KABAŁA

Zgrzytnął stalowy zamek.

– Do widzenia Benet! – zawołał strażnik, przekrzywiając ironicznie głowę.

Arch Benet obrzucił go zimnym spojrzeniem, patrzył tak przez chwilę, aż wreszcie odwrócił się i wyszedł na ulicę. Nagle zatrzymał się, oczekując na trzask zamykanych drzwi; ten odgłos sprawił mu wyjątkową przyjemność. Więzienie zawsze uważał za potwora połykającego bezlitośnie ludzi, którym życie pokazało swoje najczarniejsze kąty.

– Żegnam – wyszeptał na przekór strażnikowi; nie zamierzał nigdy tutaj powracać.

Ruszył naprzód, lecz za chwilę ponownie znieruchomiał. Sparaliżowała go świadomość odzyskanej wolności, poczucie swobody i niezależności. Rzucił na chodnik parcianą torbę zawierającą cały jego majątek. „Co dalej?” Za murem inni troszczyli się, aby nie zadawał sobie tego pytania, każdy dzień przebiegał zgodnie z ustalonym harmonogramem, lecz teraz miało się to zmienić. Świadomie odrzucił wszelkie ułatwienia proponowane przez władze więzienia, ku zdumieniu naczelnika podarł skierowanie do pracy, nie przyjął również cywilnego ubrania, które – zgodnie z regulaminem – przysługiwało skazanym odbywającym karę pozbawienia wolności na okres powyżej jednego roku.

Spojrzał na swoje ręce i uśmiechnął się smutno; rękawy kurtki były o kilka centymetrów za krótkie. Przez te cztery lata najwidoczniej urósł, z czego wcześniej nie zdawał sobie nawet sprawy. Do więzienia trafił mając szesnaście lat, teraz miał ich już dwadzieścia, lecz doświadczenia życiowego tyle co wtedy. Ufał, że mu to wystarczy.

Westchnął. Powietrze wydało się mu idiotycznie czyste i pachnące, jak gdyby nad więziennym murem wisiał klosz zatrzymujący stęchliznę odosobnienia.

Nagle zorientował się, że jest obserwowany. Po przeciwnej stronie ulicy słał wysoki mężczyzna w sportowej czapce na głowie. Daszek ocieniał jego twarz. Arch speszył się; było jasne, że stojąc nieruchomo przed bramą więzienia, musiał budzić ciekawość przechodniów. Podniósł torbę, pragnął jak najszybciej zniknąć z tego miejsca. Naraz mężczyzna machnął znacząco ręką i przeszedł przez ulicę. Za chwilę stanął przed Archem.

– Pan Benet? – zapytał.

– O co chodzi?

– Jestem z opieki społecznej.

Chwila konsternacji.

– A ja z ambasady na Marsie – odparł Arch zachowując powagę. Działacze z opieki społecznej ofiarowali mu swoją pomoc jeszcze w więzieniu, ale posłał ich wtedy do diabła. Co jak co, ale nieznajomy nie wyglądał na takiego, który by wrócił z piekła.

– Nazywam się Colins – mężczyzna zignorował zaczepkę, być może uznał za mało istotne podawanie nazwy firmy, którą reprezentował. O ile to w ogóle była firma. Arch Benet milczał.

– Zapraszam pana na krótką rozmowę – podjął Colins. – Za rogiem czeka na nas samochód.

Arch uniósł w górę brwi:

– O czym mamy rozmawiać?

– Ogólnie mówiąc… o pana przyszłości.

– A jeżeli odmówię?

– …Czego?

– Rozmowy.

Skóra na twarzy Colinsa ściągnęła się pod wpływem naprężonych mięśni policzkowych.

– Od chwili, gdy do pana podszedłem, uruchomiłem pewien mechanizm wydarzeń i dalej wszystko musi potoczyć się według planu. Nieodwołalnie. Mogę panu powiedzieć, że plan ten jest alternatywny, a drugi wariant przewiduje śmierć Archa Beneta.

– Coś takiego?! – wykrzyknął odważnie Arch, ale serce zabiło mu silniej.

– Drugi wariant przewiduje, że będzie pan nieboszczykiem – powtórzył Colins.

Cisza, która zapadła po tych słowach, mogła z powodzeniem zapowiadać koniec świata.

– Idę z panem – rzekł Arch zdecydowanym tonem. Zachowywał tym samym przynajmniej pozory niezależności.

Samochód zaparkowany był w cieniu kasztanowca rosnącego przy ulicy nie sąsiadującej z terenami więzienia. Arch pojął, że nawet jeżeli ktoś z obsługi obserwował go podczas rozmowy z Colinsem, nie będzie wiedział do jakiego samochodu wsiedli, nie będzie wiedział, że w ogóle wsiedli do jakiegokolwiek samochodu. Ale nie mógł nic zrobić. Oczekiwał jedynie, że pierwszy wariant planu będzie dla niego korzystniejszy niż drugi.


* * *

Czegoś takiego Arch nie widział jeszcze nigdy w życiu, nie wyobrażał sobie, że w ogóle istnieją takie domy. Salon musiał mieć przynajmniej czterysta metrów kwadratowych! Jeszcze bardziej zdziwił się, gdy spostrzegł, że znajdujący się w centralnej części pomieszczenia basen wcale nie służy do kąpieli. Wodną toń zamieszkiwały najprzeróżniejsze gatunki ryb oraz potwornych rozmiarów żółw, leniwie pływający pośród brudnozielonych wodorostów. Basen otaczał wieniec bogato ornamentowanych kolumienek koloru najczystszego śniegu. Przepych pozostałej części salonu przywodził na myśl pałac z dobrze pomyślanej baśni: rośliny, z których zaledwie dwie czy trzy Arch może kiedyś widział w telewizji, wspaniałe meble, doskonale pasujące kolorystycznie do utrzymanych w jasnoniebieskiej tonacji puszystych dywanów, przeszklone ściany i sufit z podwieszonymi grubymi zasłonami, wszystko utrzymane w doskonałej harmonii, lśniące czystością, pławiące się w słonecznym świetle i oszałamiającym zapachu.

– Zapewne zastanawiasz się w jakim celu chciałem się z tobą widzieć – powiedział mężczyzna o wyglądzie zapaśnika. Tężyzna fizyczna, doskonale skrojony garnitur i silna opalenizna maskowały jego otyłość, charakterystyczną dla bogatych ludzi po pięćdziesiątce.

– Chciał pan-ze mną rozmawiać – w oczach Archa pojawił się zagadkowy błysk.

– Rzeczywiście – przytaknął kpiąco mężczyzna.

Arch wzruszył ramionami. Czuł się nieswojo, ale sądził, że z powodzeniem maskuje to marsowym wyrazem twarzy.

Usiedli przy niskim stoliku, nakrytym bladobłękitnym obrusem.

– Napijesz się czegoś? – zapytał gospodarz.

– Nie pijam alkoholu.

– Przepraszam. Powinienem był się domyślić.

Arch odebrał to jako aluzję do swojego pobytu w więzieniu; w takim miejscu trudno o wyrobienie nawyku picia drinków.

Jak spod ziemi wyrósł przy nich lokaj. Na tacy niósł szklankę z kolorowym płynem.

– A pan…? – spojrzał na Archa.

– Dziękuję Colins – odprawił go gospodarz. – Możesz odejść.

– Colins? – spojrzenie Archa wyostrzyło się. – Tak nazywał się mężczyzna, który mnie tutaj przywiózł.

– Zgadza się. Ja również nazywam się Colins, każdy, kogo spotkasz w tym domu tak się nazywa, nawet kucharka.

– Nie rozumiem…

– To na twoją cześć. Prawdziwe nazwiska nie powinny cię interesować. Jeżeli dojdziemy do porozumienia, dowiesz się, wcześniej czy później, jak ja się nazywam, jestem zbyt znany i bogaty, abym zdołał to ukryć.

– Jeżeli dojdziemy do porozumienia…?

– Jeżeli uznasz, że… hm… że nie podołasz zadaniu, na twoim nagrobku każę wykuć napis: „Tu leży Colins”. Colins, czyli nikt.

Twarz Archa poszarzała, potem bladość ustąpiła miejsca wypiekom. Dygresje mężczyzny sprzed bramy więzienia mógł traktować jako efektowne pogróżki, jednakże teraz…

– O co chodzi i dlaczego właśnie ja? – zapytał pokonując suchość w gardle. Colins skrzywił się, uniósł szklankę i wypił łyk alkoholu.

– Masz prawo do pytań – rzekł – ale niepotrzebnie zadajesz dwa równocześnie.

– …?

– Odpowiem najpierw na drugie pytanie. Dlaczego ty? Z trzech powodów. Po pierwsze nie masz rodziny, ani nikogo, kto by się specjalnie tobą interesował. Po drugie jesteś bardzo młody, co doskonale pasuje do mojego planu. Po trzecie wreszcie, jesteś synem Berta Beneta.

Arch wbił wzrok w podłogę.

– Co ma do tego mój ojciec?

– Za kogo mnie masz? – zawołał z wyrzutem Colins. – Wiem wszystko o tobie i twoim ojcu.

– Wszystko, to znaczy co? – tym prostym pytaniem Arch przejmował w rozmowie inicjatywę.

– Na przykład to, że dwadzieścia jeden lat temu Bert Benet powiedział, że umrze 25 czerwca 2134 roku.

– I tak się stało – potwierdził Arch przymrużając powieki. Na wspomnienie ojca jakiś cień przeszedł przez jego serce.

– Tak jest, dokładnie tego dnia, na mocy wyroku sądowego, umarł na krześle elektrycznym… Wiem, że nie jest to dla ciebie przyjemne wspomnienie…

– Lubię rozmawiać o ojcu, umarł, bo tak chciał los, pogodziłem się z tym. Przeraża mnie raczej nieuchronność niektórych wydarzeń. Ojciec przez wiele lat znał datę swojej śmierci i nie zdołał jej zapobiec… tyle lat… tyle przypadków losowych, tyle możliwości wyboru i wszystko to nie ma żadnego znaczenia…

– Może nie próbował nic zmieniać?

– A pan by nie próbował?

Milczenie było odpowiedzią.

– Nadal nie widzę związku tej historii z obecną sytuacją – zauważył Arch.

– Związek taki istnieje – odparł Colins. – Ja wiem w jaki sposób twój ojciec dowiedział się kiedy umrze.

– To żadna tajemnica. Stawiał doskonałe kabały.

– Może i nie tajemnica – zgodził się Colins – ale domyślam się, że niejednego zdołał cię nauczyć.

Arch zaczynał rozumieć.

– Chodzi panu o moje umiejętności wróżbiarza? – prychnął.

– Niezupełnie.

– Zawiedzie się pan. Nie umiem prawie nic.

– Przesadna skromność, Arch, twoi współwięźniowie byli innego zdania.

– To prości ludzie – na twarzy Archa pojawił się grymas. – Można im wiele wmówić.

– Może tak, a może nie…

Do salonu wszedł lokaj, przywołany przy pomocy ukrytego przycisku dzwonka.

– Przynieś mi bagaż pana Beneta – powiedział Colins.

Lokaj zniknął za drzwiami. Za chwilę pojawił się, trzymając w ręku torbę.

– Wysyp wszystkie rzeczy na podłogę – rozkazał Colins.

– Nie trzeba – Arch powstrzymał lokaja. – Czego pan szuka? – zwrócił się do Colinsa.

– Kart Berta Beneta.

– Mam je, i co z tego?

– Twierdziłeś, że nie wróżysz.

– To pamiątka po ojcu – Arch wstał i chwycił torbę.

Lokaj spojrzał badawczo na gospodarza, ale widząc przyzwalający gest – odsunął się. Colins wyciągnął rękę.

– Mógłbym obejrzeć te słynne karty?

– Nie.

Twarz Colinsa przybrała wyraz dziecinnego niemal zdumienia. Rzadko zdarzało się, aby ktoś mu czegoś odmawiał, a szczególnie tak kategorycznie.

– Dlaczego? – zapytał. – Przecież w każdej chwili mogę zabrać ci je siłą?

– Nie… – podstępny cios w prawą nerkę, wymierzony przez stojącego z tyłu lokaja, nie pozwolił Archowi dokończyć zdania. Z głuchym jękiem upadł na miękki dywan. Ból był ostry i przeszywał całe ciało.

– Nie mów do mnie w ten sposób – syknął Colins. Nie ruszył się z fotela, ale jego kark poczerwieniał jak po fizycznym wysiłku.

Arch milczał. Walczył z ogarniającą go niemocą, z trudem chwytał oddech. Wreszcie ból zelżał.

– O co chodzi?! – rzucił w stronę Colinsa nienawistne spojrzenie.

– Powoli… – magnat rozpogadzał się. – Najpierw usiądź w fotelu.

Arch dźwignął ciało. Coś zakłuło w boku, cios lokaja był precyzyjny.

– Twój ojciec – podjął Colins, jakby zapominając o kaprysie obejrzenia kart – wykonywał pewne zadania, dobrze płatne zadania.

– Nic o tym nie wiem…

– Czasami dotyczyło to polityki, dwa czy trzy razy w grę wchodziły zlecenia prywatne. Ostatnia akcja zakończyła się niepowodzeniem, ujęto Berta Beneta i jego syna Archa.

– Ojciec był niewinny, niesłusznie oskarżono nas o to morderstwo.

Colins pokręcił przecząco głową.

– Wyjdź – powiedział do stojącego nieruchomo lokaja. – Sprowadź Enis, chcę aby była tu za kwadrans – odczekał, aż za lokajem zamkną się drzwi, po czym stwierdził: – Tak się składa, że to moje zlecenie wtedy realizowaliście.

Zaskoczony Arch zacisnął silnie usta; wargi, z których odpłynęła krew, pobielały. Przez cały okres pobytu w więzieniu miał nadzieję, że niesłusznie skazano jego ojca. Przed samym sobą ukrywał niektóre fakty, łudził się, że są jedynie zbiegiem okoliczności.

Ale Colins nie kłamał.

Bert Benet był płatnym zabójcą. Stanął przed sądem oskarżony o morderstwo na słynnym handlowcu. Został za to skazany na śmierć. Archowi zarzucono współudział w zbrodni, jednak biorąc pod uwagę jego młody wiek, sąd wydał łagodny wyrok – cztery lata odosobnienia.

Te cztery lata były pomyłką, lecz wiedział o tym tylko Arch. Co za piekielny zbieg okoliczności, że właśnie Colins wynajmował Berta Beneta?! Naraz Arch zrozumiał, że nie ma tu żadnych zbiegów okoliczności, są tylko powody, dla których Colins wybrał go do realizacji swego tajemniczego planu.

– Czego pan ode mnie oczekuje? – zapytał, ostro akcentując niemal każdą sylabę.

– Słyszałeś o Saimonie Thalisie?

Arch skinął głową, znał to nazwisko. W więzieniu Często spędzał wolny czas na oglądaniu telewizji – przed rokiem bardzo dużo mówiło się o eks-pułkowniku Thalisie.

Saimon Thalis – były żołnierz Ziemskich Sił Zbrojnych, jak podawały środki masowego przekazu – kiepski żołnierz. Uciekinier, określany przez środki informacji dezerterem.

Pirat i podobno degenerat. Jeden z głównych organizatorów nieudanego wojskowego przewrotu w roku 2136. Fiasko puczu pociągnęło za sobą tysiące aresztowań i wyroków śmierci. Ale jednemu z przywódców udało się zbiec; był nim właśnie Saimon Thalis, dowodzący wojskowym kosmodromem na Tytanie. Gdy stało się jasne, że próba zamachu stanu nie powiedzie się, pułkownik wraz z dużą grupą oddanych mu żołnierzy opanował wszystkie znajdujące się na Tytanie statki i całą eskadrą opuścił Układ Słoneczny. Był to wyczyn niespotykany w dziejach ludzkości, tylko skończony łotr, lub człowiek o olbrzymiej odwadze i autorytecie mógł ważyć się na coś takiego.

Saimon Thalis został uznany za skończonego łotra.

– Proponuję ci dwieście tysięcy slejów za usunięcie go z tego świata – powiedział Colins.

„Ten świat” przez krótką chwilę wywinął kozła przed oczami Archa. Sprawa była jasna, nawet nie pytał co będzie, jeżeli nie zgodzi się na tak postawioną propozycję.

– Thalis? Dlaczego?

– Dla ciebie to nieistotne, przynajmniej na razie – wyraz nienawiści marszczący twarz Colinsa świadczył, że jest to dla niego temat niezwykle drażliwy.

– Jestem przekonany, że przy takich pieniądzach bez trudu znalazłby pan kogoś bardziej odpowiedniego niż ja – wybuchnął Arch. – Nie mam żadnego doświadczenia, nie potrafię.

– Jesteś najbardziej odpowiedni na świecie – Colins mówił bardzo spokojnie, niemal flegmatycznie. – Diabelskie karty Beneta potrafią przewidzieć niektóre wydarzenia przyszłości, twoja w tym głowa, byś je odpowiednio wykorzystał. Znałem Beneta i wiem jaka moc tkwi w jego kartach.

– Nie pomogły mu one uniknąć śmierci na krześle elektrycznym.

– To nic nie znaczy, wręcz przeciwnie. Nie zapominaj, że twój ojciec musiał umrzeć 25 czerwca, przecież tak powiedziała kabała… Ale jest jeszcze jedna sprawa: Bert zwierzył się kiedyś w towarzystwie, że jego wnuk będzie wielkim człowiekiem, wyczytał to podobno w kartach. Stąd moja pewność, że wykonasz zadanie bez niespodzianek.

– …?

– Jego wnuk, czyli twój syn, Arch. Czy nie oznacza to, że będziesz żył przynajmniej tak długo, dopóki nie spotkasz kobiety, która mogłaby dać ci dziecko? A mój plan przewiduje uniemożliwienie ci intymnych kontaktów z kobietami, dopóki Thalis nie umrze – Colins zaśmiał się, a Arch wyczuł w tym śmiechu złośliwość; jak trafne jest to przeczucie, miał się już niedługo przekonać.

– Nie oznacza to wcale, że będę cię więził i czekał nie wiadomo jak długo, aż Thalisa trafi szlag. Rewolwerem będziesz ty – to postanowione.

– Jednak…

– Nie Arch. Za kilka dni poznasz cały plan i sam wtedy przyznasz, że nie masz wyjścia. A raczej, że masz tylko jedno – robić to co ja zechcę.


Arch obserwował pływającego w basenie żółwia. Olbrzymi gad kilkoma ruchami odnóży przenosił się z jednego końca zbiornika na drugi; akwarium mogło się może wydawać wielką przestrzenią dla kilkucentymetrowych rybek, ale dla niego było więzieniem, klatką ograniczającą swobodę. Gdyby w basenie był krwiożerczy krokodyl, Archowi prawdopodobnie nie przyszłoby do głowy porównywać go z więźniem, ale żółw – którego natura obdarzyła łagodnym wyglądem – przywodził właśnie taką myśl. Wszak on sam był kiedyś skazańcem. Dzisiaj nie wiedział już w co ma wierzyć i nieświadomie zaczynał odkrywać pewną prawdę: własne światy muszą się kiedyś zawalić, choćby były pieczołowicie budowane przez wiele lat. Rzeczywistość tworzona jest przez fakty mające liczne interpretacje, lecz tylko jedną prawdziwą – czasami prostą, a czasami nie.

Teraz, będąc pozornie w świecie wolnym, bez murów i strażników, Arch – zupełnie niezależnie od własnej woli, od własnych interpretacji prawdy – został spętany nowymi więzami. Mógł przekonać się jak mało znaczy teraźniejszość. To wydarzenia przeszłości limitowały jego dalsze losy, a wszelkie decyzje jakie mógł podjąć miały tylko jeden wyraz: robić to co zechce Colins. Przyszłość, w ogólnych zarysach, wydawała się być już ukształtowana, zgodnie z metafizycznym pojęciem słowa „Przeznaczenie”.

To samo Przeznaczenie, które układało karty kabały w kombinacje umożliwiające odczytanie wróżby.

„Tak!” – zadecydował Arch. – „Należy poddać się biegowi wydarzeń. Ostatecznie wcale nie jest powiedziane, że Przeznaczenie zaakceptowało pański plan, panie Colins!”

– Wstępnie akceptuję pańską propozycję – powiedział głośno. – Ale o ile mi wiadomo, Thalis jest ścigany przez dywizjon specjalny, jeżeli zostanie ujęty, dostanie karę śmierci bez mojego udziału…

– Ścigają go już od roku i nie posunęli się nawet o krok – odparł energicznie Colins. – Powiem ci coś, co rząd utrzymuje w tajemnicy: przed dwoma miesiącami jedna z jednostek bojowych dywizjonu zbombardowała księżyc pewnej planety gwiazdy Hores. Zlokalizowano tam nieznaną bazę, która mogła należeć do Thalisa. Po akcji przeszukano ruiny i znaleziono schron. Wyłuskano z niego blisko dwa tysiące ludzi, wśród których znajdował się pułkownik Thalis.

– Niemożliwe!

– Tak było. Więźniów załadowano do transportowca i pod osłoną trzech myśliwców wysłano na Ziemię, gdzie miał odbyć się sąd. Konwój ten nigdy nie dotarł do celu, wszelki ślad po nim zaginął.

Arch z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Dlaczego rząd utrzymuje to w tajemnicy?

– Konwój nie dotarł do celu, ponieważ został zaatakowany przez nieznane jednostki. Myśliwce rozbiło, a transportowiec uprowadzono.

Arch zrozumiał. Oznaczało to, że Thalisa odbiło, a zatem ma więcej baz niż jedną, w każdej wielu ludzi i sprzęt umożliwiający przeprowadzenie bojowych akcji ofensywnych. Ile może być takich baz? Dwie, trzy, a może dziesięć?! Ilu ludzi, jeżeli w jednej bazie pojmano dwa tysiące, a prawdopodobnie byli to tylko nieliczni, którzy przeżyli bombardowanie. Skoro łąk, to z czego żyją, skąd mają paliwo, materiały…?

Nagle Archowi przyszła do głowy niewiarygodna myśl:

„Saimon Thalis kontroluje pewien obszar Galaktyki.”

Absurdalność tej myśli przypomniała o potędze Ziemskich Sił Zbrojnych, która była zbyt wielka, aby można było mówić o istnieniu na kontrolowanym obszarze Galaktyki innej działalności niż marginesowe piractwo.

Lecz pozostawał jeszcze obszar niekontrolowany, tak olbrzymi, iż nawet kilka systemów gwiezdnych było igłą w stogu siana.

– Chcę mieć pewność – mówił Colins – że podobna sytuacja nie powtórzy się. Thalis musi zginąć natychmiast, jak tylko zostanie ujęły, bez oczekiwania na sąd.

„Dlaczego?” – chciał zapytać Arch, lecz powstrzymał się przypomniawszy sobie, że wcześniej próbował już zadać podobne pytanie. Pobudki, którymi kierował się Colins, były równie tajemnicze, co pełne okrucieństwa…

Nieoczekiwanie wzrok Colinsa powędrował ku drzwiom. Arch podążył za tym odruchem i poczuł, że jego ciało nagle sztywnieje od przeszywającego je dreszczu. W progu słała kobieta. Była młoda, bardzo ładna i zgrabna, ale te zalety jej urody dostrzegł dopiero później. W tej chwili sparaliżował go fakt, że dziewczyna była zupełnie naga. Jej opalone ciało i gracja ruchów spowodowały, że Arch utracił poczucie rzeczywistości; stał się malcem zafascynowanym ogromnym tortem, ujrzanym przed własnym łóżkiem zaraz po przebudzeniu.

Miał dwadzieścia lat, lecz jeśli chodzi o seks, wciąż jeszcze pozostawał małym chłopcem. Więzienie odebrało mu możliwość poznania spraw, które dla większości młodzieńców w jego wieku nie były żadną nowością.

– Podejdź Enis – Colins wyciągnął rękę. Dziewczyna zakołysała biodrami i, nie wykazując najmniejszego skrępowania swoją nagością, podeszła do fotela, na którym spoczywał magnat.

Skamieniały Arch obserwował ją w milczeniu, uderzony realnością egzotyki oglądanej dotąd jedynie na telewizyjnym ekranie. Gdy Enis siadała na kolanach Colinsa, miał ochotę zerwać się z miejsca i zapobiec tej profanacji, ale nie mógł dźwignąć ciała, jakby przykutego do fotela.

Nagle – w jednej chwili – oprzytomniał. Sprawił to radosny śmiech Enis łaskotanej przez obejmującego ją Colinsa. Radosny śmiech! Młoda dziewczyna i starzejący się mężczyzna – gdzie tu jest miejsce na radosny śmiech?!

Arch poczuł nienawiść do Colinsa, do jego pieniędzy, do władzy jaką daje mu posiadany majątek. Nie przyszło mu tylko do głowy, że przyczyną tej nienawiści może być zazdrość.

– Poznaj pana Archa Beneta, Enis – powiedział Colins.

Arch ponownie zesztywniał, gdy skośne oczy dziewczyny skierowały się w jego stronę. Skinął głową i poruszył bezdźwięcznie wargami.

– Za kilka dni będziesz się nim opiekowała… – Colins przerwał zaczęte zdanie, nachylił się do ucha Enis i coś jej szepnął. Na twarzy dziewczyny pojawiło się rozbawienie.

– … Nigdy jeszcze nie miał kobiety – dokończył głośno. Enis odchyliła głowę, rozrzucając w nieładzie swoje długie włosy i zaniosła się perlistym śmiechem.

Na twarzy Archa pojawił się jaskrawy rumieniec zawstydzenia.


* * *

Budził się powoli. Na kilka sekund odzyskiwał świadomość, by za chwilę ją utracić, potem znowu powracał i znowu wpadał w przepaść, i tak bez końca, niezliczoną ilość razy. Była to udręka, gdyż siłą woli chciał się wreszcie ocknąć, lecz niemoc zachłannie trzymała organizm w swojej despotycznej władzy. Wreszcie poddał się i zasnął. Tym razem spał krótko, a gdy się przebudził, zdołał utrzymać nad sobą kontrolę na tyle długo, aby ocknąć się na dobre.

Było zupełnie ciemno, tak ciemno, że gdyby nie seledynowe punkciki błyszczące nieopodal łóżka, Arch pomyślałby, że oślepł. Jego słuch rejestrował jednostajne, ciche uderzenia wydawane przez mechanizm sekundowej wskazówki kwarcowego zegara; seledynowe refleksy pochodziły od fluorescencji zegarowej tarczy. Ten zegar pozwolił Archowi zorientować się, że przebywa w swoim własnym pokoju; to znaczy w pokoju, który przydzielił mu Colins.

Nagle poczuł niepokój; niesprecyzowane bliżej uczucie, iż wydarzyło się coś ważnego. Próbował wstać i ze zdumieniem stwierdził, że nie może tego uczynić. Ręce i nogi miał przywiązane do krawędzi łóżka, a przez pierś i podudzia przepięte pasy. Szarpnął się, lecz jedynym co przez to osiągnął był ból. Nic nie rozumiał.

Niepokój nie ustawał i nie fakt uwięzienia przy łóżku był jego przyczyną. Arch niejasno kojarzył sobie jakieś niesamowite przeżycie, ale co to było – tego nie mógł sobie przypomnieć. Tylko gdzieś w zakamarku jego mózgu tkwiła informacja, że coś się wydarzyło. Co?! Natłok myśli spowodował, że zaczynał tracić wątek… Otrząsnął się z tego i skupił na wspomnieniach. Leżał, wlepiając w ciemność szeroko otwarte oczy, i jeszcze raz przeżywał wydarzenia ostatnich dni. Od czasu pamiętnej rozmowy prawie nie widywał Colinsa.

Magnat przydzielił mu pokój, którego komfortowe wyposażenie nie odbiegało od wystroju pozostałych pomieszczeń, zapewnił regularne, smaczne posiłki i… to wszystko. Archowi nie wolno było opuszczać budynku, nie miał z kim rozmawiać, sam Colins unikał spotkania z nim, jak gdyby zapomniał w jakim celu go tu sprowadził. W tych dniach jedynie żółw z basenu-akwarium w salonie nie zawodził i zawsze zdawał się być gotowy do zapewnienia mu towarzystwa. Rzecz jasna, było to towarzystwo iluzoryczne, biedny gad uciekłby gdziekolwiek, gdyby tylko otworzyła się przed nim taka możliwość.

– Zupełnie tak samo jak ja – stwierdził Arch.

– Na co czekamy? – zapytał Colinsa przy najbliższej okazji; dosyć miał tej niepewności dalszego losu, wolał zacząć działać, aby wreszcie coś zaczęło zależeć od niego.

– Na pewien korzystny układ – odparł magnat niczego tym nie wyjaśniając. – Musimy działać w sposób zapewniający ci dotarcie do Thalisa.

– To nierealne – zawołał Arch.

– Mylisz się. Nie znasz jeszcze moich możliwości.

Usiedli na brzegu basenu. Colins zamącił ręką wodę i zaciekawiony żółw podpłynął do nich, wyciągając do przodu pomarszczoną szyję.

– Mam zamiar uczynić cię członkiem załogi statku wchodzącego w skład dywizjonu ścigającego Thalisa – oznajmił Colins.

– Ja przecież nie mam pojęcia o służbie w Siłach Zbrojnych – zdumiał się Arch.

– Nauczysz się. Zresztą, będziesz na statku, na którym kwalifikacje nie są takie ważne.

– Co to za statek?

Colins wstał.

– Teraz nie mogę ci powiedzieć, po prostu nie mogę, mogłoby to zagrozić powodzeniu planu. Ale za kilka dni będziesz wiedział wszystko. Obiecuję… Czy ułożyłeś już kabałę? – nagle zmienił ton, posiadał umiejętność zadawania pytań w sposób brzmiący jak rozkaz.

– Owszem.

– I co?

– Nieźle – odrzekł wymijająco Arch. – Ale kabała nigdy nie jest pewnikiem, określa jedynie prawdopodobieństwo.

– Prawdopodobieństwo jest po mojej stronie?

– Tak – potwierdził Arch.

Było to kłamstwo. Ułożył kabałę, a jeden z jej tematów nosił tytuł:,,Czy zostanę zabójcą?” Wynik tej części kabały okazał się dokładnym patem, remisem, który we wróżbach wychodził niezwykle rzadko. Bert Benet opowiadał kiedyś, że w jego życiu karciany pat zdarzył się tylko dwa razy. O ile Arch dobrze pamiętał, w praktyce oba pały okazały się twierdzące, ale chyba nie miało to większego znaczenia – znał wiele kabał, które świadczyły wręcz fałszywie o przyszłości. Przypuszczalnie sprawdzalność wyroków kabały zależała od wartości liczbowej prawdopodobieństwa, której karty nie potrafiły pokazać. Wszystko kręciło się wokół ułamka 0,5 nazywanego patem.

– A sprawdziłeś kiedy umrzesz? – zaśmiał się Colins.

– Nie umiem układać wróżb ferujących wyroki – powiedział Arch. – Znam jedynie kabały rachunku prawdopodobieństwa.

Była w tym tylko część prawdy. Arch umiał układać kabały ferujące, nie miał tylko doświadczenia w ich odczytywaniu.

– Poza tym… bałbym się takiej wiadomości. To nic dobrego.


– To nic dobrego! – wykrzyknął Arch w ciemność i rzucił się na łóżku. Ostry ból uwięzionych kończyn przywrócił mu świadomość. Realnością było łóżko, więzy i tykanie kwarcowego zegara.

Poczuł wściekłość. Szarpnął się i krzyknął z bólu. Znieruchomiał. Wciąż był więźniem, czy miał nim być do końca życia?!

Jedyne co mógł zrobić to czekać. Więc czekał, próbując rozszyfrować niepokojącą myśl: „Coś się stało!”

Nagle usłyszał chrobot otwieranego zamka i otworzyły się drzwi. Momentalnie błysnęło światło zapalonej jarzeniówki, niezbyt silne, ale oślepiające przyzwyczajone do ciemności oczy. Arch odruchowo przymknął powieki. Gdy je otworzył, przed sobą ujrzał Enis. Była dokładnie taka jak ją zapamiętał z pierwszego spotkania; prześliczna i naga.

– Będę twoją opiekunką… Arch – powiedziała.

– Opiekunką…? – powtórzył zdziwiony i usiłował unieść głowę.

– Nie ruszaj się – Enis wyciągnęła rękę. – Najpierw cię uwolnię. Mam nadzieję, że będziesz zachowywał się spokojnie – mówiła rozpinając pasy.

– Dlaczego nie mam być spokojny? Czuję się dobrze… – niespodziewanie zorientował się, że to nie jego głos. Mówił nie swoim głosem!

I nagle odgadł co się wydarzyło. Straszne podejrzenie tylko przez ułamek sekundy było podejrzeniem; zmieniło się w pewność, gdy spojrzał na swoje uda.

– Lustro! – wrzasnął, zrywając się na nogi. Z jego krtani wyrwał się głośny pisk.

– Stoi za tobą – szepnęła Enis.

Arch odwrócił się.

Jego ciało było podobne do ciała Enis.

Prawie identyczne jak Enis.

Był kobietą.


* * *

Trzy miesiące później do kapitan Sylwii Tresor, dowódcy niszczyciela „Eliza”, zgłosiła się Nancy Horn z zaszyfrowanym rozkazem podpisanym przez Naczelnika 11 Sztabu Ziemskich Sił Zbrojnych. Rozkaz przydzielał Nancy stanowisko adiutanta, z czego pani kapitan Tresor nie była specjalnie zadowolona, wolałaby na to miejsce kogoś z członków swojej załogi. Ale rozkaz był rozkazem, została zresztą o nim wcześniej uprzedzona przez swojego bezpośredniego przełożonego.

Jedynie człowiek podający się za Colinsa wiedział, że prawdziwe nazwisko Nancy Horn brzmi z męska: Arch Benet.

Niszczyciel „Eliza” był statkiem bojowym, wchodzącym w skład dywizjonu zwalczającego piractwo. Jego liczna, osiemdziesiecioosobowa załoga, stanowiła zespół dość nietypowy, składający się z samych kobiet. Nietaktem byłoby może wymieniać zalety takiej grupy, jednak nie ulega wątpliwości, że takie cechy jak refleks, ambicja i bezwzględność dla wroga mają dla każdej jednostki bojowej pierwszorzędne znaczenie…


* * *

Mały, dobrze uzbrojony myśliwiec, wypłynął z nadprzestrzennego skoku i mknął dalej z szybkością światła. Nie był to lot bojowy, dlatego na jego pokładzie znajdowało się tylko trzech ludzi. Jeden odpoczywał w kabinie, a dwóch pozostałych dyżurowało w sterowni. Dwóch pozo…

Już nie dwóch!

Potężny, dwumetrowy prawie mężczyzna, niczym rażony gromem zwalił się na podłogę. Jego towarzysz opuścił rękę trzymającą broń, przestąpił zagradzające drogę ciało i skierował się ku kabinom mieszkalnym; tam, gdzie był ten trzeci…

Saimon Thalis siedział przy stole i zabawiał się rozwiązywaniem ułożonej przez komputer krzyżówki, gdy nagle usłyszał za sobą szmer. Cichy i krótki, jak gdyby ktoś potknął się niechcący. Wszystkie mięśnie Thalisa napięły się nieznacznie, słuch wytężył do granic możliwości, ale pułkownik nie odwrócił się. Umiał panować nad odruchem ciekawości. Prawą ręką dalej wpisywał litery w kratki krzyżówki, tymczasem lewa powędrowała na kolano. Obok, w kieszeni, miał laserownik.

Thalis bezgłośnie wciągnął powietrze do płuc. Wiedział, że na pokładzie – prócz niego – znajduje się jeszcze dwóch ludzi. Ponieważ wykluczone było, aby do myśliwca dostała się osoba niepożądana, pułkownik zrozumiał, że stoi za nim ktoś, kogo uważał za przyjaciela; Robin czy Kalc?! Ten ktoś nie zachowuje się swobodnie, a zatem nie jest już przyjacielem.

Trzasnęło łamane oparcie fotela, w ręku Thalisa znajdował się już laserownik, z którego trysnęła oślepiająca wiązka światła, dosięgając momentalnie przyczajonego w drzwiach mężczyznę. Przyjaciel i współpracownik Thalisa, Jacob Kalc, bezgłośnie osunął się na podłogę. Pułkownik sprężystym ruchem doskoczył do uchylonych drzwi. Wyjrzał na korytarz; nie było tam nikogo. Dopiero teraz rozluźnił się i spojrzał na leżącego nieruchomo mężczyznę.

„Dlaczego Jacob? Jak mogłeś?!” – przyklęknął i wyrwał broń spomiędzy zaciśniętych palców. Spojrzał na skalę mocy – 20%.

„Chciałeś mnie tylko obezwładnić…” – przyjrzał się ciału Jacoba. Nie dostrzegł poważnych poparzeń.

– Będziesz żył… – szepnął.

Wyszedł na korytarz i skierował się do sterowni. Przed drzwiami zwolnił i uniósł laserownik. Nie był pewien po czyjej stronie jest Robin. Zajrzał do środka i już wiedział, że Robin nie jest po niczyjej stronie; leżał martwy obok fotela pilota. Nadpalony kombinezon i poparzone ciało brutalnie krzyczały, że już nic nie da się zrobić.

– Kalc! – wrzasnął Thalis. Był wstrząśnięty. – Sukinsynu! – odwrócił się i pobiegł z powrotem do swojej kabiny. Szarpnął suwak laserownika, przesuwając go na sam koniec skali i wycelował w głowę leżącego mężczyzny.

Niespodziewanie jego wzburzona twarz przybrała opanowany wyraz. Tylko oczy wciąż płonęły. Odezwało się wieloletnie wyszkolenie żołnierza. Thalis zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu stracił nad sobą panowanie i biernie poddał się nastrojom.


* * *

– Halo „Rydwan”! Myśliwiec „Rydwan”, odezwij się – nadawało radio. Nawoływał żeński głos.

Thalis zbliżył się do nadajnika.

– Kto mówi?

– Halo „Rydwan”! Rozmawialiśmy przecież… Kalc, to ty?

– Tu pułkownik Saimon Thalis. Z kim rozmawiam?

Nie od razu otrzymał odpowiedź. Z głośnika dobiegły szelesty, potem odgłos szeptem prowadzonej rozmowy, wreszcie usłyszał:

– Mówi kapitan Sylwia Tresor z niszczyciela „Eliza”. Gdzie jest Kalc?

Thalis milczał. Wiedział kim jest Sylwia Tresor i jaką potęgę reprezentuje jej statek. Niezniszczalna kobieta na niezniszczalnej jednostce. Ciszę przerwał ostry, zdecydowany głos:

– Jeżeli za dziesięć minut nie otrzymam potwierdzenia kapitulacji, otworzę ogień!

Cieniutka struga potu spłynęła po skroni Thalisa. „Rydwan” przy „Elizie” był niczym maczuga przy bombie jądrowej.

– Niczego jeszcze nie deklarowałem – odparł. – Nie rozumiem o jakim potwierdzeniu pani mówi.

– Kapitulację zadeklarował Kalc.

Thalis parsknął wymuszonym śmiechem.

– To ja jestem dowódcą tego statku!

– … Teraz musisz słuchać mnie.

Thalis zignorował lekceważenie przebijające przez słowa Tresor.

– Odpowiedź podam za dziesięć minut – rzekł i wyłączył radio.

Spojrzał na leżące na podłodze zwłoki Robina; właśnie chciał je usunąć ze sterowni, gdy odezwało się to radio. Teraz motywy działania Kalca były przerażająco jasne. Zdrajca! Thalis ze złością uderzył pięścią w pulpit. Ból w kostkach palców podziałał mobilizująco, już wiedział co zrobi.

Kabina medyczna. Gdy wszedł do niej, leżący na stole reanimacyjnym Kalc odzyskiwał właśnie przytomność. Thalis pochylił się nad nim i czekał, aż otworzy oczy. Czekał długo, powieki drżały, wreszcie odkryły zwężające się źrenice.

– Odłączam aparaturę reanimacyjną – powiedział Thalis. Nagły skurcz przebiegł po twarzy Kalca.

– … Chciałeś mnie sprzedać!

Kalc poruszył niemo wargami. Jego oczy wyrażały tylko jedno uczucie: strach.

– … Nie mówię ci żegnaj, kto zabija przyjaciół, niewart jest życia – twarz Thalisa pokryła maska oficerskiego wyszkolenia. Bezwzględna maska. Tę bezwzględność miał również w sercu. Kolejno przyciskał klawisze, wyłączając sekcje maszyny reanimacyjnej.

Gdy powrócił do sterowni, włączył radio i powiedział:

– Mówi pułkownik Thalis. Poddaję się.


* * *

Siedzieli we trójkę i rozmawiali, lecz nie była to rozmowa równorzędnych partnerów. Thalis był pokonanym, a Sylwia Tresor i jej adiutant Nancy Horn – zwycięzcami.

– Pokonały cię pieniądze – powiedziała kapitan Tresor. – Sumy tak wielkie jak Wszechświat. Facet, który wpłacił je na konto Ziemskich Sił Zbrojnych, musiał być chyba samym diabłem.

– I nikt nie zna jego nazwiska? – tego Thalis nie mógł pojąć.

– Nikt. Pieniądze nadeszły dwustu trzydziestoma przekazami nadanymi z tyluż miejsc. Warunek był jeden: korzystać z nich mógł wyłącznie kapitan niszczyciela „Eliza”, czyli ja – Tresor uśmiechnęła się – przeznaczając, oczywiście, całość na cele walki z piractwem. Zrobił się wokół tego wielki szum. Przesłuchiwano mnie wielokrotnie, nawet pod hipnozą, ale ja naprawdę nie miałam, i nie mam dotąd pojęcia, dlaczego ten ktoś wybrał właśnie mnie.

– Najtężsi spece głowili się nad tą zagadką – wtrąciła Nancy Horn – i wymyślono tylko jedno: ktoś chce, aby ujęło pułkownika Thalisa, ktoś bardzo dobrze zorientowany, kto wie, że niszczyciel „Eliza” jest w dywizjonie specjalnym.

Thalis spoglądał na obie kobiety. Dziwnie kontrastowały ze sobą; Sylwia Tresor była już po pięćdziesiątce, jej wyschnięta twarz wyrażała poczucie dobrze spełnionego obowiązku, natomiast jej adiutantka, zadziwiająco młoda, ładna dziewczyna, wydawała się czymś rozproszona.

– Nie sądzę aby wielu ludzi było tak bogatych – powiedział Thalis nie spuszczając z Nancy oczu. – Ci wasi spece…

– Ludzie bogaci są wpływowi. To reguła – przerwała mu dziewczyna. – Dlatego szybko umorzono dochodzenie, a pieniądze postanowiono wykorzystać zgodnie z życzeniem nadawcy.

Podtekst tego zdania był oczywisty.

… Nagle rozległ się głośny huk; międzygwiezdny kolos – tysiące ton stali i ceramitu – zadrżał jak otrząsające się po kąpieli zwierzę. Ryknął przeraźliwy sygnał alarmu.

– Gródź! – krzyknęła Sylwia Tresor podbiegając do pulpitu rozdzielni. – Zatrzasnęła się gródź! – włączała przyciski uruchamiające kamery podglądu poszczególnych sekcji, ale ekran monitora pozostawał niemy. W końcu zabłysnął; jedna z kamer działała. Ujrzeli dziewczynę, stojącą przed jednolitą szarą ścianą.

Arch Benet, a raczej Nancy Horn, wiedziała, że tą dziewczyną jest Enis, przyjaciółka Colinsa, pełniąca na „Elizie” obowiązki szeregowego żołnierza.

– Co jest?! – Thalis zerwał się z fotela. Nancy odskoczyła pod drzwi i chwyciła za broń.

– Nie ruszaj się! – wymierzyła w pułkownika laserownik.

– Zostaw, Nancy – rozkazała Tresor. – Teraz nie jest groźny. Zatrzasnęły się grodzie, jesteśmy odcięci od reszty statku, my troje i ta mała z korytarza. Coś się musiało stać!

– Niczego pani nie rozumie, kapitanie – powiedziała Nancy Horn.

– To ja zatrzasnęłam grodzie – do kabiny weszła Enis. W rękach trzymała wojskowy miotacz. – Wszyscy kłaść się na podłogę!

Oczy Sylwii Tresor wyrażały bezgraniczne zdumienie, gdy zorientowała się, że rozkaz nie dotyczył jej adiułantki. Leżała na podłodze, tuż przy Thalisie, a Enis i Nancy – obie uzbrojone – słały obok drzwi i wymieniały porozumiewawcze spojrzenia.

Enis podeszła do Thalisa, stanęła tak blisko, że jej skórzane buty dotykały niemal jego twarzy. Pułkownik uniósł głowę; poczuł biegnący przez plecy dreszcz, gdy zobaczył nad sobą lufę miotacza. Odruchowo spojrzał na Nancy. Ich spojrzenia spotkały się, przez chwilę wydawać się mogło, że w oczach dziewczyny błysnęła iskra zrozumienia, lecz Horn szybko odwróciła głowę.

– Przynoszę ci wiadomość od von Rotterna – powiedziała Enis pochylając się i zbliżając miotacz do skroni pułkownika.

– Kto to jest? – wykrztusił Thalis. Przez chwilę miał nadzieję, że ta akcja ma na celu jego uwolnienie, ale zachowanie Enis pozbawiło go złudzeń.

– Von Rottern! – krzyknęła kapitan Tresor.- Jego córka zginęła kilka miesięcy temu podczas potyczki w Układzie Hores.

Thalis poderwał się, ale widok miotacza ponownie przygwoździł go do ziemi.

– Nie znam von Rotterna!

– Ale on zna ciebie. Przysyła nas, byś zapłacił za śmierć jego córki!

– Was?

– Mnie i Nancy…

– Nancy! – w głosie Tresor brzmiała rozpacz. Leżąc na wznak, czerwona z gniewu, wyglądała bardzo staro.

Nancy Horn uniosła hardo głowę. Ścisnęła mocniej rękojeść laserownika.

– Jaką karę wymyślił dla mnie von Rottern? – zapytał Thalis.

– Najprostszą na świecie. Śmierć za śmierć.

Zapadła cisza. Przerwała ją Sylwia Tresor:

– Pułkownik jest oficerem. Trzeba odwieźć go na Ziemię. Sąd wyda wyrok, zgodnie z prawem…

Szyderczy śmiech Enis zabrzmiał niemal jak wystrzał.

– Teraz prawem jest wola von Rotterna.

– Nie znałem jego córki. Podczas walki wiele… – nagle Thalis zamilkł; nie chciał wypowiadać słów, które mogłyby brzmieć jak błaganie.

– A co ze mną i załogą? – zapytała kapitan Tresor.

– Nic.

– …?

– Po prostu nic. Oczekuję na przybycie patrolowca, którego załoga całkowicie oddana jest von Rotternowi. Razem z Nancy wsiądziemy na jego pokład i odlecimy. Wcześniej rozhermetyzujemy odcięty awaryjnymi grodziami człon dowodzenia. Wasze ciała, twoje i Thalisa – rozerwie próżnia.

– Nancy! – padł okrzyk ostatniej nadziei. Nancy Horn milczała.

– Nie możemy- sobie pozwolić na świadków – dokończyła Enis. – Von Rottern nigdy by nam tego nie wybaczył.


* * *

Gdzieś w kosmosie, z dala od materii skupionej w postaci gwiazd i planet, mknie siłą bezwładu niszczyciel „Eliza”.

Rotacyjny ruch statku wywołuje złudzenie osłabionej grawitacji, lecz załoga wie, że silniki nie pracują; nie mogą pracować, gdyż człon dowodzenia jest sztucznie odcięty grodzią awaryjną. Za dwieście czterdzieści godzin – jeżeli grodź nie otworzy się – komputer maszynowni uruchomi automatyczne zasilanie i skieruje „Elizę” w te współrzędne nadprzestrzeni, które statek ostatnio opuścił. Będzie oznaczało to powrót awaryjny.

Komputer maszynowni mógłby zadziałać wcześniej, włączony odpowiednim, tajnym symbolem programu, znanym przez kapitana,,Elizy” i jej adiutanta, ale obie kobiety znajdują się w odciętym członie dowodzenia.

Człon dowodzenia…

Dwie rozciągnięte na podłodze ludzkie postacie to kapitan Sylwia Tresor i pułkownik Saimon Thalis. Dziewczyna figurująca w kartotekach jako Enis Colins słoi nad nimi w rozkroku potrząsając miotaczem. Oparta o drzwi kabiny adiutant Nancy Horn, ze śmiertelnie poważną miną wpatruje się w swój własny, kieszonkowy laserownik.

Ale najważniejszy jest tutaj von Rottern, to on stworzył plan… Jest najważniejszy, lecz nieobecny.

I nagle:

– Enis! – krzyczy Nancy Horn.

Enis odwraca się i wtedy paraliż chwyta jej system nerwowy szybciej, aniżeli bodziec zrozumienia zdążył zrodzić się w mózgu.

– Enis! – krzyczy po raz drugi Nancy Horn. Opuszcza laserownik, z którego przed chwilą strzelała.

Enis leży nieruchomo na podłodze. Nancy doskakuje do niej i podnosi upuszczony miotacz.

– Brawo Nancy – mówi Sylwia Tresor. Podnosi się z podłogi. – Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.

– Nie ruszać się! – Nancy znowu krzyczy, jak gdyby nie umiała już mówić normalnie.

Kapitan Tresor ponownie pada na posadzkę. Nie rozumie niczego. Jeszcze nie rozumie.

– Jest pan wolny, pułkowniku – Nancy wciąż jest poważna.

Thalis wstaje, prostuje się niezgrabnie i naraz, drapieżnie kocim ruchem, doskakuje do Nancy. Ale dziewczyna jest szybsza, w ostatniej chwili wymyka się spod wyciągniętego ramienia.

– To nie blef – mówi i na dowód kładzie miotacz i laserownik na krzesło. Sylwia Tresor łakomie spogląda na broń, lecz ta leży zbyt daleko.

– O co chodzi? – zadaje sakramentalne pytanie Thalis.

W tej samej chwili Enis odzyskuje przytomność. Brak jej sił, aby się podnieść, więc niczym wielki robak wije się na podłodze.

– O co chodzi Arch? – pyta i ona.

– Von Rottern jest głupcem. Właśnie to udowadniam.

– Jak się stąd wydostaniemy?! – Thalis chwyta Nancy za rękę. Zaufanie to jego jedyna szansa.

– Poczekamy na patrolowiec von Rotterna – odpowiada Nancy Horn. – Znam hasło, polecą dokąd zechcę.

– To znaczy…?

– Dokąd pan zechce, nie mam wyboru.

– Musimy się śpieszyć, ktoś z załogi „Elizy” może zaraz wyjść na zewnątrz statku i próbować dostać się do nas…

– Zdążymy…

– Arch! – krzyczy ochryple Enis. – Bez von Rotterna nigdy nie będziesz znowu mężczyzną. Zastanów się!

Pułkownik jest zdezorientowany, nawet Sylwia Tresor kamienieje i przestaje myśleć o leżącej na krześle broni.

– Majaczy. To reakcja na działanie laserownika – wyjaśnia Nancy Horn, lecz równocześnie przypomina sobie słowa von Rotterna: „To jest właśnie moja gwarancja. Wykonasz zadanie i powrócisz, aby być znowu sobą, Archem Benetem.”

Ale jeszcze inne słowa dźwieczą w uszach dziewczyny: „Wnuk Berta Beneta będzie wielkim człowiekiem”.

Nancy przygląda się Thalisowi i dziwnie uśmiecha się na myśl, że von Rottern zbyt pobieżnie potraktował tę przepowiednię.

Saimon Thalis, mimo swego wieku, jest przystojnym mężczyzną. Wystarczająco przystojnym na ojca wielkiego człowieka.

Patrolowiec von Rotterna przybija do niszczyciela „Eliza”. Jego dowódca wie jedno: ma słuchać rozkazów kobiety, która poda mu hasło.


Загрузка...