Z północy nadleciał klucz szturmowych śmigłowców. Witschko uniósł rękę i Amerykanin zamarł w pół kroku. Gapili się w szare niebo przez bezlistne jeszcze gałęzie drzew, w tej części lasu rosnących bardzo gęsto. Wąskie, ciemne maszyny z czarnymi krzyżami Reichswehry na bokach przemknęły ponad nimi w dźwiękowej chmurze rozedrganego grzmotu. Jeden, dwa, trzy, pięć, siedem. Jak apokaliptyczna szarańcza. Smith żałował, że nie ma na głowie kołpaka, byłoby świetne ujęcie. Gdy zniknęły, spojrzał na zegarek. Szósta szesnaście.
– Często tak? – spytał Ślązaka. Przemytnik wzruszył ramionami.
– Ruskie ich ostrzeliwują, ale bez przekonania. Od śmierci Stalina nie było na Pomorzu poważnego incydentu. Przecież pan wie. Prewencja. Przekraczają granicę o trzydzieści kilometrów i więcej. Moskwa nawet nie ma Pretensji: strzelają do tych, co trzeba.
Rozmawiali po rosyjsku, bo Smith w niemieckim był słaby, a Witschko bał się przeciwpiechotnych min językowych.
Szli lasem już pięć godzin. Granicę i pas zmilitaryzowany opuścili jeszcze przed północą, lecz z uwagi na układ dróg i ukształtowanie terenu nie mogli kierować się bezpośrednio na południe i w efekcie, za radą Ślązaka, maszerowali jakimś przedziwnym równoleżnikowym halsem. Bo tutaj drogi biegły niemal wyłącznie ze wschodu na zachód, Prusy nie istniały dla rosyjskich planistów. Smith miał w komputerze mapę, ale już kilkakrotnie zdążył się przekonać, iż odpowiada ona rzeczywistości w stopniu dalece niezadowalającym, mimo że – zgodnie z informacją producenta programu – aktualizowana była podług danych z satelitów geodezyjnych co rok, ostatnio siedem miesięcy temu. Czyżby wojna powodowała przemieszczanie się autostrad? Witschko śmiał się szyderczo w odpowiedzi na narzekania Amerykanina. Nic nie jest niezmienne.
Znajdowaliby się już znacznie dalej, gdyby nie nocna eskapada przemytnika po nowe – to znaczy stare – ubranie dla Smitha. Zmusił lana do zdjęcia i zniszczenia paramilitarnego stroju, jaki wyszykowała dlań specjalnie na tę okazję główna pruska ekspozytura sieci w Allenstein; miast niego reporter wdział grube, brudne i cuchnące łachy, które Witschko wycyganił od kogoś znajomego w okolicy. Nawet niespecjalnie pasowały na Smitha. Dobrze, że butów nie kazał mi wyrzucić, myślał Ian. Bo tempo marszu było wprost mordercze. Plecak ciążył Amerykaninowi kanciastym głazem. Szli i szli. Już nawet nie miał siły się bać. Było mu wszystko jedno. Gapił się bezmyślnie na plecy idącego przed nim mężczyzny i podsycał w sobie irracjonalną nienawiść do Ślązaka. On mógłby być moim ojcem, dyszał bezsilnie. Czterdzieści-pięćdziesiąt lat; chudy, kościsty, czarnooki, czarnowłosy, zarośnięty, zawsze z papierosem w ustach, ustach o nierównej i szczerbatej linii żółtych zębów. Wór na plecach, czapka na głowie, szyderstwo na twarzy. Może to zdrajca, może wtyka, może po prostu chciwy morderca, który zarżnie mnie podczas snu; cholera go tam wie.
Kwadrans później przesunęła się ponad nimi ta sama eskadra helikopterów; wracały do bazy. Ostatni, siódmy, cokolwiek spóźniony względem reszty, ciągnął za sobą brudny warkocz dymu. Leciał nisko, chybotliwie. Widzieli go ze szczytu wzgórza, pomiędzy drzewami. Podniósł się jeszcze raz i drugi, zajęczał rozpaczliwie swymi wirnikami – i spadł w las. Huknęło. Wyrósł w bladoszare niebo gorący pióropusz gazów i popiołu. Z północy zawróciły dwie maszyny, pokołowały nad wrakiem, lecz w końcu odleciały: widocznie nie pozostało nic do ratowania. Witschko i Smith schodzili ze wzgórza. Wiatr zamarł i czarny słup śmierci stał pionowo, prosto na ich drodze, Ian nic nie widzącym wzrokiem spojrzał na zegarek, jakby ów odruch zwyczajności był w stanie przywrócić mu dawno utracony spokój umysłu. Szósta czterdzieści dwie, trzydziesty marca 1996 roku. Mord o zimnym poranku. Niech szlag trafi Polskę.
•
Wieczorem, przy ognisku, Witschko snuł swe przemytnicze opowieści.
– W osiemdziesiątym drugim, w trzecim miesiącu po jego śmierci, tak na początku lutego, zapadł tu gdzieś w okolicy transport wojskowych butów. Ciężarówka cała. Kamasze zaraz się pojawiły na rynku; wóz ponoć do jeziora poszedł. Szum taki sobie, nic specjalnego. Potem to samo z mięsem. A potem, uważasz pan, jaki przeskok, zwinęli z eszełonu atomówkę. Dasz pan wiarę? Pociągiem ją wieźli, na bocznicy stała. Toż dopiero krasnoarmiejców szlag trafił! Paru ludzi pod mur, więcej na Sybir… ale bombki niet. Chodziły tu całe bataliony z psami, węszyli jak wściekli, psy i ludzie. Wykarczowali nawet kawał lasu, pojęcia nie mam, po jaką cholerę. Ze trzy niedziele tak to trwało; nie mogłeś spojrzeć w niebo, żeby nie zobaczyć helikopterów: jak muchy nad trupem. Niemce podobno się rzucali, że niby wzmożona aktywność wojska i tak dalej. Na pewno wiedzieli. Znajomy, co siedzi w leśniczówce pod granicą, no to on sobie łapał tam radio z Prus, bo tak blisko to jednak nie dało rady zgłuszyć, i to radio o wszystkim otwarcie mówiło, więc stąd żeśmy wiedzieli. Już wtedy zaczęli ludzie coś podejrzewać, bo nikt nie znał tych gierojów od butów i mięsa, a na trupa była komu pieprzona atomowa, ani jej użyć, ani spylić, więc poszła gadka, że to nietutejsi i w ogóle nie nasi, i że pewnie polityczna sprawa. No bo jak kamień w wodę: a taka bomba to jednak kawał skurwysyństwa, podobnież dźwigiem ją wyciągali z jakiejś rakiety; dźwigiem, mister Smith, dźwigiem. No więc ja myślę, że teraz z tą Moskwą to wszystko prawda. Oni już wtedy wiedzieli, już sobie zaplanowali. Jak tylko on zdechł.
Śmierć Stalina to wyznacznik nowej ery, jak narodziny Chrystusa; wystarczą zaimki: „on", Jego". Wiadomo o kogo chodzi.
Już wcześniej to spostrzegł: tu wszyscy mówią jakoś tak krzywo, w bok, po okręgu i paraboli; przestrzeń ich słów wypaczona jest przez wielkie, niewidoczne masy czarnych dziur obyczaju, do których niebezpiecznie się zbliżać, bo mogą wciągnąć, zassać. Witschko, na przykład – o czym on opowiadał? O kradzieży bomby? Nie, on mówił o Xavrasie Wyżrynie. W końcu wszystko sprowadza się do niego.
Xavras Wyżryn, Xavras Wyżryn.
– Spotkałeś go kiedyś?
Ślązak strzelił spojrzeniem ponad ogniem, wsadził w płomienie patyk.
– Bo co?
– Nic. Ciekawy jestem.
– Da Bóg, sami go spotkacie, to się dowiecie. Wcześniej czy później.
Smith nic już nie rzekł. Przewrócił się na drugi bok, plecami do przemytnika, i zasunął śpiwór. Przed sobą miał swój roztańczony cień odpłomienny i las, i noc, i niebo bez gwiazd i księżyca, bo ciężko zachmurzone. Aby zasnąć, musiał się uspokoić, ale myśli wymykały mu się spod kontroli. Znajduję się w strefie wojny, dumał. Tu śmierć. Podążam ku śmierci. Xavras Wyżryn, Xavras Wyżryn. Przekleństwo na niego, przekleństwo na nich!
Wreszcie zasnął nie uspokojony – zmogło go zmęczenie.
•
Rano, zanim wyruszyli w dalszą drogę, wysłał krótki meldunek: parę słów ręcznie wklepanych. PRZEZ GRANICĘ BEZ PROBLEMÓW. IDZIEMY KU WIŚLE. MOŻLIWE OPÓŹNIENIE. DLACZEGO NIE POMYŚLELIŚCIĘ O UBRANIU? Szło to wąskim stożkiem do satelityz niego do kolejnego i potem bezpośrednio do centrum WCN w Nowym Jorku, więc raczej nie istniała możliwość podsłuchu. Zresztą gdyby nawet – niczego to nie zmieniało, Smith po prostu nie posiadał żadnej innej możliwości komunikacji z siecią.
Około południa Witschko zdecydował, że wyjdą na drogę. Byli już dosyć daleko od granicy, Ian nic nie powiedział, ale strach ścisnął mu żołądek. Teraz dopiero się zacznie, pomyślał, przypomniał sobie Frazera, McHutscha, Vardę; przypomniał sobie nadawane przez nich korespondencje. Ale nic nie powiedział. Jest strach słowotoku i jest strach milczenia, a ten drugi nieporównanie głębszy, bo już bezmyślny, zwierzęcy, całkowicie ulegający beznadziei chwili.
Wyszli z lasu na pobocze i z pobocza na szosę, wąską, starą asfaltowe, z mocno wyblakłą białą linią pośrodku. Szosa wiła się tu dość gęsto i widzieli jedynie jej stumetrowy odcinek, z obu stron ucięty szarymi ścianami lasu. Było to miejsce tak anonimowe – żadnego drogowskazu, nawet drobnych śmieci w rowie, niczego – że aż jakoś symboliczne. Smith zachłannie rozglądał się dookoła. Nie takie przestrzenie wybierano do kolorowych panoram Nieuchwytnego Xavrasa.
Witschko wskazał kierunek i ruszyli. Już nie jeden za drugim, ale obok siebie, po cywilnemu; Ślązak z prawej, Amerykanin z lewej. Niebo było bladopopielate i smętnie zaciągało się potarganymi w strzępy chmurami, z których rzadko skąpie coś więcej niż chorobliwie anemiczny kapuśniak. Z owej straszliwej nudy obrazu strach wykrzesał Smithowi okrutną zapowiedź rychłego nieszczęścia, zgodnie z rytmem scenariuszowego przekładańca filmowych sekwencji napięcia i rozprężenia; bo całość Smithowych doświadczeń oraz pamięci zdarzeń i zachowań tego świata, w odróżnieniu od świata Nowego Jorku, pochodziła z kina i telewizji – a umysł tego przecież nie segregował.
Skoro cisza, to przed burzą. Skoro spokój, to przed bitwą. Wttschko próbował podjąć rozmowę, ale Smith milczał, Przejechał samochód i nawet nie zwolnił. Przemytnik nie zwrócił na ten fakt uwagi. Potem przejechał facet na rowerze. Był bardzo stary, bardzo pomarszczony; na nosie tkwiły mu okulary w pękniętych rogowych oprawkach, ze szkłami, sądząc po grubości, pancernymi; a dłonie miał -dłonie i palce to on miał takie, jakich Smith w życiu nie widział. Patykowate a gruzłowate, plamiście przebarwione, ptasio szponiaste a zarazem dziecinnie słabe; palce o różnej długości, palce bez paznokci, palce bez stawów, palce o kości przezierającej przez mięso. Rowerzysta zatrzymał się i poprosił Witschkego o papierosa i ogień, bo zauważył, że tamten pali. Przemytnik poczęstował okularnika. Zakurzyli z rozkoszą; przez dym wymieniali po rosyjsku krótkie, mrukliwe uwagi bez znaczenia, zadowoleni z chwili, Ian patrzył na to z boku, z własnej woli odsunięty poza ich spojrzenia. Patrzył, słuchał. W końcu facet wsiadł na rower i odjechał. Podjęli marsz. Smith, idąc, zbierał się w sobie i zbierał, aż w końcu zapytał Witschkego, chociaż mimo wszystko nie o to, o co chciał.
– Co mu się stało w te palce? Witschko zrobił zdziwioną minę.
– Skąd mam wiedzieć? – prychnął, nie wyjmując papierosa z ust.
Godzinę później, po kolejnych dwóch samochodach (również należących do serii zaprojektowanych osobiście przez Stalina, ponurych, kanciastych monumentów szos, co żrą paliwo niczym czołgi) minęły ich: zabytkowy traktor ciągnięty przez starego konia oraz furmanka. Witschko w marszu zgadał się z woźnicą i ten zgodził się podwieźć wędrowców. Wskoczyli od tyłu. Smith z ulgą wyprostował bolące nogi. Woźnica, młody chłopak o krzywo zamocowanej żuchwie, obejrzał się na głośne westchnienie lana.
– Z daleka? – spytał.
– Noo – odmruknął Smith.
– Może byście spuścili kawałek tego, co tam targacie -wskazał batem na plecaki.
– Lepiej patrz przed siebie, synu – włączył się Witschko – bo ci kobyła zlezie z drogi i w minę wdepnie.
– liii tam, ona nauczona.
– Przynajmniej tyle, że nie gada.
– Hę, w Wilię na krok nie puszczamy ich z zagrody! -zaśmiał się krzywoszczęki. Smith nie zrozumiał dowcipu. Spojrzał na Ślązaka, który zapalał już kolejnego papierosa.
– No i czemu tak kopcicie bez ustanku? – warknął Ian, irracjonalnie rozeźlony. Witschko wzruszył ramionami.
– Bo mam raka – odparł. Furman zachichotał; po chwili zawtórował mu przemytnik. Smith odwrócił wzrok.
– Pan skąd? – spytał go po jakimś czasie chłopak z kozła. – Z Prus?
Smith nie mógł tego zrozumieć. Jego rosyjski nie różnił się niczym od rosyjskiego tamtych, ubiór – jeśli to możliwe – był jeszcze bardziej zeszmacony od Witschkowego, nie istniały też żadne identyfikujące go znaki szczególne – a jednak ów wieśniak już po kilku minutach bezbłędnie rozpoznał w nim cudzoziemca. Smith nie mógł tego pojąć. Spojrzał bezradnie na Ślązaka.
– Taa, z Prus, z Ameryki, z Księżyca – zamamrotał ów w odpowiedzi na tę desperacką prośbę o ratunek.
•
…wytłumaczył mi, że to z uwagi na brak benzyny. Nie istnieje coś takiego jak wolny obrót paliwem; są tylko przydziały i czarny rynek. Oddziały Armii Czerwonej, operujące w Europejskiej Strefie Wojennej, pochłaniają dziewięćdziesiąt procent dostaw ropy. Azjatyckie rurociągi są dziurawe jak rzeszoto. Na dodatek ludzie Wyżryna wysadzają je z morderczą regularnością – coraz to inną nitkę. Do Republiki Nadwiślańskiej dociera już doprawdy niewiele. Póki co – rzekł mi – Kaukaz i Stambuł siedzą cicho, ale niech się tylko odmrozi dżihad, to po tej stronie Odry nie uświadczysz ni kropli benzyny. Ja się tego uczyłem jeszcze w Nowym Jorku, z tych nudnych naukowych opracowań; ekonomia wojny – to nie jest pasjonujące zagadnienie, w każdym bądź razie nie było takim dla mnie. Ale teraz – ale tutaj – objawiają mi się owe mechanizmy w działaniu. Już rozumiem: wojna to zwierzę. To jest żywy organizm, pasożyt na ciele narodów; on rośnie z polityki, ekonomii, religii, strachu, z wszystkiego; wszystko Pożera, a wydala śmierć i zniszczenie. Jego biologia stanowi o życiu tych ludzi; teraz również moim. Owo zwierzę – ono ma swoją młodość, ma wiek dojrzały, ma starość; ma swe wdechy i wydechy; ma zimę, ma lato, a nie są to zimy i lata Ziemi. Ci ludzie już instynktownie pojmują owe cykle, potrafią je przewidzieć i przystosować się do zmieniających się warunków, jak do suszy, deszczu czy mrozu. Zwierzę jest ich bogiem. Z obawą i nadzieją spoglądają w jego chmurne oblicze. Z drobnych oznak odczytują nastrój bóstwa. Gdzie padnie palący wzrok? Czego dotknie karząca dłoń? Kulą się w swych domach, gdy ponad nimi grzmią bombowce. Jego uliczni kapłani w brudnych mundurach, z kanciastymi włodami w chłopskich rękach, posiadają nad nimi władzę śmierci: jeden ruch położonego na cynglu palca. Zwierzę jest zwierzęciem i nie zna słowa: „Litość". Nie zna żadnych słów. Żyje. To wystarcza. Na wiosnę ruszy Wschód, rzecze Witschko, który zdążył już doskonale poznać nawyki bóstwa. Na wiosnę ruszy Wschód i Ruskie będą musiały się przerzucić za Kaukaz i Amur, odpuszczą sobie Europę. Wtedy podniesie się Wyżryn. To wszystko jest wzajemnie sprzężone, powiązane, nici biegną przez całą kulę ziemską, Zwierzę swymi fraktalowymi mackami dosięga ostatniego jej zakątka. Nie byłoby Xavrasa, gdyby nie Syn Mahometa, ale i Syna Mahometa by nie było, gdyby nie Chiny; lecz z drugiej strony, gdyby nie Chiny, nie byłoby również Traktatu Berlińskiego. A Traktat Berliński, ta międzypaństwowa licencja na zabijanie, wystawiona dla Moskwy przez Ligę Narodów i sygnowana przez USA, Rzeszę Niemiecką, Zjednoczone Królestwo i Dwunastą Republikę – to jest najohydniejszy dokument w dziejach ludzkości, rzecze pierwsza jej połowa; to jest błogosławieństwo pokoju, ratujące nas od nieuchronnego w innym wypadku wybuchu drugiej wojny światowej, rzecze druga. Ja zmieniałem zdanie w zależności od towarzystwa i kontekstu rozmowy, tak naprawdę niewiele mnie to obchodziło. Obawiam się, że i teraz jest ono dyktowane wyłącznie przez strach. Lecz po prawdzie, co motywowało samych twórców Traktatu, jeśli nie polityczny lęk właśnie? Zwierzę żywi się wszystkim. Oni, którzy żyją w cieniu jego cielska… Zaczyna to do mnie docierać.
Wszak to już ósmy rok wojny. Rośnie tu cale pokolenie, dla którego pokój jest stanem nienaturalnym. A nawet ci, którzy dobrze go pamiętają – oni też są inni. Nic dziwnego, że mnie ów wieśniak rozpoznał. Nie jestem z jego świata. Nawet nie zdaję sobie sprawy, czym się wyróżniam; co najwyżej mogę zauważyć ich – w moich oczach -dziwactwa. A przecież to nie tylko wojna. To także nieśmiertelny Stalin. Bogowie tej ziemi nie są moimi bogami. Witschko, który stoi jedną nogą tu, a drugą po tamtej stronie granicy – on też zdaje sobie z tego sprawę: posiada skalę porównawczą. Kiedy go pytam, kręci głową: nie jest Polakiem, nie jest Niemcem -jest Ślązakiem. Paszport, co prawda – którego przecież nie ma przy sobie – oznajmia go obywatelem Rzeszy, ponieważ taka jest terytorialna przynależność Śląska; genealogia zaś – Polakiem, ponieważ wyłącznie taka krew płynie w jego żyłach, ale on przeczy. Ślązak. Brzmi to nieomal jak wyznanie wiary. Podobnie ów jego z bezczelnym uśmiechem obwieszczony zawód: przemytnik. Jeszcze w Prusach, ledwo nas sobie przedstawiono, on pospiesznie dodał: „Tylko tymi zakazanymi". Tu obowiązuje inna gradacja wartości. Jedyny wolny handel to przemyt właśnie. A ponad połowa przemytu do ESW to broń. Czy Witschko handluje również tym konkretnym zakazanym towarem? Czy to dlatego Frazer polecił go do przerzutu oraz jako osobę posiadającą bardzo dobre kontakty z rebeliantami – ponieważ to Witschko ich uzbraja? Trudno powiedzieć. Przecież go nie spytam. A może właśnie powinienem…? Może to normalne, może by się nie obraził? Przypomina mi się ten facet na rowerze - jego palce – to na pewno ofiara którejś z trzech atomówek wojny bolszewickiej. Witschko tylko wzruszył ramionami. Te wszystkie zdjęcia, te zdjęcia, co wygrywały wszelkie możliwe konkursy fotograficzne… jakie potwory tu jeszcze zobaczę… Ci wszyscy dziennikarze, reporterzy mordowani strzałem w tył głowy jako szpiedzy… kołpak ciąży mi w plecaku kamieniem nagrobnym… strach niczym wielka, szara, betonowa równina… Wleczemy się przez ten kraj tak powoli, jakby specjalnie prosząc się, by nas złapano. Witschko mówi: „Jutro!" Jutro dotrzemy do Grudziądza. Ale ominiemy miasto. Przy miastach blokady, kontrole… Gdybyśmy tylko mogli skombinować skądś samochód… Ale nie ma szans, tu osoby prywatne nie dysponują wozami, nawet taksówki są z wojskowego przydziału, po złożeniu podania i łapówki. Wszystko jest powiązane ze wszystkim: zginę przez brak benzyny. •
Czytał z uwagą swoje nowe dokumenty. Nazywał się teraz Jachim Weltzmann.
– Jestem Żydem.
– Jesteś Żydem.
Nazywał się Jachim Weltzmann i był Żydem świeżo repatriowanym z syberyjskiej podbiegunowej Palestyny.
– Nie znam hebrajskiego ani jidysz.
– I bardzo dobrze. Ile masz lat? Gdzie się urodziłeś? Nie masz prawa ich znać.
– Czy ja wyglądam na Żyda?
– Tylko się nim poczuj, a zaczniesz wyglądać.
– Zanim się nauczę całej tej legendy…
– Lepiej naucz się szybko. Zrozum, mister Smith, zrozumcie, Weltzmann: te, które wam dali w Rastenburgu, były do niczego.
– Mówili, że oryginalne…
– Nie w tym rzecz.
– A w czym?
Witschko wzniósł oczy do nieba, splunął, przesunął peta na wargach.
– One robiły cię Polakiem. Do luftu taki kamuflaż. Ty nawet śmierdzisz inaczej. Każdy głupi by się zorientował po dwóch minutach. Z was taki Polak, jak ze mnie Amerykaniec.
– A Żyd to może być, co?
– A Żyd może być, boście nie na Syberii; toż na Syberię dałbym wam właśnie papiery Nadwiślanina. Ale tutaj od pięćdziesiątego piątego przez czterdzieści lat nikt Żyda na oczy nie widział, więc jesteście bezpieczni.
– Jestem bezpieczny.
– Jesteś bezpieczny. Tylko za bardzo nie szczerz tych swoich śnieżnobiałych ząbków.
Kłócili się jeszcze o szczegóły. Przecie żem nie obrzezany, sarkał Smith/Weltzmann. I całe szczęście – Witschko na to – bo dopiero brak napletka nasunąłby podejrzenia: syberyjskich Żydów obowiązywała w tym względzie selekcja negatywna, kutas decydował o życiu lub śmierci, wszak to rękoma obrzezanych wzniesiono wszystkie trzy kosmodromy, to między innymi ich niewolnictwo trzymało w ryzach ekonomii owe księżycowe plany pięcioletnie. Obrzezany, znający hebrajski – mógłbyś być każdym, ale nie sowieckim Żydem.
Szli pieszo; szli nająć się do roboty na Śląsku.
– Jakiej znowu roboty? – pytał Smith.
– Byle jakiej – wzruszał ramionami Witschko.
– I to mam powiedzieć, jak spytają? Że byle jakiej?
– Aha.
Wreszcie Ian zrozumiał, że tutaj nawet kłamie się inaczej. Nie powinien próbować łgać samodzielnie: nie zna kryteriów, podług których buduje się tu wiarygodne kłamstwa. Co gorsza, samodzielnie nie powinien również mówić prawdy, bo mimo jego woli może ona zabrzmieć niczym najgłupsze kłamstwo.
Tak naprawdę, rzecz jasna, nie szli na Śląsk.
– A gdzie?
– To się zobaczy.
– Nie wiesz?
– Się dowiem – odpowiadał flegmatycznie przemytnik. – Się dowiem, jak będzie pora.
– A cóż to znaczy, do cholery?! Jaka pora? Pora na co?
– Na niego, synu, na niego. – Oznaczało to, ni mniej, ni więcej, iż póki co, także Witschko nie zna miejsca pobytu Xavrasa Wyżryna. Smitha to załamało. Zabiją mnie, a nawet nie zdążę go zobaczyć, mamrotał wściekłe przepowiednie.
Siódmego kwietnia po raz pierwszy nocowali pod dachem. Było to jakieś małe miasteczko nad wąskim dopływem Wisły; nawet nie zapamiętał nazwy, ani miasteczka, ani dopływu. Dotarli już do strefy niedawnej aktywności AWP, mijali pogorzeliska. To nie to samo, co owe helikopterowe rajdy nadgraniczne: tutaj trwała wojna totalna, a ludność cywilna stanowiła taką samą zmienną w jej równaniu, co pogoda, ukształtowanie terenu lub jakość dróg. Zbuntowane dywizje Wielkiej Czwórki (Ałmasow, Ruda, Gajnicz, Jawliczius) akurat na tyle uwagi zasługiwały: siedem pruskich śmigłowców. Tutaj, na południu, bliżej gorącego serca ESW, zaczynała się kraina Xavrasa Wyżryna. Stara pieśń: im więcej gór, tym więcej wolności. Więc maszerując ku górom, maszerowali prosto w paszczę Zwierzęcia. Już pierwsze czołgi na drogach. Już brudne ciężarówki z brudnymi żołnierzami. Już świeże groby przy poboczach. Smith szedł i patrzył, jakby miał kołpak na głowie. Dziecko bez ręki. Krowa bez nogi, z drewnianą protezą, kulejąca po ogrodzonym kolczastym drutem pastwisku; dziecko nie ma protezy, bo nie potrzebuje, a poza tym jeszcze rośnie, a poza tym nie wiadomo, czy dożyje. Ludzie na drogach: masowe migracje – ruchy robaczkowe Zwierzęcia przesuwają ich w dół i w górę jego układu trawiennego. Tak dobrze, tak dobrze, szepcze Witschko: nikt nie kontroluje uchodźców. Mongolscy dzierżyciele włodów, ustawieni przy skrzyżowaniach, odchodzą od ognia jedynie wtedy, gdy wypatrzą kogoś z wyglądu na tyle zamożnego, by był w stanie zapłacić okup, łapówkę, grzywnę, mandat czy jak to się aktualnie zwie; ale tu wszyscy w szmatach i sami jak szmaty. Cywilnych samochodów nie uświadczysz już w ogóle. Sporo rowerów. W jezdni wyrwy, szramy po odłamkach. Czasami w zasięgu wzroku jakiś stary wrak: łazika, transportera opancerzonego, czołgu; Smith z przyzwyczajenia odprowadza go płynnie spojrzeniem. Dwie kontrole, ale przechodzą bez problemu. Rozmawia Ślązak, Ian milczy. Trzeba wypytywać ludzi, bo brak drogowskazów, pozostały jedynie owe wyznaczające granice miast betonowe monumenty, których nie dało się usunąć; ogłaszają betonową cyrylicą obecność jeszcze większego betonu. A oni idą, idą. Smith widzi więcej, niż rozumie.
– Tu już prawie nie ma mężczyzn. – Ano, nie ma.
– Co to jest, kapliczka?
– Taa, Matki Boskiej Saperskiej. – Przemytnik wciąż jednako obcy; kiedy on żartuje, kiedy mówi serio? Nie sposób rozpoznać. Czy rzeczywiście ma raka? Potwierdził, gdy go Ian spytał, lecz ten przypuszcza, że to z przekory. Teraz woli nie pytać, to go upokarza. Idzie w nieznane. Po raz pierwszy od wielu dni nocował pod dachem, dachem niegdysiejszego Domu Partii, teraz przerobionego na schronisko dla uchodźców, bo to już był pierwszy krąg ESW, połowę tego miasteczka zeszłej jesieni zniszczono w trakcie anonimowego nalotu anonimowych samolotów z anonimowej jednostki, a to się szerzy jak zaraza, mógł wyjść na próg Domu i objąć panoramicznym spojrzeniem całość pobliskiego cmentarza, długie rzędy grobów, pojedynczych i zbiorowych: anonimowe. Rzadkie zasieki drewnianych krzyży wyznaczały granice emanacji. Na ścianie budynku ktoś nabazgrał kredą po polsku: ZAJEBAĆ WSZYSTKIE WRÓBELKI. Smith stoi, pali Witschkowego papierosa, powoli, ostrożnie i z niesmakiem; zachodzące słońce wyciera cieniem lana błoto werandy. W tej chwili po raz pierwszy odczuwa swoją tutaj obcość w sposób czysto fizyczny, bo jakimś zwierzęcym rozedrganiem instynktów, dreszcze przebiegają mu po plecach. Jestem Żydem, który się przebudził w środku katolickiej mszy. Podchodzi doń Ślązak.
– Weltzmann…
– Co?
– Zabili Czerniszewskiego.
Wróciwszy do wnętrza Domu Partii (uchodźcze dzieci o brudnych twarzyczkach plątały mu się pod nogami, goniąc się z krzykiem po całym pomieszczeniu, a to była jedna wielka hala, bo wyburzono wszystkie ściany wewnętrzne budynku), zaczął w myśli liczyć, która to już z kolei śmierć nielegalnego prezydenta nie istniejącej Polski. Piąta, szósta; tak jakoś – umierał on średnio raz do roku, ostatnio trochę częściej. Władimir Czerniszewski, Profesor matematyki, samozwańczy bohater, posępny starzec, ajatollah tej katolickiej dżihad. Smith dotarł do swego plecaka, usiadł, oparł się plecami o zimny beton. Nikt nie zwracał na niego uwagi, w Domu Uchodźców kłębił się tysięczny tłum; krzyki, zamieszanie – chaos wizualny i dźwiękowy kryły każdego szarą maską anonimowości. Pogrzebał w plecaku; na ślepo, na wyczucie włączył komputer, ze schowka wyjął skrzata i wetknął go sobie w ucho, kryjąc dłonią, płasko przyłożoną do głowy, niby dla oparcia. Smith tuż po przekroczeniu niemiecko-rosyj skiej granicy zaprogramował był maszynę na ciągły monitoring, archiwizację i uaktualnianie serwisu informacyjnego WCN, którym stacja, za pośrednictwem swych niezliczonych „muszych" satelitów, bezustannie bombardowała każdy zakątek Ziemi – teraz skrzat jął recytować mechanicznym szeptem ostatnią porcję newsów:
– Rzecznik emigracyjnego rządu Japonii przedstawił na konferencji prasowej w Honolulu zdjęcia satelitarne przedstawiające młodego cesarza Japonii na dziedzińcu chińskiego więzienia… Sir Geoffrey Risk, minister do spraw kolonii Zjednoczonego Królestwa, potwierdził doniesienia o wzmocnieniu singapurskiego garnizonu jednostkami specjalnymi wobec spodziewanych rozruchów w dziesiątą rocznicę rozpoczęcia się zamieszek… Prowadzone w Alugei rozmowy persko-egipskie nie zakończyły się porozumieniem, co jeszcze bardziej oddala termin odblokowania Kanału Sueskiego… Na wschodnim froncie wojny meksykańskiej doszło do drobnego incydentu: dwóch zabitych, liczba rannych nieznana… Bałkańscy korespondenci sieci donoszą o powszechnych tam plotkach o wyruszeniu na północ oddziału pułkownika Wyżryna… Rzecznik Ministerstwa Obrony Rosji wydał oświadczenie podtrzymujące twierdzenie o śmierci Władimira Czerniszewskiego, przywódcy nadwiślańskich bandytów: „Tym razem jesteśmy pewni, mamy potwierdzenie z satelity-Czerniszewski nie żyje, na własne oczy widziałem, jak rozerwało go na strzępy." Rzecznik nie kryje, iż w tym celu posłużono się bombą implantowaną w organizm jednego z bandytów, a następnie samoczynnie detonowaną po uzyskaniu założonego odczytu aktywności mózgu nieświadomego niczego nośnika ładunku, odczytu oznaczającego bezpośrednią bliskość Czerniszewskiego. Rzecznik nie skomentował wyrażonego przez dziennikarzy przypuszczenia o przekazaniu tej techniki NKWD przez amerykańską NBI, choć, jak wiadomo, jedynie wywiad USA dysponuje podobnymi… – Smith wyjął skrzata. Więc żyje? Nie żyje? Trudno orzec, Rosjanie już nie takie dezinformacje puszczali. Nie można być pewnym niczego, nie można wierzyć nikomu. Tu nie chodzi o to, że kłamią; to prawda się zmienia. Jaka jest prawda o samym Czerniszewskim? Syn polskich aparatczyków, zsowietyzowanych prominentów ery wczesnego Stalina. Profesor matematyki. Bandyta. Patriota. Samozwaniec. Marionetka Wyżryna. Wszystko i nic. Wszak to był niemal przypadek, że wówczas, po zdobyciu krakowskiej wieży telewizyjnej, właśnie jego użyto do odczytania protestu przeciwko przygotowywanemu Traktatowi Berlińskiemu – ponieważ odpowiednio dostojnie wyglądał, ponieważ miał odpowiednio poważny głos, ponieważ znał niemiecki i angielski, i ponieważ był pod ręką. A potem jakoś to już poszło, zapewne on sam nie do końca wiedział jak. Prezydent Polski. Nikt go nie wybierał na to stanowisko, sam się mianował. Bo i po prawdzie o żadnych wyborach nie mogło tu być mowy. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej. A że śmiesznie brzmi? Tylko w obcych uszach. Polski nie ma, ale jest jej prezydent, więc niby Polska jest. Tak właśnie wygląda logika tej wojny: działania na pozór absurdalne okazują się posunięciami bardzo pragmatycznymi, bo obliczonymi na wywołanie wrażenia na tych ludziach, a ci ludzie mają doprawdy dziwne wyczucie absurdu. Nawet gdyby im pokazać uciętą głowę Czerniszewskiego – nie uwierzyliby. Ale i sam Smith zaczynał już dostrzegać w tym pewną prawidłowość. Otóż jest życie człowieka i jest życie legendy, a oni tu nie mają swojego Hollywood.
– Jachim.
Podniósł głowę.
– Co?
– Idę.
– Gdzie?
– Zostań. Wrócę, to ci powiem. Może już… – Tak?
– Nic. – Witschko strzepnął do wnętrza dłoni popiół z papierosa. Uśmiechnął się krzywo.
Smithowi mocniej zabiło serce.
– On?
– Siedź.
– On? Powiedz. Czy…
– Siedź, do cholery. Cóżeś taki zrywny? Gdzie ci się tak śpieszy, do piachu?
•
Został sam i wtedy zauważył ludzi. Stracił dystans: nagle, bez ostrzeżenia, bez stanów pośrednich. Trzask: zalała go fala empatii. Jadł jabłko: stare, zasuszone, zapewne robaczywe. Podeszła dziewczynka i poprosiła o kawałek. Wyjął scyzoryk, odciął. Aż mimowolnie otworzyła ze zdumienia usta, nie liczyła na spełnienie prośby. Przyjęła poczęstunek spoglądając na Smitha z zaciekawieniem. Na oko nie miała więcej jak dziewięć lat, ale najprawdopodobniej była starsza: tutaj dzieci nie rozwijały się całkiem prawidłowo – może z winy ziemi i powietrza przeżartych skażeniem z wojny bolszewickiej, może z winy aktualnej wojny.
– Ma pan jeszcze?
– Nie.
– Mama by kupiła.
– Nie mam.
– Aha.
Przyjrzał się jej ubiorowi. Charakterystyczne: każda rzecz z innej parafii. Połatane szarogranatowe spodnie od jakiegoś kombinezu, cokolwiek za duże; ubłocone tenisówki, z długimi, czarnymi sznurowadłami, na modłę sandałowych rzemieni rzymskich legionistów oplatającymi ciasno nogi powyżej kostek; prujący się różowy sweterek, za mały, też niezbyt czysty; na nim górna część dresu o obciętych rękawach; na lewej dłoni wełniana rękawiczka, dziurawa, w kolorze jednolitego brudu. Dziewczynka miała jasne włosy, przewiązane jakąś spłowiałą chustą – jasne włosy i ciemne oczy, ciemną twarz, całą jakby w starych smugach olejnego smaru.
– Głodna?
– Bo co?
– Nic – zreflektował się. Nie mógł zacząć tak po prostu rozdawać jedzenia, natychmiast zwróciłby na siebie uwagę. Ta zima była ciężka, lecz wędrując ze Ślązakiem przez kraj, jakoś nie widział konających z głodu; ale głód ma wiele twarzy, a on, urodzony i wychowany w świecie sytości, znał jedynie komiksowe wersje Jeźdźców Apokalipsy, myślał ekstremami, szokującymi ujęciami kamery. A nikt by nie otrzymał nagrody za sfotografowanie tej dziewczynki: ani nie była kościście chuda, ani śmiertelnie ranna, ani też sama nie zabijała i nie zadawała okrutnych ran, nie zaliczała się również do owych niezmiernie fotogenicznych nieletnich ofiar choroby popromiennej -a jednak to w jej oczach, na jej twarzy zalegał ciężki cień nadchodzącego Armageddonu.
– Jak masz na imię?
– Wiera. – Odgryzła kolejny kęs jabłka. – Dokąd pan idzie?
– A tak, robotę jakąś znaleźć.
– Do Niemców?
– Ano. Na Śląsk.
– Ma pan pieniądze?
– Podobno czasami puszczają darmo. Skrzywiła się.
– Pan w to wierzy? Wszyscy biorą.
– Się zobaczy.
Bez przekonania skinęła głową. Splunęła pestką i usiadła obok Smitha, opierając się o beton i podciągając kolana pod brodę.
– Mama mówi, że teraz to już koniec. Nie zrozumiał.
– Koniec?
– Noo, wezmą się za łby, a potem przyjdą Chińczyki. – A Ruskie?
– Co Ruskie? – prychnęła. – Dadzą im wódkę i będzie spokój.
Smith chichotał w duchu, słuchając tej analizy politologicznej.
– A tata? – spytał.
– Co?
– Noo, co on na ten temat sądzi?
– Ee, panie, mojego tatę to już trzy lata temu zabrali.
– Zabrali?
– Nie żyje, nie żyje. – Przyłożyła dłoń z palcami ułożonymi w pistolet do swojej skroni. – Puf! Wie pan, jak wtedy mózg wylatuje? Taki szary budyń na ścianie. Ale czasami kula ugrzęźnie w środku i wtedy nic nie widać. Ale z włoda to serią i wtedy głowy w ogóle nie ma. Bum-bum-bum! A ja kiedyś strzelałam… wie pan, jak to kopie? Mało mi z ręki nie wyskoczył. Strzelał pan kiedyś? Brat mówi, że najlepsze są te snajperskie. Człowiek idzie sobie pustą ulicą, a tu nagle nie wiadomo skąd… i załatwiony! Fajne, nie? Ale jeszcze lepsze są granaty. Znaleźliśmy kiedyś z bratem… O rany, mama mnie woła, muszę lecieć. -Poderwała się i odbiegła.
Nie patrzył za nią. Czuł się winny, że w ogóle z nią rozmawiał. Miał zamęt w głowie, nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Przebywał tu już wystarczająco długo, by nie posługiwać się kategoriami urazów psychicznych i traum dziecinnych; lecz na ich miejsce nie znalazł żadnych innych narzędzi. W efekcie po prostu brakowało mu słów i świat rozpadał się na kawałki, nieopisywalny. Ludzie, przedmioty, idee – wszystko się rozmywało. Ta dziewczynka – mój Boże, ta dziewczynka… przecież ona w żadnym razie nie jest chora, to dla niej całkowicie naturalne.
I tak na cokolwiek by nie spojrzał. Normalność nienormalności. Potrzeba nowych słów, nowych myśli. Ale miał tylko stare.
Patrzył i słuchał już bez wyimaginowanego kołpaka na głowie. Dom Partii kubaturą odpowiadał średniowiecznym katedrom i mniej więcej tyle samo słońca do środka wpuszczał. Kłębiło się tu, w zimnym półmroku, ponad tysiąc osób. Tych bardziej odległych widział już tylko cieniami. W kątach, przy nie doburzonych ścianach, poustawiano niskie i wąskie łóżka, coś jakby prycze, na których leżeli chorzy. Od świeżego cmentarza, w jaki przemienił się miejski park, dzieliło ich nie więcej, jak kilkadziesiąt metrów; nie była to dobra wróżba. Przy chorych żadnych lekarzy; tylko rodzina, a i to nie zawsze. Niewykluczone, że ktoś tam właśnie kona w samotności, a tuż obok bawią się dzieci. Przy filarze kilku starców rżnie w karty – oczywiście na pieniądze i oczywiście są to niemieckie marki, bo przecież nie ruble, zżerane przez hiperinflację z prędkością ponaddźwiękową. W cienistym wnętrzu unosi się szum przyciszonych rozmów: rozmawia się tak, by nie zwracać uwagi, niemal szeptem, nawet matki wołające dzieci, bo już pora spać, nawet one czynią to jakimś zduszonym głosem, jakby w obawie poniesienia srogiej kary za podniesienie poziomu dźwięków, choć wszak nie ma tu żadnych strażników, żadnych żołnierzy, żadnych oficjeli, tu sami uchodźcy. A mimo to rozmawia się po rosyjsku. Z perspektywy Nowego Jorku wydawało mu się to kolejnym sztucznym przymusem, powszechnie omijanym -wszak od śmierci Stalina nie groził już stryczek za użycie języka polskiego – tymczasem okazało się zmianą bodaj najtrwalszą. Są takie dzieci, mówił Ślązak z jakimś gorzkim niesmakiem, są takie dzieci, co to już w ogóle: tylko ruski. Z perspektywy Nowego Jorku wydawało się to zgoła niemożliwe. Trzy czwarte wieku – czy to aż tak wiele? Czy to naprawdę tak wiele? A przecież wystarczy się chwilę zastanowić, by pojąć, iż z ludzi, którzy polskiego nauczyli się w dzieciństwie jako języka, jeśli nie ojczystego, to w każdym razie rodzinnego, dziś już żyją jedynie ostatnie niedobitki; że pokoleniem dzisiaj dominującym jest pokolenie ludzi śniących po nocach krwawe koszmary, iż w miejscu publicznym wymknęło im się choć pół zdania po polsku. Można potępiać okrucieństwo takich metod, lecz przecież nikt nie neguje ich skuteczności.
I wtem, jakby w komentarzu do swych rozważań, posłyszał puszczoną z magnetofonu o trzeszczącym głośniku – polską piosenkę. Obdarzony wyjątkowo niskim głosem mężczyzna smętnie zawodził przy akompaniamencie rozstrojonej mandoliny; fatalnie było to nagrane. Smith nie znał tego kawałka, chociaż słyszał już wiele jemu podobnych kiczowatych pieśnideł ciągniętych na nutę ludowych przyśpiewek.
Czarnej Zośce czarne kwiaty,
Czarnej Zośce czarny bez,
Słodki całus piegowatej,
Zezowatej strumień łez.
Dobre słowa cichej żonie,
Cichej żonie tysiąc słów,
A kochankom, słowo o niej
I złą prawdę;
bowiem znów -Tak, to będzie długie lato:
Tego lata zadrży świat…
•
Obudził go Witschko, potrząsając za ramię. – C-co…?
– Zbieraj się, idziemy.
Smith momentalnie oprzytomniał. Był wczesny ranek, a sądząc po kącie padania promieni słonecznych – ledwie świtało. Pozbierał swoje rzeczy, zarzucił na bark plecak. Ludzie pogrążeni byli we śnie, nikt nie patrzył. W drzwiach minęli się z rozespaną kobietą, wracającą od przycmentarnych dołów kloacznych.
Na werandzie Smith złapał przemytnika za rękę.
– Tak – odparł Ślązak, zanim Amerykanin zadał pytanie.
Poszli.
•
Na rogatkach była zapora, stał tam transporter opancerzony, na nim wylegiwało się dwóch Ruskich, trzeci siedział w trawie obok i zajadał kiełbasę, popijając jakimś mętnym płynem z brudnej flaszki o wyszczerbionej szyjce. Przy nim rozłożyło się trzech młodych mężczyzn w cywilu, grali w karty i opowiadali sobie dowcipy, sołdat z kiełbasą częstował ich chlebem i cebulą. Czwarty z obsługi transportera, rozebrany do szarego podkoszulka, stał przy zaporze i palił papierosa. Przewieszony przez jego ramię włod kołysał się przy każdym zaciągnięciu, zatknięte za pas charakterystyczne kwadratowe magazynki puszczały w pobliski las ostre zajączki z odbitych promieni zbliżającego się do zenitu słońca. Słowem: sielanka wojenna.
Witschko podszedł do palacza i zamienił z nim kilka słów. Ten odwrócił się i zawołał w stronę karciarzy. Niechętnie się pozbierali, schowali karty, podnieśli plecaki; pożegnali się z żołnierzami i podeszli do Ślązaka.
Smith obserwował to wszystko zza pierwszych drzew lasu i kiedy potem spotkał się z grupą za zakrętem szosy, spytał o tych Ruskich.
– Fajne chłopaki – powiedział ryży. Tymczasem Witschko zbierał się do odejścia.
– Zobaczymy się jeszcze kiedyś? – zagadnął go Amerykanin.
Przemytnik po swojemu wzruszył ramionami.
– Wątpię – mruknął, uścisnął mu rękę i odszedł. Trzech młodzieńców odprowadziło go spojrzeniami.
– Stary skurwysyn – skrzeknął ostrzyżony na łyso. Smith poczuł, że czas przejąć kontrolę nad sytuacją.
– Smith – rzekł, wyciągając dłoń.
Obawiał się, że z jakiegoś powodu zignorują ten gest, ale niepotrzebnie. Ryży zajął się przedstawianiem.
– Jan, Michał, Andrzej. – On był Michał, Andrzej to ponury łysol, a Jan to ten trzeci, chudy brodacz z blizną nad okiem.
Smitha zaciekawiła wymowa imion, czysto polska; sam ich dobór też mu się z czymś niejasno kojarzył. Zaśmiali się, gdy zapytał.
– Oczywiście, że co innego w papierach! Imienna ustawa, wiesz przecież. Ale to są nasze prawdziwe imiona.
Faktycznie, wiedział. W dwudziestym czwartym, równo z ustawą językową, weszła w życie ustawa imienna, nakazująca nadawanie dzieciom jedynie imion znajdujących się w oficjalnym sowieckim rejestrze, zmieniano nawet nazbyt polskie otczestwa. Tak więc ta trójka w bumagi wpisane miała zapewne jakichś Iwanów, Aleksiejów, Michaiłów. Od wybuchu powstania przez Republikę Nadwiślańską przewaliła się prawdziwa fala reimionizacji, zrobiła się z tego po prostu moda.
– A ja jestem Jachim Weltzmann – powiedział Smith. – Żyd repatriowany z Syberii.
Bardzo dobrze – skinął głową ryży Michał. – Bardzo dobrze. Sprzęt w plecaku?
– Aha.
– To już gorzej. – Poskubał sobie brew. – No nic, coś wykombinuj emy.
– Gdzie jest Wyżryn?
– Powoli, powoli.
– Mówią, że ruszył z Bałkanów.
– Wiosna w końcu.
– A słyszeliście, że Czerniszewski nie żyje?
– Co, znowu? – skrzywił się Andrzej. – Ten Posmiertcow nie ma w ogóle wyczucia. Ile w końcu można? Istny kabaret z tego zrobił.
Posmiertcow był ministrem obrony Rosji. Michał spojrzał w niebo.
– No to pójdziemy. Ładny dzionek. Co będziemy tu sterczeć jak stare dzięcioły.
Machnął na Andrzeja i ponurak ruszył naprzód, zapewne jako czujka. Smith z dwoma pozostałymi wkrótce stracili go z oczu, zresztą początkowo maszerowali bardzo powoli, pozwalając tamtemu wysforować się na odpowiednią odległość. Później jednak narzucili mordercze tempo.
– Macie broń? – rzucił Smith w przerwie pomiędzy kolejnymi sapnięciami.
– Daj spokój – poradził mu przez ramię Michał, który szedł kilka kroków z przodu.
Smith jednak nie dał spokoju i po chwili zagadnął milczącego dotąd Jana, towarzyszącego mu z prawej.
– Daleko to? Ile dni? Tamten wzruszył ramionami.
W końcu Amerykanin zrezygnował, szkoda mu było tchu. Dopiero jak przystanęli na krótki odpoczynek przy strumieniu, spróbował ponownie.
– A w ogóle spotkałeś go kiedyś?
Jan uśmiechnął się do niego, mrugnął porozumiewawczo, podciągnął swetr i wyszarpnął ze spodni kraciastą koszulę, ukazując czarny T-shirt z logo MGM, srebrnym nadrukiem: NIEUCHWYTNY XAVRAS oraz zdjęciem Johna Fourtree w roli Xavrasa Wyżryna; za aktorem kłębiły się czerwonożółte płomienie, pędził czołg, biegło kilku facetów strzelających z biodra z włodów, a sam zabójczo przystojny Fourtree, w podartej panterce, ryngrafie z Matką Boską na piersi, z kawaleryjską szablą przy boku i ze straszliwych rozmiarów granatnikiem w ręce, uśmiechał się drapieżnie do obiektywu.
Ryży zobaczył to i wściekł się.
– No przecież mówiłem ci, idioto! Musisz to nosić? Musisz? Co ty masz w tej czaszce, mózg czy gówno? Wszystkich nas mogą przez ciebie utrupić! Szlag!
Smith powtórnie zerknął na reklamowy podkoszulek. Za coś takiego tutaj kula w łeb. Doprawdy dziwne rzeczy urastają do rangi symboli. A przecież wcale się już nie dziwił, Moskwa nie mogła inaczej zareagować, ta hollywoodzka superprodukcja stanowi fakt polityczny i nie sposób go ignorować. Człowiek złapany z pojedynczą płytą z tym filmem niechybnie zostałby uznany winnym co najmniej zamachu stanu – T-shirt gwarantuje jednak śmierć równie pewnie, morda Johnn/ego Fourtree zyskała znaczenie politycznej deklaracji.
„Widywałem szatana przemocy i szatana chciwości, i szatana pożądliwości; ale, na Boga! – byli to silni, jurni szatani o ognistych ślepiach, którzy rządzili i powodowali ludźmi – ludźmi, mówią wam. Lecz stojąc tam, na zboczu wzgórza, poczułem, że pod oślepiającym blaskiem słońca w tym kraju zapoznam się z rozlazłym, kłamliwym, bladookim diabłem, opiekunem drapieżnego i bezlitosnego szaleństwa." To jak z tym wróżeniem przez otwieranie na chybił trafił Biblii, bowiem następne zdanie Jądra ciemności brzmi: „Jak chytry umiał być także, przekonałem się dopiero po kilku miesiącach i o tysiąc mil dalej". Aż dreszcz po mnie przebiegł. Zakląłem. Michał spytał, czy to Jakieś złe wieści – bo już wiedzą, że komunikują się z siecią przez komputer. Powiedziałem, że czytam książkę; uniósł brwi. Na niebie ponad nami białe smugi poodrz-towe myśliwców szturmowych; minęliśmy już przełyk i zaczynąją się do nas dobierać soki trawienne Zwierzęcia; do mnie w każdym razie na pewno. Piszę to bardziej dla siebie, aniżeli na potrzeby tej zakontraktowanej książki – kolejne wspomnienia dziennikarza z pobytu w ESW, tylko że najpierw trzeba wrócić żywym, trzeba wrócić zdrowym na ciele i umyśle; piszę to właśnie dla zachowania zdrowia psychicznego, zagrożonego przez Zwierzą. Przy drogach szubienice z gnijącymi ciałami, na piersiach tabliczki z napisem: BANDYTA. Wiszą też na drzewach, brak czasu na budowanie szubienic, sąd odbywa się bardzo szybko, bardzo szybko zapada wyrok, jeszcze szybciej jest wykonywany. A ludzie się przyzwyczaili i nawet nie odwracają wzroku. Na trupach siadają czarne ptaszyska. Raz sami o mało nie staliśmy się mimowolnymi świadkami egzekucji; zdążyłem jeszcze zorientować się w jej ponurej teatralności: żołnierze wieszali człowieka już martwego, zwłoki po prostu. Element walki psychologicznej? Ale przecież na nikim już to nie robi wrażenia. Ot, koloryt lokalny. Dwudziesty kwietnia 1996, Galicja, obwód krakowski. Minęliśmy stolicę republiki z daleka, to wciąż strefa bardzo niebezpieczna, w ciągu ostatnich dziesięciu lat miasto padało i było zdobywane blisko dwa tuziny razy, a i teraz widać dymy nad Wisłą; nikt nie wie co się pali, ale z pewnością coś dużego, moi przewodnicy boją się, że Stare Miasto, że Wawel, tajemnicą poliszynela pozostaje fakt podminowania ich przez Rosjan ostatniej jesieni, po odbiciu Krakowa przez armię Babodupcewa, i to pomimo protestów Kochanowskiego, który dotychczas urzędował był w królewskich apartamentach, ale co może Kochanowski, nic nie może, to marionetka, jak przyjdzie co do czego, to byle pułkownik więcej znaczy, bo za nim stoi realna silą, silą jego pułku, a za Kochanowskim nie stoi nikt i nic. Babodupcew ulokował sztab w fortach pod kopcem Engelsa (to znaczy Kościuszki) i zapowiedział, że się nie ruszy, ma tam dywizję pancerną i batalion spadochronowy przeszkolony do walk miejskich, Wyżryn musiałby zgłupieć, żeby się na niego porywać, ale po Wyżrynie wszystkiego można się spodziewać, im bardziej to szalone, tym bardziej prawdopodobne, nie byłby Xavrasem, gdyby nie ryzykował, jego legenda jest niebezpieczna dla niego samego, nie wolno mu po prostu odejść od stołu i odłożyć rewolwer, a w rosyjskiej ruletce tak naprawdę nie ma zwycięzców. Piszę tosobie niby lekko – ale to wcale w ten sposób nie wygląda. Człowiek idzie przez las, boi się własnego cienia, nie wie gdzie północ, gdzie południe, Xavras to półbóg, Babodupcew demon, i prócz tego nikt niczego nie jest pewien. Zalega nad tym krajem jakaś szara chmura zwątpienia, zmroziła go klątwa niewiary. Tu trzeba innych diabłów, jurnych, ognistych, co to potrafią wlać w człowieka gorące żądze. Przecież nawet takich trzech młodzików (przypomniałem sobie: ten zestaw imion to z Sienkiewicza, mają tu takiego pisarza sprzed wieku, bezczelnego podlizywacza narodowym kompleksom), nawet oni – chociaż nie skażeni cynizmem starości, pozbawieni doświadczenia, rozwagi i wyobraźni wieku dojrzałego, bogaci jedynie w dziecięcą brawurę i pogardę śmierci – nawet oni, gdy ich spytać, przyznają, że nie wierzą w zwycięstwo. Czasami po takiej wieczornej rozmowie dochodzę do wniosku, że im w ogóle nie idzie o zwycięstwo, ale o samą walkę – w opowiadanych sobie nawzajem przy ognisku historiach przeważają te o chwalebnych śmierciach: większy bohater z faceta, który efektownie zdechł, aniżeli z takiego, co samemu utrupił hordę Ruskich i przeżył. Ciężko to pojąć. Myślę jednak, że coś podobnego prawem doboru naturalnego w końcu musiało się wykształcić w narodzie, którego jedynym powodem do dumy są liczne a krwawe klęski. Gdybym cenił takie jaskrawe uproszczenia, powiedziałbym, że oni po prostu zapomnieli, jak zwyciężać – ale to przecież nie jest prawda, spójrzcie tylko na Wyżryna, toż on jest bohater właśnie w zachodnim, hollywoodzkim stylu: nieuchwytny, niepokonany; jakby wylazł prosto z tego komiksu, z którego wziął swą ksywę, bo czy ktoś jeszcze w ogóle pamięta o zmyślonym rysunkowym Xavrasie? – Wyżryn zajął jego miejsce, powstają nowe komiksy, on stoi teraz pomiędzy Kubą Rozpruwaczem a G-Giantem. Jaki z niego bohater, terrorysta przecież – ale dzisiejsi herosi do utrzymania się na piedestale nie potrzebują już atrybutu moralnej niepokalaności. W rzeczy samej wymagany jest raczej jakiś rys bezinteresownego zła, a tego Wyżrynowi doprawdy nie sposób odmówić. Wojna ta w herbie posiada właśnie bezinteresowne zło – jak zresztą wszystkie wojny XX wieku. No, idzie się przez ten kraj, zimny, szary, ponury, patrzy na tych ludzi, słucha ich rozmównierozmów, widzi te groby, te zgliszcza przydrożne, te wraki starych czołgów, ciężarówek, patrzy w spokojne oczy dzieci – i aż coś wyje człowiekowi w duszy za ognistookimi szatanami Conrada.
Oczywiście nie wierzył w to, co pisał, nie do końca. Zawsze jest ten posmak oszustwa, nawet jeśli oszukuje się samego siebie. Dobrze wiedział, że nigdy nie pojmie ani tych ludzi, ani tego kraju. W ostatecznym rozrachunku mógł się odwołać jedynie do rozumu, a to bardzo mało. Czuł się obcym, i oni wyczuwali jego obcość. Czasami łapał się na tym, że dla zrozumienia banalnej wymiany zdań pomiędzy Michałem a Andrzejem przywołuje na pomoc wykutą na pamięć historię Polski; żenujące to było.
Z drugiej strony – historia tłumaczyła wiele, bo samego Xavrasa Wyżryna, AWP, Czerniszewskiego. Nie należy lekceważyć przeszłości. Ten potwór żyje w nas wszystkich.
Oni zawsze mieli pecha do wodzów o nazbyt gorącej krwi. Gdyby nie brawura tego idioty Piłsudzkiego, może utrzymaliby niepodległość trochę dłużej niż dwadzieścia kilka miesięcy. A tak – raz-dwa i było po sprawie, nawet nie zdążyli się narządzić, jeszcze im samowładztwo nie obrzydło i nie skompromitowali się ich przywódcy. Co zresztą nie wyszło rzeczonym na zdrowie, bo Stalin się nie cackał, Syberia kraj wielki, starczy miejsca dla wszystkich; dali przykład Trocki i Tuchaczewski, jak znikać w tajemnicznych okolicznościach, cicho, niepostrzeżenie. Jeszcze przed wybuchem wielkiej wojny bolszewickiej trudno byłoby znaleźć w Republice Nadwiślańskiej więcej niż kilkaset osób polskiego pochodzenia mogących się poszczycić wyższym wykształceniem, żeby już nie wspomnieć o szlacheckim rodowodzie. Gdyby nie te niezmierzone przestrzenie, Syberia zmieniłaby się w zgoła tygiel błękitnej krwi. Lecz paszcza lagrowego państwa nigdy się przecież nie zamykała, nie było mowy o nasyceniu, i tak rychło doszłoby do rozwodnienia, podobnie jak w rzeczy samej stało się to z krwią żydowską, litewską, łotewską, estońską, cygańską, tatarską, czeczeńską i niezliczonych innych nacji; powstał z nich nowy, jedyny w swoim rodzaju naród: Syberyjczycy – o genezie łączącej w sobie najgorsze cechy narodów Ameryki i Australii.
Wielka wojna bolszewicka zdziesiątkowała również tych, którzy pozostali. Ślimaczny front przesuwał się po środkowoeuropejskiej równinie w tę i we w tę, w latach 1935-44 kilkakrotnie opierając się to na Odrze, to na Bugu; do tej pory wykopują tu przeróżne zardzewiałe żelastwa wojenne, niewypały, szkielety żołnierzy niemieckich, francuskich, rosyjskich, gdzieniegdzie nawet brytyjskich. Tę ziemię Zwierzę upodobało sobie szczególnie. Trudno stąpnąć, by nie odezwały się duchy nie pogrzebanych wojowników ze wszystkich czasów.
Gdyby Rosja była mniejsza… gdyby nie władała tak wielkimi połaciami lądu, gdyby nie posiadała do swej dyspozycji takich mas ludzkich… niezmierzone otchłanie tajemnicy… Ale słowo: „Rosja" zawiera w sobie i to, nawet jeśli chwilowo jest zakazane. Von Gausberg nie miał wyjścia, musiał liczyć na korzystny pokój, nie mógł ciągnąć tej wojny na wyniszczenie, pomimo niewątpliwej przewagi w postaci bomby atomowej – Rosja opierała się na Uralu, na Azji, a co za plecami miała Rzesza? Francję, z którą chwilowy sojusz załamać mógł się w każdej chwili pod ciężarem zadawnionych urazów; Wielką Brytanię, dla której wojna bolszewicka stanowiła głównie okazję do wzmocnienia swej pozycji w koloniach; zimne morze. Więc nie uderzono w Moskwę – bomby spadły natomiast na Kijów, Warszawę i Leningrad.
To wszystko żyje w Xavrasie Wyżrynie. On przecież urodził się wewnątrz Atomowego Trójkąta, i jako jedyny z siedmiorga rodzeństwa dotrwał wieku dojrzałego, bo pozostałych wykosiła Stara Promienista, jak ją tutaj zwą. To wszystko żyje w nim. Pierworodny Michała Wyżryna, hydraulika z Zamościa, przyszedł na świat czwartego kwietnia 1944. Szkołę podstawową ukończył z ocenami, oględnie mówiąc, przeciętnymi; w trzyletniej leninówce było już lepiej. Odsłużywszy obowiązkowe pięć lat w Armii Czerwonej, kiedy awansował do stopnia młodszego sierżanta, trafił do szkoły oficerskiej, aby kontynuować tak świetnie rozpoczętą karierę wojskową. Na roczniku plasował się w górnych warstwach drugiej połowy rankingu elewów. Podobnie w okresie służby zawodowej – nie odznaczał się niczym szczególnym. Wszelako koledzy z wojsk rakietowych wspominają go jako osobę cieszącą się wyjątkową sympatią otoczenia, organizatora nocnego życia jednostki i pułkowego Casanovę – a było to już po śmierci jego żony, która wkrótce po ślubie zmarła w czasie porodu; najwyraźniej szybko pocieszył się po jej stracie. W hierarchii służbowej piął się powoli zgodnie z harmonogramem dla nie-Rosjan, opartym na liczniku lat odsłużonych. Odznaczenia również otrzymywał tylko przewidziane zwyczajem. Do momentu śmierci Stalina i intronizacji Syna Mahometa dociągnął do stopnia kapitana..Podczas pierwszej rewolty nie opowiedział się po żadnej ze stron. Data jego dezercji zbiega się z rozpoczęciem Czarnej Dżihad i początkiem ekspansji Europejskiej Strefy Wojennej. Podobnie jak wielu zawodowych oficerów Armii Czerwonej polskiego pochodzenia, zebrał swój własny partyzancki oddział i mianował się pułkownikiem. Imię jego stało się głośne po brawurowym rajdzie na Kraków, pierwszym oblężeniu stolicy republiki; wtedy też upowszechnił się jego pseudonim – Xavras – wzięty z komiksowej historii greckiego bohatera wojen domowych, którego omijały kule, bomby i noże zamachowców. Odtąd o Nieuchwytnym Xavrasie Wyżrynie głośno było niemal bez przerwy; gdzie nie stąpnął, tam trupy i krew, zgliszcza i dym, wszystko to w telewizji bardzo malownicze, a on kamer nie unikał…
– Cóżeś się tak zamyślił? Lepiej patrz, gdzie leziesz, bo jeszcze na minę wdepniesz.
– Co wy z tymi minami, obsesję jakąś macie, kto by je kładł w środku lasu, tak bez sensu…
– Wszędzie je kładą, a już te plastiki to możesz nawet w dziupli znaleźć. Potrzebujesz paru trupów, żeby się nauczyć?
– Zejdź już ze mnie…
– Nie jęcz, nie jęcz, jeszcze pół godzinki, potem pójdziemy w doliny. I w ogóle cicho bądź, po lesie niesie jak cholera.
Zeszli w głąb wąwozu, Andrzej i Michał z przodu, Smith coraz bardziej zostający z tyłu; Jan szedł jako czujka, nie widzieli go od rana. Ściemniło się, zbocza i drzewa przesłaniały niebo. Wąwóz skręcał.
Dwóch żołnierzy z włodami na ramionach. Omal na nich nie wpadli. Obustronna konsternacja, wytrzeszczają na siebie oczy w niemym zdumieniu, Smith z wrażenia aż wstrzymał oddech.
– Co wy… – zaczął sołdat z lewej, niższy, skośnooki. Andrzej strzepnął lekko prawą ręką i Rosjanin zakrztusił się, złapał za gardło, przewrócił.
Ten z prawej, krzywonosy, z papierosem wiszącym na grubej dolnej wardze, w panice jął się szarpać ze swym karabinem, usiłując równocześnie zdjąć go ramienia, odbezpieczyć i wycelować; oczywiście nic z tego mu nie wyszło, zaplątał się na amen. Wypluł papierosa i cofając na miękkich nogach, zaczął kląć i wrzeszczeć o pomoc; oczy – rozszerzone od śmiertelnego przerażenia – wlepione miał w odległych od niego o sześć-siedem metrów Michała i Andrzeja, którzy wciąż nie uczynili kroku.
– Z lewej – warknął Michał i dopiero wtedy skoczyli do przodu, momentalnie zachodząc żołnierza z dwóch stron. Krzywonos puścił włoda i złapał za bagnet. Smith już nie zobaczył, jak wyjmuje go z pochwy, bo zwalili się na Rosjanina wyżrynowcy i nieszczęśnik zniknął w kłębowisku ciał.
Ian podszedł wolno do skośnookiego. Facet kopał piętami ziemię. Ostatnie drgawki: dłonie zaciśnięte na szyi, z której wystaje rękojeść noża, oczy wpatrzone błagalnie w wąski pasek wieczornego nieba. W końcu znieruchomiał. Smith podniósł i odbezpieczył jego włoda, podszedł z nim do pozostałych.
– Odłóż to, bo se jeszcze krzywdę zrobisz – rzekł mu Michał, obejrzawszy się.
Krzywonosy miał skręcony kark. Andrzej już wstawał, otrzepując spodnie.
Smith odłożył włoda. Obserwował Andrzeja, który powlókł się do skośnookiego, wyciągnął z niego nóż, wytarł jego wąskie ostrze, po czym schował go sobie w rękawie.
Tymczasem podniósł się i Michał. Złapawszy zwłoki krzywonosa za ręce, spojrzeniem nakazał Ianowi chwycić nogi denata; zaczęli go ciągnąć pod przewieszkę na zakręcie wąwozu. Michał był wściekły, w przerwach między sapnięciami klął na Jana.
– Gdzie znowu ta zaraza polazła? Jak on szedł, że ich, kurwa, nie widział? Taki wakacyjny patrol, spacerkiem z papieroskiem; przecież nawet się nie kryli! Gdzie ten pieprznięty kinoman ma oczy?!
Andrzej przytargał drugiego. Przykryli ich zeschniętymi gałęziami, starymi liśćmi, ziemią.
– Która godzina? – spytał Michał.
– Dziewiętnasta szesnaście.
– Siódma dziesięć. Zegarek ci się spieszy – zauważył Smith.
– To nie zegarek się spieszy, to Ziemia za wolno się obraca – odmruknął Andrzej.
– Zamknijcie się.
– Nie masz własnego?
– To był mój własny.
– Nie trza było grać, jak nie umiesz – parsknął Andrzej. – Poker nie dla dzieci.
– Dajcie pomyśleć, do cholery. Meldunek mogli mieć o ósmej albo dziewiątej, chyba że nieregularnie, ale wątpię. To nam daje minimum dwie godziny do chwili znalezienia ciał, jakieś drugie tyle, zanim dopadną nas psy. Wołaj Janka.
Andrzej skrzywił się i wydał z siebie serię przedziwnych odgłosów, charakterystycznych zapewne dla jakiegoś miejscowego ptaka, chociaż Smith nie potrafił sobie wyobrazić, cóż by to musiał być za dziw natury. Poszło echo po lesie. Czekali. Brak odzewu.
– Powtarzaj – mruknął Michał i sięgnął po mapę. -Przeklęta dzicz. Same gruntówki, szlag by to.
Smith otworzył komputer i uruchomił swój atlas.
– Jest siedemdziesiątka dwójka na południe-wschód.
– Puść sobie autotracking, to ci oko zbieleje.
– Mhm, półtorej forsownego.
– Pieprzysz. To jezioro obminowane jest ze wszystkich stron.
– Skąd wiesz?
– Bo samiśmy je minowali. Do luftu takie mapy, z orbity gówno zobaczysz. Spróbuj mi lepiej wymacać radiostację kompanii.
– Hę, hę, hę.
– No tak. Antenka satelitarna, niech ją syf.
– Odezwał się, wraca – zameldował Andrzej. Michał postukał się paznokciem w ząb.
– Coś mi się widzi, że czeka nas mały maraton. Wisikać się i wysrać, bo potem nie będę się zatrzymywał. -Schował mapę. – Gdzie ten skurwiel? Co on tam robi? Poziomki zrywa? Która godzina, do cholery?
•
Pierwszy maja; Karpaty. Tu już byli względnie bezpieczni. Wciąż na południe, na południe, bo tam Wyżryn. Wyżryn z kolei zmierzał na północ, wolno, ponieważ zima niechętnie ustępowała: wiosny wciąż ani śladu i najpewniej od razu uderzy gorące lato. Więc spotkają się gdzieś po drodze, oni i pory roku. To już jest prawdziwa Europejska Strefa Wojenna, tu bije serce Zwierzęcia; to ta kraina krwawych baśni, sceneria niezliczonych powieści i filmów -tylko że teraz wszystko tu dzieje się naprawdę.
Smith skrupulatnie prowadził komputerowy pamiętnik. Wieczorami wypytywał swych przewodników o szczegóły. Odpowiednio zachęceni, opowiadali historie wręcz niewiarygodne, i faktycznie, Ian z reguły im nie wierzył, przypuszczając, iż robią sobie jaja z naiwnego cudzoziemca, podśmiewając się zeń, gdy nie widzi.
Trzeciego maja minęli się z dwunastoosobowym oddziałem węgierskiej partyzantki. Michał konferował chwilę z jego dowódcą; obaj posługiwali się w tej rozmowie ową charakterystyczną gwarą ESW, stanowiącą zlepek najprostszych form językowych importowanych z połowy języków słowiańskich, choć trzeba przyznać, że głównie z rosyjskiego. Ów panslawiczny slang żołnierski, który, w hollywoodzkim wydaniu, w ustach Johnny'ego Fourtree był doskonale dla Smitha zrozumiały, teraz objawił mu się jakimś skomplikowanym szyfrem – z całej konwersacji zdołał pojąć jedynie cztery zdania: powitalne i pożegnalne.
– Kto to był? Szabo? – spytał, gdy już się rozstali.
– Nie, to chłopaki od Meresza.
Było dwóch komendantów podziemnej armii Wielkich Węgier; nienawidzili się nawzajem bodaj równie mocno, co każdy z nich Rosjan. Natomiast pomiędzy nimi a AWP nie było dotychczas większych tarć i Węgrzy pozostawali wobec wyżrynowców w neutralnej przyjaźni, cokolwiek miałoby to znaczyć.
Czwartego doszły ich odległe echa jakiejś potyczki z użyciem broni maszynowej, granatników i moździerzy. Nikt nie wiedział, kto z kim się bije: w Karpatach z równym prawdopodobieństwem spotkać można było zbrojnych przedstawicieli tuzina z górą nacji, na Nizinie Wołoskiej i w Besarabii operował także stambulski odłam Armii Proroka, czasami zapuszczając się jeszcze bardziej na północ. Był to rejon o strategicznym znaczeniu dla każdej ze stron, bo pomijając już proste uwarunkowania ekonomiczne, północno-zachodni brzeg Morza Czarnego stanowił jeden wielki targ handlarzy wojną, a już Stambuł… Stambuł odzyskał swą pozycję sprzed tysiąca lat: w tym neo-Konstantynopolu zbiegały się wszystkie linie układu nerwowego ESW, tam mieścił się jej mózg.
Poruszali się teraz znacznie szybciej, już to dlatego, że nie groziło im spotkanie z naziemnym patrolem Armii Czerwonej, już to z uwagi na rozległe znajomości Ianowych przewodników z AWP: kilkakrotnie ich podwieziono, a raz skorzystali nawet z uprzejmości pilota zdobycznego helikoptera i przeskoczyli za jednym zamachem ponad dwieście kilometrów; ten pilot był Holendrem, najemnikiem na usługach Frontu Ukraińskiego, z którym Czerniszewski chwilowo zawarł rozejm, i Smith wystąpił jako tłumacz, mówili po angielsku. Choć trzeba przyznać, że sam lot nieźle zszargał im nerwy, mknęli tuż ponad wierzchołkami drzew, ponad graniami, śnieg migał metry pod podwoziem maszyny, a jeszcze na dodatek szarpał nią na boki bardzo silny na pogórzu wiatr – ale nie było wyjścia, okolicę krył dosyć szczelnie parasol ruskich radarów. Niebo nigdy nie należało do buntowników, na nim panowały niepodzielnie samoloty państw ościennych. Oznakowanie śmigłowca, którym lecieli, identyfikujące go jako własność Macedońskich Sił Zbrojnych, ledwo zachlapano szarą farbą: Holender odstawiał go gdzieś do sprzedaży, bo Ukraińcom po prostu brakowało zaplecza logistycznego koniecznego do utrzymania maszyny w wystarczająco dobrym stanie przez dłuższy czas.
Informacje wychwytywane przez lana z serwisu sieciowego nie wnosiły nic nowego, a najczęściej przeczyły sobie nawzajem. Gruchnęły plotki o rychłym przetasowaniu na Kremlu: Krepkin pokazał się w czyimś towarzystwie, a w czyimś nie; na defiladzie stali obok niego w takim a takim porządku; Gumow idzie w górę, Posmiertcow spada i temu podobne. Na Wall Street bessa. Dwa największe chińskie konsorcja wycofały się z inwestowania w naftę. Szykuje się kolejna wojna celna ze Zjednoczonym Królestwem, znowu pójdą cła na towary kolonialne. W dorzeczu Amazonki zwykłe rzezie; i zwykłe rzezie w Afryce Południowej, ostatnie niedobitki białych wymierają w obozach koncentracyjnych zwycięskiego plemiona Xhosa. Huragany na południu Stanów i trzęsienia ziemi w Azji, i powodzie w Indiach i susze w północnej Afryce, i w ogóle same zwyczajne sensacje, czyli apokalipsa na raty.
Dziesiątego maja musieli się zatrzymać na jeden dzień, bo Andrzej dostał ciężkiej biegunki, widocznie zeżarł jakieś świństwo, chociaż co by to mogło być – nie mieli pojęcia; przecież wszyscy jedli to samo. Rozłożyli się obozem w ciasnej grocie w skalistym zboczu opadającym stromo na południe. Wieczorem, gdy Jan zasnął, Smithowi po raz pierwszy udało się wyciągnąć z Michała coś bardziej konkretnego o Xavrasie Wyżrynie.
– Chcesz prawdziwych historii? Prawdziwych? Dobra, Prawdziwa jest taka. Trzymaliśmy tę ruską wioskę, pamiętasz, dziewięćdziesiąty czwarty, wtedy był z nami Varda, ale to, co on sfilmował, to, co żeście w tych swoich telewizorach widzieli, to nie była prawda; Xavras prowadził go bardzo krótko. Tam wcale nie wpadł pocisk z ruskiego moździerza, to Xavras kazał wrzucić do przedszkola kilka granatów obronnych. Widzisz, on dobrze wie, że Rosjanom nikt nie da wiary, chociażby przedstawili zdjęcia, nie takie fałszerstwa robili, ludzie są przyzwyczajeni; poza tym, na logikę biorąc, Wyżryn nie miał żadnego interesu w mordowaniu dzieci.
– Więc dlaczego?
– A na czym polega siła terroru? Nie odwołujemy się do strachu rządzących, lecz do przerażenia zwykłych ludzi: oni wiedzą, że Posmiertcowowi nie zależy, że bez mrugnięcia okiem wyda rozkaz zbombardowania całej wioski, jeśli dzięki temu zabije kilku wyżrynowców. I Xavras potrzebuje takich obrazków, potrzebuje krwi niewinnych dzieci rosyjskiego narodu – dla rosyjskich matek, dla matek i ojców na całym świecie. Gdyby Rosja była krajem, w którym funkcjonuje demokracja, już dawno mielibyśmy niepodległą Polskę, bo nikt nie poprze w głosowaniu morderców własnych wnuków.
– Ale nie jest. Więc dlaczego?
– Dla nienawiści. Nas się boją, ale Kremla boją się i nienawidzą. Myślisz, że moglibyśmy tak swobodnie operować w głębi Rosji, gdyby ci zwykli ludzie wykonywali posłusznie wszystkie polecenia Moskwy, gdyby nie przymykali od czasu do czasu oczu? Najtrudniej skruszyć monolit.
– I dlatego mordujecie im dzieci?
– Tak. Trzeba wykorzystywać okazje, kiedy się nadarzają.
Wyszedł potem przed grotę. Gwiazdy świeciły bardzo jasno. Nie było chmur. Góry stały milczące, niebotyczne, piękne aż do ściśnięcia krtani. Brakowało Księżyca, wschodził późno w nocy, ale i tak było jasno. Z lasu poniżej szedł tajemniczy szept, to drzewa i wiatr, wiatr i drzewa. Zawył wilk. Smith zadrżał. Dzicz. Był pewien, pewnością wynikającą z jakiś irracjonalnych przesłanek, że żaden myśliwiec nie przetnie gwiaździstego nieboskłonu, żaden helikopter nie zamajaczy ciężką bryłą ponad puszczą. Nie teraz, nie teraz. Na krawędzi cienistej sylwety góry – szczerbaty kieł ruin zamku. Samotna wieża, strażnik przeszłości. A tam, aż po kres nocy – przestrzenie niezmierzone, kuszące śmiertelnie samym swym istnieniem. Stał tak długo i w końcu wydało mu się, że naprawdę słyszy ich oddech, powolny, głęboki, szeleszczący. Xaaaa-aavraaaaaaaasss, Xaaaaaaaaavraaaaaaaaa…
Tydzień po tym, jak zeszli z gór i skręcili na wschód, Michał opuścił ich na prawie całą dobę. Z różnych niedopowiedzeń i przemilczeń pozostałej dwójki Smith wywnioskował, że Xavras jest już blisko. Nazajutrz spotkali się z inną grupką wyżrynowców: pięciu mężczyzn z noszami, na których dźwigali jakiegoś starca. Zatrzymali się na dłuższą pogawędkę, Ian słuchał z uwagą; coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu o bliskości Nieuchwytnego.
Dwudziestego pierwszego weszli w gęsty las. Michał wygrzebał skądś krótkofalówkę i rozmawiał przez nią w marszu – po rosyjsku, rzecz jasna. Łączność wciąż stanowiła poważny problem AWP, każda emisja sygnału o większej mocy mogła ściągnąć na lekkomyślnych wrogie bombowce; wymuszona ostrożność doprowadziła do ograniczenia porozumiewania się za pośrednictwem fal radiowych do małych dystansów, używania nadajników o niewielkiej mocy, mimo że czasami ukształtowanie terenu pozwalało na więcej.
Była ósma rano.
– To już? – spytał Smith idącego obok niego Jana, bo tym razem to Andrzej pełnił rolę straży przedniej. – Dzisiaj?
Jan przytaknął.
Las tymczasem był bardzo zwyczajny, gęste poszycie utrudniało marsz, korony drzew, już zielonych, przesłaniały promienie słońca, ale i tak było ciepło, zapowiadał się gorący, parny dzień; pot spływał po plecach lana – zdjął kurtkę i sweter, został w podkoszulku. Śpiewały ptaki. Michał, który wyprzedzał go o jakieś dziesięć metrów, śmiał się do krótkofalówki.
Zza drzewa po prawej wychylił się na moment wysoki facet z brodą, z włodem z podwójnym magazynkiem w rękach; Michał skinął mu głową. Facet splunął, wsunął do ust dwa palce i zagwizdał. Jan skrzywił się na to i wymownie postukał palcem w czoło. Facet w odpowiedzi pokazał mu nieprzyzwoity gest i na powrót zniknął w zieleni.
Pojawiło się coś w rodzaju ścieżki. Skręcili w nią. Teren zaczął opadać, przejaśniło się lekko, bo drzewa rosły tu rzadziej, widzieli między ich pniami teren położony niżej – schodzili w dolinę.
Półnagi kurdupel z mokrą głową przeciął im drogę; Michał na moment zatrzymał się przy nim, wymienili cicho parę słów – kurdupel wycierał sobie włosy w szarą szmatę.
Wtem wszyscy zamarli. Smith, zdezorientowany, rozejrzał się dookoła, zerknął na znieruchomiałego w pół kroku Jana, który przekrzywił głowę, jakby czegoś nasłuchując. A wszak panowała zwykła leśna półcisza i Smith nie słyszał nic szczególnego.
– O kurwa – szepnął kurdupel i rzucił się jak wariat w dół ścieżki.
– W las! – wrzasnął Michał, pospiesznie wykonując własny rozkaz.
Jan pociągnął Amerykanina ze sobą.
– Co…? – zaczął ten, lecz nie wyrzekł już ni słowa więcej, bo spadło na nich niebo.
Smith leżał na wilgotnej ziemi, pod paprociami, nic nie widział, zresztą oczy miał zamknięte. Grunt się pod nim trząsł, jak od niesychronicznych erupcji wulkanów; gdyby uniósł głowę i powieki, ujrzałby kołyszące się drzewa -a tak słyszał jedynie ich groźne trzeszczenie. A słyszał je bardzo niewyraźnie, bo tak naprawdę uszy miał zapchane grzmotem i hukiem, aż boleśnie głośnymi, które szły przez las ciężkimi falami ze wszystkich stron. Człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie podobnego natężenia dźwięków, dopóki go nie doświadczy, najrealistyczniejsze obrazy klęsk żywiołowych, wielkich katastrof i bitew prezentowane w kinach o najwymyślniejszych systemach nagłośnienia, budujących dla widzów prawdziwe ściany dźwiękowe – wszystko to jest jak pluszowy zwierzak przy żywym tygrysie. Dźwięk potrafi doprowadzić do szaleństwa, swędzi od niego skóra, boli głowa, rozsypuje się układ nerwowy; Smith wrzeszczał do zdarcia strun głosowych i nawet o tym nie wiedział, panicznie wbijał zakrzywione sepio palce w miękką ściółkę i nawet tego nie czuł. Spadła nań półtorametrowa gałąź – ledwo zauważył. Cały świat dygotał, wstrząsany śmiertelnymi drgawkami, i on razem z nim. Czas rozciągnął się do nieskończoności, wieczność w ułamkach sekund, ten horror będzie trwał i trwał, nie ma ratunku.
I nie mógł uwierzyć, kiedy wreszcie się skończył. Minuty całe po prostu leżał, oddychając, szczęśliwy. Tulił się do ziemi, która odzyskała swą boską niewzruszoność. Wtedy po raz pierwszy doznał tego uczucia, tego niewyobrażalnego w żadnej innej sytuacji szczęścia, zgoła nirwany, które zaistnieć może jedynie w kontraście do niedawnego, ponad wszelką wątpliwość realnego zagrożenia życia. Do czego da się to porównać? Chyba tylko do odprężenia po orgazmie, gdy z ciała ucieka ostatnia kropla energii i napięcia i organizm spada w dolinę sinusoidą, w położenie o najniższym potencjale, roztapia się i jednoczy z otoczeniem, swobodny, wolny, czysty, gotów na śmierć. Tego dnia, w tej chwili – po raz pierwszy przemknął Smithowi gdzieś na granicy pola widzenia cień owej kochanki, Ciemnej Pani, która zauroczyła już tylu mężczyzn przed nim.
Usiadł, jeszcze roztrzęsiony, strącił z siebie gałąź, przyciągnął plecak. Po lesie ścigały się ludzkie nawoływania, krzyki, po rosyjsku i polsku; ktoś błagał, by go zastrzelić, ktoś klął ohydnie, ktoś trzeci śmiał się histerycznie. Głosu Jana Smith nie słyszał.
Amerykanin podniósł się i na miękkich nogach ruszył w dół zbocza, w dolinę.
Las rósł tam nieporównanie rzadziej, pomiędzy koronami drzew jaśniały wielkie płachty nieba, można było liczyć przepływające po nich obłoki, Smith wszelako liczył trupy. Po siódmym, wyjątkowo fotogenicznym, bo żywcem wypatroszonym, nie wytrzymał i zwymiotował. Nie od widoku, oczywista, nie raz oglądał rzeczy znacznie gorsze, to przecież był jego fach, płacono mu za patrzenie w imieniu miliardów; ale nikt nie uprzedził go o czymś takim jak zapach, bo tego kamera już nie zarejestruje, a coś, czego nie da się zobaczyć i usłyszeć w telewizji – no cóż, bądźmy szczerzy, coś takiego po prawdzie nie istnieje; więc od zapachu, od smrodu otwartych jelit tego chłopca, który jakoś tak cicho, wstydliwie i bez przekonania wołał mamy, wywrócił się Smithowi żołądek, do tej pory odporny na wszelkie jaskrawości pola bitewnego, bo impregnowany milionami kadrów kolorowych jatek ze wszystkich zakątków świata.
Wymiotując, pochylony, spostrzegł plamę na swych spodniach: nie zdając sobie z tego sprawy, musiał w którymś momencie oddać mocz. Przechodzący obok łysy starzec, z naręczem bandaży i baterią szklanych ampułek upakowaną w czymś do złudzenia przypominającym ładownicę, zwolnił kroku i klepnął Smitha w ramię.
– Siedź, patrz w ziemię i oddychaj – rzekł.
Ian przysiadł na pniu rozdartego do białego wnętrza drzewa, nie mógł się jednak zmusić do patrzenia w ziemię. Patrzył na ludzi, martwych i żywych, i tych pomiędzy, co dryfowali wolno ku bliższemu brzegowi. Łysy chodził i albo bandażował, albo kłuł strzykawką, wspomagając w ten sposób prądy rzeki przeznaczenia. Był jak Nemezis. Smith widział rozszerzone czarnym strachem oczy rannych, wpatrzone w starca, w jego ręce, gdy zbliżał się do leżących – po co sięgnie, po biel czy szkło; to było jak wyrok i, w rzeczy samej, było wyrokiem. Ochotnicy pomagający staremu ściągali w dół powieki trupom, uspokajali obandażowanych, a i sami bandażowali wskazanych przez łysego; tych po zastrzyku nie było trzeba uspokajać, a już na pewno bandażować – szybko zasypiali, w każdym razie na to to wyglądało, na sen.
Z krateru, z którego wystawała, grożąc niebu, wpółrozwarta pięść wyrwanych z ziemi korzeni powalonego drzewa, wyszedł ponury grubas z krwią na twarzy. Sapiąc, dowlókł się do pnia, na którym siedział Smith, i zwalił się obok. Dyszał jak lokomotywa, pot mieszał mu się z krwią.
– Widziałeś z której strony? – zwrócił się po chwili po polsku do Iana.
– Co?
– Z której strony nadlecieli. Ze wschodu czy z południa. Widziałeś?
Smith nie wiedział, o czym facet mówi. Przełknął ślinę, nabrał powietrza w płuca i bardzo cicho i spokojnie rzekł:
– Przepraszam, nie rozumiem. Grubas spojrzał nań z uwagą.
– Aha – mruknął. – No nic, odpocznij sobie. Potem pogadamy, nie znam cię.
Wyciągnął skądś chustę i zaczął nią wycierać sobie twarz, wyglądało, że to jednak nie jego krew. Mruczał coś pod nosem.
Nie wstając, złapał za rękę przechodzącego obok dwumetrowego mięśniaka z włodem na plecach, papierosem w ustach i zmęczeniem w oczach.
– Widziałeś Wujka? – spytał.
Olbrzym zatrzymał się, strzepnął popiół; nie patrzył na grubasa, rozglądał się dookoła.
– Nie.
– Kto siedział przy radarze?
– Nie wiem. Pluskwa chyba. Albo Murzyn.
– Co z Jewriejem? Przyćmić go chyba musiało.
– Miewa obsuwy, fakt.
– A chłopaki Gawrona? Zasnęli? I w ogóle gdzie Gawron?
– Ach, Gawron.
– Weź mi tu, kurwa, nie wzdychaj, tylko powiedz, co z nim.
– Mhm, głowę mu, ten-tego… Jakiś rykoszet.
– Pieprzone kasetonówki. Przecież oni nawet nie szli Ponaddźwiękową. Ile ich było? Dwie pary?
– Jebaka mówi, że nawrócili.
– Musieli mieć namiar jak spod mikroskopu. Olbrzym podrapadał się w zarośnięty podbródek.
– Prusak gadał przez radio z Wołodyjowskim.
– Ale kiedy? Teraz przecie. Sam słyszałem, kwadrans temu zapowiedzieli Wołodyjowskiego. Za chuja by nie zdążyli, ani z Krymu, ani z Gniazda, ani od Trepa.
Olbrzym wzruszył ramionami, zakołysał się na piętach, spojrzał w niebo, wydął wargi.
– Chyba że wzięli ich z patrolu, skręcili z trasy.
– Co, z kasetonówkami pod skrzydłami? Pieprzysz, Juruś, pieprzysz.
Jurusiowi to zwisało, nie był w nastroju; westchnął smętnie.
– Odwieś się, dobra? Sunę do Jebaki. Idziesz? Poszli.
Smith siedział i patrzył. Pojawił się przygarbiony chudzielec w podartej panterce i z czymś, co przypominało brudną stułę, na szyi; chodził od jednego do drugiego i szeptał coś nad nimi, doszły lana strzępy pospiesznej łaciny. Ksiądz? – zastanowił się przelotnie. Modlitwy za zmarłych, za żyjących, za umierających, za mordujących.
Rozglądnął się nieco przytomniej. Pokos był straszny. Pył już opadł, dym zniknął i widać było znacznie więcej. Jeśli ten fragment obozowiska reprezentatywny był dla jego całości, to zabitych i śmiertelnie rannych liczyć należało na dziesiątki.
Kiedy tak patrzył, na pniu, który stanowił dogodne stanowisko obserwacyjne, przysiadł łysiejący wąsacz w brudnym czarnym swetrze.
– Kopsniesz jednego? – zagadnął po polsku.
– Nie palę.
– Hę, nie mów, serio? Smith uśmiechnął się blado.
– Palenie szkodzi – wyjaśnił spokojnie. – Od tego się umiera.
– Naprawdę? Nigdy nie widziałem.
– Czego?
– Żeby ktoś zdechł od palenia papierosów. Ksiądz namaszczał kolejnego konającego.
– Nie wiem – pokręcił głową Smith. – Nie wiem.
– Ty skąd, z Ameryki?
– Aha.
Tamten przytaknął krótkim skinięciem, jakby tego się właśnie spodziewał. Siedział zgarbiony, z łokciami wpartymi w kolana, nogami szeroko rozstawionymi; rękawy swetra miał podwinięte, skórę jego przedramion i dłoni pokrywała brzydka czerwień pooparzeniowa, wyglądało to, jakby nosił różowe rękawice z grubego nylonu.
– Cztery JOP-y – mruknął. – Cztery głupie JOP-y.
– Co teraz?
– Jak to co? Będziemy uciekać, jak zawsze. Podniósł się i poszedł w swoją stronę. W tej samej chwili z krateru wypadł Andrzej. Brakowało mu paru palców u prawej ręki, dłoń owiniętą miał bandażem.
– Szukałem cię wszędzie – warknął na Smitha. – Nie mogłeś zostać na miejscu? Michał myślał, że cię utrupiło i mało go szlag nie trafił. O czym rozmawialiście?
– Co? – Ian był przytłoczony tym słowotokiem zwykle małomównego Andrzeja. – W ogóle go nie widziałem, gdzieś poszedł.
– O czym ty pieprzysz, do cholery? Przecież właśnie z nim gadałeś!
– Z kim?
– Z nim!
– A kto to był?
– No, Xavras!
– Ten z wąsami?
– Tobie co, w główkę dostałeś? Weź się obudź, za chwilę wymarsz.
– Dokąd?
– A bo ja wiem? Donikąd, byle się stąd zmyć, założę się, że w drodze jest już cała eskadra. A on ci nie powiedział?
– To był Xavras? Ten w swetrze?
– Co, niby goły ma chodzić? Nigdy żeś go nie widział, czy co? Rusz tyłek!
– Nie poznałem.
– Dobra, dobra, idziemy.
Ma dwóch przybocznych, coś jakby goryli; ci aniołowie stróżowie wyglądają jak bliźnięta, nawet ubierają się podobnie, noszą czarne T-shirty z nadrukowanymi cyrylicą cytatami z Apokalipsy świętego Jana. „I wyszedł inny koń barwy ognia, l a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój, l by się wzajemnie ludzie zabijali -li dano mu wielki miecz". A drugiego bliźniaka cytat jest taki: „I morze wydało zmarłych, co w nim byli, i Śmierć, i Otchłań wydały zmarłych, co w nich byli, i każdy został osądzony według swoich czynów". Maszerowaliśmy dwa dni i dwie noce, z krótkimi przystankami, i oni pilnowali mnie na zmianę, taki był rozkaz Wyżryna. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia jest nie do użytku, ani gęby do niego otworzyć, ani nic, ponury służbista; za to z Morze Wydało Zmarłych wyciągnąłem parę ciekawych rzeczy. To opóźnienie w wymarszu Xavrasa do Republiki Nadwiślańskiej było zamierzone, okazuje się, że on na coś czekał, na jakiś znak, na wiadomość od kogoś, to nie była wina pogody. A co do Czerniszewskiego, to zdania są podzielone: Dzidziuś Nikifor zarzeka się, że Władimir żyje (Dzidziuś to ten pułkownik terrorystów miejskich, znajomy Xavrasa jeszcze z czasów oblężenia Krakowa, ów słynny kurdupel, którego zdjęcie obiegło wówczas cały świat), ale z kolei Gustaw (też pułkownik, też komendant polowy, też terrorysta) przyznaje rację Posmiertcowowi, a to już coś znaczy. Ale po prawdzie i tak nikt temu nie daje wiary, czego się zresztą należało spodziewać. Morze Wydało Zmarłych mówi, że tak naprawdę to nie jest ucieczka przed nalotami, że Wyżryn po prostu wykorzystuje sytuację, aby znowu odskoczyć i zmylić przeciwnika. Idziemy na północny wschód. Głównie lasem. Czasami widać w oddali wioski, dymy z kominów, krzątających się ludzi. Niedawno przez przypadek zauważył nas chłopak pasący krowy: leżał w trawie z walkmanem na uszach, nie ruszał się, zwiadowcy przeoczyli go. Byłem pewien, że Xavras każe go rozstrzelać, ale nie. Podarowali mu nawet czapeczkę, dzieciak się ucieszył. Morze Wydało Zmarłych tłumaczy mi oczywistości: z tymi ludźmi trzeba żyć w przyjaźni, to się opłaca; ludność miejscowa, jeśli chce, potrafi być bardzo uciążliwą przeszkodą, a poza tym tutaj prawie za każdym stoi jakaś bojówka, w ESW praktycznie nie ma takiego narodu, który nie szczyciłby się przynajmniej jedną podziemną armią, i z podobnych pozornie nic nie znaczących incydentów robią się poważne zatargi, jeden trup, drugi, nie trzeba wiele, Ruscy potem tylko patrzą, jak się wzajemnie wyrzynamy. Morze Wydało Zmarłych stara się być przyjacielski. Rozmawiamy w marszu całymi godzinami; rozmawiamy po polsku, bo tu, tak głęboko w ESW, nie opłaca się Rosjanom stawiać min językowych. Spytał, gdzie się nauczyłem. Powiedziałem, że w domu. Powiedziałem, że dziadkowie. Tylko się uśmiechnął. Która emigracja? - spytał. Aż mi dreszcz przebiegł po plecach. Co za fatalizm. On tego nie wie, on tego nie widzi, on tego nie jest w stanie zrozumieć – ale jakaż głębia czarnego fatalizmu, jakiż grymas historii kryje się w tym uśmiechu i tym pytaniu! Wstrząsnęło mną obrzydzenie; jestem Amerykaninem, powiedziałem, Ian Smith. Obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Morze Wydało Zmarłych zachichotał. Iwan Psuta, rzekł, obywatel Federacji Rosyjskiej. Przypomniałem sobie Ślązaka. Trzecie zaparcie się świętego Piotra, pomyślałem. Moje kłamstwa i moje prawdy w cudzych uszach obracają się przeciwko mnie. Moja babka ze strony matki była z domu Śniadecka, jej mąż Warda-Mazowiecki. Ale ja nie jestem Polakiem, wiem o tym przecież, wiem, bo czuję. Zastanawiam się, co rzekłby na takie stwierdzenie Morze Wydało Zmarłych. Czy nazwałby mnie zdrajcą? Zwyzywał od tchórzy? Skąd w nich ta niewzruszona pewność, że ich krew ma pierwszeństwo ponad wszystkimi innymi? Chociaż, faktycznie – ciąży niczym przekleństwo. Co takiego powiedział wtedy Quelley? „Jesteś jedynym naszym człowiekiem, który biegle mówi po polsku. Do cholery, Smith, tylko spójrz w papiery: jesteś pieprzonym Polakiem!" Ergo: Xavras. Przyczyna była prosta: wszyscy inny ludzie WCN o odpowiednich kwalifikacjach, którzy znali polski i rosyjski – wszyscy oni gryźli już krwawą ziemię ESW. Ten Yarda, który wytrwał przy Wyżrynie najdłużej ze wszystkich – wystarczyło, że w złym momencie poszedł w krzaki za potrzebą, i już go dostał jakiś snajper, dziura we łbie na wylot. Nikt się nie spodziewał, nie było gotowego zastępcy. A kontrakt sieci z Wyżrynem wygasa po czterech miesiącach braku obsługi telewizyjnej; kontrakt jak kontrakt, bo niby do jakiego sądu mielibyśmy się odwołać w razie czego – ale on dał swoje słowo, słowo Xavrasa Wyżryna, mamy to nagrane, i, póki co, warte ono dwieście pięćdziesiąt milionów. Dział prawny WCN strasznie kręcił nosem, ale prawda jest taka, że gdyby wszystkie umowy załatwiano, wierząc w słowo honoru dane przez kontrahenta, bez potrzeby spisywania grubych niczym Biblia kontraktów, to ci chłopcy w garniturach jak folia celuloidowa szybko poszliby z torbami, w ich interesie leży nieuczciwość ich własnych klientów. A ćwierć miliarda to wcale nie jest wiele, gdy chodzi o wyłączność na najsłynniejszego terrorystę XX wieku. Mamy dzięki temu dziesiątki godzin takiego materiału, że niech się MGM ze swoim „Nieuchwytnym" schowa. Po tej rozmowie z Quelleyem blisko tydzień tylko siedziałem i oglądałem, dwu-, trzy-, czterokrotnie. Xavras Wyżryn, Xavras Wyżryn, Xavras Wyżryn. Nic dziwnego, że go nie poznałem. W telewizji bogowie, w telewizji demony. Archanioł Gabriel zstępujący z nieba, Franky Boo, reklama, reklama, łomot Mamuta, pan prezydent się frapuje, pan prezydent się uśmiecha, tu powódź, tam trzęsienie ziemi, tu katastrofa samolotu, tam sześcioraczki, wszędzie terroryści, reklama, reklama, piersi Fanny Kelly, kosmici podbijają Ziemię, módlmy się za ich dusze; tak rodzi się sztuka agresywnej epilepsji.
•
Zapadli w jakimś podgórskim jarze. Smith przespał dwanaście godzin. Obudziwszy się, pożarł potężną porcję bigosu. Potem znowu zasnął. Po raz drugi ocknął się już o świcie. Nawiązał łączność z Nowym Jorkiem. Centrala była porządnie zniecierpliwiona, kazali mu natychmiast przesłać jakiś materiał. Wyjął więc kołpak.
Urządzenie wyglądało jak cokolwiek przerośnięty, kanciasty hełm; obejmowało całą głowę, zostawiając odsłonięte jedynie usta i podbródek. Przód twarzy zakrywał plastikowo-metalowy owadzi ryj, elektronicznymi czułkami sięgający w przód na ponad dwadzieścia centymetrów. Z profilu kołpak przypominał najstarsze, pochodzące jeszcze z czasów wojny bolszewickiej, prymitywne wersje przenośnych noktowizorów wojskowych; widziany en face przywodził na myśl komiksowe wyobrażenia głów robotów z początku wieku.
Smith założył go, zapiął, włączył, przetestował, zmienił ustawienie filtrów dźwięku i obrazu, ponownie przetestował, nagrał próbnie około minuty materiału (widok obozowiska ze zbocza, jedno długie, statyczne ujęcie), po czym odtworzył go dla kontroli układów projekcyjnych. Wszystko w porządku. Włączył zewnętrzny znacznik trybu pracy i ruszył szukać Xavrasa.
Ludzie pokazywali go sobie palcami – ale sensacji nie wywołał. Wyżrynowcy, jak zwykle, rozłożyli się bardzo chaotycznie, unikając większych zgrupowań, musiał wejść między drzewa; w końcu zaczął wypytywać o drogę, zdążył już pożałować nieobecności Morze Wydało Zmarłych. Ostatecznie poprowadził lana jakiś chłopak, prawie dziecko.
Xavras właśnie się golił; zgarbiony, zezował na huśtające się na gałązce jodły metalowe lusterko. Obok, rozciągnięty pod pniem dębu, Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia oliwił rozłożony na części karabin. Gdzieś niedaleko grało radio, szedł w las bałkański jazz.
Xavras obejrzał się na Smitha, odejmując na moment brzytwę od gardła.
– Pan Weltzmann, jeśli się nie mylę – mruknął. – Lepiej trzymaj to światełko zapalone.
– Muszę coś nagrać, panie pułkowniku.
– Chyba wiesz od tamtych: ani sekundy bez mojego imprimatur.
– Wiem. Nie podoba mi się to. To jest cenzura. Wyżryn zarechotał.
– Jasne jak słońce, że to cenzura! A tyś co myślał? Przymknij się lepiej, bo jeszcze się porznę.
Smith przysiadł na kamieniu. Czekał. Xavras się golił, Był rozebrany do pasa i Ian świetnie widział, iż żaden z niego Herkules; w rzeczy samej był to już starszy facet – gdyby nie bardzo krótko przystrzyżone włosy, zapewne zaświeciłaby mu tu i ówdzie siwizna. Próbował sobie teraz Ian przypomnieć twarz Wyżryna z przesyłanych do WCN przez swoich poprzedników filmów: i niby ta sama, a Jednak inna.
Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia złożył swą broń i próbnie wycelował ją w Smitha, a była to niemiecka anuka 44, szybkostrzelna armata do powalania szarżujących tyranozaurów. W odpowiedzi Smith wycelował weń obiektywy swego kołpaka.
Wyżryn się umył i naciągnął podkoszulek. Wysiąkał nos i usiadł naprzeciw Smitha.
– Rozumiem, że straszna posucha po tej spokojnej zimie – rzekł – i szefowie chcą trochę trupów, krwi i łez matek, a najlepiej Xavrasa Wyżryna, co? No dobra, miejmy to już za sobą. Włącz to ustrojstwo.
Smith włączył i znacznik zewnętrzny z OFF zmienił się na ON.
– Z pewnością doszły pana wieści o śmierci prezydenta Czerniszewskiego – rozpoczął po angielsku, podobnie jak czynili to inny reporterzy; atrakcyjność Wyżryna dla zachodnich mediów brała się między innymi z jego komunikatywności, jako jedyny spośród tych krwawych watażków posługiwał się biegle angielskim i francuskim, tamci tylko mamrotali coś w niecywilizowanych językach i widz, słysząc, iż nie potrafią mówić po ludzku, mimowolnie ich odczłowieczał: wciąż przecież pozostawała aktualna uniwersalna definicja barbarzyńcy jako osoby niezdolnej do porozumienia się w naszym języku.
– Potwierdza je pan?
– Póki co, potwierdza je tylko Posmiertcow, więc sami możecie ocenić, czy należy dawać im wiarę – odparł gładko Xavras; miał wprawę, miał doświadczenie, wywiadów udzielał rutynowo, po to przecież był ten kontrakt z siecią: obraz i słowo mówione stanowią taką samą broń terrorysty jak kula i bomba, szkodzić wrogowi można na wiele sposobów.
– Ma zdjęcia.
– Nie wątpię. Zawsze je ma.
– Już od kilku miesięcy, od upadku Krakowa jesienią zeszłego roku, krążą pogłoski o szykowanym przez was terrorystycznym ataku jądrowym na Moskwę. Jest to podobno pana osobisty plan, mający na celu zaszantażowanie Kremla.
– Fakt, krążą.
– Są prawdziwe?
– Myśli pan, że zaprzeczę? Słuchajcie, ludzie, Xavras Wyżryn wysadzi w powietrze Moskwę! I tak dalej.
– Zatem jednak zaprzecza pan?
– Pewnie, że nie.
– Dysponuje pan odpowiednią ilością materiału rozszczepialnego?
– Dysponuję.
Rozmowa skręciła w niebezpieczną stronę. Smith, ruchem głowy łagodząc wstrząsy kamery, przesunął się nieco w lewo, by złapać oblicze Xavrasa na tle owej tęgolufej armaty jego przybocznego.
– I przyznaje pan, iż planuje podłożenie w Moskwie sporządzonej z niego bomby?
– A jakże.
– Wszelako po czymś takim niezwykle trudno będzie odmówić racji ludziom nazywającym was terrorystami. W rzeczy samej dopuściłby się pan najbardziej okrutnego aktu terroryzmu w dziejach ludzkości.
– Myli się pan. Najbardziej okrutnego aktu terroryzmu w dziejach ludzkości dopuścili i dopuszczają się Rosjanie, planowo i z rozmysłem eksterminując naród polski. Mam panu wyliczyć, ile ich miast musiałbym zrównać z ziemią, by zbliżyć się do nich w liczbie ofiar?
– Ale proszę się zastanowić, do czego prowadzi taka eskalacja śmierci!
– No, do czego?
– Do obopólnego wyniszczenia.
– A to i tak lepiej niż teraz, bo teraz wyniszczani jesteśmy jedynie my. Ale może wy uważacie to za korzystniejsze rozwiązanie, co? Zawsze lepiej, gdy zginie jeden, niż gdyby miało zginąć dwóch, prawda? Lecz co, gdy to ty jesteś tym jednym? Wybaczysz, ginąc w milczeniu? Cieszyć się będziesz z dobrego zdrowia twego mordercy?
– Jezus wybaczył.
– Nikt nie ma obowiązku być świętym. – Wszyscy wszak deklarujecie się jako chrześcijanie, katotolicy. Jak zatem to, co robicie, ma się do dekalogu?
– Jesteśmy żołnierzami.
– Czy żołnierze zabijają niewinnych cywilów?
– A my to robimy?
– Zamierzacie.
– Ja zamierzam.
– Mam rozumieć, iż w ten sposób bierze pan winę w całości na siebie?
Xavras zaśmiał się.
– Jedna dusza za wolność narodu. Przyzna pan, że to niewielka cena.
– Nie jest aby z pana strony takie kreowanie się na telewizyjnego Fausta przejawem po prostu gigantycznej megalomanii?
– Polskie tradycje targów z diabłem nie są aż tak ponure. Niejaki Twardowski zdołał nawet oszukać czarta. W ogóle Polacy mają dobre kontakty w piekle.
– Pan żartuje.
– A pan nie?
– Pytałem, czy nie gryzie pana sumienie w związku z planowanym ludobójstwem.
– A jak pan myśli?
Doprawdy ciężko się przeprowadzało wywiady z Xavrasem Wyżrynem.
•
Co ciekawe, niczego nie wyciął i pozwolił Smithowi przesłać do Nowego Jorku cały zarejestrowany materiał. Z pewnością powodowały nim jakieś ukryte motywy, Ian był o Wyżrynie bardzo złego mniemania. Nie oślepiała go już legenda Xavrasa, nie utrudniały widzenia powidoki malowniczych kadrów z reportaży jego poprzedników, nie miał trudności z dojrzeniem człowieka. Widział egotysty o skrzywionej psychice, właściwie kwalifikującego się do zakładu zamkniętego, przy czym ta potworna megalomania stanowiła akurat najmniejszy jego problem. Popadł Ian w tak sentymentalny nastrój, że aż jął w duchu wyrzekać: myśmy go stworzyli, myśmy go stworzyli – co na dodatek stanowiło kiczowaty banał, toteż humor skwasił mu się całkowicie.
Ale w jakimś stopniu było to prawdą, prawdą dosłowną: wszak ćwierć miliarda dolarów pozwoliło Xavrasowi na wyposażenie AWP we wszelkie dostępne w Stambule zabawki śmierci. W istocie nie od rzeczy byłoby przypuszczenie, iż pieniądze sieci prędzej czy później przyczynią się także do owej atomowej masakry, o ile nie stanowi ona jedynie kolejnego blefu Wyżryna. Teraz, po zawarciu kontraktu, wszystkie stacje konkurencyjne odsądzały WCN od czci i wiary, opluwając wszelkimi niekaralnymi epitetami, lecz póki przetarg trwał, słowem się nie zająknęły o nieetyczności podobnego posunięcia. Aktualnie odrabiały to z nawiązką, i to tym gorliwiej, im bardziej rosły wskaźniki oglądalności WCN.
Tymczasem wyżrynowcy ciągnęli na północ, na północny wschód. Niezwykle trudno było Smithowi ustalić liczebność oddziału z uwagi na jego maksymalnie rozproszony szyk, przemieszczali się przez Strefę Wojenną niczym mała chmura szarańczy, to dzieląca się, to znowuż łącząca, od czasu do czasu przysiadająca na dłużej dla odpoczynku i posilenia się. Pomimo to, Ian rychło zorientował się, iż oddział z dnia na dzień się powiększa, przybywa w nim ludzi. Zapytał o to Morze Wydało Zmarłych.
– Poszły wici i chłopaki się zbierają – przytaknął Morze.
– Wyżryn coś szykuje?
– On zawsze coś szykuje.
– Będzie akcja?
– Co by miało nie być – mruknął Morze Wydało Zmarłych i zasnął. Oni wszyscy potrafili tak zasypiać. Żołnierze.
Nazajutrz przeszli przez rzekę i szosę. Robiło się coraz goręcej, ludzie maszerowali rozebrani do pasa, z żelastwem poprzewieszanym przez spocone plecy i ramiona; Ponieważ obywali się bez pojazdów, całość uzbrojenia i amunicji musieli targać na własnych barkach, a nierzadko – Jak chociażby w przypadku ręcznych wyrzutni rakiet ziemia-powietrze typu Kusza – były to ciężary kilkudziesięciokilogramowe.
Powoli Smith zaczynał się orientować w strukturze dowodzenia i stosunkach panujących w oddziale. Ów spotkany w dniu nalotu ponury grubas okazał się kimś w rodzaju oficera sztabowego Wyżryna. Juruś z kolei był szefem saperów. I tak dalej, i tak dalej. Natomiast Sienkiewiczowska trójka jakoś zniknęła Ianowi z oczu; pytał o nią, ale nikt nic nie wiedział – Michał, Andrzej i Jan musieli dostać jakiś następny specjalny rozkaz, bo odeszli niedługo po doprowadzeniu Amerykanina do Xavrasa.
W południe zatrzymali się na zachodnich obrzeżach brzozowego lasku. Ledwo Smith zdążył usiąść w cieniu i łyknąć chłodnej wody, przybiegł Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia i kazał mu iść ze sobą. Ian podniósł się niechętnie.
– Kamera! – warknął Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia.
Smith uniósł brwi.
– Dzieje się coś?
– Nie gadaj, tylko rób, co ci mówię.
Ian wyjął i założył kołpak. Morze Wydało Zmarłych został przy plecaku Amerykanina, spał.
Poszli.
Była tam polana, słońce oświetlało ją swymi ciepłymi promieniami; a na polanie – brudna łysina wywróconej ziemi; a w niej – dół; a w dole – ciała. Smith natychmiast włączył nagrywanie. Płynnym, latami trenowanym krokiem ruszył w lewo, po szerokim łuku – na ugiętych nogach, rączym suwem, z usztywnioną szyją – panoramując dół. Grób okazał rozleglejszy, niż się w pierwszej chwili wydawało: ziemia kryła go w dwóch trzecich. Oko kamery, posłuszne spojrzeniu lana, podążało od obrazu do obrazu, konstruując z nich ciągi logiczne, samym niemym widokiem przekazujące widzowi wnioski pozornie obiektywnej obserwacji: warstwa gleby stopniowo maleje w miarę, jak obiektyw obraca się na południe i w końcu znika zupełnie, odsłaniając kłębowisko ciał – grób jest płytki i nie zasypano go w całości, a może po prostu nie w całości odkopano. Kamera widzi, kamera rozumie; obrazy to słowa i można budować z nich zdania, telepatycznie wpływające na widza, który przecież nawet nie zdaje sobie sprawy, iż jest odbiorcą obdarzonego treścią i znaczeniem przekazu. To nie jego mózg dokonuje selekcji i segregacji – to mózg Smitha. Zbliżenie na twarz mężczyzny: wydziobane oczy, żółte zęby, czaszka wyzierająca spod skóry, mięśnie spod tłuszczu. I plan szerszy: dziesięć, dwadzieścia ciał – wszystko mężczyźni w sile wieku. Spojrzenie się unosi: nad dołem stoją: Xavras Wyżryn, Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia oraz trójka nie znanych Ianowi młodych bojowników.
– Wyłącz.
Smith wyłączył. Ruszył ku Wyżrynowi, obchodząc dół dookoła – i naraz dostał się w nurt powietrza pchanego leniwym wiatrem znad powierzchni grobu. Smród był niewyobrażalny. Napłynęła mu do ust ślina, język pokrył słodki nalot. Nie mógł oddychać. Rzucił się w tył. Nie zdążył, zaczął wymiotować. Jakoś zdołał zdjąć kołpak. Trzęsły się pod Ianem nogi. Jasnowłosy młodzian ze snajperskim karabinem na plecach wyprowadził go ze strefy smrodu i poczęstował papierosem. Smith zaciągnął się dymem i natychmiast zaczął kaszleć.
– Palenie szkodzi – zagadnął go Xavras, podszedłszy; sam również kopcił.
– Kto to jest? – chrypnął Smith.
– Połowa komanda Brońskiego.
Ian zaciągnął się po raz drugi, przymknął oczy, pogrzebał w pamięci. Były jakieś dziwne plotki wczesną zimą, potem o Brońskim nastała cisza. Broński, ten najmłodszy z pułkowników AWP, był pomysłodawcą i wykonawcą kilku głośnych rajdów w głąb Rosji, w ostatnim nieomal udało mu się opanować elektrownię atomową.
– Co się stało?
Wyżryn wzruszył ramionami.
– Zastosowali jego taktykę: nagły wypad. Dostali go, jak wracał na zimowisko w Strefie.
– Nie żyje?
– Bronek? Nie, on przeżył, jego nie było w tej grupie, Prowadził trochę cięższego sprzętu na styczniowy suk starnbulski i szedł okrężną drogą. Pozwól no.
Kilkanaście metrów między drzewami – i wyszli na drugą polanę z drugim dołem, mniejszym, lecz odkrytym całkowicie. Na pierwszy rzut oka wrzuceni doń mężczyźni niczym się nie różnili od tych z większego.
– To jest ta grupa od ciężkiego sprzętu? – spytał Ian.
– Ach, prawda. Widzisz, krasnoarmiejcy na rajdach w Strefie nie noszą mundurów.
– Mhm?
– To są właśnie te Ruskie. Bronek dorwał ich, jak zakopywali mu ludzi. – Xavras machnął ręką za siebie, w stronę pierwszej polany.
– I tak samo powystrzelał – mruknął Smith, nagle, nie wiedzieć czemu, wściekły na Wyżryna.
– Tylko że ich, oczywiście, filmować nie będziesz.
– Dlaczego?
– Głupie pytanie. Chodź. Zawrócili.
– Zabronisz mi powiadomić o tym sieć? – dopytywał się Smith.
– A powiadamiaj kogo chcesz, proszę bardzo. Ale zobaczyć mogą tylko jeden grób.
– Manipulujesz mną.
– No pewnie. Bierz kołpak i kręć – Xavras wskazał dół wypełniony ludźmi Brońskiego.
Zatrzymał się przy Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia i coś doń powiedział. Potem skinął głową i odszedł wraz z pozostałymi, pozostawiając Amerykanina sam na sam z apokaliptycznym młodzieńcem i śmiercią u jego stóp.
Smith w milczeniu podniósł i założył kołpak. Odrzucił peta. Czuł jakąś dziwną lekkość, jakby był na małym haju, choć wypalił wszak tytoń, a nie haszysz. Rozciągnął się w czasie i przestrzeni, myśli od czynu dzieliły teraz kilometry. Zmysły wyskoczyły mu w przód na długich-cienkich smyczach, dotyk najdalej; ciało odłaziło odeń, jak mięso zanurzone we wrzątku odchodzi od kości. Włączył nagrywanie. Na nogach ugiętych bardziej niż trzeba, podążył prosto nad dół. Teraz wychwytywał szczegóły, drobne detale: łapał je na krótkie ujęcia, bez planu, skacząc spojrzeniem od zwłok do zwłok w swoistym teście skojarzeniowym. Trupy były bardzo brzydkie. Chciał to pokazać. Śmierć jest brzydka. Nie ma piękna w entropii.
Chciał to pokazać i wiedział, że mu się nie uda, Xavras znowu będzie górą, ludzie zobaczą w telewizji zwłoki i zaklną w intencji Wyżryna, to wampir, on jest wampirem żyjącym na ich hollywoodzkich wyobrażeniach wojny, walki, śmierci, ogniskuje ich sny, wysysa wiarę w rzeczywistość, kradnie marzenia.
Smith wiedział to wszystko i filmował dalej. Nie mógł inaczej; to nie kołpak był dla niego, lecz on dla kołpaka. Racją jego istnienia była funkcja, jaką pełnił; Xavras Wyżryn natomiast – Xavras Wyżryn – co usprawiedliwiało jego istnienie, co dawało mu tę moc? Komu był potrzebny?
Filmował z przekleństwem przysiadłym mokro na wargach, bo jakoś podświadomie, unoszony ciepłymi falami owego niezrozumiałego odurzenia, poznał prawidłową odpowiedź na swe pytanie: to mnie, to także mnie potrzeba Wyżryna. Te dziesiątki godzin wielokrotnie przeglądanych nagrań, wszystkie te filmy – czyż nie przebiegał po mnie dreszcz? Czyż tym samym nie przyznawałem racji jego krwawemu istnieniu?
Filmował pomordowanych pobratymców Xavrasa, boleśnie świadomy, iż oni nawet teraz, martwi, mimowolnie służą Nieuchwytnemu; iż nawet tym suchym przekazem faktów on sam, Ian Smith, wspomaga Wyżryna w jego dziele roznoszenia zarazy śmierci. Są w ciele Zwierzęcia pasożyty, które rosną na cudzym cierpieniu i nieszczęściu, i to jest normalne, i temu nikt się nie dziwi, tak zawsze było i będzie; ale wzrost Xavrasa nie jest dla Zwierzęcia przykry, tu nie ma mowy o wyzysku, Xavras żyje ze Zwierzęciem w symbiozie. Złączyli swoje krwiobiegi.
Smith filmował. Czynił swą powinność, oddając w imiemu Xavrasa daninę okrutnemu bóstwu. Zimne, suche, pozbawione radości i namiętności zło Wyżryna, pozbawione nawet cynizmu, w którym są przecież kryształy ironii, to zazwyczaj pozwala cynikowi wzbudzić w ludziach coś rodzaju gorzkiej litości, współczującej sympatii; to spokojne, przyziemne zło Wyżryna, jakiego właśnie doświadczył, doprowadzało Amerykanina do cichego szaleństwa, tym bardziej, że w żaden sposób nie potrafił logicznie umotywować tego odczucia, bo ono opierało się na czym innym, nie na faktach, nie na czynach – wszak cóż takiego zrobił Xavras? Pokazał mu masowe groby, dowód zbrodni Armii Czerwonej i AWP, i zabronił filmować drugi z nich, bo to mogłoby zaszkodzić telewizyjnemu wyobrażeniu o Armii Wolnej Polski; tyle, nic więcej, nic mniej. Czy to czyniło z niego potwora? Z całą pewnością nie. A jednak – wrażenie było po prostu przerażające.
Filmował otwarte usta, w których kłębiły się błyszczące w jasnym słońcu muchy, bezmięsne wargi, dziurawe policzki, palce czarno-białe, gnijące płaty mięśni na schnących szkieletach – i jeszcze go skóra swędziała od niedawnej bliskości Xavrasa Wyżryna. W małych rzeczach objawiają się rzeczy wielkie, prawda przegląda się w szczegółach – i Smith przed chwilą właśnie dojrzał tę prawdę, prześwitywała ona spomiędzy krótkich zdań wypowiadanych przez Wyżryna, przezierała z jego pospolitej twarzy, nieefektownego ubioru, rozpaczliwie szamotała się pod gęstą siecią jego szarych gestów, małych słów, przywar i słabości nieoryginalnych i zwyczajnych, póz świadomie przesadzonych i banałów ośmieszających wygłaszającego je, wszystkich tych zachowań mających na celu tylko i wyłącznie pomniejszenie pułkownika w cudzych oczach. Prawda była nazbyt przerażająca, by Amerykanin zdołał ją wyartykułować będąc całkowicie trzeźwym, przeczyła powszechnie uznanym dogmatom, przekreślała oczywistości, negowała najgłębsze jego przekonania.
Prawda wyglądała bowiem w ten sposób, że w rzeczywistości – w rzeczywistości Xavras Wyżryn był dokładnie taki, jakim malowała go telewizja.
•
Wieczorem ogniska. Mogli sobie pozwolić, bo to był teren gęsto zamieszkany; zatrzymali się na przełęczy między trzema wioskami i miasteczkiem, przez które biegła linia kolejowa, oczywiście od wielu już lat nie wykorzystywana: nie było w ESW choć jednego odcinka torów, po którym mógłby się bezpiecznie poruszać pociąg. W miasteczku biły dzwony, chyba na wieczorną mszę: widzieli z przełęczy w świetle zachodzącego słońca biały budynek świeżo wzniesionego kościoła. Smith stał i filmował, na gwałt potrzebował jakiejś psychicznej odtrutki, a scena urzekła go swym pięknem, rozciągająca się przed nim i pod nim panorama niziny z malowniczo położonym nad rzeką miasteczkiem, jak przejrzewającym owocem ziemi, przywiodła mu na myśl obrazy wczesnych impresjonistów, wszystko tu było miękkie, jakby zatrzymane w fali gorącego powietrza wraz z pochwyconym obrazem miejsca wstępującego gdzieś wzwyż, ku niebu, na którym zasypiały młode chmury; światło i cień snuły się po powierzchni gruntu całymi stadami nici babiego lata, włókna pastelowych kolorów biegły kilometrami przez pola, łąki, rzekę, las, następne pola, a słońce wciąż zachodziło i zachodziło i cały ten ciepły kilim tonął powoli w sączącej się już z głębin cieni nocy. Dzwony biły. Stał i patrzył, a ponieważ na głowie miał kołpak, jego spojrzenie posiadało moc spojrzenia demiurga.
Ktoś musiał doń podejść od tyłu, bo wtem posłyszał cudzy oddech, niesynchroniczny z własnym.
– Wołają mnie.
– Kto?
– One.
– Dzwony?
– Dzwony. Tak. Widzi pan to? Widzi pan? W takich chwilach…
– Tak.
Dopiero po kilku minutach wyłączył kołpak i obejrzał się, i wtedy się okazało, że to ów przygarbiony chudzielec, którego spostrzegł był w dniu masakry w dolinie, tylko że teraz nie ma na sobie stuły, co innego przewiesił przez ramię, włoda z podwójnym magazynkiem mianowicie. Był to kościsty ciemnowłosy mężczyzna po czterdziestce, o smutnych piwnych oczach pod brwiami jak dwa pociągnięcia Japońskim pędzlem umazanym w bardzo gęstym tuszu. Palił papierosa. Smith poprosił o jednego. Podsunięto mu pod nos wielką, posrebrzaną papierośnicę.
– Muszę się przyzwyczaić. – Zakaszlał. – Pan jest księdzem?
– Aha. Ian Smith, jeśli się nie mylę?
– Alias Jachim Weltzmann.
– Gienek Śmiga.
Ksiądz uścisnął dłoń Smitha, nie odwracając się doń, patrząc przed siebie, na nizinę zanurzoną w słońcu i cieniu.
Ian zdjął kołpak, wsunął go sobie pod pachę. – To wciąż jest Strefa – rzekł, wskazując ręką z papierosem miasteczko i kościół.
– Strefa, Strefa. A czy pan wie, że ja nigdy w życiu, ani razu nie odprawiłem zwykłej mszy w zwykłym kościele? Czasami wręcz cieszę się z tej wojny. Straszne, prawda?
– Należy ksiądz do oddziału Wyżryna? Ten karabin… Śmiga posłał Smithowi złe spojrzenie.
– Ja widziałem, co wy tam puszczacie w tej waszej telewizji – warknął. Strzepnął z peta popiół, lewą dłoń wsunął do kieszeni. – Czy imam w Armii Proroka, czy ksiądz w AWP, jednakie potwory, fanatyzm buchający czarnym płomieniem z nawiedzonych oczu. Co to ma być, do cholery? Chcecie z nas zrobić jakichś Murzynów skaczących w rytm bębna dookoła ogniska?
– Ksiądz, jak widzę, jest z tych, którzy terroryzm i islam mają za synonimy.
Śmiga zmarszczył brwi; Smith zrozumiał, że znowu źle obliczył pole rażenia swych słów.
– Chciałem powiedzieć – poprawił się – że dla patrzących z zewnątrz nie ma większej różnicy, w imię czego te stosy trupów. Koran czy Biblia, co za różnica, zło to samo.
Śmiga milczał przez chwilę.
– Tylko to widzicie, co? – mruknął wreszcie, rozbawiony, choć zarazem posępny. – No tak. Filmuj pan, filmuj, dobrej zabawy.
Chciał odejść, ale Smith złapał go za ramię.
– Niech mi ksiądz powie.
– Co?
– Cokolwiek. Niech mi ksiądz opowie o sobie. Proszę. Śmiga zerknął na kołpak.
– Wyłączony, mam nadzieję.
– Oczywiście.
Słońce zaszło. Ksiądz odrzucił peta, usiadł. Smith obok, kołpak położył na trawie.
– Znalazł mnie przez szajkę kieszonkowców. Pięć lat później. To była rocznica śmierci mojego ojca, zwinęli go podczas mszy, ktoś wsypał. Miałem dwadzieścia dwa lata. Powiedział, że już czas na niego, już go namierzają, lecieli podług listy starych kawalerów; zaczął mnie uczyć łaciny. Nie było decyzji, wszystko poszło gładkimi półwyborami: to stanowiło formę oporu, podobnie jak wypisywanie antyrosyjskich haseł na murach i wykrzykiwanie w ciemności kina polskich przekleństw. Pan tego na pewno nie zrozumie, ale to jest naprawdę wielka rzecz, takie poczucie misji; potrafi doszczętnie zeżreć człowieka. Wyobraża pan sobie, jak ja się wtedy czułem? Wyświęcił mnie sam Niewidzialny Kardynał. Wstąpiłem do tajnego bractwa, przynależność do którego równała się wyrokowi śmierci. Na ulicy, w biurze, w autobusie – oni wszyscy widzieli kogoś innego, niż byłem w rzeczywistości. Jedyny zdrowy pośród ślepców, anioł w Sodomie. Byłem wyniesiony, a własne męczeństwo rozgrzeszało mnie z mej pychy. Miałem swoją parafię, swoją siatkę wiernych. Każda msza była sakramentem śmiertelnego przerażenia. Bóg stał za drzwiami z odbezpieczonym pistoletem w ręku i słyszałem Jego ciężki oddech. Śmierć Stalina zwaliła mi mój świat na głowę. Wtedy dopiero się okazało, jak niewielu nas było. Tych kilkunastu, którzy się ujawnili, rychło pod takim czy innym pretekstem trafiło na Syberię, wnet zresztą powstał nowy szablon i zostaliśmy szpiegami Watykanu. Wtedy też straciłem kontakt z hierarchią. Wszystko się rozpadało. Wojny wybuchały jedna po drugiej, w reakcji łańcuchowej, jakby ktoś rzucił granat na gęste pole minowe. Byłem przeciw, ale w ludziach się gotowało… Ktoś niechcący musiał się wygadać. Przyszli w nocy. Rytuał. Sto razy wyśniłem każdy mój ruch. Widzi pan, otrzymałem od Niewidzialnego Kardynała jeszcze jeden dar, truciznę oczywiście. I oczywiście nie zażyłem jej. Pan powiedziałby, że przeznaczenie, ale ja nie wierzę w przeznaczenie, za dużo widziałem. Odbili mnie ludzie Wyżryna. Pan spyta, czy pochwalani wojnę. Niech pan nie pyta. Nie jestem żadnym autorytetem moralnym, nawet nie znam się za dobrze na teologii; taki ze mnie ksiądz, jak i żołnierz, zmieniam zdanie w zależności od nastroju. Niech mnie pan nie pyta o Wyżryna, nie mnie go osądzać.
– Każdy ma prawo. To nie jest dobry człowiek.
– Ach, pan już go poznał na wylot. Smith zignorował ironię.
– To jest potwór.
– A cóż w nim takiego potwornego?
Smith ze złością wyrwał źdźbło trawy, splótł między palcami i rozerwał.
– Ja tego nie potrafię wyrazić. To nie jest żadne słowo, to nie jest żaden obraz. Ja to po prostu czuję.
– Znam to. Nie pan pierwszy. Pospolita choroba. Recepta jest taka: zażywaj Xavrasa w małych i bardzo powoli rosnących dawkach.
– Co ksiądz, do diabła, plecie?
– Hę, hę, hę. Moralista Freudowski. Powinniście tu przyjeżdżać na pielgrzymki. No, no, nie masz się czego obrażać, kochany. Taki jest los wszystkich świec w pełnym blasku słońca. Wiem, to nie jest przyjemne uczucie. Ale trzeba się pogodzić. Jeszcze chodzą bohaterowie po tej ziemi. Choć pan zapewne mnie wyśmieje.
– Nie, ja rozumiem, musicie mieć swoje symbole, swoje sztandary.
Ksiądz ponownie zwrócił wzrok na Smitha i Ian odczytał na dnie ciemnych oczu Śmigi zwykłą, brudną pogardę. – Taak. Filmuj pan, filmuj.
•
Odkurzył stare zabawki; miał takiego drewnianego pajacyka o imieniu Relatywizm Kulturowy, podrygiwał on uciesznie na przegniłych sznurkach, główka chybotała mu się na boki niczym pijakowi, na twarzy miał wyrzezany szeroki uśmiech wyższości. Murzyni skaczący w rytm bębna dookoła ogniska; tak, tak, to było bardzo malownicze, kołpak lubi takie rzeczy.
Bo cóż innego Smithowi pozostało? Ano niewiele; jego zadaniem było przetłumaczyć Xavrasa na język telewizji – a jakże miał to zrobić, nie wierząc w niego, nie rozumiejąc go? Skręcić efektowny wideoklip każdy potrafi; ale tu chodzi o prawdę, a żeby pokazać na ekranie prawdę, trzeba kłamać, to żadna tajemnica, lecz kłamstwo kłamstwu nierówne, a prawda jest jedna – pozostając na zewnątrz, pozostając obcym, Smith, chcąc nie chcąc, każdym ujęciem, każdym kadrem tworzyłby atrakcyjny film akcji o Nieuchwytnym Wyżrynie, fabułę równie fantastyczną, co MGM-owa superprodukcja. Nie ma wyjścia, trzeba wleźć do środka. A on nie był w stanie, odrzucało go z obrzydzenia.
Bladym świtem, gdy z przełęczy schodziła zimna mgła, powlókł się przez obóz w poszukiwaniu księdza Śmigi; ktoś wskazał mu drogę. Teraz już Smith bez przerwy chodził w kołpaku, takie były zasady tej gry: nie znasz dnia ani godziny, każda chwila może okazać się tą jedyną. Utracił twarz, ludzie Wyżryna rozpoznawali go po elektronicznej masce, zlał się w ich pamięci z wszystkimi wcześniejszymi wysłannikami sieci; w rzeczy samej -Smith był kołpakiem.
Okazało się, że to niedziela, Śmiga odprawiał mszę. Ian dotarł na sam jej koniec; wiernych było czternastu, za ołtarz robił nie okorowany pień drzewa. Łacina Śmigi płynęła wartkim strumieniem, Smith nie widział jego twarzy, lecz z szybkich, oszczędnych ruchów rąk księdza i twardo wyprostowanych pleców z łatwością odczytywał kolor jego myśli. Skończywszy, ksiądz pozbierał swoje rzeczy i schował je do chlebaka; wierni rozeszli się bez słowa. Smith podszedł do Śmigi.
– Czego? – warknął nań tamten.
– Może byłby ksiądz tak dobry i z łaski swojej…
– Filmował pan? Co? Filmował pan? – Postukał palcem w kołpak; Ian uchylił się, odstąpił krok.
– Nie. Co się ksiądz tak wścieka?
Śmiga wzruszył ramionami.
– Nie mam teraz czasu, idę do Wyżryna.
– No to ja z księdzem.
Śmiga posłał mu dziwne spojrzenie, po chwili jednak powtórnie wzruszył ramionami i pomaszerował między drzewa.
Wyżryn wraz z ponurym grubasem i jeszcze trzema mężczyznami siedział nad rozłożonymi na żółtej, plastikowej płachcie mapami, liczył coś na kalkulatorze. Opodal Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zajadał się zielonymi jagodami. Na widok Śmigi i Smitha wszyscy przerwali wykonywane czynności.
– Co jest? – mruknął obliźniony starzec w brązowym płaszczu, spoglądając na intruzów spode łba.
– Wyłącz! – warknął Wyżryn na Smitha, podnosząc się z ziemi i wskazując kalkulatorem w stronę głowy Iana.
W efekcie wszyscy skupili spojrzenia na kołpaku Amerykanina i płonącym na nim czerwono napisie: ON.
A wtedy Śmiga sięgnął do wnętrza chlebaka, wyrwał zeń pistolet i wymierzył w Xavrasa.
Smith odwrócił się i zrobił krok w bok, by w pełni uchwycić obraz śmierci pułkownika. Tym samym jednak mimowolnie wszedł na ułamek sekundy na linię strzału Śmigi.
Rozległ się wrzask i huk. Księdza z rozerwaną na strzępy klatką piersiową rzuciło na krzywy pień sosny.
Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia z kolei wymierzył anukę w Smitha. Nawet się nie podniósł z przysiadu; po brodzie spływał mu jagodowy sok.
– Wyłącz – powtórzył Wyżryn. Smith wyłączył.
Tamci tymczasem poderwali się na nogi i podeszli do zwłok Śmigi; ksiądz wciąż zaciskał dłoń na rękojeści czarnego pistoletu. Kulawy rudzielec w czarnych okularach trącił trupa czubkiem ciężkiego buta. Ponury grubas zaś podrapał się w głowę i obejrzał na Xavrasa.
– To nie jest dobra reklama – rzekł.
– Ano nie jest – mruknął Wyżryn i rzucił przez ramię swemu przybocznemu: – Skocz no po Jewrieja.
Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zabezpieczył karabin i pobiegł w las.
Smith przysiadł na ziemi. Żabia perspektywa monstrualizowała w jego obiektywach postaci wyżrynowców.
– Więc jednak wzięło go – szepnął.
Xavras usłyszał. W zamyśleniu wydął policzek.
– Flegma – zawołał na grubasa. – Obudź człowieka i przejdź się po rzeczy księdza.
– Aha – przytaknął Flegma i odszedł.
Pozostała trójka zabrała się do przeszukiwania ubrania i chlebaka Śmigi.
Xavras usiadł obok Smitha. Postukał się kalkulatorem w nie ogolony podbródek.
– Życie mi uratowałeś – rzekł, Ian spojrzał nań jak na wariata.
– Tak, tak – potwierdził Wyżryn. Smith ze złością zerwał kołpak z głowy.
– To ta maszyna – warknął. – To ta kamera.
Bierze się to stąd, że operator z okiem przyłożonym do okularu kamery czy fotograf z wycelowanym aparatem gubią gdzieś ciało i dają się w całości zassać spojrzeniu, jakby nałożyli pierścień Gygesa. Połowa przypadków śmierci reporterów wojennych wynika z ich karygodnej nieostrożności, dla postronnych obserwatorów sprawiającej wrażenie wręcz szaleńczej brawury. Taki kamerzysta potrafi w pogoni za lepszym ujęciem wbiec prosto pod kule. I nie ma to nic wspólnego z ich indywidualnymi predyspozycjami, bo nie dobiera się kandydatów na reporterów podług zawartości testosteronu w organizmie. Po prostu – prędzej czy później dopada to każdego. Przerażająca jest moc obiektywu. To śmiertelny narkotyk. Mieli w WCN szkolenia na ten temat, ale Smith nigdy nie przypuszczał, że i jemu się to przytrafi; choć po prawdzie nie miał żadnych przesłanek dla podobnych wniosków, bo jeszcze nigdy nie znalazł się w aż tak ekstremalnej sytuacji.
– Ach, maszyna. Maszyna. Więc nie ty. No to wszystko w porządku. – Xavras zaczął zbierać mapy.
Wrócił Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia wraz z jakimś niskim chudzielcem o twarzy zakrytej czarną kominiarką z dwoma otworami na oczy – a oczy miał błękitne błękitem czystego lodu. Na dłoniach nosił skórzane rękawiczki. Przyspieszył, wyminął Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia i zatrzymał się nad Wyżrynem.
– Jest twój Judasz – oznajmił Xavras, nie podnosząc się, nie przestając rolować plastikowej płachty, w ogóle nie patrząc na mężczyznę w kominiarce.
– Kto? – Jewriej miał niski, ochrypły, drżący głos, sugerujący bardzo podeszły wiek.
– Śmiga.
– Cóż.
Wtem rudzielec w okularach przeciwsłonecznych zakrzyknął znad trupa:
– Mam! – i uniósł rękę z czymś ostro lśniącym w promieniach wschodzącego słońca.
Wyżryn wstał, podszedł doń i odebrał przedmiot.
– No, no – mruczał, obracając go w dłoni. – Nosił przy sobie. Co za miniaturyzacja. Jaką to może mieć moc? -Wrócił do Smitha i pokazał mu posrebrzaną papierośnicę Śmigi, z odłupanym podwójnym denkiem i rozbebeszoną elektroniką, która była ukryta pod nim. – Może to satelitarna? Co, panie Sniith? Nie zna się pan?
– Po rozłożeniu powierzchnia okazałaby się chyba wystarczająca. Ponoć Chińczycy pracują nad zegarkowymi. Nie wiem, wszystko jest możliwe.
– No, ładnie.
– Więc co? – parsknął przepełniony irracjonalną goryczą Smith. – On był szpieg, tak? Próbował pana zabić, bo niby Ruskie mu kazali? – Podniósł kołpak, wstał. – A przekazać mi pan tego oczywiście nie pozwoli?
– Spokojnie, co pan się tak wydziera, ludzie jeszcze śpią, po co ich budzić…
Ian wypuścił powietrze z płuc. Zorientował się, że wszyscy się na niego gapią, ci znad trupa Śmigi, ten zamaskowany Jewriej, i Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, i sam Xavras. Zrobił z siebie w ich oczach głupca.
Odwrócił się i odszedł.
Aż minął brzeg lasu i otworzyła się przed nim ta sama nizina, co wczorajszego wieczoru, tylko że teraz światło padało z innej strony i w inną stronę kładły się cienie. Usiadł na trawie, zimnej i mokrej od pomgielnej rosy. Było zimno. Zadrżał. Nagle zachciało mu się papierosa - Po raz pierwszy w życiu naprawdę poczuł fizyczny głód nikotyny. Ale oczywiście nie miał ani jednego. Zaklął. Wciągnął powietrze. Poczuł dym tytoniowy. Obejrzał się. Stał tam Wyżryn; palił w zamyśleniu.
– Nieładnie wyszło.
– Wy wszyscy jesteście szaleni. – Od dawna to podejrzewałem.
Po chwili Smith zaczął głupkowato rechotać. Wyżryn uśmiechnął się pod nosem. Podszedł, przysiadł na piętach.
– Przyjmie pan chyba podziękowania. Tylko proszę nie mówić, że nie ma za co, bo wydaje mi się, że moje życie jest jednak coś warte.
– Megalomania pana toczy – pokiwał głową Ian.
– Dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów. Na to zaśmiali się obydwaj.
Xavras wyciągnął rękę.
– Borys. To znaczy Antoni. Smith uścisnął ją.
– Miło mi. Oparzenie jakimś gazem bojowym? – spytał, wskazując brodą jednolicie czerwoną skórę rąk pułkownika.
– To? Nie, mam to od dziecka.
Smith był już kompletnie wyprany z wszelkiej energii, Wyżryn wypompował go w ciągu dwóch minut, Ian nie miał siły wściekać się na niego, okazywać pogardę i opierać się tym skąpym, czerstwym uśmiechom z pomarszczonej od zbyt wielu wiatrów, zbyt wielu słońc i zbyt wielu wyborów twarzy. Wystarczyło kilkanaście słów, kilka gestów – i wola oporu opuściła Amerykanina. Przypomniał sobie diagnozę świętej pamięci Śmigi. Świeczka. Jej płomień chybotał się teraz od każdego oddechu Xavrasa.
Z trudem odwrócił od pułkownika wzrok.
– Ja tego nie rozumiem – rzekł. – Jakże on mógł być rosyjskim szpiegiem? Od jak dawna z wami chodził?
– Prawie od początku. Moi ludzie wydostali go z ciupy przy okazji jakiejś politycznej akcji.
– Więc co się stało? Czemu teraz nagle… To idiotyczne, Przecież on, podając im namiary do nalotu, skazywał na śmierć samego siebie, nie miał żadnej gwarancji, że jakiś odłamek nie trafi także jego. To była loteria, musiałby być samobójcą.
– Cóż, samobójcą był niewątpliwie. Nawet gdyby mnie teraz ubił. Nawet gdyby. To co? Wiedział doskonale, że sam zaraz będzie trupem. Nie miał szans. A mimo to. Ty przyszedłeś razem z nim. Co mówił?
– Nic.
– Nie oczekuj, że to zrozumiesz. W prawdziwym życiu nie jest tak, jak w tych powieściach szpiegowskich; bardziej przypomina to grę w kości aniżeli szachy.
– Kto to jest, ten w kominiarce? Jewriej czy jak mu tam.
Xavras zerknął na Smitha z niejakim zaciekawieniem.
– Varda wam nie powiedział?
– Najwyraźniej nie.
– Dobrze – Wyżryn przytaknął swoim myślom. – Polegam zatem na twoim honorze, że i ty się powstrzymasz.
Ciarki przeszły po Ianie. Jego honor. Coś nieprawdopodobnego. Ten człowiek – dorosły przecież i świadom znaczenia wypowiadanych słów – z całą powagą odwołuje się do jego honoru. Wygląda na to, że faktycznie bierze to serio. Honor obcego. Nie do uwierzenia. Ale przypomnij sobie jego umowę z siecią. Pamiętaj: ćwierć miliarda. To ESW, tu nie ma prawników. Musisz przestawić zwrotnice swych myśli.
– Jeśli chodzi o jakiś ważny sekret, to lepiej nic nie mów – mruknął, czując, że się błaźni; gniew zaczął w nim rosnąć na nowo.
Wyżryn zastanowił się chwilę.
– Po prawdzie nie ma to już większego znaczenia. -Strzepał popiół. – Widzisz, od tych trzech bomb z wielkiej bolszewickiej, jak wy na nią mówicie, porobiły się z ludźmi różne dziwne rzeczy. Rodziło się mnóstwo potworków, co to ani człowiek, ani zwierzę; zresztą sam na pewno dobrze wiesz, przyjeżdżali tu z całego świata filmować i fotografować, Ruskim było to na rękę, bo to przecież były nieszczęsne ofiary agresji kapitalistycznego Zachodu.
– I ten Jewriej… jego twarz…
– No właśnie. Ale czasami uderza to także do wewnątrz.
– Mhm?
Xavras uczynił na wysokości skroni dziwny gest lewą dłonią.
– Znaczy się, w główce. Ten-tego. Różnie to wychodzi. Z tych, co uciekli na Śląsk, to najsłynniejszy jest chyba Zagrutny. Nie wierzę, że nie słyszałeś. No ten, co leczy spojrzeniem. Z niego teraz multimilioner, co nie?
Smith wytrzeszczył oczy.
– Żartujesz…!
– Noo, u Jewrieja co innego. On miewa takie przebłyski. Widzi… rzeczy przyszłe.
– Jasnowidz.
– Czy jak go tam zwał.
– Nie wierzę.
– A to świetnie. A to bardzo dobrze.
– Na miłość boską, Antoni, to są zabobony; że taki nieludzko wygląda, to od razu sobie każdy wyobraża, że demon czy coś w tym rodzaju; ale to są zwyczajne mutacje popromienne, żadne tam cuda. Zagrutny jest szarlatan, czerpie korzyści ze swego kalectwa, bo rzeczywiście niesamowicie wygląda z tymi nibyrogami, ale poza tym to jest zwykły człowiek. Ten Jewriej robi cię w konia, nie daj mu się oszukiwać!
– No, popatrz. A przysiągłbym, że tam, nad dołem, że to w twoich oczach, że to była nienawiść, że ty mnie nienawidzisz, Ian, mój drogi, nienawidzisz.
Syczał, śpiewał, szeptał, oddychał tym słowem: „Nienawidzisz".
Cóż Smith mógł odrzec na podobną kwestię? W świecie, z którego pochodził, nie mówiło się takich rzeczy drugiemu człowiekowi w oczy nawet żartem. Są dwa rodzaje szczerości: ta rodem z hollywoodzkich nie kończących się seriali, wywlekająca na ekran obtoczone we freudowskim lukrze żałosne sekrety małych ludzi, których największe żądze, najdrapieżniejsze ambicje, najmroczniejsze tajemnice są w stanie zanudzić widza na śmierć w ciągu kilku minut; i ta druga, ciernista, masochistyczna, zaprawiona wódką i rozpaczą szczerość bohaterów Dostojewskiego, wylewających czarnym, oleistym strumieniem zawartość swych słowiańskich dusz, aż słuchacz, przytłoczony potwornym ciężarem tej krzywej piramidy słów, traci z oczu sens i logikę, po czym zapada się po pas, po pierś, po szyję w ciepłe, bezrozumne współczucie – są dwa rodzaje szczerości, jeden gorszy od drugiego, ale żaden naturalny, bo życie nie jest telewizyjnym serialem ani rosyjską powieścią, żaden prawdziwy. To było credo Smitha, to było pierwsze przykazanie każdego dziennikarza, adwokata, psychologa i policjanta: istnieją tylko różne rodzaje kłamstwa. W jakiej zatem intencji kłamał w tej chwili Wyżryn? Ano po prostu dla zdeprymowania, dla podporządkowania sobie narzuconym mu wstydem Smitha. Smith wykalkulował to naprawdę szybko.
– Nie będę twoim kumplem – warknął, pilnując się, by nie spojrzeć na Xavrasa.
– Przeżyję. Papierosa?
– Mhm, dzięki.
Bez sensu to wszystko. Nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę. Co ja tu robię? W imię czego ryzykuję życiem? Oni szykują się do bitwy. To dlatego taka koncentracja sil; normalnie przemieszczają się w znacznie mniejszych oddziałach. Zaszliśmy już na tyle daleko, by świat uznał to za atak dokonany na terytorium Rosji, chociaż doprawdy trudno tu wyznaczyć jakiekolwiek linie graniczne – gdzie kończy się ESW, gdzie zaczyna Polska, gdzie kończy się i zaczyna Republika Nadwiślańska albo Rosja? W tej wojnie nie ma frontów, od początku było wiadome, że bardziej przypominać ona będzie chorobę, nowotwór złośliwy chaotycznie sypiący przerzutami po całym organizmie-Zwierzę cierpi nań od urodzenia; Zwierzę samo jest tym rakiem: wynaturza zdrowe komórki organizmu aż do samozagłady. Jak wygląda plan Xavrasa? Jeśli on w ogóle planuje cokolwiek, bo może polega wyłącznie na swoim szczęściu i przepowiedniach Jewrieja, to nie jest wykluczone, jedną korzyść dawałoby mu na pewno, a mianowicie bezpieczeństwo od wszelkiego rodzaju przecieków i szpiegów. Szpiedzy. Śmiga. Nie wierzę, nie wierzę. Jeżeli Posmiertcow ma szpiegów w szeregach AWP, jeśli ma szpiegów u boku samego Wyżryna – to jakim cudem ten jeszcze żyje? Przecież próba jego zabójstwa podjęta przez Śmigę to była komedia, to było niepoważne. Gdyby naprawdę chcieli załatwić Xavrasa, NKWD posłużyłoby się wyzwalaną neuronalnie bombą implantacyjną, Xavras nie miałby szans, w żaden sposób nie mógłby się ustrzec, niczyj refleks by go nie uratował, gdyby Śmiga rozerwał się o krok odeń z siłą dwudziestu kilogramów trotylu. Ale nie. On wyjął z chlebaka pistolecik. Mój Boże, nadajnik w papierośnicy! Toż nawet scenarzyści „Nieuchwytnego Xavrasa" odrzuciliby ten gadżet jako nazbyt komiksowy. Zresztą bezsens sięga daleko głębiej niż do poziomu podobnych detali. Cała ta wojna… Spytałem go podczas trzeciego wywiadu, czy rzeczywiście wierzy, iż w ten sposób doprowadzi do powstania wolnej Polski. Tak, odparł, ale mówił do kołpaka. Potem spytałem go na offie. Uśmiechnął się po Wyżrynowsku. „A znasz jakiś inny sposób?" „Polityka…" "Ach, polityka. Cóż znaczy to słowo? Polityka jest jedynie sztuką konsumpcji przywilejów. Nie ustanawia warunków: dostosowuje się do nich. Jedyną naszą szansą jest doprowadzenie do takiej sytuacji, w której powszechna akceptacja istnienia niepodległej Polski będzie bardziej politycznie korzystna od jakiejkolwiek innej reakcji przywódców wszystkich zainteresowanych mocarstw." Czy coś w tym stylu. To już nawet nie jest cynizm – to fatalizm. Nikt tu nie żywi złudzeń co do pomocy Zachodu; przecie to polityczny oksymoron: pomaga się wszak jedynie słabszym, a skoro ktoś jest słabszy, to nie ma żadnego sensu (czytaj: korzyści) w pomaganiu mu. Oczywiście czasami wchodzą w grę jakieś ukryte motywy, spodziewane dalsze profity, powiązania bardziej skomplikowane – ale oni ich nie znają, zaniechanie równałoby się zatem zdaniu na Przypadek, pokornemu oczekiwaniu na kolejnego Napoleona, któremu uwidzi się opłacalne stworzenie efemerydy w rodzaju Księstwa Warszawskiego. Filozofia Xavrasa
Wyżryna jest bardzo prosta i jasna: w stosunkach między-Państwowych jedyną niesamobójczą postawą pozostaje twardy egoizm, a wszelkie obserwowalne różnice i zmiany mają swe źródło w różnicach i zmianach odległości politycznego horyzontu (inne są cele i taktyka prezydenta USA, gdy ten ma wybory na karku, a inne cele i taktyka dożywotniego prezydenta Rosji; i to niezależnie od rozbieżności ich punktów widzenia i diagnoz sytuacji). Ergo: jedynym prawem i jedyną racją jest prawo i racja siły. Kazał mi zaprzeczyć. Nie odważyłem się. Wskazałem jedynie na prymitywizm i nieprecyzyjność w użyciu tego rodzaju sity, jaką on prezentuje: wojna to zwierzą. Przytaknął. Lecz znowuż kazał mi zaproponować jakąkolwiek alternatywą. Nie potrafiłem. A jednak nie jestem w stanie zaakceptować tego sposobu myślenia. Być może to po prostu kwestia nawozu kulturowego; ja z mlekiem matki wyssałem zgoła religijne przekonanie o bezsensowności i bezwarunkowanym złu w jakikolwiek sposób motywowanej masowej przemocy – a oni… oni, cóż, oni tu rośli w cieniu Stalina, każdy dzień stanowił świadectwo właśnie sensowności i korzyści płynącej z przemocy stosowanej na jak największą skalę. W którymś wywiadzie, udzielonym chyba jeszcze McHutschowi, Xavras skwitował to gładkim, telewizyjnym aforyzmem: „Na pacyfizm mogą sobie pozwolić jedynie wnuki krwawych militarystów". Samo pojęcie wojny jako zaraźliwej choroby psychicznej jest nam kompletnie obce; nasze wojny są ściśle ograniczonymi w czasie i przestrzeni operacjami logistycznymi wykonywanymi przez wykwalifikowanych chirurgów. A wojna Xavrasa Wyżryna… ona nie zna żadnych granic. Dlatego tak trudno mi pojąć jego motywacje, tak ciężko doszukać się w jego dziaałaniach logiki. Po co się pchamy w paszczę potwora? Jaki sens w ataku na sztab jakiejś mało ważnej, rezerwowej, rozprzężonej licznymi dezercjami, a na dodatek już przerzucanej na Kaukaz dywizji? Przecież chyba nie bierze poważnie własnych słów o rajdzie na Moskwę i odpaleniu pod Kremlem atomówki? Nie jest głupi, wie, że to jedynie telewizyjna bajka, niskokaloryczna pożywka dla wygłodniałych dziennikarzy. Więc? Więc?
•
Zgodnie z liczącym wiele tysięcy lat tradycyjnym rytuałem zorganizowanego zadawania śmierci, atak nastąpić miał o świcie.
Sztab mieścił się w wioskowej szkole z salą gimnastyczną oraz w przylegającym do niej dwupiętrowym budynku internatu; część oficerów mieszkała także po drugiej stronie szosy, w kwaterach prywatnych, to znaczy w chłopskich domach. Kompania piechoty zmotoryzowanej, przydzielona do ochrony jednostki sztabowej, rozłożyła się w lesie za szkołą; posterunki obejmowały całą wieś, rozciągniętą wzdłuż drogi i nad wysychającą pod zardzewiałym mostem rzeczką.
Plan był bardzo prosty, zresztą nie mógł być inny. Krótki ostrzał z moździerzy i granatników, natychmiastowe zamknięcie w okrążeniu, odcięcie leśnych odwodów, zablokowanie szosy; szturm selektywny, przy pełnym pokryciu snajperów ze wzgórz i co wyższych drzew; zniszczenie budynków, wysadzenie mostu, zaminowanie drogi; szybki odwrót w rozproszeniu. Nic nowego, nic zaskakującego – tak właśnie wyglądała klasyczna taktyka wszystkich oddziałów partyzanckich z terenu ESW; w tym przypadku po prostu nie sposób było wymyślić czegokolwiek oryginalnego.
Ludzie Wyżryna docierali na miejsce akcji w dziesięcio-, piętnastoosobowych grupkach; Smith przybył na leśne zbocze ponad wsią w towarzystwie samego Wyżryna, Jewrieja, Flegmy, pary apokaliptycznych komandosów oraz tuzina mężczyzn wyposażonych jedynie w broń lekką; dowodził nimi ów chromy rudzielec o oczach trwale ukrytych za czarnymi szkłami, zwali go Jebaka.
Druga piętnaście na wewnętrznym timerze kołpaka Smitha; rozpoczęło się oczekiwanie na słońce. Świt nastąpić powinien mniej więcej za godzinę.
Nikt nic nie mówił. Nie wykonywano zbędnych ruchów; po prawdzie, teraz już każdy ruch był zbędny: kamera Smitha, pracująca w trybie „złodzieja światła", rejestrowała nieruchome bryły ludzkich twarzy, korpusów, kończyn. Ciemność można było jeść. Nikt nie palił papierosów; Ian musiał zakleić przylepcem zewnętrzny znacznik: żadnego jaśniejszego punktu. Podczas marszu nie mógł wyjść z podziwu dla Jebaki, który, mimo iż nie zdjął swych czarnych jak krzyk kruka okularów, nie potknął się ani razu.
Wszyscy trzymali w rękach broń, tylko Smith nie miał na czym zacisnąć dłoni. Po raz pierwszy pomyślał o sobie jako o uczestniku: czy nie byłoby rozsądniej zabrać jakiegoś gnata…? Dyrektywy WCN były w tym punkcie wyjątkowo niejasne. Z jednej strony -neutralność dziennikarska. Ale to już przecie jeno niepoważny frazes: Rosjanie, gdyby go złapali, potraktowaliby jak członka oddziału Wyżryna, bo też, z ich punktu widzenia, był nim i nawet na swój sposób walczył po stronie Xavrasa. O żadnej neutralności nie mogło być tu mowy. Z drugiej strony – pokazanie na ekranie, iż noszący kołpak wymachuje włodem… no cóż, z pewnością nie byłoby to najmądrzejsze posunięcie; liczy się pozór i efekt powierzchowny, a widzowie wierzą wszak we frazesy; może jeszcze przyszłoby im do głowy zastanawiać się nad obiektywizmem sieci. Z trzeciej strony – śmierć Smitha naraziłaby WCN na poważne straty; absurdalny warunek Wyżryna, który ograniczał przydzieloną doń ekipę sieci do zaledwie jednej osoby, znakomicie podnosił wartość jego życia. Wszelako ze strony czwartej – jeśli Smith będzie się krył po kątach, unikał niebezpieczeństw, obchodził strefy walk i trzymał się z dala od placu boju… to cóż on w końcu zarejestruje? Trochę dymu, trochę błysków, grzmoty, symfoniczną muzykę bitwy, może parę trupów; no ale nie o to tu chodzi, nie po to zapłacili Wyżrynowi tak ciężkie pieniądze, podobne obrazki serwuje każda stacja do śniadania, obiadu i kolacji. Rola Smitha jest inna. On ma być cieniem Wyżryna. Ludzie chcą bohaterów! Ludzie chcą prawdziwych bohaterów w prawdziwym niebezpieczeństwie! Xavrasa! To on robi oglądalność, to on daje miliony z dookomych reklam. Jest lepszy od Johna Fourtree, bo na rękach ma krew, nie keczup. Słuchaj, Smith, gówno mnie obchodzi, jak to zrobisz, ale masz być jego cieniem, nie odstępować go na krok, trzymać go w kadrze przez całą bitwę, łap jego twarz, łap ją na tle ognia, na tle walczących, na tle konających, łap go z bronią w dłoni, wydającego rozkazy i krzyczącego do żołnierzy, i siedzącego, i biegnącego, i leżącego, i atakującego, i uciekającego, i tryumfującego, i przegrywającego, i umierającego, nie waż mi się, Smith, przeoczyć momentu jego śmierci, jego śmierć należy do nas, masz ją nakręcić; więc niech ci nie przyjdzie do łba wcześniej samemu zemrzeć. Słyszysz, Smith? Słyszysz mnie?
– Już.
To Morze Wydało Zmarłych.
Ian ocknął się momentalnie. Chciał przetrzeć oczy, ale trafił na zimny kołpak. Z nerwów ziewnął, aż zatrzeszczała szczęka.
Potrząsnął głową, wstał, obejrzał się. Instynktownie zmienił czułość: wschodziło słońce.
Spojrzał na Wyżryna. Pułkownik skinął głową. Smith rozpoczął procedurę inicjacji transmisji na żywo. Pójdzie to w eter na cały świat, bo antena satelitarna Amerykanina nie nadawała się do użytku w ruchu, daleko jej do klasy Śmigowej papierośnicy. Więc każdy będzie mógł obejrzeć; ale to nie ma znaczenia, bo przecież i tak zobaczyliby wszystko w swoich telewizorach, wystarczy się przełączyć na WCN.
A tam…
– Hhhwyhhhh, hwyyyy-yyyhhh, hyh, hwyyyyy… – to dyszy Ian Smith, nasz wysłannik do miejsca śmierci, przemierzający w twoim imieniu nowo odkryte zakątki piekła.
Biegniemy. Mokre gałęzie chlaszczą nas po otwartych oczach. Świat kołysze się rytmicznie, ktoś wykopał klin spod jego bieguna: pnie drzew, krzaki, zieleń i brąz, niebo i ziemia, ludzie w przedzie, wszystko skacze – to w lewo, to w prawo, a czasami nawet w górę i w dół.
Nasz oddech nie zagłusza wszystkiego i słychać przez jego wiatr przewalające się ponad lasem pomniejsze gromy wojny: granatniki, moździerze, lekkie rakiety ziemia-ziemia; nie widać ich, lecz ucho przywykłe do tej muzyki bez trudu rozróżnia poszczególne instrumenty w orkiestrze. Wystrzały ze zwykłej broni palnej nie są na razie liczne; częściej pojedyncze niż serie.
Xavras zatrzymuje się, mówi coś do zawieszonego na ręce aparatu; podchodzimy bliżej. Pułkownik, z włodem na ramieniu, lornetką na szyi, we włóczkowej czapce na głowie, wychyla się zza pnia i zerkając na szosę, pluje w nadajnik długimi ciągami rozkazów. Za nim zatrzymał się cały oddział, wszyscy teraz czekają na decyzję Wyżryna. Podchodzimy jeszcze bliżej.
– …pokryć podwórze. Garbaty od tyłu. Garbaty od tyłu! Widzę ich. Widzę. Jak las? Niech robi. On dowodzi.
Daje znak i Jebaka ze swoimi ludźmi ruszają biegiem brzegiem zarośli w kierunku pierwszych zabudowań wsi.
Z drugiej strony, od mostu, który widoczny jest jedynie fragmentem górnej części swej konstrukcji, pędzi, rycząc niczym rozjuszony smok, płonący transporter opancerzony, ogień i dym ciągną się za nim rozfurkotanym, strzępiastym sztandarem.
Xavras daje drugi znak i sam podrywa się do biegu. Przeskakujemy na drugą stronę jezdni i lądujemy w rowie. Stąd widać już większość sceny teatru śmierci. Pospieszna panorama – z tyłu: ciemny las; z prawej: szosa i most i znak drogowy; z przodu: ciemny las; z lewej i z przodu: kilka parterowych oraz kilkanaście jednopiętrowych chałup (dwieście metrów); z lewej i z tyłu: szkoła, sala gimnastyczna, internat, poczta, posterunek milicji (sto pięćdziesiąt-trzysta metrów); wszędzie dookoła: zalesione wzgórza, a nad nimi szare niebo, a na szarym niebie wschodzące słońce, jeszcze anemicznie blade po krótkiej nocy.
Xavras do aparatu:
– Most.
Most wylatuje w powietrze.
Trzeci znak i wszyscy biegniemy ku szkole. W tym momencie kończy się zaplanowany atak, a zaczyna chaos.
W okolicy leśnego obozu kompanii ochrony następuje gigantyczna eksplozja, w niebo wznosi się wielki, czarny grzyb. Przez szosę za wsią przebiega kilkunastu przygiętych do ziemi wyżrynowców; jeden, dobiegnąwszy na pobocze, pada martwy. Otwierają się drzwi chałup i wypadają z nich cywile przemieszani z żołnierzami, nie sposób rozpoznać, wszyscy w bieliźnie. Zza rogu sali gimnastycznej wyskakuje rozpędzony motocykl z półnagim sołdatem na siodełku; ktoś ciska granat, ale nie trafia – motor zakręca i rusza ku mostowi. Gdy nas mija, Flegma zdejmuje szalonego jeźdźca długą serią.
– W las! – krzyczy Xavras i wszyscy wbiegamy między pierwsze drzewa. Motocykl wybucha. Płonący żołnierz sczołguje się z niego i zaczyna pełznąć po asfalcie w naszą stronę, klnie przy tym na cały głos. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia ucisza go pojedynczym strzałem w głowę.
Z początku niemrawo, potem coraz bardziej zdecydowanie odzywają się karabiny otoczonych w szkole i internacie. Wyżrynowcy, którzy pozajmowali już domy po drugiej stronie szosy, odpowiadają basem: granatniki, ręczne wyrzutnie rakiet. Tymczasem wygnani ze swoich mieszkań ludzie rozbiegają się po całym terenie walk; tylko część z nich ma na tyle rozumu, by ukryć się w lesie, ale niekiedy i to okazuje się złą decyzją, bo wybrawszy kierunek północny wpadają na Polaków blokujących dojście do kompanijnego obozu, a oni strzelają do każdego, kto nie jest kobietą lub dzieckiem; podobnie czynią wyżrynowcy we wsi, usiłując nie dopuścić do połączenia się wygnanych z kwater oficerów ze sztabem w szkole, stanowiącej główny punkt oporu Rosjan. W ciągu kilku minut szosę i teren dookoła posterunku i poczty pokrywają dziesiątki ciał.
– Moździerze! – krzyczy Xavras do aparatu. – Moździerze!
Moździerze podejmują ostrzał siedziby sztabu. W połączeniu z nie milknącą kanonadą granatników daje to wkrótce pożądany efekt: szkoła i internat zaczynają się po prostu rozpadać: najpierw szyby, tynk i elewacja, potem kawałki dachu i mniejsze fragmenty murów, wreszcie całe płaty ścian. Podnoszą się wielkie tumany szaro-białego pyłu, co jakiś czas wypadają z nich blade sylwetki ludzi z bronią lub bez – odpowiednio rozstawieni snajperzy AWP zdejmują ich bez problemu. Gdzieś w międzyczasie cichnie hałas dochodzący z północnej części lasu: obóz spacyfikowano.
Zamaskowany Jewriej klepie Xavrasa w plecy i mówi:
– Czas.
Wyżryn podaje mu dłoń. Wygląda jakby się żegnali.
– Pamiętaj – rzecze jeszcze Jewriej i wtedy trafia go pędzący z paraliżującym wizgiem pomiędzy drzewami odłamek lub zrykoszetowany pocisk. Dziura w piersi. Jewriej pada na plecy, zaciska palce na miękkiej ziemi, wytrzeszcza oczy. Patrzymy. Pochyla się nad nim, wymieniwszy spojrzenie z Wyżrynem, Flegma. Jewriej charczy coś niezrozumiale, różowe bąbelki pykają lekko, pączkując i pękając na ranie w piersi. W końcu milknie, a Flegma zamyka mu oczy. Spoglądamy na Wyżryna: on nie patrzył, on obserwował przez lornetkę dach poczty.
Na dachu poczty stoi czterolufowe działko przeciwlotnicze. Dorwał się doń zarośnięty wąsacz w ubłoconych gaciach i teraz trzyma w szachu wyżrynowców poukrywanych w i za chałupami.
– Juruś niech podejdzie od północy – mówi Xavras do słuchawki. – A na pocztę moździerze. Jak z amunicją? Niech Rumun obudzi snajperów. Do internatu gaz. Gaz!
Odzywa się Flegma:
– Kwadrans do helikopterów z Pawłowic.
Xavras przywołuje Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia:
– Spróbuj go zdjąć.
– Stąd?
– Stąd. Nie musi być od razu między oczy, ale niech poczuje się odsłonięty i zwieje. Dorwał się do tego działka jak garbaty do muru.
Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia odbezpiecza anukę i składa się do strzału. Zaczyna krótkimi seriami. Odchodzimy od niego na kilkanaście metrów, na wypadek gdyby ktoś chciał mu odpowiedzieć.
Rozlega się huk, drży ziemia: to Juruś i jego chłopcy zrobili swoje – północne fasady szkoły i internatu spływają wolno na beton boiska do siatkówki; jeszcze więcej pyłu i kurzu. Z lasu wypada kilkadziesiąt osób i wbiega do budynków. Tymczasem milknie działko przeciwlotnicze, może dzięki moździerzom, a może dzięki anuce 44. Wybiegają również wyżrynowcy z drugiej strony szosy. Strzelanina przenosi się do wnętrza ruin.
– Dziesięć minut – przypomina Flegma.
– Jebaka, Juruś, Kwadrat, Rumun i Małpa! Odwrót! -zarządza Xavras. – Meldować – po czym wysłuchuje sprawozdań poszczególnych grup.
Strzelanina powoli milknie i zaczynają dochodzić nas wrzask i płacz kobiet i dzieci oraz trzeszczenie płomieni, które ogarnęły już pocztę, część posterunku milicji, siedem chałup, kilkanaście samotnie rosnących drzew i sporą połać lasu.
W sięgającym kolan dywanie gęstego gazu, wypływającego z pozbawionego górnego piętra internatu, brodzi, nie wiadomo skąd wylazłe, stado krów.
– Ładunki? – pyta Xavras aparat i krótko odpowiada na zadane przez urządzenie kontrpytanie: – Brać. Tamtych rozstrzelać.
Następnie daje ostatni znak: Ucieczka!
– Siedem – mówi Flegma, spoglądając na zegarek. Biegniemy w las.
Po chwili dochodzą nas grzmoty serii eksplozji; przystajemy i oglądamy się za siebie: to szkoła i internat właśnie wyleciały w powietrze.
•
Najbardziej zaskakujący był sam kierunek ucieczki: na północny wschód. Wszyscy mieli to za manewr mylący; i faktycznie: helikopterów na niebie jakby trochę mniej, niż się spodziewano.
Uciekali oczywiście w maksymalnym rozproszeniu, przebijając się w jak najmniejszych grupkach. Łączność radiowa urwała się z chwilą opuszczenia wsi: teraz już nawet kilkusekundowa wymiana słów przez krótkofalówki skończyć się mogła namierzeniem nie dość ostrożnych rozmówców. Przedzierali się zatem samotnie; był zapewne jakiś z góry ustalony punkt zborny, Smithowi wszelako nic o nim nie wspomniano. Po prawdzie nie miał siły ani ochoty pytać o cokolwiek. Drugiego dnia ucieczki ledwo już trzymał się na nogach. Z trudem jadł; podczas biegu Przez las nie raz wymiotował ze zmęczenia; oddychał tak głośno, że nie słyszał własnych myśli, dobywało mu się gdzieś z głębi gardła ciężkie, chrapliwe rzężenie, pluł suchą śliną.
Potem nagle zwolnili. Trzeciego dnia po ataku zmitrężyli kilka godzin, oczekując w ciemnościach błotnistego jaru na nie wiadomo co. Xavras nie tłumaczył się ze swych rozkazów, a i nikt nie pytał; najwyraźniej przyzwyczajeni byli do apodyktycznego stylu jego dowodzenia.
Gdy tylko Ian doszedł do siebie, założył kołpak i wymusił na Wyżrynie krótki wywiad. Pułkownik był jakiś zgaszony, odpowiadał monosylabami. Smith bez powodzenia usiłował się domyślić przyczyny zmiany nastroju -przecież atak się udał. Potem dopiero przypomniał sobie
O Jewrieju.
– Był twoim przyjacielem? – spytał Wyżryna już po zdjęciu kołpaka.
Xavras wykrzywił usta lub uśmiechnął się – teraz, pozbawiony elektronicznego wspomagania swych oczu, nie był tego w stanie Ian stwierdzić z całkowitą pewnością: Wyżryn siedział w zagłębieniu pod przewieszką utworzoną z korzeni drzewa straceńczo wychylonego nad jar, słońce tu nie docierało, kryła pułkownika płynna ciemność. W jarze było mroczno, chłodno i wilgotno; senną ciszę starego lasu zakłócał jedynie szmer przeciskającego się z trudem pomiędzy gładkimi kamieniami strumienia i nieliczne odgłosy leniwych poruszeń podkomendnych pułkownika.
– Bratem.
Na pewno nie żartuje, to nie ten ton; lecz czy mówi prawdę?
– Oficjalna wersja jest taka, że całe twoje rodzeństwo umarło jeszcze w dzieciństwie na chorobę popromienną -stwierdził ostrożnie Smith.
– Daj spokój.
– Ale jeśli naprawdę był z niego taki prorok, to dlaczego…
– Przecież byłeś świadkiem. On to przewidział.
– Poszedł dobrowolnie na śmierć? – Smith uniósł brwi. – Bez sensu to.
– Wolał tak niż… Jego decyzja. Wybrał najlepsze wyjście.
– Jasnowidz, tak? Jasnowidz?
– Śmiejesz się?
– Nie, tylko… Nie obraź się, ale…
Wyżryn poruszył się w ciemności. Podciągnął nogi, wyprostował się, oparł plecami o stok jaru; odchylona w tył głowa sugerowała, iż pułkownik zapatrzył się w wycelowane gdzieś w niebo korony drzew, lecz Smith był pewien, że Xavras patrzy na niego.
– Wrota do piekieł obracają się na niewielkich zawiasach. Przesuń teraz ten kamień o centymetr w lewo; jeszcze się okaże, że tym sposobem zniszczyłeś imperium. To nie jest do zrozumienia dla nikogo, kogo nie dotknęło owo przekleństwo.
– Ty rozumiesz.
– Ja wierzę. Był moim bratem. Wybierał ścieżki. Tylko dzięki niemu wciąż żyję. W ten sposób przeczę prawdopodobieństwu. Nie powinienem żyć; nie powinienem zwyciężać.
– Ale on już zginął, już ci nie pomoże. Czy to oznacza koniec Xavrasa Wyżryna?
Długo milczał. Smith słuchał jego spokojnego, powolnego oddechu dochodzącego z tej pachnącej świeżym grobem ciemności; bicie serca zaczajonego w swej grocie smoka -tam się waży śmierć i śmierci zaniechanie.
– To oznaczało koniec Xavrasa Wyżryna od samego początku – szepnął Xavras. – Zginę od eksplozji bomby atomowej.
Smith wstrzymał oddech.
– Więc jednak. Gdzie ona jest?
– Kto?
– Idziemy na Moskwę, prawda? Gdzie jest bomba? Wyżryn zaśmiał się przez nos.
– Źle mnie zrozumiałeś. To Ruskie spuszczą tę bombę. Smith zmagał się z tym przez chwilę.
– Tak ci powiedział? – nie wytrzymał wreszcie. – Tak ci powiedział? Przecież to absurd! Jak polowanie z włodem na muchy! Idiotyzm! Ty w to wierzysz? Za kogo się masz, do cholery? Boże drogi, atomówkę spuszczać na człowieka… Zabijać setki tysięcy dla jednego Wyżryna! To już nawet nie jest megalomania. To… to… to jakaś mania religijna; kto ty jesteś, drugi Chrystus, co ty sobie myślisz, zesłali cię na męczeństwo za Polskę czy co; już ci, kurwa, zupełnie odjebało…
– No dobra – Xavras podniósł się z przeciągłym steknięciem. – Pójdziemy dalej, pora już.
Smith zabrał kołpak, wstał.
– Przepraszam – mruknął zmieszany.
Pułkownik uśmiechnął się pod wąsem; zarost na jego twarzy wyraźnie go postarzał, dodając mu wszelako pewnego rysu dobroduszności.
– Nie szkodzi. Zdarza się.
•
Kiedyś stał tu zamek, ale spłonął, zawalił się, zniszczał, strawił go las. Potem, wykorzystując część ruin, wzniesiono coś w rodzaju parterowego domku myśliwskiego, daczy stylizowanej na carycę Katarzynę albo Piotra I. Las poradził sobie i z tym. Obecnie tę zagubioną gdzieś wśród dziczy budowlę wykorzystywali jedynie kłusownicy oraz zbrojne bandy uchodzące przed pościgiem.
Oddział Wyżryna dotarł tu już po zmroku. Wewnątrz czekał Jebaka ze swoimi ludźmi. Mieli jeńca.
– Kogo?
– Jakiegoś generała.
Smith sięgnął po kołpak. Morze Wydało Zmarłych zatrzymał w pół ruchu jego rękę.
– Jak Xavras pozwoli – rzekł. – Zresztą, co chcesz kręcić? Nie ma go tu.
Faktycznie, zwiedziwszy cały sześcioizbowy domek nie natrafił Ian na żaden ślad jeńca. Odkrył co innego: w podłodze przy drzwiach do kuchni znajdowała się wielka kwadratowa klapa, kryjąca -jak przypuszczał Amerykanin – zejście do piwnicy połączonej z systemem lochów niegdysiejszej twierdzy. Nie mógł sprawdzić swych domysłów: na klapie siedział jeden z chłopaków Jebaki, zarośnięty niedźwiedź o łapskach jak szufle, i czyścił granatnik. Za pasem miał nóż równie długi, co zawieszona nad kominkiem zardzewiała szabla.
Zaraz po przybyciu Xavrasa, Jebaka i Flegma rozsiedli się we trójkę przy piecu dookoła krzywego stołu, na którym leżały w chaosie mapy, komputer, popielniczki, chleb, kaszanka, przenośny telewizorek z wbudowaną anteną satelitarną i kilka w różnym stopniu opróżnionych butelek. Gdy tylko Wyżryn przerwał konferencję, Smith dopadł pułkownika i zaczął go molestować o jeńca. Był już po rozmowie z Nowym Jorkiem i niemal zapomniał o własnym zachowaniu sprzed kilkunastu godzin.
– Przynajmniej pozór obiektywizmu! – naciskał. – Relacja drugiej strony. Zdanie drugiej strony. Jej racje!
– Macie w Moskwie oficjalnych korespondentów akredytowanych na Kremlu – parsknął Wyżryn. – Nic innego nie robią, tylko warują pod drzwiami Krepkina i Gumowa, wyczekując na byle ochłap plotki.
– Ale tam to jest teatr, a tu jest prawda! Jeniec wzięty na polu bitwy! Przecież nie będzie niczego owijał w bawełnę, bawił się w dyplomację: palnie prosto z mostu! Generał! Zastanów się, Xavras, to jest korzystne także dla ciebie!
– Już ja wiem najlepiej, co jest dla mnie korzystne -mruknął Wyżryn, zdejmując dłoń Smitha ze swego ramienia. – Ty się o mnie nie martw. O siebie też się nie martw. Skręcisz go sobie dokładnie. Materiał będziesz miał taki, że wolałbyś go nie mieć. Jutro rano. Pół godziny, godzina, ile chcesz. No, przekaż swoim szefom. Może zgodzą się puścić na żywo, ja nie mam nic przeciwko.
– Na żywo?
Coś za dobrze to wyglądało, Smith zaczął podejrzewać drugie dno; musi w tym tkwić jakiś haczyk, jakaś pułapka… Czemu ten Xavras nie patrzy mi w oczy, czemu się tak uśmiecha? Co on znowu planuje?
A może to wcale nie plan, może to nigdy nie był plan, tylko dalsza część przepowiedni Jewrieja…
Przed północą dotarła do leśniczówki kolejna kilkuosobowa grupka wyżrynowców, w jej skład wchodzili między innymi: Kostucha (ów stary, łysy doktor poznany przez Smitha podczas nalotu na obóz) oraz nikomu bliżej nie znany smagłolicy Włoch, każący się nazywać francuskim imieniem Pierre; dwóch było rannych. Flegma, który podjął się kucharzenia, przyrządził tyle kaszanki, że zostało pół patelni, mimo iż wszyscy napchali się po uszy, nawet wartownicy. W końcu skusił się także Ian. Tłuste to było i ostre nie do wytrzymania. I rzeczywiście, jego żołądek nie podołał wyzwaniu. W nocy wstawał Smith trzykrotnie. Wracając z trzeciego wypadu w krzaki, tuż przed świtem, natknął się na przysiadłego na progu uchylonych drzwi do leśniczówki Xavrasa. Pułkownik był jedynie w szortach i dziurawych skarpetach; palił.
– Co, sraczka złapała? – przywitał Srnitha.
Smith wyczuł pod tą pozorną wesołością posępny niczym cmentarz o zmierzchu nastrój Wyżryna. Dosiadł się, odpalił papierosa.
– Kiedy to ma być? – spytał.
– Co?
Ta bomba. Twoja śmierć. Ty naprawdę w to wierzysz?
Pułkownik wzruszył ramionami.
– Przecież nie mówię, że na mnie. Może przypadkiem. Chociaż… kto to wie. Nie zdziwiłbym się.
Ian w niemym zdumieniu kręcił głową.
– To jest zupełnie odmienna mentalność – zamamrotał Xavras. – Chcesz, bajkę ci opowiem. Nie tak znowu dawno temu, bo w szesnastym wieku, i nie za zbyt wieloma górami i rzekami, rządził car Iwanem zwany, czwarty tego imienia w dynastii. Otóż pewnego razu odwiedził naszego Iwana poseł angielski, wysłannik królowej Elżbiety. Ówże poseł, sir Jeremi Bowes, persona, jak się waść rychło przekonasz, nader zimnokrwista, wybrał się na wizytę w carskie komnaty odzian jak żołnierz, ze szpadą przy boku; może i faktycznie taki był jego fach i stan, a może jeno dla manifestacji ubiór takowy wybrał. Car wszelako, a musisz wiedzieć, że nasz Iwan znany był z prędkiej do upuszczania krwi ręki i w ogóle charakteru nie nazbyt łagodnego, a sir Jeremi dobrze o tym wiedział, kazał posłowi szpadę odebrać. Pan Bowes tedy oświadczył stanowczo, że skoro nie może stanąć przed carem jako żołnierz, to i bez różnicy, stanie w ubiorze nocnym; i dalejże, jął zzuwać buty i posłał po nocną koszulę i pantofle. Car Iwan, najwyraźniej ujęty tak twardym obstawaniem cudzoziemskiego posła przy regułach honoru (a w każdym razie, aby przynajmniej umniejszyć wrażenie wywarte dopuszczonym despektem), gdy tylko pojawiła się okazja, a pojawiła się szybko, zareagował równie stanowczo, co imć Bowes. Otóż zdarzyło się, iż dwaj bojarowie wyprzedzili na pałacowych schodach szanownego posła, osobistego gościa cara, czym uchybili urojonemu bądź faktycznemu punktowi dworskiej etykiety. Car kazał ich ściąć. Bojarów ścięto. Nie wiem, czy zaprezentowano sir Jeremiemu odrąbane czerepy, ale bardzo możliwe. Widać wyraz jego twarzy nie dał carowi wystarczającej satysfakcji, bo ten nie ustał w swych wysiłkach. Wskazawszy trzeciego nieszczęsnego bojara, co w nieodpowiedniej chwili wpadł w imperatorskie oko, polecił mu natychmiast wyskoczyć przez okno, aby zaświadczył o swej bezgranicznej miłości do władcy, a nie był ci to bynajmniej parter. Obserwując z kamiennym obliczem krótki lot szlachica, sir Jeremi Bowes, bez wątpienia pewny historycznej wagi momentu, siląc się na dowcip, wyraził przypuszczenie, iż jego królowa czyni jednak z życia swych poddanych cokolwiek lepszy pożytek. -Wyżryn odrzucił i przydeptał peta. – Otóż ja wcale nie jestem pewien, czy miał rację.
– To prawda?
– Prawda, prawda. A przynajmniej jako taką mi rzecz opowiedziano.
– I co, ma mi może ta powiastka posłużyć za dowód na poparcie jakiejś tezy?
– Dowód? Nie. Ot, anegdota historyczna.
– Jest koniec dwudziestego wieku. Nie ma carów, nie m a bojarów.
– A czy ja mówię, że są? – Sugerujesz ciągłość.
– Mylę się? – Wyżryn podrapał się leniwie pod pachą. " To już nawet nie chodzi o to, że wnuk czyta te same książki, co dziadek, bo bestsellery dziadka to są zazwyczaj wywołujące odruch wymiotny lektury obowiązkowe wnuka, ale że ci, co piszą owe bestsellery, pseudowieszcze kolejnych generacji, sami wyrośli na wieszczach własnego pokolenia, i tak to idzie w nieskończoność, aż do wieczornych gawęd Słowian, przy ognisku, w noc kupały. I nie tylko książkami, i nie tylko na jednym poziomie; to jest bardzo skomplikowane, to cała sieć, splątany system korzeni sięgający na wieki w głąb czarnoziemu historii, socjogenetyczna pamięć narodu… Słyszałeś o genetyce, prawda? Mówili w telewizji. Dwa lata temu jakiś Francuz zbudował model, helisa Jeanneaux się to nazywa czy jakoś podobnie. Gen, uważasz, takie małe draństwo w każdej komórce, jak oprogramowanie ciała, i to się… Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Cóżeś taki pokręcony jak pruski paragraf? E?
– …żeby się udławił tą cholerną kaszanką – zajęczał Smith i zgięty w pół pognał z powrotem w krzaki.
•
Potem się okazało, że dobrze mu zrobiła ta biegunka, bo już niczego nie wziął do ust i w efekcie nie miał czym wymiotować.
Podniesiono klapę i zeszli do lochów. Smith w kołpaku pracującym w trybie „złodzieja światła" widział chyba najlepiej z nich wszystkich; do domku myśliwskiego nie docierała elektryczność i ciemność panowała w podziemiach, ciemność całkowita, niczym lżejsze od powietrza czarne mięso zaszlachtowanych koszmarów. Straszne rzeczy musiały się generałowi śnić, słyszeli jego jęki i bełkotliwe inwokacje do bóstw zakazanych. Co tu się mieściło przed wiekiem – składnica win? Pozostało niewiele: szczątki drewnianych konstrukcji pod ścianami, śmieci po kątach. Tysiące ton kamieni i litej skały dookoła i nad głową, przykryte ciężkim kobiercem ziemi, zapewniało chłód nawet w środku lata. Wyżryn był w grubym, wełnianym swetrze, zapewne zrobionym na drutach przez jakąś uczynną patriotkę; sweter był barwy mięsa koszmaru i nawet po zapaleniu lamp naftowych oraz dwóch silnych latarek trzymanych w wyciągniętych na boki rękach przez Morze Wydało Zmarłych, nawet wtedy Xavras niknął gdzieś w mrocznym tle obrazu.
– Ty! Ty, ty! – zaczął wrzeszczeć generał Sieriozny, gdy pułkownik obudził go uderzeniem w twarz.
Generał był przywiązany do metalowego krzesła, przymocowano mu doń nogi i skrępowane za plecami ręce. Samo krzesło z kolei przyśrubowane zostało do położonej na posadzce grubej pilśniowej płyty, aby więzień nie mógł się wraz z nim przewrócić i gdzieś odczołgać.
– Ty, ty!
– Ja, ja – mruknął Wyżryn i dał znak Kostusze, który schodził ostatni, aby zamknął drzwi. Doktor zamknął je i przysiadł na progu; skórzaną torbę położył między stopami.
Pomieszczenie posiadało jeszcze dwoje drzwi prowadzących w głąb kompleksu zamkowych lochów, ale one też były zamknięte.
Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, który przydźwigał tu pod pachą ów piknikowy telewizorek na baterie, wycofał się do najciemniejszego kąta, za plecami Smitha, i tam włączył urządzenie, skręcając wszelako fonię do oporu, tak że generał Sieriozny i stojący za jego plecami Wyżryn mogli wnioskować o treści programu jedynie po szaroniebieskich refleksach malujących kamienną twarz młodzieńca.
– Złapałeś? – spytał go Xavras.
Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia przytaknął. Następnie pułkownik skinął na Smitha. Smith wymownym gestem postukał się w zegarek.
– Umówiłem się na czwartą, na Wschodnim Wybrzeżu to jest dziesiąta wieczór, nocny szczyt oglądalności. Jeszcze dwie minuty. Patrz na znacznik.
– Okay.
Sieriozny wyszczerzył zęby.
– Wszystko im powiem – warknął. – Wszystko im powiem, wy skurwysyny, wy bandyci, cholerni terroryści…
Wyżryn podciągnął rękawy swetra za łokcie, obnażając w całości ohydne blizny pooparzeniowe, i wdział obcisłe skórzane rękawiczki, po czym – w jakimś dziwnym roztargnieniu, z cichym westchnieniem skierowanym do samego siebie – poklepał rosyjskiego generała po niewielkiej, różowej łysinie.
– Spokój, spokój – mruczał.
I wtedy Smitha naszło straszne przeczucie, zapłonęła mu na moment myśl jak prorocza wizja przyszłości. Drgnął. Xavras to spostrzegł i spojrzał mu w ciemne ślepia obiektywów; uśmiechnął się nieśmiało pod wąsem, opiekuńczym gestem kładąc prawą orękawicznioną dłoń na barku więźnia.
Smith zmienił ogniskową, odwrócił kamery, skupił swój nie swój wzrok na twarzy generała. Generał Sieriozny był doskonałym, bo przeciętnym i przez to reprezentatywnym przedstawicielem rosyjskiej generalicji: wzrostu średniego lub trochę poniżej, otyły, po sześćdziesiątce, zdradzający w kroju małych ciemnych oczu oraz układzie kości policzkowych pewną domieszkę krwi mieszkańców zauralskich stepów. Siedział tu odziany w generalską kurtę, choć bez spodni – tak właśnie zwinęli go z przysztabowych kwater w internacie ludzie Wyżryna. Plamy na popielatych gaciach generała wzięły się stąd, że po przywiązaniu go do krzesła przez prawie dobę nikt tu nie zajrzał, aby wyprowadzić go dla załatwienia naturalnych potrzeb.
– Ile?
– Piętnaście sekund.
– Konrad?
– Zapowiadają – rzekł Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, który tymczasem założył sobie na uszy podłączone do telewizorka słuchawki.
– Dawaj.
Smith rozpoczął transmisję. Na kołpaku zapaliło się czerwone ON.
Pokazał poza swym spojrzeniem: pięć sekund.
Minęło pięć sekund i Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia machnął ręką.
Wyżryn na przywitanie posłał widzom długie, spokojne spojrzenie; potem opuścił wzrok, opuścił czarną dłoń, złapał generała za włosy i szarpnął mocno. Sieriozny obnażył krzywe zęby.
– Nazwisko i stopień! – rzekł Xavras po angielsku i powtórzył po rosyjsku: – Nazwisko i stopień!
– Generał Armii Czerwonej Aleksander Iwanowicz Sieriozny! – wrzasnął jeniec. – Zostałem uprowadzony przez polskich bandytów, którzy dokonali bestialskiej i niczym nie sprowokowanej napaści na znajdującą się na terenie Rosyjskiej Federacji jedno… aaaaarchgggrh!!!
Smith stał, nie poruszył głową, nie odwrócił spojrzenia, nie drgnął. Jasna krew ciekła z rany po oderwanym jednym szarpnięciem ręki Wyżryna uchu generała. Xavras przyjrzał się melancholijnie uchu, po czym cisnął je na posadzkę. Zaszedł generała z prawej, kucnął i z tej niewygodnej pozycji – aby nie przesłaniać widoku milionom telewidzów – uderzył twardo zaciśniętą pięścią w otwarte do ochrypłego wrzasku usta Sierioznego. Zachrzęściło. Sieriozny naprężył się, aż zatrzeszczały więzy. Wyżryn odstąpił. Generał dławił się krwią i zębami. Łzy płynęły mu spod zaciśniętych powiek. Cały zaczął się trząść. Wyżryn czekał. Generał wymiotował: razem z przetrawionym jedzeniem i kwasami żołądkowymi szła krew. Był teraz trupio blady. W dziąsłach pod zmiażdżonymi wargami brakowało mu pięciusześciu zębów. Wyżryn czekał.
– Ty uju! – zaszlochał Sieriozny. – Ty hepsony suwyynu!
Wyżryn oderwał mu drugie ucho. Sieriozny wrzasnął, aż po odległych komnatach lochów poszło gromkie echo. Oddał mocz. Xavras odrzucił ucho nie patrząc. Wstał, zaszedł generała z drugiej strony. Sieriozny, wykręcając sobie szyję niczym sowa, usiłował nie spuszczać go z oczu. Teraz już po prostu płakał; pociągał głośno nosem, oddychając przez szeroko otwarte usta, w których bulgotała czerwień. Wyżryn kucnął ponownie. Sieriozny wytrzeszczył oczy w śmiertelnym przerażeniu. Pułkownik uderzył go od dołu, miażdżąc nos, przemieszczając jego chrząstki i łamiąc kości, lecz nie wbijając ich w mózg. Generał zemdlał. Xavras zaczął go cucić, delikatnie policzkując. Z brudnej rany pośrodku generalskiej twarzy płynęły różnokolorowe ciecze, skapując do wpółotwartych ust. Wyżryn pochylił Sierioznemu głowę na piersi, żeby się ten przypadkiem nie zadusił. Skinął na Kostuchę. Starzec podszedł z małą buteleczką w garści; podstawił ją generałowi pod miejsce, gdzie niegdyś sterczał nos. Generał się ocknął. Kostucha na powrót zniknął w cieniu. Wyżryn jeszcze kilkakrotnie spoliczkował Sierioznego. Rosjanin zaczął patrzeć nieco przytomniej. Chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało; oddychając charczał tak straszliwie, jakby za każdym wydechem usiłował wypluć sobie płuca, Xavras zaszedł go z lewej. Sieriozny spojrzał i puściły mu zwieracze.
– Plooooosę! – zawył i zaraz się zakrztusił. Wyżryn pokiwał głową, po czym wydłubał mu lewe oko. Sieriozny zemdlał po raz drugi. Wyżryn pokazał Smithowi gałkę oczną leżącą na czarno-czerwonej rękawiczce i cisnął ją w ślad za uszami generała. Kostucha podszedł nie proszony, w dłoni miał już przygotowaną strzykawkę. Odwinął rękaw generalskiej kurty, wbił igłę w przedramię. Powoli cisnął tłok. Xavras w tym czasie stał z rękoma założonymi za plecami i patrzył gdzieś w mrok, Smith uchwycił jego twarz w pełgającym świetle lamp naftowych, jak drżące w słupie gorącego powietrza oblicze pustynnego dżina, niepewnego, czyj kształt przybrać na stałe. Kiedy Sieriozny odzyskał przytomność, nie panował już nad odruchami swego ciała: trząsł się cały i telepał na krześle, bezwładnie miotając zmasakrowaną głową na boki; jedyny nie zakrwawiony punkt – biel białka ocalałego oka – błyskał w owej ponurej masce niczym światło odległej gwiazdy: tu jeszcze jest życie. Xavras zaszedł go z prawej. Sieriozny już nic nie mówił; oddychał z trudem, ciemne ciecze spływały mu na mundur, a z niego na nogi i na płytę, na posadzkę. Wyżryn jedną ręką złapał za chwiejącą się głowę, a palcami drugiej wyrwał prawe oko. Sieriozny szarpnął się, splunął krwią, ale nie dał głosu. Xavras rzucił oko za siebie, przez ramię, jako ofiarę złym duchom tej krainy. Zastanowił się chwilę i zaszedł Sierioznego z lewej. W tym momencie Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia uniósł rękę.
– Reklamy – rzekł.
– Przerwa? – spytał Wyżryn.
Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia pokręcił przecząco głową:
– Koniec.
Xavras zdjął rękawiczki. Rzuciwszy je generałowi na podołek, sięgnął pod sweter, wyjął pistolet i strzelił Sierioznemu w skroń. Mózg plasnął miękko na mokrą posadzkę. Generał zwisł na sznurach. Xavras przeładował, zabezpieczył i schował pistolet.
– Możesz przestać – rzekł do Smitha.
OFF.
Smith zerwał kołpak z głowy. Zatoczył się wstecz, byle dalej od horroru na metalowym krześle. Usiadł ciężko opodal Kostuchy.
– Coś ty zrobił? – szepnął w stronę Xavrasa. Szepty bardzo dobrze pasowały do tego wnętrza.
Morze Wydało Zmarłych, który już wyłączył i odłożył latarki, zabrał się do odwiązywania trupa. Wyżryn minął go, podchodząc do Amerykanina, Ian mimowolnie wyprostował się i cofnął głowę, gdy padł nań jeden z cieni Xavrasa. Pułkownik zauważył to i zatrzymał się dwa kroki od niego.
– Powinienem zacząć od przyłożenia prądu do jaj i kastracji, ale ucięliby transmisję, zanim bym zdążył mu ściągnąć gacie, bo to by była deprawacja seksualna nieletnich widzów i odebrano by stacji koncesję. – Podrapał się w podbródek. – No, no. Nie martw się, nie martw, będą to puszczać w kółko, oglądalność macie murbeton osiemdziesiąt procent, jak nie więcej.
– Coś ty zrobił?
– Jakby odrobinę blady. Ej, Kostucha, otwórz no sakwojaż, daj mu pociągnąć czegoś mocniejszego, bo jeszcze nam bidaczyna omdleje i będziemy musieli targać chłopa po schodach.
– Nie dotykaj mnie!
– Przecież nie dotykam. Smith w rozżaleniu kręcił głową.
– Po co ci to było? No po co? Cóżeś chciał osiągnąć?
– A to moja sprawa.
– Żaden cel nie uświęca środków, ale jest wiele takich środków, które potrafią splugawić najszczytniejsze nawet cele.
– Ohoho, człowieku, toż to jakaś cholerna poezyja! No słucham, słucham, mów dalej.
Smith spojrzał na Wyżryna. Pułkownik się uśmiechał, Ian odwrócił wzrok.
– Dawaj, Kostucha, tę flachę.
Kostucha podał. Smith odkręcił, pociągnął długi łyk. Coś łupnęło głucho. Odchylił się w bok, bo Xavras zasłaniał mu widok. To ciało generała Sierioznego spadło na pilśniową płytę.
Ian zwrócił flaszkę. Podniósł kołpak, wstał. Był tego samego wzrostu co Wyżryn, patrzyli sobie prosto w oczy.
– To jest wojna – rzekł Xavras.
Smithowi, w którego spirytus uderzył na czczo, w całkowicie opróżniony żołądek, szumiało już lekko w głowie. Wyciągnął rękę i dźgnął Wyżryna wyprostowanym palcem w pierś.
– To tylko ty.
•
Dlaczego odmówiłem? Dlaczego odmówiłem? Dlaczego odmówiłem? Dla pieniędzy? Lecz cóż znaczy strach przed ubóstwem – w dodatku tak odległym – w obliczu najpierwotniejszego strachu o własne życie? Dlaczego zatem? Wyżryn nawet chciał, żebym odszedł. Nawet prosił. Więc może z przekory? Ale nie jestem przecież dzieckiem, a to nie jest dziecinna gra. Nie mogę tego pojąć. Nie potrafię się zrozumieć. Nie byłem pijany. Byłem absolutnie trzeźwy; spokojny. Powiedziałem: „Nie, dziękuję". Pierre tylko wzruszył ramionami. Zawsze znajdzie się ktoś chętny. Wyobrażam sobie, że z niego jest taki Witschko południa ESW: przemyt i przerzut do Włoch i z powrotem. Czyżby Xavras sprowadził go specjalnie dla mnie? Na to wygląda. Musiał mieć jakiś plan związany z moim odejściem. Coś, do czego nie jestem mu potrzebny; coś, w czym mu wręcz przeszkadzam. Jakże jednak mógł się spodziewać, że tak po prostu odejdę ? Skoro już przebyłem tak długą drogę – mam po kilku tygodniach wracać? Mógł się spodziewać stanowczego protestu centrali; w rzeczy samej, chyba się go spodziewał. „To dla twojego dobra". Dla mojego dobra, Chryste Panie! Czy on rzeczywiście sądzi, iż uwierzę w czystość jego intencji? Po tym, co zrobił z Sierioznym? Lecz prawdą jest także, że ten medal ma swoją drugą stronę: otóż niezależnie od słów i rzeczywistych motywów Wyżryna, nie mogę wątpić w rosnące zagrożenie mego życia: my wciąż idziemy w głąb Rosji. „To jest droga bez powrotu; ostatni moment na wycofanie się, potem już tylko przepaść". Ale kiedy się pytam, nikt nie potrafi mi powiedzieć niczego bliższego o tym planie. Bomba? Gdzie niby miałaby być? Idziemy kilkunastoma oddzielnymi grupami, więc bardzo możliwe, że po prostu nie miałem okazji jej zobaczyć, w końcu to może być rzecz wielkości walizki – ale jakoś nie chce mi się wierzyć. Przebijać się do samej Moskwy, tak po partyzancku, lasami i pustkowiami? Toż to szaleństwo. Pytam się, a oni wzruszają ramionami. Jakby ich nie obchodziło. A przecież to ich życie, ich śmierć. Teraz także moja – a czy ja wiem? Dlaczego, dlaczego odmówiłem? Idą za Wyżrynem, ślepo mu wierząc; gorzej, tu nawet nie ma mowy o wierze, to głębsze, niewyrażalne, coś jak wiedza instynktowna, odruch zwierzęcy: Xavras rozkazał, więc nawet nie spytam. W ten sposób to przebiega. Nie daje mi zasnąć nieludzki, przerażający spokój braci apokalipsy w czasie tortur Sierioznego. To nie to, że nie bledli, nie mdleli, nie protestowali – takich reakcji nawet ja się nie spodziewałem. Ale ich to nie zdziwiło! Bezrozumne, bezsensowne, irracjonalne zło – to jest dla nich normalne. Wyrośli pośród śmierci. Ile mogą mieć lat - siedemnaście, osiemnaście? Nie więcej. Mordercy królów pochodzą najczęściej z rodzin epileptyków i samobójców, sami jednak są zdrowi, to znaczy przeciętni; zwykle młodzi, bardzo młodzi, i takimi pozostają na wieczność. Ich samotność – miesiące, lata ostrzą swoje noże i w lesie, za miastem, skrupulatnie uczą się strzelać. Są pracowici i bardzo uczciwi, oddają matce zarobione grosze, troszczą się o rodzeństwo, nie piją. Bez dziewcząt. Bez Przyjaciół. Ich myśli są jak ciemne wino, ciężkie, zawiesiste, a jednak klarowne. Ich sny posiadają strukturę greckiej tragedii. Wierzą w Boga. Lub nie wierzą w Boga; jednako niewzruszenie. Są szczęśliwi. Podpatruję ich ukradkiem: twarze bez zmarszczek, twarze spokojne, rozluźnione. Mimowolnie napływa filmowe skojarzenie: asasyni Starca z Gór. Jakim haszyszem tumani ich Wyżryn? Wczoraj przyszła wiadomość o ostrzelaniu przez rosyjskie helikoptery kolumny uchodźców z Zamościa, rodzinnego miasta Wyżryna – leciały nad drogą i pruły z działek do ludzi, głównie kobiet i dzieci, bo mężczyzn internowano; sto osiem osób zabitych, trzykroć tyle rannych. I to jest ludobójstwo, to jest zbrodnia wojenna. Lecz tu nie ma żadnej równowagi – bo to, co robi Wyżryn, to jest zwyczajny terroryzm. Zabijanie bezbronnych; strach sączony za pomocą telewizji. Klasyka. Ma ideały; oczywiście, że ma ideały, byłoby, lepiej, gdyby nie miał. Polska. Pieprzyć Polskę; co za różnica, kraj czy rewolucja – inna to może śmierć, inny ból, gdy zabijasz nie w imię Stalina czy klasy robotniczej, a w imię narodu?
•
– Ty naprawdę zamierzasz wysadzić Moskwę w powietrze.
– Ano zamierzam.
– Masz tę bombę. – Mam, mam.
– I co ci to da? Setki tysięcy zabitych; cywili, niewinnych cywili. Co ci to da?
– Myślisz, że robię to dla osobistych korzyści?
– A nie? Chcesz Polski; dla twojego pragnienia oni mają umrzeć.
– Może z twojego punktu widzenia rzeczywiście tak to wygląda. U podstaw waszego sposobu myślenia leży egoizm, to oś waszego układu współrzędnych.
– Nie gadaj głupot. Z każdego punktu widzenia tak to wygląda. Umyśliłeś sobie wywalczyć niepodległy kraj i nie obchodzi cię, jakimi metodami to uczynisz.
– Po pierwsze: gdybyś jeszcze nie zauważył, to informuję cię, że nie jestem w tym sam…
– I co, to ma być argument? Że więcej takich szaleńców?
– Demokracja, mój drogi, twój Bóg; vox populi, vox Dei. Zapomniałeś? Otóż prawo do samostanowienia…
– Nie pieprz.
– A po drugie: niech no ci tylko pokażą Wujka Sama, niech zagrają Gwiaździsty Sztandar, a już łza w oku… Może nie? Może nie? A co byś miał, gdyby wpierw wasi Xavrasi nie załatwili Angoli i nie powyrzynali Indiańców, kobiet i dzieci, cywili, niewinnych cywili… Dzicz czerwonoskórych, kolonię brytyjską byś miał, ot co. Więc jak? Wyrzekniesz się swego państwa w imię pamięci tej krwi? I jeśli tak, to które inne wybierzesz? Wskaż mi choć jedno, przy narodzinach którego lub już w trakcie życia, dla jego zachowania, nie polały się hektolitry niewinnej krwi. No? Bardzom ciekaw. Zrozum to, Ian: żadne państwo, państwo, powiadam!, nie powstało w zgodzie z prawem, ponieważ prawo istnieje tylko i wyłącznie jako aksjologiczna emanacja politycznych doktryn uznawanych i gwarantowanych przez państwo, podczas gdy przed jego narodzinami nie tyle istnieje w sferze prawnej pustka, co brak w ogóle takiej sfery; podobnie też nie było czasu przed początkiem czasu ani nie było gdzie przed wybuchem wszechświata, dyskusje na takie tematy są po prostu pozbawione sensu. Aby można było dywagować o prawie, najpierw musi ono istnieć, a więc trzeba je ustanowić, a więc musi istnieć państwo bądź jakaś paralelna doń instytucja, na tyle dobrze spełniająca jego role, że w praktyce z nim tożsama. Kwestia prawności względnie bezprawności działań prowadzących do jego powstania, dla państwa jako takiego nie ma żadnego, ale to żadnego znaczenia; z punktu widzenia logiki jest to czysty bełkot. No, chyba że chcesz się odwoływać do prawa, że się tak wyrażę, zewnętrznego wobec naszego państwa, to znaczy Prawa państw, których ciało stanowi pożywienie dla rodzącego się organizmu. Ba! możesz być pewien, iż także nasze państwo, gdy już powstanie, zabezpieczy się na wszelkie możliwe sposoby przed próbami jego zniszczenia i karać będzie śmiercią jakiekolwiek działania mające na celu choćby zmniejszenie jego stanu posiadania; to naturalne. Inaczej po prostu by nie przetrwało. Nic nie łagodzi okrucieństwa tych zmagań, nie istnieje bowiem żaden Dekalog odnoszący się do stosunków międzypaństwowych, a nawet gdyby istniał, nie sposób sobie nawet wyobrazić jakiejkolwiek niezależnej, ponadpaństwowej, wystarczająco silnej instytucji, która czuwałaby nad jego przestrzeganiem. Ale po co ja ci to mówię, ty to przecież wiesz, tylko boisz się otwarcie przyznać; i niekoniecznie chodzi tu o hipokryzję, nie musisz sobie tego uświadamiać: tak cię wychowano. Pochodzisz z kraju, który już jakiś czas temu przestał się zaliczać do nowobogackich. Jako młoda arystokracja powoli zapomina o parweniuszowskich korzeniach i coraz większą wagę zaczyna przykładać do ochrony swego status quo, rąbiąc po sięgających wzwyż rękach nowych dorobkiewiczów. Oczywiście że prawo! Prawo, prawo, prawo ponad wszystkim. Prawem każdego Amerykanina i Rosjanina jest bycie obywatelem imperium… i jakiż to zbrodniarz ośmiela się teraz odbierać im ów przywilej?
– To jest demagogia!
– Cynizm, to może, ale demagogia na pewno nie. Co, nie mam racji? W którym miejscu przekręciłem prawdę, hę?
– Naprawdę chcesz swym wnukom zafundować Polskę podmurowaną stosami głów?
– Iii, dziury w całym szukasz. Gówno będzie moje wnuki obchodzić, co tam się działo dwadzieścia, trzydzieści lat wcześniej; ani się nie będą chcieli o tym uczyć, ani się nie będą przejmować niewinnie pomordowanymi, czy to po naszej, czy po nie naszej stronie. Za to mnie obchodzi, żeby one mogły rosnąć i żyć we własnym kraju, mówić na co dzień językiem rodziców i tego języka uczyć swoje dzieci, i przekazywać im swą wiarę, i mieć własną flagę, własny hymn, i być dumnymi, że są tym, kim są, nikim innym, tylko właśnie Polakami, że naprawdę są Polakami, bo jest na mapie kraj, który się nazywa Polska, i ni chuja mnie nie wzrusza, ilu śmierci dla sprawienia tego potrzeba, ani nikogo to nie będzie obchodzie w przyszłości, bo to oni będą zwycięzcami, oni, te nasze dzieci jeszcze nie poczęte, tak jak zwycięzcami roku dwudziestego są dzisiejsi Rosjanie, ten Sieriozny i Krepkin, i milion moskwiczan, którzy mogą wskazać palcem na globusie swój kraj, największe państwo planety, i cieszyć się, napawać potęgą swego narodu, i nikt z nich nawet przez sekundę nie pomyśli o zniszczonych, stłamszonych, wybitych dla ziszczenia wizji takiego globusa nacjach, o tych milionach nie-Rosjan, a jeśli przypomni się któremu Syberia, jeśli się któremu przypomną podbiegunowe łagry, to dlatego, że trafił do nich jego wuj czy dziadek, jego rodak, Rosjanin, a nie Polak czy Żyd, i teraz już wiesz, dlaczego słuszne i mądre jest rozstrzeliwanie bezbronnych uchodźców, matek z dziećmi, dzieci z kalekami, i wiesz dlaczego Moskwa wyleci w powietrze.
– Powtarzam: to jest demagogia, Xavras. Nie istnieje żaden przyczynowo-skutkowy związek pomiędzy odpaleniem na placu Czerwonym bomby atomowej a powstaniem wolnej Polski.
– Skąd ty to możesz wiedzieć?
– Narobisz sobie tylko nowych wrogów, wzbudzisz do siebie powszechną nienawiść, a przynajmniej niechęć, ostatecznie popsujesz swój wizerunek i stracisz sympatię telewidzów.
– Tak ci się wydaje? A przecież to chyba ty powinieneś znać się na telewizji. Nie dostałeś wiadomości z Nowego Jorku? Ja ustaliłem dyżury i zawsze któryś z moich ludzi słucha serwisów. Twoi szefowie zrobili po emisji tego spektaklu z Sierioznym badania opinii publicznej, i tak… gdzie ja to mam… O! Zainteresowanie sprawą wojny o niepodległość Polski: wzrost o dwadzieścia siedem punktów procentowych. Poparcie: wzrost o dwanaście. Zainteresowanie postacią pułkownika Wyżryna: wzrost o trzydzieści trzy procent, do osiemdziesięciu jeden i ośmiu dziesiątych. Sympatia dla postaci pułkownika Wyżryna: spadek o sześć procent. No i teraz mi powiedz: nie opłacało się?
– Socjologia nie jest nauką ścisłą. Sądzisz, że jak dopuścisz się bestialstw znacznie większych, to proporcjonalnie skoczą ci te procenty? Nic bardziej mylnego; reakcji społeczeństwa nie sposób przewidzieć.
– Jeżeli faktycznie nie sposób, to skąd możesz mieć Pewność, że źle na tym wyjdę?
– Ty mylisz efekty doraźne z długofalowymi skutkami politycznymi. To politycy podejmują decyzje. A który ci teraz poda rękę?
– Każdy, o ile mu się to opłaci. Nie udawaj naiwnego. Popatrz na Fahrada: przez dwadzieścia lat handlował bronią, mordował, podkładał ładunki wybuchowe, ale skoro tylko usiadł do rozmów i przystąpił do targów, łaskawie zgadzając się zaprzestać rzezi, zaraz przyznano mu pokojowego Einsteina i został maskotką wszystkich królów, prezydentów i premierów, ściskają się z nim przed kamerami ile mogą, niedługo papież przyjmie go na audiencji. Gdyby ten Fahrad wcześniej wymordował dziesięć razy więcej ludzi, teraz byłby dziesięć razy większym bohaterem, stawialiby go dzieciom za przykład. A poza tym nie jest prawdą również to, że decyzje podejmują politycy, a przynajmniej nie w przypadku waszych polityków. Demokracja wcale nie oznacza rządów najmoralniejszych, najmądrzejszych, najsprawiedliwszych, najuczciwszych, najlepiej rządzących ani czyniących najwięcej dobra największej grupie ludzi; demokracja oznacza rządy najlepszych w prowadzeniu telewizyjnych kampanii wyborczych. Wszystko inne to pochodne. I te procenty, te badania opinii publicznej, z których niby to się naśmiewasz, to one będą przy podejmowaniu decyzji najważniejsze; chodzi o to, żeby nie dać politykom żadnego pola manewru, nie powinni się w ogóle zastanawiać: powinien im wystarczyć jeden rzut oka na wyniki badań.
– Wciąż nie pojmuję, w jaki sposób miałbyś uzyskać takie wyniki owych badań, dopuszczając się zagłady atomowej.
– Nie musisz. Nie twój problem.
– To Jewriej, tak? Jewriej, mam rację? On cię opętał. Co ci przepowiedział?
– A odpierdol się od Jewrieja.
– Dobra. Dobra. Jak chcesz. To jak to będzie w tym wywiadzie? Co usprawiedliwia terroryzm?
– Jeszcze większy terroryzm.
– Może raczej tłumaczy, nie usprawiedliwia.
– Jak chcesz.
– Dalej jest ta gadka o aborcji…
– Z terroryzmem jest jak z aborcją: zawsze totalnie potępiana, jednak w pewnych przypadkach dopuszczana niemal przez wszystkich.
– Ładne. Ładne. Coś jeszcze?
– Co?
– Może byś się tak wytłumaczył z tego Sierioznego, mhm? Puścili tę zimną dokrętkę, jak przestrzeliwujesz mu łeb. Przydałoby się podać jakiś powód tego mordu.
– Zabiłem go, bo już nie nadawał się do życia; aby oszczędzić mu cierpień.
– No nie… tego powiedzieć nie możesz. Lepiej się wymów z samych tortur. Na co ci one były?
– Aleś namolny. Jeśli powiem, stracą całe znaczenie.
– Ale…
– Daj już spokój. Zakładaj to ustrojstwo. Niedługo wymarsz.
Zaczęło padać – jakieś trzy dni temu. Wygląda to niemal na specyfikę terenu: im dalej w Rosję, tym gęstszy deszcz. Albo siąpi, albo kropi, albo leje, ale ani na moment nie ustaje. Wkrótce zaczniemy porastać mchem, pomyślał Smith, przyglądając się Morze Wydało Zmarłych naciągającemu na lufę swej anuki zieloną prezerwatywę.
Ze stoku poniżej doszły przez szum jednostajnego dżdżu ludzkie głosy. Kompletnie przemoczony Ian z westchnieniem podniósł się spod drzewa. Zabrał kołpak. Zerknął na Morze Wydało Zmarłych, ale ten nie zdradzał ochoty do wieczornej przechadzki. Poszedł więc sam.
Okazało się, że to grupa Małpy. Już trzecia, która nie zdołała się wymknąć z zaskakująco gęstej sieci zarzuconej Przez Armię Czerwoną. Ocalało trzech, z tego jeden ciężko ranny, ledwo szedł, właściwie dwaj pozostali go wlekli. Co się tyczy samego Małpy, to wdepnął on w kłusownicze sidła i nie zdążył uciec, chcieli wziąć go żywcem, ale wyciągnął zawleczkę.
Smith minął zapracowanego Kostuchę i zatrzymał się dopiero przy Xavrasie. Pułkownik wskazał światło na kołpaku. Ian wyłączył nagrywanie.
– Nic z tego nie nadasz – mruknął Wyżryn, przesuwając po wardze dawno wygasłego peta. – Żadnych defetystycznych relacji. Niech się pocą.
– Z taktycznego punktu widzenia byłoby dla was lepiej, gdyby Posmiertcow miał jak najgorsze zdanie o waszej kondycji.
Spojrzeli na niego beznamiętnie.
– Musisz jednak jeszcze odrobinę popracować nad zaimkami – rzekł Flegma, chowając komputer pod kapotę.
Smith wzruszył ramionami i wycofał się pod pobliskie drzewo. Kołpaka nie zdejmował, przynajmniej chronił go od deszczu.
Odbywała się tu zwykła cowieczorna narada minisztabu Wyżryna: on sam, Flegma, Jebaka, Mocny, Wyszyński. Zazwyczaj ograniczała się ona do wyboru na zafoliowanych mapach lub lśniącym wszystkimi barwami tęczy ekranie komputera najmniej szaleńczej drogi ucieczki. Jeśli można tu w ogóle mówić o ucieczce, skoro nieprzerwanie parli ku Moskwie, prosto do jaskini lwa – czasami nawracając, często halsując i nadrabiając drogi, wciąż jednak zmierzając ku stolicy. Zbliżał się już moment, gdy podejdą do niej tak blisko, że będą zmuszeni z półdzikiej partyzantki leśnej przedzierzgnąć się w zakamuflowaną cywilnym wyglądem partyzantkę miejską – póki co, nie mogli się jednak oderwać na tyle skutecznie od patroli Armii Czerwonej, by rozmyć się i zniknąć na ekranach jej prognostycznych komputerów, owych krzemowych Napoleonów, co w czasie rzeczywistym liczą do szóstego miejsca po przecinku prawdopodobieństwa każdego z możliwych rozwojów przebiegu bitwy. Jeśli zaś chodzi o te nędzne maszynki, jakimi dysponował Wyżryn, to i tak nie na wiele się zdawały, pozbawione stałego dopływu wiarygodnych danych; ich prognozy coraz częściej stanowiły po prostu nieco bardziej zaawansowane technicznie wersje klasycznej wróżby Cyganki: albo umrzesz, albo będziesz żył.
Narada szybko się zakończyła, niewiele odkrywczego mógł tu ktokolwiek powiedzieć. Xavras zarządził wymarsz za pół godziny i poszedł się odlać.
Wróciwszy, skrzywił się paskudnie na widok cierpliwie czekającego pod drzewem Amerykanina.
– Czego?
– Podczepiłem się do wewnętrznej sieci WCN – rzekł Smith. – Czerniszewski się odcina.
– Co, więc jednak zmartwychwstał?
– Właśnie. I na dzień dobry naskoczył na ciebie.
– Kiedy to pójdzie?
Ian zazezował na wewnętrzny timer kołpaka.
– Teraz to idzie. Wyżryn pokiwał głową.
– Coś jeszcze?
– A co, mało? Prezydent Polski ogłasza cię bandytą i potępia stosowane przez ciebie metody: to jest wewnętrzna anatema, polityczna ekskomunika, Xavras. Zostałeś sam. Dalej będziesz szedł na Moskwę?
Pułkownik machnął ręką ze zniecierpliwieniem.
– Co ty myślisz, że ja nie wiedziałem, że tak będzie? Co to, ja nie znam Czerniszewskiego? A cóż on mógł innego powiedzieć? Ci twoi wyświęceni przez Ligę Narodów kolesie zjedliby go żywcem. To nie jest żołnierz.
Smith zdenerwował się.
– Ty chyba jesteś samobójca – warknął. – Nie zdajesz sobie sprawy, co się dzieje. Co z tego, że twoi ludzie wysłuchują każdego serwisu, skoro ty nie zwracasz uwagi na ich słowa! Sytuacja międzynarodowa nie jest dobra; jest zła i się pogarsza. – Tu zaczął wyliczać na palcach: -Pokój nad Amurem. Pokój na Kaukazie. Pokój na Bliskim Wschodzie. Pokój na Bałkanach. Podpisanie wstępnego układu Rosja-Szwecja. To są bardzo złe wiadomości. W ciągu dwóch miesięcy straciliście wszystkie swoje atuty. Pół roku i na każdy kilometr kwadratowy będzie tu przypadać kompania Rosjan. A ty zarządzasz szturm na Kraków! Sądziłeś, że się nie domyśle? To twoi ludzie podjudzili wszystkie te oddziały przeciwko rozporządzeniom Czerniszewskiego i teraz tysiącami idą za Brońskim i Dzidziusiem na czołgi Babodupcewa, tam się zaczyna nowe oblężenie, znowu będą stosy trupów; przecież nie dadzą rady dywizji pancernej! Tym sposobem tylko wybijesz do reszty ocalałych krakowian, nikt nie pozostanie w zgliszczach. A na dodatek grozisz masakrą ludności cywilnej i pchasz się prosto w objęcia Posmiertcowa tuż po tym, jak na oczach całego świata zakatowaleś na śmierć jego generała! Xavras, ty jesteś psychiczny!
Wyżryn wyciągnął pistolet i strzelił w pień pół dłoni od skroni Smitha.
– No to już – splunął. – No spierdalaj. Nie ma cię. Ian obserwował broń w czerwonej dłoni pułkownika.
– Dokąd? – spytał już spokojnie. – Znajdujemy się w permanentnym okrążeniu. Dnia bym nie przeżył.
– Ale jak miałeś okazję, jak specjalnie dla ciebie posłałem po tego dupogłowego Pierre'a, to co mu powiedziałeś? To był twój wybór; radziłem ci, żebyś odszedł, może nie? Więc teraz nie jęcz.
Schował pistolet, Ian zdjął kołpak.
– Nic już nie będę mówił.
– Nie wytrzymasz – parsknął Wyżryn.
•
– Czy z twojego punktu widzenia nie jest to jednak zdrada?
– Mhm?
– Posunięcie Czerniszewskiego. Wszak dla wielu ludzi ty jesteś symbolem tej walki o niepodległość bardziej aniżeli on. Cóż zatem robi? Opuszcza cię w nieszczęściu.
– Czyżbyś już zapomniał o tych wszystkich analizach politologicznych, podług których Czerniszewski był niczym więcej, jak wystawionym przeze mnie przed wasze kamery figurantem?
– Nie mąć. Usiłuję zrozumieć motywy jego postępowania.
– Przede wszystkim zastanów się, jakie jest główne zadanie Czerniszewskiego jako prezydenta tej wyszydzanej przez wszystkich nie istniejącej Polski. Nie dowodzi wojskami, nie prowadzi ludzi ze sztandarami, nie występuje z włodem na tle czołgów. Jego funkcja jest inna: on pracuje w mass mediach na wizerunek Polaków jako narodu. Bardzo to sobie zresztą wziął do serca. I w tym sensie moje działania stoją w sprzeczności z jego celami, bo choć ja pracuję tylko na mój własny wizerunek, to przecież wciąż jestem Polakiem. A o co w tym wszystkim chodzi Władimirowi? O to mianowicie, żeby bez przerwy i jak najdobitniej uświadamiać wszystkim naszą moralną wyższość nad Rosjanami, którą zresztą opinia światowa i tak już nam dawno podświadomie przyznała, jeśli można mówić o czymś takim, jak podświadomość opinii światowej, ale rozumiesz, o co mi chodzi, prawda? No bo skąd ten nagły protest i odcięcie się ode mnie Czerniszewskiego? Kiedy Rosjanie bombardują wsie i miasta, mordują tysiące niewinnych, wysadzają w powietrze żłobki i szpitale, rozstrzeliwują starców i dzieci, porywają i gwałcą kobiety, w godzinę po podpisaniu łamią umowy, to nie jest to żadna sensacja, nawet już tego w serwisach nie pokazują, bo zbyt niska oglądalność, to nikogo nie dziwi, to jest normalne. Spytasz człowieka, to wzruszy ramionami: cóż, Rosjanie, jak to Rosjanie, a co innego mogą oni robić? Takiego postępowania się po nich oczekuje. Ale niech no tylko Wyżryn zabije generała tej krwiożerczej hordy, niech no sam zagrozi wybiciem ludności cywilnej wroga, to zaraz krzyk wniebogłosy i wszyscy łapią się za głowy, szok i dezorientacja, no, co się dzieje, jakże tak można, przecież… przecież on jest Polak! Nie Rosjanin. Pojmujesz, Ian? Moralne zwycięstwo odnieśliśmy już dawno, ale co nam po nim, moralność nie jest kategorią polityczną, Ruskie nas wyrzynają, jak dawniej wyrzynali, my bez przerwy od dwustu lat nic innego nie robimy, tylko odnosimy moralne zwycięstwa, pozwyciężamy tak jeszcze wiek i język polski wejdzie do grupy języków martwych. Ja pluję na moralną wyższość! Niech se teraz dla odmiany Rosjanie potriumfują moralnie. Myślisz, że się boję światowej opinii? Proszę bardzo, mogę być w ich oczach drugim Stalinem, Attylą narodu polskiego; proszę bardzo, niech straszą moim imieniem dzieci, niech mnie przeklinają; ja to przeżyję. Niech po śmierci ześlą mnie do piekła historii, przynajmniej spotkam tam interesujących ludzi. Bo nie ma we mnie miłości do bladolicych męczenników o dziewczęcych oczach.
– Więc jednak. Będziesz budował na cmentarzu.
– Silne są mury wzniesione z kamieni związanych zaprawą z ludzkiej krwi.
– Pamiętasz, jak cię wtedy spytałem o Fausta?
– A czyż może być wyższa cena za duszę?
– Socjogenetyczna pamięć narodu; sam to mówiłeś. W dzieciństwie musieli ci na okrągło czytać tych waszych zboczonych na tle religijnym wieszczów. Cholera, nie mogę się doczekać, kiedy zaczniesz wygrażać pięścią Bogu.
– A co, byłoby dobre ujęcie?
– Łatwo wyzbywasz się na rzecz Rosjan tej rzekomej przewagi moralnej; a w jakim stopniu zasadza się ona na wrzucanych z twojego rozkazu do przedszkoli granatach?
– Kto ci powiedział? Wołodyjowski?
– Nie.
– Wołodyjowski, Wołodyjowski. No i czego oczekujesz? Zmieszania? Postąpiłem słusznie; dzięki tym granatom i filmowi Vardy Wielka Brytania powstrzymała kredyt dla Krepkina i cała Armia Czerwona stała półtora tygodnia o pustych bakach, bo Syn Mahometa siadł im na rurociągu. A teraz wyjmij kalkulatorek i przelicz sobie, ile istnień ludzkich uratowałem.
– Ale przecież nie mogłeś być pewien!
– Byłem.
– Jewriej, no tak… Gdzieś po drodze po prostu zatraciłeś zdolność rozróżniania dobra od zła.
– Hę, hę, hę.
– No i co rechoczesz?
– Mógłbyś być moim synem.
– Co z tego? Widziałem osiemdziesięcioletnich głupców, osiemdziesięcioletnich zbrodniarzy, robiłem z nimi wywiady; wiek nie gwarantuje niczego prócz cynizmu i zwiotczenia mięśni.
– Przyleciałeś tu prosto z tego twojego Nowego Jorku… Cóżeś ty w życiu widział, czego doświadczyłeś? Zapewne musiałeś sobie pamięć telewizją protezować. Czego ty mnie w ogóle możesz nauczyć o złu i dobru? Jaką najgorszą rzecz uczyniłeś w swoim życiu? Jaką najlepszą? Twoje grzechy, twoje zadośćuczynienia to są rzeczy małe, bardzo małe.
– Przepraszam. Nie chciałem cię obrażać. Słyszysz? Przepraszam.
– Daruj sobie. I tak wiem, że nieszczerze. A ja się nie obrażam. Zresztą zejdźmy ze mnie. Lepiej wrócę do twojego kazania. Czy ty nie rozumiesz, że w ten właśnie sposób rodzi się każdy terroryzm? Dokładnie, dokładnie tak samo. Przemoc i historyczna bezkarność tej przemocy wywołuje u słabszego rozgoryczenie tak potężne, że nie zważa on już na nic i chwyta się tych samych środków. Ponieważ jednak jest słabszy, ma ograniczone pole działania, skromniejsze zasoby, musi zatem uderzać nieporównanie mocniej i zdecydowaniej. Na tym etapie niemal zawsze jest to już opozycja: państwo-cywilni terroryści wtopieni w społeczeństwo. Celem najłatwiejszym jawią im się instytucje tego państwa. Lecz im głębiej wchodzą w doktrynalną walkę z nimi, tym bardziej stają się w oczach samego społeczeństwa siłą negatywną, niszczycielską, za którą stoi tylko anarchia, chaos, entropia. Postępujące utożsamienie się społeczeństwa z państwem wyrzuca terrorystów poza nawias tego pierwszego. I na tym etapie również ono jest wrogiem. Toteż najłatwiejszym celem okazuje się już ludność cywilna. To są te bomby w autobusach i samolotach, gazy śmiertelne w sklepach, kinach, metrach. Nie ma ratunku. To samonapędzająca się spirala zła. W dół, w dół, w dół. W to twoje piekło, w którym na pewno nie spotkasz bladolicych męczenników; widzę ten ogień w twoich oczach, Xavras, widzę ten ogień. To jest szatańska żądza.
– Myślisz, że ja nie znam tego algorytmu? Przeoczyłeś jednak kilka dość oczywistych jego odgałęzień. Otóż nie ma mowy o alienacji terrorystów, skoro już uparłeś się przy tej terminologii, gdy podłożem konfliktu jest spór narodowościowy. Wówczas poparcie społeczeństwa jest znaczne.
– Ale przecież i tak dalekie od stuprocentowego. Na dodatek z czasem malejące. Siła przyzwyczajenia jest ogromna. Inercja życia codziennego potrafi zdławić najwznioślejsze porywy.
– Gdzieś ty to wyczytał?
– A co, nie mam racji?
– Rację masz. Więc tym bardziej powinieneś zrozumieć znaczenie czynnika czasu. Nie możemy czekać na kolejne pokolenie.
– Co z tego, teraz czy w przyszłym wieku… i tak jesteście terrorystami.
– Tak. Ponieważ przegrywamy. Widzisz, przeoczyłeś w tym swoim algorytmie także alternatywne jego zakończenie. Bo jeśli wygramy, jeśli wygramy, okażemy się nieugiętymi bojownikami o wolność i niepodległość, żołnierzami patriotami, przykładami dla harcerzy, bohaterami odwiecznej walki o polskość tych czy owych ziem. Zbrodniarzami będą nasi wrogowie. Słowo terroryzm zaliczone zostanie do bogatego arsenału propagandowego ciemięzcy i stanie się na lata niecenzuralne. W szkolnych podręcznikach Polacy o takich jak twoje zapatrywaniach określeni zostaną jako chwiejni światopoglądowo; w filmach grać ich będą rachityczni okularnicy, kryjący się pod stół na dźwięk wystrzału, podczas gdy muskularni wyżrynowcy odbezpieczają swoje pistolety. I to jest moje niebo, Ian. To jest moje niebo.
– Na palcach jednej ręki policzyć mogę triumfy nowożytnego terroryzmu. Coś nie bardzo prawdopodobne widzi mi się zwycięstwo AWP.
– Bo w rzeczy samej jest mało prawdopodobne. Ale nie niemożliwe. A skoro tak, skoro istnieje taki łańcuch wydarzeń, który do tego zwycięstwa doprowadza, to ja, ja jeden posiadam wiedzę i siłę, by skierować rzeczywistość na odpowiednie tory.
– Nie masz nikogo lepszego, więc to chyba ja powinienem stać ci za plecami i powtarzać: nie jesteś bogiem, nie jesteś bogiem, nie jesteś bogiem.
– Jeszcze nie wzniesiono łuku triumfalnego i jeszcze nawet nie było zwycięstwa, jeszcze nie przeżyliśmy.
– A co na ten temat stoi w Ewangelii według świętego Jewrieja?
– Moc jego przepowiedni zasadza się na milczeniu, niewierny Tomaszu.
– Zobaczę, uwierzę.
– Zobaczysz, zobaczysz.
Lało bez przerwy. Na zachmurzonym sinoczarnym niebie – pękate sylwety rosyjskich śmigłowców. Ich buczenie towarzyszyło wyżrynowcom w nocy i w dzień, kładli się spać i wstawali w takt tej muzyki, szli i ginęli zanurzeni w jej tonach.
Pewnego poranka nie zgłosiła się grupa Jebaki i w ten sposób dowiedzieli się o śmierci jego i jego ludzi: ciszą. Ponieważ żyli prawem wilka, historia o nich głucho zmilczy. Jak brzmiało imię, jak nazwisko Jebaki, polskie i rosyjskie? Nie wiedział o nim Smith nic, zupełnie nic – tylko ta niecenzuralna ksywa i czerń okularów, za którymi kryła się nieodgadniona tajemnica oczu buntownika. Jaki był ich kolor? Teraz zmywa ciemne szkła brudny deszcz targany wichurą wzbudzoną przez rozpędzone płaty śmigłowe padlinożernych much z metalu i szkła. Krążą, krążą, krążą. Czasami zagłusza je jednostajny grzmot odrzutowców; gdy wzniesiesz twarz pod strugi ciepłej wody, dojrzysz ich szare igły, tam na wysokościach, sferę ponad. Przyciskane do uszu aparaty szwargoczą o obrotach ciał niebieskich.
Tak mało lasów. Odsłonięci, odsłonięci, nadzy. W wieczornej mżawce samoloty zbombardowały zagajnik obok; przesycone wilgocią powietrze przyniosło zapach gorączki chemicznego zniszczenia, pot wystąpił im na twarze. Moskwa jest pyzatym księżycem, wiszącym w duszną noc nad horyzontem. Wyciągnąwszy rękę, przesłonisz go przed własnym spojrzeniem, ale dosięgnąć, dotknąć, pochwycić – nie zdołasz.
Biegnąc, odsłaniają wilkołacze zęby. Broń klekocze, mlaska błoto pod stopami, huczy oddech w płucach. Naprzód, naprzód, naprzód – a wciąż do tyłu. Bezustannie spychani. Nie można podejść do stolicy imperium cienistą dziczą, trzeba wyjść z ukrycia, wtopić się w tłum, schronić w anonimowości. A nie mieli na to żadnej szansy. Od tygodnia trwała ta nieprzerwana ucieczka. Milczenie spadło na ludzi Wyżryna jak sekretny urok. Z dnia na dzień – coraz mniej słów, coraz cichszych. Tylko Xavras się nie zmienił. Lecz kiedy Smith chciał przeprowadzić z nim kolejny wywiad, odmówił. Zabronił Ianowi przesyłania sieci jakichkolwiek nagrań, w obawie przed dostarczeniem rosyjskiemu wywiadowi wojskowemu informacji mogących zdradzić położenie oddziału zawartych w wizualnym i dźwiękowym tle nagrań. Zresztą nie bardzo było kiedy kręcić tych wywiadów. Nieregularne postoje kończyły się zazwyczaj nagłym alarmem i poderwaniem do ucieczki, czasami ostrą strzelaniną; opanowali w tym czasie do perfekcji sztukę odrywania się od przeciwnika. Odrywali się i odrywali.
Lecz kiedy Smith miał okazję zastanowić się nad tym na zimno, szybko doszedł do wniosku, że i tak dostatecznie długo wymykali się Armii Czerwonej, by zakrawało to na cud. Weszli wszak w kraj bez przygotowania, bez zaplecza, jakby nadal znajdowali się w ESW. A to przecież była Rosja i obszar bardzo gęsto zabudowany. Szli ku stolicy; szli i szli, a wciąż nie udało im się zbliżyć do jej przedmieść bardziej niż na sto kilometrów. To nie rolnicza Ukraina o stepach jak morze. To okręg stołeczny. Tu lasów praktycznie nie ma. To w żadnym razie nie powinna być operacja partyzancka; jeśli już, należało się z tą bombą przemknąć w kilka – pięć-sześć – osób, w cywilnym przebraniu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, od samego początku wtapiając się w tłum moskwiczan. I z całą pewnością nie zapowiadać światu swego nadejścia, nie odkrywać swych zamiarów, tak jak to uczynił Xavras. Po prawdzie, on robił wszystko, by utrudnić i uniemożliwić sobie dotarcie do miasta. Pomiędzy nim a stolicą znajdowała się w tej chwili zapewne połowa sił Armii Czerwonej, reszta zaś z pewnością patrolowała ulice Moskwy.
Ponieważ Smith od razu odrzucił wyjaśnienia najprostsze (że Xavras nagle zgłupiał lub zwariował), pozostało mu usiłować doszukać się w tych jego samobójczych dziaałaniach jakiegoś ukrytego sensu. Nie w każdym szaleństwie jest metoda; jedynie w tych największych. Wyżryn najwyraźniej wiedział coś, czego nie wiedział nikt inny. Duch beztwarzowego Jewrieja unosił się w przesiąkniętym zapachem zgnilizny powietrzu nad nimi wszystkimi.
Smith wsunął sobie do ucha skrzata. Urządzenie, jak gdyby nigdy nic, podjęło recytację, Ian przestawił go z powierzchownego szybkiego serwisu na najświeższe dane szczegółowe, związane – pośrednio bądź bezpośrednio -z osobą Xavrasa Wyżryna. I oto rzecznik Departamentu Stanu USA klarował Smithowi – kulącemu się pod naporem z nagła nadeszłej gorącej wichury, od której trzeszczały drzewa i giął się deszcz – stanowisko waszyngtońskiej administracji wobec zauważonej ostatnio w Republice Nadwiślańskiej intensyfikacji działań wojennych:
– Stany Zjednoczone obserwują z wielką troską i wielkim rozczarowaniem walki tego tygodnia w Republice Nadwiślańskiej, tym razem oczywiście wywołane przez polską ofensywę rebeliancką. Niewątpliwie to, co polskim buntownikom udało się sprawić tą ofensywą, to narażenie życia tysięcy, dziesiątków tysięcy cywilów, którzy nadal mieszkają w Krakowie, wokół Krakowa i na przedmieściach Krakowa. A ci biedni ludzie nie mają dokąd pójść. Zaznali już ośmiu lat wojny. A w wojnie zginęło pięćset czterdzieści tysięcy osób cywilnych. Polscy buntownicy znowu chwycili za broń i natarli na Rosjan, lecz nie tylko na rosyjskie wojsko. Wystawili na skrajne niebezpieczeństwo polską i rosyjską ludność cywilną. Polska jest częścią Rosji i nią pozostanie. W stosunkach międzynarodowych wszystkie państwa, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi, uważają ją za część Rosji. To wewnętrzny konflikt między Rosjanami a Polakami…
Skrzat przerwał, zapiszczał i przeszedł w tryb bezpośredniego reportingu, dając znak, iż przekazuje informację opatrzoną wewnątrzsieciowym kodem ważności wyższym od drugiego, ustalonego przez Smitha jako progowy.
– Z ostatniej chwili: otrzymaliśmy nie potwierdzone informacje o eksplozji nuklearnej w Moskwie. Obecnie oczekujemy na zdementowanie bądź podtrzymanie wiadomości przez Centrum Obrony Powietrznej. Ani w miejscu wybuchu, ani w jego okolicy nie znajduje się, według naszej wiedzy, żaden reaktor jądrowy. Utraciliśmy kontakt z moskiewską rezydenturą WCN… Zakłócenia łączności…
Smith wyrwał skrzata z ucha, wstał, obejrzał się na Północ. Fala gorącego wiatru już przeszła; byli też na tyle daleko, by nie spostrzec bezpośredniego błysku i uchronić się od niszczycielskich skutków wyzwolenia impulsu elektromagnetycznego, zwłaszcza, że szło o wybuch naziemny. Jaka to moc? Smith wpatrywał się między drzewami w brudny horyzont. Drżenie skorupy ziemskiej z tej odległości niewyczuwalne… Fala uderzeniowa już słabła… Jakie wiatry…? Wpatrywał się w skotłowaną pierzynę chmur. Metereologia stanowić teraz będzie o życiu i śmierci. Trzeba by na normalnym radiu sprawdzić siłę zakłóceń, może to powiedziałoby coś o mocy ładunku; wygłuszane, wąskie transmisje satelitarne są najwyraźniej nazbyt skupione, nazbyt silne.
Stał i patrzył. Xavras, który oczywiście wiedział, podszedł doń uśmiechnięty, z rękoma w kieszeniach kurtki. – Kto? – spytał Smith.
– Sienkiewiczowska trójka.
– A my?
– Zmyłka. Odwrócenie uwagi. Warunki powodzenia.
– Jewriej?
– Tak.
– Żyją?
– Kto?
– No, oni: Michał i…
– Nie.
– Na pewno?
– Patrzyłem na elektroniczny zegarek Flegmy i słuchałem rozmów ze sztabem. Nie ta minuta, nie ta sekunda.
– Wciąż Jewriej.
– To zawsze był Jewriej.
– Jakie są kolejne warunki?
Wyżryn wyjął z kieszeni prawą dłoń, uniósł do ust i przycisnął do warg wyprostowany czerwony palec. Wciąż się uśmiechał pod wąsem i w tym geście i tym uśmiechu był zaskakująco dziecinny; iskry jakiejś przewrotnej, sztubackiej radości migotały w jego oczach.
– Wierzysz? – spytał.
Smith zacisnął pięści, opuścił głowę.
– Wierzę.
A skoro już uwierzył, otwarły się przed nim wrota tego samego piekła. Jakiej wielkości, jakiego kształtu są naprawdę ich zawiasy? Czy rzeczywiście tak mikroskopijne?
Teoria Prunzla, ten podręcznik chaosu, mówi jasno: nie istnieje uniwersalna skala pomiaru wielkości wydarzeń. Nie ma czegoś takiego jak wydarzenie mało istotne lub nieważne. Splunięcie pijaka w rynsztok Archangielska sprowadza huragan nad Miami. Ktoś, kto patrzy w przyszłość, nie musi widzieć w tym logiki; wystarczy, że dostrzega istniejące powiązania. On wie. On wie. Nie jest mu potrzebna żadna nadludzka moc, żadne inne ponadnaturalne zdolności – aby przenosić góry, niszczyć narody, burzyć królestwa; do tego niezbędna jest mu jedynie wiedza. Wiedza, które źdźbło trawy na łące ułamać, której cegły w murze dotknąć, które słowo wypowiedzieć, a którego nie… Jewriej ją miał. Nie miał twarzy. Twarz dał mu Xavras.
Skrzypu tych malutkich zawiasów nie słychać. Nie sposób dostrzec ruchu wrót. Wszelako buchający zza nich ogień rzuca cienie i po ruchach tych czarnych monstrów umysłu poznasz czas otwarcia. I Smith już dostrzegał niektóre oczywistości. Śmierć Jewrieja. Torturowanie Sierioznego. Rajd na Moskwę. W dwóch ostatnich przypadkach powiązania były tak wyraźne, że powinien je ujrzeć, nawet nie wiedząc o Jewrieju. Sieriozny umarł na oczach całego świata – aby ściągnąć na Wyżryna zemstę Posmiertcowa. I sam Wyżryn poszedł pod stolicę – aby tym silniej skupić na sobie uwagę Armii Czerwonej. Były to proste, jasne, dla wszystkich zrozumiałe warunki powodzenia samobójczej akcji trójki bombardierów. Oprócz nich, zapewne wypełnił Xavras – podług instrukcji swego brata – wiele innych, pozornie tylko absurdalnych.
Rzecz w tym, że przecież atomowa zagłada Moskwy nie stanowiła dla Wyżryna celu ostatecznego, a jedynie kolejny warunek dla jego osiągnięcia. Aby uprawdopodobnić aż do stuprocentowej realności przyszłość świata z nieusuwalną, niepodległą Polską, uczynić musi Xavras znacznie więcej, znacznie więcej źdźbeł złamać, cegieł dotknąć, słów wypowiedzieć i przemilczeć. Jewriej mu to objaśnił; on widział tę sieć wzajemnych powiązań wszystkiego ze wszystkim.
Cóż jeszcze zatem widnieje na liście koniecznych składników, które należy wrzucić do kotła, aby w końcowym efekcie uwarzyć Polskę? Znajduje się tam może owa niby-zdrada księdza Śmigi? Bo śmierć Jewrieja na pewno. Co jeszcze? Co jeszcze? Czy jestem tam i ja?
Smith zadrżał i owinął się ściślej kocem. Strasznie trzęsło, ludzie siedzący na platformie ciężarówki kiwali się na boki i podskakiwali na wybojach. Naciągnięta plandeka chroniła ich przed deszczem, lecz zimny wiatr dostawał się do wnętrza tak czy owak. Tego wiatru i tego deszczu bali się wszyscy, bo pomimo zapewnień radiowych metereologów nikt nie był pewien, co tak naprawdę wisi tam w chmurach, może tylko woda, a może i śmierć. Z Moskwy uciekały setki tysięcy spanikowanych ludzi, wyżrynowcy nie musieli się już kryć; wyszli na drogi, porwali samochody – czym też się nie wyróżnili, bo środki transportu porywał, kto mógł i jakie mógł – i ruszyli pełnym gazem na południowy wschód. Zaraz jednak utknęli w zatorach powodowanych przez tłumy uchodźców, jedynie zrywami przekraczając pięćdziesiąt na godzinę. Mógł Smith ze swojego miejsca, nie wstając, widzieć przez dziurę w brezencie ten sznur ludzi, zwierząt i maszyn, długi, szary wąż nieszczęścia i rozpaczy, ciągnący się po widnokrąg. Ludzie szli w milczeniu; każda rozmowa jedynie potęgowałaby nastrój przygnębienia, niepotrzebnie przypominała o utraconym. Skrzypiały wozy, klekotały rowery, trzeszczały przeróżne wózki, taczki i nosidła; czasami zawarczał motocykl albo samochód, ale doprawdy rzadko. Nieustannie padający deszcz dopełniał ten obraz ponurym akcentem beznadziei.
Po prawdzie ta powszechna panika i gremialna migracja zdawały się Smithowi reakcją cokolwiek przesadzoną; ale jaka właściwie jest odpowiednia reakcja na przerobienie przez terrorystów stolicy kraju w napromieniowane cmentarzysko błota i betonu? Zwłaszcza, że przecież i przed wybuchem Moskwa stanowiła jeden wielki obóz uchodźców z ESW, dodatkowo zatłoczony przez niespodziewanie tu przerzucone w związku z groźbą Wyżryna jednostki Armii Czerwonej i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Pierwsze szacunki liczby zabitych mówiły o czterystu tysiącach; jako żywe trupy klasyfikowano dalszych dwieście; a dwakroć tyle było rannych.
Wyżryn sam zaproponował wywiad i Smith z kołpakiem na głowie przeprowadził z pułkownikiem długą, transmitowaną na żywo na cały świat rozmowę, w której powtarzał bodaj wszystkie przytoczone przez siebie wcześniej w ich prywatnych dialogach argumenty. Xavras, nie ogolony, w wojskowej kamizelce khaki nałożonej na czarny sweter, w zawadiackim berecie na głowie, z rękawiczkami na czerwonych dłoniach, spokojny, bardzo poważny, odpowiadał, nie unosząc się, nie ironizując, nie wyrażając dumy ani skruchy; od początku do końca jechał twardo na nucie patetycznego patriotyzmu, Polska, Polska i Polska, wyliczał doznane krzywdy, przedstawiał ogrom cierpień i strat, akcentował mnogie niesprawiedliwości; skupiony, patrzący w czarne ślepia obiektywów kołpaka, nie krzywiący warg, nie mrugający, nie odwracający wzroku nawet na grzmot pioruna i blask błyskawicy, bo rozmawiali w plenerze, zmierzchało. Xavras siedział na głazie, za plecami miał straszne nadmoskiewskie niebo, jakiś mur złego mroku, na którym łyskały w burzowym świetle brudne plamy fioletu, czerwieni i żółci, zaczął padać deszcz, a on mówił dalej i wtedy Smith – który w tym momencie nie był Smithem, lecz oczami i uszami miliardów telewidzów – naprawdę pokochał Nieuchwytnego Xavrasa Wyżryna, pokochał go dawno zapomnianą, dziką, dziecięcą, sięgającą swym gorącym drżeniem szpiku kości miłością, jaką nastolatki, z całą właściwą im radosną irracjonalnością, darzą swych celuloidowych idoli, gdy wciśnięci w fotele, osłonięci ciepłym półmrokiem sali kinowej, chłoną z ekranu każdy gest, każde słowo, każde drgnięcie mięśni swych osobistych bogów. Być może Xavras wiedział, co czyni, być może był świadom znaczenia chwili; a może po prostu wypełniał instrukcje Jewrieja. To nie miało znaczenia; ważny był efekt, a efekt był wprost porażający. Oto objawił się światu nowy anioł, nowy demon, Aryman zemsty, Baal atomu, Alastor sprawiedliwości historycznej; sięgał do umysłu każdego człowieka z ekranu telewizora, a ponieważ nie był niczym nowym, stanowił jedynie przypomnienie odwiecznego, reinkarnację niezmiennego, przyjmowali go z ochotą, pozwalali mu wejść do swych serc, a tam zaczynał rosnąć.
Jechali tymi rozklekotanymi ciężarówkami przez krainy chaosu dzień za dniem, noc za nocą; Smith siedział skulony, ze skrzatem w uchu, i słuchał. Rodziła się nowa religia. Oczywiście była to religia końca dwudziestego wieku, więc nie przypominała w niczym dobrych, starych religii z czasów prawdy i wyrzeczeń. W Los Angeles szesnastoletni sierota oblał się benzyną i podpalił na środku Bulwaru Zachodzącego Słońca, wykrzykując przez ogień imię Wyżryna. Najpierw w Niemczech, potem we Francji, potem w Stanach, potem na całym świecie pojawiły się T-shirty z nadrukowanym kadrem z owego wywiadu Smitha: wyprostowany Xavras w swym militarnym odzieniu, z rękoma złożonymi symetrycznie na kolanach, wzrokiem wbitym w patrzącego, a za nim Armageddon, czarnosine jelita burzy, orgazm Zwierzęcia. Nieuchwytny Xavras z Johnem Fourtree w roli głównej ponownie wszedł do rozpowszechniania kinowego. Pojawiły się pierwsze piosenki – liryczne ballady i ciężkie suity dark rockowe (Widziałem terrorystę… miał oczy zdradzonego kochanka. To są ludzie zakochani w Słowie -jak oni myślą? jak nienawidzą? jak myślą? -ja nie wiem, nie rozumiem, to matematyka nieskończoności: ideał minus krew niewinnych, płacz matek, dzieci w strzępach – nadal daje ideał. Jak oni myślą, ci terroryści o oczach zdradzonych kochanków…? Oni mają do świata jakiś wielki żal – widać go w tych oczach – ten żal, że świat jest jaki jest, a oni chcieliby innego, idealnego, ich. To są ludzie zakochani w Słowie; widzą je, słyszą, czują, mają wiarę, wiarę życia i śmierci, a śmierć nieważna, tylko ideał – ojczyzny, człowieka, sprawiedliwości… Krwawi święci WCN-u, ci terroryści o oczach zdradzonych kochanków – jak ja im zazdroszczę…) i dyskotekowe stroby (Xavrasxavrasxavrasxavrasxavrasxaurasxavras-Wyyżryyyyn!!), pierwsze wiersze i obrazy, mniej lub bardziej abstrakcyjne; a od artykułów i opracowań naukowych o Xavrasie puchły gazety – programy telewizyjne stały się zaś wręcz monotematyczne. Na sztachety ogrodzenia sydneyowskiego konsulatu Federacji Rosyjskiej ktoś nocą powbijał sześćdziesiąt sześć nowo narodzonych kociąt. Napis na chodniku obok: „Dla Xavrasa". W Kalifornii zarejestrowano Pierwszy Kościół Czarnego Wyżryna. W naściennych malunkach ulicznych zaczęły dominować barwy biało-czerwone. XAVRAS FOREYER. WYZHRYN RULES. HERĘ COMES XW! WYZHRYN OR DEATH. FM A POLE! Fala pogromów na emigrantach polskich i rosyjskich szła przez świat. Już kilkadziesiąt niemowląt nosiło imiona Xavras. Liga Narodów ogłosiła Wyżryna ludobójcą i zbrodniarzem wojennym. Pięć tysięcy osób, głównie młodzież, demonstrowało przed jej siedzibą. „Wolność dla Polski!" „Xavras jest zemstą za wasze grzechy, panowie politycy!" „Powiesić skurwysyna!" „Bierz mnie, Xavras, jestem twoja!" Ktoś przysłał bombę do nowojorskiej centrali WCN. Rodzinie lana Smitha przydzielono policyjną ochronę. Rękawiczki w kroju podobne do tych, w których Wyżryn zakatował generała Sierioznego, przyjęło się nazywać xavraskami; sprzedaż, rzecz jasna, rosła w nieprawdopodobnym tempie. Weszły do użycia także czarne jak noc prezerwatywy z biało-czerwonym logo AWP ze srebrnym orzełkiem. FUCK ME, XAVRAS!
Smith telepał się na pogrążonej w półmroku, przykrytej ciemnym brezentem platformie skradzionej ciężarówki; jednym uchem słuchał jęków i narzekań Morze Wydało Zmarłych, którego już trzeci dzień straszliwie bolał ząb (próbował go samodzielnie wyrwać za pomocą nylonowej nici, ale tylko wargi sobie pociął), a drugim jednostajnego szeptu skrzata. Musiał poświęcić kilka godzin, aby z owych wielokrotnie sprzecznych ze sobą doniesień poskładać jeden w miarę spójny obraz sytuacji. Pomimo że Krepkin wraz z kilkoma ministrami, ukryci w podkremlowskim bunkrze, szczęśliwie przeżyli wybuch bomby, ostateczny chaos opanował całą Federację. Ciągłość łańcuchów przekazywania rozkazów została przerwana w wielu miejscach i Armia Czerwona zachowywała się jak kurczak z odciętym łbem, to znaczy miotała się bezmyślnie naokoło i bluzgała krwią. Doszło nawet do drobnych potyczek pomiędzy poszczególnymi jej oddziałami stacjonującymi w ESW lub przy jej granicy. Taka okazja nie zdarza się często i nikt nie chciał jej zmarnować: z dnia na dzień na terenie całej Strefy wybuchły walki, ruszyły nowe ofensywy, armie podziemne powychodziły na światło dzienne. Dzidziuś z Brońskim o mało co nie zdobyli Krakowa; Babodupcewowi urwało stopę i zmienił się głównodowodzący obroną. W ręce AWP przeszły: Gdańsk, Olsztyn, Toruń, Kowno, Brześć, Grodno, Zamość, Lwów i Przemyśl, walki o kilkanaście dalszych miast trwały. Dywizje Ałmasowa, Rudy, Gajnicza i Jawlicziusa oderwały się od Prus Wschodnich, w których cieniu dotychczas się chroniły, i ruszyły wesprzeć powstanie Finów, Szwecja bowiem złamała dopiero co podpisane porozumienie z Rosją i przeprowadziła dwa jednoczesne desanty morskie, jeden w Zatoce Oneskiej, drugi w Zatoce Fińskiej, wskutek czego dopiero co odbudowany po atomowej zagładzie Petersburg znalazł się w kleszczach wrogich wojsk; Szwedzi na dodatek dawali gwarancję Litwie i Estonii, których samozwańcze rządy na takie dictum czym prędzej wyszły z ukrycia i proklamowały powstanie wolnych republik. Posmiertcowowi zaś w zadziwiający sposób wszystko leciało z rąk. Usiłował przeprowadzić naloty dywanowe na zbuntowane miasta, ale na skutek plagi dezercji, usterek technicznych oraz niesprzyjającej pogody odbyły się tylko dwa, a i w nich zanotowano po stronie rosyjskiej straty w ludziach i w sprzęcie. Następca Babodupcewa, niejaki Pincow, wydawszy rozkaz wysadzenia Wawelu w powietrze, przekonał się, że dziewięćdziesiąt procent ładunków wybuchowych rozmontowali i sprzedali za wódkę Polakom jego właśni żołnierze. Kochanowski dorwał się do radiostacji i ni z tego, ni z owego ogłosił, że on z tym wszystkim nie ma nic wspólnego, że go Ruscy zmuszali, że jeśli nie on, to byłby na pewno ktoś gorszy, że sytuacja była, jaka była, sami wiecie, że on chciał dobrze i że w ogóle jest przecież patriotą. I chyba nawet uszłoby mu wszystko na sucho, ale zaczął coś rozkazywać Dzidziusiowi, Dzidziuś się wkurwił i rozstrzelał Kochanowskiego. W serwisach informacyjnych wiadomości z ESW walczyły o lepsze miejsce z relacjami z ruin Moskwy i okolic oraz trasy przejścia radioaktywnej burzy. Burza szła na Rybińsk, Wołogdę, Totmę, Kotłas, Żelaznodorożnyj, nad Timan: kolejne miliony uchodźców. Sytuacja robiła się tragiczna, bo tu nie tylko dachu nad głową i lekarstw brakowało, ale i jedzenia, i wody, bo chociaż bez przerwy lało, ludzie bali się pić deszczówkę. Oczywiście, z miejsca ruszyły konwoje pomocy humanitarnej, pod egidą Ligi Narodów, Czerwonego Krzyża, przeróżnych Kościołów i fundacji; nie było mowy o transporcie naziemnym (żadnemu konwojowi nie udało się dotąd przejechać bezpiecznie przez ESW, a nie znalazło się państwo chętne do przydzielenia mu teraz zbrojnej eskorty), ani wodnym (z uwagi na szwedzkie desanty), toteż rychło zapadła decyzja o stworzeniu mostu lotniczego Berlin-Riazań. Błąd Posmiertcowa polegał na tym, że zawahał się i nie rozkazał zestrzelić pierwszych transportowców, które pojawiły się na rosyjskim niebie. Potem było już za późno. Cudzoziemcy przeprowadzili inwazję najpierw na szpitale i punkty pierwszej pomocy, później obozy tymczasowe, wreszcie przejęli kontrolę nad ruchem na drogach dojazdowych do miejsca katastrofy, czyli, jakby nie było, stolicy państwa; po prawdzie to oni tę kontrolę po prostu stworzyli, bo przedtem był tylko chaos i całkowita blokada – ale skutek ten sam. Reporterzy telewizyjni, dziennikarze prasowi i radiowi, naukowcy wszelkiej maści – cała ta zgraja rodem z wieży Babel w mgnieniu oka rozlazła się po całym stołecznym okręgu i okolicy. Posmiertcow, który nie był głupi i wiedział, co jest najważniejsze, odwołał swoje niedawne rozkazy i zaczął z powrotem przerzucać wojsko na granicę rosyjsko-chińską oraz Kaukaz: Pekin, co prawda, jeszcze się nie ruszył ani nawet nie odezwał, ale Syn Mahometa już pospieszył skorzystać z tej samej okazji, z której korzystali wszyscy watażkowie w ESW, i rozpoczął nową ofensywę.
Imperium rozlatywało się w oczach. Działo się to tak szybko, tak gładko, że Smith wprost nie mógł się opędzić od myśli o Jewrieju. Od ilu już lat smarował on rękoma Wyżryna zawiasy wrót, przygotowując je na tę chwilę, aby od jednego pchnięcia rozwarły się na oścież?
•
Na symbolicznej granicy Republiki Rosyjskiej i ESW, jaką stanowił w dolnym swym biegu Dniepr, porzucili ciężarówki i wrócili do lasów. Szli teraz prosto na zachód, a każdy krok zbliżał ich do Polski; wystarczyło spojrzeć na twarze wyżrynowców: ci ludzie żyli w jakimś ciągłym odurzeniu pobitewnym, po bitwie zwycięskiej. W marszu i na postojach bez przerwy słuchali doniesień radiowych, by potem powtarzać je sobie do znudzenia, jak się opowiada sceny z filmu doskonale wszystkim znanego. Syn Mahometa wszedł do Kabulu! Babodupcew padł na zawał serca! Posmiertcow wycofuje się z Finlandii! Padło Sarajewo! Li Czen nareszcie ruszył się na północ!
Pierwszego sierpnia przyszła wiadomość o dymisji Krepkina. Władzę przejął Gumow. W drugim dekrecie (w pierwszym posłał Krepkina przed pluton) wywalił Posmiertcowa. Posmiertcow porwał samolot i uciekł do Stambułu.
– No to już koniec – skwitował Morze Wydało Zmarłych, któremu policzek spuchł jak bania. – Leżą.
Gigant padł, ale konwulsyjne drgawki jego cielska wstrząsały jeszcze połową kontynentu.
W nocy coś przeleciało nad nimi, zrzucając ciemne przedmioty. Mrok wywrócił się na nice. Nie było sensu kryć się, uciekać: albo śmierć, albo życie, jak wypadnie. Smithowi wypadło życie. Rankiem chodził i liczył trupy, w czym miał już niejakie doświadczenie. Xavras zaś chodził i dobijał śmiertelnie rannych, samemu orzekając, czyje rany są śmiertelne, albowiem już na początku musiał dobić Kostuchę.
Na końcu zaś dobił Morze Wydało Zmarłych. Smith naszedł pułkownika, gdy ten czyścił swój pistolet. Pewnie jeszcze gorący, pomyślał.
– Musiałeś tutaj wyznaczyć miejsce postoju? – warknął. – Nie powiedział ci Jewriej, żeby omijać tę dolinę? Jak żeśmy mieli nad głowami połowę śmigłowców Posmiertcowa, jak nas śledziły satelity i samoloty, to wtedy jakoś udawało ci się omijać złe miejsca!
Wyżryn uniósł głowę.
– Po prostu wybierałem najlepsze z prowadzących do celu ścieżek. Ale nie stworzę możliwości z niemożliwości.
– Przecież osiągnąłeś już cel. Zwyciężyłeś. Xavras uśmiechnął się krzywo.
– To dopiero początek.
Smithowi ścięło krew w żyłach. To dopiero początek. Mój Boże. Klątwa jakaś, nic innego. Przysiadł obok.
– O czym ty mówisz, do cholery?
– Mówię o tym, że do wolnej Polski jeszcze daleko.
– Co, masz może jakąś bombkę w zapasie?
– Oni mają.
– Ach, to twoje epitafium… No cóż, kto mieczem wojuje… Wyżryn machnął czerwoną ręką.
– Ty nic nie rozumiesz. Rozpad Federacji Rosyjskiej nie jest równoznaczny z powstaniem niepodległej Polski. Pojutrze Reichswehra zajmie Gdańsk.
Smitha zatkało. Zamrugał, usiłując pochwycić spojrzenie Xavrasa, które błąkało się gdzieś ponad ramieniem Amerykanina.
– Eee… Niemcy, tak? To co, zamierzasz teraz wysadzić w powietrze Berlin?
– Historia nie chadza tak prostymi drogami.
– Więc po co było to wszystko? Co, Xavras? Po co ta rzeź?
Wyżryn jakby się ocknął. Skupił wzrok na twarzy Smitha, nie przesłoniętej teraz czarną maszynerią kołpaka, twarzy nagiej, bezbronnej.
– A.może byśmy tak dla odmiany porozmawiali o tobie? To może być ciekawy temat. Pytasz, narzekasz, masz pretensje, oskarżasz, oceniasz, potępiasz, wyśmiewasz, wartościujesz. Odcinasz się od polskich przodków, Amerykanin z ciebie niby. Co ty byś zrobił na moim miejscu?
– Na pewno nie zamordował miliona ludzi.
– Jesteś tego taki pewien? Nawet gdybyś miał stuprocentową, żelazną gwarancję, że taki właśnie wybór, podłożenie owej bomby, da przyszłość z niepodległymi, potężnymi Stanami Zjednoczonymi, podczas gdy jakiekolwiek inne zachowanie przyszłość tę przekreśli; więc nawet gdybyś to jasno i wyraźnie widział, zaniechałbyś? Powiedz.
– A jeśli Jewriej ci nakłamał?
– Odwal się od Jewrieja. Powiedz, co ty byś zrobił. No, Smith. Chociaż raz zadziałaj i przestań jedynie obserwować. Potrafisz?
– Nigdy nie dopuściłbym się ludobójstwa.
– Amen. Skazałeś właśnie swój naród na wieczne niewolnictwo. Niech ci te miliardy z przyszłych pokoleń podziękują. Nie ma Stanów. No ale ty masz za to czyste sumienie, pewnie to ważniejsze.
– To wcale nie tak!
– A niby jak? Historia to gra o sumie zerowej.
– Demagogia! Demagogia!
– Proszę bardzo. Jeśli ci to odpowiada. Oczywiście, demagogia; możesz zatem odejść w spokoju ducha.
Smith prychnął.
– Ty po prostu jesteś fanatyk.
– Aha. Fanatyk. Niech będzie. No i co?
– Masz te swoje niepodważalne dogmaty, jakiś wydumany absolut, wierzysz weń, a cała reszta cię nie obchodzi; chociażbyś miał wymordować kolejny milion, to co za różnica, absolut usprawiedliwi wszystko.
Xavras poskładał i schował pistolet. Podrapał się w nasadę nosa i założył czerwone ręce na piersi. Obok jego ludzie przenosili trupy, ściągając je wszystkie w jedno miejsce – ale ani Smith, ani Wyżryn się na nie nie oglądali.
– Pięknie-ładnie – mruknął pułkownik. – Tylko co poczniesz, kiedy tego absolutu zabraknie? Co wówczas, mój drogi? Co zamiast? Jaka racja, jakie prawo? Możesz zbudować cały wspaniały system praw konsensusowych, najeżony szczytnymi hasłami i wzniosłymi deklaracjami, ale na czym go oprzesz? Na międzyludzkiej umowie? Jeśli tak, to dlaczego miałbyś go stawiać ponad innymi systemami, opartymi na innych umowach innych ludzi? Pozbawiasz się w ten sposób racji odwoływania się do jakichkolwiek argumentów poza jednym jedynym argumentem siły. I wszystko jest dobrze, póki to ty jesteś tym najsilniejszym, gospodarczo czy militarnie, a w ostatecznym rozrachunku to i tak na jedno wychodzi: i twoja siła przemawia za tobą; racja jest po mojej stronie, bo skoro uznawane przeze mnie prawa gwarantują taki dobrobobyt, to ex definitione są one dobre. Kłopot zaczyna się, gdy inni, reprezentujący systemy wzniesione na różnych od twojej umowach społecznych, sprzecznych z nią, wzrastają w siłę i stają się co najmniej równie potężni. Spójrz na Chiny, posłuchaj Li Czena. Czy on wierzy w demokrację? Czy on wierzy w równość i wolność? Czy wierzy w prawa człowieka? Dupę sobie nimi podciera, ot co. A przecież już dzisiaj drżycie w strachu przed nim i ratujecie się sprzeniewierzając się częściowo własnym ideałom, bo podpisując hipokrytyczne pakty w rodzaju Traktatu Berlińskiego: wszyscy przeciw Chinom, za każdą cenę. Ale teraz nagle straciliście rosyjski bufor, Li Czen dojdzie aż do Uralu. Co zrobicie, gdy ponad wszelką wątpliwość udowodni wam tym samym wyższość jego systemu nad waszym? Przejmiecie jego reguły gry, jego wartości? Tak przecież nakazywałaby logika, tak nakazywałby rozsądek zwiedziony miłą dla oka symetrią waszych praw. Jeśli w użyciu sprawniejszy okazuje się system z obozami koncentracyjnymi, masowym niewolnictwem i instytucjonalnym ludobójstwem, to widać coś nie tak z prawami człowieka. Mylę się? Chyba nie. Ale coś widzę po twojej twarzy, że zaraz znowu zakrzykniesz: demagogia! Prawa człowieka święte! Demokracja święta! A dlaczego?, pytam się. Dlaczego? Kto wam tak powiedział? Co, głos z nieba usłyszeliście? To była po prostu kwestia umowy. A teraz żółtki wynalazły sobie najwyraźniej lepszą umowę; i co im możecie odpowiedzieć? Że wasza mimo wszystko lepsza, a to dlatego, że po prostu jest wasza, więc musi być lepsza? No, jakie argumenty wytoczycie, czym przekonacie samych siebie? Pozbawieni absolutu, w końcu i we własnych oczach nie będziecie już niczym więcej, jak stadem głodnych szczurów, zagryzających jeden drugiego w nigdy nie kończącej się selekcji najlepszej partii socjogenów. Smith pomacał za papierosem.
– Jak rozumiem – wymamrotał. – Ty usłyszałeś taki głos z nieba.
Wyżryn przypatrywał mu się długo, z jakimś bezbrzeżnym, sennym smutkiem w ciemnych oczach. Patrzył, jak Amerykanin zapala papierosa, jak zaciąga się dymem, jak strzepuje popiół, jak zerka przez palce opartej o skroń dłoni na ludzi zasypujących dół z ciałami zabitych w nocnym nalocie.
– Widzisz – mruknął Ian – to nie jest tak, że nie chcę pojąć. Dostrzegam prawdę i logikę w tym, co powiedziałeś, choć się z tobą nie zgadzam i nie mogę cię poprzeć. Co byś nie mówił, owa selekcja w ramach stada głodnych szczurów, jak ty to nazywasz, i tak pozostanie w moich oczach układem daleko bardziej bezpiecznym od szalonego konkursu krucjat w imię wrogich sobie nawzajem absolutów, chociażby dlatego, że w przypadku tej pierwszej, przy jej całej, nie kwestionowanej przeze mnie cyniczności, bezwzględności i krwiożerczości istnieją przynajmniej naturalne hamulce, ograniczenia wynikające z prostej ekonomiki systemu, dążącego jednak, dokładnie podług postdarwinowskich szczurzych teorii, do osiągnięcia pewnej stabilności; podczas gdy w twoim wariancie, który wszak nie jest wolny od żadnej z powyższych wad swego alternanta, niczego takiego nie ma i upadek w przepaść wydaje się nieuchronny: absolut usprawiedliwi każde szaleństwo, nic przeciwko niemu nie poradzi rozum ani instynkt samozachowawczy, absolut wrogim okiem patrzy na wszelkich wątpiących, nie dość nieprzejednanych, nie uznaje rachunku strat i zysków, połowicznych zwycięstw, półśrodków, konsensusów, pojednań w imię dobra tymczasowego, nie uznaje mniejszego zła, racji równoważnych, nie przyznaje prawa do życia w spokoju małym, słabym, niezdecydowanym, tchórzliwym, pozbawionym ambicji i wiary, a przecież to z nich składa się ludzkość; absolut jest dla tych, co wyrastają ponad. Ja wiem, że jest piękny; ja wiem, że jest doskonały; wiem, że potrafi uwieść; wiem, że daje wielką siłę, i że to z niego rosną wszyscy bohaterowie, wielcy wojownicy, święci. Wszystko to wiem i sam czuję pokusę. Ale pozwól, pozostanę przy moich brudnych szczurach.
Bardzo długo po tym milczeli.
– Uważasz, że jestem wrogiem demokracji? – spytał Xavras, spoglądając w roztargnieniu na swoje dłonie.
– Nie. To demokracja jest twoim wrogiem. Demokracja jest wrogiem wszystkich Xavrasów Wyżrynów. Powstała dla obrony przed nimi. Dla obrony przed tymi wszystkimi, którzy wiedzą, które prawa są ponad prawami, które racje ponad racjami, czyje cierpienie większe i czyja niesprawiedliwość głośniej wołająca o pomstę do nieba.
– Nawet jeśli naprawdę wiedzą?
– Ha, przed nimi przede wszystkim.
– Cóż potworniej szego od systemu, który zabrania dotrzymywać wiary i piętnuje prawdę?
– Ależ nikt ci nie karze wyrzekać się twego absolutu! Wierz w Boga, wierz w Polskę, wierz, w co chcesz. Lecz…
– Lecz jeśli zwyciężę…
– Tak. Jeśli zwyciężysz. Powstaną przeciwko tobie. Można pięknie walczyć i ginąć w imię absolutu, ale nie można w jego imię pięknie władać. Bohaterscy dyktatorzy, którzy nie dość szybko zwrócili władzę po odparciu najazdu, kończyli jako tyrani. Wy tego nie wiecie, nie macie doświadczenia, ponieważ oblężenie trwa tak długo, że czasy sprzed epoki bohaterów odeszły w mgłę waszej prehistorii, rodzicie się już z imieniem absolutu na wargach; wszak walczący o przetrwanie nie hamuje uderzeń miecza odmierzając przeciwnikom ciosy w odpowiedniej proporcji: czyniącemu zło mniejsze i czyniącemu zło większe; jeden jest wróg, jedna jest śmierć, jedna nagroda; gdy zagrożone jest istnienie narodu, nie ma priorytetów wyższych, i ja to rozumiem, dwieście lat niewoli, to dokładnie jak ze szczurami, każde kolejne pokolenie jest bardziej zajadłe, bardziej bezwzględne, przeżyć mogą jedynie najbardziej gruboskórni, postępuje ekstremizacja marzeń i metod. I to jest sposób na czas walki, na czas ucisku: aby przetrwać. Lecz jeśli zwyciężysz, Xavras… zastanów się: jakie naprawdę będzie twoje niebo? Teraz jesteś terrorystą, ale także patriotą, bohaterem, idolem. Po zwycięstwie kim będziesz? Czyż ukorzysz się przed maluczkimi? Czyż uznasz rację większości, wiedząc, że w rzeczywistości nie ma ona racji? Przystaniesz na ustępstwa w sprawach mniejszych dla dobra spraw większych? Zaczniesz je w ogóle dzielić na mniej i bardziej ważne? Krzywisz usta. W waszych uszach musi to brzmieć niemal nieprzyzwoicie: to niehonorowe, to zdrada absolutu, to słabość. Nie potrafiłbyś, nie… będąc Xavrasem Wyżrynem. Nie podpisałbyś żadnego Traktatu Berlińskiego, nie poszedłbyś na ugodę w sprawie granic, nie podpisałbyś układów zerowych. Przyszliby do ciebie dawni towarzysze, nie tak mądrzy bądź nie tak odważni. Głupców i tchórzy usuwa się, szkodzą państwu, to zdrajcy; w końcu zmuszony byłbyś ich zabić. Wiesz, czym jest ta twoja przyszła Polska? To Rosja pod biało-czerwonym sztandarem! Wiesz, kim ty jesteś? Stalinem na rok przed zdobyciem Pałacu Zimowego!
– W każdym razie polskim Stalinem. I nie zapominaj przypadkiem, jak ochotnie te twoje demokracje na jedno jego skinienie lizały mu buty.
– Tak. Ponieważ demokracja nie ma honoru. Nie ma sumienia. To raj głupców i tchórzy; myślisz, że nie wiem? Ty natomiast postawiony w identycznej sytuacji, karku oczywiście byś nie ugiął. Zapewne też w imię absolutu, który jest ponad. On jest ponad, człowiek jest pod. Nawet teraz. Czy walczysz dla ludzi? Nie. Ludzie za mali, brud pod ich paznokciami, podłość w myślach. Walczysz dla idei. Oj, nie cieszylibyście się długo tą swoją wolnością, tego jestem pewien.
– Sądzisz, że Jewriej mi tego nie przepowiedział? Każdy z nas nosi w sobie świętego i kanalię. Pamiętaj jednak o bombie.
– A, bomba. No tak.
Znowu milczenie. Xavras rysował coś patykiem na piasku.
– Istnieje coś takiego jak aerodynamika duszy – rzekł wreszcie. – Są dusze gładkie, opływowe, idące szybko z prądem, w złą bądź dobrą stronę, na ogół bezbolesne dla otoczenia. I są dusze kanciaste, bardzo toporne w kształcie, trudne w ruchu, nieprzyjemne w kontaktach, wymagające od właściciela nieporównanie większej siły woli i determinacji.
Smith uśmiechnął się kątem ust.
– No i?
Wyżryn wzruszył ramionami, złamał patyk.
– Czasami, gdy oglądam te wasze filmy, odnoszę wrażenie, jakbyście się z pokolenia na pokolenie coraz bardziej upodabniali do swoich samochodów.
•
Wyznaczono mi z łaski poślednią rolę kronikarza; zbyt mądry, by walczyć, zbyt głupi, by nie walczyć – zapisuję historię klęsk i zwycięstw, nie potrafiąc odróżnić jednych od drugich. Kto da mi wzrok Jewriejowy, by widzieć jasno i wyraźnie, co naprawdę znaczy dzisiejszy triumf lub upokorzenie? Kto da mi boską niewzruszoność Xavrasa, by nie oślepnąć od widoków, które wówczas się przede mną roztoczą? Ja od początku miałem rację: to jest zły, bardzo zły człowiek. Rzeczy wielkie objawiają się w rzeczach małych; gdybym był fotoreporterem, zrobiłbym mu zdjęcie -czarno-biale, wzięte pod słonce – jak z całkowicie bezmyślnym wyrazem twarzy i sennym rozleniwieniem w ciemnych oczach przeżuwa chleb ze smalcem, siedząc przygarbiony na pniu, z ręką z kanapką przy ustach, w czarnym podkoszulku i ubłoconych spodniach moro i gapi się w ekran przenośnego telewizorka, krzywo ustawionego na pniu obok, na którym to ekranie lekarze w białych skafandrach wynoszą ze zrujnowanego szpitala potwornie poparzone ofiary moskiewskiej bomby, skazane już na pewną i szybką śmierć od choroby popromiennej: dzieci i dzieci jeszcze niniejsze,złożone na noszach zawoje krwawych szmat, z których tu i tam wystaje pozbawiona skóry kończyna; a on żuje, on się gapi, obciera czerwoną dłonią wąsy – on je, je, je, JE, JE!!! Za tę jedną chwilę, za ten chleb ze smalcem – smażyć się powinien w piekle przez wieczność. A kiedy go spytam, kiedy go oskarżę – z cwaniackim półuśmiechem zagadnie mnie, ile to miliardów widzów, oglądając codziennie takie obrazki przy śniadaniu, obiedzie i kolacji nawet nie pomyśli o cierpieniu ofiar filmowanych w gruncie rzeczy dla zysku reklamodawców stacji. Ja, by być uczciwym, zrównam go z nimi w owym znieczuleniu – i wówczas będzie już w pół drogi do całkowitego usprawiedliwienia się. Więc pytać nie będę. Właśnie dlatego jest to tak potworne: ja w ogóle nie muszę go o nic pytać. Na każde pytanie, które jest we mnie – jest we mnie również odpowiedź. Xavras niczego nowego mi nie rzekł, nie wymyślił niczego oryginalnego. Czuję się, jakby od urodzenia siedział mi w głowie, gdzieś tam z tylu, skryty w cieniu nieuświadamianych sobie pragnień i żądz. Nie mówi: czyń źle. Mówi: czyń z rozmachem. Nie mówi: krzywdź. Mówi: nie zapominaj o krzywdach własnych. Nie mówi: kłam. Mówi: nie zważaj na prawdę. Nie mówi: nienawidź. Mówi: nie kochaj. Nie mówi: żyj. Mówi: zachowaj wiarę. To nie jest kusiciel, przebiegły sprowadzacz do złego o twarzy lisa, tchórzliwy i przymilny. Nie próbuje cię oszukać, nie zwodzi na manowce, nie proponuje łatwych przyjemności; sam wszak pogardza pochlebcami. On tylko uświadamia ci własną małość. Wespół z głosem sumienia powtarza: mogłeś lepiej, mogłeś wyżej, mogłeś dalej, tak naprawdę jesteś przecież więcej wart, wystarczy odrobinę wysiłku (zawsze jest to jedynie odrobina), no przyłóż się, sięgnij, spójrz w górę – widzisz ten szczyt do zdobycia? Widzisz tę utopię do spełnienia? Widzisz to zło do naprawienia? Widzisz kraj do wyzwolenia? Wskazuje wyłącznie strome i kamieniste ścieżki. Niewielu na nie wstępuje. Zazwyczaj odchodzą, ze wstydem odwracając wzrok, pełni pogardy do samych siebie; wspomnienie zaprzepaszczonej szansy wielkości zatruwa im potem życie. Ludzkość składa się z maluczkich, skromne są zastępy Aleksandrów Wielkich, Napoleonów, Stalinów, Dżyngis-chanów, świętych Szczepanów, Rolandów, Drake'ów, po nazwisku można wymienić tych, którzy doszli do końca ścieżki. Nie ma znaczenia, z czyim imieniem na ustach idą: zło jest nie w idei, zło jest w nich, bo zło jest w każdym; ale oni są jak smok przy mrówce, jak słońce przy świeczce – i takie też jest ich zło. Widzę jego mroczne fale, jak nieustannie przewalają się w Xavrasie, z lewa na prawo i z prawa na lewo; zapewne są w nim również wielkie głębie czystego dobra, zapewne są – dla mieszkańców Moskwy marna to jednak pociecha. I dlatego mówię: to zły, zły człowiek. Nie będę patrzył w jego intencje, bo tam dojrzałbym jedynie Polskę. Ja widzę te dzieci w Moskwie, i widzę go żującego chleb, i to mi wystarcza.
•
Dzień po nalocie natknęli się na dwudziestoosobowy oddział miejscowej partyzantki (Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia mówił na nią: partyzantka niedzielna), który, na wieść o triumfach AWP i wycofywaniu się Armii Czerwonej, z własnej inicjatywy przystąpił do akcji derusyfikacji okolicznych miasteczek i wiosek. Wszystko to byli ludzie w wieku średnim, jeśli nie starsi, o zaciętym wyrazie twarzy; ściskali w niewprawnych dłoniach zdobyczną broń, jakby nie bardzo wiedząc, co z nią począć. Lufy ich włodów zakreślały w powietrzu niebezpieczne łuki, celując wszędzie tam, gdzie padał wzrok właścicieli. Kiedy dowiedzieli się, z kim mają do czynienia, mało nie popadali plackiem za ziemię. Jeden siwowłosy gość ze sztuczną szczęką, która wystawała mu z ust krzywą podkową, zabrał się nawet do całowania dłoni Wyżryna: padł na klęczki, złapał jego czerwone ręce i dalejże przyciskać je do oślinionej szczęki. Smitha obrzydzenie brało na ten widok, i to podwójne, bo po pierwsze od samych mokrych pocałunków starca, a po drugie od miny Xavrasa, który popatrywał z góry na przykrytą wiechą tłustych, załupieżonych włosów głowę mężczyzny z nieśmiałym zażenowaniem charakterystycznym dla monarchów i polityków, przepraszająco uśmiechających się do kamer, w reakcji na nazbyt wylewne oznaki uwielbienia ludności.
– Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryn! – zaczęli skandować partyzanci. Zaraz odezwały się i zdobyczne włody: poszły w powietrze długie serie. Wyżrynowcy spoglądali w niebo, próbując ocenić, gdzie spadną kule.
Zaprowadzono ich potem do miasteczka wybranego przez jakiś samozwańczy komitet powstańczy na siedzibę władz okręgowych. Na dachu dawnego Domu Partii powiewała wielka biało-czerwona płachta, sporządzona zapewne z prześcieradła oraz flagi byłego ZSRR. Na drzewach dookoła budynku wisiały trupy mężczyzn z tabliczkami na piersiach: RUSCY BANDYCI. Kilkoro wyrostków rzucało kamykami, usiłując trafić w otwarte oczy wisielców.
Kierownik komitetu, miejscowy weterynarz, usiłował podjąć ich chlebem i solą, ale Xavras się wymówił. Smith obserwował jego poczynania z mimowolnym podziwem: zaiste, ten człowiek był urodzonym politykiem; w świecie wymuszonych stosunków międzyludzkich poruszał się z tą samą wprawą i pewnością co po polu walki, choć teraz już przecież nie było przy nim Jewrieja.
Chciał filmować cały ten triumfalny powrót Wyżryna na ziemie ojczyste, lecz pułkownik się sprzeciwił. Co więcej: uczynił rzecz, do której się dotychczas nigdy jeszcze nie posunął, wobec żadnego z przysyłanych mu przez sieć reporterów – a mianowicie skonfiskował kołpak. Ledwo wyszli z tego nowo mianowanego ratusza, ledwo Ian zdążył zadać pytanie i wyjąć z plecaka urządzenie – Xavras wyrwał mu je z rąk, warknął: „Konfiskuję!" i wcisnął Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia z przykazaniem, by pilnował aparatury jak oka w głowie. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia tylko wyszczerzył do Smitha zęby, on od początku nie lubił Amerykanina.
Na zapleczu, pod tylnym wyjściem z dawnego Domu Partii, na brukowanym placyku, który otaczały omarkizowane kafejki, małe sklepy spożywcze i punkty usług, stał zdobyczny transporter opancerzony. Był to pomalowany w maskujące plamy NGG 20, wersja południowa, ta ze wzmocnionym pancerzem i domontowaną na wieżyczce wyrzutnią rakiet ziemia-ziemia. Jeden bok miał osmalony i chuligani już zdążyli wysmarować w jego czerni brzydkie wyrazy. Na wysokiej antenie dyndała biało-czerwona szmata.
– Jak z paliwem? – spytał Xavras. Półnagi mechanik wylazł z wozu. – Ano, jest.
– Po co tam w nim grzebiesz? Uszkodzony? Nie uszkodzony? Co? Pojedzie?
– Ano, pojedzie.
Pułkownik machnął na weterynarza; pogrążyli się w szybkiej szeptanej rozmowie. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia warował trzy kroki od nich, z palcem na osłonie spustu anuki.
Tymczasem pozostali wyżrynowcy zdążyli się już rozpanoszyć po całym placyku i okolicy, zdobyli także sam Dom Partii – jakiś obwieszony ładownicami młodzian wychylał się właśnie w towarzystwie dwóch rozchichotanych dziewczyn z okna na drugim piętrze i słał gromkim głosem niecenzuralne teksty swym wygrzewającym się na słoneczku towarzyszom. Trwało to, dopóki tamci nie odkryli na zapleczu pobliskiej knajpy kilkuset butelek piwa – wówczas nastąpiło natychmiastowe przegrupowanie sił.
Smith stał i patrzył; nie miał na głowie kołpaka i nie potrafił o sobie zapomnieć. Stał samotny. Nikt się do mego nie odezwał, nie zagadnął, nie posłał zapraszającego spojrzenia; nawet żartowali z niego tak, żeby nie mógł tego słyszeć, żeby nie mógł w śmiechu uczestniczyć. Był obcy. Ignorowali go. Nie miała znaczenia ilość razem spędzonego czasu, nie miały znaczenia wspólne doświadczenia, wspólne ryzykowanie życiem. Nie widzieli go, nie widzieli; pierścień Gygesa wciąż działał.
Odwrócił się w stronę Xavrasa, który skończył już dyskusję z miejscowym notablem rewolucji; pułkownik puścił oko do lana. Smith uśmiechnął się szyderczo w odpowiedzi: to Wyżryn był tym jedynym, który przyjął i zaakceptował Amerykanina.
Ponieważ NGG 20 zabierał tylko drużynę piechoty z wyposażeniem plus kierowcę i operatora broni, nastąpiła teraz selekcja. Do transportera zabrali się: sam Xavras, nieodłączny Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, Juruś w charakterze kierowcy i mechanika, pięciu ciężko ubrojonych ludzi z oddziału Wyszyńskiego, no i Smith. Pozostali przeszli pod bezpośrednie rozkazy Flegmy; a jakie rozkazy wydał Xavras Flegmie, tego nie słyszał nikt.
Tu zatem się rozstali. Po załadowaniu transportera po brzegi piwem i prowiantem, pobieżnej kontroli przeprowadzonej przez rozeźlonego Jurusia i – na wyraźne polecenie Wyżryna – ściągnięciu z anteny polskiej flagi, odjechali na zachód. Jeszcze na drugim kilometrze żegnały ich karabinowe palby.
Smith usadowił się tuż za siedzeniem kierowcy, naprzeciw pułkownika. Przez szczeliny przednie nie widział nic, monitory kamer też pozostawały wyłączone. Trzęsło okropnie. Tamci z tyłu rozpoczęli regularną libację -Xavras nie reagował, czytał jakąś książkę. Zrobiło się duszno i gorąco i Smith zdjął koszulę. Wciskając ją do plecaka, natrafił dłonią na komputer. Wyłuskał skrzata i wsunął go sobie do ucha.
W Krakowie walki uliczne. Część Rosjan broni się na Wawelu, część ucieka, część wyczekuje ewakuacji drogą powietrzną. Czerniszewski wydaje szumne polityczne deklaracje, odezwy i apele; nie bardzo jednak ma do kogo apelować, bo Zachód po moskiewskiej masakrze w żaden sposób nie zamierza Polakom pomagać, a Czerniszewskiego zawzięcie ignoruje, pomimo jego odcięcia się od Xavrasa, co z kolei nie przysporzyło samozwańczemu prezydentowi sympatii wśród samych Polaków, i prawda jest taka, że obecnie Wtadimir Czerniszewski sam nie wie, kogo reprezentuje i czy w ogóle reprezentuje jeszcze kogokolwiek. Sytuacja charakterystyczna dla społeczeństw pozbawionych demokratycznej możliwości wyłaniania swej reprezentacji politycznej: każdy reprezentant jest de facto samozwańcem, nastroje panujące wśród intelektualnych elit pozbawione są jakiegokolwiek sprzężenia z nastrojami ludu (i vice uersa), tworzą się koterie wśród koterii wśród koterii, wszystkie o planach niebywale dalekosiężnych, wszystkie jednako impotentne. I choć odnajdziemy tu pełne spektrum postaw i przekonań – rychło się zorientujemy, jak miażdżącą przewagę nad innymi stronnictwami posiadają ugodowej, ci mierni stoicy o ambicjach wielkich politycznych taktyków i horyzoncie wyobraźni nie sięgającym poza najbliższy rok; zwą ich Wróbelkami. Wróbelków jest zawsze najwięcej. Owa przewaga ilościowa wynika z samej definicji elity: to ci, którzy mają najwięcej do stracenia. Wyżryn śni im się po nocach mrocznym koszmarem. Nic gorszego nie mogło im się przytrafić. To nie ich wojna, nie ich nadzieje, nie ich przyszłość.
Oddolne inicjatywy poszczególnych dowódców AWP owocują chaosem totalnym: coraz to docierają do WCN agencyjne dementi w kwestii zdobycia / wyzwolenia danego miasta, nikt nie jest pewny niczego. A przecież Armia Czerwona jeszcze istnieje, nikt nie zmazał jej z powierzchni Ziemi; Gumow może sobie chcieć przerzucić ją w tydzień na granicę z Chinami, ale w rzeczywistości jest to niemożliwe, taka operacja wymaga świetnego zorganizowania i przemyślanej logistyki, czyli właśnie tego, czego Armii Czerwonej w tej chwili najbardziej brakuje. Mnożą się w jej szeregach dezercje, i to w najprzędziw niej szych kierunkach – część żołnierzy wraca do Rosji, część kieruje się na południe, ku gorącemu sercu ESW, by wynająć się jako najemnicy, część usiłuje przemknąć się przez Śląsk na Zachód, a część wręcz przystaje do AWP. Na dodatek wszyscy ci dezerterzy zanim osiągną cel swej wędrówki, tworzą po prostu bandyckie grupy, rabujące, palące, gwałcące, co tylko im wpadnie w łapy; mowa tu już o dziesiątkach tysięcy zdemoralizowanych maruderów – Republika Nadwiślańska staje w ogniu…
Wyjął sobie skrzata, bo przy tylnym włazie zrobiło się jakieś zamieszanie, podpity brunet wychylał się na zewnątrz i coś krzyczał.
– Co się dzieje?
– Śmigłowce – mruknął Xavras i wrzasnął: – Ile?!! Brunet pokazał na palcach: trzy.
– W którą stronę?!!
Brunet i to chciał pokazać, puścił się więc uchwytu, ale wóz podskoczył na jakiejś poodłamkowej dziurze w jezdni – i facet poleciał na skrzynkę piwa; zagrzechotało złowieszczo. Wyżrynowcy jak jeden mąż rzucili się ratować cenny trunek i na długą chwilę całkowicie zasłonili bruneta.
– Na zachód! – wyjaśnił dwie minuty później nieszczęśnik, podchodząc do pułkownika z butelkami wetkniętymi w obie kieszenie spodni i za pas z ładownicami, przez co wyglądał jak miejski partyzant szykujący się z koktajlem Mołotowa do ataku na milicyjny kordon.
Xavras odłożył książkę i przyjął butelkę; zaproponował drugą Smithowi, ale ten odmówił. Amerykanin obserwował Wyżryna, opróżniającego szkło jednym, niesamowicie długim łykiem. Kiedy wreszcie pułkownik oderwał butelkę od ust i wziął oddech, Ian rzekł:
– Okłamałeś mnie.
Wyżryn pochylił się do przodu.
– E? Nie słyszę!
– Okłamałeś mnie!
– Kiedy?
– A ile razy kłamałeś?
– Gdy tylko było trzeba – zaśmiał się Xavras i beknął. – Gdy tylko było trzeba!
– Czy ty wiesz, co to jest chaos?
– Co?
– Chaos!
Xavras zaśmiał się ponownie i machnął ręką w stronę swoich ludzi, zdzierających w tyle wozu gardła jakąś nieobyczajną polską piosenką, pełną „r", „sz" i „cz".
– To jest chaos!
– Nie wygłupiaj się! Nałgałeś mi o Jewrieju!
– A bo co?
– Bo, kurwa, słowa, oto co! Wyżryn uniósł brwi.
– Ohoho, jaki wściekły! Ale może by tak odrobinę konkretniej, mhm?
– Ile można drugiemu człowiekowi przekazać za pomocą słów? Jak wiele przyszłości mógł ci Jewriej przed swoją śmiercią opisać? Dziesięć? Sto? Tysiąc? A każdy dzień to są przecież miliardy nowych odgałęzień, miliardy nowych możliwości rozwoju wydarzeń, ty to dobrze wiesz, ty to doskonale pojmujesz, Xavras, sam mi mówiłeś o przesunięciach kamyków, które mogą powodować upadek imperiów; więc skąd możesz wiedzieć, ile takich kamyków przesuwasz w każdej godzinie, w każdej minucie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy? Jewriej nie żyje i już ci nie spojrzy w przyszłość, by sprawdzić, czy na przykład wypiciem tej butelki piwa nie zaprzepaściłeś nieodwracalnie wszelkich szans na powstanie wolnej Polski. Rozumiesz? Liczba informacji, liczba wskazówek co do alternatywnego postępowania w każdej, nie wiadomo jak drobnej sprawie, jakie musiałby ci przekazać przed swoją śmiercią Jewriej, abyś rzeczywiście mógł mimo niej kontynuować swą krucjatę, liczba tych informacji, które musiałbyś odebrać i zapamiętać, przekracza fizyczne możliwości międzyludzkiej komunikacji! To jest niemożliwe! I mniejsza czy większa moc jasnowidza nie ma tu naprawdę nic do rzeczy. Sporządzony podług jego szczegółowych wizji algorytm twojego postępowania, takiego postępowania, które w efekcie ze stuprocentową pewnością dawałoby niepodległość Polski, zważywszy na czas, jaki minął już i jeszcze minie od śmierci Jewrieja, a zatem ostatniego jego spojrzenia w przyszłość; otóż taki algorytm byłby dłuższy, niż algorytmy wszystkich dotychczas napisanych programów komputerowych razem wziętych! To właśnie jest chaos!
Xavras podrapał się w szczyt głowy.
– No cóż – mruknął. – Przekonałeś mnie.
Smith się wściekł.
– Nie udawaj wiejskiego przygłupa! Nie oszukasz mnie teraz! Kłamałeś mi z premedytacją przez cały czas! Nigdy, nigdy nie miałeś pewności co do konsekwencji swych czynów! On wcale nie był jasnowidzem! Cholera wie, czy w ogóle był mutantem, przecież nikt nie widział jego twarzy, może kazałeś mu nosić kominiarkę właśnie dlatego, żeby kryła fakt, iż Jewriej nie ma żadnych deformacji! Był ci potrzebny tylko jako kukła, żywy bożek, którego mogłeś wskazać ludziom i powiedzieć: jego wola. I nikt nie kwestionował twoich słów, nikt o nic nie pytał, mogłeś wydawać najbardziej szalone rozkazy, nie było protestów, przecież jasnowidz przewidział: uda się! Włóczyłeś tego Jewrieja ze sobą, niby to kryjąc, ale w rzeczywistości dyskretnie podsuwając ludziom, żeby sami się domyślili, dopytali i wyciągnęli wnioski. On stanowił żelazną gwarancję ostatecznego rozgrzeszenia ciebie i twoich podwładnych: jakichkolwiek potworności byście się nie dopuszczali, Bóg wam wybaczy, bo to dla Polski, to wszystko dla Polski. Xavras tak mówi, a Xavras wie, co mówi, bo mu jego brat powiedział, co będzie najlepsze dla kraju. I ludzie nie wątpili; żadnych rozterek, żadnych konfliktów sumienia. Po bombie w Moskwie nikt nawet nie miał kłopotów z zaśnięciem. Wiwatowali! Cholerny Kwadrat wznosił toasty za Wołodyjowskiego, niech im ziemia ciężką będzie… Co, może nie tak było? Xavras? Nie tak? Nie tak? Kiedy to sobie obmyśliłeś? Pewnie jeszcze w wojsku. Miałeś sześcioro rodzeństwa, wszyscy urodzeni już po Warszawie, Kijowie i Leningradzie, i wszyscy dawno martwi; więc wybór spory. Znaleźć jakiegoś naiwniaka, który zgodzi się grać rolę odmieńca-proroka, i proszę, gotowe, oto mamy charyzmatycznego pułkownika Xavrasa, za którym ludzie pójdą do piekła! – Smith potrząsnął głową, wypuścił powietrze z płuc, przygarbił się; już wykrzyczał całą swą wściekłość, stać go było jedynie na szept: – I faktycznie, poszli.
Wyżryn przez dłuższą chwilę kolebał się bezwładnie na swym siedzeniu, niefrasobliwie popatrując dookoła, wydymając policzki i przesuwając językiem między zębami.
– Nooo, ładnie – rzekł wreszcie. – Taak. Jak to mnie pięknie rozszyfrowałeś. Tylko, widzisz, kochany – tylko że wciąż tkwi w tym rozumowaniu jeden mały feler.
Jeszcze bardziej pochylił się w przód, sięgnął czerwoną ręką i przyciągnął do swojej głowy głowę Smitha, tak że Amerykanin poczuł na policzku ciepły, piwny oddech Xavrasa.
– Ja zawsze zwyciężałem. I nadal zwyciężam.
Dzień później Niemcy zajęły Gdańsk. Tydzień później padł ostatni punkt rosyjskiego oporu w Krakowie.
Stali na wzgórzach po drugiej stronie Wisły i patrzyli, jak płonie Wawel.
– Masz – Xavras podał Smithowi kołpak.
– Już mogę?
– Wyjmij komputer i antenę i ugadaj z centralą transmisję na żywo na trzynastą dziesięć – rzekł Wyżryn, nie odwracając wzroku od krzywych filarów dymu chylących się powoli nad Starym Miastem.
Smith strzepnął popiół z papierosa, zerknął na zegarek: była dziewiąta pięć.
– Ostatnim razem podczas twojego wywiadu na żywo wciąż szła w atmosferę Moskwa. A jeszcze wcześniej… jeszcze wcześniej to mi przed kamerą oddawał ducha Sieriozny. Czego mam się tym razem spodziewać?
– Podczas transmisji… niczego. Będzie bardzo krótka. I sama w sobie zupełnie nie sensacyjna. Chociaż rychło zyska wartość naprawdę historyczną, to ci mogę zagwarantować.
Amerykanin spojrzał pytająco na pułkownika, ale ten twardo patrzył przed siebie.
– Mam złe przeczucia – wymamrotał Smith.
Ale wrócił pod skałę, do swojego plecaka. Wyjął zeń komputer i antenę i rozpoczął procedurę. W międzyczasie odpalił od peta nowego papierosa. Zjadały go nerwy. Oto znajdował się w sercu rewolucji, w oku cyklonu, w środku prawdziwego narodowego powstania, jakich niewiele zna historia XX wieku.
Dotarli do Krakowa tym rozsypującym się transporterem, na ostatnich kroplach wyżebranego gdzieś po drodze paliwa – wczoraj rano. I Xavrasowi owa doba wystarczyła, żeby podporządkować sobie wszystkich stacjonujących w mieście wraz ze swoimi oddziałami dowódców polowych (Bronka i Dzidziusa od razu wsadził w zdobyczne helikoptery i wysłał gdzieś w kraj), zdobyć Wawel (co prawda niezmiernie wysokim kosztem, bo po prostu zrównując go z ziemią, o co wielu miało do niego pretensje), wyemitować w świat ze studia Kochanowskiego nową deklarację niepodległości (sam ją odczytał) oraz rozesłać do poszczególnych dowódców szczegółowy plan dyslokacji sił.
Smith nie odstępował pułkownika ani na krok, podążał za nim wszędzie, niczym drugi Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, bojąc się zgubić w chaosie, jaki opanował miasto; poza tym wciąż przecież próbował wydostać od Xavrasa swój kołpak. Miasto wyglądało jak stolica piekła. Czegóżby Ian nie dał za możliwość filmowania! Studio Kochanowskiego opuścili już ciemną nocą; jechali rosyjskim łazikiem, prowadził Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, Wyżryn siedział obok niego, Smith z tyłu, na drzwiczkach łazika ktoś maznął białą farbą koślawego orła, między wycieraczki a szybę zatknięto ulotkę AWP i wiecheć suchych kwiatów, jechali przez świętujące tłumy z bez przerwy wciśniętym klaksonem, ludzie poznawali Wyżryna, wrzeszczeli, szarpali go za ubranie, rzucali zielsko, przez wystawione na Sukiennicach potężne głośniki leciało ze zdezelowanej płyty: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…", ale ludzie przekrzykiwali i to, niosły się pod niebo ich głosy: „Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryyyyyyyn!", a Wyżryn wstawał, wspinał się na maskę samochodu, unosił ręce, machał kwiatami, machał flagą, machał włodem, tamci też wyciągali włody i już za chwilę grzmiał z setki luf regularny salut, pękały w oknach dotychczas ocalałe szyby, huk był taki, że drżały drzewa na plantach, a tam już przecież inna muzyka leciała z magnetofonów, trwały pod jasnymi gwiazdami szalone tańce; w przywleczone na Floriańską nie wiadomo skąd, gigantyczne bębny waliło z całych sił dwie dziesiątki półnagich mężczyzn, pot lśnił na ich torsach i bicepsach, wielkie bębny słały w miasto fale dźwięków aż bolesnych dla uszu: bum, bum, BUM, BUM, BUMMMMM!, niczym w karnawał w Rio de Janeiro. Smithowi świat tańczył przed oczami, głupkowaty uśmiech wypełzł na wargi, pokrzykiwał głośno przy co donośniejszych wiwatach, tylko Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zachowywał milczenie, szarpał kierownicą w tę i we w tę, wdeptywał z furią pedały, cisnął klakson, tłum ustępował z niechęcią, nie mogli jechać najdogodniejszą trasą, większość ulic zablokowana była przez wraki czołgów, samochodów i zgliszcza barykad, jeszcze nawet wszystkich trupów nie pozbierano z bruku miasta, na wałach wciąż wisiały zwłoki Babodupcewa, Pincowa i kilkunastu członków jego sztabu, które kazał tam umieścić Dzidziuś Nikifor. Ptaszyska już dawno wydziobały im oczy, teraz na szarej skórze twarzy martwych Rosjan pełgały cienie od wysokich płomieni pożaru trawiącego Wawel i okoliczne budynki, dopalał się także teatr imienia Puszkina, trafiony w czasie jednego z licznych nalotów, od dwóch dni wszakże niebo nad Krakowem pozostawało czyste, w każdym razie niczego groźnego nie dostrzeżono ani na nim, ani na ekranach zdobycznych radarów, najwyraźniej Gumow miał zmartwienia poważniejsze niż rebelia jednej z republik, w praktyce i tak już od ośmiu lat pozostającej w stanie permanentnego buntu, ludzie mogli zatem spokojnie wyjść na ulice, starcy i dzieci, kobiety i mężczyźni, ale zdecydowanie więcej mężczyzn, tych młodych, mijającemu ich w łaziku Smithowi mieszały się owe oblicza, tysiące roześmianych twarzy, zlewały w jedno, w trzeciego z apokaliptycznych goryli Xavrasa, brata Morze Wydało Zmarłych i Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia: identyczne wejrzenie, identyczny radosny fatalizm w tym wejrzeniu; ale teraz był dzień zwycięstwa, dzień nieprawdopodobnego triumfu, o którym przecież tak naprawdę nigdy nie śnili, który nigdy im się na trzeźwo nie marzył, więc tańczyli, strzelali, śpiewali, wrzeszczeli imię boga wojny, który zstąpił do nich w ludzkiej postaci przekupiony hojną ofiarą krwi: „Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyżryyyyyyyyyn!"
Rankiem po tej nocy Xavras osobiście obudził Smitha i pojechali nad Wisłę. Tylko oni dwaj: Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zniknął gdzieś przed świtem. Pułkownik niczego nie tłumaczył; kazał Ianowi zabrać plecak i sam zabrał swój. Piknik? – ironizował w myślach Smith. Teraz, całkowicie dobudzony, był jak najgorszej myśli. Już wolałby, żeby mu Wyżryn kołpaka w ogóle nie oddawał. Trzęsły się Amerykaninowi ręce, kiedy wystukiwał na komputerze raport dla centrali WCN. Przeczuwał rzeczy straszne.
– No co, już?
– Będzie – mruknął Smith, odkładając komputer.
Wyżryn przysiadł na trawie obok, oparł się plecami o zimną skałę. Przed sobą mieli brudną Wisłę, dopalające się zgliszcza Wawelu i panoramę ruin reszty miasta. Na ulicach trwał już ruch, dostrzegli nawet kilka ciężarówek lawirujących po jezdniach między krzywo zaparkowanymi wrakami i fraktalowymi dziurami w nawierzchni.
– Nadal sądzisz, że cię oszukałem? – spytał Xavras, bez patrzenia wyciągając do Smitha rękę po papierosa.
Ian wytrząsnął z paczki jednego, spojrzał na czerwoną dłoń Wyżryna – i zamarł. Był pewien, że w tym momencie nawet serce mu się zatrzymało. Ręka z papierosem zaczęła mu drżeć. Opuścił ją. Wziął głęboki oddech.
Dopiero w tej chwili Xavras obrócił głowę i spojrzał na Amerykanina. Uśmiechał się. – To ty – szepnął Smith.
Wyżryn opuścił spojrzenie na swe czerwone przedramię, przesunął po nim drugą dłonią, też ogniście karminową.
– Ja – przytaknął.
– Okłamałeś mnie.
– O nich nie – uśmiechnął się szerzej. – Przecież rzeczywiście… od urodzenia.
Smith usiłował to sobie jakoś poukładać.
– Więc Jewriej… Dlaczego…? On wiedział, widziałem, wiedział; mógł się uchylić przed tą kulą.
Xavras zgasił uśmiech.
– Jewriej naprawdę był mutantem. I naprawdę twarz miał… nieludzką. Rak go zżerał. Nie było wyjścia. Tak czy owak… Zawarł ze mną umowę. Wierzył mi, ufał. To był prawdziwy bohater. Gdybyś go znał… Ale tak musiało być; musiał pozostawać w cieniu. Gdybyś go tylko znał… – machnął ręką w stronę miasta. – To jego imię powinni skandować. To wszystko jego zasługa. On mnie wymyślił. On mnie przekonał, on ze mnie zrobił Xavrasa. Tylko w ten sposób mógł walczyć; był bardzo słaby, włoda by nie udźwignął, choroba toczyła go od lat, cholernie cierpiał…
– A ty go wcześniej nie widziałeś w swoich przyszłościach?
– Widziałem, widziałem. Widziałem wiele rzeczy. Ta przyszłość, ta, która teraz jest teraźniejszością… nie potrafisz sobie wyobrazić, jak bladą, jak wąską, jak niepewną była możliwością, gdy zaczynaliśmy. W tych pierwszych latach – były wtedy takie dni, całe tygodnie, kiedy w ogóle znikała mi ze zbioru prawdopodobnych rozwinięć. Prawie zwątpiliśmy…
– Ty i Jewriej – szepnął Smith, który wciąż nie potrafił uwierzyć.
– Ja i Jewriej.
– Mówisz, że jednak był mutantem. Czy posiadał jakieś…
– Nie – Wyżryn pokręcił głową. – On nie. Tylko fizyczne. I rak, rak. – Wyciągnął przed siebie czerwone ręce. Nie drżały. – Natomiast moi młodsi bracia… Żaden jednak nie pożył dostatecznie długo, byśmy się mogli wówczas przekonać, czy faktycznie barwa pigmentu skóry rąk jest genetycznie sprzężona ze zdolnością jasnowidzenia.
Smith strzepnął nerwowo popiół. Jakiś gołąb wylądował na głazie obok; Smith przepłoszył go.
– I ty przez te wszystkie lata… Tak, jak ustaliłeś z Jewriejem, co? Moskiewska hekatomba też była w planie?
– Oczywiście. Od samego początku. Ta ścieżka wciąż jest bardzo wąska.
– Wciąż? Tak blisko końca?
– Jakiego końca? Powiedziałem ci: to dopiero początek.
– A ja nie zrozumiałem, o co ci chodzi. Przecież zwyciężyliście. Co z tego, że straciliście Gdańsk? Niemcy zawsze mieli na niego chrapkę; Gdańsk to nie cała Polska.
Xavras z politowaniem pokiwał głową.
– W ciągu trzech miesięcy terytorium byłej Republiki Nadwiślańskiej zostanie rozdarte między sąsiadów. Stracimy wszystkie miasta. Kraków i Lwów praktycznie znikną z powierzchni Ziemi. Wymordują w obozach koncentracyjnych dziewięćdziesiąt procent żołnierzy AWP; Niemcy i Rosjanie, pospołu. Ale niech się ludzie cieszą, póki mają z czego. Zapamiętają te dni na całe życie.
Smith zakrztusił się dymem.
– Co ty mówisz, Xavras, co ty mówisz…?! Przecież wygraliście, wygraliście! Po toś Moskwę w powietrze wysadził, po toś milion ludzi wymordował?! Chryste Panie!
– Po to, dokładnie po to. Nie mogłem tego ominąć. Takie są warunki konieczne do spełnienia.
– Do spełnienia czego?! Xavras, na litość boską, co ty chcesz w ten sposób osiągnąć?! Na cholerę było to wszystko, te wszystkie śmierci, skoro od początku wiedziałeś, że nie da wam to ostatecznego zwycięstwa?!
– Ależ da, da – Wyżryn wrócił spojrzeniem do panoramy miasta; zaczął sobie z głośnym trzaskiem wyłamywać palce. – Za trzynaście lat, wiosną roku 2009, po wielkiej kaukaskiej bitwie jądrowej, w której poniesie całkowitą klęskę Druga Armia Wielkich Chin, na nowo podniesiony zostanie na Ukrainie sztandar Xavrasa Wyżryna. Zjednoczą się pod nim Czarny Wahudra, bracia Prokompicze, Maszrachań i Głowyń. Poprowadzi ich do zwycięstwa Konrad Psuta; miesiąc po jego śmierci USA, Wielka Brytania, Rzesza Niemiecka, Księstwo Moskiewskie i Dwunasta Republika oficjalnie uznają istnienie niepodległej Rzeczpospolitej Polskiej, której suwerenność nie zostanie zagrożona przez najbliższe dwieście lat. Oto jest cel; oto jest nagroda.
Smith słuchał tego proroctwa z wytrzeszczonymi oczyma.
– O czym ty bredzisz, do kurwy nędzy?! Kto to są ci Wapudra, Pomporicze, Maszaprata i tak dalej?! Kto to jest ten Psuta?!
Xavras założył ręce za głowę, przeciągnął się, stęknął.
– Znasz go przecież – mruknął. – Wsadziłem go dzisiaj w nocy w śmigłowiec, teraz powinien już być na Śląsku.
Smith zrozumiał: Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia. On. Potrząsnął głową. Szaleństwo, szaleństwo.
– Wiedział?
– Wie wszystko.
Amerykaninowi nie mieściło się to w głowie, nie mieściło w słowach. Zaczął szeptać:
– Ty, Xavras, ty myślisz, że kim jesteś? Bogiem?
– Jeszcze nie. Jeszcze nie. Ale już blisko, bardzo blisko – Wyżryn wbił spojrzenie w Smitha. – Ty mnie nim uczynisz. Ty zrobisz ze mnie legendę, która za trzynaście lat wywalczy tu wolną Polskę. Xavras Wyżryn. Za chwilę dodasz ostatni rys. To będzie ta religia, w imię której toczyć będą bitwy. To ja będę dawał im siłę. Mego imienia będą wzywać. Z moją sławą nadejdzie Konrad. Moją, mnie, ja, ja, ja. Przygotuj kołpak.
Przeczucie się wzmogło; strach ścisnął Smitha zimną, stalową rękawicą.
– Co…?
Wyżryn wstał, spojrzał z góry.
– Tak. Teraz sfilmujesz śmierć Xavrasa.
Rzucił się na niego z wrzaskiem. Ale nie miał najmniejszych szans. To dlatego nie sposób było pokonać pułkownika w żadnym starciu – wręcz, na dystans, w powietrzu i na ziemi, w polu i na mapie; on przed tobą samym zna wszystkie twoje ruchy, zamiary, myśli.
Po prostu dał krok w lewo i kopnął boczną krawędzią buta w kolano lana. Trzasnęły wiązadła, coś chrupnęło i przemieściło się w środku. Wrzask Smitha przeszedł w jęk; Amerykanin zwalił się na ziemię.
– Daj spokój – warknął Xavras. – Już za późno. I tak nie dałbyś rady uciec na bezpieczną odległość.
– Kiedy? – syknął Smith.
– Pierwsza piętnaście.
Ian rozszlochał się bezsilnie. Czuł jak do torebki stawowej napływa mu krew; kolano puchło w straszliwym tempie. Nie mógł poruszyć nogą, nie wywołując nowej fali bólu.
– Zwabiłeś mnie tu… Zginę… O Boże, bomba, bomba, cholerna bomba… Xavras, ty morderco!
– Nic nie poczujesz. Wybuchnie nad ziemią, nie tak znowu daleko od nas. Po prostu wyparujemy. O, popatrz: noga cię przestanie boleć.
– Ty jesteś szalony! – Już to mówiłeś.
Ian rzucał się jak w malignie.
– Ale czemu, czemu, czemu? Po co bomba na Kraków, co to da, i w ogóle na czyj to rozkaz, Gumowa? No co mu to da, to bez sensu…
– Cóż, przychodzi mi do głowy kilka wyjaśnień. Ale przede wszystkim jest to najtańszy, najbardziej ekonomiczny z punktu widzenia Gumowa sposób na zabezpieczenie sobie zachodniej flanki; żywego wojska potrzebuje na Chińczyków, a tutaj nikt mu nie podejdzie, wiedząc, że w razie czego dostanie po łbie atomówką, a Gumow ma ich przecież zapas aż nadto wystarczający, może sobie pozwolić i, po prawdzie, po zagładzie Moskwy mało kto odmówi mu moralnej racji.
Pułkownik odwrócił się plecami do Amerykanina. Czerwone dłonie wcisnął do kieszeni. Stał tak i patrzył na miasto. Smith ze swojej żabiej perspektywy widział ciemny pióropusz dymu z Wawelu rozpościerający się ponad głową Wyżryna mroczną koroną.
Ian parsknął gniewnym szlochem i zaklął wściekle. Xavras obejrzał się nań przez ramię. Amerykanin ujrzał wtedy jego twarz, atłasową melancholię w jego oczach -i niemal krzyknął ze strachu, bo to było dokładnie to samo, co widział przez obiektywy swego kołpaka na obliczu Wyżryna, gdy ten torturował i zabijał generała Sierioznego.
– Przepraszam – rzekł Xavras cicho. – Musiałem.
– Co musiałeś, co musiałeś, skurwysynu jeden?! – zawył Smith. – Zaciągnąć mnie tutaj na śmierć musiałeś?! To musiałeś?!
– Tak – powiedział pułkownik. – Varda nie wchodził w grę. Potrzebowałem ciebie.
– Gówno potrzebowałeś, snajper go trafił, jak poszedł się wysrać, a ja wpadłem z listy, bo sukinsyn Kowalsky złamał se nogę!
Wyżryn pokręcił głową.
– Poszedłem za Yarda i to ja strzeliłem mu w głowę. Pocisk przeszedł na wylot. Zabrałem kulę i łuskę. To musiałeś być ty.
Smith już tylko wył na jednej i tej samej nucie; nie chciał słuchać Xavrasa, nie chciał wiedzieć, nic nie chciał – miał wkrótce umrzeć i nie potrafił sobie z tym poradzić.
Wyżryn z powrotem usiadł na trawie. Patrzył na miasto, na ludzi. Nad Krakowem zbierały się powoli niskie chmury; będzie padać. W okolicy Brackiej ktoś znalazł przeoczony wczoraj zapas fajerwerków i niespodziewanie nad dachy wystrzeliła kometa zimnych ogni.
Minęła ponad godzina, zanim Smith doszedł do siebie na tyle, by móc zacząć myśleć w miarę logicznie. Przewlókł się pod skałę, oparł o nią plecami. Poprawił antenę i ułożył sobie na udzie komputer. Miał otwarte połączenie z Nowym Jorkiem, ale nie wiedział, co właściwie przekazać ludziom w centrali. Patrzył tępo w plecy oddalonego o pięć-sześć metrów Wyżryna, który trwał w takim bezruchu, jakby w ogóle przestał już oddychać.
Smith sięgnął po kołpak. On wiedział, myślał; wiedział wszystko. Nie było zatem żadnej wdzięczności, nie uratowałem mu życia, nie uchroniłem przed kulą Śmigi; nie było żadnej wdzięczności i w ogóle żadnych uczuć. Może za wyjątkiem jednego. Może za wyjątkiem tych niewielu, które nie potrzebują do rozwinięcia się – uznania podmiotowości drugiej osoby. Bo czymże dla niego jesteśmy? Przecież nie równymi mu ludźmi; albo też on nie jest już człowiekiem. Nie ma mowy o równowadze. Walczy? Dyskutuje? Gniewa się? Zwierza? Bawi? Wstydzi? Triumfuje? Nic podobnego; nigdy nie był zdolny. On jedynie wybiera ścieżki.
Ian zaczął machinalnie manipulować przełącznikami kołpaka.
– Nie dam rady sfilmować twojej śmierci – rzekł cicho. – Błysk i impuls elektromagnetyczny zaślepią mi sprzęt.
– Wiem – odparł Xavras. – Nie zobaczą śmierci. Ale będą mnie widzieć w swych telewizorach na ułamki sekundy przed nią; zostanie porównany czas nagrania ze zdjęciami z wojskowych satelitów i wtedy przekonają się. Przekażesz tyle, ile można. A to nawet lepiej, że nie do końca. Gdy nie ma trupa, gdy nie ma ciała i nie ma czego zbadać, zmierzyć, zważyć, rośnie wiara. Tu nie trzeba liczb; tu trzeba obrazów. Zostanę wniebowzięty.
Smith zważył w. ręce kołpak, spojrzał na obsrany przez gołębia pobliski głaz.
– Ale ja się na to nie zgodzę. Niczego nie sfilmuję. Nie będzie transmisji na żywo, nie będzie legendy.
– Będzie, będzie.
– Takiś pewien?
– Nie ma już innej przyszłości.
– Takiś pewien?
– Nie rozwalisz go. Varda by rozwalił. Natychmiast, w pierwszym odruchu roztrzaskałby kołpak. No, ale on miał bardzo sztywny kodeks honorowy i nienawidził mnie.
– A ja to niby cię nie nienawidzę?
– Nie nienawidzisz mnie. Nigdy mnie nie nienawidziłeś.
Smith długo, bardzo długo trzymał w dłoni ciężki kołpak. Spociła mu się; w końcu zaczęła drżeć i musiał go odłożyć.
– Widzę, że obmyśliłeś sobie to wszystko bardzo dokładnie – rzekł już zupełnie spokojny. – Bóg wojny XX wieku. Ciemna legenda. A ja mam być twoim apostołem.
– Jakie czasy, tacy bogowie i tacy ich apostołowie. Zasięg oddziaływania twojej elektromagnetycznej ewangelii będzie nieporównanie większy; nawrócenia znacznie szybsze i liczniejsze.
– I wiara płytsza.
– Oczywiście. Wiem, co wywołuję. Jeszcze zbiją na mnie fortuny; jeszcze sprzedadzą mnie w miliardach egzemplarzy; będą przeklinać w moje imię i czynić w moje imię zło. Ale tak się dzieje ze wszystkimi bogami. A ja przynajmniej dam swym wyznawcom wolność, ja dam im Polskę. Nie każde bóstwo jest w stanie się poszczycić taką skutecznością, co? – Xavras zaśmiał się niepewnie. – To dobrze, że mogę nareszcie z kimś szczerze porozmawiać. Już nie ma znaczenia, co teraz powiem, niczego to nie zmieni, niczego nie odwróci; no, może tylko Śmiga, on mógłby. Ale tego ci oszczędzę: są tajemnice i tajemnice. Po naszej śmierci pozostanie już tylko jedna osoba, która zna prawdę. – Zaśmiał się ponownie. – Tak, właśnie tak się robi bogów.
Zaczęło kropić. Nie poruszyli się.
– Trzynaście lat… Cóż za otchłanie prawdopobieństwa. Ty, Xavras, ty nadal kłamiesz. Pamiętasz, co ci mówiłem o chaosie? Ile musiałbyś Konradowi informacji przekazać, by mieć pewność, że nie zboczy ze ścieżki? Ha?
Wyżryn obejrzał się na Amerykanina, pokazując mu swe czerwone dłonie; znowu z owym niepokojącym półuśmiechem na twarzy.
– To nie jest żaden stygmat, żaden wyróżnik. Kodujące je geny są recesywne. W odróżnieniu od tych naprawdę ważnych. Nie bez powodu interesowałem się pracami Jeanneaux.
Długiej chwili potrzebował Smith, by zrozumieć. Zrozumiawszy, spojrzał pułkownikowi w oczy, odrętwiały z przerażenia – jakby ujrzał ponad sobą szykującą się do wgniecenia go w ziemię łapę smoka, wskazujący go z niebios palec Boga. Nie do uniknięcia; potworne; niepojmowalne. Można tylko zakryć oczy.
– Dlaczego noszą… nosili inne nazwiska?
– Trzeba było.
– Iwana zastrzeliłeś własnoręcznie, wcześniej posłałeś pod bomby. Tylko nie mów mi teraz o miłości.
– Wszyscyśmy wiedzieli. Przyjął to z godnością. Nie ma litości ani żalu. To nie poświęcenie – zacisnął czerwoną pięść. – To żądza.
Wiatr przyniósł z drugiej strony Wisły dźwięki hejnału. Smith zerknął na zegarek: dwunasta jeden – godzina z małym hakiem. Komu się tam chce grać hejnał? Cholernie zresztą fałszuje.
– Tak naprawdę, tak naprawdę nie musiałeś przecież tu umrzeć. Podobnie jak Jewriej: wiedziałeś i mogłeś uniknąć. Czemu zatem przyjechałeś do Krakowa? Czy naprawdę nie istnieje ani jedna przyszłość, w której Polska jest wolna, a Wyżryn żywy? Co? Nie wierzę – Ian zaśmiał się gorzko do siebie. – Tak naprawdę, tak naprawdę przyjechałeś tu, aby nie dożyć czasu faktycznej władzy. Zaprzeczysz może? Nie zaprzeczysz. Pamiętasz tę naszą rozmowę w dniu śmierci Iwana? Pamiętasz ją? Wiedziałeś, że to ja mam rację. I czym mogłeś mi odpowiedzieć? Tylko przepowiednią swej śmierci. Śmierć, jedynie ona cię ratuje. Xavras, Xavras… Czy istotnie aż takim potworem widzisz się w swych przyszlościach? Czy to już ostatnia chwila na zejście ze sceny, zanim nastąpi ostateczna zmiana masek? Przez cały czas byłem przekonany, że nie ma dla ciebie ratunku. Teraz już nie jestem pewien. Skoro potrafisz samemu powstrzymać się i poświęcić dla racji, których nie podzielasz, skoro dla dobra tych przez ciebie samego pogardzanych potrafisz zaprzeczyć swemu życiu… Ja wierzę w twoją siłę, Xavras. Ty, który wybierasz ścieżki. Wierzę, że miałbyś szansę, choć teraz być może bardzo mgliście lub w ogóle jej nie widzisz; ale sam przecięż przyznałeś, że był taki czas, gdy także szansę na niepodległą Polskę zniknęły ci zupełnie pośród innych prawdopodobnych przyszłości. Więc to nic nie znaczy. Powinieneś zawierzyć sile swej woli. Nie musiałeś umierać. Bohaterowie czasu wojny nie są bohaterami czasu pokoju, te światy są niekompatybilne, ale ty, ty mógłbyś zaprzeczyć regule, ty jeden miałeś możliwość dokonania w pełni świadomego wyboru. Zrezygnowałeś, poddałeś się. Dlaczego? Czyżby aż takim obrzydzeniem napawał cię ów Wyżryn-człowiek, który musiałby zastąpić dzisiejszego Wyżryna-boga?
Xavras, rzecz jasna, nic na to nie rzekł, a i Smith nie skomentował zapadłego milczenia.
– Jedno mi powiedz – odezwał po jakimś czasie. – Po co była Moskwa?
– Mówiłem ci.
– Tak, wiem: tylko taka przyszłość daje wolną Polskę. Ale mnie chodzi właśnie o związek przyczynowo-skutkowy. Co takiego jest w wysadzeniu w powietrze miasta wraz z milionem jego mieszkańców, że stanowi to niezbędny warunek niepodległości twojego kraju?
– Nie wiem. Nie potrafię prześledzić drogi przebywanej przez każdy atom wchodzący w skład Ziemi. Powiązania są, bo je widzę, ale nie potrafię ci wyrecytować, ogniwo po ogniwie, całego łańcucha przyczyn i skutków.
– Nie wiesz. Nie wiesz. Więc po prostu zawierzyłeś swoim wizjom.
– Nigdy mnie nie zawiodły.
– A tego to nie możesz być w stu procentach pewny.
– Teraz ty mi coś powiedz: czy wierzysz w moje zwycięstwo za trzynaście lat?
– Tak.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. Masz to darmo. Przeklinam dzień, w którym usłyszałem o tobie po raz pierwszy.
Xavras zwalił się na wznak w mokrą trawę, rozrzucił szeroko ręce i wybuchnął głośnym śmiechem. Smith nie rozumiał.
– O co chodzi?
– Odpowiedziałeś mi kwestią Szczygła! – wykrztusił rozrechotany Wyżryn. – Nie pamiętasz? Słowo w słowo to, co Szczygieł mówi Fourtree'emu w „Nieuchwytnym", tuż po tym, jak wysadzili ten pociąg.
Smith sięgnął nieposłuszną pamięcią wstecz.
– Widocznie zapamiętałem – mruknął.
– Aha. Widocznie zapamiętałeś – pułkownik powoli się uspokajał. – No nic. Trzeba się zbierać. Zbliża się pora.
Wyżryn wstał, otrzepał spodnie i koszulę. Podszedł do swojego plecaka, Ian obserwował, jak Xavras przebiera się w to samo ubranie, które miał na sobie podczas wywiadu po eksplozji moskiewskiej bomby. Nawet te same rękawiczki wciągnął i ten sam beret nasadził na głowę. Wyjął lusterko i długą chwilę się w nim przeglądał, poprawiając detale, które mu się nie podobały.
Wreszcie odwrócił się przodem do Smitha i odstąpił dwa kroki wstecz.
– Jak wyglądam? Ian wydął wargi.
– Ujdzie. No, może trochę brudu na kamizelce i swetrze, za czyste są.
Xavras podniósł z ziemi garść błota i rozsmarował na sobie.
– Będzie?
– Okay.
– Nałóż kołpak, trzeba sprawdzić ujęcie.
Smith nałożył. Siedział pod skałą, jak w pół złamany, z nogami wyciągniętymi w przód, nie mógł się poruszyć, nie mógł wstać – siłą rzeczy zdejmować będzie Wyżryna od dołu. Przez kilka minut dyrygował Xavrasem – bliżej, dalej, w lewo, w prawo, nie, tam słońce, jeszcze pół kroku do tyłu – wypracowując optymalne warunki. W tym czasie ustał deszcz. W końcu Ian zdecydował, że nic lepszego już nie wymyśli. Wyżryn wyrył piętą linię w ziemi, aby wiedzieć, gdzie stanąć, gdy nadejdzie czas. Potem usiadł przy lanie.
Czekali.
Samotny bombowiec nadleciał przez nikogo nie zauważony. Nikt także nie widział spadającej bomby. Xavras Wyżryn stał wówczas nad rzeką, ciesząc oczy widokiem miasta, nad którym po raz pierwszy od siedemdziesięciu sześciu lat powiewała polska flaga. Cudzoziemski dziennikarz przeprowadzał z nim wywiad. Xavras Wyżryn obudził się tego dnia ze złym przeczuciem. „Teraz", powiedział dziennikarzowi, lecz dziennikarz oczywiście nie zrozumiał i nikt na świecie nie zrozumiał. Xavras Wyżryn rozłożył ramiona. Bomba eksplodowała. Zalało go najjaśniejsze ze świateł i najczystszy z ogni, i wypalił się w kamieniu czarny cień jak krzyż, czarny cień, który możecie pójść i zobaczyć, dotknąć własną dłonią, wyżegnany na wieczność w chwili jego śmierci cień Xavrasa Wyżryna.
kwiecień-sierpień 1996
Zarówno motto, jak i wtrącone w tekst nie oznaczone cytaty, cokolwiek zresztą zniekształcone, pochodzą z wierszy Zbigniewa Herberta. Cytaty oznaczone natomiast: z Conrada, bo Smith przytacza go świadomie, co jest możliwe, jako że pierwsze wydanie Jądra ciemności ukazało się w roku 1902; oraz, rzecz jasna, z Apokalipsy świętego Jana w anachronicznym tłumaczeniu o. Augustyna Jankowskiego OSB, które to tłumaczenia uznałem za bardziej pasujące do stylistyki mojej powieści niż, na przykład, tłumaczenie ks. Wujka, jako że cytaty owe wpierw przekładane były wszak przez Smitha ze współczesnego alternatywnego rosyjskiego. Historię o doświadczeniach sir Jeremiego Bowesa na dworze cara Iwana IV zaczerpnąłem z Dziennika Samuela Pepysa i również mam ją za prawdziwą. Stanowisko Departamentu Stanu alternatywnych USA w sprawie walk w Republice Nadwiślańskiej jest oparte na autentycznych wypowiedziach pana Burnsa, który na konferencji prasowej w dniu 8 sierpnia 1996 r. reprezentował Departament Stanu USA; konferencja dotyczyła Czeczenii i jedyne zmiany dokonane przeze mnie w przytaczanych fragmentach dotyczą nazewnictwa oraz szczegółowych danych typu: daty, liczby itp.
Opowiadanie stosuje się do logiki alternatywnego rozwoju dziejów we wszystkim prócz języka; zrezygnowałem z jego totalnej bądź jedynie dialogowej alternatywizacji, rozumiejąc, iż zadanie wykreowania w całkowitej zgodzie z regułami filologii nowych gałęzi rosyjskiego i polskiego przerasta, póki co, moje umiejętności i wiedzę – nawet jeśli mamy tu do czynienia z odrostem tych gałęzi stosunkowo późnym, bo zaszłym już w XX wieku.