesowało.

– Gdzie jest? Musiałeś coś słyszeć! – Lyra krzyczała na Kucharza, który trzepnął ją w ucho i z krzykiem wyrzucił z Kuchni.

Pasztetnik Bernie na próżno próbował ją uspokoić.

– Dostali go! Ci cholerni Grobale! Psiakrew, powinno się ich wyłapać i pozabijać! Nienawidzę ich! Wcale was nie interesuje los Rogera…

– Lyro, wszyscy dbamy o niego…

– Wcale nie, gdyby tak było, rzucilibyście od razu pracę i poszli go szukać! Was też nienawidzę!

– Może istnieć tuzin powodów, dla których Roger się nie zjawił. Uspokój się i posłuchaj: mamy niecałą godzinę, by przygotować i podać kolację. Rektor przyjmuje gości w Rezydencji. Będą tam jedli, a to oznacza, że Kucharz musi zanosić wszystkie dania natychmiast po ich sporządzeniu, aby nie były zimne… Lyro, życie musi toczyć się dalej. Jestem pewien, że Roger się pojawi…

Lyra odwróciła się i wybiegła z Kuchni, przewracając stos srebrnych pokryw na półmiski i lekceważąc wybuchy gniewu. Pospiesznie zbiegła po schodach, przebiegła Dziedziniec między Kaplicą i Pielgrzymią Wieżą i wpadła do Czworoboku Yaxleya, gdzie znajdowały się najstarsze budynki Kolegium.

Pantalaimon w postaci miniaturowego geparda pędził przed nią i jako pierwszy wbiegł na szczyt schodów, gdzie mieściła się sypialnia Lyry. Dziewczynka pchnęła drzwi, weszła do środka, przyciągnęła do okna rozklekotane krzesło, wspięła się na nie, otworzyła okno i wyszła na zewnątrz. Tuż pod oknem znajdowała się szeroka na stopę kamienna rynna o wzmocnionych ołowiem brzegach; Lyra na niej stanęła i natychmiast zaczęła się wspinać po chropowatych dachówkach, aż znalazła się na najwyższej krawędzi dachu. Otworzyła usta i wrzasnęła. Pantalaimon, który na dachu zawsze stawał się ptakiem, krążył teraz wokół dziewczynki, skrzecząc jak gawron.

Wieczorne niebo miało kolor brzoskwini, moreli i śmietany – lekkie małe obłoki podobne do lodów śmietankowych na tle bezmiernego pomarańczowego nieba. Wokół Lyry znajdowały się strzeliste iglice i wieże Oksfordu; większość była równie wysoka jak budynek, na którego dachu stała. Po obu stronach, na wschód i zachód, rozpościerały się zielone lasy Château-Vert i White Ham. Gdzieś krakały gawrony, dzwoniły dzwony, a w Oxpens głośne dudnienie silnika gazowego oznajmiło start wieczornego zeppelina z Królewską Pocztą do Londynu. Dziewczynka obserwowała, jak sterowiec wznosi się ponad iglicę Kaplicy Świętego Michała; z tej odległości miał wielkość koniuszka małego palca Lyry, potem stawał się coraz mniejszy, aż był już tylko kropką na perłowym niebie.

Lyra obróciła się i spojrzała w dół na zacieniony Dziedziniec, gdzie ubrani na czarno Uczeni zaczynali już zmierzać, pojedynczo lub dwójkami, ku Jadalni. Ich dajmony kroczyły dumnie, frunęły majestatycznie lub spokojnie siedziały na ramionach mężczyzn. W Refektarzu zapaliły się światła i Lyra widziała, jak witrażowe okna stopniowo zaczynają się jarzyć, gdy służący zapala naftowe lampy na kolejnych stołach. Zadźwięczał dzwonek Kamerdynera, oznajmiając, że do kolacji pozostało pół godziny.

Był to świat Lyry i dziewczynka pragnęła, by pozostał taki na zawsze, jednak zdawała sobie sprawę, że wokół niej wiele się zmienia, odkąd ktoś zaczął porywać dzieci Usiadła na krawędzi dachu i oparła brodę na dłoniach.

– Musimy go uratować, Pantalaimonie – powiedziała.

– To będzie niebezpieczne – odrzekł gawronim głosem, siedząc na kominie.

– Jasne! Wiem o tym.

– Pamiętasz, co mówili w Sali Seniorów.

– Co?

– Coś o dziecku w Arktyce, które nie przyciągało Pyłu.

– Mówili, że to jest pełne dziecko… Co myślisz na ten temat?

– Hm, może to właśnie zamierzają zrobić Rogerowi, Cyganom i innym dzieciom.

– Co takiego?

– No… Jak twoim zdaniem brzmi słowo przeciwstawne do „pełny”?

– Nie wiem. Może przecinają je na pół. Przypuszczam, że dzieci zostają ich niewolnikami. Byłoby to bardziej użyteczne. Prawdopodobnie tamci mają kopalnie. Kopalnie uranu dla statków atomowych. Założę się, że tak jest. Może kiedyś wysyłali dorosłych na dół do kopalni i ci zginęli, więc zaczęli wykorzystywać dzieci, ponieważ są tańsze. Tak właśnie zrobią z Rogerem.

– Myślę…

Jednak to, co myślał Pantalaimon, musiało poczekać, ponieważ ktoś zaczął krzyczeć z dołu.

– Lyro! Lyro! Chodź tu w tej chwili!

Rozległo się też łomotanie w ramę okienną. Lyra znała ten głos i niecierpliwość jego właścicielki – pani Lonsdale, Gospodyni. Przed nią nigdzie nie można się było ukryć.

Z zaciśniętymi ustami Lyra ześlizgnęła się z dachu, zsunęła rynną, a potem wdrapała się przez okno do pokoju. Pani Lonsdale nalewała wody do małej, wyszczerbionej miski; jej zajęciu towarzyszyło głośne stękanie i stukotanie rur.

– Ile razy ci mówiłam, żebyś tam nie wchodziła. Spójrz na siebie! Tylko popatrz na swoją sukienkę… jest brudna! Zdejmij ją od razu i umyj się, a ja tymczasem poszukam czegoś przyzwoitego i niepodartego. Dlaczego nie możesz się nosić czysto i schludnie…

Lyra była jeszcze zbyt nadąsana, aby zapytać, dlaczego musi się myć i przebierać, uważała zresztą, że dorośli nigdy nie podają dzieciom prawdziwych powodów swego postępowania. Bez słowa więc zdjęła przez głowę sukienkę, rzuciła ją na wąskie łóżko i zaczęła się pobieżnie myć. Pantalaimon, teraz pod postacią kanarka, skakał coraz bliżej dajmona pani Lonsdale, flegmatycznego psa rasy retriever, bezskutecznie próbując go rozgniewać.

– Zobacz, co jest w tej szafie! Wszystko leży bezładnie! Od tygodni niczego nie powiesiłaś! Spójrz na te zagniecenia…

Spójrz na to, spójrz na tamto… Lyra nie miała ochoty patrzeć. Zamknęła oczy, wycierając twarz małym ręcznikiem.

– Będziesz musiała włożyć takie wygniecione. Nie ma czasu na prasowanie. Mój Boże, dziewczyno, zobacz, w jakim stanie są twoje kolana…

– Nie chcę na nic patrzeć – burknęła Lyra.

Pani Lonsdale klepnęła ją w nogę.

– Umyj je – nakazała srogim tonem. – Zmyj ten brud.

– Po co? – spytała Lyra w końcu. – Zazwyczaj nie myję kolan. Nikt nie będzie na nie patrzył. Po co mam to wszystko robić? Ty także nie dbasz o Rogera ani trochę bardziej niż Kucharz. Tylko ja…

Kolejne klepnięcie w drugą nogę.

– Dość tych nonsensów. Nazywam się Parslow, tak samo jak ojciec Rogera, który jest moim dalekim kuzynem. Założę się, że nie wiedziałaś o tym, ponieważ nigdy o to nie spytałaś, panno Lyro. Nigdy ci to nie przyszło do głowy. I nie strofuj mnie, że się nie interesuję tym chłopcem. Bóg wie, że dbam zarówno o niego, jak i o ciebie, chociaż wcale nie powinnam, bo niewiele dajesz mi ku temu powodów i nigdy nie słyszałam żadnego podziękowania.

Kobieta chwyciła ręcznik i potarła kolana Lyry tak mocno, że skóra dziewczynki stała się jaskraworóżowa i piekąca, ale czysta.

– Musisz dobrze wyglądać, ponieważ zjesz kolację z Rektorem i jego gośćmi. Spodziewam się, że zachowasz się odpowiednio. Mów tylko wtedy, kiedy będą się do ciebie odzywać, bądź skromna i uprzejma, uśmiechaj się ładnie i nigdy nie odpowiadaj „nie wiem”, kiedy ktoś ci zada pytanie.

Gospodyni włożyła najlepszą sukienkę na chude plecy Lyry, dokładnie wygładziła materiał, wyciągnęła czerwoną wstążkę z plątaniny w szufladzie i uczesała włosy dziewczynki twardą szczotką.

– Gdyby mnie zawiadomili wcześniej, mogłabym ci umyć włosy. Cóż, nie jest źle. Jeśli nie będą ci się przyglądać ze zbyt bliskiej odległości… No, teraz stań prosto. Gdzie są twoje lakierki?

Pięć minut później Lyra stukała do drzwi Rezydencji Rektora, wspaniałego, choć nieco ponurego domu, który był skrzydłem Czworoboku Yaxleya, a na jego tyłach znajdował się Ogród Biblioteczny. Pantalaimon, teraz – z uprzejmości – gronostaj, łasił się do swej pani. Drzwi otworzył służący Rektora, Cousins, stary wróg Lyry. Tym razem jednak oboje wiedzieli, że należy ogłosić rozejm.

– Pani Lonsdale powiedziała mi, żebym przyszła – oświadczyła Lyra.

– Tak – odparł Cousins, odsuwając się na bok. – Rektor jest w Salonie.

Służący skierował dziewczynkę do wielkiego pokoju z którego rozciągał się widok na Ogród Biblioteczny Dzięki wąskiej przerwie między Biblioteką a Pielgrzymią Wieżą do środka wpadały ostatnie promienie słońca oświetlając siedzących, i Lyra natychmiast odgadła dlaczego kolacji nie podano w Refektarzu: trzy osoby spośród gości były kobietami.

– Ach, Lyro – zaczął Rektor. – Bardzo się cieszę, że mogłaś przyjść. Cousins, mógłbyś podać dziewczynce coś zimnego do picia? Pani Rektor, chyba nie zna pani naszej Lyry… To bratanica Lorda Asriela, jak pani z pewnością pamięta…

Hanna Relf była Rektorem jednego z żeńskich kolegiów, starszą, siwowłosą damą, której dajmon miał postać małej szerokonosej małpy. Lyra uścisnęła damie dłoń z największą uprzejmością, na jaką potrafiła się zdobyć, po czym przedstawiono ją pozostałym gościom, którzy – tak jak Pani Rektor – byli Uczonymi z innych kolegiów, a przy tym osobami zupełnie nieinteresującymi. Wreszcie Rektor dotarł z dziewczynką do ostatniego gościa.

– Pani Coulter – oznajmił z powagą – oto nasza Lyra. Lyro, przywitaj się z panią Coulter.

– Witaj, Lyro – powiedziała dama.

Była piękna i młoda. Lśniące czarne włosy okalały jej policzki, a dajmon miał postać małpy o złotej sierści.

Aletheiometr

– Mam nadzieję, że usiądziesz blisko mnie przy kolacji – zagaiła pani Coulter, robiąc na sofie miejsce dla Lyry. – Nie czuję się najpewniej w tej wspaniałej Rezydencji. Musisz mi pokazać, którego noża i widelca powinnam użyć.

– Jest pani Uczoną? – spytała Lyra. Dotąd patrzyła na Uczone z typową dla mieszkańca Kolegium Jordana pogardą: uważała, że są to biedne istoty, których nie należy traktować poważnie, zwierzęta przebrane w kostiumy i grające role w nieznanej sobie sztuce. Pani Coulter nie była jednakże podobna do żadnej ze znanych Lyrze Uczonych, a już z pewnością bardzo się różniła od dwóch poważnych, starych dam, które również gościł tego wieczoru Rektor. W gruncie rzeczy Lyra zadała to pytanie, spodziewając się zaprzeczenia. Pani Coulter była osobą tak uroczą, że dziewczynka patrzyła na nią z zachwytem i ledwie mogła oderwać od niej oczy.

– Właściwie nie – odparła dama. – Jestem członkinią kolegium Pani Rektor, ale przeważnie pracuję poza Oksfordem… Opowiedz mi o sobie, Lyro. Zawsze mieszkałaś w Kolegium Jordana?

W ciągu pięciu minut Lyra opowiedziała kobiecie wszystko o swoim półdzikim życiu: o ulubionych trasach na szczytach dachów, o bitwie na Gliniankach, o chwili, w której wraz z Rogerem chcieli złapać i upiec gawrona, o zamiarze przejęcia cygańskiej łodzi i pożeglowania do Abingdon… Zwierzyła się nawet (rozejrzawszy się wcześniej i ściszywszy głos) z psikusa, który wraz z Rogerem spłatali czaszkom w krypcie.

– A te duchy po prostu wtargnęły do mojej sypialni! I przyszły bez głów! Nie mogły mówić, wydawały z siebie tylko coś w rodzaju bulgotu, jednak bardzo dobrze wiedziałam, czego chcą. Więc następnego dnia rano zeszłam do krypty i odłożyłam monety na miejsce. W przeciwnym razie prawdopodobnie by mnie zabiły.

– Więc nie lękasz się niebezpieczeństw? – spytała pani Coulter z podziwem w głosie. Jadły już kolację i – tak jak wcześniej życzyła sobie dama – siedziały koło siebie. Lyra zupełnie zignorowała Bibliotekarza zajmującego miejsce po jej drugiej stronie i w trakcie posiłku rozmawiała tylko z panią Coulter.

Kiedy panie przeszły na kawę, Hanna Relf spytała:

– Powiedz mi, Lyro, czy zamierzają cię posłać do szkoły?

Dziewczynka przybrała obojętną minę.

– Nie… wiem – odparła. – Prawdopodobnie nie – dodała dla bezpieczeństwa. – Nie chciałabym narażać ich na kłopoty – stwierdziła skromnie. – Albo na koszty. Lepiej chyba będzie, jeśli po prostu zostanę w Jordanie i będą mnie uczyć tutejsi Uczeni, ilekroć znajdą trochę czasu. Co im się bardzo często zdarza…

– A twój wuj, Lord Asriel, nie ma jakichś planów wobec ciebie? – spytała druga dama, która była Uczoną w innym żeńskim kolegium.

– Ma – odrzekła Lyra. – Sądzę, że ma. Nie są one jednak związane ze szkołą. Zamierza mnie zabrać na północ następnym razem, kiedy przyjedzie.

– Pamiętam, że mówił mi o tym – wtrąciła pani Coulter.

Lyra zamrugała oczyma. Dwie Uczone bardzo nieznacznie wyprostowały się na krzesłach, chociaż ich dajmony – jako dobrze wychowane albo nadmiernie ociężałe – jedynie wymieniły spojrzenia.

– Spotkałam go w Królewskim Instytucie Arktycznym – ciągnęła pani Coulter. – Prawdę powiedziawszy, jestem tu dziś po części właśnie z tego powodu.

– Jest pani również badaczką? – spytała Lyra.

– W pewnym sensie tak. Wiele razy byłam na Północy. W zeszłym roku spędziłam trzy miesiące na Grenlandii, gdzie poczyniłam obserwacje Zorzy.

Słowa wypowiedziane przez panią Coulter sprawiły, że od tej chwili wszyscy pozostali goście Rektora przestali się dla Lyry liczyć. Wpatrywała się w piękną kobietę szeroko otwartymi oczyma i w milczeniu słuchała jak urzeczona jej opowieści o budowaniu igloo, polowaniu na foki i negocjacjach z lapońskimi czarownicami. Dwie Uczone nie miały nic ekscytującego do dodania, więc siedziały w milczeniu, póki nie weszli mężczyźni.

Później, kiedy goście przygotowywali się do wyjścia, Rektor powiedział:

– Zostań jeszcze chwilę, Lyro. Chciałbym z tobą porozmawiać. Idź do mojego gabinetu, usiądź tam i poczekaj.

Lyra, zmęczona, a równocześnie bardzo zaintrygowana, postąpiła, jak kazał. Służący Cousins zaprowadził ją do gabinetu i najwyraźniej celowo zostawił otwarte drzwi, aby móc ją obserwować z holu, gdzie pomagał gościom włożyć płaszcze. Lyra obserwowała panią Coulter, choć dama jej nie widziała, a potem do gabinetu wszedł Rektor i zamknął za sobą drzwi.

Usiadł ciężko w fotelu przy kominku. Jego dajmona sfrunęła na oparcie i usiadła obok głowy mężczyzny; stare oczy kruka spoczęły na Lyrze. Lampa zasyczała łagodnie, kiedy Rektor się odezwał:

– A więc, Lyro, rozmawiałaś z panią Coulter. Podobało ci się to, co mówiła?

– O tak!

– To prawdziwa dama.

– Jest wspaniała. To najmilsza osoba, jaką kiedykolwiek spotkałam.

Rektor westchnął. W czarnym garniturze i czarnym krawacie tak bardzo przypominał swoją dajmonę, jak tylko człowiek może przypominać ptaka, i nagle Lyra pomyślała, że pewnego dnia, całkiem niedługo, starzec zostanie pochowany w krypcie pod Kaplicą, a jakiś artysta wygraweruje wizerunek jego dajmony na mosiężnej płycie na trumnie; jej imię znajdzie się obok jego nazwiska.

– Powinienem był wcześniej znaleźć czas na rozmowę z tobą, Lyro – odezwał się Rektor po kilku sekundach milczenia. – Zamierzałem to zrobić w odpowiednim momencie, ale zdaje mi się, że sprawy zaszły dalej, niż sądziłem. Byłaś bezpieczna tu, w Jordanie, moja droga. I sądzę, że czułaś się szczęśliwa. Nie było ci łatwo być nam posłuszną, ale bardzo cię lubimy. Nie jesteś złym dzieckiem. Masz w sobie sporo dobroci i słodyczy, chociaż także dużo stanowczości. Te cechy bardzo ci się wkrótce przydadzą. W wielkim świecie dzieją się sprawy, przed którymi pragnąłem cię ochronić… To znaczy, trzymałem cię tu, w Jordanie, by cię chronić… Jednak nie jest to już dłużej możliwe.

Lyra patrzyła na niego bez słowa. Dokąd zamierzają ją wysłać?

– Wiedziałaś, że kiedyś będziesz musiała pójść do szkoły – kontynuował starzec. – Nauczyliśmy cię tutaj pewnych rzeczy, ale nie robiliśmy tego ani dobrze, ani w sposób systematyczny. Nasza wiedza bowiem jest innego rodzaju. Ty musisz poznać sprawy, o których starzy mężczyźni nie mają pojęcia, zwłaszcza że jesteś już w odpowiednim wieku… Zdawałaś sobie chyba z tego sprawę? Nie jesteś też dzieckiem służącej. Nie mogliśmy cię więc oddać do adopcji jakiejś rodzinie z miasta. Może i zadbaliby o ciebie na swój sposób, jednak twoje potrzeby są odmienne. Czy mnie rozumiesz, Lyro? Chcę ci powiedzieć, że ten okres twojego życia, który wiązał się z Kolegium Jordana, dobiegł końca.

– Nie – powiedziała – nie chcę opuścić Jordana. Lubię to miejsce. Chcę tu zostać na zawsze.

– Kiedy człowiek jest młody, sądzi, że wszystko trwa wiecznie. Niestety, prawda jest inna, Lyro. Nie minie wiele czasu… najwyżej parę lat… i staniesz się młodą kobietą, już nie dzieckiem. Młodą damą. I wierz mi, wtedy zrozumiesz, że Kolegium Jordana nie jest miejscem, w którym żyje się łatwo czy przyjemnie.

– Ale tu jest mój dom!

– Tak. Teraz jednak potrzebujesz czegoś innego.

– Ale nie szkoły. Nie zamierzam chodzić do szkoły.

– Potrzebujesz kobiecego towarzystwa. Kobiecego przewodnictwa.

Słowo „kobiecy” natychmiast skojarzyło się dziewczynce ze starymi damami, Uczonymi, i mimo woli przybrała niezadowoloną minę. Być wygnaną ze wspaniałego Jordana, opuścić to miejsce słynne z majestatu i mądrości jego Uczonych, po to tylko, aby zamieszkać w obskurnym ceglanym pensjonacie żeńskiego kolegium przy północnym krańcu Oksfordu! Dzielić czas z zaniedbanymi kobietami, Uczonymi, które pachniały kapustą i środkiem antymolowym jak te dwie na kolacji!

Rektor zobaczył jej minę, dostrzegł również, że oczy Pantalaimona, który miał obecnie postać tchórza, błyskają czerwienią, i powiedział:

– Ale przypuśćmy, że byłaby to pani Coulter?

W jednej chwili futro Pantalaimona zmieniło się z szorstkiego i brązowego w puszyste i białe. Lyra otworzyła szerzej oczy.

– Naprawdę?

– Jest znajomą Lorda Asriela. Widzisz, twojego wuja bardzo niepokoi sprawa opieki nad tobą i kiedy pani Coulter usłyszała o tobie, natychmiast zaoferowała pomoc. Hm, tak przy okazji, nie ma pana Coultera; ta dama jest wdową, jej mąż zginął tragicznie przed laty. Zanim więc o to zapytasz, ugryź się w język.

Lyra ochoczo pokiwała głową i z nadzieją w głosie spytała:

– I naprawdę zamierza… mogłaby się mną zaopiekować?

– Chciałabyś tego?

– Tak!

Ledwie mogła usiedzieć. Rektor uśmiechnął się. Uśmiechał się tak rzadko, że nie miał w tym wprawy, i gdyby ktoś się teraz bacznie przyglądał jego twarzy (Lyra niczego nie zauważyła), uznałby jego minę za grymas smutku.

– Cóż, może więc zaprosimy ją do nas, aby ustalić szczegóły – powiedział.

Wyszedł z pokoju, a kiedy w minutę później wrócił z panią Coulter, Lyra stała, ponieważ była zbyt podniecona, aby usiedzieć w miejscu. Kobieta uśmiechnęła się do dziewczynki, a jej dajmon obnażył białe zęby w radosnym, chochlikowatym uśmieszku. Kiedy pani Coulter mijała Lyrę, idąc do wskazanego jej fotela, dotknęła na krótką chwilę włosów dziewczynki; Lyra poczuła ciepło i zarumieniła się.

Gdy Rektor nalał damie trochę brantwijna, pani Coulter spytała:

– Więc zdaje się, Lyro, że przyjmę asystentkę?

– Tak – odparła dziewczynka. W tym momencie zgodziłaby się na wszystko.

– Mam sporo pracy i potrzebuję pomocy.

– Potrafię pracować!

– I może będziemy musiały podróżować.

– To mi nie przeszkadza. Chętnie wszędzie pojadę.

– Jednak wyprawa może być niebezpieczna. Może trzeba się będzie udać na Północ.

Lyra oniemiała. Potem usłyszała swój głos:

– Wkrótce?

Pani Coulter roześmiała się i odparła:

– Być może. Jednak naprawdę będziesz musiała bardzo ciężko popracować. Musisz się nauczyć matematyki, nawigacji i geografii nieba.

– Pani mnie będzie uczyła?

– Tak. A poza tym będziesz mi musiała pomagać: robić notatki, porządkować moje papiery, dokonywać rozmaitych obliczeń w zakresie podstawowym i tak dalej. A ponieważ odwiedzimy pewne ważne osobistości, kupię ci piękne ubrania. Wiele się musisz nauczyć, Lyro.

– Nie przeszkadza mi to. Chcę się uczyć.

– Jestem pewna. Kiedy wrócisz do Kolegium Jordana, będziesz słynną podróżniczką. Jutro o świcie odlatujemy pierwszym porannym zeppelinem, więc lepiej idź już i od razu połóż się do łóżka. Zobaczymy się przy śniadaniu. Dobrej nocy!

– Dobranoc – odparła Lyra i, przypominając sobie nieliczne zasady, które jej wpojono, przy drzwiach odwróciła się i powiedziała: – Dobranoc, Rektorze.

Starzec skinął głową.

– Śpij dobrze – odrzekł.

– I dziękuję – dodała w stronę pani Coulter.


W końcu zasnęła, chociaż Pantalaimon tak długo nie chciał się ułożyć, aż musiała na niego krzyknąć, a wtedy z żalu zmienił się w jeża.

Było jeszcze ciemno, kiedy ktoś ją obudził, potrząsając.

– Lyra… Obudź się, dziecko.

To była pani Lonsdale, która pochylała się nad Lyrą ze świecą w dłoni. Mówiła cicho, wolną ręką trzymała dziewczynkę.

– Posłuchaj mnie. Rektor chce się z tobą zobaczyć zanim spotkasz się z panią Coulter przy śniadaniu. Wstań szybko i biegnij do Rezydencji. Przejdź przez ogród i zastukaj w oszklone drzwi gabinetu. Rozumiesz?

Zupełnie już rozbudzona, podniecona Lyra skinęła głową i wsunęła gołe stopy w buty, które postawiła przed nią pani Lonsdale.

– Nie przejmuj się myciem, zrobisz to później. Idź prosto do Rektora i natychmiast wracaj. Zacznę wszystko pakować i przygotuję ci ubranie. Pospiesz się.

Ciemny Dziedziniec nadal wypełniało lodowate, nocne powietrze. Niebo pstrzyły ostatnie gwiazdy, jednak na wschodzie, ponad Refektarzem zaczęło się już rozjaśniać. Lyra wbiegła do Ogrodu Bibliotecznego, gdzie stanęła na moment zupełnie nieruchomo, patrząc w górę na kamienne wieżyczki Kaplicy, perłowozieloną kopułę Budynku Sheldona i pomalowaną na biało latarnię Biblioteki. Świadoma, że musi opuścić to miejsce, zastanawiała się, czy bardzo będzie za nim tęsknić.

Coś poruszyło się w oknie gabinetu i na chwilę rozjarzyło się światło. Lyra przypomniała sobie, po co tu przyszła, i zastukała w szklane drzwi, które prawie natychmiast się otworzyły.

– Grzeczna dziewczynka. Wejdź szybko, nie mamy wiele czasu – odezwał się Rektor i, natychmiast gdy Lyra weszła, zaciągnął zasłonę w drzwiach. Był już ubrany w swój zwykły czarny strój.

– Jednak nie jadę? – spytała Lyra.

– Jedziesz. Nie mogę temu zapobiec – odparł Rektor, ale dziewczynka nie zwróciła uwagi, jak zastanawiające było to stwierdzenie. – Lyro, zamierzam coś ci dać, ale musisz mi obiecać, że utrzymasz w tajemnicy fakt posiadania tego przedmiotu. Przysięgasz?

– Tak – odparła.

Mężczyzna podszedł do biurka i wyjął z szuflady małą paczuszkę owiniętą w czarny aksamit. Kiedy rozwinął materiał, Lyra zobaczyła coś przypominającego wielki zegarek czy też mały budzik: gruby dysk z mosiądzu i kryształu. To mógł być kompas albo coś w tym rodzaju.

– Co to jest? – spytała.

– Aletheiometr. Jeden z sześciu, jakie kiedykolwiek wykonano. Lyro, proszę cię ponownie: nie mów o nim nikomu. Będzie lepiej, jeśli pani Coulter o niczym się nie dowie. Twój wuj…

– Ale do czego to służy?

– Mówi prawdę. Będziesz musiała sama się nauczyć interpretować jego odpowiedzi… Teraz idź… Robi się jaśniej… Biegnij z powrotem do pokoju, zanim ktoś cię zobaczy.

Rektor owinął przyrząd aksamitem i włożył w ręce dziewczynki. Urządzenie okazało się niespodziewanie ciężkie. Mężczyzna delikatnie położył dłonie na policzkach Lyry i trzymał je przez chwilę.

Podnosząc na niego oczy, spytała:

– Co pan chciał powiedzieć o wuju Asrielu?

– Twój wuj podarował ten aletheiometr Kolegium Jordana kilka lat temu. Może Lord…

Zanim jednak zdołał dokończyć zdanie, rozległo się ciche, choć natarczywe stukanie do drzwi. Lyra poczuła, że ręce Rektora zadrżały.

– Szybko, dziecko – szepnął. – Siły tego świata są bardzo potężne. Mężczyznami i kobietami kierują moce o wiele silniejsze, niż możesz to sobie wyobrazić. Wszyscy dryfujemy zgodnie z tym prądem… Niech ci się wiedzie, Lyro. Błogosławię cię, dziecko, błogosławię. Zatrzymaj dla siebie moje rady.

– Dziękuję, Rektorze – odpowiedziała grzecznie.

Kurczowo przyciskając pakunek do piersi, opuściła gabinet. Gdy wychodziła przez drzwi do ogrodu, spojrzała za siebie przez krótką chwilę i dostrzegła, że dajmona Rektora obserwuje ją z parapetu. Niebo było już jaśniejsze; w powietrzu czuło się świeży poranny wietrzyk.

– Co tam masz? – spytała pani Lonsdale, zamykając poobijaną walizeczkę.

– Eee… Rektor mi to dał. Nie mogę schować do walizki?

– Za późno. Już jej nie otworzę. Musisz włożyć do kieszeni płaszcza. Idź szybko do Jadalni. Nie każ im czekać…


Kiedy Lyra pożegnała się z kilkoma służącymi, którzy byli na górze, i z panią Lonsdale, przypomniała sobie o Rogerze i poczuła się winna, że nie pomyślała o nim ani razu od chwili poznania pani Coulter. Jak szybko potoczyły się wydarzenia!

A teraz leciała do Londynu; siedziała przy oknie w zeppelinie. Ostre pazurki tylnych łapek Pantalaimona-gronostaja wbijały się w jej udo, natomiast przednie łapy zwierzątka spoczywały na szybie, przez którą wyglądało. Naprzeciwko Lyry siedziała pani Coulter. Początkowo przeglądała jakieś papiery, ale szybko je odłożyła i zaczęła rozmawiać z dziewczynką. Cóż to była za wspaniała rozmowa! Lyra była nią wręcz upojona. Nie mówiły tym razem o Północy, ale o Londynie, o restauracjach i salach balowych, o przyjęciach w ambasadach lub ministerstwach, o intrygach między White Hall i Westminsterem. Lyrę rewelacje te chyba fascynowały bardziej niż zmieniający się w dole krajobraz. Temu, co mówiła pani Coulter, towarzyszyła aura dorosłości; było w jej opowiadaniu coś niepokojącego, ale jednocześnie powabnego: atmosfera życia w przepychu.

Wylądowały w Ogrodach Falkeshall. Lyra widziała łódź płynącą szeroką brunatną rzeką, wspaniały pałac na nabrzeżu, gdzie panią Coulter powitał tęgi komisarz (ktoś w rodzaju portiera z medalami), mrugając przy tym do Lyry, która potraktowała go obojętnie.

A potem mieszkanie…

Lyra niemal straciła oddech.

Widziała dużo pięknych rzeczy w swoim krótkim życiu, ale było to piękno Kolegium Jordana i Oksfordu – dostojne, kamienne i surowe. W Jordanie zauważała wiele wspaniałości, jednak w gruncie rzeczy nic nie było naprawdę ładne, natomiast w mieszkaniu pani Coulter wszystko wydawało się śliczne. Przede wszystkim było jasno, dzięki szerokim oknom wychodzącym na południe i ścianom pokrytym delikatną, pasiastą, złoto-białą tapetą. A poza tym… Czarujące obrazy w złoconych ramach, szkło wyglądające na antyczne, fantazyjne kinkiety dźwigające anbaryczne lampy, które rzucały postrzępione cienie; falbanki na poduszkach, kwieciste lambrekiny zasłaniające karnisz, pod stopami miękki zielony dywan z liściastym wzorem; całą powierzchnię mebli zastawiono przedmiotami, które przyciągały oczy Lyry – pięknymi małymi chińskimi puzderkami, pastuszkami i arlekinami z porcelany.

Pani Coulter reagowała uśmiechem na zachwyt dziewczynki.

– Tak, Lyro – stwierdziła – chcę ci tak wiele pokazać. Zdejmij płaszcz i idź do łazienki. Możesz się tam umyć, a potem pójdziemy coś zjeść i zrobimy zakupy.

Łazienka również wydała się dziewczynce prześliczna. Lyra była przyzwyczajona do mycia się twardym, żółtym mydłem, w wyszczerbionej misce, wodą, która, z trudem sącząc się z kranów, była w najlepszym razie ledwie letnia i często zabarwiona rdzą. Tutaj woda była gorąca, mydło różowo-różane i pachnące, ręczniki puchate i miękkie niczym obłoczki. A wokół krawędzi lustra z przyciemnionego szkła znajdowały się małe różowe światełka, toteż gdy Lyra przejrzała się w zwierciadle, zobaczyła delikatnie oświetloną postać całkiem niepodobną do tej, jaką znała.

Pantalaimon, który naśladował kształt dajmona pani Coulter, przykucnął na krawędzi wanny i stroił miny do dziewczynki. Lyra wepchnęła go do mydlanej wody i wtedy przypomniała sobie o aletheiometrze pozostawionym w kieszeni płaszcza, który powiesiła na krześle w innym pomieszczeniu. A obiecała przecież Rektorowi, że pani Coulter się nie dowie…

Och, cóż za kłopotliwa sytuacja! Pani Coulter jest taka miła i mądra, a Rektor próbował przecież otruć Lorda Asriela, co Lyra widziała na własne oczy… Któremu z tych dwojga winna była większe posłuszeństwo?

Wytarła się szybko do sucha i pospieszyła z powrotem do salonu, gdzie jej płaszcz leżał nietknięty.

– Gotowa? – spytała pani Coulter. – Pomyślałam, że może pójdziemy na obiad do Królewskiego Instytutu Arktycznego. Jestem jedną z jego nielicznych członkiń, więc bez skrupułów mogę wykorzystać posiadane przywileje.

Szły dwadzieścia minut piechotą, zanim dotarły do kamiennego budynku o wspaniałej fasadzie. Weszły do środka i usiadły w dużej jadalni. Na stołach przykrytych śnieżnobiałymi obrusami jaskrawo połyskiwała srebrna zastawa. Zjadły tam wątróbkę cielęcą i bekon.

– Cielęca wątróbka jest bardzo smaczna – powiedziała pani Coulter. – Równie dobra jest focza, jednak jeśli będziesz w Arktyce, pamiętaj, że nie wolno ci jeść wątroby niedźwiedziej. Zawiera truciznę, od której można umrzeć w kilka minut.

Kiedy jadły, pani Coulter zwróciła uwagę Lyry na kilku członków Instytutu, zajmujących sąsiednie stoliki.

– Widzisz tego starszego dżentelmena w czerwonym krawacie? To pułkownik Carborn. Jako pierwszy przeleciał balonem nad biegunem północnym. A ten wysoki mężczyzna przy oknie, który właśnie wstaje, to doktor Złamana Strzała.

– Jest Skraelingiem?

– Tak. To on zaznaczył na mapach prądy oceaniczne Wielkiego Oceanu Północnego…

Lyra patrzyła na tych wspaniałych ludzi z ciekawością i lękiem. Byli uczonymi, nie można było mieć co do tego wątpliwości, ale byli także odkrywcami. Doktor Złamana Strzała z pewnością wiedział o niedźwiedzich wątrobach… Lyra wątpiła, by Bibliotekarz z Kolegium Jordana zdawał sobie sprawę z ich szkodliwości.

Po obiedzie pani Coulter pokazała dziewczynce niektóre z cennych arktycznych pamiątek zebranych w Bibliotece Instytutowej – harpun, którym zabito wielkiego wieloryba Grimssdura, kamień z inskrypcją wyrzeźbioną w jakimś nieznanym języku, znaleziony w dłoni poszukiwacza nazwiskiem Lord Rukh, który zamarzł w swoim namiocie, broń, której używał kapitan Hudson podczas swojej słynnej wyprawy do Krainy Van Tierena. Kobieta opowiadała dziewczynce historię każdego z nich i Lyra czuła, jak w jej sercu rośnie podziw dla tych wspaniałych, odważnych, nieznanych bohaterów.

Następnie poszły na zakupy. W ten nadzwyczajny dzień wszystko stanowiło dla Lyry nowe doświadczenie, jednak zakupy były najbardziej oszałamiające. Wejść do ogromnego budynku pełnego pięknych ubrań, gdzie pozwalają ci je przymierzać, gdzie przeglądasz się w lustrach… A ubrania były takie piękne… Dotychczas Lyra otrzymywała stroje od pani Lonsdale; wiele z nich wcześniej nosił ktoś inny, często były mocno pocerowane. Rzadko dostawała coś nowego, a jeśli już to nastąpiło, ubranie wybierano ze względu na przydatność, a nie ku ozdobie. No i nigdy jeszcze Lyra nie decydowała o tym sama. A teraz… pani Coulter doradzała jej i w dodatku płaciła za wszystko…

Gdy skończyły przymierzanie, Lyra była zarumieniona, a jej oczy lśniły z radości. Pani Coulter poleciła, by większość rzeczy spakowano i dostarczono do jej mieszkania. Tylko kilka ubrań wzięły ze sobą, wracając do domu.

Potem była kąpiel z białą pachnącą pianą. Pani Coulter weszła do łazienki, aby umyć Lyrze włosy, i nie tarła jej skóry ani nie drapała, jak to robiła pani Lonsdale. Była delikatna. Pantalaimon obserwował wszystko z nieskrywaną ciekawością, póki pani Coulter nie spojrzała na niego surowo, a on natychmiast odgadł, co miała na myśli, i stanął tyłem, odwracając skromnie oczy od kobiecych tajemnic; tak samo postępowała złota małpa. Wcześniej Pantalaimon nigdy nie musiał odwracać wzroku od Lyry.

Potem, po kąpieli, dziewczynka otrzymała ciepły napój z mleka i ziół, nową flanelową koszulę nocną w kwiaty z koronkowym brzegiem, kapcie z owczej skóry ufarbowanej na jasny błękit. I wreszcie znalazła się w łóżku.

Jakie to łóżko było miękkie! Jakie łagodne anbaryczne światło padało z lampki na nocnym stoliczku! I jaka przytulna była sypialnia z małymi szafkami, toaletką i komodą, do których trafią nowe ubrania Lyry, z dywanem od ściany do ściany i pięknymi zasłonami w kosmiczny wzorek – z gwiazdami, księżycami i planetami! Lyra leżała sztywno, zbyt zmęczona, aby zasnąć, zbyt oczarowana, aby pytać o cokolwiek.

Kiedy pani Coulter cicho życzyła jej dobrej nocy i wyszła, Pantalaimon szarpnął dziewczynkę za włosy. Odpędziła go, on jednak szepnął:

– Gdzie ten przedmiot?

Wiedziała od razu, co miał na myśli. Jej stary, wytarty płaszcz wisiał w szafie. W kilka sekund później Lyra siedziała z powrotem na łóżku wyprostowana, ze skrzyżowanymi nogami. Pantalaimon obserwował, jak jego pani delikatnie odwija czarny aksamit i ogląda otrzymany od Rektora przyrząd.

– Jak on go nazwał? – szepnęła.

– Aletheiometr. Nie miało sensu pytać, co oznacza to słowo. Przyrząd ciążył jej w dłoniach, kryształowa szybka połyskiwała, mosiężna obudowa została wykonana z dużą starannością Urządzenie wyglądało jak zegar albo kompas, ponieważ w punkty wokół tarczy wycelowane były wskazówki, jednak zamiast cyfr czy nazw stron świata tarczę zdobiło mnóstwo małych obrazków. Każdy z nich wyrysowany był z nadzwyczajną precyzją, jak gdyby kość słoniową pomalowano najdelikatniejszym i najcieńszym pędzlem z sobolowego włosia. Lyra obracała instrument, aby obejrzeć je wszystkie. Dostrzegła kotwicę, klepsydrę zwieńczoną czaszką, byka, ul… Było ich w sumie trzydzieści sześć i dziewczynka nie miała najmniejszego pojęcia, co oznaczają.

– Popatrz, tu jest kółko – zauważył Pantalaimon. – Sprawdź, czy potrafisz to nakręcić.

Właściwie na przyrządzie znajdowały się trzy małe kółka zębate i każde z nich poruszało jedną z trzech krótszych wskazówek, które obracały się wokół tarczy w równomiernych, dużych odstępach. Wskazówki można było ustawić dowolnie, a gdy nieruchomiały, każda z nich zatrzymywała się przy innym obrazku.

Czwarta wskazówka była dłuższa i cieńsza od pozostałych trzech i chyba wykonana z twardszego metalu. Różniła się od innych także tym, że w przeciwieństwie do krótszych jej ruchu Lyra zupełnie nie potrafiła kontrolować; wskazówka bezładnie huśtała się, niczym igła kompasu, tyle że nigdy się nie zatrzymywała w tym samym miejscu.

– Końcówka „metr” oznacza miarę – przypomniał jej Pantalaimon. – Jak w przypadku termometru. Kapelan nam to powiedział.

– Tak, ale co z tą drugą częścią nazwy? Jest zdecydowanie trudniejsza do wyjaśnienia – odpowiedziała szeptem. – Jak sądzisz, do czego to służy?

Żadne z nich nie znało odpowiedzi na to pytanie. Lyra spędziła sporo czasu, obracając wskazówki i czekając, by zatrzymały się przy którymś z symboli (anioł, hełm, delfin, kula, lutnia, cyrkiel, świeca, piorun, koń), i obserwując, jak długa igła huśta się bez końca. Chociaż dziewczynka nie rozumiała sensu tych obrotów, intrygowało ją i zachwycało skomplikowane urządzenie. Pantalaimon zmienił się w mysz, aby maksymalnie przybliżyć się do przyrządu, i położył maleńkie łapki na jego krawędzi, a gdy patrzył, jak igła się kołysze, jego okrągłe czarne oczka z zaciekawienia błyszczały coraz bardziej.

– Dlaczego, twoim zdaniem, Rektor zaczął mówić o Lordzie Asrielu? – spytała.

– Może mamy przechować to urządzenie i oddać je wujowi.

– Ale przecież Rektor zamierzał go otruć! A może jest przeciwnie? Może chciał, aby mu go nie dawać.

– Nie – zaprzeczył Pantalaimon – to przed nią miałaś je chronić…

Rozległo się ciche stukanie do drzwi, po czym dał się słyszeć głos pani Coulter:

– Lyro, radziłabym zgasić światło. Jesteś zmęczona, a jutro będziemy bardzo zajęte.

Lyra szybko wsunęła aletheiometr pod koc.

– Dobrze, pani Coulter – odparła.

– Zatem dobranoc.

– Dobranoc.

Dziewczynka położyła się i wyłączyła światło. Zanim zasnęła, wcisnęła aletheiometr pod poduszkę, ot tak, na wszelki wypadek.

Przyjęcie koktajlowe

W następnych dniach Lyra nie odstępowała ani na krok pani Coulter, jak gdyby była jej dajmonem. Dama znała wiele osób i spotykała się z nimi w rozmaitych miejscach. Bywało, że rankiem szły do Królewskiego Instytutu Arktycznego na spotkanie geografów, gdzie Lyra siedziała cicho z boku i słuchała, a później towarzyszyła swej opiekunce w eleganckiej restauracji na obiedzie z jakimś politykiem albo duchownym. Podczas posiłku pani Coulter i jej przyjaciele zajmowali się również Lyrą i zamawiali dla niej specjalne dania, a ona uczyła się sztuki jedzenia szparagów albo poznawała smak cielęcych nerek. A po południu często wyruszały na kolejne zakupy, ponieważ protektorka Lyry przygotowywała wyposażenie na wyprawę; musiały więc kupić futra, nieprzemakalne płaszcze i śniegowce, a także śpiwory, noże i przybory rysunkowe, z których dziewczynka bardzo się cieszyła. Potem szły na herbatę z kilkoma damami, bardzo eleganckimi, choć nie zawsze tak pięknymi czy utalentowanymi jak pani Coulter. Były to kobiety tak bardzo niepodobne do Uczonych czy też matron z cygańskich łodzi albo służących z Kolegium, że wydawały się reprezentować niemal inną płeć; było w nich coś niebezpiecznego, a poza tym posiadały takie przymioty, jak elegancja, urok i wdzięk. Lyrę ładnie ubierano na takie okazje, a damy rozpieszczały ją i wciągały do swych błyskotliwych i subtelnych rozmów, które dotyczyły głównie innych ludzi: jakiegoś artysty, polityka albo pary kochanków.

Kiedy nadchodził wieczór, pani Coulter często zabierała swą protegowaną do teatru, gdzie dziewczynce znowu trafiała się okazja do rozmowy ze wspaniałymi ludźmi, którzy podziwiali jej opiekunkę. Pani Coulter znała najwyraźniej wszystkie ważne osobistości w Londynie.

W przerwach między tymi zajęciami uczyła Lyrę podstaw geografii i matematyki. Wiedza dziewczynki miała wiele luk (zasób posiadanych informacji wyglądał jak mapa świata mocno nadgryziona przez myszy), ponieważ w Kolegium Jordana nauczano ją w sposób fragmentaryczny i chaotyczny; młodsi Uczeni starali się przekazywać jej bardzo szczegółowe dane z jakiegoś przedmiotu. Nudne lekcje ciągnęły się mniej więcej przez tydzień lub do chwili, gdy Lyra „zapominała” o wyznaczonym terminie, co zresztą jej nauczyciel przyjmował z wielką ulgą. Zdarzało się też, że Uczony zapomniał, czego miał ją uczyć, i zupełnie niezrozumiale opowiadał jej o problemach swoich aktualnych badań, niezależnie od tego, jak trudnej dziedziny dotyczyły. Nic więc dziwnego, że wiedza dziewczynki była niejednolita. Wiedziała sporo o atomach, cząstkach elementarnych i ładunkach anbaromagnetycznych, znała cztery podstawowe siły i różne inne szczegóły związane z teologią eksperymentalną, nie miała natomiast pojęcia o Układzie Słonecznym. Kiedy pani Coulter zauważyła ten brak w wiedzy swej podopiecznej i wyjaśniła jej, że Ziemia i pozostałe pięć planet obracają się wokół Słońca, Lyra roześmiała się głośno, sądząc, że to żart. Jednakże dziewczynka była bardzo gorliwa i usilnie pragnęła się popisać posiadanymi informacjami na temat różnych kwestii, toteż kiedy pani Coulter zaczęła jej opowiadać o elektronach, wtrąciła ze znawstwem:

– Tak, to są cząsteczki naładowane negatywnie. Coś w rodzaju Pyłu, tyle że Pył nie jest naładowany.

Gdy tylko wymieniła to słowo, dajmon pani Coulter błyskawicznie podniósł łeb i spojrzał na Lyrę, a złote futro na jego małym ciałku podniosło się i zjeżyło, jak gdyby również było naładowane. Pani Coulter położyła dłoń na grzbiecie zwierzęcia.

– Pył? – spytała.

– Ta-ak. No-o, taki z przestrzeni. Po prostu Pył.

– Co o nim wiesz, Lyro?

– Och, pochodzi z przestrzeni i oświetla ludzi. Jeśli ktoś ma odpowiedni aparat fotograficzny, może to dostrzec. Aha, nie oświetla dzieci. Nie działa na nie.

– Jak się o tym dowiedziałaś?

W tym momencie Lyra uświadomiła sobie, że w pokoju panuje jakieś ogromne napięcie; Pantalaimon wpełzł jej na kolana i mocno dygotał.

– Powiedział mi to ktoś w Jordanie – odparła dziewczynka wymijająco. – Nie pamiętam kto. Zapewne jeden z Uczonych.

– Było to podczas jednej z twoich lekcji?

– Tak, to możliwe. A może usłyszałam od kogoś przypadkiem? Tak, raczej tak. Pewien Uczony, który, zdaje mi się, był z Nowej Danii, rozmawiał o Pyle z Kapelanem. Akurat przechodziłam i zatrzymałam się, ponieważ to, co mówił, brzmiało tak interesująco, że nie potrafiłam się powstrzymać. Tak, pewnie wtedy o nim usłyszałam.

– Rozumiem – stwierdziła pani Coulter.

– Czy dobrze zapamiętałam? A może nie zrozumiałam właściwie?

– No cóż, nie wiem. Jestem przekonana, że wiesz na ten temat o wiele więcej niż ja. Wróćmy do elektronów…

Później Pantalaimon powiedział do swej małej właścicielki:

– Wiesz, że na jej dajmonie zjeżyło się chyba całe futro? Dostrzegłem to, ponieważ byłem tuż za nim. Ona chwyciła go za sierść tak mocno, że aż jej kłykcie zbielały. Szkoda, że tego nie widziałaś. Był taki zjeżony… Sądziłem, że ten małpiszon na ciebie skoczy.

Reakcja dajmona pani Coulter była z pewnością bardzo dziwna i ani Lyra, ani Pantalaimon nie potrafili zrozumieć jej przyczyny.

Były też inne lekcje, podczas których wiedzę przekazywano w sposób tak ciekawy, że Lyra wcale nie odczuwała trudu edukacji; należała do nich nauka mycia włosów oraz znajdowanie odpowiedzi na rozmaite pytania: jak ocenić, które kolory pasują do danej osoby, jak odmówić komuś przysługi w czarujący sposób, tak aby się nie obraził, jak nałożyć szminkę na usta czy puder na twarz, jak używać perfum. Niektórych z tych umiejętności pani Coulter nie uczyła swej podopiecznej w sposób bezpośredni, ale wiedziała, że Lyra obserwuje ją podczas robienia makijażu, i starała się, aby dziewczynka zauważyła, gdzie przechowuje kosmetyki. Dała jej też wystarczająco dużo swobody i czasu, aby mogła je obejrzeć i wypróbować.


Czas mijał i jesień ustępowała miejsca zimie. Od czasu do czasu Lyra wspominała Kolegium Jordana, ale wszystko, co się z nim wiązało, wydawało jej się małe i skromne w porównaniu z aktywnym, pracowitym życiem, które prowadziła teraz. Często myślała o Rogerze, a wtedy odczuwała niepokój, jednak za chwilę trzeba było pójść do opery, włożyć nową sukienkę albo odwiedzić Królewski Instytut Arktyczny, toteż szybko zapominała o nim.

Lyra mieszkała w Londynie już od mniej więcej sześciu tygodni, gdy pani Coulter zdecydowała się wydać przyjęcie koktajlowe. Dziewczynka przypuszczała, że jej opiekunka ma jakąś okazję do świętowania, chociaż pani Coulter nigdy jej nie powiedziała, o co chodzi. Zamówiła kwiaty, ustaliła z dostawcą rodzaj i ilość kanapek oraz napojów i cały wieczór omawiała ze swą protegowaną skład gości.

– Musimy zaprosić Arcybiskupa. Nie mogę go pominąć, chociaż jest to okropny stary snob. W mieście gości teraz Lord Boreal, który bywa zabawny. I księżniczka Postnikova. Sądzisz, że byłoby właściwe zaprosić Erika Anderssona? Zastanawiam się, czy to będzie na miejscu…

Erik Andersson był aktualnie najmodniejszym tancerzem. Lyra nie miała pojęcia, co to znaczy „na miejscu”, ale z przyjemnością udzielała rad pani Coulter. Sumiennie, choć z okropnymi błędami, zapisywała wszystkie nazwiska, jakie sugerowała jej opiekunka, a potem wykreślała niektóre, jeśli pani Coulter decydowała się jednak nie zapraszać danej osoby.

Gdy dziewczynka położyła się do łóżka, Pantalaimon szepnął z poduszki:

– Ona nie zamierza pojechać na Północ! Będzie nas tu trzymać do końca świata. Kiedy uciekamy?

– Ależ pojedziemy na Północ – odparła szeptem Lyra. – Po prostu jej nie lubisz. Cóż, to niedobrze, ponieważ ja ją lubię. Po co uczyłaby nas nawigacji i innych rzeczy, gdyby nie planowała zabrać nas na Północ?

– Nie chce, żebyś się zniecierpliwiła, to dlatego. Chyba nie masz zamiaru, wystrojona, sterczeć na przyjęciu i robić słodkie miny? Ona cię traktuje jak ulubione zwierzątko.

Lyra odwróciła się do niego plecami i zamknęła oczy. W słowach Pantalaimona było jednak ziarno prawdy, Dziewczynka już wcześniej zaczęła odczuwać ograniczenia i ciasnotę tego „kulturalnego” życia, niezależnie od tego, jak bardzo było luksusowe. Oddałaby wszystko za jeden dzień spędzony ze swoimi starymi przyjaciółmi z Oksfordu, za bitwę na Gliniankach i gonitwę wzdłuż kanału. Była jednak nadal uprzejma i grzeczna wobec pani Coulter – ponieważ wciąż wierzyła, że opiekunka nie zwodzi jej i rzeczywiście wkrótce wyjadą na Północ. Marzyła, że spotkają tam Lorda Asriela. Może on i pani Coulter zakochają się w sobie, pobiorą i adoptują Lyrę, a potem uwolnią Rogera z rąk Grobalów.

Po południu przed przyjęciem pani Coulter zabrała Lyrę do modnego salonu piękności, gdzie fryzjer umył i ufryzował jej sztywne ciemnoblond włosy, a manikiurzystka opiłowała i wypolerowała paznokcie. Pomalowano jej także lekko rzęsy i usta, ucząc jednocześnie, jak może to zrobić sama. Potem poszły odebrać nową sukienkę, którą pani Coulter zamówiła dla dziewczynki, i kupiły lakierki. Wreszcie nadeszła pora, by wrócić do mieszkania, wybrać kwiaty do wazonów i przygotować się na przyjęcie gości.

– Zostaw plecaczek, kochanie – powiedziała pani Coulter, kiedy Lyra wyszła z sypialni śliczna i elegancka.

Aby mieć aletheiometr stale przy sobie, Lyra wszędzie nosiła ze sobą biały skórzany plecaczek.

Pani Coulter, która układała stłoczone w wazonie róże, zauważyła, że dziewczynka nie zareagowała na polecenie, i spojrzała ostro na drzwi do jej pokoju.

– Och, pani Coulter, tak bardzo go lubię!

– Nie w domu, Lyro. Noszenie plecaka we własnym domu wygląda absurdalnie. Zdejmij go natychmiast i chodź tu, pomożesz mi wybrać kieliszki…

Nie tyle zgryźliwy ton, co słowa „we własnym domu” sprawiły, że Lyra uparcie trwała przy swoim. Pantalaimon opadł na podłogę i natychmiast zamienił się w tchórza, zginając grzbiet przy nogach dziewczynki. Ośmielona tą przemianą Lyra powiedziała:

– Nie. Ten plecak to jedyna rzecz, którą naprawdę lubię nosić. Sądzę, że bardzo pasuje…

Nie dokończyła zdania, ponieważ dajmon pani Coulter błyskawicznie zeskoczył z sofy. Złota futrzana kulka przygniotła Pantalaimona do dywanu, zanim ten zdołał się ruszyć. Lyra krzyczała – najpierw z trwogi, potem ze strachu i bólu. Pantalaimon, wygięty w nienaturalny sposób, piszczał i warczał, jednak nie potrafił się wywinąć z uścisku przeciwnika, który pokonał go w kilka sekund. Teraz przednią czarną łapą małpa mocno trzymała dajmona Lyry za gardło, dwiema tylnymi ściskała jego przednie kończyny, czwartą łapą chwyciła uszy Pantalaimona i ciągnęła, jak gdyby zamierzała je oderwać. Nie czyniła tego z gniewem, ale obojętnie, z siłą, która nadawała jej przerażający wygląd, a przy tym sprawiała Pantalaimonowi i Lyrze wielki ból.

Przerażona Lyra łkała.

– Nie! Proszę! Przestań nas ranić!

Pani Coulter podniosła oczy znad kwiatów.

– Więc zrób, jak powiedziałam – rzuciła.

– Obiecuję!

Złota małpa odstąpiła od swej ofiary, jak gdyby nagle znudziła się zabawą. Pantalaimon pospiesznie pobiegł do swej właścicielki, a Lyra podniosła go i przytuliła do policzka, całując i głaszcząc.

– No, szybciej, Lyro – powiedziała pani Coulter.

Dziewczynka odwróciła się obrażona i weszła do sypialni. Zatrzasnęła za sobą drzwi, które za chwilę ponownie się otworzyły. Pani Coulter stała za progiem.

– Lyro, jeśli będziesz się zachowywać w tak ordynarny i plebejski sposób, doprowadzisz do starcia, którego z pewnością nie wygrasz. Natychmiast wyrzuć tę torbę, daruj sobie te kose spojrzenia i nigdy więcej nie trzaskaj drzwiami, zwłaszcza w mojej obecności. Za parę minut zaczną się schodzić goście i musisz się zachowywać idealnie, masz być słodka, czarująca, niewinna, grzeczna i miła. Tego sobie życzę, czy mnie rozumiesz, Lyro?

– Tak, pani Coulter.

– W takim razie pocałuj mnie.

Pochyliła się lekko i nadstawiła policzek. Aby ją pocałować, dziewczynka musiała stanąć na palcach. Poczuła gładkość policzka kobiety i nieco nieprzyjemny dziwnie metaliczny zapach jej ciała. Odeszła i położyła plecaczek na toaletce, potem udała się za panią Coulter do salonu.

– Co sądzisz o tych kwiatach, moja droga? – spytała opiekunka tak słodkim tonem, jak gdyby nic się nie stało. – Przypuszczam, że trudno powiedzieć cokolwiek złego o różach, przeciwnie, aż zbyt wiele pochwał… Czy dostawcy przynieśli wystarczająco dużo lodu? Bądź tak dobra, idź do kuchni i spytaj. Ciepłe drinki to coś obrzydliwego…

Lyra doszła do wniosku, że całkiem łatwo jest udawać osóbkę wesołą i czarującą, chociaż zdawała sobie sprawę z rozgoryczenia Pantalaimona i jego nienawiści do złotej małpy. Zadźwięczał dzwonek u drzwi i wkrótce pokój zapełnił się modnie ubranymi damami i przystojnymi bądź dystyngowanymi dżentelmenami. Lyra chodziła między nimi, proponując kanapki lub uśmiechając się słodko i udzielając uprzejmych odpowiedzi na ich pytania. Czuła się rzeczywiście jak ulubione zwierzątko zebranych; w chwili, gdy o tym pomyślała, Pantalaimon rozwinął skrzydła szczygła i zaćwierkał głośno.

Lyra rozumiała jego wesołość – cieszył się, że udowodnił jej, iż miał rację – i zaczęła się zachowywać z nieco większą rezerwą.

– A gdzie chodzisz do szkoły, moja droga? – spytała starsza dama, przyglądając się Lyrze przez lorgnon.

– Nie chodzę do szkoły – odparła dziewczynka.

– Naprawdę? Sądziłam, że twoja matka posłała cię do swojej starej szkoły. To naprawdę bardzo dobre miejsce…

Lyra była zaskoczona pomyłką starej damy.

– Och! Ona nie jest moją matką! Ja tylko jej pomagam. Jestem jej osobistą asystentką – oświadczyła z wielką powagą.

– Rozumiem. A kim są twoi rodzice?

Zanim Lyra odpowiedziała, znowu musiała się zastanowić, co tamta miała na myśli.

– Moi rodzice byli hrabią i hrabiną – wyjaśniła. – Oboje zginęli w wypadku aeronautycznym na Północy.

– Co to za hrabia?

– Hrabia Belacqua. Był bratem Lorda Asriela.

Dajmon starej damy, szkarłatna ara, jakby zirytowany przestąpił z jednej łapy na drugą. Stara dama zaczęła marszczyć brwi z ciekawości, więc Lyra uśmiechnęła się słodko i ruszyła dalej.

Przechodziła obok kilku mężczyzn i młodej kobiety, stojących w pobliżu dużej sofy, gdy usłyszała słowo „Pył”. Wiedziała wystarczająco dużo o życiu towarzyskim, aby zorientować się, że oni flirtują, i teraz patrzyła zafascynowana, chociaż jeszcze bardziej zainteresował ją fakt, że któreś z nich wspomniało o Pyle; zatrzymała się, aby posłuchać. Mężczyźni wyglądali na Uczonych; z tonu, jakim młoda kobieta zadała im pytanie, Lyra wywnioskowała, że jest prawdopodobnie studentką.

– Odkrył go pewien Rosjanin… Proszę mi przerwać, jeśli mówię coś, o czym już pani wie – powiedział mężczyzna w średnim wieku, na którego młoda kobieta patrzyła z podziwem. – Mężczyzna ten nazywał się Rusakow, więc Pył określa się na jego cześć mianem Cząsteczek Rusakowa. Są to cząstki elementarne, które nie oddziałują w żaden sposób z innymi… Bardzo trudno to wykryć, jednak naprawdę nadzwyczajne jest coś innego, można mianowicie odnieść wrażenie, że one są przyciągane przez ludzkie istoty.

– Naprawdę? – spytała młoda kobieta, otwierając szeroko oczy.

– A jeszcze bardziej niezwykłe – kontynuował mężczyzna – jest to, iż niektóre ludzkie istoty przyciągają je mocniej niż inne. Ściśle rzecz biorąc, przyciągają je dorośli, a dzieci nie. Przynajmniej nie do wieku dojrzewania… To właśnie jest prawdziwy powód – mówiący zniżył głos, przybliżając się do młodej kobiety i kładąc jej szybkim ruchem rękę na ramieniu – dla którego powołano Radę Oblacyjną. Więcej na ten temat mogłaby pani powiedzieć nasza miła gospodyni.

– Doprawdy? Czyżby była związana z Radą?

– Moja droga, to właśnie ona stanowi Radę Oblacyjną. To był w całości jej projekt…

Mężczyzna chciał jeszcze coś dodać, kiedy napotkał wzrok Lyry. Posłała mu obojętne spojrzenie, a on zapewne wypił trochę za dużo albo chciał zrobić wrażenie na młodej kobiecie, ponieważ rzekł:

– Ta mała dama wie wszystko na ten temat, jestem tego pewien. Tobie nie grozi Rada Oblacyjną, prawda, moja droga?

– Och, nie – odparła Lyra. – Mnie tu nic nie grozi. Przedtem mieszkałam w Oksfordzie i tam było naprawdę niebezpiecznie. Byli na przykład Cyganie, którzy porywali dzieci i sprzedawali je Turkom jako niewolników. A w Port Meadow podczas pełni księżyca ze starego żeńskiego klasztoru przy Godstow wychodził wilkołak. Słyszałam raz jego wycie. I byli tam Grobale…

– O tym właśnie myślałem – wtrącił mężczyzna. – Tak się właśnie nazywa Radę Oblacyjną, prawda?

– Grobale? – spytała młoda kobieta. – Co za dziwne słowo? Dlaczego nazywa się ich w ten sposób?

Lyra już miała opowiedzieć jedną z krwawych historyjek, które wymyśliła, by przerażać nimi oksfordzkie dzieci, jednak mężczyzna był szybszy.

– Od pierwszych liter, nie zorientowała się pani? Generalna Rada Oblacyjną. To w gruncie rzeczy bardzo stara idea. W średniowieczu rodzice oddawali swoje pociechy Kościołowi na zakonników i zakonnice. Te nieszczęsne dzieci nazywano oblatami. Słowo to oznacza ofiarę, ofiarowanie… coś w tym rodzaju. Przypomnieli sobie o tym badacze Pyłu… Nasza mała przyjaciółka z pewnością wie o wszystkim. Może pójdziesz i porozmawiasz z Lordem Borealem? – skierował to pytanie bezpośrednio do Lyry. – Jestem pewien, że chciałby poznać protegowaną pani Coulter… To ten mężczyzna z siwymi włosami i dajmonem w postaci węża.

Chciał się najwyraźniej pozbyć Lyry, aby porozmawiać z młodą kobietą. Dziewczynka od razu to zrozumiała. Jednak kobietę najwyraźniej bardziej interesowała Lyra, toteż odsunęła się od mężczyzny i zawołała:

– Poczekaj chwilkę… Jak ci na imię?

– Lyra.

– Jestem Adele Starminster, dziennikarka. Mogę zamienić z tobą słówko na osobności?

Lyra uważała za zupełnie naturalne, iż ludzie chcą z nią rozmawiać, więc odparła po prostu:

– Tak.

Dajmon kobiety w postaci motyla uniósł się w powietrze i rozglądał na wszystkie strony, potem szepnął coś do ucha swej właścicielce, a wtedy Adele Starminster stwierdziła:

– Chodźmy na ławeczkę przy oknie.

Było to ulubione miejsce Lyry. Okno wychodziło na rzekę i o wieczornej porze zarówno w czarnej wodzie o wysokiej fali, jak i nad nią na przeciwległym, południowym brzegu jaskrawo połyskiwały światła. W górę rzeki płynął rząd ciągniętych przez holownik barek. Adele Starminster usiadła, a potem przesunęła się, aby zrobić dziewczynce miejsce obok siebie, na wyściełanym siedzeniu.

– Zdaje mi się, że profesor Docker mówił, że coś cię łączy z panią Coulter?

– Tak.

– Co takiego? Nie jesteś chyba jej córką? Wiedziałabym coś o tym…

– Nie! – odrzekła Lyra. – Jasne, że nie. Jestem jej osobistą asystentką.

– Osobistą asystentką? Nie jesteś trochę za młoda? Myślałam, że łączy was pokrewieństwo. Jaka ona jest?

– Bardzo bystra – powiedziała Lyra. Jeszcze poprzedniego wieczoru powiedziałaby dużo więcej, teraz jednak wszystko się zmieniło.

– Tak, ale prywatnie – nalegała Adele Starminster. – Czy jest przyjacielska, niecierpliwa albo jeszcze inna? Mieszkasz z nią tutaj? Jaka jest na co dzień?

– Bardzo miła – odparła powoli Lyra.

– Co robisz? W jaki sposób jej pomagasz?

– Wykonuję obliczenia i takie tam różne rzeczy. Podobne do nawigacji.

– Ach, rozumiem… A skąd pochodzisz? Przypomnij mi, jak masz na imię?

– Lyra. Jestem z Oksfordu.

– Dlaczego pani Coulter przywiozła cię tutaj…

Kobieta przerwała nagle, ponieważ obok niej stanęła właśnie opiekunka dziewczynki. Widząc, w jaki sposób Adele Starminster podniosła na nią oczy, i obserwując podniecenie, z jakim dajmon fruwał wokół jej głowy, Lyra wywnioskowała, że młoda kobieta prawdopodobnie nie powinna być na tym przyjęciu.

– Nie znam pani nazwiska – odezwała się pani Coulter bardzo cicho – ale dowiem się w ciągu pięciu minut, a potem nigdzie już nie znajdzie pani pracy jako dziennikarka. Teraz proszę spokojnie wstać i wyjść bez zbędnego zamieszania. Zajmę się także osobą, która panią tu wprowadziła.

Pani Coulter wyglądała, jak gdyby była naładowana jakąś anbaryczną mocą. Nawet pachniała w tej chwili inaczej: jej ciało wydzielało zapach przypominający swąd rozpalonego metalu. Lyra poczuła go już wcześniej, teraz jednak widziała, jak reaguje na niego ktoś inny – biedna Adele Starminster nie miała dość siły, by się przeciwstawić. Motyl sfrunął jej na ramię, zatrzepotał kilka razy pięknymi skrzydełkami, po czym zemdlał, a jego właścicielka również ledwie trzymała się na nogach. Zgarbiła się lekko, niezgrabnie przeszła wśród tłumu rozgadanych hałaśliwych gości i wyszła z salonu. Jedną ręką dotykała ramienia, przytrzymując zemdlonego dajmona.

– O co jej chodziło? – zagadnęła Lyrę pani Coulter.

– Nie powiedziałam jej niczego ważnego – odparła dziewczynka.

– O co pytała?

– Tylko o to, czym się zajmuję, kim jestem i tego typu sprawy.

Kiedy to mówiła, zauważyła, że pani Coulter jest sama; nie było przy niej dajmona. Jak to możliwe? W chwilę później jednak złota małpa zjawiła się u jej boku. Kobieta opuściła rękę, ujęła dłonią łapkę dajmona i podniosła go lekko na ramię. Od razu się uspokoiła.

– Jeśli podejdzie do ciebie ktoś jeszcze, kto będzie z całą pewnością wyglądał na osobę niezaproszoną, odszukaj mnie i powiadom, dobrze, moja droga?

Gorący, metaliczny swąd ulatniał się. Lyra pomyślała, że może go sobie tylko wyimaginowała. Znowu czuła znajomy zapach opiekunki, a także aromat róż, dymu z cygaretki i perfumy innych kobiet. Pani Coulter uśmiechnęła się do dziewczynki. Jej uśmiech zdawał się mówić: „Ty i ja świetnie się rozumiemy w tych sprawach, nieprawdaż?”. Potem ruszyła powitać następnych gości. Pantalaimon szeptał Lyrze w ucho:

– W czasie, gdy stała tutaj, jej dajmon był w naszej sypialni. Szpiegował. Wie o aletheiometrze!

Lyra wiedziała, że Pantalaimon prawdopodobnie ma rację, jednak nic nie mogła na to poradzić. Co powiedział tamten profesor o Grobalach? Lyra rozejrzała się, aby go odnaleźć, ale gdy go zobaczyła, akurat komisarz (w wieczorowym stroju służącego) i jakiś drugi mężczyzna przytrzymując profesora za ramiona, szeptali mu coś do ucha. Mężczyzna zbladł i wyszedł za nimi na zewnątrz. Wszystko trwało nie dłużej niż parę sekund i zostało przeprowadzone w sposób tak dyskretny, że prawie nikt niczego nie zauważył. Lyra jednak poczuła osobliwy niepokój.

Wędrowała przez dwie duże sale, w których odbywało się przyjęcie, na wpół słuchając toczących się wokół rozmów, na wpół interesując się smakiem koktajli, których nigdy wcześniej nie wolno jej było próbować. Ale jej niepokój rósł. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że ktoś ją obserwuje, dopóki nie podszedł do niej komisarz i nie powiedział:

– Panno Lyro, tamten dżentelmen przy kominku chciałby z panią porozmawiać. To Lord Boreal, gdyby panienka nie wiedziała.

Lyra spojrzała we wskazanym kierunku. Siwowłosy mężczyzna o dostojnym wyglądzie patrzył wprost na nią, a gdy ich oczy się spotkały, skinął głową i dał znak ręką.

Dziewczynka podeszła do niego niechętnie, choć była nieco zaintrygowana.

– Dobry wieczór, dziecko – powiedział. Miał mocny i władczy głos. Łuski pokrywające głowę jego dajmony w postaci węża oraz jej szmaragdowe oczy błyskały w świetle wiszącej na pobliskiej ścianie lampy z ciętego szkła.

– Dobry wieczór – odrzekła Lyra.

– Jak się ma mój stary przyjaciel, Rektor Kolegium Jordana?

– Bardzo dobrze, dziękuję.

– Przypuszczam, że było im wszystkim bardzo smutno rozstać się z tobą.

– Tak.

– A… Pani Coulter zleca ci dużo pracy? Czego cię uczy?

Ponieważ Lyra czuła się niepewnie, a jednocześnie miała ochotę zbuntować się przeciwko całej tej sytuacji, nie odpowiedziała na to protekcjonalne pytanie zgodnie z prawdą ani też nie wymyśliła żadnej nadzwyczajnej riposty.

– Uczę się o Cząsteczkach Rusakowa i o Radzie Oblacyjnej – odpowiedziała.

Wydawało jej się, że mężczyzna natychmiast tak się skoncentrował, jakby skupiał się na promieniu latarni anbarycznej. Lord Boreal zachłannie wpatrywał się w Lyrę.

– Przypuszczam, że powiesz mi, co wiesz – stwierdził.

– Robią eksperymenty na Północy – zaczęła Lyra. Czuła w sobie wielką odwagę. – Jak doktor Grumman.

– Mów dalej.

– Wykonują fotografie szczególnego rodzaju, na których można zobaczyć Pył. Jeśli na zdjęciu widać mężczyznę, dociera do niego światło, jeśli dziecko, nie ma światła… Przynajmniej nie tak dużo.

– Pani Coulter pokazywała ci takie zdjęcie?

Lyra zawahała się. Nie mogła przytaknąć, ponieważ nie była przyzwyczajona do aż takich kłamstw.

– Nie – odparła po chwili. – Widziałam je w Kolegium Jordana.

– Kto ci je pokazał?

– Tak naprawdę nie pokazywał go mnie – przyznała się dziewczynka. – Po prostu przechodziłam i zobaczyłam je. A potem mojego przyjaciela Rogera zabrała Rada Oblacyjna. Ale…

– Kto ci pokazał to zdjęcie?

– Mój wuj Asriel.

– Kiedy?

– Gdy był ostatnim razem w Kolegium Jordana.

– Ach tak. Co jeszcze słyszałaś? Zdaje się, że wspomniałaś o Radzie Oblacyjnej?

– Tak. Jednak tej nazwy nie słyszałam od wuja Usłyszałam ją tutaj.

Lyra uświadomiła sobie, że mówi prawdę.

Lord Boreal patrzył na nią z uwagą. Posłała mu najbardziej niewinne spojrzenie. W końcu mężczyzna skinął głową.

– W takim razie pani Coulter najwyraźniej zdecydowała, że jesteś już gotowa, by jej pomóc w tej pracy. Interesujące. Brałaś już w tym udział?

– Nie – odrzekła. O czym ten człowiek mówił? Pantalaimon sprytnie przybrał postać ćmy – najbardziej ze wszystkich pozbawioną wyrazu – dzięki czemu nie zdradzał jej wątpliwości; siebie samej Lyra była pewna, wiedziała, że niezależnie od tego, co się zdarzy, potrafi zachować niewinną minę.

– A powiedziała ci, co się przydarza dzieciom?

– Nie, tego mi nie mówiła. Wiem tylko, że ma to związek z Pyłem i że te dzieci to coś w rodzaju ofiary.

Pomyślała, że znowu nie było to właściwie kłamstwo. Nie powiedziała przecież, że mówiła jej o tym sama pani Coulter.

– „Ofiara” to zbyt dramatyczne określenie. Zauważ, że ten eksperyment służy nie tylko nam, ale także im samym… No, a poza tym wszystkie dzieci tak bardzo się garną do pani Coulter. Dlatego jest dla nas taka cenna. Dzieci powinny z chęcią uczestniczyć w eksperymencie, a któż mógłby jej odmówić? Jeśli zamierza wykorzystać także ciebie, abyś je we wszystko wprowadziła, tym lepiej. Bardzo mnie to cieszy.

Mężczyzna uśmiechnął się do Lyry w taki sposób, w jaki uśmiechała się czasem pani Coulter: jak gdyby on i jego młoda rozmówczyni byli ludźmi wtajemniczonymi w jakiś sekret. Dziewczynka odwzajemniła się uprzejmym uśmiechem, a wtedy Lord Boreal odwrócił się od niej i zaczął rozmowę z kimś innym.

Lyra i Pantalaimon potrafili wzajemnie odczuwać swój strach. Miała teraz ochotę odejść i porozmawiać z nim sam na sam, chociaż prawdę powiedziawszy, najbardziej pragnęłaby opuścić to mieszkanie i wrócić do Kolegium Jordana, do swojej małej skromnej sypialni na dwunastym piętrze. I chciałaby też odszukać Lorda Asriela…

Jak gdyby w odpowiedzi na to ostatnie życzenie, Lyra usłyszała, jak ktoś wymienia nazwisko wuja i pod pretekstem wzięcia kanapki ze stojącego na stole talerza przysunęła się do najbliższej grupki gości. Jakiś mężczyzna w biskupiej purpurze mówił:

– …Nie, nie sądzę, żeby Lord Asriel niepokoił nas przez jakiś czas.

– Powiedziałeś, że gdzieś go trzymają?

– W fortecy Svalbard. Tak mi doniesiono. Strzegą go panserbjorne, wiecie, te pancerne niedźwiedzie. Straszliwe stworzenia! W żaden sposób nie zdoła im uciec. Prawda wygląda tak, że teraz droga jest wolna, nic nie stoi na przeszkodzie…

– Ostatnie eksperymenty potwierdziły to, w co zawsze wierzyłem: że Pył jest emanacją samej tajemniczej zasady i…

– Czyżbym słyszał zoroastriańską herezję?

– To, co kiedyś uważano za herezję…

– A gdybyśmy mogli wyizolować tę tajemniczą zasadę…

– Powiedziałeś: Svalbard?

– Pancerne niedźwiedzie…

– Rada Oblacyjna…

– Te dzieci nie cierpią, jestem tego pewna…

– Lord Asriel uwięziony…

Lyra doszła do wniosku, że usłyszała już dosyć. Odwróciła się i poruszając się równie cicho jak jej dajmon w postaci ćmy, weszła do swojej sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Hałas przyjęcia natychmiast przycichł.

– No i co? – szepnęła, a Pantalaimon na jej ramieniu zmienił się w szczygła.

– Zamierzasz uciec? – zapytał również szeptem

– Pewnie. Jeśli wymkniemy się teraz, gdy są tu ci wszyscy ludzie, może nie zauważy naszej nieobecności przez jakiś czas.

– Ale on zauważy…

Pantalaimon miał na myśli dajmona pani Coulter. Na samą myśl o jego złotej postaci Lyra poczuła mdłości ze strachu.

– Tym razem będę z nim walczył – oznajmił odważnie Pantalaimon. – Mogę się przeobrażać, a on nie. Zmienię się tak szybko, że nie będzie w stanie utrzymać mnie w swoim uścisku. Tym razem zwyciężę, zobaczysz.

Lyra w zamyśleniu pokiwała głową. W co powinna się ubrać? W jaki sposób wyjść, aby jej nie zauważono?

– Będziesz musiał pójść na zwiady – szepnęła. – Jak tylko droga będzie wolna, zaczniemy biec. Zmień się w ćmę – dodała. – Pamiętaj, w tej sekundzie, gdy nikt nie będzie patrzył…

Otworzyła drzwi na szerokość kilku centymetrów i Pantalaimon wyfrunął przez szczelinę. Wyglądał jak ciemna plama na tle korytarza rozjaśnionego światłem w kolorze ciepłego różu.

W tym czasie Lyra pospiesznie narzuciła na siebie najcieplejsze ubranie, a kilka innych wepchnęła do mocnej jedwabnej torby ze sklepu z modną odzieżą, który odwiedziły po południu. Pani Coulter równie często jak prezentami obdarowywała Lyrę pieniędzmi i chociaż dziewczynka dość lekkomyślnie je wydawała, zostało jej sporo suwerenów, które włożyła do kieszeni ciemnego płaszcza z wilczej skóry.

Owinęła aletheiometr w czarny aksamitny materiał. Czy ten wstrętny małpiszon go znalazł? Zapewne. I z pewnością powiedział o nim swej właścicielce. Och, gdybym ukryła go lepiej, pomyślała.

Podeszła na palcach do drzwi. Na szczęście jej pokój znajdował się najbliżej drzwi frontowych, a większość gości przebywała w dwóch dużych pomieszczeniach w przeciwległym końcu holu. Słychać było głośne rozmowy, śmiech, cichy szum spuszczanej w toalecie wody, brzęk szkła. Nagle Pantalaimon odezwał się cieniutkim głosikiem ćmy:

– Teraz! Szybko!

Lyra wyślizgnęła się z sypialni do holu i po kilku sekundach otwierała już frontowe drzwi mieszkania.

W chwilę później zamknęła je cicho i ze swoim dajmonem, znowu w postaci szczygła, zbiegła po schodach i szybko uciekła.

Sieć

Szybko oddaliła się od rzeki, ponieważ nabrzeże było szerokie i dobrze oświetlone. Między nim a Królewskim Instytutem Arktycznym znajdowała się plątanina wąskich uliczek, ale Instytut wydał się Lyrze jedynym miejscem, do którego na pewno trafi, więc bez zastanowienia wpadła w ten mroczny labirynt.

Gdybyż tylko znała Londyn tak dobrze jak Oksford! Wiedziałaby wówczas, których ulic unikać, gdzie można ukraść trochę jedzenia albo nawet (co najważniejsze), do których drzwi zapukać w poszukiwaniu schronienia. W tę zimną noc we wszystkich ciemnych alejach panował ruch i tętniło sekretne życie, o którym Lyra nie miała pojęcia.

Pantalaimon zmienił się w żbika i penetrował mrok kocim wzrokiem. Często zatrzymywał się, jeżąc sierść, i wtedy dziewczynka odwracała się od wejścia, w które właśnie zamierzała się skierować. Noc wypełniały hałasy: wybuchy pijackiego śmiechu, śpiew dwu mężczyzn o ochrypłych głosach, klekotanie i wycie jakiejś kiepsko naoliwionej maszyny w suterenie. Lyra szła ostrożnie, wybierając miejsca zacienione i wąskie alejki. Jej zmysły wyostrzyły się, wzmocnione zmysłami jej dajmona.

Od czasu do czasu musiała przejść szerszą i lepiej oświetloną ulicę, gdzie dzwoniły tramwaje, a nad nimi iskrzyły się anbaryczne przewody. W Londynie obowiązywały inne zasady przechodzenia przez ulicę, jednak dziewczynka ich nie znała, a kiedy ktoś coś do niej wołał, natychmiast rzucała się do ucieczki.

Mimo wszystko czuła się wspaniale, bo znowu była wolna. Wiedziała, że biegnący obok niej na kocich łapach Pantalaimon również cieszy się swobodą otwartej przestrzeni, nawet jeśli otaczało ich brudne londyńskie powietrze, ciężkie od wyziewów, sadzy i drgające od hałasu.

Lyra wiedziała, że niebawem będą musieli przemyśleć znaczenie słów, które usłyszeli w mieszkaniu pani Coulter, ale zdawała sobie sprawę, że pora nie jest odpowiednia. Najpierw powinni znaleźć miejsce na nocleg.

Na skrzyżowaniu, tuż przy rogu dużego domu towarowego, którego okna olśniewająco błyszczały ponad mokrym chodnikiem, znajdował się bar kawowy: mały barak na kołach z kontuarem pod drewnianą klapą, która podnosiła się jak markiza. W środku jarzyło się żółte światło i unosił zapach kawy. Ubrany w biały fartuch właściciel pochylał się nad kontuarem, rozmawiając z kilkoma klientami.

Bar wyglądał kusząco. Lyra szła już godzinę, czuła zimno i wilgoć. Z Pantalaimonem w postaci wróbla podeszła do lady i podniosła rękę, aby zwrócić uwagę właściciela.

– Proszę filiżankę kawy i kanapkę z szynką – powiedziała.

– O tak późnej porze nie powinnaś przebywać poza domem, moja droga – zauważył jakiś dżentelmen; miał cylinder i biały jedwabny szalik.

– Ta-ak – odparła, odwracając się od niego, aby spojrzeć na ruchliwe skrzyżowanie. Pobliski teatr właśnie pustoszał i tłumy ludzi dreptały po oświetlonym foyer, czekając na taksówki i wkładając płaszcze. Po przeciwnej stronie znajdowało się wejście stacji kolejki podziemnej; po schodach wchodziło i schodziło jeszcze więcej osób.

– Proszę, kochanie – powiedział właściciel baru. Dwa szylingi.

– Pozwól, że za ciebie zapłacę – odezwał się mężczyzna w cylindrze.

Lyra pomyślała: dlaczego nie? Potrafię biec szybciej niż on, a może później będę potrzebowała całej kwoty, jaką posiadam. Mężczyzna w cylindrze rzucił monetę na ladę i uśmiechnął się do dziewczynki. Jego dajmoną był lemur, który czepiał się klapy płaszcza mężczyzny i okrągłymi oczyma wpatrywał się w Lyrę.

Jadła kanapkę i nadal patrzyła na ruchliwą ulicę. Nie miała pojęcia, gdzie jest, ponieważ nigdy nie widziała planu Londynu. Nie wiedziała nawet, jak duże jest to miasto i jak długo będzie musiała iść, aby się znaleźć na wsi.

– Jak masz na imię? – spytał mężczyzna.

– Alice.

– Jakie ładne imię. Pozwól, że wleję ci kropelkę do kawy… To cię rozgrzeje…

Odkręcił nakrętkę srebrnej flaszki.

– Nie lubię tego – stwierdziła Lyra. – Wolę samą kawę.

– Założę się, że nigdy przedtem nie piłaś takiej brandy.

– Piłam. Byłam strasznie chora. Wypiłam całą butelkę albo prawie całą…

– Wyglądasz na taką – mruknął mężczyzna, przechylając buteleczkę nad własną filiżanką. – Dokąd idziesz tak całkiem sama?

– Do mojego ojca.

– A kim on jest?

– Mordercą.

– Kim?

– Powiedziałam, że jest mordercą. To jego profesja. Ma dziś wieczorem robotę. Niosę mu czyste ubrania, ponieważ zwykle jest cały we krwi, gdy kończy pracę.

– Ach! Żartujesz!

– To nie żarty.

Lemur cicho miauknął i wdrapał się powoli na kark mężczyzny, skąd patrzył na Lyrę, która niespiesznie wypiła kawę i zjadła ostatni kęs kanapki.

– Dobranoc – rzuciła. – Nadchodzi ojciec. Wygląda na trochę rozgniewanego.

Mężczyzna w cylindrze rozejrzał się, a Lyra podążyła ku tłumowi osób wychodzących z teatru. Chciałaby pojechać metrem (pani Coulter powiedziała jej, że nie jest to odpowiedni środek transportu dla ludzi z ich klasy), ale bała się, że się zgubi pod ziemią. Wolała być na otwartej przestrzeni, aby, jeśli zajdzie potrzeba, mieć możliwość ucieczki.

Ruszyła dalej. Ulice stały się ciemniejsze i bardziej puste. Mżyło, ale nawet gdyby nie było chmur, niebo nad miastem zbyt rozjaśniały światła, aby móc zobaczyć gwiazdy. Pantalaimon twierdził, że idą na północ, ale Lyra nie była tego taka pewna.

Mijali niekończące się ulice, zabudowane niewielkimi, identycznymi ceglanymi domami z ogródkami tak małymi, że mieściły się w nich zaledwie kontenery na śmieci, wielkie posępne fabryki za drucianym ogrodzeniem, z jednym anbarycznym światłem jarzącym się smutno wysoko na ścianie i stróżem nocnym drzemiącym przy piecyku koksowym. Od czasu do czasu pojawiały się smętne kaplice, różniące się od magazynów jedynie wiszącym na frontowej ścianie krzyżem. Gdy Lyra spróbowała otworzyć drzwi jednej z nich, usłyszała jęk z ławki stojącej dalej w mroku. Uświadomiła sobie, że kruchta pełna jest śpiących ludzi, i uciekła.

– Gdzie będziemy spać, Pan? – spytała, kiedy zmęczeni szli ulicą pełną zamkniętych i zrujnowanych sklepów.

– Na czyimś progu.

– Nie chcemy przecież, aby ktoś nas zobaczył. Wszyscy są tacy gadatliwi.

– Tam jest kanał…

Pantalaimon patrzył w dół bocznej uliczki po lewej stronie. Rzeczywiście, mroczny, lśniący pas oznaczał wodę, a kiedy ostrożnie tam zeszli, zobaczyli basen kanału. Przy nabrzeżach zacumowano mniej więcej tuzin barek, niektóre były głęboko zanurzone – obciążone towarami dryfowały pod dźwigami podobnymi do szubienic. Z okna jednej z drewnianych nadbudówek docierało niewyraźne światło, a z żelaznego komina snuła się niteczka dymu. Poza tym świeciły się jedynie lampy umieszczone wysoko na ścianach magazynów lub ramionach dźwigów; reszta terenu pozostawała w ciemnościach. Nabrzeża były zastawione stosami beczek ze spirytusem węglowym, stertami wielkich, drewnianych kłód oraz zarzucone zwojami pokrytego kauczukiem kabla.

Lyra na palcach podeszła do barki i zajrzała przez okno nadbudówki. W środku jakiś starzec palił fajkę, czytając historyjkę obrazkową w gazecie; jego dajmona w postaci spaniela spała zwinięta na stole. Kiedy Lyra patrzyła, mężczyzna wstał, podszedł do żelaznego piecyka i wrócił z poczerniałym imbrykiem, z którego wlał trochę gorącej wody do pękniętego kubka, a następnie zabrał się ponownie do czytania.

– Czy powinniśmy go poprosić, aby nas wpuścił, Pan? – szepnęła dziewczynka, ale jej dajmon najwyraźniej nie słuchał. Wydawał się roztargniony i zmieniał postacie – był nietoperzem, sową, znowu żbikiem. Lyra rozejrzała się, szukając przyczyny jego paniki, aż wreszcie odkryła źródło niebezpieczeństwa: z obu stron nadbiegało w jej kierunku dwóch mężczyzn, ten znajdujący się bliżej Lyry trzymał w rękach wielką sieć.

Pantalaimon krzyknął chrapliwie, przybrał postać lamparta, skoczył na dajmonę mężczyzny z siecią – dziką, okrutną lisicę – i odrzucił ją w tył, tak że wpadła pod nogi swego pana. Mężczyzna zaklął i odskoczył na bok, a Lyra przebiegła obok niego ku pustej przestrzeni nabrzeża. Wiedziała, że najgorzej jest być przypartym do muru.

Pantalaimon, teraz jako orzeł, leciał za nią, krzycząc:

– Na lewo! Na lewo!

Dziewczynka skręciła i dostrzegła szczelinę między baryłkami ze spirytusem węglowym a krawędzią zardzewiałej metalowej budy i rzuciła się w tym kierunku szybko niczym pocisk.

Zapomniała jednak o sieci!

Nagle usłyszała w powietrzu szum i coś smagnęło ją po policzku i mocno zapiekło – obrzydliwe nasmołowane sznury cięły ją po twarzy i ramionach, ręce miała skrępowane i przyciśnięte do ciała. Lyra upadła, daremnie krzycząc i szarpiąc się.

– Pan! Pan!

Niestety lisica już kąsała kocią postać Pantalaimona. Dziewczynka poczuła ból we własnym ciele, a kiedy jej dajmon upadł, głośno zaszlochała. Jeden z mężczyzn szybko wiązał ją sznurem, owijając powróz wokół rąk, nóg, szyi, tułowia i głowy, turlając ją przy tym po mokrej ziemi. Lyra była bezradna, niczym mucha schwytana przez pająka. Biedny ranny Pan wlókł się ku niej w towarzystwie lisicy, która stale kąsała mu grzbiet, i nawet nie miał dość siły, by zmienić postać. Natomiast drugi mężczyzna leżał w kałuży krwi, ze strzałą w szyi…

Nagle napastnik krępujący Lyrę również go dostrzegł.

Pantalaimon usiadł i mrugał oczyma, a potem dał się słyszeć głuchy odgłos i mężczyzna z siecią, dławiąc się i z trudem łapiąc powietrze, upadł na Lyrę, która widząc że on krwawi, krzyknęła przerażona.

Później dziewczynka zobaczyła czyjeś biegnące stopy i kogoś, kto odciągnął mężczyznę na bok i pochylił się nad nim. Jakieś ręce podniosły Lyrę, nóż ciął i rozrywał siatkę, aż strzępy odpadły jeden po drugim. Dziewczynka zerwała resztę więzów, po czym rzuciła się, aby przytulić Pantalaimona.

Klęcząc, podniosła głowę, chcąc przyjrzeć się nowo przybyłym. Byli to trzej ciemno ubrani mężczyźni; jeden z nich uzbrojony w łuk, pozostali w noże. Kiedy dziewczynka spoglądała na nich, łucznik zadał pytanie:

– Czy ty nie jesteś przypadkiem Lyra?

Znajomy głos, jednak dziewczynka nie potrafiła go skojarzyć z osobą, póki mężczyzna nie podszedł bliżej. Wtedy światło padło na jego twarz, oświetlając również dajmonę-sokoła na jego ramieniu, i Lyra już wiedziała. To był Cygan! Prawdziwy oksfordzki Cygan!

– Tony Costa – przypomniał jej. – Pamiętasz? Bawiłaś się kiedyś przy łodziach w Jerycho z moim bratem Billym, zanim porwali go Grobale.

– Och, Boże, Pan, jesteśmy bezpieczni! – załkała dziewczynka, jednak nagle zatrwożyła ją pewna myśl: przecież łódź, którą porwała przed rokiem, należała do Costów. Jeśli on o tym pamięta…

– Lepiej chodź z nami – powiedział Tony. – Jesteś sama?

– Tak. Uciekłam…

– W porządku, nie czas teraz na opowieści. Nic nie mów. Jaxerze, przesuń ciała tamtych w cień. Kerimie, rozejrzyj się po okolicy.

Lyra wstała na drżących nogach, trzymając przy piersi Pantalaimona w postaci żbika, który wyciągał szyję starając się coś zobaczyć; poszła za jego przykładem, rozumiejąc, o co mu chodzi, i nagle również tego ciekawa: co się stało z dajmonami zabitych? Zauważyła, że marniały, zanikały i rozpraszały się niczym atomy dymu, przytulając się do martwych ciał swoich właścicieli. Pantalaimon odwrócił łeb, a Lyra ze łzami w oczach ruszyła za Tonym Costą.

– Co tu robicie? – spytała.

– Bądź cicho! Mamy wystarczająco dużo kłopotów bez twoich pytań. Nie trzeba nam ich więcej. Porozmawiamy na łodzi.

Przeprowadził ją po małym drewnianym mostku na środek kanału. Pozostali dwaj mężczyźni kroczyli za nimi w milczeniu. Tony skręcił wzdłuż nabrzeża i wszedł na drewniany falochron, z którego zeszli na pokład łodzi. Tu otworzył na oścież drzwi do kabiny.

– Wejdź! – rzucił. – Szybko.

Lyra zrobiła, jak kazał, dotykając jedwabnej torby (której pilnowała jak oka w głowie, nawet gdy tkwiła unieruchomiona w sieci), aby się upewnić, że nadal jest w niej aletheiometr. W długiej wąskiej kabinie, w świetle wiszącej na haku latarni dostrzegła potężną, siwowłosą kobietę, która siedziała przy stole, czytając gazetę. Lyra rozpoznała matkę Billy’ego.

– Kto to? – spytała kobieta. – Czy to czasem nie Lyra?

– Zgadza się. Ma, musimy odpłynąć. Zabiliśmy dwóch mężczyzn przy basenie. Myśleliśmy, że to Grobale, ale chyba byli tureckimi handlarzami. Złapali Lyrę. Zresztą mniejsza o szczegóły, porozmawiamy w drodze.

– Chodź tu, dziecko – odezwała się Ma Costa.

Dziewczynka podeszła do niej szczęśliwa, ale i zalękniona, ponieważ Ma Costa miała ręce jak maczugi i na pewno pamiętała, że Lyra napadła na jej łódź z Rogerem i innymi dziećmi z kolegiów. Jednak cygańska matrona tylko dotknęła dłońmi policzków Lyry, a jej dajmon, piękny szary pies z wyglądu przypominający wilka, pochylił się łagodnie i polizał po głowie Pantalaimona-żbika. Potem Ma Costa otoczyła Lyrę ramionami i przycisnęła ją do piersi.

– Nie wiem, co tu robisz, ale na pewno jesteś zmęczona. Możesz spać na koi Billy’ego, a ja zaraz zrobię ci coś gorącego do picia. Usiądź sobie tam, dziecko.

Wyglądało na to, że korsarstwo zostało Lyrze wybaczone albo przynajmniej zapomniane. Dziewczynka usiadła na wyściełanej ławie przy wyblakłym od częstego szorowania blacie sosnowego stołu. W tym samym momencie rozległ się warkot gazowego silnika.

– Dokąd płyniemy? – spytała Lyra.

Ma Costa postawiła rondel z mlekiem na żelaznym piecu i odsunęła kratę, aby rozpalić ogień.

– Daleko stąd. Porozmawiamy o wszystkim rano. Nie powiedziała nic więcej. Podała Lyrze kubek mleka, a potem, kołysząc się, chodziła po pokładzie płynącej łodzi, od czasu do czasu wymieniając szeptem uwagi z mężczyznami. Lyra sączyła mleko. Uniosła brzeg zasłonki na oknie i obserwowała mijane ciemne nabrzeża. Kilka minut później spała już głęboko.

Obudziła się na wąskiej koi. Gdzieś niżej pod nią przyjemnie warkotał silnik. Usiadła, uderzyła głową o sufit, zaklęła, pomacała wokół siebie, po czym podniosła się, tym razem ostrożniej, i rozejrzała. W słabym, szarym świetle dostrzegła trzy inne koje. Wszystkie były puste i starannie posłane: jedna znajdowała się pod tą, na której spała, dwie pozostałe przy przeciwległej ścianie maleńkiej kabiny. Lyra odwróciła się na bok i stwierdziła, że ma na sobie jedynie ciepłą bieliznę. Sukienka i płaszcz z wilczej skóry, starannie złożone, leżały na koi razem z jedwabną torbą. Aletheiometr był na swoim miejscu.

Dziewczynka ubrała się szybko i wyszła drzwiami po drugiej stronie kajuty. Znalazła się w kabinie z piecem. Było tam ciepło i pusto. Za oknami dostrzegła unoszącą się po obu stronach szarą mgłę; sporadycznie pojawiały się ciemne kształty, kształty, które mogły być budynkami albo drzewami. Zanim udało jej się wyjść na pokład, otworzyły się zewnętrzne drzwi i weszła Ma Costa, okutana w stary tweedowy płaszcz, na którym lśniły krople wilgoci niczym tysiące maleńkich pereł.

– Dobrze spałaś? – spytała, sięgając po patelnię. – Usiądź tu, a ja zrobię śniadanie. Nie stój, tu jest za mało miejsca.

– Gdzie jesteśmy? – spytała Lyra.

– Na Wielkim Kanale Węzłowym. Nie pokazuj się na górze, dziecko. Żebym cię tam nie widziała! Mamy kłopoty.

Ma Costa pokroiła kilka plasterków bekonu, wrzuciła na patelnię, a potem rozbiła na nie jajko.

– Jakie kłopoty?

– Nic wielkiego. Poradzimy sobie z nimi, jeśli tylko nikt cię nie zobaczy.

Nie powiedziała nic więcej, póki Lyra nie zjadła śniadania. W pewnym momencie łódź zwolniła, coś uderzyło o burtę i rozległy się gniewne męskie głosy. Potem jednak czyjś żart rozładował sytuację. Mężczyźni roześmiali się, głosy się oddaliły, a łódź popłynęła dalej.

Do kabiny wszedł Tony Costa. Tak jak matka był mokry od rosy. Potrząsnął nad piecem wełnianym kapeluszem, krople wody pryskały i syczały.

– Co jej powiemy, Ma?

– Najpierw pytaj, potem mów.

Tony nalał kawy do cynowego kubka i usiadł. Był potężnym mężczyzną o śniadej cerze i teraz, gdy Lyra widziała go w świetle dziennym, zauważyła w jego twarzy ponurą srogość.

– To prawda – stwierdził. – Teraz powiedz nam, co robiłaś w Londynie, Lyro. Sądziliśmy, że porwali cię Grobale.

– Mieszkałam tam z pewną damą…

Lyra chaotycznie opowiedziała całą historię. Przeskakując z tematu na temat, poinformowała Cyganów prawie o wszystkim – nie zdradziła jedynie, że posiada aletheiometr.

– A potem ostatniej nocy na przyjęciu koktajlowym dowiedziałam się, co naprawdę robią. Pani Coulter jest jedną z Grobalów i zamierzała mnie wykorzystać, abym jej pomogła schwytać jeszcze więcej dzieciaków. A to, co robią…

Ma Costa wyszła z kabiny do kokpitu. Tony czekał, aż drzwi się zamkną, potem powiedział:

– Wiemy, co robią. Przynajmniej częściowo. Wiemy, że dzieci nie wracają. Oni zabierają je na Północ, daleko od wszelkich dróg, i wykorzystują do eksperymentów. Początkowo sądziliśmy, że wypróbowują na nich nowe leki i szczepionki, ale nie przyszedł nam do głowy żaden powód, by nagle eksperymentować z tak wieloma dziećmi. Wtedy pomyśleliśmy o Tatarach, zastanawialiśmy się, czy nie istnieje jakaś sekretna syberyjska umowa. Przecież Tatarzy chcieli się dostać na Północ, by tak jak wszyscy korzystać z węglowego spirytusu i kopalni ogniowych, a jeszcze dodatkowo pojawiły się plotki o wojnie. Sądziliśmy, że może Grobale przekupują tatarskich oficerów, dając im dzieci, jako że Tatarzy je jedzą, prawda? Pieką je i zjadają.

– To nieprawda! – zaprzeczyła Lyra.

– Ależ prawda. Wiele można by mówić… Słyszałaś kiedyś o Nälkäinenach?

– Nie – odparła Lyra. – Pani Coulter nigdy o nich nie wspomniała. Kim są?

– To duchy, które mieszkają w lasach Północy. Są wielkości naszych dzieci, tyle że nie mają głów. Wyczuwają w jakiś sposób drogę, poruszają się w nocy. Jeśli spałabyś w lesie, złapaliby cię i nie byłoby sposobu, by im się wyrwać. Nälkäineny to słowo pochodzące z Północy… Są jeszcze Wysysacze, także niebezpieczni. Unoszą się w powietrzu. Czasem przechodzisz wśród nich, możesz też natrafić na nich w jeżynach. W chwili gdy cię dotkną, uchodzi z ciebie cała siła. Przy tym nie są zbyt dobrze widoczni, można dostrzec jedynie migotanie w powietrzu. Albo Bezdeszni…

– Kim oni są?

– To na pół martwi wojownicy. Być żywym to jedna sprawa, być martwym – druga, jednak najgorszy jest żywot na wpół zabitego. Bezdeszni po prostu nie mogą umrzeć, a od życia już się całkowicie oddalili. Stale wędrują. Określa się ich tym mianem ze względu na wyrządzoną im krzywdę.

– Jaką krzywdę? – spytała Lyra z szeroko otwartymi oczyma.

– Północni Tatarzy rozcięli im żebra i wyrwali płuca. To prawdziwa sztuka zrobić coś takiego i przy tym nie zabić ofiary. Bezdeszni „żyją” tylko dzięki swoim dajmonom, które im ręcznie wpompowują powietrze. W rezultacie nieszczęsne istoty znajdują się między oddechem a jego brakiem, między życiem a śmiercią. Są w połowie martwi, w połowie żywi. Ich dajmony muszą pompować powietrze dzień i noc, inaczej tamci umrą. Słyszałem, że czasami można się natknąć na cały pluton Bezdesznych. No i są jeszcze panserbjorne. Mówiono ci o nich? Słowo to oznacza pancerne niedźwiedzie. Coś w rodzaju niedźwiedzia polarnego, tyle że…

– Tak! Słyszałam o nich! Ostatniej nocy jeden z mężczyzn powiedział, że mój wuj, Lord Asriel, został uwięziony w fortecy strzeżonej przez pancerne niedźwiedzie.

– Jest tam teraz? A co robił na Północy?

– Prowadził badania. Jednak z tego, co mówił o nim ten mężczyzna, wywnioskowałam, że chyba nie jest po stronie Grobali. Wydawali się raczej zadowoleni z faktu że jest w więzieniu.

– Cóż, jeśli pilnują go pancerne niedźwiedzie, nie wydostanie się w żaden sposób. One są jak najemnicy rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? Sprzedają swe umiejętności każdemu, kto zapłaci. Są silniejsze od ludzi i świetnie znają sztukę kucia żelaza, zwłaszcza żelaza meteorycznego. Wykuwają z niego wielkie zbroje, którymi osłaniają swoje ciała. Od wieków napadają Skraelingów. To niebezpieczni zabójcy, naprawdę bezlitośni. Ale zawsze dotrzymują słowa. Ten, kto prowadzi z nimi interesy, może w pełni na nich polegać.

Lyra, wystraszona, zastanawiała się nad tymi niesamowitymi opowieściami.

– Ma nie lubi słuchać o Północy – odezwał się Tony po kilku chwilach milczenia. – Z powodu tego, co się przydarzyło Billy’emu. Wiemy, że zabrano go na Północ.

– Skąd wiecie?

– Złapaliśmy jednego z Grobalów i skłoniliśmy go do mówienia. Dzięki temu właśnie trochę wiemy o nich i o tym, co robią. Tamci dwaj ostatniej nocy nie należeli do nich, ponieważ zbyt niezdarnie próbowali cię porwać. Gdyby byli Grobalami, wzięlibyśmy ich żywcem. Bo widzisz, nam, Cyganom, ci Grobale wyjątkowo już zaleźli za skórę i teraz zamierzamy się zebrać i wspólnie zdecydować, jak postąpić. Przybyliśmy do Londynu po zapasy i dlatego spotkaliśmy się na nabrzeżu wczorajszej nocy. Teraz udajemy się na Żuławy na zgromadzenie, które nazywamy Zlotem. Jestem pewien, że uradzimy, by wysłać grupę ratunkową, ale najpierw wymienimy informacje i uzupełnimy naszą wiedzę. W każdym razie ja tak bym zdecydował, gdybym był Johnem Faa.

– Kim jest John Faa?

– Królem Cyganów.

– Naprawdę zamierzacie uratować dzieci? A co z Rogerem?

– Kto to jest Roger?

– Chłopiec kuchenny z Kolegium Jordana. Porwano go tak samo jak Billy’ego na dzień przed moim wyjazdem z panią Coulter. Założę się, że gdyby mnie porwano, pojechałby na Północ, by mnie uwolnić. Jeśli zamierzacie uratować Billy’ego, chcę pojechać z wami, aby ocalić Rogera.

I wuja Asriela, pomyślała. Ale nie powiedziała tego głośno.

John Faa

Od chwili gdy Lyra wyznaczyła sobie zadanie do wykonania, poczuła się o wiele lepiej. Asystowanie pani Coulter było całkiem przyjemne, jednak Pantalaimon miał rację: w gruncie rzeczy Lyra nie wykonywała żadnej pracy i była tylko ładnym domowym zwierzątkiem. Na cygańskiej łodzi natomiast przydzielono jej prawdziwe zajęcia, a Ma Costa sprawdzała, czy dziewczynka się z nich wywiązuje. Lyra sprzątała więc, zamiatała, obierała ziemniaki i parzyła herbatę, smarowała panewki wału napędowego, czyściła śrubę z wodorostów, zmywała naczynia, otwierała bramy śluzy, przywiązywała łódź do pachołków cumowniczych i w ciągu paru dni tak bardzo się tam zadomowiła, jak gdyby urodziła się Cyganką.

Nie zauważyła jednej rzeczy – Costowie stawali sil czujni, ilekroć widzieli, że dziewczynką interesują się mieszkańcy lądu. Nie zdawała sobie sprawy, że jest tak ważną osobą i że pani Coulter i Rada Oblacyjna wszędzie jej szukają. Przez całą drogę Tony słyszał plotki w nadwodnych pubach. Mówiono, że policja bez słowa wyjaśnienia robi obławy w domach, farmach, obejściach i fabrykach w poszukiwaniu jakiejś zaginionej dziewczynki. Było to dość dziwne, jeśli wziąć pod uwagę, jak wiele dzieci zaginęło w ostatnim czasie i nikt ich nie szukał, Cyganie i ludzie z lądu byli tym faktem jednakowo poruszeni i zdenerwowani.

Ale najważniejszy powód zainteresowania Costów Lyrą dziewczynka miała poznać dopiero za kilka dni.

W każdym razie musiała zostawać pod pokładem, ilekroć łódź mijała stróżówkę dozorcy śluzy, któryś z basenów kanału czy też jakieś inne miejsce, w którym można się było natknąć na ciekawskich wałkoni. Kiedyś Costowie przepływali przez pewne miasto, w którym policja przeszukiwała wszystkie łodzie na kanale, tamując ruch w obu kierunkach, ale i tym razem potrafili sobie poradzić. Pod koją Ma Costy znajdowała się sekretna kryjówka i Lyra musiała w niej przeleżeć, zdrętwiała, całe dwie godziny, podczas gdy policja bez powodzenia przetrząsała łódź.

– Jak to się stało, że ich dajmony mnie nie znalazły? – spytała później, a Ma pokazała jej, że sekretne pomieszczenie obito drewnem cedrowym, które działa na dajmony usypiająco. Dziewczynka przypomniała sobie w tym momencie, że Pantalaimon spędził cały ten czas, rozkosznie śpiąc przy jej głowie.

Powoli, robiąc wiele postojów i objazdów, łódź Costów zbliżała się do Żuław – leżącego we wschodniej Anglii rozległego i nigdy w pełni nie opisanego na mapach obszaru niekończących się bagien. Najdalsze peryferie tych podmokłych terenów mieszały się z dopływami i zatoczkami płytkiego morza, którego południowy brzeg należał do Holandii. Własne Żuławy Holendrzy osuszyli i chronili za pomocą tam. Zresztą i we wschodniej Anglii osiedliło się sporo osób tej narodowości, toteż język tutejszych Żuławian był mocno nasycony holendryzmami. Pozostało tu jednak sporo terenów nie osuszonych, nieobsianych i niezamieszkanych. W najdzikszych środkowych regionach, gdzie w wodzie ślizgały się węgorze i gromadziły wodne ptaki, gdzie błyskały bagienne ogniki, a ścieżki wiodły bezradnych podróżników na zatratę w bagnach i moczarach, Cyganie znaleźli sobie bezpieczne miejsce zgromadzeń.

I teraz przez tysiąc krętych kanałów, rzecznych dopływów i strumieni płynęły cygańskie łodzie ku Byanplats, jedynemu na setkach mil kwadratowych bagien i mokradeł miejscu, w którym teren lekko się podnosił. Żyło tam sporo stałych mieszkańców, były nabrzeża, mola i Rynek Węgorzowy. W samym środku Byanplats znajdował się także stary budynek, w którym organizowano spotkania. Toteż kiedy ogłoszono datę Zlotu (inaczej nazywanego Cygańskim Wezwaniem lub Zgromadzeniem), łodzie wypełniły wszelkie drogi wodne tak gęsto, że można by przejść milę, przeskakując z pokładu na pokład, tak przynajmniej mówiono.

Na Żuławach rządzili więc Cyganie. Nikt inny nie ośmieliłby się tam wtargnąć, a póki Cyganie utrzymywali pokój i handlowali uczciwie, mieszkańcy lądu przymykali oko na ciągły przemyt i sporadyczne wendety. Z drugiej strony jednakże, jeśli woda wyrzucała na brzeg jakieś ciało (albo jeśli się zaplątało w sieci), ludzie z lądu mówili: no cóż, to był tylko jakiś Cygan.

Lyra oczarowana słuchała opowieści przekazywanych przez mieszkańców bagien – o wielkim duchu-psie imieniem Czarnobrzuchy oraz o błędnych ognikach bagiennych, powstających z baniek wrzącej czarodziejskiej oliwy – i zanim jeszcze dotarli na Żuławy, zaczęła się już sama uważać za Cygankę. Wkrótce pozbyła się oksfordzkiego akcentu i stopniowo przyswajała sobie coraz więcej cech typowych dla cygańskiej mowy wraz z niezbędnymi żuławsko-holenderskimi słowami. W końcu Ma Costa postanowiła przypomnieć dziewczynce o kilku sprawach.

– Nie jesteś Cyganką, Lyro. Możesz sobie ćwiczyć naszą mowę, musisz jednak pamiętać, że Cyganie to nie tylko język. Są w naszej kulturze, że tak powiem obrazowo, głębiny i silne prądy, ponieważ od początku jesteśmy związani z wodą. Ty natomiast wywodzisz się z ognia i dlatego najbardziej ci się podobają bagienne ogniki… I takie też jest twoje miejsce w cygańskim porządku. Masz w swojej duszy czarodziejską oliwę. Zwodnicze z ciebie dziecko.

Lyra poczuła się dotknięta.

– Nigdy nikogo nie zwodziłam! Spytaj, kogo chcesz…

Nie było oczywiście kogo spytać, toteż Ma Costa roześmiała się dobrotliwie.

– Nie pojmujesz, że prawię ci komplementy, gąsiątko? – mruknęła czule i Lyra uspokoiła się, chociaż niczego nie zrozumiała.

Kiedy dotarli do Byanplats, był wieczór i słońce opadało w plamę krwawego nieba. Płaska wyspa i miejsce spotkań, Zaal, były czarne i wydawały się wypukłe na tle światła, podobnie zresztą jak inne budynki. W nieruchomym powietrzu snuły się nitki dymu, a ze stłoczonych obok siebie łodzi dochodziły zapachy smażonej ryby, tytoniu i spirytusu jenniverowego.

Zatrzymali się przy samym Zaalu, cumując w miejscu, które – jak wyjaśnił Lyrze Tony – było odwiedzane przez ich rodzinę od pokoleń. Potem Ma Costa postawiła na ogniu patelnię z parą tłustych węgorzy, które zaczęły skwierczeć, oraz kociołek na ziemniaczane piure. Tony i Kerim natłuścili włosy, włożyli najlepsze skórzane kurtki i chustki w błękitne groszki, wsunęli na palce srebrne pierścienie i poszli się przywitać ze starymi przyjaciółmi z okolicznych łodzi i wypić szklaneczkę czy dwie w najbliższym barze. Wrócili z ważnymi wiadomościami.

– Przybyliśmy dokładnie na czas. Zlot jest dzisiejszej nocy. A wiecie, o czym najwięcej się mówi w mieście? Że zaginiona dziewczynka przebywa na którejś z cygańskich łodzi i że się zjawi na dzisiejszym Zlocie!

Roześmiał się głośno i poczochrał włosy Lyry. Od czasu jak wpłynęli na Żuławy, coraz bardziej poprawiał mu się nastrój, jak gdyby dotychczasowa ponura srogość stanowiła jedynie maskę. A Lyra odczuwała coraz większe podniecenie, toteż zjadła szybko, zmyła naczynia, uczesała włosy, wsunęła aletheiometr do kieszeni płaszcza z wilczej skóry i wyskoczyła na brzeg, wraz z innymi rodzinami wspinając się na stok, do Zaalu.

Wcześniej sądziła, że Tony żartuje, wkrótce jednak stwierdziła, że miał rację (a może po prostu mniej wyglądała na Cygankę, niż sądziła), ponieważ wiele osób jej się przyglądało, a dzieci nawet wskazywały ją palcami. Po chwili, gdy dotarli do wielkich drzwi Zaalu, szli już sami, a z obu stron otaczał ich tłum, który rozstępował się, aby na nich patrzeć i robić im miejsce.

Wtedy Lyra zaczęła się naprawdę denerwować. Trzymała się blisko Ma Costy, a Pantalaimon – aby uspokoić swą panią – postanowił stać się jak największym stworzeniem i przybrał postać pantery. Ma Costa z trudem wchodziła na stopnie, ale nie zatrzymywała się; Tony i Kerim kroczyli po jej obu stronach dumnie niczym książęta.

Sala była oświetlona lampami naftowymi, toteż twarze i postaci zgromadzonych były dość dobrze widoczne, natomiast wysokie krokwie pozostawały w ciemnościach. Uczestnicy Zlotu musieli sobie szukać miejsc stojących, ponieważ ławki były już zajęte, a rodziny siedziały stłoczone – dzieci na kolanach matek, natomiast dajmony kuliły się u stóp swych właścicieli lub przysiadały w miejscach, gdzie nie przeszkadzały ludziom, na przykład na chropowatych drewnianych ścianach.

Z przodu Zaalu znajdowało się podwyższenie, na którym stało osiem rzeźbionych krzeseł. Gdy tylko Lyra i Costowie znaleźli trochę wolnego miejsca i stanęli pod ścianą (nie było już miejsc siedzących), z mroku za trybuną wyłoniło się ośmiu mężczyzn, którzy zatrzymali się przed krzesłami. Po sali przebiegł szmer podniecenia, następnie jedni zaczęli uciszać drugich i przesuwać się ku najbliższym ławkom. Wreszcie na widowni zapadło milczenie i siedmiu spośród mężczyzn na podwyższeniu usiadło.

Ósmy miał ponad siedemdziesiąt lat, ale był wysoki, tęgawy i dobrze zbudowany. Jak wielu Cyganów, ubrany był w gładką, płócienną kurtkę i kraciastą koszulę, wyróżniał się jednakże otaczającą go aurą siły i władzy. Lyra potrafiła ją rozpoznać, coś podobnego bowiem wyczuwała w obecności wuja Asriela i Rektora Jordana. Dajmoną mężczyzny była wrona, bardzo podobna do kruka Rektora.

– To John Faa, król Zachodnich Cyganów – szepnął Tony.

John Faa zaczął powoli przemawiać niskim, mocnym głosem:

– Cyganie! Witam was na Zlocie. Przybyliśmy tu, aby wysłuchać naszych opowieści i zdecydować, jakie podjąć działania. Wszyscy wiecie, o co chodzi. Jest tu wiele rodzin, którym zaginęło dziecko, a niektóre straciły nawet dwoje. Dzieci te zostały porwane. Dodam, że mieszkańcy lądu również tracą dzieci, nie możemy więc ich oskarżać… Obecnie mówi się zwłaszcza o jednym dziecku i pewnej nagrodzie. Powiem wam prawdę, aby położyć kres wszelkim plotkom. Chodzi o dziewczynkę nazwiskiem Lyra Belacqua, poszukiwaną przez policję lądową, Za wydanie małej wyznaczono nagrodę tysiąca suwerenów. Jest to dziecko mieszkańców lądu, ale znajduje się pod naszą opieką i wśród nas pozostanie. Chcę podkreślić, że każdego, kogo skuszą te suwereny, spotka okrutna kara. Nie znajdzie kryjówki ani na lądzie, ani na wodzie. Nie oddamy dziewczynki.

Lyra poczuła, że się rumieni aż po same uszy, a Pantalaimon, pragnąc stać się niewidoczny, zmienił się w brązową ćmę. Oczy wszystkich zwróciły się ku nim a Lyra podniosła głowę i wpatrzyła się w Ma Costę, szukając u niej pomocy.

Na szczęście John Faa nie kontynuował tego wątku.

– Wracając do naszych spraw – mówił – chcę wam powiedzieć, że gadanie nic nam nie pomoże. Jeśli chcemy zmienić istniejący stan rzeczy, musimy działać. Grobale, ci porywacze dzieci, zabierają swoich więźniów w pewne miejsce znajdujące się na dalekiej Północy, w lodowej krainie. Nie wiemy, co tam z nimi robią. Jedni ludzie mówią, że je zabijają, drudzy twierdzą coś innego. Prawdy niestety nie znamy, wiemy jednakże, że ich działalność wspiera policja i duchowieństwo. Mało tego, pomagają im wszelkie instytucje lądowe. Pamiętajcie o tym. Musimy założyć, że władze wiedzą, co się dzieje, i że nam nie pomogą, nawet jeśli będą w stanie. Na podstawie wszystkich faktów przyznaję, że mój zamysł nie jest łatwy do wykonania. I dlatego potrzebuję waszej zgody. A sugeruję, by wyznaczyć i wysłać na Północ oddział żołnierzy, którzy uratują dzieci i przywiozą je z powrotem całe i zdrowe. Proponuję, żebyśmy poświęcili dla tej sprawy nasze złoto i wykorzystali całą zręczność i odwagę. Słucham cię, Raymondzie van Gerrit.

Jeden z mężczyzn w tłumie podniósł wcześniej rękę i teraz John Faa usiadł, aby ten mógł przemówić.

– Przepraszam, Lordzie Faa. W niewoli poza naszymi potomkami przebywają także dzieci mieszkańców lądu. Czy uważasz, że powinniśmy uratować także tamte?

John Faa wstał i odpowiedział:

– Raymondzie, czy sądzisz, że powinniśmy przejść całą tę niebezpieczną drogę, by uratować dzieci, a potem powiedzieć niektórym z nich, że mogą wrócić do domu, a reszcie kazać pozostać? Nie, z pewnością jesteś zbyt dobrym człowiekiem, aby w ten sposób postąpić. No więc, drodzy przyjaciele, czy zgadzacie się na mój projekt?

Pytanie najwyraźniej zaskoczyło zgromadzonych, ponieważ na moment się zawahali. Później jednak głośne krzyki aprobaty wypełniły salę, a dłonie podniosły się do oklasków. Niektórzy wygrażali pięściami dalekiemu wrogowi i rozległo się wiele podnieconych głosów. Krokwie Zaalu zatrzęsły się i w ciemności dziesiątki śpiących na żerdziach ptaków zbudziło się i ze strachu poderwało z grzęd, trzepocząc skrzydłami, a na zebranych posypały się miliony drobinek kurzu.

John Faa przez minutę pozwolił, by trwała wrzawa, a następnie znowu podniósł rękę, nakazując tym gestem milczenie.

– Przygotowanie wyprawy zajmie nieco czasu. Chcę, aby naczelnicy rodzin zwiększyli podatki i zebrali cło. Spotkamy się tu ponownie za trzy dni. Teraz zamierzam porozmawiać ze wspomnianą przeze mnie dziewczynką, a potem wraz z Ojcem Coramem stworzymy szczegółowy plan, który przedstawię podczas następnego zebrania. Życzę wam wszystkim dobrej nocy.

Jego ogromna postać oraz szczere słowa wystarczyły, aby uspokoić zebranych. Cyganie zaczęli opuszczać Zaal, wychodząc przez wielkie drzwi na mroźne powietrze. Szli na swoje łodzie albo do zatłoczonych barów niewielkiej osady.

– Kim byli pozostali mężczyźni na trybunie? – Lyra spytała Ma Costę.

– Naczelnicy sześciu rodzin, a ten ostatni to Ojciec Coram.

Łatwo było rozpoznać, którego miała na myśli, ponieważ mężczyzna ten był najstarszy z całej ósemki. Chodził o lasce i przez cały czas, gdy siedział za Johnem Faa, trząsł się, jakby cierpiał na malarię.

– Chodź – powiedział Tony. – Zabiorę cię na górę abyś mogła złożyć uszanowanie naszemu królowi. Nazywaj go Lordem Faa. Nie wiem, o co cię zapyta, ale powiedz mu całą prawdę.

Pantalaimon miał teraz postać wróbla i siedział na ramieniu Lyry, rozglądając się z zaciekawieniem. Pazurki mocno wbijał w płaszcz swej pani, która podążała za Tonym przez tłum ku trybunie.

Tony podniósł ją i postawił na podwyższeniu. Wiedząc że patrzą na nią wszyscy, którzy jeszcze zostali w sali, świadoma swej „wartości” – tego tysiąca suwerenów – dziewczynka zarumieniła się i zawahała. Pantalaimon skoczył na jej piersi i, zmieniwszy się w żbika, usiadł na jej ramionach; prychając, rozglądał się wokół.

Lyra poczuła, że ktoś ją lekko popycha, i zrobiła krok do przodu, ku Johnowi Faa. Był to mężczyzna srogi, potężnie zbudowany i o tak kamiennym obliczu, że zdawał się raczej kamiennym filarem niż człowiekiem, jednak pochylił się i wyciągnął rękę, którą dziewczynka uścisnęła. Jej rączka nieomal zniknęła w jego ogromnej dłoni.

– Witaj, Lyro – odezwał się.

Będąc tak blisko niego, Lyra poczuła, że jego głos jest silny jak grzmot. Dziewczynka była zdenerwowana, głównie z powodu Pantalaimona, zauważyła jednak, że kamienne oblicze Johna Faa nieco łagodnieje. Czuła, że traktuje ją z dużą delikatnością.

– Witaj, Lordzie Faa – szepnęła.

– Wejdź do sali obrad. Porozmawiamy – powiedział John Faa. – Karmią cię odpowiednio, ci Costowie?

– Och tak. Na kolację jedliśmy węgorze.

– Zapewne prawdziwe żuławskie węgorze.

Sala obrad była przestronnym pomieszczeniem z dużym kominkiem, kredensami uginającymi się pod ciężarem sreber i porcelany oraz ciężkim, wielokrotnie przez lata polerowanym stołem, przy którym stało dwanaście krzeseł. Prawie wszyscy mężczyźni z trybuny gdzieś zniknęli – stał jedynie trzęsący się starzec. John Faa pomógł mu zająć miejsce przy stole.

– Teraz usiądź tu, po mojej prawicy – powiedział John Faa do Lyry, a sam zajął krzesło u szczytu stołu. Dziewczynka usiadła naprzeciwko Ojca Corama; trochę przerażała ją podobna do trupiej czaszki głowa starca i nieustanny dygot jego ciała. Dajmona mężczyzny była dużą, piękną kotką w barwach jesieni, która majestatycznie przeszła wzdłuż stołu z dumnie podniesionym ogonem, z dużym taktem obejrzała Pantalaimona i na krótką chwilę dotknęła go nosem, po czym usadowiła się na kolanach Ojca Corama, przymykając oczy i cicho mrucząc.

Jakaś kobieta, której Lyra wcześniej nie zauważyła, wyszła z mroku z tacą i postawiła ją przy Johnie Faa, po czym dygnęła i odeszła. John Faa nalał z kamionkowego naczynia do małych kieliszków jennivera dla siebie i Ojca Corama oraz wina dla Lyry.

– No więc – zagaił John Faa. – Uciekłaś, Lyro.

– Tak.

– A kim była dama, od której uciekłaś?

– Nazywa się pani Coulter. Myślałam, że jest miła, ale później się dowiedziałam, że należy do Grobalów. Słyszałam od kogoś, kim są ci Grobale. To określenie pochodzi od pierwszych liter nazwy Generalnej Rady Oblacyjnej, a pani Coulter zarządza tą Radą, która była jej pomysłem. I oni wszyscy pracują nad jakimś projektem, nie wiem jakim… Zamierzali mnie skłonić, abym im pomogła łapać dzieci. Tyle że nie wiedzieli…

– O czym?

– No… Po pierwsze, nie wiedzieli, że znam niektóre z porwanych dzieci. Zaginął mój przyjaciel Roger, chłopiec kuchenny z Kolegium Jordana. Znałam też Billy’ego Costę i pewną dziewczynkę z Rynku Towarowego w Oksfordzie. A po drugie… Chodzi o mojego wuja, Lorda Asriela. Słyszałam, jak mówili o jego podróżach na północ, ale zdaje się, że on nie ma nic wspólnego z Grobalami. Kiedy szpiegowałam Rektora i Uczonych z Jordana ukryłam się w Sali Seniorów, gdzie nikomu poza nimi nie wolno wchodzić. Usłyszałam tam opowieść wuja o jego ekspedycji na Północ i o Pyle, który widział. Przywiózł też głowę Stanislausa Grummana, w której Tatarzy zrobili dziurę. A teraz Grobale uwięzili Lorda Asriela i trzymają go gdzieś w zamknięciu. Jest strzeżony przez pancerne niedźwiedzie. A ja chcę go uratować.

Lyra popatrzyła na nich śmiało i buńczucznie. Siedziała na krześle i była tak mała na tle wysokiego rzeźbionego oparcia, że dwaj starcy nie mogli powstrzymać rozbawienia. Uśmiech Ojca Corama był niepewny, przelotny i nieodgadniony – mignął na twarzy mężczyzny jak blask słoneczny w wietrzny marcowy dzień, natomiast uśmiech Johna Faa wydawał się ciepły, szczery i przez dłuższą chwilę nie znikał z jego oblicza.

– Lepiej opowiedz nam, co twój wuj mówił tamtego wieczoru – polecił John Faa. – Nie pomijaj niczego, Mów wszystko.

Lyra opowiedziała więc, nieco dokładniej niż Costom, co widziała i słyszała w Sali Seniorów. Bała się Johna Faa, a – paradoksalnie – najbardziej obawiała się jego uprzejmości. Kiedy skończyła mówić, odezwał się, dotąd milczący, Ojciec Coram. Głos miał silny i melodyjny, o takim bogactwie tonów, które można by porównać z liczbą odcieni futra jego dajmony.

– Ten Pył… – powiedział. – Czy określili go kiedyś inną nazwą, Lyro?

– Nie. Tylko tym jednym słowem. Pani Coulter powiedziała mi, że są to elementarne cząstki, ale nazywała je Pyłem.

– A czy oni sądzą, że eksperymentując z dziećmi dowiedzą się o nim czegoś więcej?

– Tak. Ale nie znam szczegółów. Och, ale mój wuj użył innej nazwy… I… Zapomniałam wam o czymś powiedzieć. Pokazał im taki jeden slajd. Jutrzenka…

– Co takiego? – spytał John Faa.

– Zorza – powiedział Ojciec Coram. – Zgadza się, Lyro?

– Ta-ak, właśnie. I w światłach tej Jutrzenki znajdowało się coś w rodzaju miasta. Wieże, kościoły i kopuły… Przypominało trochę Oksford, tak w każdym razie pomyślałam, gdy je zobaczyłam. Zdaje mi się, że wuja Asriela bardzo interesowało to miasto, jednak Rektora i innych Uczonych ciekawił raczej Pył. Podobnie jak panią Coulter, Lorda Boreala i innych.

– Rozumiem – stwierdził Ojciec Coram. – To bardzo interesujące.

– Teraz, Lyro – oświadczył John Faa – zamierzam ci o czymś powiedzieć. Tu obecny Ojciec Coram to bardzo mądry człowiek. Jest jasnowidzem. Bada wszystko, co się wiąże z Pyłem, Grobalami, Lordem Asrielem, a także z tobą! Za każdym razem, kiedy Costowie albo któraś z pół tuzina innych rodzin wracała z Oksfordu, przywoziła trochę nowin. O tobie, dziecko. Zdawałaś sobie z tego sprawę?

Lyra potrząsnęła głową. Poczuła strach. Pantalaimon mruczał zbyt cicho, aby ktoś mógł go usłyszeć, ale dziewczynka wyczuwała jego drżenie koniuszkami palców zagłębionymi w jego futrze.

– Tak, tak – potwierdził John Faa. – Do Ojca Corama, którego widzisz tu przed sobą, docierały informacje o wszystkich twoich postępkach.

Lyra nie mogła się powstrzymać i wykrzyknęła:

– Naprawdę jej nie zniszczyliśmy! Mówię szczerze! To było tylko kilka grud błota! I nigdy nie odpłynęliśmy zbyt daleko…

– O czym ty mówisz, dziecko? – spytał John Faa.

Ojciec Coram roześmiał się. Gdy się śmiał, dygotanie ustało a jego twarz ożywiła się i odmłodniała. Lyrze jednak nie było do śmiechu. Drżącymi ustami dodała:

– A nawet gdybyśmy znaleźli korek, nie wyjęlibyśmy go! To był tylko żart. Nie zatopilibyśmy jej, nigdy!

Teraz John Faa również zaczął się śmiać. Uderzył wielką dłonią w stół tak mocno, że zabrzęczały kieliszki. Jego potężne ramiona trzęsły się i musiał wytrzeć łzy z oczu. Lyra nigdy nie widziała czegoś podobnego i nigdy nie słyszała takiego ryku; wydawało jej się, że śmieje się góra.

– Och, tak – powiedział, kiedy znowu był w stanie mówić – o łodzi także słyszeliśmy, dziecko! Zdaje się, że do dzisiaj wszyscy przypominają o tym Costom. Ludzie radzą Tony’emu: „Lepiej zatrudnij stróża swojej łodzi. Wszędzie jest pełno małych dzikich dziewczynek”. Och, tak, ta historia obiegła całe Żuławy. Ale nie zamierzamy cię za to karać. Nie! Uspokój się.

Popatrzył na Ojca Corama i obaj starcy ponownie się roześmiali, choć tym razem mniej gwałtownie. A Lyra uspokoiła się i poczuła, że jest bezpieczna.

W końcu John Faa potrząsnął głową i na powrót spoważniał.

– Chciałem ci tylko powiedzieć, Lyro, że interesujemy się tobą od dziecka. Właściwie od niemowlęcia. Powinnaś się dowiedzieć, co o tobie wiemy. Nie mam pojęcia, co ci powiedzieli w Kolegium Jordana o twoim pochodzeniu, ale i tak nie znają całej prawdy. Czy kiedykolwiek mówili ci o twoich rodzicach?

Pytanie to całkowicie zaskoczyło Lyrę.

– Tak – odparła. – Powiedzieli mi, że byłam… Opowiadali, że oni… Powiedzieli, że Lord Asriel przywiózł mnie do Kolegium, ponieważ moja matka i ojciec zginęli w katastrofie statku powietrznego.

– Ach tak? No cóż, dziecko, zamierzam opowiedzieć ci tę historię, to znaczy prawdziwą historię… Wiem, że jest prawdziwa, ponieważ opowiedziała mi ją pewna Cyganka, a Cyganie zawsze mówią prawdę Johnowi Faa i Ojcu Coramowi. Chodzi o to, Lyro, że twój ojciec nigdy nie zginął w żadnej katastrofie, ponieważ jest nim Lord Asriel.

Lyra była tak oszołomiona, że nawet nie mogła się ruszyć.

– A oto, co się zdarzyło – ciągnął John Faa. – Kiedy Lord Asriel był młodym mężczyzną, dokonywał odkryć na północy i zdobył wielki majątek. Był nieustraszony, skory do gniewu i porywczy.

Twoja matka także była osóbką o gorącej krwi; nie tak dobrze urodzoną jak on, ale bardzo bystrą. Została nawet Uczoną, a ci, którzy ją znali, sławili jej urodę. Ona i twój ojciec zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Kłopot jednak w tym, że twoja matka była już wtedy mężatką. Poślubiła wcześniej pewnego polityka, który był członkiem partii królewskiej, jednym z najbliższych doradców Króla i człowiekiem bardzo wpływowym. No i kiedy twoja matka stwierdziła, że jest w ciąży, bała się powiedzieć mężowi, że nie jest ojcem dziecka. A kiedy się urodziłaś, okazało się, że jesteś podobna do twojego prawdziwego ojca, więc matka pomyślała, że najlepiej będzie cię ukryć i ogłosić, że umarłaś.

Wysłano cię do hrabstwa Oksford – ciągnął po chwili – gdzie miał majątek twój ojciec, i oddano pod opiekę pewnej cygańskiej mamce. Ktoś jednak doniósł o wszystkim mężowi twojej matki, który szybko tam przybył i wtargnął do chatki Cyganki. Twojej opiekunce udało się uciec do rezydencji Lorda Asriela, ale mężczyzna podążył za nią w morderczym szale. Twego ojca nie było akurat w domu, ponieważ polował, powiadomiono go jednak i wrócił na czas. Mąż twojej matki stał akurat u dołu wielkich schodów. Jeszcze moment, a sforsowałby drzwi garderoby, w której ukrywała się Cyganka z tobą na ręku. Lord Asriel zaatakował mężczyznę. Walczyli i twój ojciec zwyciężył, zabijając napastnika.

Cyganka wszystko słyszała i widziała, Lyro, i od niej wiemy o tej historii – kontynuował Lord Faa. – Odbył się wielki proces. Twój ojciec nie należy do ludzi, którzy wypierają się swych czynów albo zatajają prawdę, toteż sędziowie mieli problem. Rzeczywiście zabił i przelał krew, ale bronił przecież swego domu i dziecka przed intruzem. Z drugiej strony jednak, prawo pozwala mężczyźnie mścić się za gwałt dokonany na żonie i prawnicy zabitego twierdzili, że właśnie tego przestępstwa dopuścił się Lord Asriel. Proces ciągnął się tygodniami, spisano całe tomy argumentów obrony i oskarżenia. W końcu sędziowie ukarali Lorda Asriela konfiskatą majątku i całej ziemi, czyniąc go biedakiem. A wcześniej był bogatszy niż Król… Jeśli chodzi o twoją matkę, nie chciała mieć z całą sprawą nic wspólnego, podobnie zresztą jak z tobą. Po prostu nie interesowała się tym. Twoja piastunka mówiła mi, że bardzo się obawiała, jak twoja matka cię potraktuje w przyszłości, ponieważ była to kobieta pełna pogardy i dumy.

Taka jest twoja historia – stwierdził cygański król. – Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, może zostałabyś wychowana przez Cyganów, jako że twoja mamka błagała sąd, aby pozwolił jej zaopiekować się tobą. Niestety, my, Cyganie, niewielki mamy posłuch i poważanie u sędziów, toteż sąd zadecydował, że masz zostać umieszczona w Klasztorze, i tak też się stało: trafiłaś do Sióstr Obedientek w Watlington. Z pewnością tego nie pamiętasz… Lord Asriel nie mógł jednakże tego zaakceptować. Nienawidził księży, mnichów i zakonnic, a ponieważ był człowiekiem despotycznym, po prostu przyjechał pewnego dnia do Klasztoru i porwał cię. Sam nie chciał się tobą opiekować, nie zamierzał też oddać cię Cyganom, więc zabrał cię do Kolegium Jordana. Miał śmiałość zlekceważyć orzeczenie sądu… No cóż, prawo usankcjonowało w końcu całą sprawę. Lord Asriel wrócił do swoich badań, a ty dorastałaś w Kolegium Jordana. Twój ojciec nakazał Rektorowi, aby nigdy nie dopuścił do ciebie twojej matki. Taki postawił warunek. Powiedział, że gdyby kiedykolwiek próbowała się z tobą skontaktować, należy temu zapobiec i bezzwłocznie go o tym fakcie powiadomić. Teraz bowiem cały gniew twojego ojca obrócił się przeciwko niej. Rektor obiecał sumiennie przestrzegać tego zalecenia. I tak spokojnie mijał czas, aż nagle rozpoczęło się to całe zamieszanie związane z Pyłem. Mędrcy w całym kraju i wszędzie na świecie – zarówno mężczyźni, jak i kobiety – zaczęli o nim rozprawiać. Dla nas sprawa ta nie miała żadnego znaczenia, dopóki nie zaczęto porywać naszych dzieci. Wtedy my również się nim zainteresowaliśmy. A mamy krewnych i znajomych we wszystkich miejscach na świecie, także w Kolegium Jordana. Nie wiedziałaś o tym, ale był tam ktoś, kto cię pilnował i opowiadał nam o wszystkim, ponieważ nadal interesowaliśmy się tobą, a Cyganka, która cię piastowała, nigdy nie przestała się o ciebie martwić.

– Kto mnie pilnował? – spytała Lyra. Czuła się ogromnie ważna i niepokoił ją fakt, że wszystkie jej postępki były przedmiotem troski ludzi, którzy przebywali tak daleko od niej.

– Służący z kuchni, Bernie Johansen, Pasztetnik. Jest półkrwi Cyganem. Założę się, że nie miałaś o tym pojęcia.

Bernie był spokojnym samotnikiem i należał do nielicznych osób, których dajmony były tej samej płci, co ich właściciele. Lyra przypomniała sobie, że właśnie na Berniego nakrzyczała w rozpaczy tamtego wieczoru, kiedy porwano Rogera. A on o wszystkim opowiadał Cyganom! Lyrę zdumiała ta myśl.

– W każdym razie – podjął John Faa – dotarło do nas, że wyjechałaś z Kolegium Jordana. Dowiedzieliśmy się też, że stało się to w czasie, gdy uwięziono Lorda Asriela, więc nie mógł temu zapobiec. Pamiętaliśmy, czego zakazał Rektorowi, i przypomniało nam się także że polityk, którego zabił Lord Asriel, czyli mąż twojej matki, nazywał się Edward Coulter.

– Pani Coulter? – spytała Lyra, bardzo zaskoczona. – Ona chyba nie jest moją matką?!

– Właśnie jest. Gdyby twój ojciec nie przebywał w niewoli, nigdy by mu się nie ośmieliła przeciwstawić Nadal mieszkałabyś w Jordanie, nieświadoma niczego. Pozostaje dla mnie tajemnicą, dlaczego Rektor zezwolił na twój wyjazd. Nie potrafię odgadnąć, z jakiego powodu tak postąpił. Był przecież za ciebie odpowiedzialny. Może – i to jest jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy – Coulter ma nad nim jakąś władzę…

Lyra nagle zrozumiała osobliwe zachowanie Rektora rankiem w dniu jej wyjazdu.

– Nie zamierzał… – zaczęła, próbując sobie wszystko dokładnie przypomnieć. – Chciał się ze mną zobaczyć tamtego ranka i miałam nie mówić o tym pani Coulter… W ten sposób chciał mnie przed czymś uchronić… – Przerwała i spojrzała na obu starców z uwagą, a następnie zdecydowała się powiedzieć całą prawdę o wieczorze w Sali Seniorów. – Bo widzicie… Zdarzyło się coś jeszcze. Tego wieczoru, kiedy ukryłam się w Sali Seniorów, widziałam, jak Rektor zamierza otruć Lorda Asriela. Wsypał mu do wina jakiś proszek. Powiedziałam o tym wujowi, a on zepchnął karafkę ze stołu i wylał płyn. Więc uratowałam mu życie. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego Rektor chciał otruć wuja, ponieważ zawsze był taki miły. A tego ranka, gdy wyjeżdżałam, posłał po mnie wcześnie i musiałam w sekrecie pójść do jego gabinetu, tak aby nikt nie wiedział… Rzekł wtedy… – Lyra skupiła się, usiłując sobie przypomnieć, co dokładnie powiedział Rektor, jednak jej się to nie udało. Potrząsnęła głową. – Zdołałam zrozumieć tylko jedno: dał mi pewną rzecz, którą miałam ukryć przed nią… przed panią Coulter. Przypuszczam, że wam chyba mogę powiedzieć…

Poszperała w kieszeni płaszcza z wilczej skóry i wyjęła zawiniętą w aksamit paczuszkę. Położyła ją na stole i poczuła, że oczy obu mężczyzn skupiają się na niej niczym reflektory. We wzroku Johna Faa była jedynie wielka ciekawość, natomiast twarz Ojca Corama ożywiła się, znamionując wiedzę i zrozumienie.

Kiedy Lyra rozpakowała aletheiometr, Ojciec Coram odezwał się:

– Nigdy nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę któryś z nich. To czytnik symboli. Czy Rektor wyjaśnił ci jego działanie, dziecko?

– Nie. Powiedział, że będę musiała sama je poznać. I nazwał go aletheiometrem.

– Co to znaczy? – spytał John Faa, zwracając się do swego towarzysza.

– To greckie słowo. Przypuszczam, że pochodzi od słowa aletheia, czyli prawda. To miernik prawdy. Czy dowiedziałaś się już, jak go używać? – spytał Lyrę.

– Nie. Potrafię sprawić, aby trzy krótkie wskazówki pokazały obrazki, jednak nie umiem poruszyć tej długiej. Przesuwa się, jak jej się podoba. Chociaż czasami, kiedy jestem skoncentrowana, udaje mi się skłonić długą igłę, by obróciła się tam i z powrotem. Wystarczy, że pomyślę, i tak się dzieje, ale rzadko…

– O co chodzi, Ojcze Coramie? – spytał John Faa. – Jak to wszystko rozumieć?

– Obrazki dokoła obręczy – wyjaśnił Ojciec Coram, delikatnie ujmując przyrząd pod bacznym, skupionym spojrzeniem Johna Faa – to symbole. Każdy z nich ma całą masę znaczeń. Weźmy kotwicę, o tę. Jej podstawowe znaczenie to nadzieja, ponieważ nadzieja trzyma cię tak mocno jak kotwica trzyma się dna. Drugim znaczeniem jest stałość i nieugiętość, trzecim przeszkoda lub środek zapobiegawczy. Czwarte znaczenie to morze. I tak dalej, aż do dziesięciu czy dwunastu, a może i bez końca…

– I ty znasz je wszystkie?

– Znam niektóre, ale aby odczytać je precyzyjnie potrzebowałbym książki. Widziałem jedną i wiem, gdzie się znajduje, ale to daleko stąd.

– Wrócimy do tego – powiedział John Faa. – Powiedz jeszcze o sposobie działania.

– Są trzy wskazówki, które można ustawić – wyjaśnił Ojciec Coram – i używa się ich, by zadać pytanie. Ze względu na mnogość znaczeń, wskazując trzy symbole możesz zadać każde pytanie, jakie ci tylko przyjdzie do głowy. Kiedy już postawisz pytanie, ostatnia wskazówka obróci się sama i wskaże po kolei kilka symboli, które złożą się na odpowiedź.

– Ale skąd ta wskazówka wie, o jakim znaczeniu symbolu myślisz, formułując pytanie? – spytał John Faa.

– Och, sama z siebie niczego nie wie. Cały układ działa jedynie wówczas, gdy pytający intensywnie skupia się na pytaniu i myśli o odpowiednich znaczeniach. Trzeba znać je wszystkie, a może ich być tysiąc albo i więcej. Poza tym musisz o nich myśleć, nie irytując się i nie wymuszając odpowiedzi. Po prostu trzeba obserwować wędrującą igłę. Kiedy wykona pełny obrót, będziesz znać odpowiedź. Wiem, jak ten przyrząd działa, ponieważ widziałem, jak kiedyś używał go pewien mędrzec w Uppsali. To był ten jedyny raz, gdy oglądałem owo urządzenie. Lyro, czy wiesz, jakie są niespotykane?

– Rektor powiedział mi, że zrobiono tylko sześć – odparła Lyra.

– Chyba tak. W każdym razie, nie jest ich wiele.

– Udało ci się utrzymać jego posiadanie w sekrecie przed panią Coulter, tak jak polecił ci Rektor?

– Tak. Chociaż jej dajmon wchodził do mojego pokoju i jestem pewna, że go znalazł.

– Rozumiem. No cóż, Lyro, nie wiem, czy kiedykolwiek poznamy całą prawdę, ale na razie mogę się podzielić z tobą moimi domysłami. Lord Asriel nakazał Rektorowi, aby się tobą opiekował i trzymał cię z daleka od twojej matki. Przez mniej więcej dziesięć lat wywiązywał się z tego zadania znakomicie. Potem duchowni zaprzyjaźnieni z panią Coulter pomogli jej założyć tę Radę Oblacyjna… Trudno powiedzieć, do jakich celów. Pani Coulter jest na swój sposób tak potężna jak Lord Asriel. Oboje twoi rodzice to ludzie ambitni, o bardzo silnych osobowościach, a Rektor Jordana trzymał cię z dala od nich. Jednak Rektor musi dbać o wiele spraw. Z pewnością najważniejsze jest dla niego Kolegium i Uczeni. Więc jeśli widzi, że coś im zagraża, musi ich bronić różnymi sposobami. A Kościół w ostatnich czasach coraz bardziej się panoszy, Lyro. Powstają rady, które zajmują się rozmaitymi sprawami. Mówi się o wskrzeszeniu Biura do Spraw Inkwizycji, Boże broń! A Rektor powinien z tymi potęgami postępować dyplomatycznie. Kolegium Jordana musi się znajdować po właściwej stronie, inaczej nie przetrwa.

– O ciebie Rektor także bardzo się niepokoi, dziecko – dodał Ojciec Coram. – Bernie Johansen zawsze był tego pewny. Ciągle nam powtarzał, że Rektor Jordana i inni Uczeni kochają cię jak własne dziecko. Zrobiliby wszystko, żebyś tylko była bezpieczna, i to nie jedynie z powodu danej Lordowi Asrielowi obietnicy, ale z ojcowskiej miłości do ciebie. Jeśli więc Rektor oddał cię pani Coulter, mimo tego, co przyrzekł Lordowi Asrielowi, musiał uważać, że będziesz z nią bezpieczniejsza niż w Kolegium Jordana. Taka jest prawda, mimo pozorów. A kiedy wsypywał truciznę do wina Lorda Asriela, sądził zapewne, że jest on osobą zagrażającą wielu ludziom, może nawet wszystkim ludziom na świecie. Moim zdaniem Rektora zmuszono do dokonania straszliwego wyboru: między mniejszym a większym złem. Gdyby podjął nieodpowiednią decyzję, szkody byłyby jeszcze większe. Boże chroń mnie przed tego rodzaju wyborem… A kiedy musiał pozwolić ci odejść, wręczył ci czytnik symboli i kazał go strzec. Zastanawiam się, po co ci go dał, skoro nie umiesz się nim posługiwać. Nie potrafię odgadnąć co zamyślał…

– Powiedział mi, że kilka lat temu Lord Asriel podarował ten aletheiometr Kolegium Jordana – powiedziała Lyra, usiłując sobie przypomnieć słowa Rektora. – Chciał powiedzieć coś jeszcze, a wtedy ktoś zapukał do drzwi i musiał zamilknąć. Może chciał, żebym strzegła aletheiometru także przed Lordem Asrielem.

– Albo wręcz przeciwnie – wtrącił John Faa.

– Co masz na myśli, Johnie? – spytał Ojciec Coram

– Może chciał poprosić Lyrę, aby zwróciła czytnik Lordowi Asrielowi jako rekompensatę za próbę otrucia. Może sądził, że niebezpieczeństwo ze strony Lorda już minęło albo że potrafi on wyczytać jakąś mądrość z tego przyrządu i wykorzystać ją do swoich celów. Jeśli Lord Asriel jest w niewoli, czytnik mógłby mu pomóc się uwolnić. No cóż, Lyro, lepiej weź ten przyrząd i nadal go pilnuj. Skoro udawało ci się go strzec do tej pory, nie mam wątpliwości, że nadal będzie u ciebie bezpieczny. Ale może nadejdzie czas, kiedy trzeba będzie zasięgnąć jego rady, i wtedy poprosimy cię o wypożyczenie go.

Owinął przyrząd w aksamit i przesunął w kierunku dziewczynki. Lyrze cisnęło się na usta mnóstwo pytań, jednak nagle poczuła nieśmiałość wobec tego zwalistego mężczyzny o małych oczach, które – ukryte wśród fałd i zmarszczek – wpatrywały się w nią bacznie, choć jednocześnie życzliwie.

Musiała jednak o coś zapytać:

– Kim była Cyganka, która mnie piastowała?

– No, to oczywiście matka Billy’ego Costy. Nie powiedziała ci o tym, ponieważ jej zabroniłem, ale wie o czym tu rozmawiamy. Nikt nie chce przed tobą niczego ukrywać.

– Najlepiej idź do niej teraz, dziecko. Masz sporo do przemyślenia. Za trzy dni czeka nas jeszcze jedno zebranie, na którym przedyskutujemy następne posunięcia. Sprawuj się dobrze, Lyro, życzę ci dobrej nocy.

– Dobranoc, Lordzie Faa. Dobranoc, Ojcze Coramie – odpowiedziała uprzejmie, przyciskając do piersi jednocześnie aletheiometr i Pantalaimona.

Obaj starcy uśmiechnęli się do niej dobrodusznie. Za drzwiami sali obrad czekała Ma Costa. Jak gdyby nic się nie zdarzyło od dnia urodzin Lyry, cygańska matrona objęła wielkimi ramionami dziewczynkę i ucałowała, a następnie zaniosła ją do łóżka.

Rozczarowanie

Lyra musiała wszystko przemyśleć i zrozumieć sens minionych wydarzeń. Stwierdziła, że nie jest to łatwa sprawa, której wystarczy poświęcić jeden dzień. Lorda Asriela mogła ostatecznie uznać za swojego ojca, ale nie potrafiła zaakceptować pani Coulter jako swej matki. Dodatkowo kłopotliwa była myśl, że jeszcze parę miesięcy temu informacja taka sprawiłaby jej radość.

Lyra miała jednak taki charakter, że nigdy się niczym nie przejmowała zbyt długo, zwłaszcza że trzeba było zwiedzić żuławskie miasto i zadziwić opowieściami wiele cygańskich dzieci. Zanim upłynęły trzy dni, stała się znawczynią cygańskich łodzi (przynajmniej we własnej opinii) i zebrała grupkę urwisów, przed którymi snuła opowieści o swym potężnym i tak niesprawiedliwie uwięzionym ojcu.

– Pewnego wieczoru gościem na kolacji w Jordanie był turecki ambasador, który otrzymał od samego Sułtana rozkaz zabicia mojego ojca. Miał na palcu pierścień z wydrążonym i wypełnionym trucizną kamieniem. Kiedy przyniesiono wino, Turek pochylił się nad kieliszkiem mojego ojca i wsypał truciznę. Zrobił to tak szybko, że nikt inny nie zauważył, jednak…

– Jaka to była trucizna? – zapytała dziewczynka o pociągłej twarzy.

– Trucizna z jadu tureckiego węża – wymyśliła Lyra na poczekaniu – którego łapie się, wabiąc go grą na flecie, a potem daje mu się gąbkę nasączoną miodem. Wąż kąsa i nie może uwolnić zębów, wtedy chwyta się go i wyciska truciznę z gruczołów jadowych. Tak czy owak, mój ojciec dostrzegł, co zrobił Turek, i powiedział: „Panowie, chcę zaproponować toast przyjaźni między Kolegium Jordana a Kolegium z Izmiru”, czyli kolegium, do którego należał turecki ambasador. „Aby okazać naszą gotowość do przyjaźni z wami”, powiedział, „wymieńmy się kieliszkami. Niech jeden wypije z kieliszka drugiego”. i ambasador znalazł się w ogromnym kłopocie. Nie wypadało odmówić, ponieważ byłby to wielki afront, a wypić wina też nie mógł, wiedział przecież, że jest zatrute. Zbladł jak ściana i zemdlał przy stole. A kiedy przyszedł do siebie, wszyscy nadal znajdowali się na swoich miejscach, patrząc na niego i czekając. Miał do wyboru: wypić truciznę albo wyznać swój postępek.

– I co zrobił?

– Wypił wino. Minęło całe pięć minut, zanim umarł, a przez ten czas cierpiał straszliwe katusze.

– Widziałaś, jak to się stało?

– Nie, ponieważ dziewczętom nie wolno siedzieć przy stole profesorskim. Ale widziałam później ciało. Jego skóra była straszliwie wysuszona, niczym skórka starego jabłka, a oczy wyszły mu na wierzch. Ściśle rzecz biorąc, trzeba mu je było wepchnąć z powrotem w oczodoły…

I tak dalej…


Tymczasem na krańcach Żuław policja stukała do wszystkich drzwi, przeszukiwała poddasza i przybudówki, sprawdzała dokumenty i przesłuchiwała wszystkie osoby, które twierdziły, że widziały niewysoką blondyneczkę. W Oksfordzie prowadzono jeszcze dokładniejsze poszukiwania. Kolegium Jordana przetrząśnięto od najbardziej zakurzonego gabinetu po najciemniejszą piwnicę, podobnie kolegia Gabriela i Świętego Michała, aż dyrektorzy wszystkich placówek wystosowali wspólna notę protestacyjną, domagając się przestrzegania ich odwiecznych praw. O tych poszukiwaniach Lyra miała niewielkie pojęcie – zwracała jedynie uwagę na nieustanny warkot gazowych silników statków powietrznych przecinających niebo. Wprawdzie były one niewidoczne, ponieważ chmury wisiały nisko, a zgodnie z regulaminem nad terenami podmokłymi statki musiały utrzymywać odpowiednią wysokość, ale któż mógł wiedzieć, jakich pomysłowych lunet i innych tego typu przyrządów używała policja? Dlatego też ilekroć Lyra słyszała lecący statek powietrzny, ukrywała się lub nakładała na swe charakterystyczne jasne włosy kaptur nieprzemakalnego płaszcza.

Lyra szczegółowo wypytała Ma Costę o swe pochodzenie. Wplatała kolejne wydarzenia w coś na kształt pamięciowego gobelinu, który stawał się jeszcze bardziej barwny i krwawy niż opowieści, które wymyślała, by szokować inne dzieci… I przeżywała stale na nowo ucieczkę z chatki, ukrywanie się w garderobie, wypowiedziane surowym tonem wyzwanie na pojedynek, szczęk mieczy…

– Mieczy? Wielki Boże, dziewczyno, ty chyba śnisz na jawie – powiedziała Ma Costa. – Mąż twej matki miał pistolet, a twój ojciec wytrącił mu go z ręki i powalił napastnika jednym ciosem. Potem rozległy się dwa strzały. Dziwię się, że nie pamiętasz. Powinnaś zapamiętać, mimo że byłaś taka mała. Pierwszy strzelił Edward Coulter. Dobył broni i wypalił, a później Lord Asriel, który po raz drugi wyszarpnął mu pistolet z dłoni, obrócił się w jego kierunku i wystrzelił mu prosto między oczy. Rozwalił mu czaszkę, a potem mówi do mnie, chłodny i opanowany: „Niech pani wyjdzie, pani Costa, i proszę przynieść dziecko”, ponieważ ty i twój dajmon strasznie głośno płakaliście, Lord Asriel wziął cię na ręce i kołysał, a następnie posadził cię na ramionach i chodził po korytarzu; miał bardzo dobry humor, mimo że u jego stóp leżał martwy mężczyzna. Polecił przynieść wina, a mnie kazał umyć podłogę.

Gdy Ma Costa kończyła czwarty raz opowiadać tę historię, Lyra była absolutnie pewna, że pamięta całe zdarzenie, a nawet sama dopowiadała takie szczegóły, jak kolor płaszcza pana Coultera oraz płaszczy i futer wiszących w garderobie. Cyganka śmiała się dobrodusznie.

Kiedy Lyra była sama, wyjmowała aletheiometr i ślęczała nad obrazkami niczym zakochana nad zdjęciem wybranka. Każdy wizerunek ma wiele znaczeń, myślała. Dlaczego nie miałabym ich poznać? Czyż nie jestem córką Lorda Asriela?

Pamiętając o słowach Ojca Corama, próbowała skupić myśli na trzech wybranych przypadkowo symbolach i tak obracać wskazówkami, aby się przy nich zatrzymały. Stwierdziła, że jeśli od niechcenia wzięła w dłonie aletheiometr i spojrzała na niego obojętnie, jednocześnie jednak myśląc o nim, długa wskazówka zaczynała się poruszać bardziej celowo. Igła już nie wykonywała chaotycznych obrotów wokół tarczy, ale przesuwała się łagodnie od jednego obrazka do następnego. Czasem zatrzymywała się przy trzech symbolach, czasem przy dwóch, innym razem przy pięciu lub więcej, i chociaż Lyra nic z ich układu nie rozumiała, opanowywała ją dziwna, głęboka i błoga radość, jakiej dotąd nie znała. Pantalaimon – czasami jako kot, czasami w postaci myszy kulił się nad przyrządem, poruszając łebkiem w ślad za obracającą się wskazówką. Raz czy dwa razy wspólnie odkryli znaczenie jakiegoś obrazka, a wtedy Lyra poczuła coś, co skojarzyło jej się z promieniem słońca przecinającym chmury i oświetlającym linię wielkich wzgórz w oddali – było to coś niezwykłego i zupełnie niespodziewanego. Odczuwała wtedy to samo silne wzruszenie, które ogarniało ją od dawna za każdym razem, gdy słyszała słowo „Północ”.

I tak minęły trzy dni, spędzone na bieganinie między łodziami a Zaalem, aż nadszedł wieczór drugiego Zlotu. Sala była chyba jeszcze bardziej zatłoczona niż poprzednim razem. Lyra i Costowie przyszli odpowiednio wcześnie, zajęli więc miejsca w ławach na przedzie, a gdy w migających światłach można było dostrzec, że sala jest pełna, John Faa i Ojciec Coram pojawili się na podwyższeniu i usiedli za stołem. John Faa nie prosił o ciszę – nie musiał. Wystarczyło, że położył wielkie dłonie płasko na stole i popatrzył na stojących lub siedzących poniżej ludzi, a wrzawa natychmiast cichła.

– Wiem – zaczął – że zrobiliście to, o co prosiłem, a rezultaty przewyższyły moje oczekiwania. Teraz poproszę tu do siebie naczelników sześciu rodzin, którzy przekażą nam zebrane złoto i powiedzą, ilu ludzi mogą wyznaczyć. Nicholasie Rokeby, podejdź jako pierwszy.

Ogromny mężczyzna z czarną brodą wspiął się na podwyższenie i położył na stole ciężką skórzaną torbę.

– Oto nasze złoto – oświadczył. – Wybraliśmy też trzydziestu ośmiu ludzi.

– Dziękuję, Nicholasie – powiedział John Faa, a Ojciec Coram zapisał liczbę na kartce. Mężczyzna stanął z tyłu trybuny, John Faa natomiast wywołał następnego, a potem kolejnego – każdy wstawał, kładł torbę na stole i ogłaszał liczbę ochotników, których udało mu się zgromadzić. Costowie należeli do rodu Stefańskich, a Tony był naturalnie jednym z pierwszych mężczyzn, którzy zgłosili się na wyprawę. Lyra zauważyła, jak jego dajmona-sokół przestępuje z łapy na łapę i rozpościera skrzydła, gdy Stefański kładł przed Johnem Faa pieniądze i obiecywał dwudziestu trzech ludzi.

Kiedy szósty naczelnik rodu stanął z tyłu, Ojciec Coram pokazał kartkę Johnowi Faa, który wstał i znowu przemówił do zebranych:

– Przyjaciele, zebraliśmy stu siedemdziesięciu ochotników. Dziękuję wam, jestem z was dumny. Co do złota, bardzo dobrze wiem, jak trudne było zebranie go i wyciągnięcie z dna waszych kufrów. Gorąco dziękuję za wasze poświęcenie. Nasz plan jest następujący: mamy zamiar wynająć statek, pożeglować na Północ, odnaleźć dzieci i je uwolnić. Z tego, co wiemy, może nas czekać walka. Nie będzie to nasza pierwsza ani ostatnia bitwa, jednak nigdy jeszcze nie musieliśmy walczyć z porywaczami dzieci. Będziemy musieli postępować w sposób niezwykle przebiegły… Nie zamierzamy wrócić bez dzieci. Tak, Dirku Vries, słucham cię.

Wstał jakiś mężczyzna i spytał:

– Lordzie Faa, czy wiesz, dlaczego porwali nasze dzieci?

– Słyszeliśmy, że chodzi o kwestie teologiczne. Robią jakiś eksperyment, jednak jego cel nie jest nam znany. Prawdę powiedziawszy, nie wiemy nawet, czy w ogóle robią im krzywdę. Ale niezależnie od tego, jak postępują – dobrze czy źle – nie mają prawa zabierać naszych dzieci, porywać ich rodzicom. Słucham, Raymondzie van Gerrit.

Mężczyzna, który przemówił na pierwszym zebraniu, wstał teraz i powiedział:

– To dziecko, o którym mówiłeś, Lordzie Faa… Ta dziewczynka, której szukają i która siedzi teraz w pierwszym rzędzie… Słyszałem, że przeszukano wszystkie domy ludności mieszkającej wokół Żuław. Mówi się też, że istnieje ugrupowanie w Parlamencie, które optuje za odebraniem nam starych przywilejów. I to wszystko z jej powodu. Tak, przyjaciele – dodał, przekrzykując głosy poruszonych słuchaczy – zamierzają cofnąć nam prawo do swobodnego wpływania na Żuławy i wypływania… Dlatego, Lordzie Faa, musisz nam powiedzieć, kim jest dziecko, przez które mamy takie kłopoty. Słyszałem, że nie jest Cyganką. Czemu więc mamy ukrywać dziecko z lądu, jeśli naraża to cały nasz naród na niebezpieczeństwo?

Lyra podniosła oczy na potężną postać Johna Faa. Serce waliło jej tak głośno, że ledwie zdołała usłyszeć pierwsze słowa odpowiedzi cygańskiego króla.

– Powiedz otwarcie, Raymondzie, nie bój się – powiedział. – Chcesz, abyśmy wydali tę dziewczynkę tym od których uciekła, zgadza się?

Mężczyzna stał, marszcząc brwi, ale nic nie odpowiedział.

– No cóż, może chcesz tego, a może nie – ciągnął John Faa. – Jeśli jednak któreś z was potrzebuje powodów, aby postępować uczciwie, niech się zastanowi nad tym, co powiem teraz. Dziewczynka jest córką Lorda Asriela. Tym, co nie pamiętają, muszę przypomnieć, że to właśnie Lord Asriel wstawił się u Turków w sprawie Sama Broekmana, tym samym ratując mu życie. Pozwolił też, by cygańskie łodzie mogły bezpłatnie przepływać przez leżące na jego włościach kanały. To on doprowadził do anulowania Uchwały Kanałowej w Parlamencie, ku naszej ogromnej i trwałej korzyści. To on walczył dniem i nocą z powodzią w roku pięćdziesiątym trzecim i dwukrotnie sam zanurkował, wyławiając z wody młodego Ruuda i Nellie Koopman. Zapomnieliście już o tym wszystkim? Powinniście się wstydzić… I teraz tego właśnie Lorda Asriela uwięziono w najdalszych, najzimniejszych i najmroczniejszych północnych regionach, w svalbardzkiej fortecy. Czy musze wam mówić, jakie stworzenia go tam strzegą? Jego małą córeczkę powierzono naszej opiece, a Raymond van Gernt oddałby ją władzom, aby mieć spokój. Zgadza się, Raymondzie? Wstań i odpowiedz, człowieku.

Jednak Raymond van Gerrit w którymś momencie tej tyrady opadł na krzesło i nic już nie było w stanie zmusić go do powstania. Przez wielką salę przeleciał szmer dezaprobaty, a Lyra poczuła wstyd, który zapewne odczuwał mężczyzna. Równocześnie była bardzo dumna z dzielnego ojca.

John Faa odwrócił się i przebiegł wzrokiem po innych mężczyznach na podwyższeniu.

– Nicholasie Rokeby, przydzielam ci zadanie znalezienia odpowiedniego statku. Będziesz nim także dowodził, gdy wyruszymy. Adamie Stefański, chcę, abyś się zajął zaopatrzeniem w broń i amunicję. Będziesz dowodził walką. Rogerze van Poppel, zgromadzisz inne zapasy: od żywności po ciepłe ubrania. Simonie Hartmann, mianuję cię skarbnikiem. Będziesz sprawdzał, czy właściwie wydajemy nasze złoto. Benjaminie de Ruyter, chcę, abyś się zajął szpiegowaniem. Musimy się dowiedzieć wielu kwestii i tobie zlecam to zadanie. Raporty będziesz składał Ojcu Coramowi. Michaelu Canzona, ciebie czynię odpowiedzialnym za koordynację pracy pierwszych czterech naczelników, a raporty osobiście masz zdawać mnie. Mianuję cię także moim następcą. Jeśli zginę, przejmiesz dowodzenie… Teraz zgodnie z obyczajem wydam pewne ogólne dyspozycje. Jeśli ktoś z was ma jakieś wątpliwości, mówcie swobodnie.

Po chwili wstała jedna z kobiet.

– Lordzie Faa, czyżbyście nie zamierzali zabrać na wyprawę żadnych kobiet? Opiekowałyby się odnalezionymi dziećmi…

– Nie, Nell. I bez tego będziemy mieli mało miejsca. A odnalezionymi dziećmi zaopiekujemy się z pewnością lepiej niż ich aktualni protektorzy.

– Jednak przypuśćmy, że nie uda wam się ich uratować bez kobiet przebranych za strażniczki czy piastunki? Co wtedy?

– Hm, nie pomyślałem o takiej sytuacji – przyznał John Faa. – Obiecuję ci, że zastanowimy się dokładnie nad tą kwestią na późniejszym posiedzeniu w sali obrad.

Kobieta usiadła, a wtedy wstał jakiś mężczyzna.

– Lordzie Faa, powiedziałeś, że Lord Asriel znajduje się w niewoli. Czy do naszego planu należy uratowanie również jego? Jeśli tak i jeśli rzeczywiście pilnują go niedźwiedzie, to pragnę ci zwrócić uwagę, że przeciwko ich potędze nie wystarczy stu siedemdziesięciu ludzi. Nie wiem, czy Lord Asriel jest naszym aż tak dobrym przyjacielem, aby…

– Nie mylisz się, Adriaanie Braks. Na razie moim zamierzeniem jest dowiedzieć się jak najwięcej. A gdy już będziemy na Północy, zobaczymy, czy wiedza ta przyda nam się także w sprawie Lorda Asriela. Może uda nam się pomóc mu, a może nie, ale co do jednego na pewno możesz mi zaufać: dostarczonego przez was złota i naszych ludzi z pewnością nie wykorzystamy do innych celów poza najważniejszym, czyli odnalezieniem dzieci i sprowadzeniem ich do domu.

Wstała następna kobieta.

– Lordzie Faa, nie wiemy, co Grobale mogli zrobić naszym dzieciom. Słyszeliśmy tylko plotki i przerażające opowieści. Mówiono nam o dzieciach bez głów, dzieciach przeciętych na pół i zszytych jedno z drugim; tego typu pogłoski są zbyt potworne, aby o nich nawet wspominać. Naprawdę nie zamierzam nikogo straszyć, ale wszyscy słyszeliśmy takie historie, chcę więc powiedzieć otwarcie: jeśli odkryjecie coś ohydnego, Lordzie Faa, spodziewam się, że straszliwie się zemścicie, i mam nadzieję, że waszych dłoni nie powstrzyma litość czy szlachetność, że zadacie śmiertelny cios i ukarzecie ich za tę potworną niegodziwość. Jestem pewna, że mówię w imieniu wszystkich matek, którym Grobale porwali dziecko.

Kiedy usiadła, zewsząd rozległy się głośne szepty poparcia. W całym Zaalu głowy zebranych kiwały się z aprobatą. John Faa poczekał, aż zapadnie cisza, a wtedy oświadczył:

– Nic mnie nie powstrzyma, Margaret, jedynie sąd. Jeśli nie znajdę Grobali na Północy, dopadnę ich na Południu. Ale reakcja przedwczesna nawet o jeden dzień ma ten sam skutek, co chybienie celu. Wiem, że przemawia przez ciebie porywczość. Jeśli jednak zawładnie wami nienawiść, przyjaciele, ulegniecie temu, przed czym zawsze was ostrzegałem: przedłożycie zemstę ponad zadanie, które musicie wykonać. Pierwszą sprawą jest ratować, potem dopiero karać. W tym przypadku nie chodzi bowiem o zemstę. Jeśli uratujemy dzieci, a nie uda nam się ukarać Grobalów, główne zadanie i tak uznamy za wykonane. Gdybyśmy jednak postawili sobie za cel ukaranie winnych i z tego powodu stracilibyśmy szansę uratowania dzieci, ponieślibyśmy klęskę.

Jednak – ciągnął cygański król – bądź pewna jednego, Margaret. Kiedy nadejdzie pora kary, zadamy im taki cios, że już się nie pozbierają. Po prostu będą bezsilni. Osaczymy ich i zniszczymy. Pokonamy i zetrzemy na proch, który rozwieje wiatr. Mój pistolet przeczuwa walkę, przyjaciele. Nie strzelał od czasu, gdy zabiłem tatarskiego chana na stepach Kazachstanu; jest w mojej łodzi i czeka, potrafi bowiem wyczuć krew w północnym wietrze. Przemówił do mnie ostatniej nocy, a ja mu odparłem: „Wkrótce wyruszamy, mój drogi, wkrótce”. Margaret, możesz się martwić o sto rzeczy, ale z pewnością nie o to, że serce Johna Faa jest zbyt miękkie, aby rozprawić się z wrogiem w odpowiednim momencie. A ta chwila nadejdzie, ale musimy się kierować zdrowym rozsądkiem, a nie nienawiścią…

Czy ktoś jeszcze chce przemówić? Proszę, mówcie – dodał na koniec. Nikt się jednak nie odezwał, toteż John Faa wziął dzwonek i zamachał nim energicznie; rozległo się głośne dzwonienie które wypełniło całą salę, aż zabrzęczały krokwie. John Faa i inni mężczyźni opuścili trybunę i udali się do sali obrad. Lyra była nieco rozczarowana. Czy ona również ma wyjść? Widząc jej markotną minę, Tony roześmiał się.

– Muszą zaplanować wyprawę – wyjaśnił. – Ty odegrałaś już swoją rolę, Lyro, a teraz pora na Johna Faa i radę, którą zwołał.

– Ależ nie odegrałam jeszcze żadnej roli! – zaprotestowała Lyra, podążając niechętnie za osobami, które opuszczały salę, a potem schodziły brukowaną drogą ku nabrzeżu. – Uciekłam jedynie od pani Coulter! A to dopiero początek. Chcę pojechać na Północ.

– Powiem ci coś – stwierdził Tony. – Przywiozę ci stamtąd ząb morsa. Naprawdę!

Dziewczynka popatrzyła na niego spode łba, Pantalaimon natomiast zaczął stroić małpie miny do dajmony Tony’ego, która pogardliwie zamknęła brązowe oczy. Lyra dotarła do nabrzeża i wałęsała się z nowymi towarzyszami. Machali nad ciemną wodą latarniami na sznurkach, aby wabić ryby o wyłupiastych oczach. Ryby podpływały powoli, a wtedy dzieci celowały w nie zaostrzonymi kijami, przeważnie nie trafiając.

Jednak myśli Lyry zaprzątał John Faa i sala obrad, toteż niedługo później biegiem wróciła do Zaalu drogą wybrukowaną kocimi łbami. Przez okno dostrzegła, że w sali obrad pali się światło. Okno znajdowało się zbyt wysoko, aby mogła przez nie zajrzeć, dotarł do niej jednakże cichy szmer głosów.

Podeszła więc do drzwi i zastukała w nie mocno pięć razy. Głosy umilkły, zaszurało po podłodze czyjeś krzesło, a potem drzwi się otworzyły, zalewając schody ciepłym naftowym światłem.

– O co chodzi? – spytał mężczyzna, który otworzył drzwi.

Za jego plecami Lyra dostrzegła innych mężczyzn zebranych wokół stołu, na którym leżały starannie ułożone stosy złota, a także papiery, pióra, stały kieliszki i kamionkowe naczynie z jenniverem.

– Chcę pojechać na Północ – oznajmiła Lyra głośno, aby wszyscy zebrani mogli ją usłyszeć. – Chcę pomóc wam ratować dzieci. Tak sobie postanowiłam, kiedy uciekłam od pani Coulter. A jeszcze wcześniej miałam zamiar wyprawić się tam, by ocalić mojego przyjaciela Rogera, porwanego przez Grobalów chłopca kuchennego Jordana. Chcę pojechać i wam pomóc. Znam się na nawigacji i potrafię dokonywać anbaromagnetycznych odczytów Zorzy, wiem też, jakie części niedźwiedzia są jadalne i wiele innych użytecznych rzeczy. Będzie wam przykro, jeśli dotrzecie tam beze mnie, a potem uświadomicie sobie, że mnie potrzebujecie. Poza tym, tak jak powiedziała pani Nell, możecie potrzebować też kobiet do jakichś zadań… Cóż, dzieci też mogą się przydać. Powinniście więc mnie zabrać. Lordzie Faa, proszę mi wybaczyć, że przerwałam waszą rozmowę.

Lyra znajdowała się teraz wewnątrz sali i wszyscy mężczyźni i ich dajmony obserwowali ją, niektórzy z rozbawieniem, inni z irytacją. Jednakże Lyra skupiła wzrok tylko na cygańskim królu. Pantalaimon siedział na jej ramieniu, kocie oczy żbika płonęły zielenią.

Wreszcie odezwał się John Faa:

– Lyro, zrozum. Nie możemy cię narażać na takie niebezpieczeństwo. Zostań tutaj i pomagaj Ma Coście, a będziesz bezpieczna. Oto twoje zadanie.

– Ale ja się uczę odczytywać odpowiedzi aletheiometru. Z każdym dniem idzie mi coraz lepiej! Potrzebujecie tej umiejętności!

John Faa potrząsnął głową.

– Nie – odparł. – Wiem, że bardzo chcesz jechać na północ, jednak sądzę, że nawet pani Coulter nie zamierzała cię tam zabrać. Jeśli chcesz zobaczyć Północ, musisz poczekać, aż skończy się całe to zamieszanie. Teraz odejdź. Pantalaimon prychnął cicho, ale dajmona Johna Faa zerwała się z oparcia krzesła i przyleciała do niego. Nie zamierzała grozić dziewczynce i jej dajmonowi, chciała im jedynie przypomnieć o dobrych manierach. Wrona przeleciała więc Lyrze nad głową, po czym pofrunęła z powrotem do Johna Faa. Lyra odwróciła się na pięcie i odeszła. Ktoś zamknął za nią drzwi z głośnym trzaśnięciem.

– I tak pojedziemy! – oświadczyła Pantalaimonowi. – Będą nas próbowali powstrzymać, ale i tak pojedziemy!

Szpiedzy

Przez kilka następnych dni Lyra obmyśliła tuzin planów i niecierpliwie je odrzuciła. Ponieważ wszystkie one zakładały wycieczkę na gapę, dziewczynka rozglądała się po wąskiej krypie i zastanawiała, gdzie mogłaby się ukryć. Nic jej nie przychodziło do głowy, była jednak pewna, że prawdziwa wyprawa wymaga odpowiedniego statku, a znała wystarczająco dużo historyjek na ten temat, aby wyobrażać sobie najrozmaitsze rodzaje kryjówek na dużym okręcie: łodzie ratunkowe, ładownia, zęzy (cokolwiek to słowo znaczyło). Jednak najpierw musi się dostać na statek, a opuszczenie Żuław oznaczało podróż na sposób cygański.

Zdawała sobie sprawę z tego, że gdyby dotarła na brzeg na własną rękę, mogłaby się ukryć na niewłaściwym statku. Dziwnie byłoby tkwić przez jakiś czas – na przykład – w łodzi ratunkowej, a potem nagle się obudzić w drodze do Górnej Brazylii.

Tymczasem wokół dniem i nocą trwały prace związane z przygotowaniem wyprawy. Lyra kręciła się koło Adama Stefańskiego, obserwując, jak dobiera ochotników do oddziału bojowego. Przypominała Rogerowi van Poppelowi o zabraniu różnych przedmiotów: czy pamięta na przykład o okularach przeciwśnieżnych? Czy zna najlepsze miejsce, gdzie można kupić mapy Arktyki?

Najchętniej jednak pomagałaby Benjaminowi de Ruerowi, szpiegowi, ten jednak wymknął się wczesnym rankiem następnego dnia po drugim Zlocie i nikt, rzecz jasna, nie potrafił powiedzieć, dokąd się udał ani kiedy wróci. Lyra przyłączyła się więc do Ojca Corama.

– Sądzę, że najbardziej przydam się tobie, Ojcze Coramie – oświadczyła – ponieważ prawdopodobnie wiem więcej o Grobalach niż ktokolwiek inny, jako że byłam niemal jedną z nich. Z pewnością będziesz mnie potrzebował. Pomogę ci zrozumieć informacje pana de Ruytera.

Starzec zlitował się nad rozochoconą dziewczynką i nie odprawił jej. Rozmawiał z nią i słuchał jej wspomnień o Oksfordzie i o pani Coulter. Przyglądał się też, jak próbuje posługiwać się aletheiometrem.

– Gdzie jest ta książka z symbolami? – spytała go pewnego dnia.

– W Heidelbergu – odparł.

– Czy istnieje tylko jedna?

– Może są też inne, jednak tę jedną widziałem na własne oczy.

– Założę się, że jest jakaś w Bibliotece Bodleya w Oksfordzie – zauważyła.

Ledwie mogła oderwać oczy od dajmony Ojca Corama, która była najpiękniejszą istotą, jaką Lyra kiedykolwiek widziała. Kiedy Pantalaimon stawał się kotem, był chudy, wyleniały i miał szorstką sierść, natomiast Sophonax – bo tak brzmiało imię dajmony – była stworzeniem złotookim, poruszającym się z niezwykłą gracją co najmniej dwa razy większym od przeciętnego kota, miała też piękne, gęste futro. Kiedy oświetlał ją blask słońca, ujawniało się więcej odcieni beżu, brązu, ciemnej zieleni, orzecha, żółci, złota, rudości i mahoniu, niż Lyra potrafiła nazwać. Pragnęła dotknąć tej wielobarwnej kotki i przytulić policzek do jej futra, ale oczywiście nigdy się nie ośmieliła; dotknięcie czyjegoś dajmona bowiem uważano za najgorsze z możliwych uchybień wobec etykiety. Dajmony mogły się oczywiście dotykać nawzajem, podobnie jak walczyć ze sobą, natomiast zakaz kontaktów człowieka i dajmona innej osoby był tak zakorzeniony w tradycji, że nawet podczas bitew żaden żołnierz nie miał prawa dotknąć dajmona przeciwnika. Było to bezwzględnie zakazane. Lyra nie mogła sobie przypomnieć, kto jej o tym powiedział; może nikt. Po prostu o tym wiedziała równie instynktownie, jak czuła, że mdłości są rzeczą nieprzyjemną, a dobre samopoczucie – cudowną. Chociaż podziwiała futro Sophonax i zastanawiała się, jakie może być w dotyku, nigdy nie zrobiła najmniejszego nawet ruchu, aby go dotknąć, i wiedziała, że nigdy się na coś takiego nie poważy.

Sophonax – zgrabna, zdrowa i piękna – stanowiła absolutne przeciwieństwo leciwego i słabego Ojca Corama. Lyra myślała, że może jest chory albo cierpi z powodu paraliżu, podpierał się bowiem dwiema laskami, i stale drżał niczym listek osiki. Umysł miał jednakże przenikliwy i bystry, toteż dziewczynka bardzo szybko pokochała go zarówno za jego wiedzę, jak i za stanowczość, jaką wobec niej przejawiał.

– Co oznacza ta klepsydra, Ojcze Coramie? – spytała, gdy pewnego słonecznego poranka oglądali aletheiometr na łodzi starca. – Stale się pojawia.

– Jeśli przyjrzysz się uważniej, łatwo znajdziesz rozwiązanie. Widzisz ten mały przedmiot na jej wierzchołku? Co to takiego?

Lyra zmrużyła oczy i przypatrzyła się rysunkowi.

– Czaszka.

– Co ona twoim zdaniem może oznaczać?

– Śmierć…

– Zgadza się. Jednym ze znaczeń klepsydry jest śmierć. Ściśle rzecz ujmując, to drugie znaczenie pod względem ważności. Pierwsze to czas.

– Wiesz, co zauważyłam, Ojcze Coramie? Główna wskazówka zatrzymuje się przy niej podczas drugiego obrotu! Podczas pierwszego lekko drga przy klepsydrze a podczas drugiego tam się zatrzymuje. Czy chodzi więc o drugie znaczenie?

– Być może. A jakie zadałaś pytanie, Lyro?

– Zastanawiam się… – zaczęła, po czym przerwała ponieważ zaskoczył ją fakt, iż sformułowała pytanie właściwie nie zdając sobie z tego sprawy. – Zestawiam te trzy obrazki, ponieważ… Myślę o panu de Ruyterze… Łączę węża, tygiel i ul, aby spytać, jak sobie radzi z tym szpiegowaniem i…

– Dlaczego właśnie te trzy symbole?

– Ponieważ pomyślałam, że wąż jest przebiegły, i taki winien być szpieg, tygiel natomiast może oznaczać wiedzę, ponieważ kojarzy się z eksperymentem, a tym jest w pewnym sensie nauka… Ul to ciężka praca, ponieważ pszczoły zawsze mocno się trudzą. No, a z tej ciężkiej pracy i przebiegłości rodzi się wiedza i na tym właśnie, moim zdaniem, polega działalność szpiega. Wskazałam więc na te trzy znaki i pomyślałam pytanie, a wskazówka zatrzymała się przy śmierci… Sądzisz, że ten przyrząd naprawdę dobrze działa, Ojcze Coramie?

– Działa dobrze, Lyro. Nie wiemy jednak, czy odczytujemy właściwie jego wskazania. To trudna sztuka. Zastanawiam się, czy…

Zanim zdołał dokończyć zdanie, rozległ się natarczywy łomot do drzwi, po czym wszedł młody Cygan.

– Przepraszam, Ojcze Coramie, właśnie wrócił Jacob Huismans… jest ciężko ranny.

– Był z Benjaminem de Ruyterem – szepnął Ojciec Coram. – Co się stało?

– Nie powiedział jeszcze – odrzekł młody mężczyzna. – Lepiej chodź szybko, Ojcze Coramie. On długo nie pożyje, ma krwotok wewnętrzny…

Ojciec Coram i Lyra wymienili spojrzenia pełne trwogi. Trwało to zaledwie sekundę, po czym Ojciec Coram pokuśtykał o swoich laskach tak prędko, jak tylko mógł; jego dajmona kroczyła przed nim. Lyra ruszyła za nimi, podskakując ze zniecierpliwienia.

Młody Cygan zaprowadził ich do łodzi przycumowanej przy burakowym nabrzeżu. Kobieta w czerwonym flanelowym fartuchu przytrzymała przed nimi otwarte drzwi. Ojciec Coram, widząc, jak podejrzliwie spojrzała na Lyrę powiedział:

– Dziewczynka koniecznie musi usłyszeć, co ma do powiedzenia Jacob, moja droga. To ważne.

Kobieta wprowadziła ich do środka, a potem wycofała się; jej dajmon w postaci wiewiórki usadowił się cicho na drewnianym zegarze. Na koi pod pstrokatą narzutą leżał mężczyzna, którego blada twarz była wilgotna od potu. Oczy mu płonęły.

– Posłałam po medyka, Ojcze Coramie – powiedziała kobieta drżącym głosem. – Proszę go nie męczyć. Bardzo cierpi. Dopiero co dotarł tu z łodzi Petera Hawkera.

– Gdzie jest teraz Peter?

– Cumuje łódź. To on kazał mi po ciebie posłać.

– Bardzo dobrze postąpiłaś. Jacobie, czy mnie słyszysz?

Mężczyzna potoczył wokół oczyma i dostrzegł Ojca Corama, który siedział na koi blisko niego.

– Witam, Ojcze Coramie – wymamrotał.

Lyra popatrzyła na dajmonę rannego. Była to fretka, która leżała teraz skulona i zupełnie nieruchoma, ale nie spała, jako że oczy miała otwarte; były równie szkliste jak oczy jej pana.

– Co się stało? – spytał Ojciec Coram.

– Benjamin nie żyje – padła odpowiedź. – A Gerarda złapano.

Jego głos był chrapliwy, a oddech płytki. Kiedy zamilkł jego dajmona wyprostowała się mimo bólu i polizała jego policzek. Czerpiąc z tego siłę, mężczyzna kontynuował:

– Włamywaliśmy się do Ministerstwa Teologii, ponieważ Benjamin usłyszał od jednego ze schwytanych przez nas Grobalów, że tam właśnie znajduje się ich centrala, z której płyną wszystkie polecenia…

Znowu przerwał.

– Schwytaliście Grobalów? – spytał Ojciec Coram.

Jacob pokiwał głową i spojrzał na swą dajmonę. Niezwykłe było, by dajmony odzywały się do innych osób zamiast swych właścicieli, jednak czasami się to zdarzało, i taka sytuacja miała miejsce teraz.

– Pochwyciliśmy trzech Grobalów w Clerkenwell – przemówiła dajmona – i zmusiliśmy ich, aby nam powiedzieli, dla kogo pracują, skąd dostają rozkazy i tak dalej. Nie wiedzieli, gdzie przetrzymywane są dzieci. Przypuszczali tylko, że na Północy w Laponii…

Musiała przerwać i przez chwilę jedynie dyszała; jej mała pierś poruszała się szybko, po czym dajmona podjęła temat:

– No i ci Grobale wspomnieli nam o Ministerstwie Teologii i o Lordzie Borealu. Benjamin oświadczył, że wraz z Gerardem Hookiem powinniśmy się włamać do Ministerstwa, a Frans Broekman i Tom Mendham mają pojechać i przepytać Lorda Boreala.

– Zrobili to?

– Nie wiemy, Ojcze Coramie, gdyż nie wrócili. Jednak podejrzewamy, że jak tylko zbliżyli się do Lorda Boreala, zostali zabici.

– Wróćmy do Benjamina – odezwał się Ojciec Coram, słysząc, że oddech Jacoba staje się coraz bardziej chrapliwy, i widząc, jak oczy mężczyzny zaciskają się z bólu.

Dajmona Jacoba cicho miauknęła pełna niepokoju i oddania, a kobieta zbliżyła się o krok czy dwa, przyciskając ręce do ust; nie odezwała się jednak, a dajmona kontynuowała słabiutkim głosikiem:

– Benjamin, Gerard i my poszliśmy do Ministerstwa w White Hall i znaleźliśmy tam małe boczne drzwi, które nie były zbytnio strzeżone. My zostaliśmy na czatach na zewnątrz, podczas gdy Benjamin i Gerard poradzili sobie z zamkiem i weszli do środka. Nie byli w środku nawet minuty, kiedy usłyszeliśmy przerażający krzyk i dajmona Benjamina wyfrunęła. Zaczęła kiwać do nas, wzywając pomocy, po czym z powrotem wleciała do środka, a my wyjęliśmy nóż i wbiegliśmy za nią. W pomieszczeniu panowała ciemność, ale widzieliśmy poruszające się gwałtownie kształty oraz słyszeliśmy głośne dźwięki, które nas zmyliły i przeraziły. Rozglądaliśmy się i nagle gdzieś w górze dostrzegliśmy jakąś okropną kotłowaninę. Potem rozległ się straszliwy krzyk, a następnie Benjamin i jego dajmona spadli z wysokiego piętra; dajmona Benjamina do ostatniej chwili szarpała się i trzepotała, pragnąc podtrzymać swego pana w locie, jednak wszystko na próżno, ponieważ oboje upadli na kamienną podłogę i zginęli na miejscu.

Nie widzieliśmy Gerarda, ale słyszeliśmy, jak jęczy, i byliśmy zbyt przerażeni i oszołomieni, aby się poruszyć, a później nadleciała strzała i wbiła nam się głęboko…

Głos dajmony był teraz jeszcze słabszy, a z ust jej rannego pana wydobył się jęk bólu. Ojciec Coram pochylił się do przodu i delikatnie odciągnął narzutę. W zakrzepłej krwi można było dostrzec sterczący z ciała mężczyzny pierzasty koniec strzały. Grot wbił się tak głęboko w pierś biednego człowieka, że drzewce wystawało jedynie około sześciu cali ponad skórę. Lyra poczuła, że robi jej się słabo.

Na nabrzeżu rozległy się kroki i ludzkie głosy.

Ojciec Coram usiadł prosto i oświadczył:

– Idzie lekarz, Jacobie. Zostawimy cię teraz. Porozmawiamy dłużej, kiedy poczujesz się lepiej.

Wychodząc, poklepał kobietę po ramieniu. Na nabrzeżu Lyra trzymała się bardzo blisko niego, ponieważ zbierał się tam już tłum; ludzie szeptali i gestykulowali Ojciec Coram polecił Peterowi Hawkerowi, aby natychmiast zawiadomił Johna Faa, a następnie zauważył:

– Lyro, jak tylko się dowiemy, czy Jacob przeżyje musimy znów porozmawiać o aletheiometrze. Teraz dziecko, idź i zajmij się czymś. Poślemy po ciebie.

Lyra odeszła więc sama. Dotarła na zarośnięty trzcinami brzeg, gdzie usiadła i zaczęła rzucać błotem w wodę. Wiedziała jedno: nie odczuwała ani zadowolenia, ani dumy z tego powodu, że potrafi zrozumieć wskazania aletheiometru – jedynym uczuciem był strach. Najwyraźniej siła, która sprawia, że wskazówka porusza się i zatrzymuje w odpowiednich miejscach, zna – niczym istoty inteligentne – rozmaite fakty.

– Uważam, że jest to jakiś rodzaj ducha – powiedziała i przez moment kusiło ją, aby rzucić ten mały przedmiocik w sam środek bagna.

– Gdyby był w nim duch, dostrzegłbym go – odrzekł Pantalaimon. – Jak tego starego upiora w Godstow. Zauważyłem go, mimo że ty nic nie widziałaś.

– Jest wiele rodzajów duchów – wyjaśniła Lyra z dezaprobatą. – Nie potrafisz dostrzegać wszystkich. Przypomnij sobie tych starych martwych Uczonych bez głów. Widziałam ich.

– Ależ to był tylko nocny koszmar.

– Wcale nie. To były prawdziwe duchy i dobrze o tym wiesz. Jednak duch, który porusza tą diabelską wskazówką, jest zupełnie innego rodzaju.

– Może to nie jest duch – powtórzył z uporem Pantalaimon.

– A cóż innego?

– To mogą być… Cząstki elementarne.

Lyra prychnęła drwiąco.

– Ależ tak! – upierał się jej dajmon. – Pamiętasz fotowiatrak z Gabriela? No więc…

W Kolegium Gabriela znajdował się święty przedmiot, który przechowywano na głównym ołtarzu Kaplicy w (Lyra uświadomiła to sobie w tym momencie) czarnym aksamitnym materiale, takim jak okrycie aletheiometru. Widziała ten przedmiot, kiedy towarzyszyła Bibliotekarzowi z Jordana podczas odprawianej tam mszy. Przy inwokacji Kanonik podniósł materiał i w półmroku dziewczynka dostrzegła szklaną kopułę, wewnątrz której znajdowało się coś, czego z powodu odległości nie była w stanie rozpoznać. Dopiero gdy mężczyzna pociągnął za sznurek od żaluzji i promienie słońca dokładnie oświetliły kopułę, obiekt stał się widoczny: był to mały przedmiot wyglądem przypominający wiatrowskaz z czterema śmigłami, po jednej stronie czarnymi, po drugiej – białymi, które zaczęły wirować, gdy tylko pochwyciły światło. Kanonik wyjaśnił, że działanie przedmiotu ilustruje kazanie, a dotyczyło ono ciemności, czyli niewiedzy, która ucieka przed światłem, a światło przyciąga mądrość. Tego, co powiedział, Lyra nie zrozumiała, ale szybkie śmigi urządzenia były naprawdę zachwycające, niezależnie od tego, co znaczyły. Kiedy wracali do Jordana, Bibliotekarz powiedział dziewczynce, że ten ruch wywołały fotony.

Więc być może Pantalaimon miał rację. Jeśli cząstki elementarne potrafiły obracać śmigłami fotowiatraka, bez wątpienia mogłyby też poruszać wskazówką. Kwestia ta jednak cały czas dręczyła dziewczynkę.

– Lyro! Lyro!

Głos należał do Tony’ego Costy, który machał do niej z nabrzeża.

– Chodź tu zaraz! – zawołał. – Masz się spotkać z Johnem Faa w Zaalu. Biegnij, dziewczyno, to bardzo pilne.

Lyra stanęła przed Johnem Faa. Towarzyszył mu Ojciec Coram i inni przywódcy. Na jego twarzy malował się niepokój.

– Lyro, dziecko – odezwał się bez wstępów król Cyganów – Ojciec Coram powiedział mi, jak zinterpretowałaś wskazanie tego przyrządu. Przykro mi to mówić ale biedny Jacob właśnie zmarł. Mimo wszystko będziemy cię musieli zabrać ze sobą na Północ, choć muszę dodać, iż podejmuję tę decyzję pełen obaw. Martwi mnie ta konieczność, ale najwyraźniej nie mamy innego wyjścia. Wyruszamy w drogę, jak tylko pochowamy Jacoba zgodnie z obrządkiem. Zrozum mnie dobrze, Lyro: jedziesz z nami, ale nie jest to powód do radości czy triumfu. Wszystkich nas czekają kłopoty i niebezpieczeństwa. Oddaję cię pod opiekę Ojca Corama. Nie sprawiaj mu kłopotu i nie narażaj się na ryzyko, w przeciwnym razie bowiem poczujesz siłę mego gniewu. Teraz biegnij opowiedzieć wszystko Ma Coście i przygotować się do wyjazdu.


Następne dwa tygodnie były najpracowitszym okresem w całym dotychczasowym życiu Lyry. Była zajęta, ale nie musiała się zbytnio spieszyć – wręcz przeciwnie, towarzyszyły jej nudne chwile bezczynności, ukrywania się w wilgotnych nieprzyjemnych schowkach, obserwacji posępnego, nasiąkniętego deszczem jesiennego krajobrazu, który przetaczał się za oknem, oraz ponownego ukrywania się. Musiała też sypiać wśród wyziewów gazowego silnika, przez co każdego ranka budziła się z ogromnym bólem głowy i – a to było najgorsze ze wszystkiego – nie wolno jej było biegać wzdłuż brzegu, wchodzić na pokład, pomagać przy otwieraniu bram śluz ani łapać liny cumowniczej rzucanej ze śluzy.

Po prostu musiała przebywać w ukryciu. Tony Costa opowiedział jej plotkę zasłyszaną w przybrzeżnych barach: że w całym królestwie trwają poszukiwania małej jasnowłosej dziewczynki, że wyznaczono dużą nagrodę dla tego, kto ją złapie, i surową karę dla wszystkich, którzy ją ukryją. Krążyły także inne dziwaczne plotki: mówiono, że poszukiwana dziewczynka to jedyne dziecko, któremu udało się uciec Grobalom, i że zna ona straszliwe sekrety. Inni twierdzili, że nie jest wcale ludzkim dzieckiem, ale parą duchów (w postaci dziecka i dajmona), wysłanych przez moce piekielne do tego świata w celu poczynienia wielkich zniszczeń. Kolejna plotka mówiła, że dziewczynka nie jest dzieckiem, ale zmniejszoną za pomocą magii całkowicie dorosłą osobą, która pozostając na żołdzie Tatarów, przybyła szpiegować poczciwych Anglików i przygotować tatarską inwazję.

Lyra słuchała tych opowieści najpierw z wesołą miną, później zniechęcona. Wszyscy ci ludzie tak bardzo jej nienawidzili i tak się jej obawiali! Pragnęła wydostać się z tej wąskiej, małej kabiny, dotrzeć wreszcie na Północ, w bezmierne śniegi pod płonącą Zorzą. A czasami chciała nawet wrócić do Kolegium Jordana i wdrapywać się z Rogerem na dachy, słuchać brzęczenia dzwonka Kamerdynera oznajmiającego, że do kolacji pozostało pół godziny, słuchać kuchennego łoskotu, hałasu i pokrzykiwań… W takich chwilach nostalgii szczerze pragnęła cofnąć się do tamtych dni, chciała, aby nic się nie zmieniło, aby mogła na zawsze być Lyrą z Kolegium Jordana.

Z nudy i irytacji wyrywał ją jedynie aletheiometr. Zadawała mu pytania każdego dnia, czasami z Ojcem Coramem, czasami sama, i stwierdzała, że coraz większą przyjemność sprawia jej umiejętność interpretacji obrazków. Stopniowo nauczyła się rozpoznawać nowe symbole i czuła się jak ktoś, kto po długim wypatrywaniu wreszcie dostrzega w oddali upragnione góry oświetlone promieniami słońca.

Starała się wyjaśnić Ojcu Coramowi własne odczucia.

– Wydaje mi się, że rozmawiam z jakimiś ludźmi, tylko że nie do końca potrafię ich zrozumieć, więc jest mi trochę głupio, ponieważ są ode mnie bystrzejsi. To urządzenie jest takie mądre, Ojcze Coramie! Jak gdyby wiedziało wszystko na świecie… prawie wszystko! Pani Coulter była inteligentna i wiedziała naprawdę sporo, ale to jest inny rodzaj wiedzy… Nazywa się to chyba rozumieniem…

Ojciec Coram zaczął zadawać pytania, a Lyra usiłowała znaleźć na nie odpowiedzi.

– Co robi teraz pani Coulter? – spytał i dziewczynka natychmiast poruszyła wskazówkami. – Mów mi, co robisz – poprosił.

– No cóż, Madonna to pani Coulter, a kiedy kładę tam rękę, myślę: „moja matka”. Mrówka oznacza „być zajętym”, to łatwe. To jest też kluczowe słowo. Klepsydra to „czas”, a część drogi w dół oznacza „teraz”. No, a w tej chwili po prostu skupiam myśli na pytaniu.

– A skąd wiesz, gdzie szukać tych znaczeń?

– W pewnym sensie je widzę. Albo raczej czuję. Przypomina to schodzenie w nocy po drabinie, gdy stawiasz po omacku stopy i, nie wiadomo skąd, wiesz, że masz przed sobą jeszcze jeden szczebel. Skupiam się na czymś, a wtedy wyczuwam znaczenie. Potem łączę wszystkie znaczenia ze sobą. Podobnie jak wówczas, gdy ogniskujesz na czymś wzrok.

– Skoncentruj się więc i powiedz mi, jaka jest odpowiedź.

Lyra skupiła się. Długa wskazówka zaczęła się od razu kołysać; zatrzymywała się, potem poruszała w precyzyjnej serii zamaszystych łuków i pauz. Poruszała się z taką gracją i tak energicznie, że Lyra, patrząc na nią, czuła się jak młody ptak, który uczy się latać. Ojciec Coram, obserwując ją przez stół, notował miejsca, gdzie zatrzymywała się wskazówka, i patrzył na dziewczynkę, która odrzucała włosy z twarzy i zagryzała nieznacznie dolna wargę. Oczy Lyry podążały na początku za wskazówką, jednak potem – kiedy ruchy igły się powtarzały – dziewczynka zaczęła wodzić wzrokiem po tarczy, zatrzymując spojrzenie wcale nie w przypadkowych miejscach. Ojciec Coram był niezłym szachistą i wiedział, w jaki sposób gracze patrzą na planszę (można odnieść wrażenie, że biegły szachista przewiduje pewne posunięcia i ich wpływ na wynik gry, toteż spogląda ciągle na ważne figury, lekceważąc inne. Lyra patrzyła na tarczę w podobny sposób i widziała coś, czego Ojciec Coram nie potrafił dostrzec.

Wskazówka zatrzymała się przy piorunie, dziecku, wężu, słoniu i jakimś stworzeniu, którego Lyra nie umiała nazwać: było to coś w rodzaju jaszczurki z dużymi oczyma i ogonem owiniętym wokół gałązki, na której siedziało. Kolejność za każdym razem się powtarzała.

– Co oznacza ta jaszczurka? – spytał Ojciec Coram, przeszkadzając jej w koncentracji.

– To wszystko nie ma sensu… Chyba błędnie interpretuję pewne obrazki. Piorun, moim zdaniem, oznacza gniew, a dziecko to zapewne ja… Już prawie odkryłam znaczenie jaszczurki, ale odezwałeś się do mnie, Ojcze Coramie, i przepadło. Widzisz, wskazówka znowu się huśta, jak chce.

– No tak, przepraszam, Lyro. Nie jesteś zmęczona? Może chcesz odpocząć?

– Nie – odparła. Policzki miała jednak zarumienione, a jej oczy błyszczały. Wyglądała na zdenerwowaną i nadmiernie podnieconą, choć być może przyczyną tych objawów było przymusowe przebywanie w kabinie.

Ojciec Coram wyjrzał przez okno. Było prawie ciemno, a oni zbliżali się do wybrzeża. Szerokie, brunatne, spienione wody ujścia rzeki rozlewały się pod posępnym niebem w kierunku odległego skupiska zbiorników ze spirytusem węglowym, zardzewiałego i pokrytego pajęczyną rurociągu, obok rafinerii, z której unosił się w chmury gęsty, ciemny dym.

– Gdzie jesteśmy? – spytała Lyra. – Mogę wyjść na chwilę na zewnątrz, Ojcze Coramie?

– To Colby – wyjaśnił. – Przy ujściu rzeki Cole Kiedy dotrzemy do miasta, zacumujemy przy Rynku Wędzarskim i pójdziemy pieszo do doków. Dotrzemy tam za godzinę czy dwie…

Robiło się ciemno i na wodzie nigdzie w zasięgu wzroku nie poruszało się nic poza ich łodzią i daleką barką z węglem płynącą ku rafinerii, a Lyra wyglądała na zmęczoną i od tak dawna przebywała w pomieszczeniu, że Ojciec Coram dodał:

– Hm, nic się chyba nie stanie, jeśli spędzisz kilka minut na powietrzu. Nie nazwę go świeżym, bo takie nie będzie, póki nie wypłyniemy w morze… Uważam, że możesz trochę posiedzieć na pokładzie, dopóki za bardzo nie zbliżymy się do miasta.

Lyra aż podskoczyła z radości, a Pantalaimon natychmiast zmienił się w mewę, gotową rozpostrzeć skrzydła na wietrze. Na zewnątrz było zimno i chociaż dziewczynka dobrze się opatuliła, wkrótce zaczęła drżeć. Jej dajmon natomiast fruwał wysoko, głośno pokrzykując z rozkoszy. Zawracał, kołował, wylatywał albo przed dziób łodzi, albo za jej rufę. Lyra cieszyła się wraz z nim i w myślach podjudzała go, aby prowokował do wyścigu samicę kormorana, dajmonę starego sternika. Ta jednak ignorowała go i sennie siedziała na uchwycie rumpla blisko swego właściciela.

Na tym brzydkim brunatnym terenie nie było śladu życia, a ciszę przerywał jedynie monotonny warkot silnika i przytłumione pluskanie wody pod dziobem. Ciężkie chmury wisiały nisko, nie przynosząc deszczu; powietrze pod nimi było zadymione. Jedynie dokazujący Pantalaimon miał w sobie radość.

W pewnej chwili, gdy wzbił się wysoko w górę, poruszając szerokimi skrzydłami, białymi na tle szarości, coś czarnego rzuciło się w jego kierunku i zaatakowało go. Pantalaimon poczuł uderzenie, a potem wielki ból. Lyra krzyknęła, cierpiąc wraz z nim. Kolejne małe czarne stworzenie przyłączyło się do pierwszego; nie poruszały się jak ptaki, raczej jak latające chrząszcze: ciężkie, niezgrabne, lecące z monotonnym bzyczeniem.

Kiedy Pantalaimon spadał, próbując nakierować się na łódź i w ramiona zrozpaczonej Lyry, czarne insekty nadal go atakowały, złowieszczo bucząc i bzycząc. Dziewczynka zdrętwiała ze strachu Pantalaimona i własnego, wtedy jednak coś przesunęło się obok niej i ruszyło w górę.

Była to dajmona sternika. Mimo że wydawała się niezgrabna i ciężka, jej lot był szybki i równomierny. Łeb poruszał się w prawo i w lewo – widać było trzepoczące czarne skrzydła i białe pióra – aż mały czarny insekt spadł na smołowany dach kabiny tuż przy stopach Lyry w tym samym momencie, gdy Pantalaimon wylądował w wyciągniętych ramionach swej pani.

Zanim dziewczynka zdołała go pocieszyć, zmienił się w żbika i skoczył na dziwaczne stworzenie, zgarniając je łapą z krawędzi dachu, skąd usiłowało uciec. Pantalaimon przytrzymał insekta mocno pazurami, po czym spojrzał w górę na ciemniejące niebo, gdzie widać było czarne skrzydła kormorana, który krążył, rozglądając się za drugim intruzem.

Potem ptak wrócił i wykrakał coś do sternika, który powiedział:

– Odleciał. Nie pozwól uciec temu drugiemu. Masz… – opróżnił cynowy kubek z resztek płynu, po czym rzucił naczynie Lyrze.

Dziewczynka błyskawicznie przykryła stworzenie, które bzyczało i buczało niczym mały silnik.

– Trzymaj go mocno! – krzyknął Ojciec Coram zza pleców Lyry, po czym przyklęknął i wsunął kawałek kartki pod kubek.

– Co to jest, Ojcze Coramie? – spytała dziewczynka drżącym głosem.

– Chodźmy pod pokład i przypatrzmy mu się. Weź ostrożnie kubek, Lyro, i mocno trzymaj.

Przechodząc obok dajmony sternika, dziewczynka popatrzyła na nią, zamierzała jej bowiem podziękować, stare oczy ptaka były jednak zamknięte, podziękowała więc sternikowi.

– Trzeba było zostać pod pokładem – mruknął tylko w odpowiedzi.

Zaniosła cynowy kubek do kabiny, a Ojciec Coram wyszukał kufel od piwa. Przytrzymał kubek dnem do góry nad kuflem, a potem wysunął kartkę, która znajdowała się między naczyniami. Stworzenie wpadło do kufla. Starzec podniósł go na wysokość oczu i przytrzymał, aby mogli dokładnie obejrzeć bzyczącego insekta.

Był niemal tak długi jak kciuk Lyry i miał ciemnozieloną barwę. Skrzydła rozprostował niczym zrywająca się do lotu biedronka i uderzał nimi tak wściekle, że zlewały się w plamę, a sześć szponiastych nóg drapało gładkie szkło.

– Co to jest? – zapytała dziewczynka.

Pantalaimon, nadal w postaci żbika, kulił się na stole obok naczynia. Jego zielone oczy podążały za krążącym w kuflu stworzeniem.

– Gdybyś próbowała to zbadać – odparł Ojciec Coram – okazałoby się, że nie jest żywą istotą. W każdym razie, ani zwierzęciem, ani owadem. Widziałem kiedyś ten twór i nigdy nie przypuszczałem, że zobaczę go ponownie, zwłaszcza tak daleko na północy. Są z Afryki. W środku znajduje się mechanizm zegarowy na sprężynce, natomiast w samym sercu zaklęto złego ducha.

– Ale kto go wysłał?

– Nie musisz nawet odczytywać symboli, Lyro. Możesz zgadnąć tak samo łatwo jak ja.

– Pani Coulter?

– Oczywiście. W swoim czasie badała nie tylko Północ, ale także dzikie południowe obszary. Ostatni raz widziałem takiego stwora w Maroku. Są śmiertelnie niebezpieczne, tak długo bowiem jak duch jest w środku, mechanizm nie może się zatrzymać, jeśli natomiast uwolnisz ducha, zabije on pierwszą istotę, na jaką się natknie.

– Na kogo polował?

– Szpiegował. Przeklinam się za głupotę, że pozwoliłem ci wyjść na pokład. No i nie powinienem ci przeszkadzać, gdy odczytywałaś symbole.

– Teraz rozumiem! – krzyknęła Lyra w nagłym ożywieniu. – Jaszczurka oznacza powietrze! Wiedziałam, ale nie mogłam zrozumieć związku, potem próbowałam coś wymyślić, ale mi umknęło.

– Ach, teraz i ja wszystko rozumiem – wtrącił Ojciec Coram. – To nie jest jaszczurka, ale kameleon, ot co. A oznacza powietrze dlatego, że nie musi jeść ani pić, żyje samym powietrzem.

– A słoń…

– To Afryka – wyjaśnił.

Spojrzeli po sobie. Każde odkrycie związane z aletheiometrem wywoływało w obojgu coraz większe przerażenie potęgą urządzenia.

– Aletheiometr powiedział nam o tym – zauważyła Lyra. – Powinniśmy byli go słuchać. A co zrobimy z tym mechanizmem, Ojcze Coramie? Możemy go zabić albo zniszczyć?

– Nie wiem, czy można go zniszczyć. Na razie musimy go po prostu trzymać w szczelnie zamkniętym pojemniku i nigdy nie wypuszczać. Bardziej mnie martwi ten, który uciekł. Poleci teraz do pani Coulter z wiadomością, że cię widział. Niech mnie diabli, Lyro, ależ ze mnie głupiec.

Podszedł do kredensu i wyjął puszkę po tytoniu, która miała średnicę mniej więcej trzech cali. Przechowywano w niej śrubki, ale ojciec Coram wysypał je i wytarł wnętrze pojemniczka szmatką, po czym przykrył kufel kartką i odwrócił.

Podczas przekładania stwora jedna z jego nóg wymknęła się sprytnie i z zaskakującą siłą odtrąciła puszkę. Na szczęście ostatecznie udało się go schwytać a pokrywka pojemnika została mocno zakręcona.

– Natychmiast gdy dostaniemy się na statek, dla pewności zalutuję krawędzie – oznajmił Ojciec Coram.

– Ten mechanizm nigdy się nie psuje?

– Psują się zwykłe mechanizmy, a ten nie jest zwykły. Tak jak powiedziałem, działanie urządzenia zależne jest od siły złego ducha. A im zawzięciej walczy, tym bardziej wzrasta jego moc. Teraz schowamy to paskudztwo…

Owinął puszkę flanelą, aby stłumić bezustanne bzyczenie, po czym włożył pakunek pod swoją koję.

Było już ciemno i Lyra obserwowała przez okno zbliżające się światła Colby. Ciężkie powietrze gęstniało w mgłę, a do czasu, gdy Cyganie zacumowali przy nabrzeżu przed Rynkiem Wędzarskim, wszystko w zasięgu wzroku stało się niewyraźne i zamazane. Mrok stopniowo zmieniał się w perłowe, srebrnoszare welony opadające na magazyny, dźwigi, drewniane stragany i granitowe, wielokominowe budynki, od których nazwano rynek; dniem i nocą wisiały w nich ryby, wędząc się w aromatycznym dymie drewna dębowego. Kominy wysyłały gęsty dym w wilgotne, zimne powietrze i Lyrze zdawało się, że przyjemne opary wędzonych węgorzy, makreli i łupaczy wydzielają się zewsząd, nawet z kocich łbów na drodze.

Dziewczynka, ubrana w nieprzemakalny płaszcz z wielkim kapturem zakrywającym jej jasne włosy, szła między Ojcem Coramem i sternikiem. Wszystkie trzy dajmony były czujne – obserwowały ulice za zakrętem, oglądały się za siebie, słuchały najlżejszych kroków.

Na szczęście byli jedynymi ludźmi w polu widzenia. Wszyscy obywatele Colby przebywali w domach, prawdopodobnie sączyli jenniver, siedząc obok włączonych piecyków. Troje podróżników nie dostrzegło nikogo na drodze do doku, a pierwszym napotkanym osobnikiem był pilnujący bram Tony Costa.

– Dzięki Bogu, że dotarliście – odezwał się cicho, przepuszczając ich. – Właśnie słyszeliśmy, że zastrzelono Jacka Verhoevena, a jego łódź zatonęła. Nikt nie wiedział, gdzie jesteście. John Faa stoi już na pokładzie i chce zaraz wyruszać.

Lyra uznała, że statek jest wspaniały: miał pomost dla sternika, komin śródokręcia, wysoko położony forkasztel i duży żuraw masztowy nad przykrytym brezentem włazem. Żółte światło połyskiwało w iluminatorach i na mostku, białe – na szczycie masztu. Na pokładzie trzech czy czterech mężczyzn pracowało przy czymś, czego dziewczynka nie mogła dostrzec.

Wbiegła na statek drewnianym trapem, wyprzedziwszy Ojca Corama; na pokładzie z ciekawością rozejrzała się dokoła. Pantalaimon od razu zmienił się w małpę i wspiął na dźwig, Lyra jednak sprowadziła go z powrotem na dół, Ojciec Coram bowiem chciał, aby weszli do wnętrza, czyli – jak to się mówi na statku – pod pokład.

Dziewczynka pokonała kilka schodków w dół – nazywano je „zejściem pod pokład” – i znalazła się w małej salce, gdzie John Faa rozmawiał cicho z Nicholasem Rokebym, Cyganem odpowiedzialnym za statek.

John Faa nigdy niczego nie robił pospiesznie. Lyra czekała, aby się przywitać, on jednak skończył najpierw dyskusję na temat przypływu i dowodzenia statkiem, a dopiero później odwrócił się do nowo przybyłych.

– Dobry wieczór, przyjaciele – zagaił. – Biedny Jack Verhoeven nie żyje, pewnie już słyszeliście. A jego chłopców schwytano.

– My także mamy smutne nowiny – odparł Ojciec Coram i opowiedział o spotkaniu z latającymi złymi duchami.

John Faa potrząsnął swoją majestatyczną głową, ale nie zganił ich.

– Gdzie teraz jest ten stwór? – spytał.

Ojciec Coram wyjął puszkę po tytoniu i postawił na stole. Dobiegło z niej wściekłe bzyczenie. Stworzenie tak szalało w puszce, że powoli zaczęła się poruszać po drewnianym blacie.

– Słyszałem o tych diabelskich mechanizmach, ale nigdy żadnego nie widziałem – powiedział John Faa. – Nie ma sposobu, by je ujarzmić i zawrócić z drogi, wiem to na pewno. Nie ma też sensu obciążać go ołowiem i wrzucać do oceanu, ponieważ pewnego dnia puszka przerdzewieje, zły duch wydostanie się na zewnątrz i dosięgnie Lyry, gdziekolwiek dziewczynka będzie. Nie, musimy go zatrzymać i być bardzo czujni.

Jako że Lyra była jedyną przedstawicielką swojej płci na pokładzie (ponieważ John Faa po długim zastanawianiu zdecydował się jednak nie zabierać kobiet), miała kabinę tylko dla siebie. Szczerze mówiąc, nie była to szczególnie wspaniała kabina, lecz pomieszczenie niewiele większe niż szafa z koją i włazem (tak nazywano iluminator). Cały swój niewielki dobytek dziewczynka zmieściła w szufladzie pod koją i przejęta wybiegła z kajuty, aby się pochylić nad barierką i obserwować, jak Anglia znika w dali (niestety większa część lądu zniknęła wcześniej we mgle).

Jednak pędząca woda, podmuchy wiatru, światła statku, mocno jarzące się w ciemnościach, warkot silnika, zapachy soli, ryb i spirytusu węglowego same w sobie były wystarczająco podniecające. Nie minęło wiele czasu, a już kolejne doznania zaczęły towarzyszyć tamtym, statek bowiem zaczął huśtać. Ocean Niemiecki był wzburzony. Kiedy zawołano Lyrę na dół na kolację, stwierdziła, że jest mniej głodna, niż sądziła, i niebawem zdecydowała, że dobrze byłoby położyć się do łóżka, choćby przez wzgląd na Pantalaimona, ponieważ biedne stworzenie czuło się bardzo nieswojo.

I tak zaczęła się podróż Lyry na Północ.

Загрузка...