Część pierwsza

Kariera naukowa nie ułożyła się Wojkowowi. Z trudem obronił słabiutki doktorat.

Za to był gorliwy, wytrwały, staranny; organizował prace społeczne, nawiązywał przydatne znajomości i posiadał niemałe doświadczenie praktyczne; zawsze trafnie rozpoznawał, komu należy się przypodobać, komu tylko przyklasnąć, a z kim wejść w trwały sojusz. Mówiono o nim — „Aktywista”.

Tak się ułożyło, że ożenił się Wojkow i z miłości, i bardzo korzystnie — z córką zamożnego naczelnika, nie wielce znaczącego, ale też i nie zupełnie pośledniego. Pracy habilitacyjnej pisać nie zaczął, za to osiągnął sukces w administracyjnych przedsięwzięciach i mając niewiele ponad czterdzieści lat otrzymał trudne, odpowiedzialne, ale przede wszystkim znaczące stanowisko — dyrektora zoo.

A ogród zoologiczny to przecież oblicze miasta. Samo zoo, niby wspierane budżetem państwowym, ale jednak na własnym rachunku. Jedyne i w owym czasie ubogie dziedzictwo, które dostało się Wojkowowi okazało się niezbyt pociągające. W niedoinwestowanym ogrodzie zoologicznym zwierzęta chorowały i zdychały w maleńkich brudnych klatkach i tylko całkowicie bezduszne dzieci mogły patrzeć na nie z ciekawością. Te, które natura obdarzyła chociażby odrobiną współczucia, odchodziły od barierek całe we łzach: „Mamo! A dlaczego on tak leży w kałuży? Może już umarł?”.

Poprzednie władze rozwiązywały problemy w wysoce osobliwy sposób. Zaraz przy wejściu do zoo znajdował się park zabaw z atrakcjami, w którym dzieci powinny były patroszyć rodzicielskie portfele, domagać się lodów, jeździć na drewnianych wielbłądach, niedźwiedziach oraz słoniach i stopniowo tracić zainteresowanie prawdziwymi zwierzętami. Po każdej niedzieli place z atrakcjami dla dzieci zbierały znaczną kasę, ale zamkniętym w klatkach więźniom nie przynosiło to żadnej poprawy. Do momentu objęcia władzy przez Wojkowa żywy inwentarz i zarazem dobra materialne ogrodu zoologicznego stanowiły: dwa makaki z pawianem, para niedźwiedzi, stary schorowany lew, para strusi, para zebr, kucyk, żyrafa, a także ogromna zagroda, nazwana „Miesiąc na wsi”, w której trzymano kozy, gęsi i kury, a była ona tak naprawdę przyzagrodowym gospodarstwem poprzedniej administracji.

Teść odradzał Wojkowowi tę posadę. Wypalisz się, mówił. W tym miejscu wszyscy się wypalają Jest ciężko. Zarobić, nie zarobisz, a jeszcze wszyscy wokół będą zrzędzić.

Pamiętając nastawienie teścia Wojkow zaczął od zrobienia porządków w papierach i ustawienia na kluczowych stanowiskach swoich ludzi. Potem wziął się za wydeptywanie gabinetowych dywanów, wypraszając granty, darowizny, dodatkowe wpływy do kasy przedsiębiorstwa; co nieco udało się wyprosić, ale na odnowienie zoo, żeby wyglądało jak kiedyś, już nie starczyło.

— Nie oczekujemy od pana utrzymania ogrodu zoologicznego za pieniądze pozyskane z zewnątrz — powiedzieli mu zwierzchnicy. — Zoo to komercyjne przedsięwzięcie i powinno przynosić dochód.

— Zwierzęta powinny pracować, czy jak? — Ostrożnie za żartował Wojkow.

— Zwierzęta… — Odpowiedzieli mu surowo — niech zwierzęta zapracują na swoje utrzymanie. Niech zarobią na siebie.

Aby zebrać fundusze, Wojkow na nowo pobielił wybieg dla niedźwiedzi i kupił dwie nowe importowane atrakcje do parku rozrywek. Niedzielny potok zwiedzających trochę się ożywił, ale nie na długo. Wojkow siedział w swoim gabinecie, łamiąc sobie głowę nad nierozwiązywalnym problemem i powoli uzmysławiał sobie racje teścia. A kiedy przerywał rozmyślania szedł spacerować alejami zoo. Patrzył, jak w dzieciństwie, na rozpostarte na ziemi bezsilne łapy, smętne, obwisłe grzywy i ogony i pojmował z bezlitosną wyrazistością: zamknięte zwierzęta nie są w stanie zapracowywać na własne utrzymanie. Nawet kucyk, wożący dzieciaki, chodził po okręgu jak skazaniec z takim ponurym wyrazem pyska, że nawet trzylatka dwa razy się zastanowi zanim wsiądzie do malowanej kolaski…

I oto w te dni, pełne zwątpienia i żalu, na szarym horyzoncie życia Wojkowa pojawili się Wadik i Denis.

Zadzwonili do sekretariatu. Umówili się na spotkanie — obaj absolwenci wydziału biologicznego. Wojkow zdziwił się. Załatwiać sobie pracę? Gdzie? Po pierwsze — nie ma odpowiednich wakatów, po drugie — w jakim celu dwóch młodych ludzi stara się o posadę za mizerne wynagrodzenie?

Przybyli zgodnie z zapowiedzą. Wadik był delikatny, jasnowłosy, sweter leżał na nim elegancko jak smoking; Denis był tępawy, z lekka się jąkał, a garnitur z krawatem, założony specjalnie na tę okazję, stroszył się na nim, krępując ruchy.

Rozmowa długo nie kleiła się. Młodzieńcy, zacinając się mówili o sobie: że niby to ukończyli fakultet biologiczny, ale aspirantami nie zostali — „Wie pan, jak to bywa…”. W Wojkowowie narastało rozdrażnienie i, powołując się na deficyt dyrektorskiego czasu, chciał już wystawić obu za drzwi. Jakby uprzedzając jego zamiar, Wadik wyciągnął i położył na biurku list polecający, a dokładniej notatkę od dobrego znajomego Wojkowa, doktora nauk, członka akademii. Ten proponował, żeby uważnie wysłuchać tego, co mają do powiedzenia, ponieważ oni, chociaż młodzi, to jednak rokują na przyszłość, to bardzo perspektywiczne badania naukowe i tak dalej…

Wojkow zmarszczył brwi. Może wreszcie nadszedł czas, aby przejść do sedna sprawy?

Denis mrugnął i popatrzył na Wadika. Wadik przeszedł do sedna.

Obaj są autorami rewolucyjnej metody, która miała zmienić wyobrażenia o pracy mózgu. Potrzebują poligonu do przeprowadzenia eksperymentów. Całkowicie nieszkodliwych, bezbolesnych i niewymagających żadnych specjalnych nakładów. Potrzebne są tylko zwierzęta doświadczalne. Im więcej, tym lepiej.

Wojkow przybrał znudzony wyraz twarzy. Stracił mnóstwo czasu na dwóch młodych szaleńców, mistyfikatorów albo, co gorsze, oszustów. Zanim zdążył jednak powiedzieć choć słowo, Denis wyciągnął z teczki plastikową klatkę z białą myszką, a Wadik wyjął skądś torebkę z drobno wyciętymi tekturkami. Na każdym tekturowym kwadraciku była napisana litera. Nie mówiąc ani słowa, Wadik wysypał litery na stół przed dyrektorem, a Denis, nie mrugnąwszy nawet okiem, wypuścił myszkę. Wojkow spurpurowiał w niemym proteście. Myszka, zamiast próbować uciekać albo zacząć czyścić sobie futerko, czy schować się pod stojący na stole kalendarz, czego można było spodziewać się po wypuszczonej na stół myszy, podreptała chwilę w miejscu i nagle zaczęła wyciągać ze stosu kartoników pojedyncze litery.

Wojkow zainteresował się.

Myszka działała szybko i, zdawało się, całkowicie świadomie ułożyła przed dyrektorem na stole słowo „Mysz”.

— Treserzy — dobrodusznie uśmiechnął się Wojkow. — Zabawne… Ale to nie do mnie z tym, chłopcy. Tylko do cyrku.

— Proszę powiedzieć jakiekolwiek słowo — przymilnie poprosił Wadik.

— Chorągiewka — powiedział bez zastanowienia Wojkow.

Myszka zakręciła się w miejscu, poryła pyszczkiem w górce rozsypanych liter i wytaszczyła „c”. Wojkow spiął się; myszka z łatwością odnalazła „h”, po czym straciła mniej niż trzydzieści sekund na poszukiwanie „o” Wojkow czekał: Denis patrzył na myszkę, nie odrywając wzroku, jego nozdrza rozszerzały się, Wadikowi na czoło wystąpiły krople potu.

Myszka ustawiła dalsze litery „r”, „ą”, „g”, „j”, „e”, „w”, k” a”

— Chorąg-I-ewka — z rozdrażnieniem powiedział Wadik.

Myszka, nie zbita z tropu, zabrała „j” i odszukała w zamian „i”. Po czym usiadła na stole i zabrała się do wylizywania łap.

— Jakiekolwiek słowo — z cichym triumfem powiedział Wadik. — Propozycja. Albo proszę przeczytać linijkę z dzisiejszej gazety…

— Jak to robicie? — Zapytał Wojkow, starając się nie okazywać zdziwienia.

— Metoda — z prostotą oznajmił Denis.

— Behawioryzm?

— Co pan! Żadnych elektrod do mózgu! Całkowicie inna metoda, żadnego znęcania się nad zwierzętami!

Myszka siedziała na tylnych łapkach, trzymając w przednich twardy kartonik z literą.

Zamierzała go ugryźć, ale zrezygnowała.


* * *

Minęły dwa tygodnie, zanim Denis i Wadik zostali przyjęci do pracy na okres próbny. Dwa długie, pełne wątpliwości tygodnie.

Po pierwsze okazało się, że zasad działania „metody” sami współautorzy do końca nie rozumieją. Dlatego potrzebny był uzupełniający eksperymentalny materiał, aby wyjaśnić niektóre sporne elementy.

Po drugie, ujmując rzecz oględnie, o istocie swojego odkrycia, o jego szczegółach młodzi ludzie mówić nie chcieli i kategorycznie odmówili dzielenia się swoimi obserwacjami.

— Moglibyśmy urządzić się przy jakiejkolwiek instytucji — przyznał się Denis — ale tam w najlepszym wypadku będzie pięciu współautorów. A w najgorszym to wszyscy — cały zespół.

Wojkow, sam ani razu nie zrodziwszy ani jednej, nawet najdrobniejszej idei, doskonale pojmował niebezpieczeństwo, na które narażali się wynalazcy. Chłopcy bez zabezpieczenia materialnego, bez autorytetu, bez koneksji — tak, należy wesprzeć ich odkrycie, grzech nie wspierać takich działań. A niedorzeczna na pierwszy rzut oka myśl, żeby urządzić się pod skrzydłami Wojkowa, już nie wydawała się taka bezsensowna.

Po chwili zastanowienia, Wojkow postawił warunek: mieli go uznać za współautora, dyrektora naukowego, krótko mówiąc, kierownika projektu. I publikacja pod trzema nazwiskami.

Wynalazcom propozycja ta zupełnie nie przypadła do gustu. Dobrze by było, gdyby ich własne nazwiska zaczynały się na „A” czy „B” — możliwe, że wtedy reakcja nie byłaby tak ostra, ale nazwiska Wadika i Denisa zaczynały się na „R” i „F” i obaj, nawet się nie porozumiewając, odmówili współautorstwa z dyrektorem. Wszak nie dlatego uciekli od zawistnego, łasego na cudze sukcesy akademickiego świata, żeby teraz dostać trzeciego niepotrzebnego wspólnika przedsięwzięcia w osobie dyrektora zoo.

Wtedy Wojkow z markotną miną stanowczo odmówił. Nieznane ryzykowne eksperymenty na państwowych zwierzętach to działania podlegające kompetencji sądu! Z czego Wojkowowi, uczciwemu administratorowi, zgadzającemu się na przestępstwo, nie dostałoby się w zamian nic, oprócz niepewnej wdzięczności potencjalnych potomków?

Jak to nic, szybko odparował Denis. A sukces zoo? Zwierzęta snują się na wpół zdechłe, całym swoim wyglądem obrazując cierpienie, a dzięki naszemu eksperymentowi będą biegać, dokazywać, koziołkować, łączyć się w pary, co się komu podoba! Bez remontu ciasnych klatek, bez rekonstrukcji zagród, bez powiększenia placu, bez jednej kopiejki nakładu inwestycyjnego — szczęśliwe, energiczne zwierzęta!


Myszka zakręciła się w miejscu, poryła pyszczkiem w górce rozsypanych liter i wytaszczyła „c”.


W tym momencie Wojkow srodze się zamyślił. Pobawił się parkerem, zabębnił palcami po stole i zapytał wprost: a na ludzi wasza metoda działa? Czy ludzie mogliby, ot tak, bez wynagrodzenia, prawie bez jedzenia, cieszyć się z życia w barakach i klatkach?

Współautorzy spojrzeli po sobie.

— Nie — łagodnie powiedział Wadik. — Uczciwie mówiąc, to i na małpy prawie nie działa. Osobliwości budowy mózgu.

I rozpoczęli skomplikowane wyjaśnienia.

— Nie kłamiecie? — Ostro przerwał mu Wojkow. — A czy to chociaż sprawdzone? Jak tylko opublikujecie — wszyscy to sprawdzą już bez waszego udziału.. A wtedy…

Zamilkł z dwuznaczną miną, dając do zrozumienia wynalazcom, ile może zapłacić społeczeństwo za ich nieodpartą chęć poznania.

Wadik przycisnął dłonie do piersi:

— Nie kłamię. Jesteśmy po tej samej stronie.

— Sprawdzaliśmy wyniki naszych badań! — Wszedł mu w słowo zdecydowanie Denis.

Wojkow z powątpiewaniem pokiwał głową i zażądał „kontrolnego eksperymentu”.

Zdecydowali się dokonać próby na kucyku. Po zamknięciu zoo zostali sami na padoku. Na oczach Wojkowa Denis przylepił do skroni przygnębionego zwierzaka dwie maciupeńkie płytki. Wadik nałożył hełm podobny do kasku motocyklowego i szerokim kablem podłączył go do notebooka. Poza tym przez pierwsze pół godziny nic ciekawego się nie wydarzyło.

Kucyk stał, jak zwykle ze spuszczonym łbem, niekiedy przez jego skórę przebiegał dreszcz — czekał, kiedy nadejdzie noc i zostawią go w spokoju. Wadik milczał. Osłona kasku niemal całkowicie zakrywała mu twarz. Denis także milczał — siedział wpatrzony w notebook. Wojkow też w milczeniu czekał na rezultaty.

Zmierzchało. Dyrektor powoli tracił cierpliwość.

Nagle kucyk podniósł łeb — i popatrzył prosto w oczy Wojkowowa, uważnie i życzliwie. Rozejrzał się, jakby po raz pierwszy zobaczył i padok, i ogrodzenie, i dziwnych ludzi wokół; wzdrygnął się i poszedł po okręgu, przez nikogo nieprzymuszony, z przyzwyczajenia — a równocześnie tak jakby ze zdziwieniem. Obszedł krąg, potem drugi, zatrzymał się przed Wojkowem, nieudolnie stanął dęba, opadł z powrotem na cztery nogi, jakby zawstydził się tego wyczynu i znowu pochylił łeb.

Wadik zdjął kask i długo wycierał chusteczką czoło, skronie i pozlepiane od potu włosy. Denis siedział, niczego wokół nie zauważając i przyglądał się obrazowi na ekranie notebooka.

— A skąd wasza mysz zna litery? — Zapytał Wojkow.

— To nie mysz — patrząc w przestrzeń odpowiedział Wadik. — To Denis. Ma wyższe wykształcenie, a pisze „chorągjewka”.

— A kto teraz niby po okręgu biegał? Ty biegałeś?

— Hm… — Wadik wzruszył ramionami. — Nie tak dosło… To znaczy nie tak wprost… Ja tylko dałem impuls, a biegał Kryształ…

Kryształ. Tak właśnie nazywał się kucyk. Teraz, gdy Wadik zdjął swój kask, konik cały czas jeszcze zdawał się być zdziwiony: jakby olśnienie, które pobudziło go do zrobienia dwóch rund kłusem po okręgu i które pod wpływem źrebięcego impulsu kazało mu stanąć dęba, wciąż w nim tkwiło.

Następnego dnia Wojkow obwieścił wynalazcom swoją decyzję: przyjmie ich na okres próbny, na trzy miesiące, ale jeśli w ciągu tych trzech miesięcy ogród zoologiczny nie odczuje wyraźnego zysku — zostaną zwolnieni. Wszystkie eksperymenty powinny przebiegać podczas nieobecności zwiedzających, a każdy ich krok będzie kontrolowany osobiście przez Wojkowa. Zgadzają się — mogą działać. Nie zgadzają się — do widzenia.

Wynalazcy, po zastanowieniu, zgodzili się.


* * *

Przez trzy tygodnie Denis i Wadik pracowali z Kryształem. Nawiasem mówiąc sami karmili i czyścili kuca. Nocami zaś przeprowadzali eksperymenty: za pomocą swojej sekretnej metody oddziaływali na korę mózgową Kryształa, „przetaczając” — zgodnie z terminologią Wadika — przez nią specjalnie dobrane obrazy, bodźce, komendy. Wojkowowi zdarzyło się słyszeć, jak młodzi naukowcy dyskutowali o rzeczach, nawet dla niego, doktora nauk biologicznych, nie do końca zrozumiałych, w tym czasie, kiedy zapomniany pony drzemał w kącie zagrody. Była głucha noc, spało miasto i spało zoo, a wynalazcy siedzieli jeden naprzeciw drugiego, każdy z notebookiem na kolanach i popychali naukę na nowe tory.

Minął miesiąc, liczba chętnych, którzy chcieli pojeździć na kucyku wzrosła trzykrotnie. Zwierzę nauczyło się gdzieś cyrkowych sztuczek: chodziło, tańcowało podrygując nogami, kłaniało się na komendę, a jeśli głośno śpiewało mu się piosenkę — wybijało kopytem rytm, co, nawiasem mówiąc, nie było spotykane w repertuarze żadnego cyrku. Malcy piszczeli z zachwytu, rodzice zajmowali miejsce w kolejce do kasy. Wojkow wyczekiwał dalszego rozwoju sytuacji.

Tymczasem Denis i Wadik postanowili się rozdzielić. Nie dlatego, że się pokłócili — chociaż ich naukowe dysputy od czasu do czasu groziły przeistoczeniem się w awanturę — a dlatego, że postanowili sprawdzić równocześnie dwie hipotezy. Denis chciał zająć się ptakami. W tym celu wybrał strusia. Wadik skupił się na zebrze.

Wojkow wyraził zgodę.

Minął następny miesiąc. Nastała zima. W tym czasie w zoo zazwyczaj następował „martwy sezon” i tak było zawsze, ale nie tym razem. Struś, nawet zamknięty w śmierdzącej ptaszarni, nigdy nie przysiadał, żeby odpocząć — od otwarcia do zamknięcia ogrodu chodził po wolierze jak modelka po wybiegu. Podchodził blisko szkła i pochylając głowę, zaglądał widzom w oczy. Kłaniał się, wykonując coś w rodzaju dygnięcia: publiczność klaskała. Przedsiębiorczy Wojkow wymyślił, żeby pod tabliczką „Struś” postawić puszkę na datki pieniężne „na wsparcie utalentowanego ptaka”; zwiedzający śmiali się, ale pieniądze rzucali.

Zebra, która zimę spędzała na odkrytym wybiegu, także zaczęła zarabiać pieniądze. Nie chodziła, jak zwykle wzdłuż parkanu, dopraszając się dokarmiania i pieszczot, ale biegała, przeskakiwała przez przeszkody, tarzała się po ziemi machając zadartymi nogami, a także zaczepiała swoją towarzyszkę, z którą Wadik nie pracował i która z tego powodu zupełnie nie mogła pojąć przemiany w zachowaniu swojego flegmatycznego współlokatora.

Przed wybiegiem zebr Wojkow także wystawił puszkę na datki.

Stróże doszli do wniosku, że zarobione tak przez zebrę, jak i przez strusia pieniądze także im się należą; Wojkow brutalnie rozwiał ich nadzieje. Pieniądze każdego wieczora były konfiskowane i zasilały kasę zoo. Dla gospodarstwa zoologicznego były to, oczywiście, kwoty niewielkie, ale na drobne reklamowe cele, takie jak plakaty, ulotki, ogłoszenia w gazetach w zupełności starczało. Z czasem okazało się, że struś „dostaje” więcej; Wadik, pracujący z zebrą, podśmiewał się z tego, ale śmiech ten, z jakiegoś powodu, był z lekka wymuszony.

Okres próbny dla wynalazców minął. Wojkow zaliczył ich do etatowych pracowników i obu podniósł pensje. Denisowi, za strusia, trochę więcej.

Wkrótce po tym druga zebra nagle także „przebudziła się”. Obie zebry biegały po wybiegu, grały w berka, nieomal tańczyły czardasza; zarobek kopytnych szybko przerósł dochody ptaka.

— A ty co, cudaczysz! — Krzyczał Denis na Wadika. — Prawidłowości szukaj, częstotliwości zjawisk!

Sam jednak nauczył strusia chować głowę do donicy ze specjalnie spulchnionym piaskiem, ale nie tak po prostu, a tylko wtedy, kiedy do puszki wpadał papierowy pieniądz. W ptaszarni zrobiło się ciasno — niewielka przestrzeń nie była wystarczająca dla tłumu śmiejących się gapiów.

Wojkow zamówił reklamę w radiu, a potem, nadszarpując budżet zoo, i w telewizji. Kadr ze strusiem, za pieniądze chowającym głowę w piasek, ostatnimi dniami stał się słynny. Wojkow dzięki odpowiednim ludziom zapukał do drzwi światowych organizacji lobbujących na rzecz zwierząt. Wszędzie rozesłał swoje materiały; do towarzystw przyrodniczych, do innych ogrodów zoologicznych, do każdego zakątka globu, gdzie zajmowano się zwierzętami.

Zaczęła się wiosna. Do kas zoo ustawiały się kolejki. Wojkow przyjął do pracy dwóch nowych kasjerów i chciał, aby Denis i Wadik zatroszczyli się o niedźwiedzie.

— Robimy pracę naukową, czy bawimy się w cyrk? — Dla porządku oburzył się Denis.

— Niedźwiedzie — Wadik zatarł ręce. — Chcieliśmy popróbować na niedźwiedziach, pamiętasz?

Z niedźwiedziami nie poszło jednak tak łatwo. Zwierzęta trzeba było uśpić, żeby nałożyć im płytki niezbędne do pierwszego kontaktu; weterynarz odmówił kategorycznie zastosowania środków nasennych.

— A jeśli się nie obudzą? Kogo pociągniecie do odpowiedzialności? Zwierzęta są osłabione, awitaminoza i związana z nią apatia…

Wojkow z jednej strony rozumiał weterynarza; z drugiej — należało spojrzeć na problem od strony potrzeb ogrodu zoologicznego. Wadik podsunął pomysł, żeby wykorzystać zamiast lepkich płytek, szybkoschnący żel z wysoką zawartością metalu. Przygotowali w końcu taki żel na podstawie kleju stolarskiego i za pomocą długiego pędzelka namalowali zwierzętom „nauszniki” na skroniach, z boku, w każdym razie, wyglądało to tak, jakby miśki słuchały walkmana.

Po tych zabiegach sława strusia ustąpiła przed popularnością niedźwiedzi. Nie wylegiwały się już, jak zwykle, w odległych kątach klatki i nie kołysały się w prawo i w lewo przed siatką, wywołując u dzieci i ich rodziców tylko litość. Pod mentalnym kierownictwem Wadika niedźwiedzie siłowały się, robiły koziołki, stawały na głowie, a z czasem nawet zaczęły tańczyć w przysiadach. Publiczność waliła tłumnie na niedźwiadki.

Denis, którego struś stracił dawną popularność, pozazdrościł koledze i wyprosił u Wojkowa pozwolenie na zajęcie się lwem.

W tym czasie wydarzyło się coś zaskakującego — jedna z setek wędek, jakie Wojkow zarzucił w rybne jezioro międzynarodowych fundacji, drgnęła. Został przydzielony grant, może nie największy, ale zupełnie przyzwoity. Tak więc równocześnie z pozwoleniem na pracę z lwem, Denis otrzymał jeszcze trzy młode lwice, zdrowe i drogie.

Lew nazywał się Czander. Był chudy, wycieńczony, z oklapniętą grzywą i żałośnie cienkim ogonem. Był starszy od Wojkowa, całe życie spędził w ogrodzie zoologicznym i zapewne, gdyby załadować na wagony mięso, przydzielone Czanderowi przez wszystkie te lata, wyszedłby z tego cały towarowy skład.

Czander miał mądre, załzawione oczy, które zdawały się wszystko rozumieć. Doskonale wiedział i rozumiał, że żadne lwice nie są mu przeznaczone aż do śmierci; kiedy więc trzy piękności zostały wpuszczone jedna za drugą na jego wybieg, po prostu oszalał.

Czandera zgodnie z zasadami marketingu przechrzczono na Sułtana, a nowe imię napisano na tabliczce przed wybiegiem. Samo pomieszczenie zaś przebudowano, stylizując go na niby-harem.

W czasie pierwszego kontaktu Denis i lew po prostu siedzieli, utkwiwszy wzrok jeden w drugiego. Denis miał nałożony hełm, obok na ławce leżał notebook. Lew zdawał się być całkowicie spokojny, Denis ciężko dyszał.

— Co za zwierzę — powiedział potem Denis do Wojkowa, rozgorączkowanym gestem pocierając skronie. — Król zwierząt… A niech go!

Jednak niczego więcej nie powiedział.

Wzajemne obserwacje człowieka i zwierzęcia ciągnęły się bez mała tydzień. W końcu lew potrząsnął rzadką grzywą, a Denis zerwał się, o mało nie zrzucając notebooka i zaczęła się współpraca.

Fizyczna kondycja Czandera-Sułtana nie pozwalała urządzać przedstawienia codziennie. Denis ułożył „harmonogram pracy haremu”, zgodnie z którym najgorętsze małżeńskie sceny przypadały na soboty i niedziele. Lew podchodził do barierki, wybierał spośród publiczności ładną kobietę i, patrząc jej w oczy, wściekle władczo ryczał na cały ogród zoologiczny. Podczas gdy oniemiała publiczność dochodziła do siebie, Sułtan szedł do swoich nałożnic i żądał posłuszeństwa.

Bywało, że lwice się odgryzały. Sułtan z wyrzutem potrząsał łbem, targał nieposłuszną za uszy, za co mógł dostać ciężką łapą między oczy; publiczność była zachwycona. Wcześniej czy później jedna z lwic, ustępując naturze, poddawała się, a najbardziej konserwatywni rodzice w pośpiechu odrywali maluchy od prętów, za to mniej konserwatywni, a także młode pary, spędzające wieczory w zoo — starali się podejść bliżej do ogrodzenia.

Nikt nie zwracał uwagi na Denisa, siedzącego w oddaleniu na ławce i nerwowo palącego papierosa za papierosem.

— Jak ty to robisz? — Wiele razy podpytywał Wojkow. — Kierujesz nimi, pociągając za niewidoczne sznurki, tak?

Denis z rozdrażnieniem kręcił głową. Zaczynał objaśniać, ale przechodził w potok niezrozumiałych terminów A może był sprytny i umyślnie odwodził dyrektora od dyskusji, jak ptak odwodzi drapieżnika od gniazda.

— A co ty przy tym odczuwasz? — Spytał Wojkow, sprośnie się uśmiechając. Ale Denis nie zareagował na zaczepkę.

— Odczuwam badawcze natchnienie — odpowiedział sucho i więcej niczego nie można było z niego wydobyć.

Tymczasem Wadik się rozpił. Stało się to nagle i bez wyraźnego powodu. Wojkow sam dzwonił do matki chłopaka i prowadził z nią długie rozmowy. Odbierał Wadika z izb wytrzeźwień, wyławiał z jakichś knajp, zamykał w podręcznym składziku, potrząsał za ramiona: co ty wyczyniasz, człowieku?! Wadik milczał, boleśnie wykrzywiał twarz i mamrotał ledwo słyszalnie:

— Nauka…

Denis spędził kilka nocy, siedząc przy łóżku pijanego na umór Wadika, który zatracił już nawet ludzki wygląd; potem odbyli długą rozmowę.

Po tej rozmowie Wadik nagle wrócił do życia. Oprzytomniał, skończył z piciem, poszedł do Wojkowa z przeprosinami i poprosił o pozwolenie wypróbowania metody na żyrafie. Żyrafa Maniek przywiązała się do Wadika jak dziecko. Zwierzak ledwie go zobaczył, szedł do ogrodzenia, skłaniał długą szyję, a nawet, zdawało się, że się uśmiecha miękkimi czarnymi wargami. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać; wkrótce przed zagrodą Mańka tłoczyli się gapie. Żyrafa przechadzała się, kłaniała publiczności, śmiesznie tańcowała na patykowatych nogach, trącała podwieszony u sufitu dzwoneczek. Z sukcesem Sułtana, oczywiście, nie mogło się to równać, ale Wojkow i tak był zadowolony; najważniejsze, że Wadik doszedł do siebie i wyrzucił głupstwa z głowy. Sukcesy wcześniej czy później przyjdą.

Wojkow miał podstawy dla swojego optymizmu. Światowe fundacje niczym ryby brały jedna za drugą, dyrektor ledwie nadążał wyciągać wędkę. Miasto wydzieliło dla ogrodu zoologicznego dodatkowy plac. Wojkow bez żalu zlikwidował huśtawki i karuzele, a na ich miejscu założył nowe woliery i wybiegi dla kupionych, wymienionych, czy otrzymanych jako dary krokodyli, hipopotamów, słoni, białych niedźwiedzi, kangurów… Wokół kompleksu zaroiło się od tablic reklamowych. „W tym miejscu powstanie Imperium zwierząt” — głosiły napisy.

Zjawili się ludzie z wielkiej stacji telewizyjnej. Do miasta napływały coraz to nowe informacje. Przyszedł czas, aby nakręcić film dokumentalny. Przez dwa tygodnie podczas kręcenia zdjęć, Wojkow stał za plecami operatora i pilnował, żeby Denis i Wadik nie weszli w kadr; zresztą młodzi ludzie sami też nie szukali taniej popularności. Sława, która czekała na nich w przyszłości, nie potrzebowała rozmieniać się na przelotne, telewizyjne pięć minut.

Równocześnie z wejściem na ekrany filmu dokumentalnego Wojkow zaaranżował blok reklamowy w radiu, w metrze i na szkolnych zeszytach. Potok zwiedzających wzrósł prawie dwukrotnie, a cen biletów Wojkow demonstracyjnie nie zmieniał: zoo to oblicze miasta i możliwość spojrzenia w to oblicze powinna być dostępna dla każdego…

Budowa „Imperium zwierząt” posuwała się w tempie zapierającym dech w piersiach, prace trwały dniem i nocą. Minęło kilka miesięcy i drewniane osłony, odgradzające budynek od reszty ogrodu, zdjęto. Za ogrodzeniem ukazał się drugi ogród — pełen ozdób, o przemyślnej kompozycji alejek, wolier i wybiegów. Do ogrodu prowadziła stylizowana brama wejściowa i budka strażnika przy wejściu.

Publiczność trochę się wzburzyła tą nadmierną kontrolą, ale bilety wstępu na zwiedzenie „Imperium” okazały się w zupełnie przystępnej cenie. Pogodziło to oponentów, którzy zafascynowani mówili: jednak jak porządnie zrobione!

Wewnątrz, pośród malusieńkich jezior i malowniczych wodospadów, oddzielonych od ścieżki dla widzów barierką i kamiennym rowem, stały różowym lasem zadumane flamingi. Dwa słonie, samiec i samica brodziły jak jasnoszare pancerne kolosy: rozchodziły się w przeciwne strony, potem równocześnie odwracały się i szły sobie na spotkanie. Witały jeden drugiego dotykając się trąbami i rozchodziły znowu, a w tych powtarzających się przejściach było coś ze starożytnego magicznego rytuału.

Słonie miały na imię Rawi i Szaszi. Pracował z nimi Denis.

W ciemnej wodzie wylegiwały się cztery krokodyle. Od czasu do czasu któryś z nich wyrywał jak torpeda, prosto na zebraną przy barierce publiczność — rozbryzgiwał wodę, rozdziawiał paszczę, zmuszał widzów najpierw do odsunięcia się, a potem do nerwowego śmiechu; krokodyl nerwowo chodził to w tył, to w przód, żarłocznie rzucał się na krwawe mięso w korycie, bił ogonem i znowu dawał nura do jeziora; przez cztery godziny to samo robił drugi krokodyl i w ten sposób każdy z gadów miał czas na zasłużony odpoczynek, a tłum przed jeziorem krokodyli nie rzedł ani na moment.

Krokodyle nazywały się Rotbard, Odetta, Otylia i Jaszka. Pracował z nimi Wadik; Rotbard był jego ulubieńcem.

— W jakiś sposób jest podobny do mnie z charakteru — przyznawał się Wadik podczas nocnych rozmów u szefa.

— Taki, rozumiecie, głęboki emocjonalny kontakt…

Dla białych niedźwiedzi urządzono oddzielne pomieszczenie z klimatyzacją. Do czystego, głębokiego basenu wrzucano lód i wpuszczano ryby; niedźwiedzie niczego szczególnego nie robiły, po prostu spały, kąpały się, a niekiedy mocowały ze sobą. Kangury skakały po obwodzie obszernej zagrody. Ani na niedźwiedzie, ani na kangury Denisowi i Wadikowi nie starczyło na razie sił, a na ostrożną propozycję Wojkowa, żeby zatrudnić asystentów, obaj odpowiedzieli tak lodowatym milczeniem, że Wojkow nigdy więcej o tym nie wspominał.

Posypały się artykuły, reportaże, wywiady w miejskich gazetach. Nie było dnia, żeby przed bramą ogrodu zoologicznego nie zatrzymał się samochód z emblematem jakiejś stacji telewizyjnej na drzwiach. Denis i Wadik wywiadów nie udzielali: w tych dniach bowiem nastąpił nagły przełom w badaniach i młodzi naukowcy zbliżyli się do zrozumienia pewnych istotnych szczegółów w pracy mózgu, i spędzali dnie i noce w swoim roboczym gabinecie, gdzie mogli podłączyć swoje komputery do mocniejszej maszyny, znajdującej się w centrum kierowania lotami kosmicznymi.

Wojkowa niepokoiła niejaka egzaltacja wynalazców, obaj do tego czasu stali się już zastępcami Wojkowa, jeśli chodzi o nadzór nad zwierzętami i otrzymywali zapłatę nie mniejszą niż dyrektor. Krokodyle, znudziwszy się, coraz częściej opuszczały swoją kolejkę „na wyjście”, słonie ruszały się jakby od niechcenia, albo i zupełnie stawały, wbijając oczy w ziemię. Kangury snuły się po całym wybiegu, ciągnąc za sobą bezwładne ogony.

Wojkow długo się zastanawiał, analizując różne warianty następnych działań. Rozmyślał cały dzień i noc, a następnego dnia rankiem wezwał młodą sprzątaczkę, przyjętą do pracy po drobiazgowej selekcji, wręczył jej kalkulator i powierzył niezwykle ważne dla ogrodu zoologicznego badanie: policzyć, ile osób znajduje się równocześnie przed tą lub inną ekspozycją.

— Co każde pół godziny — surowo mówił Wojkow — podliczasz, ile publiki stoi i patrzy. Dodajesz. Dzielisz przez liczbę pomiarów i w ten sposób otrzymujesz średnią arytmetyczną. Nadajesz jej oznaczenie rankingowe i zapisujesz w zeszyciku. Zeszycik — do mnie… Na koniec miesiąca otrzymasz premię.

Sprzątaczka z oddaniem zamrugała króciutkimi jasnymi rzęsami.

— Minęły już czasy — powiedział Wojkow pouczająco — kiedy popularność zwierzęcia mierzyła się uzbieranymi miedziakami! Mamy „Imperium zwierząt” — nie możemy teraz wystawiać, jak wcześniej, skarbonek…

I w ciągu kilku dni podniósł cenę na bilety do „Imperium”.


* * *

Wynalazcy dowiedzieli się o rankingach przypadkowo. Najpierw zauważyli nowe zajęcie sprzątaczki. Z ukrycia, a mianowicie przez lornetkę z okna podręcznego składziku zobaczyli, jak dziewczyna prowadzi obliczenia. Potem zobaczyli „zestawienie rankingów” — i zdumieli się podwójnie. Okazało się, że na krokodyle patrzono dwa i pół razy chętniej niż na słonie!

— Krokodyl wywołuje drżenie — z satysfakcją komentował Wadik. — Strach, niebezpieczeństwo, przyciągają bardziej niż cokolwiek innego… A słoń? Co on może? Natrętny symbol, sztampowy znak: „Trzy słonie”, „Różowy słoń”, „Złoty słoń”…

Denis milczał.

Minął tydzień. U słonia Rawi i słonicy Szaszi zaczęły się prawdziwie małżeńskie sceny. Przyczyny ich konfliktów były niekiedy jasne dla publiczności, a niekiedy — nie. Słonie kłóciły się o banany w korycie, o miejsce na ścieżce spacerowej, która mogła przecież zmieścić dziesięć słoni, a nie tylko dwa, ale, co najbardziej interesujące, słonie kłóciły się o uwagę publiczności. Kiedy dla widowni stało się to jasne, zachwytom nie było końca.

— Rawi! Rawi! — Skandował tłum i klaskał w ręce. Rawi kłaniał się, a Szaszi złościła, zamachiwała się na niego trąbą i prowokowała bójkę. Publiczność przez jakiś czas naśmiewała się ze zwierzęcia, potem ktoś najbardziej współczujący wykrzykiwał:

— Szaszi!

— Szaszi! Szaszi! — Skandowali za nim dorośli i dzieci, Szaszi uspokajała się i podchodziła bliżej do barierki z rowem, ale wtedy doganiał ją obrażony Rawi i rodzinne swary zaczynały się od nowa.

Oczywiście kłótnie i przepychanki były przerywane okresami „rozwodu”, kiedy każde odpoczywało w swoim kącie wybiegu, nie zwracając na publiczność uwagi. Jak poprzednio bywały też okresy spokoju, kiedy para przechadzała się w tę i z powrotem, wymieniając ceremonialne gesty powitania. Jednak publiczność, pospacerowawszy po „Imperium”, wciąż powracała do zagrody słoni z nadzieją: czy to już pora? Czy już się zaczęło?

Słonie spełniały oczekiwania i mniej niż pięć kłótni w ciągu roboczego dnia nie organizowały. Sprzątaczka, prowadząca podliczenia, narzekała na obiektywne trudności: taką masę ludzi to idź i sam licz!

Wtedy Wojkow zakupił i zamontował system obserwacyjny złożony z kamer, które miały wbudowaną funkcję podliczania ruchomych obiektów. Od tej pory rankingi pojawiały się przed nim i przed wynalazcami, nie jako bazgroły w szkolnym zeszycie, ale jako słupki i grafiki na ekranie monitora.

Wadik denerwował się. Dużo palił. Wojkow słyszał, jak mówił do Denisa:

— Na oczach dzieci? To świństwo! Krew… Co za naród, żeby ich… Ja rozumiem… Ale na oczach dzieci — niemożliwe… Chrzanić te krokodyle!

I zajął się kangurami, przy czym z takim zapałem i pomysłowością, że ranking słoni został pobity w przeciągu tygodnia.

„Żywe zwierzęta! — Obwieszczała reklama. — Naprawdę żywe!

Szybko stało się jasne, że główne wejście do zoo zostało zaprojektowane bez uwzględnienia tak licznie przybywających ludzi; wszyscy oczekiwali następnej podwyżki cen biletów do „Imperium” — i doczekali się. Odtąd prawo do zobaczenia żyjących pełnią życia zwierząt kosztowało tyle, ile kolacja w dobrej restauracji.

Wreszcie zainteresowanie wykazały władze miejskie. Wojkow był na to przygotowany. Z radością i z honorami przyjął komisję z ratusza. Był szczery, niczego nie ukrywał: oto ogród zoologiczny w znakomitym i jakże odmiennym stanie. Wszędzie czysto, spełnione wszelkie sanitarne normy, słowem wspaniałe warunki utrzymania, a do tego różnorodność zwierząt: kopytne, ptaki, brunatne niedźwiedzie, małpy… Dla miejskich dzieciaków — konie, kozy, świnie, kury, indyki, wszystkie syte i zadbane. Opłata za wejście jest symboliczna; dzieci, emeryci i renciści, żołnierze i studenci — bezpłatnie.

A oto „Imperium zwierząt”, społeczeństwo z ograniczoną odpowiedzialnością szczodrze płaci zwierzyńcowi za dzierżawę placu. Tutaj ceny, niestety, komercyjne — takie życie. Chociaż dzieci zwiedzają z pięćdziesięcioprocentowa zniżką.

Komisja stała się świadkiem kłótni i pojednania słoni Rawi i Szaszi, oprócz tego, po raz pierwszy dla komisji w zagrodzie dla kangurów została przedstawiona zorganizowana nowelka według scenariusza: „Czyje to dziecko?” Wojkow sam dawał konieczne objaśnienia:

— Kangurzyca Zulfija jest przekonana, że kangurzątko będące pod opieką Gulsarii jest tak naprawdę dzieckiem Julii. Zulfija uważa, że dziecko jej siostry Julii zostało skradzione przez Gulsarię. Ojciec kangurzątka odmawia przyznania prawa Gulsarii do syna, a może córki — płciowej przynależności młodego zwierzątka póki co nie określiliśmy… Popatrzcie, teraz Zulfija pragnie zobaczyć kangurzątko, a Gulsaria stwarza przeszkody!…

Orzeczenie komisji miejskiej okazało się korzystne dla Wojkowa; następnego dnia podpisał umowę z międzynarodową stacją telewizyjną: zdjęcia i transmisje z codziennego życia unikalnego jedynego na świecie ogrodu zoologicznego, utrzymującego tak dużo aktywnych i żyjących w naturalnych warunkach zwierząt.


* * *

Pomyśleć tylko — kiedyś zwykły spacer po wybiegu wystarczył, żeby przy ogrodzeniu zebrał się tłum!

Teraz, kiedy za każdym procentem rankingu stały wielkie pieniądze, Denis i Wadik odnosili się do swojej pracy inaczej. Nawiasem mówiąc, także ich wzajemne relacje bardzo się zmieniły — oczywiście, na zewnątrz pozostali przyjaciółmi, ale Wojkow był zanadto spostrzegawczy, żeby nie zauważać ostrych, a niekiedy i pełnych nienawiści spojrzeń, którymi jego zastępcy wymieniali się podczas spotkań naukowo-pracowniczych.

Denis stawiał na dramaturgię wewnątrzrodzinnych stosunków. Maleńkie stadko odświeżonego i odmłodniałego Sułtana dawno stało się częścią „Imperium”; stosunki słoni Rawi i Szaszi otrzymały znaczny rankingowy dodatek, kiedy Wojkow kupił dla Denisa nową słonicę — Gwiazdeczkę. O wybiegu dla kangurów, gdzie wiecznie dzielono dzieci, nie wypadało nawet wspominać.

Wadik uważał, że rywalizacja w sforze, stadzie, albo nawet w nienaturalnym zespole krokodyli, wolą losów zamkniętych w jednym basenie, jest bardziej interesująca od wszystkich melodramatycznych kolizji. Władza i droga do władzy — oto co przykuwa uwagę! Wadik potrzebował w „Imperium” wilków i otrzymał je. Zajął się tymi drapieżnikami, a rezultat od razu pobił wszystkie „dramaturgiczne poszukiwania” Denisa. Przez cały miesiąc na pierwszym kanale transmitowano serial dokumentalny „Sfora on-line”; trzech przewodników stada rywalizowało o przywództwo, sześć wilczyc oddawało pierwszeństwo to temu to innemu, wilczyce wykorzystywały bogaty wachlarz zachęt, nagród, kar, symulacji i pokus, w ruch szły kły i zęby, „zwąchiwano się” i zawierano sojusze… Cały miesiąc ranking wilczej zagrody pozostawał najwyższy w „Imperium”.

Tymczasem do haremu lwa Sułtana przywieziono Churiem, lwicę podlotka, jeszcze niedawno żyjącą z matką w jakimś europejskim ogrodzie zoologicznym. W ciągu pierwszych dni Churiem siedziała w kącie wybiegu i histerycznie ryczała w odpowiedzi na jakąkolwiek próbę zbliżenia się do niej — czy to Sułtana, czy którejkolwiek z jego żon. Jednakże minął pewien czas i młoda lwica stała się śmielsza: na oczach zdumionej publiczności rozegrał się długi i szczegółowy dramat; wywyższenie Churiem, pojedynek Churiem i starszej lwicy Wolki, kłaki sierści, wyrwane z Wolkowej skóry przez Sułtana, okazywana przychylność, wręcz namiętność — Sułtana do Churiem… Zazdrość porzuconych lwic. Brzemienność Churiem. Powrót Wolki do łask. Zazdrość, tym razem Churiem i wybuch Sułtana — smarkula się zapomina! Rezultatem wychowawczych działań lwa było poronienie Churiem, po którym to wydarzeniu przed ogrodem zoologicznym pojawili się pikietujący ludzie z plakatami: „Starego łajdaka — przerobić na mydło!”

— Już dłużej nie mogę — zamykał oczy Denis.

Wadik tylko uśmiechał się ironicznie. Jego następny projekt nazywał się „Wojna” i uczestniczyły w nim dwie wilcze sfory. Po tym, jak w każdym stadzie został wyłoniony przywódca, następowało — organizowane scenariuszem — masowe starcie. Przegrana sfora odsuwała się za czerwoną linię, namalowaną farbą na gruntowej podłodze bojowego wybiegu i tam polewana była niemiłosiernie lodowatą wodą; zazwyczaj po przegranej następowały żywiołowo przeprowadzane ponowne wybory.

Obok starego administracyjnego budynku wybudowano nowy — z czerwonej cegły, z marmurowymi wykończeniami, ze skrzyneczkami klimatyzacji przy każdym oknie i z dachem szczelnie obsadzonym antenami satelitarnymi. Wynalazcy otrzymali po gabinecie z poczekalnią i po dwie zmieniające się sekretarki. Wojkow, który nie chciał stracić naukowców z pola widzenia, usytuował swój gabinet na tym samym piętrze — z widokiem na zielone przestrzenie parku zoo.

Do tego czasu za granicami „Imperium zwierząt” zostały tylko małpy, które zagarnęły, przydzielone im, wielkie terytorium i wiejsko-gospodarcza zwierzyna w rodzaju owiec i kóz. „Imperium”, otoczone wysokim, tajemniczym ogrodzeniem, rozrastało się, zabierając coraz więcej miejsca i ogrodzenie co i rusz trzeba było przenosić.

W starym budynku administracji znajdowało się obecnie studio telewizyjne. Wojkow uznał, że nadeszła pora założyć własną stację telewizyjną — „Zwierz TV”.

Загрузка...