Anne Rice Wywiad z wampirem

Część I

— Rozumiem — powiedział wampir z namysłem i nie spiesząc się, podszedł do okna pokoju. Przez dłuższy czas stał tam, spoglądając na przyćmione światła i ruch uliczny Divisadero Street. Teraz chłopak mógł lepiej dostrzec umeblowanie pokoju, okrągły dębowy stół, krzesła, pod ścianą umywalkę z lustrem. Postawił swoją aktówkę na stole i czekał.

— Ile właściwie masz ze sobą taśmy? — zapytał wampir, odwracając się w tej samej chwili, tak że chłopak widział teraz tylko jego profil. — Czy wystarczy, aby nagrać historię życia?

— Jasne, jeśli to interesujące życie. Czasami, jeśli mam szczęście, przeprowadzam wywiad z trzema lub czterema osobami w ciągu jednej nocy. Ale to musi być ciekawa historia. Tylko wtedy ma to sens, prawda?

— Najzupełniej — odpowiedział wampir. — Chciałbym zatem opowiedzieć historię mojego życia. Zależy mi na tym.

— Wspaniale — powiedział chłopak, wyciągając niewielki magnetofon z aktówki. Szybko sprawdził połączenia i baterie. — Ciekaw jestem, dlaczego sądzi pan, że może to mnie zainteresować? Dlaczego pan…

— Nie — przerwał nagle wampir. — Tak nie możemy zaczynać. Sprzęt gotowy?

— Taak — odrzekł zaskoczony chłopak.

— To siadaj. Włączę tylko światło u góry.

— Sądziłem, że wampiry nie lubią światła.

— Jeśli myślisz, że ciemność dodaje atmosfery, to… — Wampir przerwał nagle. Oparty o parapet okna przyglądał się teraz młodemu chłopakowi. Ten nie mógł dostrzec jego twarzy, a coś w jego nieruchomej postaci niepokoiło go. Chciał dalej mówić, ale się powstrzymał. Odetchnął z ulgą, gdy wampir ruszył w kierunku stołu i sięgnął po zwisający nad nim włącznik lampy.

Natychmiast pokój zalało ostre, żółte światło. Chłopak na widok wampira nie mógł powstrzymać się od gwałtownego wdechu. Jego palce automatycznie przesunęły się po stole i zacisnęły na kancie blatu.

— Wielki Boże — wyszeptał, wpatrując się w niego uporczywie.

Wampir był całkowicie biały i gładki, jakby wyrzeźbiony z kości, a jego twarz pozostawała nieruchoma, posągowa z wyjątkiem dwóch błyszczących, zielonych oczu, które bacznie spoglądały w dół na siedzącego młodego człowieka, podobne do dwóch płomieni umieszczonych w czaszce.

W tej chwili wampir uśmiechnął się, prawie z rozmarzeniem, a gładka biała skóra twarzy drgnęła nieznacznie.

— Widzisz? — zapytał cicho.

Chłopak wzdrygnął się, podnosząc rękę, jakby w geście obronnym przed silnym światłem. Jego wzrok przesuwał się wolno po eleganckiej, szytej na miarę czarnej marynarce, na którą zwrócił już uwagę w barze, po długich fałdach peleryny, czarnym, jedwabnym krawacie zawiązanym pod szyją i błyszczącym białym kołnierzyku, białym jak skóra wampira. Wpatrywał się w gęste czarne włosy, w długie loki zaczesane do tyłu za uszy, dotykające prawie śnieżnobiałego kołnierzyka.

— A więc, nadal chcesz tego wywiadu? — zapytał wampir. Usta chłopaka przez moment pozostały otwarte, zanim zdolny był do podjęcia rozmowy.

— Tak — odpowiedział.

Wampir niespiesznie usiadł naprzeciwko chłopca i pochylając się do przodu dodał cicho, niemal konfidencjonalnie:

— Nie bój się. Włącz tylko magnetofon.

Pochylił się nagle nad stołem, wyciągając do niego rękę. Chłopak wzdrygnął się ponownie. Pot wystąpił mu na czoło. Wyciągniętą ręką wampir dotknął ramienia chłopaka.

— Wierz mi, nie zrobię ci krzywdy. Sam chcę wykorzystać tę okazję. To dla mnie bardzo istotne, bardziej, niż sobie możesz to wyobrazić. Chcę, żebyś zaczął. — Cofnął rękę i usiadł ponownie na swoim miejscu, skupiony. Czekał. Minęła chwila, zanim chłopak przetarł czoło i wargi chusteczką. Wyjąkał, że mikrofon wbudowany jest w magnetofon, wcisnął klawisz nagrywania i oznajmił, że urządzenie ruszyło.

— Nie zawsze był pan wampirem? — zaczął.

— Nie — odpowiedział wampir. — Stałem się nim, gdy miałem dwadzieścia pięć lat, a było to w 1791 roku.

Chłopak był zaskoczony dokładnością tej daty i powtórzył ją raz jeszcze, zanim zadał drugie pytanie:

— Jak do tego doszło?

— To proste, ale nie chcę udzielać tylko samych prostych odpowiedzi. Chcę opowiedzieć autentyczną historię…

— Tak — chłopak dorzucił szybko. Bez końca zwijał i rozwijał w zdenerwowaniu chusteczkę. Znowu przetarł nią usta.

— Zaczęło się od tragedii — zaczął wampir. — Mój młodszy brat… umarł.

Przerwał. Chłopak odchrząknął i raz jeszcze wytarł twarz, nim nerwowo wepchnął chusteczkę do kieszeni.

— To dla pana bolesne? — zapytał bojaźliwie.

— Czy tak to wygląda?

— Nie. — Potrząsnął głową.

— Cała sprawa polega na tym, że tę historię opowiadałem tylko raz, i było to tak bardzo dawno temu. Ale nie, to nie jest bolesne…

— Mieszkaliśmy wtedy w Luizjanie — podjął opowiadanie. — Mieliśmy dużą posiadłość i założyliśmy dwie plantacje nad rzeką Missisipi, bardzo blisko Nowego Orleanu…

— Aha, stąd ten akcent — wtrącił chłopak przyciszonym głosem. Przez moment wampir patrzył bez wyrazu w przestrzeń.

— Mówię z akcentem? — zaczął się śmiać. Chłopak spłoszony dodał szybko:

— Zwróciłem na to uwagę w barze, gdy zapytałem pana, jak pan zarabia na życie. Taka lekka ostrość spółgłosek, to wszystko. Nigdy nie domyśliłbym się jednak, że to wpływ francuskiego.

— Wszystko w porządku — zapewnił go wampir. — Nie jestem wcale taki zaskoczony, jak by to się wydawało. Po prostu od czasu do czasu zapominam o tym. Ale wróćmy do rzeczy…

— Tak, proszę — dodał chłopak.

— Mówiłem o plantacjach. Miały one wiele wspólnego z moim przeistoczeniem się w wampira. Ale dojdziemy do tego. Nasze życie było mieszaniną luksusu i prymitywnych warunków, w jakich mieszkaliśmy, choć dla nas było to nadzwyczaj atrakcyjne. Widzisz, żyliśmy tam o wiele dostatniej, niż moglibyśmy to sobie wyobrazić, żyjąc nadal we Francji. Może to sama dzikość Luizjany sprawiała, że tak to widzieliśmy, a może rzeczywiście tak było. Pamiętam meble, jakie były w naszym domu. Wszystkie przywiezione z Europy. — Wampir uśmiechnął się. — A klawesyn, ten był śliczny. Moja siostra grała na nim. W letnie wieczory siadała przy klawiaturze plecami do otwartych drzwi balkonowych. Nadal pamiętam tę delikatną, szybką muzykę i obraz grzęzawisk rozciągający się za oknami, omszone cyprysy, odcinające się na tle nieba. Do tego dobiegające z grzęzawisk odgłosy, chór owadów, krzyk ptaków. Myślę, że kochaliśmy to. W tej atmosferze nasze meble z różanego drzewa wydawały się cenniejsze, muzyka jeszcze delikatniejsza i bardziej potrzebna. Nawet wtedy, gdy gałęzie glicynii wyrywały okiennice na poddaszu i wciskały się pędami w bielone cegły zaledwie w ciągu jednego roku…

Tak, kochaliśmy to. Wszyscy poza moim bratem. Nie pamiętam, by kiedykolwiek skarżył się, ale wiem, jak się czuł. Mój ojciec wtedy już nie żył i ja byłem głową rodziny, i to właśnie ja musiałem bronić go ciągle przed matką i siostrą. Na początku zabierały go ze sobą na proszone wizyty i przyjęcia do Nowego Orleanu. On nienawidził tego. Wydaje mi się, że przestał na nie chodzić, zanim jeszcze skończył dwanaście lat. Dla niego liczyła się tylko modlitwa i oprawione w skórę żywoty świętych.

W końcu, zbudowałem mu kaplicę, tylko dla niego, z dala od domu. Tam właśnie zaczął spędzać większość każdego dnia, a często i poranki. Na tym polegała ironia losu, że był tak inny niż my, tak inny od wszystkich. Moje życie było normalne, zwyczajne. Nic szczególnego w nim się nie działo. — Wampir ponownie uśmiechnął się. — Czasami, wieczorami wychodziłem do niego i spotykaliśmy się w ogrodzie obok kaplicy. Zastawałem go często siedzącego w skupieniu na kamiennej ławie w ogrodzie. Opowiadałem mu wtedy o problemach, które miałem z niewolnikami. O tym, jak nie dowierzałem nadzorcy, o kłopotach z pogodą, o pośrednikach… o wszystkich tych sprawach, które wypełniały moją egzystencję. Słuchał mnie, od czasu do czasu robiąc jakąś uwagę, zawsze życzliwie odnosząc się do moich problemów, tak że gdy go opuszczałem, miałem wrażenie, że wszystkie je dla mnie rozwiązał. Nie sądzę, bym mógł mu czegokolwiek odmówić i przyrzekłem sobie, że do stanu kapłańskiego będzie mógł wstąpić w stosownym czasie, nawet, jeśli rozłąka z nim miałaby złamać mi serce. Oczywiście, myliłem się wtedy. — Wampir przerwał nagle.

Przez chwilę chłopak wpatrywał się tylko w niego aż, jakby obudzony z głębokiego snu, zaczął układać zdanie, mozolnie, z trudem dobierając słowa:

— Aha… więc wcale nie chciał nim zostać? — zapytał wreszcie.

Wampir przyglądał mu się dokładnie, jakby starając się odgadnąć znaczenie tego zdania. Wreszcie odrzekł:

— Miałem na myśli to, że to właśnie ja myliłem się co do swojego postępowania, miałem na myśli moje przyzwolenie na to wszystko.

Spoglądał teraz w dal z wzrokiem utkwionym w widok za oknem.

— Zaczął miewać wizje — dodał po chwili.

— Prawdziwe wizje?

— Pytanie zawisło w powietrzu i przez chwilę pozostawało bez odpowiedzi.

— Nie sądzę — odpowiedział wreszcie. —Zdarzyło się to po raz pierwszy gdy miał piętnaście lat. Był wtedy bardzo przystojny. Miał najgładszą skórę i największe niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Nie był chudy, tak jak ja teraz, ale te jego oczy! Było tak, że gdy patrzyłem w jego oczy, wydawało mi się, że nie dostrzega mnie wcale. Jakbym stał samotnie na skraju świata… nad smaganym przez wiatr brzegiem oceanu. Nic poza łagodnym hukiem fal. No, cóż — oczy wampira nadal utkwione były w szybę — zaczął miewać wizje. Na początku dał mi to tylko mgliście do zrozumienia, i przestał przyjmować posiłki. Zamieszkał w kaplicy. O każdej porze dnia i nocy spotykałem go klęczącego na gołym bruku przed ołtarzem. Sama kaplica była zaniedbana, przestał dbać o świece, zmieniać obrusy na ołtarzu, czy nawet wymiatać liście z kaplicy. Którejś nocy poczułem, że sprawa jest poważna. Stałem w różanej altanie przez dobrą godzinę, przypatrując się mu, gdy klęczał nieruchomo z rękoma rozciągniętymi jak do ukrzyżowania, których przez cały ten czas nie opuścił. Wszyscy niewolnicy już dawno uważali go za pomylonego. — Wampir uniósł brwi w zdziwieniu. — Ja byłem przekonany, że jest tylko nieco… nadgorliwy. Sądziłem, że w swej miłości do Boga zaszedł być może za daleko. Tego dnia opowiedział mi o swoich wizjach. Zarówno święty Dominik, jak i Błogosławiona Maryja Dziewica przychodzili do niego, do kaplicy. Powiedzieli mu, że ma sprzedać całą naszą posiadłość w Luizjanie, wszystko, co posiadamy, a pieniądze ze sprzedaży użyć na dzieło boże we Francji. Mój brat miał zostać wielkim przywódcą religijnym i przywieść kraj do jego dawnej żarliwości, oddalić widmo szerzącego się ateizmu. Oczywiście on sam nie posiadał żadnych pieniędzy. Ja miałem sprzedać plantację i nasze domy w Nowym Orleanie, a pieniądze przekazać jemu.

Znów nastąpiła cisza. Chłopak siedział bez ruchu, zaskoczony.

— Taak… przepraszam — wyszeptał. — Co pan powiedział?

I sprzedał pan plantację?

— Nie — odpowiedział wampir ze spokojną, nieruchomą twarzą, jaką miał od początku rozmowy. — Śmiałem się z niego. A on… jego to rozwścieczyło. Nalegał. Twierdził, że polecenie pochodzi od samej Maryi Dziewicy. Kimże więc jestem, aby je lekceważyć? Kimże, doprawdy? — Wampir ściszył nieco głos, jak gdyby zastanawiając się nad tym raz jeszcze. — Kim? Im więcej próbował mnie przekonywać, tym bardziej go wyśmiewałem. To nonsens, mówiłem mu, wytwór niedojrzałej, a nawet chorobliwej wyobraźni. Oznajmiłem mu, że kaplica, była błędem. Chciałem ją zburzyć natychmiast. On miał pójść do szkoły w Nowym Orleanie i wybić sobie z głowy te niedorzeczne pomysły. Nie pamiętam teraz wszystkiego, co mu powiedziałem. Ale pamiętam atmosferę tej rozmowy. Za całą tą pogardliwą odprawą z mojej strony stał gniew i głębokie rozczarowanie. Byłem zawiedziony. Nie wierzyłem w ani jedno słowo, które mi powiedział.

— Ale to całkowicie zrozumiałe — wtrącił szybko chłopak, gdy tylko wampir przerwał. Niepokój jego wyraźnie zelżał. — To jest, chciałem powiedzieć, czy ktokolwiek mógłby w to uwierzyć?

— Naprawdę? — Wampir spojrzał na chłopaka. — Myślę, że to był egotyzm, złośliwy egotyzm z mojej strony. Pozwól, niech ci to wytłumaczę. Kochałem mojego brata, jak już ci mówiłem, i czasami wierzyłem nawet, że jest żyjącym świętym. Zachęcałem go do modlitw i medytacji i gotów byłem stracić go dla siebie, gdyby zdecydował się na stan duchowny. Gdyby ktoś opowiadał mi o jakimś świętym z Arles czy z Lourdes, którzy mieli wizje, to uwierzyłbym mu. Byłem katolikiem. Wierzyłem w świętych. Zapalałem cieniutkie świece przed ich marmurowymi posągami w kościołach. Znałem ich obrazy, symbole, ich imiona. Ale nie wierzyłem, nie mogłem uwierzyć mojemu bratu. Nie potrafiłem pogodzić się z tym, że ma wizje. Właściwie dlaczego? Ponieważ był moim bratem. Franciszek z Asyżu mógł mieć wizje, ale nie on. O, co to, to nie. Nie mój brat. Mój brat nie mógł być taki. To właśnie nazywam egotyzmem. Rozumiesz?

Chłopak pomyślał chwilę. Kiwnął wreszcie głową i odpowiedział, że rozumie.

— Być może jednak naprawdę miał wizje — dodał po chwili wampir.

— A więc nie jest pan pewien… teraz… czy przypadkiem rzeczywiście…?

— Nie, ale wiem na pewno, że on sam ani przez chwilę nie odczuwał żadnych wątpliwości czy wahań. Wiem teraz, i wiedziałem wtedy, że tej nocy, kiedy wyszedł z mojego pokoju podniecony i rozżalony, nie wahał się ani przez moment. Parę minut później już nie żył.

— W jaki sposób?

— Po prostu wyszedł przez drzwi balkonowe na galerię, stał jeszcze przez chwilę u szczytu ceglanych schodów, a potem rzucił się do przodu. Nie żył już, kiedy zbiegłem w dół do pierwszego schodka. Skręcił kark. — Wampir potrząsnął głową w zamyśleniu, ale jego twarz była nadal nieporuszona.

— Czy widział pan, jak spadał? — zapytał chłopak. — Czy stracił równowagę?

— Nie, nie widziałem, ale dwóch służących to widziało. Mówili, że spojrzał w górę, jakby właśnie tam coś dostrzegł. Potem jego ciało poruszyło się do przodu, jak gdyby popchnięte wiatrem. Jeden z nich twierdził, że miał właśnie coś powiedzieć, zanim spadł. Ja też myślę, że chciał coś powiedzieć, ale było to właśnie w momencie, w którym ja zwróciłem się do okna. Byłem odwrócony do niego plecami, kiedy usłyszałem łoskot spadającego ciała. — Wampir zerknął na magnetofon. — Nie mogłem sobie tego wybaczyć. Czułem się odpowiedzialny za jego śmierć. I wszyscy inni też tak myśleli.

— Jak mogli? Powiedział pan przecież, że widzieli, jak spadał.

— To nie było oskarżenie wprost. Po prostu wiedzieli, że coś niedobrego zaszło między nami, że mieliśmy jakąś sprzeczkę na chwilę przed jego upadkiem. Słyszała nas służba, moja matka też. I właśnie ona nie przestawała mnie później wypytywać, co między nami zaszło i dlaczego mój brat, który zawsze był taki spokojny i łagodny, wtedy krzyczał. Później do pytań dołączyła się siostra, a ja, oczywiście, odmawiałem odpowiedzi. Byłem tak strasznie zszokowany i nieszczęśliwy, że nie miałem cierpliwości dla nikogo. Postanowiłem jednak sobie, że nie dowiedzą się o jego „wizjach”. Nie chcieli zrozumieć, że w końcu stał się nie świętym, lecz jedynie fanatykiem. Moja siostra wolała położyć się do łóżka, niż wytrzymać katusze pogrzebu, a matka rozpowiadała wszystkim w parafii, że coś straszliwego wydarzyło się w moim pokoju, coś, czego ja nie chcę ujawnić.

Na życzenie mojej własnej matki przesłuchiwała mnie policja. W końcu zjawił się u mnie ksiądz i zażądał, bym wyjawił, co między nami zaszło. Nikomu jednak nic nie powiedziałem. „To była tylko dyskusja” — mówiłem. „Nie było mnie na galerii, kiedy brat upadł” — protestowałem, a oni wszyscy patrzyli na mnie, jakbym to ja zabił.

Siedziałem u jego trumny wystawionej w holu naszego domu, przez dwa dni, rozmyślając o tym, że to ja go zabiłem. Wpatrywałem się w jego twarz, aż pojawiły się na niej plamy, co przyprawiało mnie o mdłości. Miał strzaskaną potylicę i jego głowa wyglądała niesamowicie na poduszce. Zmuszałem się, by patrzeć na nią, by po prostu wpatrywać się w nią, gdyż nie mogłem wytrzymać bólu i zapachu rozkładu. Cały czas odczuwałem nieodparte pragnienie, żeby otworzyć mu oczy. Wszystko to były szalone myśli, wariackie impulsy. Wyrzucałem sobie, że śmiałem się z niego, nie wierzyłem mu, nie byłem dla niego dobry — spadł ze schodów z mojego powodu.

— To wydarzyło się naprawdę, tak? — wybąkał chłopak. — Opowiada mi pan coś, co… co jest prawdziwe.

— Tak — odpowiedział wampir, patrząc na chłopaka, lecz nie był zaskoczony. — Chcę opowiadać dalej.

Jego wzrok porzucił znowu chłopaka i powędrował dalej, za szybę. Wampir nie wykazywał większego zainteresowania młodym człowiekiem, który, ze swej strony, toczył w sobie jakąś wewnętrzną walkę.

— Ale powiedział pan przecież, że nic pan nie wie o tych wizjach, że pan, wampir przecież… nie wie na pewno czy…

— Chcę opowiedzieć wszystko po kolei — odrzekł wampir. — Tak jak to się wydarzyło. Nie, nadal nie wiem nic o tych wizjach. Do dzisiaj — przerwał.

— Ależ proszę, niech pan mówi dalej.

— No cóż, chciałem sprzedać plantacje. Nie chciałem już nigdy oglądać tego domu i kaplicy w ogrodzie. W końcu wynająłem je agencji, która zadbała o nie. Uprawiała ziemię i administrowała wszystkim, tak że nie musiałem już tam jeździć, i razem z matką i siostrą przeprowadziłem się do jednego z naszych domów w Nowym Orleanie. Oczywiście, w ten sposób ani przez chwilę nie uciekłem od brata. O niczym innym nie mogłem wtedy myśleć, jak tylko o jego ciele gnijącym w ziemi. Został pochowany na cmentarzu St. Louis w Nowym Orleanie. Robiłem wszystko, aby unikać przechodzenia obok jego bram, ale nadal bez przerwy myślałem tylko o nim. Pijany czy trzeźwy, ciągle miałem przed oczyma jego gnijące ciało w trumnie. To było nie do zniesienia. Bez przerwy wyobrażałem sobie, że stoi u szczytu schodów, a ja ujmuję go za ramię i przemawiam do niego łagodnie, namawiam, by wrócił do pokoju, przekonuję go, że uwierzyłem mu, że musi modlić się za mnie, za wiarę. W tym czasie niewolnicy z Pointe du Lac, tak nazywała się bowiem moja plantacja, zaczęli opowiadać o duchu na galerii, a nadzorca nie potrafił utrzymać porządku na plantacji. Ludzie z towarzystwa zadawali mojej siostrze napastliwe pytania dotyczące incydentu, aż wpadła w histerię. Po prostu sądziła, że tak właśnie powinna reagować, więc zachowywała się histerycznie. Cały czas piłem, a w domu przebywałem tak rzadko, jak było to tylko możliwe. Żyłem jak człowiek, który chce umrzeć, ale nie ma dość odwagi, by skończyć z sobą. Przemierzałem samotnie ciemne uliczki. Spędzałem czas w kabaretach. Wycofałem się z dwóch pojedynków, lecz bardziej z apatii niż z tchórzostwa, gdyż tak naprawdę to pragnąłem śmierci. I wtedy zostałem zaatakowany przez wampira. Mógł to być ktokolwiek — przecież włóczyłem się samotnie wśród marynarzy, złodziei, maniaków i kogo tam jeszcze. Ale wybrał mnie. Chwycił mnie zaledwie parę kroków od drzwi mojego domu i zostawił tam na pewną śmierć, ja tak przynajmniej myślałem.

— Chce pan powiedzieć… że wyssał panu krew? — zapytał chłopak.

— Tak. — Wampir zaśmiał się. — Wyssał mi krew. Tak to się właśnie robi.

— Ale żył pan jeszcze — dodał młody człowiek. — Powiedział pan, że zostawił pana umierającego.

— No cóż, wyssał moją krew prawie całkowicie, do granicy śmierci.

Położono mnie do łóżka, jak tylko mnie znaleziono odurzonego. Tak naprawdę nie wiedziałem właściwie, co się ze mną stało. Myślałem chyba, że to alkohol spowodował zapaść. Oczekiwałem śmierci i nie wykazałem żadnego zainteresowania jedzeniem i piciem, czy rozmową z lekarzem. Moja matka posłała nawet już po księdza. Miałem wtedy wysoką gorączkę i opowiedziałem mu wszystko o wizjach brata i o sobie. Pamiętam, że przywarłem do jego ramienia, stale na nowo zmuszając go do przysięgi, że nikomu tego nie powtórzy.

— Wiem, że go nie zabiłem — powiedziałem w końcu — tylko że nie potrafię teraz żyć, gdy on jest martwy. Nie po tym, jak go potraktowałem — dodałem.

— To śmieszne — odpowiedział mi. — Oczywiście, że musisz żyć. Nie ma w tobie nic złego poza nadmiernym folgowaniem sobie. Twoja matka potrzebuje ciebie, nie wspominając o siostrze. A co do twojego brata, to był nawiedzony przez diabła.

Byłem tak oszołomiony tym, co powiedział, że nie potrafiłem nawet zaprotestować.

— To diabeł był twórcą tych wizji — tłumaczył dalej kapłan. Diabeł był wtedy w natarciu. Cała Francja była pod jego wpływem, a rewolucja była jego największym sukcesem. Nic nie uchroniłoby brata, poza egzorcyzmami i modlitwą. Należało przywiązać go, gdy diabeł szalał w jego ciele, i wyrzucić go stamtąd. Diabeł zrzucił go ze schodów, to zupełnie oczywiste — oznajmił. — To nie z bratem rozmawiałeś w pokoju — kontynuował — rozmawiałeś z diabłem.

To wszystko zawładnęło mną całkowicie. Przedtem wierzyłem, że zostałem doprowadzony do ostateczności, ale to nie była prawda. Ksiądz opowiadał dalej o diable, o kulcie voodoo pośród niewolników i o przypadkach zawładnięcia ciałem człowieka przez diabła w innych stronach świata. Oszalałem. Zdemolowałem cały pokój, usiłując dogonić i zabić księdza.

— Ale ta siła, którą pan posiada… przecież wampir…? — zapytał chłopak.

— Zupełnie oszalałem — wyjaśnił wampir. — Zdobyłem się na rzeczy, których nigdy nie popełniłbym, będąc w pełni zdrowy. Teraz widzę to zdarzenie jakby przez mgłę, jest dla mnie zupełnie nierealne i wywołuje zmieszanie, ale dobrze pamiętam, że gdy już go dopadłem i tarmosząc się z nim, wyciągnąłem przez tylne drzwi z domu na podwórko, popchnąłem na ceglaną ścianę wolno stojącej kuchni. Tam tłukłem jego głową o ścianę, niemal go zabijając. Kiedy wreszcie przestałem, prawie na granicy śmiertelnego wyczerpania, upuszczono ze mnie jeszcze krew. Głupcy. Ale chciałem coś powiedzieć. To właśnie wtedy pojąłem swój własny egotyzm. Być może ujrzałem go jak w odbiciu, w tym księdzu. Jego pogardliwy stosunek do mojego brata odzwierciedlał także i mój stosunek do niego. Jego natychmiastowy, małostkowy i płytki sąd, to wyrokowanie w sprawach diabła, odmowa zastanowienia się chociaż nad prawdopodobieństwem świętości tak blisko nas.

— Ależ on wierzył, że ciało brata opanowane było przez diabła!

— Tak — natychmiast dorzucił wampir. — Ludzie, którzy przestają wierzyć w Boga lub boskość, nadal jednak wierzą w diabła. Nie wiem zresztą dlaczego. Nie, naprawdę nie wiem dlaczego. Zło jest zawsze możliwe. A boskość jest odwiecznie trudna do pojęcia. Musisz jednak zrozumieć, że mówić o nawiedzeniu ciała, to mówić po prostu, że ktoś zwariował. Czułem, że tak właśnie było w przypadku księdza. Jestem pewien, że dostrzegł tylko szaleństwo. Nazwał je opanowaniem przez szatana. Nie trzeba widzieć szatana podczas egzorcyzmów. Ale stać w obliczu świętości, przed obliczem świętego… uwierzyć, że ów święty ma prawdziwe wizje. Nie. W tym przejawia się nasz egotyzm, nasza odmowa uwierzenia, że coś takiego może się wśród nas zdarzyć.

— Nigdy nie myślałem o tym w taki sposób — powiedział chłopak. — Ale co właściwie stało się dalej? Powiedział pan, że upuszczono panu krew, a to musiałoby chyba doprowadzić do pewnej śmierci.

Wampir zaśmiał się. — Tak, z pewnością, tak by się to skończyło, gdyby wampir nie przyszedł do mnie tej samej nocy. Wrócił, aby spotkać się ze mną. Rozumiesz, on chciał mojej plantacji, chciał Pointe du Lac.

Było już bardzo późno. Siostra czuwająca przy mnie dawno już zasnęła. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Wszedł od podwórka, przez drzwi balkonowe. Bezgłośnie. Wysoki, o białej cerze, gęstych, jasnych włosach i płynnych prawie kocich ruchach. Delikatnie nasunął śpiącej siostrze szal na oczy i przykrócił knot lampy. Drzemała w fotelu. Na stole stało naczynie z wodą i ręcznik, którym obmywała mi czoło. Nie poruszyła się pod tym szalem aż do rana. Ale wtedy ja byłem już kimś innym. — Co to była za przemiana?

Wampir westchnął. Odchylił się do tyłu na krześle i spoglądał na ściany.

— Na początku myślałem, że to jeszcze jeden doktor lub ktoś inny wezwany przez rodzinę, by porozmawiał ze mną. Ale to podejrzenie rozwiało się natychmiast. Podszedł blisko łóżka i pochylił się nade mną. Jego twarz pojawiła się w świetle lampy i zobaczyłem wtedy, że nie był wcale zwyczajnym człowiekiem. Jego szare oczy żarzyły się, a długie białe dłonie nie były z pewnością dłońmi człowieka śmiertelnego. Myślę, że zrozumiałem wszystko w tej jednej chwili, a to, co mi potem oznajmił, było wtórne. W tym momencie, kiedy go ujrzałem, kiedy poczułem jego nadzwyczajną aurę, wiedziałem już, że nie jest osobą taką jak wszyscy inni. Ja sam przestałem się w ogóle liczyć. Moje ego, które nie potrafiło zaakceptować obecności osoby nadludzkiej, nadzwyczajnej, zostało zupełnie zdruzgotane. Wszystkie moje myśli, nawet moja wina i pragnienie śmierci, wydawały się całkowicie nieistotne. Zapomniałem o sobie, o swoim bycie!

Wampir dotknął zaciśniętą pięścią klap swej marynarki.

— Zapomniałem całkowicie o sobie. I w tej samej chwili zdałem sobie sprawę ze znaczenia tej okazji. Od tej pory odczuwałem już tylko wzrastające zdziwienie. Gdy przemówił do mnie i powiedział kim mógłbym zostać, czym jest jego życie i co go jeszcze czeka, wszystko, co wcześniej przeżyłem przestało się w ogóle liczyć. Postrzegałem wtedy swoje życie tak, jakbym stanął z boku, przyglądając mu się z zewnątrz. Dostrzegłem całą moją dotychczasową próżność, egoizm, konformizm, powierzchowną wiarę w Boga i zastępy świętych, których imiona wypełniały mój modlitewnik, a z których żaden nie wywarł najmniejszego wpływu na moją ograniczoną, materialistyczną i samolubną egzystencję. Dostrzegłem moich prawdziwych bogów… bogów większości z ludzi — jedzenie i picie, bezpieczeństwo w konformizmie. Popiół.

Twarz chłopaka była napięta. Widać w niej było niepokój pomieszany z zaciekawieniem.

— A więc zdecydował się pan zostać wampirem? — spytał. Przez chwilę wampir nie odpowiadał.

— Zdecydował… Wydaje mi się, że nie jest to najodpowiedniejsze słowo. Choć nie można powiedzieć, że było to nieuniknione od momentu, w którym on wkroczył do pokoju. Nie, rzeczywiście, to nie było wcale nieuniknione. Jednak nie mogę powiedzieć, bym sam zdecydował. Powiedzmy, że kiedy on skończył mówić, żadna inna decyzja nie wchodziła w rachubę, więc wybrałem właśnie ją, nie oglądając się do tyłu. Poza jedną rzeczą.

— Poza czym?

— Moim ostatnim wschodem słońca — odpowiedział wampir. — Następnego ranka, po tej nocy, nie byłem jeszcze wampirem, więc mogłem zobaczyć po raz ostatni wschód słońca. Pamiętam to dobrze. Nie mógłbym powiedzieć, bym pamiętał którykolwiek z poprzednich. Pamiętam, że światło najpierw pojawiło się u góry drzwi balkonowych wzmagającą się jasnością zza koronkowych zasłon. Później blask, który dostrzegałem między liśćmi drzew, stawał się jaśniejszy i jaśniejszy. W końcu światło słoneczne przedarło się przez okna, rzucając cień koronek na podłogę i na skąpaną w blasku słońca postać mojej śpiącej siostry. Ciepło ogrzało ją i obudziło. Odrzuciła szal, nie budząc się, lecz wtedy słońce zaczęło świecić jej prosto w oczy. Zacisnęła powieki. Światło tańczyło po stole, gdzie złożyła swą głowę wtuloną w ramiona, po wodzie w stojącym na stole naczyniu. Czułem je na rękach, złożonych na kołdrze, a wreszcie i na twarzy. Leżałem w łóżku, myśląc o tym wszystkim, co usłyszałem od niego. To właśnie wtedy powiedziałem do widzenia słońcu i zdecydowałem się zostać wampirem. To był mój… ostatni wschód słońca.

Wampir spoglądał znów za okno. A gdy przestał mówić, cisza, jaka zapadła w pokoju, była tak przejmująca, że chłopakowi zdawało się, iż niemal ją słyszy. Dopiero po chwili dotarły do niego odgłosy dochodzące z ulicy. Duża przejeżdżająca ciężarówka wprawiła kabel lampy w drżenie. Po chwili odgłosy uciszyły się.

— Czy tęskni pan za nimi ? — zapytał cicho po chwili.

— Tak naprawdę, to nie — padła krótka odpowiedź. — Jest tyle innych rzeczy. Ale gdzie to byliśmy? Chcesz wiedzieć, jak to się stało, że stałem się wampirem?

— Tak — odpowiedział chłopak. — Jak się właściwie dokonała ta przemiana?

— Nie sądzę, bym potrafił ci to dobrze opowiedzieć. Mogę tylko ująć to w słowa, które opiszą, nawet dokładnie, ale będzie to zupełnie coś innego. To tak, jak opowiadać komuś o pierwszych doświadczeniach z dziewczynami, komuś, kto sam jeszcze nic nie wie o seksie i tego jeszcze nie przeżył.

Młody człowiek zdawał się już gotować do zadania następnego pytania, ale zanim otworzył usta, wampir kontynuował:

— Jak ci już mówiłem, ten wampir, Lestat, chciał dostać moją plantację. Całkiem przyziemne życzenie, nie powiem. W zamian za ofiarowanie mi nieśmiertelnego życia, które będzie trwało aż do końca świata. Nie był on jednak szczególnie wnikliwy. Można powiedzieć, że tę niewielką liczbę wampirów, jaka znajdowała się na świecie, traktował jak jakiś ekskluzywny klub dla wybranych. Zresztą, on sam miał całkiem ludzkie problemy — ślepego ojca, który w dodatku nie zdawał sobie sprawy, że jego syn jest wampirem i pod żadnym pozorem nie mógł się dowiedzieć. Życie w Nowym Orleanie stało się dla niego zbyt trudne, zważywszy jego potrzeby i konieczność stałej opieki nad ojcem. Postanowił więc objąć w posiadanie Pointe du Lac.

Następnego wieczoru natychmiast wprowadził się na plantację, ukrył ślepego ojca w głównym pokoju, a ja poczyniłem niezbędne przygotowania do przemiany. Nie było to takie proste. Musiałem przeprowadzić parę rzeczy, z których pierwszą miała być śmierć mojego dotychczasowego zarządcy. Lestat rozprawił się z nim podczas snu. Ja miałem się temu przyglądać i zaaprobować; to jest być świadkiem odebrania życia człowiekowi jako dowód mojego zaangażowania w sprawę i zgody na udział w niej. To właśnie, bez wątpienia, okazało się dla mnie najtrudniejsze. Mówiłem ci już, że nie obawiałem się swojej śmierci, jedynie odczuwałem mdłości na myśl o odebraniu sobie życia. Miałem jednak olbrzymi szacunek dla życia innych. Musiałem przyglądać się ze spokojem, jak nadzorca obudził się nagle i próbował odepchnąć Lestata obiema rękami od siebie, a gdy okazało się to niemożliwe, leżał pod nim w żelaznym uścisku. Jego opór słabł coraz bardziej. W końcu zwisł bezwładny, wysączony z krwi. Patrzyłem, jak umierał. Nie umarł od razu. Z górą godzinę staliśmy w jego małym pokoiku, przyglądając się, jak powoli tracił przytomność. Wreszcie umarł. Jak wspomniałem była to pierwsza część mojej przemiany w wampira. W przeciwnym wypadku Lestat nigdy nie zdecydowałby się na pozostanie tutaj. Potem musieliśmy pozbyć się ciała. Będąc w gorączce i jeszcze osłabiony, zbyt mało miałem sił, by zajmować się martwym ciałem zarządcy. Zbierało mi się na wymioty, Lestat śmiał się ze mnie, dodając, że jak tylko stanę się wampirem, będę się czuł zupełnie inaczej i sam będę się śmiał z takiego zachowania. Mylił się jednak. Śmierć nigdy nie wywoływała u mnie rozbawienia, bez względu na to, jak często bywałem jej przyczyną.

Ale pozwól, że wszystko opowiem po kolei. Musieliśmy pojechać drogą w górę rzeki, aż dotarliśmy na otwarte pola. Dopiero tu mogliśmy zostawić ciało. Porwaliśmy jego ubranie, zabraliśmy pieniądze, a przy okazji, co świetnie pasowało do naszego planu, poczuliśmy od niego wyraźny zapach alkoholu. Znałem jego żonę, która mieszkała w Nowym Orleanie. Domyślałem się, w jakim będzie stanie i jak będzie cierpieć, gdy ciało zostanie odnalezione.

Ale bardziej od współczucia, zawładnął mną ból, że nigdy nie dowie się, co się właściwie stało z jej mężem. Że to wcale nie bandyci znaleźli go pijanego na drodze. Kiedy masakrowaliśmy ciało byłem coraz bardziej podniecony. Oczywiście, musisz zdawać sobie sprawę, że cały czas ten wampir, Lestat, nie zachowywał się jak istota ludzka. Nie było w nim więcej cech ludzkich jak, nie przymierzając, w postaci biblijnego anioła.

To zauroczenie jego osobą było nieco wymuszone. Dostrzegałem już wtedy dwuznaczność mojej przemiany w wampira. Z jednej strony, byłem po prostu zauroczony. Lestat całkowicie mną zawładnął. Z drugiej strony jednak, pragnienie samozniszczenia pozostawało. Nadal chciałem być całkowicie potępiony i to właśnie dlatego Lestat przystąpił do mnie, przy pierwszej i drugiej okazji. Tym razem jednak nie niszczyłem siebie, lecz życie innych, zarządcy, jego żony i jego rodziny. Poczułem wewnętrzny sprzeciw. Być może był jeszcze wtedy czas na wycofanie się, na ucieczkę od woli Lestata, gdyby nie to, że wyczuł niezawodnym instynktem, co dzieje się w moim umyśle. Absolutnie niezawodnym instynktem…

Wampir zadumał się.

— Wiedz, że wampiry obdarzone są niezwykle silnym instynktem wyczuwania i odgadywania nawet najdrobniejszych zmian w ludzkiej twarzy. Lestat miał w sobie to ponadnaturalne wyczucie. Wepchnął mnie szybko do powozu i zaciął konie batem. „Chcę umrzeć — zacząłem bełkotać — to ponad moje siły. Chcę umrzeć. Możesz mnie zabić. Pozwól mi umrzeć. Nie chciałem patrzeć na niego, aby na powrót nie znaleźć się pod jego urokiem, nie być oczarowanym jego nadzwyczajną pięknością. On tymczasem wymawiał łagodnie moje imię, śmiejąc się przy tym. Jak powiedziałem, był zdecydowany przejąć moją plantację.

— Czy pewne było, że nie zostawiłby pana w spokoju ? — zapytał chłopak.

— Nie wiem. Znając go tak, jak znam go teraz, powiedziałbym, że raczej zabiłby mnie, niż pozwolił odejść. Ale, rozumiesz, tego właśnie pragnąłem, więc to nie miało znaczenia. Gdy tylko dojechaliśmy do domu, zeskoczyłem z powozu i podszedłem, żyjący trup, do ceglanych schodów, o które roztrzaskał głowę mój brat. Dom był nie zamieszkany od paru miesięcy, zarządca miał swoją własną chatkę. Skwar i wilgoć panujące w Luizjanie sprawiły, że schody zaczęły się już rozsypywać. W szczelinach między cegłami pojawiła się trawa, a nawet, gdzieniegdzie, małe słoneczniki. Pamiętam, że gdy usiadłem na najniższym stopniu, poczułem chłód wilgotnych cegieł. Oparłem o nie głowę i dotknąłem dłońmi woskowych łodyg słoneczników. Szarpnąłem pęk i z łatwością wyrwałem z miękkiej ziemi. „Chcę umrzeć. Zabij mnie” — odezwałem się do wampira. „Teraz jestem winny morderstwa. Nie mogę z tym żyć”.

Uśmiechnął się szyderczo z niecierpliwością człowieka, który słucha oczywistych kłamstw. I wtedy w mgnieniu oka doskoczył do mnie i wpił się we mnie tak, jak to zrobił poprzednio z zarządcą. Z wściekłością próbowałem go od siebie odepchnąć. Kopnąłem go z całej siły i w tym momencie poczułem, jak jego zęby wbijają się w moje gardło, aż żyły nabrzmiały mu na skroniach. Jednym skokiem, o wiele za szybkim, abym mógł to zauważyć, znalazł się nagle na podejściu schodów. Stanął tam, spoglądając pogardliwie na umie. „Myślałem, że chcesz umrzeć, Louis” — szydził.

Chłopak wydał z siebie cichy okrzyk, gdy wampir wypowiedział swoje imię.

— Tak, tak właśnie mam na imię. Po chwili kontynuował dalej:

— Leżałem bezbronny na ziemi, będąc świadkiem własnego tchórzostwa i bezmyślności. Tak bezpośrednio skonfrontowany z nimi. Być może, gdybym miał więcej czasu zdążyłbym zebrać się na odwagę i odebrać sobie życie, a nie skomleć i błagać, by ktoś inny zrobił to za mnie. Ujrzałem siebie w codziennych cierpieniach, mającego nadzieję, że śmierć odnajdzie mnie nieoczekiwanie, przynosząc chwilę wiekuistego odpuszczenia.

Zobaczyłem także, niby w wizji, jak stoję u góry schodów, dokładnie tam, gdzie stał mój brat, a potem spadam z łoskotem. Nie było jednak wtedy czasu na odwagę, czy może powinienem raczej powiedzieć, że nie było w planie Lestata miejsca na nic innego, niż on sam przewidział.

— Posłuchaj dobrze, co ci powiem, Louis — odezwał się do mnie i położył się obok mnie na schodach, gestem tak wdzięcznym i pełnym uroku, że zdał mi się niemal kochankiem. Wzdrygnąłem się, ale on objął mnie swoim ramieniem i przysunął do siebie. Nigdy wcześniej nie byłem tak blisko niego, i teraz, w ciemnym świetle, widziałem wspaniały blask jego oczu i niezwykłą jasność skóry. Gdy tylko poruszyłem się, położył dłoń na moich ustach i powiedział:

— Nie ruszaj się. Teraz będę pił twą krew, lecz nie pozwolę ci umrzeć. Chcę, abyś był spokojny, tak spokojny, abyś mógł usłyszeć, jak twoja krew przepływa do moich żył. Tylko wysiłkiem woli i świadomością chwili możesz utrzymać się przy życiu.

Chciałem jeszcze walczyć, ale przycisnął mnie tak silnie, że całkowicie panował nad moim wyprężonym jak struna ciałem. Gdy tylko zaniechałem oporu, zatopił zęby w mojej szyi.

Oczy chłopaka rozszerzyły się. W trakcie opowieści odsuwał się coraz bardziej i bardziej. Twarz mu stężała, przymrużył oczy, jak gdyby przygotowywał się do odparcia ciosu.

— Czy przydarzyło ci się kiedykolwiek utracić dużą ilość krwi? — zapytał wampir. — Czy znasz to uczucie?

Usta chłopca ułożyły się do wyrazu „nie”, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Przełknął ślinę.

— Nie!

— Świece paliły się u góry w holu, tam gdzie wcześniej planowaliśmy śmierć zarządcy. Na galerii kołysała się na wietrze lampa naftowa. Światło świec i lampy zlewało się i migotliwy blask wypełnił klatkę schodową.

— Słuchaj, miej oczy otwarte — wyszeptał Lestat. Czułem jego oddech na szyi. Pamiętam, że gdy mówił, wszystkie włosy na moim ciele zelektryzowały się, a całe ciało drżało. Przypominało to dreszcz namiętności…

Wampir zadumał się. Zgięte palce prawej ręki podłożył pod brodę. Miało się wrażenie, że wyciągniętym palcem dłoni gładzi się delikatnie po podbródku.

— No cóż, rezultat tego był taki, że w przeciągu kilku minut, byłem tak osłabiony, że prawie nie mogłem się ruszyć. Ogarnięty paniką zdałem sobie sprawę z tego, że nawet gdybym bardzo chciał, nie jestem w stanie nic zrobić. Lestat oczywiście nadal przytrzymywał mnie, a jego ramię ważyło chyba tonę. Poczułem, że wyszarpnął zęby z mojej szyi tak gwałtownie, że dwie zostawione przez ugryzienie rany wydawały się ogromne i były bolesne. Teraz pochylił się nad moją bezwładną głową, i zdjąwszy ze mnie swą prawą rękę, ugryzł własny nadgarstek.

Krew trysnęła na koszulę i marynarkę. Przyglądał się temu z przymrużonymi, błyszczącymi oczyma. Wydawało mi się, że stał tak całą wieczność i patrzył, a odblaski światła migocące za jego głową były jak tło zjawy. Myślę, że już wtedy zrozumiałem, co zamierza zrobić i czekałem, zdawałoby się jakby latami całymi, całkowicie zdany na jego łaskę, na to, co ma nastąpić.

Przycisnął swój krwawiący nadgarstek do moich ust i powiedział stanowczo z lekkim zniecierpliwieniem:

— Louis, pij! Zacząłem pić jego krew.

„Tylko powoli, Louis, teraz szybciej” — szeptał do mnie wiele razy. Piłem, wysysając jego krew z rany w nadgarstku. Po raz pierwszy od czasów niemowlęctwa doświadczając tej szczególnej przyjemności ssania pokarmu, całym ciałem, skupiając się na tym jedynym źródle życia. I wtedy wydarzyło się coś szczególnego.

Wampir oparł się na krześle, jego brwi uniosły się lekko.

— Jak trudno opisać rzeczy, których tak naprawdę nie da się opisać — powiedział po chwili cicho, ledwie szeptem.

Chłopak siedział bez ruchu jak przykuty do krzesła.

— Gdy piłem jego krew, poza światłem, nie widziałem nic. A potem następną rzeczą, jaką odczułem, był… dźwięk. Głuchy huk na początku, a następnie łomotanie, dudnienie, jak w wielki bęben, narastające, jak gdyby jakiś nadludzki olbrzym przedzierał się powoli przez ciemny i tajemniczy las. Tuż po chwili usłyszałem identyczny, drugi taki odgłos, jakby za pierwszym olbrzymem, w pewnej odległości pojawił się drugi, a każdy z nich w rytmie swojego własnego dudnienia. Hałas narastał, zbliżał się coraz bardziej, aż wydawało się, że wypełnia już nie tylko mój zmysł słuchu, ale i wszystkie pozostałe. Zdawał się tętnić i pulsować w wargach i palcach, w skroniach i żyłach. Przede wszystkim w żyłach. Najpierw jeden odgłos dudnienia, potem ten drugi. Aż wreszcie Lestat wyszarpnął rękę, odrywając ją od moich ust. Otworzyłem oczy i odzyskałem świadomość. Ponownie sięgnąłem po jego rękę, chwyciłem ją i siłą przywarłem do ust. Zdałem sobie sprawę, że odgłosy tego bębna były biciem mego serca, i jego serca, nas obu. — Wampir westchnął. — Czy ty to rozumiesz? Chłopiec zaczął coś mówić i potrząsnął głową.

— Nie…, to jest tak — powiedział. — To jest… to jest…

— Oczywiście — odrzekł wampir, odwracając wzrok.

— Chwileczkę, chwileczkę — powiedział chłopak — taśma już się prawie kończy, muszę ją odwrócić.

Wampir spokojnie przyglądał się, jak chłopak zmieniał taśmę i ponownie włączył magnetofon.

— I co stało się potem? — Usłyszał po chwili.

Twarz chłopaka była spocona, więc wytarł ją chusteczką.

— Zmienił się mój sposób widzenia — podjął na nowo wampir. — Widziałem rzeczy wokół siebie tak, jak widzą to wampiry. — Jego głos był z lekka obojętny, wydawało się, jakby myśli wampira przez moment odbiegły gdzieś dalej. Zaraz jednak poprawił się na krześle i kontynuował:

— Lestat stał ponownie przy schodach i dostrzegałem teraz to, czego poprzednio nie widziałem. Przedtem jego skóra wydawała mi się biała, tak uderzająco biała, że w nocy prawie świeciła. Teraz widziałem go, jakby był kimś takim samym jak ja. Jego twarz promieniała, ale nie była wcale świecąca. Zobaczyłem wtedy także, że nie tylko Lestat zmienił się, lecz i wszystko, co mnie wokół otaczało.

To było tak, jakbym dopiero teraz po raz pierwszy zaczął widzieć kolory i prawdziwe kształty rzeczy. Widok guzików na czarnym surducie Lestata tak przykuł moją uwagę, że wpatrywałem się w nie przez dłuższą chwilę, aż on zaczął się śmiać ze mnie. A i śmiech ten słyszałem teraz tak, jak nigdy wcześniej. Nadal też słyszałem jego serce niczym uderzenia w bęben. Miałem zamęt w głowie, bo każdy nowy dźwięk nakładał się na poprzedni, tworząc mieszaninę odgłosów, aż do chwili gdy nauczyłem się je oddzielać, a wtedy, choć nakładały się na siebie, każdy z nich cichy ale wyraźny, narastający lecz nie ciągły, jak salwy śmiechu — wampir uśmiechnął się z rozkoszą — jak huk dzwonów.

— Przestań patrzeć na moje guziki — odezwał się Lestat. — Wstań i idź popatrzeć na drzewa. Wybierz się na spacer i pozbądź się resztek zbytecznego człowieczeństwa w swoim ciele. Tylko nie zakochaj się przypadkiem do szaleństwa w tej nocy, żebyś mógł odnaleźć drogę powrotną do domu!

To rzeczywiście była mądra rada. Kiedy bowiem ujrzałem światło księżyca na bruku przed domem, wpadłem w takie oczarowanie, że musiałem spędzić tam chyba z godzinę. Minąłem bez większego zainteresowania kaplicę w ogrodzie, i stojąc pomiędzy zagajnikami bawełny i dębami, wsłuchiwałem się w noc, jak gdyby był to chór szepczących kobiet, przywołujących mnie do swych piersi. Co do mojego ciała, nie było jeszcze całkowicie przemienione i jak tylko zacząłem jako tako odróżniać dźwięki i obrazy, poczułem fizyczny ból. Opuszczały mnie wszystkie moje człowiecze fluidy, wypychane przez nową postać. Umierałem jako człowiek, a przecież byłem najzupełniej żyw jako wampir. Wraz z budzącymi się zmysłami, musiałem nadzorować śmierć mojego ludzkiego ciała, choć nie bez pewnego niepokoju, a wkrótce nawet strachu. Wbiegłem z powrotem na schody i wpadłem do górnego holu, gdzie zastałem Lestata przeglądającego moje papiery dotyczące plantacji, porównującego wydatki i zyski za ostatni rok.

— Jesteś bogatym człowiekiem — odezwał się do mnie, gdy wszedłem.

— Coś niedobrego dzieje się ze mną! — krzyknąłem.

— Po prostu umierasz, to wszystko. Nie bądź głupcem. Czy nie masz tutaj jakichś dobrych lamp? Tyle pieniędzy i nie możesz sobie nawet pozwolić na porządne olejowe lampy w pokojach. Ta lampa wisząca na zewnątrz, przynieś mi ją.

— Umieram! — krzyknąłem. — Umieram!

— Każdemu się to przytrafia — stwierdził, odmawiając przyjścia mi z pomocą. Nawet teraz, gdy na to patrzę, pogardzam nim. Nie dlatego, że bałem się, ale dlatego, że mógł powiedzieć mi o tych wszystkich zmianach, jakie przechodziłem z większym szacunkiem. Mógł mnie uspokoić i powiedzieć, że mogę przyglądać się swojej własnej śmierci z taką samą fascynacją, z jaką przyglądałem się i czułem tamtą noc. Nie zrobił tego jednak. Lestat zawsze bardzo różnił się ode mnie. Zupełnie nie byliśmy do siebie podobni, wampir nie powiedział tego tonem przechwałki. Powiedział to tak, jakby naprawdę chciał, by było właśnie odwrotnie.

— Moris — westchnął. — Umierałem zatem szybko, co oznaczało, że równie szybko zmniejszała się moja zdolność odczuwania bólu. Teraz żałuję, że nie zwróciłem na to większej uwagi. Lestat tymczasem odstawiał idiotę.

— O do diabła! — zaczął krzyczeć. — Że też nie przygotowałem nic dla ciebie! Co za głupiec ze mnie!

— No właśnie — miałem ochotę powiedzieć, ale nie zrobiłem tego.

— Czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? — podjął Lestat. — Będziesz musiał położyć się ze mną tego ranka. Nie przygotowałem dla ciebie osobnej trumny.

Wampir zaśmiał się.

— Trumna wywołała u mnie taką panikę, że jak sądzę, wypełniła całą zdolność ludzkich odruchów, jakie mi pozostały. Potem doszło do mnie i to, że będę musiał dzielić ją z Lestatem. On tymczasem był już w sypialni ojca, życząc mu dobrej nocy, mówiąc, że przyjdzie do niego nad ranem.

— Ale dokąd ty idziesz, dlaczego musisz żyć w taki sposób — utyskiwał starzec, aż Lestat stracił cierpliwość. Przedtem jeszcze był dla niego bardzo łaskawy, niemal nadskakujący, teraz jednak zaczął zachowywać się despotycznie.

— Czyż nie opiekuję się tobą? Czy nie zapewniłem tobie lepszego dachu nad głową niż ty kiedykolwiek mnie? Jeśli chcę spać cały dzień, a pić całą noc, tobie nic do tego, do diabła.

Staruszek począł jęczeć i pochlipywać. Jedynie moim szczególnym stanem i nadzwyczajnym wyczerpaniem mogę wytłumaczyć, że nie ująłem się za nim. Przyglądałem się tej scenie przez otwarte drzwi, zauroczony kolorami kołdry na łóżku starca i gamą kolorów występujących na jego twarzy. Jego niebieskie żyły pulsowały na tle różowego i szarego ciała. Nawet żółć jego starych zębów robiła na mnie wrażenie, i stałem zahipnotyzowany drżeniem jego warg.

— Co za syn, co za syn — mamrotał, nie podejrzewając nawet, jak bardzo miał rację. — No, dobrze, idź zatem. Wiem, że masz gdzieś jakąś kobietę i odwiedzasz ją, jak tylko jej mąż wychodzi. Podaj mi mój różaniec. Co się stało z moim różańcem?

Lestat powiedział coś bluźnierczego i podał mu różaniec…

— Ale… — wtrącił chłopak.

— Taak? — zapytał wampir. — Wydaje mi się, że nie pozwoliłem ci na zadawanie pytań.

— Chciałem tylko zapytać… przecież w różańcu jest krzyż?

— Ach, te pogłoski o krzyżach — zaśmiał się wampir. — Masz na myśli nasz strach przed krzyżem?

— Strach przed patrzeniem na niego — dodał chłopak.

— Nonsens przyjacielu, czysty nonsens. Mogę patrzeć na wszystko, na co tylko mam ochotę, i nawet szczególnie lubię patrzeć na krucyfiks.

— A co z tymi pogłoskami o dziurkach od klucza, że wampiry potrafią… stać się parą i przechodzić przez nie.

— Chciałbym, aby tak było — zaśmiał się wampir. — Jakby to było wspaniale przechodzić przez nie i wyczuwać ich charakterystyczny kształt, muskający nasze ciała. Nie — pokręcił głową — to jest absolutna, jak wy to dzisiaj nazywacie… bzdura.

Chłopak zaśmiał się wbrew sobie, zaraz jednak spoważniał.

— Nie możesz być taki nieśmiały w rozmowie ze mną — zauważył wampir. — Co znowu tym razem?

— Ta historia o kołkach wbijanych w serce — wykrztusił chłopak, rumieniąc się na twarzy.

— To samo — odpowiedział wampir. — Bzdura. Wyraźnie wymówił obie sylaby wyrazu, tak że młody człowiek uśmiechnął się pod nosem.

— Żadnej siły magicznej, jakiejkolwiek. Ale dlaczego nie palisz? Widzę, że masz papierosy w kieszeni koszuli.

— O, dziękuję — odpowiedział, jakby sugestia ta była czymś niezwykle wspaniałomyślnym. Jednak gdy tylko przytknął papierosa do ust, jego dłonie zaczęły się tak trząść, że rozdarł delikatny kartonik z zapałkami.

— Pozwolisz ? — Wampir odebrał mu pudełko i zręcznie podsunął zapaloną zapałkę. Chłopak zaciągnął się z oczyma wlepionymi w palce wampira. Ten usiadł z powrotem na miejsce, lekko szeleszcząc ubraniem. — Popielniczka jest na umywalce — dodał, a chłopak ruszył nerwowo w jej stronę. Przez moment przyglądał się zmiętym niedopałkom w popielniczce, a zobaczywszy niewielki kosz na śmieci pod umywalką, opróżnił ją i szybko położył na stole.

Po chwili odłożył papierosa, na którym widać było wyraźne wilgotne plamy od palców.

— Czy to pana pokój? — zapytał.

— Nie — odparł wampir. — Po prostu pokój.

— Co zatem stało się dalej? — Powrócił do rozmowy chłopak. Wampir zdawał się przyglądać kłębom dymu unoszącym się nad stołem.

— A, prawda, co koń wyskoczy wróciliśmy do Nowego Orleanu — odrzekł. — Lestat miał tam swoją trumnę w nędznym pokoiku niedaleko wałów fortecznych na skraju miasta.

— Czy wszedł pan do tej trumny?

— Nie miałem wyboru. Błagałem Lestata, by pozwolił mi ukryć się w skrytce na rzeczy, ale ten roześmiał się zaskoczony.

— Czyżbyś nie wiedział, kim teraz jesteś? — zapytał.

— Ale — odrzekłem — czy trumna ma jakąś siłę magiczną? Czy to musi mieć taki kształt? — przekonywałem. W odpowiedzi znów usłyszałem jego śmiech. Cały ten pomysł zupełnie mi się nie podobał, ale gdy tak spieraliśmy się, zdałem sobie nagle sprawę, że to nie strach przed wejściem do trumny paraliżuje mnie, a właśnie brak strachu. W ciągu całego mojego życia odczuwałem lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami. Urodzony i wychowany w domach francuskich, z wysokimi sufitami, o oknach na całą szerokość ściany nie byłem przyzwyczajony do małych pomieszczeń i myśl o zamknięciu w pudle trumny powinna przyprawiać mnie o drżenie. Do tej pory nawet w konfesjonale w kościele czułem się nieprzyjemnie. To było zupełnie zrozumiałe. Teraz zdałem sobie sprawę, gdy tak wzbraniałem się przed wykonaniem polecenia Lestata, że właściwie nie odczuwam już podobnych, nieprzyjemnych sensacji. Zaledwie tylko je sobie przypominałem, wyłącznie z przyzwyczajenia, z niemożności raczej wpasowania się jeszcze w swój obecny kształt.

— Źle robisz — w końcu stwierdził Lestat. — Już prawie brzask. Wiesz co, powinienem pozwolić ci umrzeć. Słońce wypali krew, którą ci dałem, w każdej tkance, w każdej żyle. Nie powinieneś wcale odczuwać takiego lęku. Myślę, że przypominasz człowieka, który stracił nogę lub rękę, a ciągle jeszcze twierdzi, że odczuwa tam ból.

No cóż, była to z pewnością najinteligentniejsza i najbardziej pożyteczna uwaga, jaką kiedykolwiek wypowiedział w mojej obecności i to właśnie przywołało mnie do porządku.

— Słuchaj no, ja w każdym razie kładę się do trumny — powiedział wreszcie tonem tak pogardliwym, na jaki tylko on mógłby się zdobyć.

— I kładź się lepiej na mnie, jeśli ci życie miłe.

Zrobiłem, jak kazał. Po chwili leżałem na nim twarzą w dół, zupełnie zmieszany i skonfundowany brakiem wewnętrznego oporu i lęku oraz przepełniony niesmakiem przebywania tak blisko niego, jakkolwiek był przystojny i intrygujący. Zasunął wieko trumny. Zapytałem go, czy już zupełnie umarłem jako człowiek śmiertelny. Całe bowiem moje ciało bolało mnie i odczuwałem nieznośne mrowienie.

— Nie — odparł — jeszcze niezupełnie. Kiedy tak się już stanie, będziesz słyszał i widział, jak wszystko wokół ciebie się zmienia, ale nie będziesz odczuwał bólu. Poczekaj do jutra. Śpij już.

— Czy miał rację ? Czy rzeczywiście był pan… martwy następnego dnia po przebudzeniu ?

— Tak, powiedziałbym raczej zmieniony, bo rzecz jasna żyję przecież nadal. Minęło trochę czasu, zanim moje ciało całkowicie oswobodziło się z ludzkich fluidów i materii, których już więcej nie potrzebowało. Gdy zdałem sobie wreszcie z tego sprawę, przyszła pora na następną fazę — pozbywanie się ludzkich odczuć. Pierwszą rzeczą, która stała się dla mnie oczywista, jeszcze gdy z Lestatem montowaliśmy trumnę na marach i kradliśmy drugą z pobliskiej kostnicy, był fakt, że Lestat zupełnie nie przypadł mi do gustu. Byłem jeszcze daleki od bycia mu równym, ale nie tak jak przed fizyczną śmiercią mego ciała. Nie potrafię tego teraz wytłumaczyć z oczywistych powodów. Jesteś tym, kim byłem i ja przed przemianą. Nie możesz tego zrozumieć. Ale zanim zmarłem, spotkanie z Lestatem było dla mnie przeżyciem tak absolutnie przytłaczającym, jak dotąd jeszcze nic w moim życiu. Nawiasem mówiąc, twój papieros wypalił się już całkowicie.

Chłopak szybko zgasił papierosa o szklane ścianki popielniczki.

— Czy chce pan przez to powiedzieć, że gdy zniknęła różnica między wami, stracił on cały swój… urok ? — zapytał z oczyma utkwionymi w wampira, wyciągając ponownie papierosa i zapałki, już bez poprzedniego zdenerwowania.

— Tak, zgadza się — odpowiedział wampir z oczywistą przyjemnością. — Podróż do Pointe du Lac była fascynująca, ale ciągłe ględzenie Lestata było z całą pewnością nudne i mocno przygnębiające. Daleko mi było jeszcze do tego, aby osiągnąć jego formę. Miałem nadal obumarłe ręce i nogi, którymi odtąd musiałem walczyć o życie, mówiąc jego słowami. Przekonałem się o tym tej nocy, kiedy przyszło mi zabić po raz pierwszy.

Wampir przechylił się ponad stołem i delikatnie strącił popiół z klapy marynarki młodego mężczyzny, który przypatrywał się temu z trwogą.

— Wybacz — powiedział wampir. — Nie chciałem cię przestraszyć.

— Nie, to ja przepraszam — wykrztusił z siebie chłopak. — Po prostu odniosłem nagle wrażenie, że ręka pańska jest nadzwyczajnie… nadzwyczajnie długa. Dosięgnął pan mnie z tak daleka, wcale się przecież nie ruszając!

— Nie — odparł wampir, składając ponownie dłonie na kolanach. — Przesunąłem się do przodu, tylko tak szybko, że tego nie zauważyłeś. To było złudzenie.

— Przesunął się pan do przodu? Ale przecież wcale nie! Siedział pan tam, na swoim miejscu, dokładnie tak jak w tej chwili.

— Nie — powtórzył stanowczo wampir. — Przesunąłem się do przodu, tak jak powiedziałem. Proszę, zrobię to raz jeszcze.

Powtórzył sztuczkę, wprowadzając chłopaka ponownie w osłupienie zmieszane z przestrachem.

— Znów tego nie widziałeś, a przecież gdybyś spojrzał na moje wyciągnięte ramię, to wcale nie wydałoby się tobie nadzwyczajnie długie. — Podniósł dłoń z palcem wskazującym, wyciągniętym do góry, jak gdyby był aniołem na chwilę przed oznajmieniem Słowa Bożego. — Miałeś właśnie okazję doświadczyć różnicy w dostrzeganiu rzeczy, jaka istnieje między tobą a mną. Dla mnie mój ruch wydał się wolny i nieco ociężały, a odgłos strzepywania popiołu z twojej marynarki był dobrze słyszalny. Nie chciałem ciebie przestraszyć, ale teraz być może rozumiesz, jaką ucztą dla zmysłów był dla mnie powrót do Pointe du Lac.

— Tak — odrzekł chłopak, choć nadal był wyraźnie wstrząśnięty. Wampir przyglądał mu się przez chwilę, po czym powrócił do opowiadania:

— O czym to mówiliśmy…

— O pierwszym zabójstwie — przypomniał chłopak.

— Tak, ale na początku powinienem jeszcze powiedzieć, że sprawa z plantacją straszliwie się zagmatwała. Ciało zarządcy zostało znalezione, odkryto także ślepego starca w głównej sypialni i nikt nie potrafił wytłumaczyć jego obecności. Jednocześnie nikt nic mógł mnie odszukać w Nowym Orleanie. Siostra skontaktowała się z policją i kilku policjantów było już na miejscu, gdy przybyliśmy do Pointe du Lac. Oczywiście ściemniło się już zupełnie. Lestat szybko objaśnił, że nie mogę pozwolić na to, by policjanci widzieli mnie dobrze, nawet w minimalnym świetle. Szczególnie teraz, gdy ciało moje znajdowało się jeszcze w szczególnym stanie transformacji. Rozmawiałem więc z nimi w alei dębowej przed domem, ignorując zupełnie wyrażone przez nich życzenie, abyśmy weszli do środka. Wytłumaczyłem im, że byłem poprzedniej nocy w Pointe du Lac oraz że ślepy staruszek jest moim gościem. Co do zarządcy, nie widziałem go wczoraj wcale i o ile wiem, pojechał w interesach do Nowego Orleanu. Kiedy odjechali i cały zamęt nieco się uciszył, powoli doszedłem do siebie.

W tym czasie zaczął wykształcać się we mnie obojętny stosunek do życia i niedbałe traktowanie rzeczywistości, cecha tak charakterystyczna dla wszystkich wampirów. Dostrzegłem jednakże pewne kłopoty, jakie wiązały się z plantacją. Niewolnicy byli w stanie całkowitego zdezorientowania i przez cały dzień nie wzięli się do pracy. Mieliśmy wtedy dużą farbiarnię, a zarządzanie plantacją było sprawą niezwykłej wagi. Było na szczęście kilku nadzwyczaj inteligentnych niewolników, którzy z powodzeniem mogli przejąć obowiązki zamordowanego zarządcy, jeśli tylko dałbym wyraz uznaniu ich zdolności. Przyjrzałem się im dokładnie i przekazałem zarządzanie plantacją najlepszym, obiecując w nagrodę dom zarządcy. Dwie młode kobiety sprowadziłem do domu, aby zajmowały się ojcem Lestata. Oznajmiłem im, że życzę sobie szczególnej prywatności i nie chcę nikogo widywać. Obiecałem także pieniądze, nie tylko za opiekę nad starym i służbę, ale i za to, by zostawiły nas, w miarę możności, w całkowitym spokoju. W tym czasie nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że ci właśnie niewolnicy będą pierwszymi, choć prawdopodobnie jedynymi, którzy mogą podejrzewać, że Lestat i ja nie jesteśmy zwyczajnymi ludźmi. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że ich doświadczenia z tym, co nadprzyrodzone, są o wiele bogatsze niż u białych. W swojej własnej ignorancji uważałem ich za dzikusów, nieco tylko udomowionych niewolnictwem. To był wielki błąd. Ale po kolei. Miałem mówić o mojej pierwszej ofierze. Lestat spartaczył wszystko swoim charakterystycznym brakiem poczucia zdrowego rozsądku.

— Spartaczył ? — wtrącił chłopak.

— Nie powinienem był rozpoczynać tego od razu od istot ludzkich. No, ale tego to już musiałem nauczyć się sam. Lestat zawyrokował, byśmy wyruszyli na poszukiwania na bagna, zaraz po tym, jak odprawiłem policjantów i niewolników. Zrobiło się późno i chaty niewolników były zupełnie ciemne. Wkrótce straciliśmy z oczu światła Pointe du Lac. Byłem bardzo podniecony. Znów odczuwałem to samo — strach pomieszany z zakłopotaniem. Lestat, gdyby miał w sobie trochę inteligencji, mógłby wytłumaczyć mi rzeczy dotyczące mojej obecnej postaci, by nie napawały mnie niepotrzebną obawą — że nie muszę się bać bagien, że żaden owad czy wąż nie jest w stanie wyrządzić mi najmniejszej krzywdy oraz że powinienem koncentrować nowo nabyte zdolności, aby widzieć w absolutnej ciemności. Zamiast lego naskakiwał na mnie ze swoimi ciągłymi potępieniami. Interesowały go wyłącznie nasze ofiary, dokończenie mojej inicjacji w nowym życiu.

Kiedy w końcu dotarliśmy do naszych zdobyczy, przynaglił mnie do akcji. Była to mała grupa niewolników, uciekinierów z plantacji. Nocowali na moczarach. Lestat był już wcześniej tutaj i porwał parę osób z tej grupy. Obserwował ich z ciemności, czekając, aż tylko którykolwiek oddali się od ognia, lub wysysał z nich krew podczas snu. Nie zdawali sobie sprawy z obecności wampira. Przyglądaliśmy się im dobrą godzinę, zanim któryś z mężczyzn — grupa składała się z samych mężczyzn — wyszedł ze światła i podszedł całkiem blisko nas, ukrytych w rosnących nieopodal drzewach. Rozpiął spodnie i zajął się całkiem prozaiczną czynnością fizjologiczną. Kiedy zbierał się już do odejścia, Lestat potrząsnął mnie i powiedział: „Bierz go!”

Wampir uśmiechnął się nieznacznie na widok rozszerzających się oczu chłopaka.

— Sądzę, że byłem wtedy równie przerażony, jak ty byłbyś na moim miejscu — powiedział. — Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że mogę zamiast ludzi zabijać zwierzęta. Powiedziałem szybko, że nie mogę tego zrobić. Murzyn usłyszał mój szept. Obrócił się plecami do odległego ogniska i wpatrywał w ciemność. Po chwili bezgłośnie wyciągnął długi nóż zza pasa. Miał na sobie tylko spodnie i pas. Był wysokim, muskularnym, młodym człowiekiem o gładkiej skórze. Powiedział coś w gwarze francuskiej i wysunął się nieco do przodu. Zdałem sobie sprawę, że chociaż ja widzę go doskonale w ciemności, on nie widzi nas wcale. Lestat zaszedł go od tyłu z szybkością, która i mnie zaskoczyła. Chwycił go za szyję, jednocześnie blokując rękę, w której trzymał nóż. Czarny wydał dziki okrzyk i próbował zrzucić z siebie napastnika. Lestat zatopił zęby w jego szyi, aż nieszczęśnik wyprężył się jak struna, jakby po ugryzieniu przez węża. Osunął się na kolana. Lestat szybko i chciwie pił jego krew, bowiem pozostali mężczyźni biegli już na ratunek.

— Przyprawiasz mnie o wymioty — powiedział, gdy powrócił do mnie. Byliśmy jak dwa wielkie, czarne owady, całkowicie bezpieczne w otaczającej ciemności. Przyglądaliśmy się ruchom niewolników, zupełnie nieświadomych naszej obecności, gdy znaleźli swojego rannego kompana, odciągnęli go do tyłu i rozstawili się wachlarzem w poszukiwaniu napastnika.

— Idziemy, musimy znaleźć kogoś innego, zanim powrócą do obozowiska — powiedział Lestat.

Szybko poszliśmy za jednym z nich, który odłączył się od pozostałych. Nadal byłem straszliwie podniecony i podekscytowany, nie mogłem sobie jednocześnie wyobrazić siebie w roli napastnika, nie miałem też na to specjalnej ochoty. Wiele było takich rzeczy, o czym już niejednokrotnie mówiłem, o których Lestat powinien był powiedzieć mi wcześniej. Mógł moje pierwsze doświadczenia uczynić bogatsze i głębsze. Nie zrobił tego jednak.

— Co właściwie powinien był zrobić? — zapytał chłopak. — Co pan ma na myśli?

— Zabijanie to nie jest zwyczajna rzecz — odpowiedział wampir. — Nie jest to wyłącznie nasycenie się krwią. — Potrząsnął głową. — To przeżycie towarzyszące zetknięciu się z innym życiem. Często również doświadczenie pozbawiania kogoś tego życia, gdy wolno, powoli wysysa się jego krew. To doświadczenie powtarza się bez końca i jest jakby przeżywaniem na powrót własnej śmierci, której zaznałem, ssąc krew z nadgarstka Lestata, gdy czułem, jak jego bicie serca zlewa się z moim. Jest to celebracja, bez końca, tego doświadczenia, ponieważ dla wampirów to jest właśnie ostateczne i podstawowe przeżycie — powiedział niezwykle poważnie, jak gdyby wyłuszczał swoją rację komuś, kto ma odmienne niż on poglądy.

— Nie sądzę, by Lestat kiedykolwiek doceniał to, choć zupełnie nie wiem, jak nie mógł tego nie zauważyć. Powiedzmy, że nie był na to zupełnie nieczuły, lecz myślę, że tylko w niewielkim stopniu był tego świadomy. W każdym razie, nie zadał sobie trudu przypomnienia mi teraz o tym. Nie zadał sobie też trudu, by wybrać odpowiednie miejsce, gdzie mógłbym właściwie doświadczyć mojego pierwszego zabójstwa, z odpowiednim spokojem i godnością. Rzucił się bezmyślnie na pierwszego lepszego, jakiego napotkaliśmy, jak gdyby morderstwo miało być tylko czymś do odrobienia. Kiedy już miał ofiarę w swym uścisku, zatkał mu usta, unieruchomił i odsłonił szyję.

— Teraz — powiedział — zrób to, nie masz wyboru.

Przepełniony odrazą i aż słaby z rozgoryczenia posłuchałem rozkazu. Przyklęknąłem obok wygiętego, szamoczącego się jeszcze mężczyzny i, zacisnąwszy obie dłonie na jego ramionach, wpiłem się w obnażoną szyję. Moje zęby dopiero co zaczęły się zmieniać, nie potrafiłem więc przebić ciała, a musiałem się weń wgryźć. Jednak gdy wreszcie rana została zadana, krew popłynęła strumieniem. Kiedy już do tego doszło, kiedy zacząłem pić jego krew, zapomniałem o wszystkim, pochłonięty tym bez reszty.

Lestat, bagniska, odgłosy wrzawy dochodzące z dalekiego obozowiska nic już dla mnie nie znaczyły. Lestat mógłby równie dobrze stać się teraz owadem, bzyczącym, pojawiającym się w świetle i ponownie znikającym w ciemności. Ssanie zahipnotyzowało mnie. Podrygiwanie ciała mojej ofiary, jeszcze walczącej, tłumiło napięcie mojego silnego uścisku. I wtedy poczułem znowu uderzenie bębna, uderzenia jego serca, tym razem jednak w doskonałej zgodności z moim. Oba odbijały się w każdym włóknie mojego ciała, aż zaczęły słabnąć, przechodząc w miękkie dudnienie, jakby z końca. Zapadłem w otępienie, drzemkę jakąś, jakby w stan nieważkości. Lestat odepchnął mnie siłą.

— Idioto, on już nie żyje! — krzyknął z charakterystycznym dla siebie taktem i urokiem. — Nie pije się krwi po tym, jak oni już nie żyją! Rozumiesz!

Przez moment szamotałem się w amoku, tracąc panowanie nad sobą. Utrzymując, że serce jego jeszcze bije, usiłowałem ponownie przywrzeć do trupa, próbując uchwycić przeguby rąk. Wgryzłbym się w nie, gdyby nie Lestat, który odepchnął mnie brutalnie i wymierzył siarczysty policzek. To podziałało jak kubeł zimnej wody. Nie był to ból w zwyczajnym tego słowa znaczeniu. To był raczej szok i uczucie zupełnie innego rodzaju, zawirowanie zmysłów. Byłem kompletnie oszołomiony. Stałem bezradnie, gapiąc się w przestrzeń oparty o pień cyprysa, a noc pulsowała odgłosami cykad w mojej głowie.

— Umrzesz, jeśli będziesz tak robił — Lestat mówił do mnie. — On wyssie ciebie całkowicie, na śmierć, jeśli będziesz pić krew po jego śmierci. I tak wypiłeś za dużo. Będziesz chory — wyrzucał z siebie. Uczułem nieodparte pragnienie rzucić się nagle na niego z wściekłością, ale miał przecież rację. Poczułem rozdzierający ból w żołądku, jak gdyby jakiś istniejący tam wir wciągał wszystkie moje wnętrzności. To krew przepływała zbyt szybko do moich żył, ale o tym jeszcze wtedy nie wiedziałem. Lestat poruszał się w ciemności niczym kot, a ja szedłem za nim z pulsującą głową i bólem żołądka, który nic a nic nie zelżał. Wreszcie dotarliśmy do Pointe du Lac.

Kiedy siedzieliśmy już w salonie, Lestat spokojnie układał pasjansa na stoliku, usiadłem obok i przyglądałem mu się z pogardą. Mamrotał pod nosem jakieś nonsensy, że przyzwyczaję się do zabijania, że już wkrótce nie będzie to dla mnie nic znaczyć, że nie mogę reagować w taki sposób, jakbym nie pozbył się jeszcze mojej ludzkiej moralności. Powiedział, że przyzwyczaję się do tych rzeczy szybciej, niż mi się to wydaje.

— Naprawdę tak myślisz? — zapytałem, choć właściwie nie zależało mi na odpowiedzi. Zrozumiałem teraz różnicę między nami. Dla mnie doświadczenie zabijania było katastrofalne. Niemal takie jak wypicie krwi z nadgarstków Lestata. Przeżycia te były dla mnie przytłaczające i zmieniały mój punkt widzenia na wszystko. Od obrazu mego brata na ścianie w salonie do widoku samotnej gwiazdy na niebie za szybą drzwi balkonowych. Były tak silne, że nie mogłem uwierzyć, aby dla każdego wampira były po prostu zwyczajne. Przemiana dokonała się we mnie na stałe. Wiedziałem o tym. Ale nadal to, co odczuwałem w środku najsilniej, przysłuchując się właśnie odgłosom układanych na lśniącym blacie stolika długich rzędów kart, to był szacunek. Lestat czuł zupełnie coś innego. Albo w ogóle nic. Był tak gruboskórny, że żadne wznioślejsze uczucie nie poruszało go. Był nudny jak najzwyklejszy śmiertelnik, był też równie pospolity i nieszczęśliwy. Mamrotał coś nad pasjansem, umniejszając moje przeżycia, całkowicie pochłonięty sobą. Nim nadszedł ranek, zdałem sobie sprawę, że przewyższam go w sposób niedościgły, że los zakpił sobie ze mnie, dając mi go za nauczyciela. Przecież to on musi poprowadzić mnie przez kolejne wtajemniczenia, jeżeli są rzeczywiście jakieś. Uświadomiłem sobie, że muszę tolerować jego szczególne humory, bluźniercze wobec życia jako takiego. Nie żywiłem do niego żadnych cieplejszych uczuć. Przeciwnie. Moja obecna uprzywilejowana sytuacja nie przepełniała mnie, tak jak jego, pogardą do życia, a tylko głodem nowych przeżyć. Było to piękne, ale zarazem niszczące, jak zabójstwo, które popełniłem. Zobaczyłem też wyraźnie, że gdybym chciał zmaksymalizować głębię wszystkich swych przeżyć i doświadczeń, to bez wątpienia będę musiał sam kierować swoją nauką. Tu Lestat jest zupełnie bezużyteczny.

Było już dobrze po północy, kiedy wreszcie wstałem z krzesła i wyszedłem na galerię. Wielki księżyc wznosił się nad cyprysami, a światło świec migotało w otwartych drzwiach balkonowych. Grube, tynkowane kolumny na galerii i przy ścianach domu lśniły świeżą bielą, a noc po letnim deszczu była czysta i nasycona wilgocią. Przystanąłem pod jednym z filarów. Dotknąłem czołem miękkich wąsów jaśminu, pnącego się tutaj w ciągłej walce z glicynią, i zastanawiałem się nad tym, co czeka mnie jeszcze na tym świecie. Postanowiłem podejść do nowego życia delikatnie i z szacunkiem, ucząc się go z najcenniejszych przeżyć. Nie bardzo jeszcze wiedziałem, co to ma oznaczać. Rozumiesz, co mam na myśli, mówiąc, że nie chciałem poznawać nowego życia łapczywie i powierzchownie, że to, co odczuwałem jako wampir, było zbyt silne, by mogło zostać, ot, tak zmarnowane?

— Tak — potwierdził chłopak z entuzjazmem. — To tak, jak być zakochanym.

Oczy wampira zamigotały.

— Zgadza się. To jak miłość — uśmiechnął się. — Powiedziałem ci o moim stanie ducha właśnie tej nocy po to, abyś zorientował się, jak olbrzymie różnice mogą być między wampirami, oraz jak do tego doszło, że mój stosunek do życia był absolutnie odmienny od tego, jaki reprezentował Lestat. Musisz zrozumieć, że winiłem go za to, że nie potrafił doceniać wartości swoich przeżyć. Po prostu nie mogłem zrozumieć, jak mogły być one tak zwyczajnie marnowane. Wtedy też Lestat uczynił coś, co skierowało moją uwagę na właściwy sposób mojej edukacji jako wampira.

Co nieco orientował się w bogactwie Pointe du Lac. Bardzo podobała mu się porcelana, której używaliśmy do kolacji dla jego ojca. Podobało mu się uczucie, jakiego doznawał, dotykając aksamitnych zasłon w pokoju. Delikatnie i z lubością wodził stopą po wzorach puszystego dywanu. Wyciągnął zza szyby kryształowy kieliszek, uniósł go do góry i powiedział:

— Naprawdę tęskniłem za kieliszkami.

Powiedział to z figlarnym błyskiem w oku. Wreszcie zacząłem przypatrywać mu się surowo. Zdecydowanie nie budził we mnie przyjaznych odruchów.

— Chcę pokazać ci małą sztuczkę — rzekł po chwili. — To jest, jeśli odpowiadają ci kieliszki.

Postawił kieliszek na stoliku do kart i wyszedł na galerię. Tu znowu zmienił swoje zachowanie. Stał się niczym drapieżne zwierzę wietrzące ofiarę. Jego wzrok przebijał ciemność nocy. Spoglądał w dół między gałęzie dębów. Nagle, w jednej chwili, przesadził balustradę i zeskoczył w dół, w ciemność. Obie ręce miał wyciągnięte, aby uchwycić coś niewidocznego, ukrywającego się przed naszym wzrokiem. Gdy po chwili pojawił się znowu, ze zdumieniem spostrzegłem, że w obu rękach trzyma szczura.

— Nie bądź takim cholernym idiotą — warknął. — Nigdy nie widziałeś szczura?

Był to duży szczur polny. Lestat trzymał go mocno za głowę, tak, że ten, mimo iż wił się jak szalony, nie był w stanie go ugryźć.

— Szczury mogą być całkiem dobre — odrzekł po chwili, podchodząc do dużego kieliszka od wina. Tu, przy stole, rozpłatał mu gardło i szybko napełnił kieliszek obficie broczącą krwią. Szczur wyrwał się i jak szalony zbiegł w dół po balustradzie, a Lestat uniósł w triumfalnym geście napełniony kieliszek do góry.

— Równie dobrze możesz od czasu do czasu żywić się krwią szczura, więc przestań się tak kretyńsko gapić na mnie — powiedział. — Szczura, kurcząt, bydła… podróżując statkiem o wiele lepiej odżywiać się szczurami, niż spowodować panikę na pokładzie, a w konsekwencji poszukiwania twojej trumny. Lepiej jest oczyścić statek ze szczurów! — To mówiąc, pociągnął krew z kieliszka z taką lubością, jakby to był przedni burgund. Zrobił niewinną minę. — Tak szybko robi się teraz ciemno.

— Chcesz powiedzieć, że możemy odżywiać się krwią zwierząt? — zapytałem.

— Tak. — Dopił do końca i niedbałym ruchem wrzucił kieliszek do ognia na kominku. Zerknąłem na potłuczone resztki. — Nie masz nic przeciwko, co? — Wskazał ruchem głowy na kominek z sarkastycznym uśmiechem. — Wierzę mocno, że nie, bo i tak nic na to nie poradzisz, nawet gdyby ci się to nie podobało.

— Mogę ciebie i twego ojca po prostu wyrzucić z Pointę du Lac, jeśli zechcę. Straciłem cierpliwość i po raz pierwszy okazałem mu tak wyraźną niechęć.

— Dlaczego miałbyś to zrobić? — zapytał kpiąco z udanym przestrachem. — Nie wiesz przecież jeszcze wszystkiego… prawda ? — Zarechotał i wolno ruszył przez pokój. Podszedł do szpinetu. Dotknął delikatnie instrumentu. — Grasz ? — zapytał.

Odpowiedziałem coś w rodzaju: „Nie dotykaj tego”. A on znowu zaśmiał się tylko.

— Dotknę, jeśli będę chciał — odparł, po czym zaczął mówić dalej: — Nie znasz, na przykład, jeszcze wszystkich zagrożeń i niebezpieczeństw, jakie czyhają na ciebie w nowym życiu. A umrzeć teraz… to byłoby dopiero nieszczęście.

— Musi być jeszcze ktoś inny, kto mógłby nauczyć mnie tych rzeczy — odpowiedziałem. — Z całą pewnością nie jesteś jedynym wampirem na świecie! Twój ojciec ma może siedemdziesiąt lat, nie więcej. Nie jesteś więc zbyt długo wampirem. Ciebie też ktoś musiał w to wprowadzić…

— A czy ty myślisz, że tak łatwo odszukać innych ? Oni zobaczą, jak ty się do nich zbliżasz, przyjacielu, ale ty ich nie będziesz widział. Nie, obawiam się, że nie masz wielkiego wyboru w tej chwili, przyjacielu. Ja jestem twoim nauczycielem i potrzebujesz mnie, nic na to nie możesz poradzić. Obaj też mamy kim się opiekować. Mój ojciec potrzebuje stałej opieki lekarskiej i jest jeszcze sprawa twojej matki i siostry. Nie próbuj tylko dać im podstaw do jakichkolwiek podejrzeń. Po prostu, opiekuj się nimi i moim ojcem, co oznacza, że jutrzejszej nocy lepiej ci pójdzie niż dzisiejszej. Nie zapomnij też o swojej plantacji. Dbaj o nią. No, dosyć tego, idziemy spać. Obaj będziemy spali w tym samym pokoju, to zmniejszy znacznie ryzyko.

— Nie, zostaw sobie sypialnię, jeśli chcesz — powiedziałem. — Nie mam zamiaru być z tobą w jednym pokoju.

Wtedy wściekł się.

— Louis, nie rób głupstw! — krzyczał. — Ostrzegam cię. Jak tylko wzejdzie słońce, staniesz się zupełnie bezbronny. Nic ciebie nie uchroni, absolutnie nic. Oddzielne pokoje oznaczają podwójną ostrożność i podwójne ryzyko odkrycia naszej tajemnicy.

Powiedział jeszcze mnóstwo innych rzeczy z zamiarem przestraszenia mnie i zmuszenia do posłuszeństwa, ale równie dobrze mógłby mówić do ściany. Przyglądałem mu się uważnie, lecz nie słuchałem go. Wydawał mi się teraz słaby i głupi.

— Będę spał sam — uciąłem potok tych słów, jednocześnie przystępując do gaszenia kolejnych świec.

— Już prawie ranek — nalegał.

— Więc zamknij mnie tu — odrzekłem, chwytając w dłonie moją trumnę. Uniosłem ją i zacząłem schodzić po schodach. Słyszałem, jak z wściekłością zatrzaskuje zamki za mną i zasłania kotarami okna. Niebo było już blade choć nadal upstrzone migoczącymi gwiazdami. Wyszedłem na zewnątrz. Zaczęło padać i bruk na podwórku błyszczał od deszczu. Dotarłem do samotnej kaplicy brata. Otworzyłem drzwi, odgarniając róże i ciernie, które prawie je opieczętowały. Ustawiłem trumnę na kamiennej posadzce przed klęcznikiem. W coraz to jaśniejszym świetle prawie już dostrzegałem wizerunki świętych na ścianach.

— Pawle — powiedziałem cicho, zwracając się do brata — po raz pierwszy w moim życiu nic nie czuję do ciebie, twoja śmierć nic mnie nie obchodzi, a jednocześnie, po raz pierwszy, odczuwam cię pełniej, odczuwam żal z powodu twojej utraty, jakbym przedtem nie był do tego zdolny.

— Widzisz… — wampir zwrócił się do chłopaka — po raz pierwszy, w tamtej właśnie chwili, stałem się w pełni i całkowicie wampirem. Zamknąłem drewniane okiennice na małych okratowanych oknach i zaryglowałem drzwi. Położyłem się w wykładanej atłasem trumnie, dostrzegając już błysk sukna w ciemności, i zamknąłem się od środka… Tak oto stałem się wampirem.

— A był pan tam — dodał chłopak po chwili — z innym wampirem, którego pan nienawidził.

— No cóż, musiałem zostać z nim. Miał mnie w ręku. Dał mi wyraźnie do zrozumienia, że jest jeszcze wiele rzeczy, o których nie wiem, a muszę wiedzieć, i że tylko on może mi je wyjawić. W rzeczywistości większość tego, czego mnie nauczył, okazało się wiedzą praktyczną, nie tak znów skomplikowaną, by nie dojść do niej samodzielnie. Na przykład, jak można podróżować statkiem, tak by trumny nie budziły podejrzeń, używając ich niby do transportu szczątków naszych bliskich. Co zrobić, by nikt nie ośmielił się ich otworzyć, a jednocześnie byśmy mogli wychodzić z nich po zmroku polować na szczury. I temu podobne rzeczy. Byli także właściciele sklepów, których on znał, a którzy przyjmowali nas po godzinach, aby ubrać nas według najlepszych wzorów paryskich, agenci i pośrednicy, gotowi nasze sprawy finansowe omawiać w nocnych klubach i kabaretach. We wszystkich tych przyziemnych sprawach Lestat był odpowiednim nauczycielem. Jakiego typu człowiekiem był on sam, zanim stał się wampirem, nie mogłem odgadnąć, zresztą nie bardzo mnie to obchodziło. Jak mogłem jednak wnioskować z jego powierzchowności i zachowania, należał z całą pewnością do tej samej klasy społecznej co ja, co oczywiście i tak nie miało dla mnie żadnego znaczenia, poza tym, że dzięki temu nasze życie razem toczyło się dość gładko, co być może w innym przypadku nie było takie proste. Jego gust był bez zarzutu, chociaż moja biblioteka, na przykład, była dla niego „kupą śmiecia” i nieraz doprowadzałem go do wściekłości czytaniem czy zapisywaniem swoich obserwacji w pamiętniku. „To absolutny nonsens” — mawiał wtedy, a w tym samym czasie zajęty był wydawaniem ogromnych pieniędzy — moich pieniędzy — na meble i wyposażenie domu w Pointe du Lac, tak że nawet ja, choć nigdy nie dbałem o pieniądze, krzywiłem się, patrząc na to wszystko. A w zabawianiu naszych gości w Pointe du Lac — tych nieszczęśników, którzy jechali drogą w górę rzeki konno, w powozach lub na wozach, prosząc o nocleg, z listami polecającymi od innych plantatorów czy urzędników z Nowego Orleanu — Lestat był po prostu niedościgniony. Był dla nich tak uprzejmy i delikatny, że mnie też było o wiele łatwiej, choć czułem, jak beznadziejnie byłem z nim związany i kolejne jego niegodziwości szarpały mi nerwy.

— Ale nie krzywdził chyba tych ludzi? — zapytał chłopak.

— Ależ tak, bardzo często. Jeśli można, zdradzę ci małą tajemnicę dotyczącą nie tylko wampirów, ale i generałów, żołnierzy i królów. Większość z nas wolałaby raczej widzieć kogoś martwym, niż pozwolić na to, by był on obrażany lub traktowany nieuprzejmie pod naszym własnym dachem. Dziwne, prawda? A jednak prawdziwe, zapewniam ciebie. Wiedziałem, że Lestat polował na ludzi każdej nocy, ale nie zniósłbym, gdyby zachowywał się nieodpowiednio czy chamsko wobec mojej rodziny, gości czy niewolników. Zresztą pilnował się. Wydawało się, że znalazł szczególne upodobanie w naszych gościach. Jednocześnie twierdził, że nie powinniśmy oszczędzać na naszych rodzinach i swego ojca otoczył takim luksusem i zbytkiem, że było to dla mnie wprost absurdalne. Stary ślepiec musiał być ciągle zapewniany i informowany, jak wspaniałe i drogie są jego ubrania, pościel, w której śpi, jakie to cudowne, importowane z Europy draperie zainstalowano przy jego łóżku, jakie francuskie i hiszpańskie wina ma w piwnicy, a wreszcie, jakie to wspaniałe zyski przynosi plantacja. I to nawet w złych latach kiedy całe Wschodnie Wybrzeże o niczym innym nie mówiło, jak o porzuceniu produkcji indygowca i przejściu na produkcję cukru. Innym razem jednak, jak już wspomniałem, zdolny był do terroryzowania starca. Potrafił wpaść w taką wściekłość, że ten pochlipywał skarcony niczym małe dziecko.

— Czyż nie opiekuję się tobą, nie żyjesz w magnackim przepychu? — krzyczał na niego. — Czy nie otrzymujesz wszystkiego, czego tylko sobie zażyczysz? Przestań więc skomleć mi o pójściu do kościoła lub o odwiedzeniu starych przyjaciół. Co za bzdury. Przecież oni wszyscy już nie żyją! Czemu i ty nie umrzesz i nie zostawisz mnie i mojego konta w spokoju!

Starzec odpowiadał wtedy, płacząc cicho, że w jego wieku taki przepych nie ma już większego znaczenia i że zadowoliłaby go zupełnie jego mała farma. Często chciałem później dowiedzieć się czegoś o miejscu, gdzie sam Lestat musiał poznać swojego wampira. Ale nie ośmieliłem się tego nigdy zrobić, obawiając się, że stary zacznie płakać, a Lestat znowu wpadnie we wściekłość. Te napady wściekłości zdarzały się jednak rzadko. Zwykle Lestat okazywał wobec ojca uniżoną i służalczą niemal uprzejmość. Wtedy przynosił mu kolacje na tacy i cierpliwie karmił, gawędząc o pogodzie i wieściach z Nowego Orleanu, o tym, co porabiają moja siostra i matka. Było dla mnie oczywiste, że między ojcem i synem istniała przepaść, zarówno w wykształceniu, jak i ogładzie, ale jak do tego doszło, nie potrafiłem odgadnąć. Cała ta sprawa jednak pozwoliła mi osiągnąć pewien dystans i bezstronność.

Tak więc życie nas, wampirów wśród ludzi było całkiem możliwe. Zawsze jednak za którymś z drwiących uśmiechów Lestata kryła się jakaś tajemnica, nie znane mi a istotne rzeczy, których nie mogłem jeszcze sam odkryć. Cały też czas Lestat umniejszał moje prawo do życia, atakował za uwielbienie odczuwania zmysłowego, za niechęć do zabijania i skłonności do wymiotów, jakie wywoływało we mnie zabójstwo. Hałaśliwie śmiał się ze mnie, gdy odkryłem, że mogę przeglądać się w lustrze oraz że krzyże nie budziły we mnie przestrachu. Kpiąco zaciskał usta, gdy pytałem go o Boga albo o diabła.

— Sam chciałbym spotkać diabła którejś nocy — powiedział mi ze złośliwym uśmieszkiem. — Pogoniłbym go kiedyś stąd aż do Pacyfiku. To ja jestem diabłem!

A gdy spojrzałem na niego, zdumiony taką odpowiedzią przyjął to salwą śmiechu. W końcu moja niechęć i obrzydzenie do niego spowodowały, że zacząłem go ignorować, choć jednocześnie przyglądałem mu się z pewną fascynacją. Czasami przyłapywałem się na wpatrywaniu w jego nadgarstek, w to miejsce, skąd wzięło się moje nowe życie jako wampira. Wprawiało mnie to w stan absolutnego bezruchu. Wtedy on spostrzegał, że patrzę na niego i odwzajemniał spojrzeniem pełnym beznamiętnej obojętności wobec tego, co czułem i pragnąłem wiedzieć. Sprowadzał mnie tym zaraz na ziemię. Jednakże wytrzymywałem to wszystko z obojętnością nie znaną mi wcześniej. Doszedłem więc do wniosku, że zdolność ta jest właśnie częścią natury wampira; że mógłbym siedzieć w domu w Pointe du Lac i godzinami rozmyślać o życiu w bezkresnej ciemności. Zrozumiałem teraz, jak daremna i bezsensowna była moja rozpacz z powodu jego utraty, oraz to, że po jego śmierci zachowywałem się wobec innych jak szalone zwierzę. Całe to zamieszanie po śmierci brata wydawało się w tej chwili nierealne i po tym wszystkim pozostał we mnie tylko głęboki smutek. Nie myślałem jednak zbyt wiele. Nie odnieś proszę wrażenia, że poświęcałem dużo czasu rozmyślaniom o przeszłości, byłoby to dla mnie po prostu zbyt dużą stratą czasu. Ot, rozglądałem się wokół, przypominając sobie wszystkich, których znałem. Nadal jednak postrzegałem życie jako coś niezwykle cennego i potępiałem wszystko, co mogłoby prowadzić do jego zmarnowania. Dopiero jako wampir poznałem naprawdę potrzeby mojej siostry. Zabroniłem jej mieszkać na plantacji i zapewniłem byt w mieście, którego tak potrzebowała, aby przekonać się, że potrafi żyć swoim własnym życiem. Zakwitła tam i wyszła szczęśliwie za mąż, nie rozpamiętując już śmierci brata czy mojego odejścia od rodziny. Dostarczałem im wszystkiego, czego tylko matka i siostra potrzebowały, zaspokajając nawet najbardziej banalne ich życzenia. Moja siostra śmiała się z przemiany, jaka nastąpiła we mnie. Spotykaliśmy się nocami. Zabierałem ją z naszego miejskiego mieszkania na spacer przy świetle księżyca, wąskimi uliczkami, aż do grobli na przedmieściach. Wchłanialiśmy zapachy kwitnących pomarańczy, rozkoszowaliśmy się ciepłem nocy, omawialiśmy najbardziej tajemne myśli i marzenia, także te jej małe fantazje, których nie ośmieliłaby się wyszeptać nikomu poza mną. Widziałem ją wtedy bliską i tak drogą memu sercu, namacalną jak błyszczący i cenny klejnot, który wkrótce miał mi być odebrany przez starość i śmierć. Miałem oto utracić te chwile, które w swojej nieuchwytności obiecywały nam, o jakże fałszywie, nieśmiertelność. Tak, jakbyśmy przez sam fakt urodzenia się mieli do niej prawo. Tej prostej prawdy nie potrafiliśmy pojąć aż do momentu osiągnięcia wieku dojrzałego, gdy więcej było już za nami niż przed i gdy każda dosłownie chwila staje się ważna.

Dopiero kiedy nabrałem dystansu do wszystkiego, nauczyłem się tej wzniosłej samotności, która towarzyszyła Lestatowi i mnie w naszym życiu pośród ludzi śmiertelnych. Jednocześnie wszelkie kłopoty materialne właściwie nas nie dotyczyły. Opowiem ci trochę o tym.

Lestat zawsze wiedział, jak wzbogacać się kosztem ofiar, które wybierał według ich ubioru lub innych obiecujących szczegółów. Największym jednak problemem dla niego była sprawa bezpiecznego mieszkania i godziwego utrzymania. Podejrzewałem, że mimo zewnętrznych pozorów w rzeczywistości był zupełnym ignorantem w najprostszych sprawach finansowych. Ze mną było zupełnie inaczej, znałem się na tym świetnie. Tak więc, kiedy on mógł w każdej chwili z łatwością zdobyć gotówkę, ja potrafiłem ją właściwie zainwestować. Jeżeli akurat nie wyjmował swojej ofierze portfela, to spotkać go można było najczęściej w salonach gry, gdzie wykorzystywał, wręcz wyśmienicie, swą zdolność do opróżniania kieszeni bogatych plantatorów ze złota, dolarów i aktów własności. Wszystkich ich wabił swym nęcącym głosem i wszyscy oni prędzej czy później odkrywali, jak podstępna była jego przyjaźń. Jednak te zabiegi nie zapewniłyby mu takiego życia, jakie pragnął prowadzić. Z tego właśnie powodu uczynił mnie wampirem i swoim nieodłącznym kompanem. Innymi słowy, zatrzymał mnie przy sobie jako inwestora i zarządcę, którego zdolności były niepodważalne, a który mógł służyć mu swoimi umiejętnościami także i po śmierci.

Może najpierw jednak opiszę ci, jak w owych czasach wyglądał Nowy Orlean i jak później zmienił się, byś mógł zrozumieć, jak łatwo wtedy się nam żyło. W całej Ameryce nie było drugiego takiego miasta jak Nowy Orlean. Zamieszkiwali tam nie tylko Francuzi i Hiszpanie wszelkich klas społecznych, którzy, po części, tworzyli szczególną arystokrację miasta, ale również i wszelkiego rodzaju emigranci, w szczególności Irlandczycy i Niemcy. Co więcej, byli tam też czarni niewolnicy, jeszcze nie zintegrowani z resztą społeczeństwa i tworzący egzotyczną grupę, wyróżniającą się różnorodnością plemiennych strojów i zwyczajów. Mieszkała tam również olbrzymia i ciągle rosnąca klasa ludzi wolnych, nie przypisanych kolorowi skóry czy konkretnej narodowości, tych dzielnych ludzi o mieszanej krwi i nie wiadomo jakim pochodzeniu. Z niej to wywodziła się ta wspaniała i unikalna społeczność artystów, rzemieślników, poetów i ten unikalny typ kobiecej urody. A do tego jeszcze byli Indianie, którzy w letnie dni zapełniali groblę, sprzedając zioła i wszelakie swoje wyroby. Pomiędzy całym tym wielojęzycznym i różnokolorowym tłumem pojawiali się jeszcze ludzie z portu, marynarze ze statków. Przybywali do miasta wielkimi falami, aby wydawać pieniądze w kabaretach, by kupić na jedną noc piękne białe i czarne kobiety, aby rozkoszować się najlepszą kuchnią hiszpańską i francuską, i aby pić wino sprowadzane z całego świata. Dodaj do tego jeszcze Amerykanów, którzy zjawili się tu już w wiele lat po mojej przemianie i którzy zbudowali nowe miasto w górę rzeki od strony dzielnicy francuskiej, ze wspaniałymi domami w stylu klasycystycznym, które w świetle księżyca błyszczały jak greckie świątynie. I oczywiście plantatorzy, przyjeżdżający do miasta z rodzinami okazałymi powozami, aby kupować wieczorowe stroje, srebro i kosztowności. Aby wypełniać wąskie uliczki prowadzące do starej francuskiej opery i Theatre d’ Orleans czy do katedry św. Ludwika, z której otwartych drzwi dobiegały śpiewy kościelne podczas niedzielnych mszy aż na Place d’Armes, wznosiły się nad gwarnym Rynkiem Francuskim i nad unoszonymi przez fale Missisipi statkami, płynącymi wzdłuż grobli.

To był właśnie Nowy Orlean, magiczne i wspaniałe miasto. Tutaj wampir kosztownie ubrany i z wdziękiem przechadzający się nocnymi gwarnymi ulicami w świetle lamp gazowych nie zwracał na siebie uwagi bardziej niż setki innych, egzotycznych postaci nocy. Może jakaś dama, przystanąwszy, szepnęłaby zza wachlarza swej towarzyszce: „Spójrz na tego mężczyznę… jakże on blady, jak błyszczy jego skóra. Jak się dziwnie porusza. To nie jest normalne!” Było to jednak miasto, w którym wampir mógł z łatwością zniknąć, zanim dama dokończyłaby swoją wypowiedź, wybierając którąś z ciemnych alei, w której sam widział jak kot. Lub przyćmiony bar pełen śpiących marynarzy z głowami złożonymi na stolikach, czy wreszcie któryś z wielkich pokojów hotelowych o wysokich sufitach, gdzie może właśnie przy stole siedzi jakaś samotna postać ze stopami opartymi na wyszywanych poduszkach, nogami przykrytymi koronkową kapą, głową pochyloną w matowym świetle samotnej świecy, nie dostrzegająca wielkiego cienia pojawiającego się nagle na tle gipsowych stiuków sufitu, nie widząca długich białych palców sięgających do delikatnego płomienia świecy i gaszących go…

Godne uwagi jest to, że wszyscy ci ludzie, kobiety i mężczyźni, którzy kiedyś mieszkali w tym mieście, zostawili po sobie pamiątkę, domy budowane z cegieł, marmuru i kamienia, coś co nadal jeszcze stoi. Tak więc, nawet wtedy, gdy lampy gazowe wyszły już z użytku, a pojawiły się samoloty i drapacze chmur wyrosły w przecznicach Canal Street, coś z nie dającego się usunąć piękna i romantyki tych miejsc pozostało. Być może nie na każdej ulicy, ale na tak wielu, że ogólny krajobraz miasta jest dla mnie, nawet teraz, taki sam jak za czasów mojej młodości. Nawet teraz, przechadzając się oświetlonymi przez gwiazdy ulicami dzielnicy łacińskiej lub Garden District, czuję się tak, jakbym przeniósł się w tamte czasy. Przypuszczam, że na tym właśnie polega natura historycznych budowli. Czy to małego dworku czy też pałacu o portyku z korynckimi kolumnami. Atmosfera tego miejsca została. Księżyc, który wtedy wschodził nad Nowym Orleanem, i teraz jest ten sam. Tak długo, jak długo te pamiątki istnieją, Nowy Orlean będzie nadal taki sam. Przynajmniej atmosfera pozostanie taka sama.

Wydawało się, że wampir posmutniał. Westchnął, jak gdyby wątpił w to, co przed chwilą powiedział.

— O czym to mówiliśmy? — zapytał nagle, jakby lekko zmęczony. — Ach, tak, o pieniądzach. Lestat i ja musieliśmy zdobywać pieniądze. Mówiłem ci już, że Lestat świetnie potrafił kraść, ale tak naprawdę to liczyło się tylko odpowiednie inwestowanie posiadanych pieniędzy. Co zabraliśmy, musieliśmy wydać… ale wybiegam już zanadto do przodu, dojdę do tego momentu. Zabijałem zwierzęta, Lestat cały czas zabijał ludzi. Niekiedy dwóch lub trzech jednej nocy, a czasem nawet więcej. Potrafił zabić tylko po to, aby zaspokoić chwilowe pragnienie, a już po chwili znów zapolować na kogoś innego. Im człowiek wydawał się znaczniejszy, „lepszy”, jak on to określał na swój prostacki sposób, zabijał z tym większym upodobaniem. Młoda i świeża dziewczyna, to była jego ulubiona ofiara, w sam raz na początek rozpoczynającego się wieczoru. Największą radość jednak, odczuwał, gdy zabijał młodego mężczyznę. Mniej więcej w twoim wieku. Szczególnie poszukiwał właśnie takich jak ty.

— Ja? — wyszeptał chłopak, pochylając się do przodu, aby lepiej spojrzeć w oczy wampira.

— Tak — kontynuował wampir, jakby nie zauważył zmiany w wyrazie twarzy chłopaka. — Widzisz, śmierć młodego mężczyzny była dla niego najcenniejsza, bo człowiek ten stał dopiero u progu swych największych możliwości. Oczywiście, Lestat sam do końca tego tak nie pojmował, jak ja to rozumiem. Prawdę mówiąc, Lestat nie rozumiał nic.

Dam ci doskonały przykład tego, w czym Lestat znajdował szczególne upodobanie. W górę rzeki od miejsca, w którym mieszkaliśmy, była plantacja rodziny Freniere. Wspaniały olbrzymi kawał ziemi, który miał przynieść fortunę w związku z rozwijającym się przemysłem cukrowniczym, krótko po tym, jak wprowadzono rafinację cukru. Przypuszczam, że wiesz, iż zajmowano się tym na wielką skalę tu, w Luizjanie. Jest w tym coś wspaniałego, a zarazem ironicznego. Otóż ten rafinowany cukier w rzeczywistości jest prawdziwą trucizną. Zupełnie tak samo jest z życiem w Nowym Orleanie. Tak słodkim, że może stać się fatalne, tak nęcącym swoim bogactwem, że wszystkie inne wartości odchodzą w zapomnienie… Ale wróćmy do rzeczy. Otóż tam, w górze rzeki, mieszkała rodzina Freniere, stara, dobra francuska rodzina. Było tam wtedy pięć młodych kobiet i jeden młodzieniec. Trójka kobiet nie miała już szans na małżeństwo i przeznaczona była do innych ról, ale dwie pozostałe dziewczyny były jeszcze bardzo młode. Opieka nad rodziną spoczywała w rękach jedynego mężczyzny. To on miał zarządzać plantacją, tak jak ja to robiłem dla matki i siostry. To on miał omawiać małżeństwa swych sióstr, uzbierać dla nich posag, choć całe ich bogactwo zależne było od niepewnych przecież, corocznych zbiorów cukru. To on musiał szarpać się i targować z materialnym, zewnętrznym światem, walczyć z nim i trzymać go na dystans od małego, intymnego świata rodziny. Jego więc właśnie wybrał Lestat na swoją przyszłą ofiarę. A kiedy los sprawił, że o mały włos stałoby się inaczej, oszalał z wściekłości. Zaryzykował własne życie, aby dostać chłopaka w swe ręce. Młody Freniere miał wtedy pojedynek. Obraził jakiegoś Kreola na balu. Całe zamieszanie poszło o nic, drobiazg zgoła, ale Kreol, jak to oni, gotów był umrzeć za nic i palił się do pojedynku. Obaj zresztą gotowi byli umrzeć za nic. Posiadłość Freniere’ów ogarnęła gorączka. Lestat wiedział o tym doskonale. Obaj zaglądaliśmy tam często podczas naszych polowań. Lestat polował na niewolników i złodziei kur, a ja na zwierzęta.

— Zabijał pan tylko zwierzęta?

— Tak, ale wrócę do tego później. Jak powiedziałem, obaj znaliśmy plantację, a ja często oddawałem się tam jednemu z najprzyjemniejszych zajęć dla wampira, a mianowicie przyglądaniu się ludziom, którzy nie zdawali sobie zupełnie sprawy z mojej obecności. Znałem więc siostry Freniere równie dobrze, jak znałem krzaki różane wokół kaplicy mego brata. Tworzyły wyjątkową rodzinę. Każda była na swój sposób mądra, podobnie jak ich brat, ale jedna z nich, będę nazywał ją odtąd Babette, przewyższała go jeszcze. A przecież żadna z nich nie odebrała odpowiedniego wykształcenia, żadna nie rozumiała nawet najprostszych rzeczy związanych ze stanem finansowym plantacji. W tych kwestiach były całkowicie zależne od młodego Freniere’a i zdawały sobie z tego sprawę. Były przepełnione miłością do niego, a on całkowicie wypełniał ich życie, tak że żadna miłość do ewentualnego małżonka, nie mogła równać się z uczuciem do brata. Była to rozpaczliwa miłość, równie silna jak pragnienie życia. Otóż, gdyby młody Freniere zginął w pojedynku, losy plantacji byłyby przesądzone. Cała gospodarka oparta była na całorocznym zastawie hipotecznym a konto przyszłorocznych zbiorów i spoczywała na barkach Freniere’a. Możesz więc sobie wyobrazić panikę i smutek, jakie zapanowały tej nocy, gdy młody Freniere przygotowywał się do pojedynku.

A teraz wyobraź sobie Lestata, zgrzytającego zębami ze złości niczym tani diabeł z opery komicznej, bo to nie on będzie tym, kto odbierze życie młodzieńcowi.

— Czy chce pan powiedzieć, że… stracił pan głowę dla tych kobiet?

— Całkowicie — odpowiedział wampir. — Ich życie, pozycja były śmiertelnie zagrożone. Żal mi też było chłopaka. Tej nocy zamknął się w gabinecie ojca i sporządził testament. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli padnie pod ciosem rapiera następnego poranka, będzie to oznaczało upadek całej rodziny. Czuł beznadziejność tej sytuacji, a przecież nie mógł na to nic poradzić. Odmowa udziału w pojedynku oznaczała ruinę pozycji towarzyskiej i prawdopodobnie nie była w ogóle możliwa. Ten drugi tak długo uganiałby się za nim, aż w końcu zmusiłby go do walki. Kiedy o północy Freniere wyjeżdżał z plantacji, patrzył śmierci prosto w twarz z zacięciem człowieka, który ma przed sobą tylko jedno wyjście i temu zadaniu postanawia poświęcić się z należytą odwagą. Albo zabije tego hiszpańskiego Kreola, albo sam umrze. Wynik trudno było przewidzieć, nawet mając na uwadze jego umiejętności szermiercze. Jego twarz odzwierciedlała głębię uczucia i mądrości, których przedtem nie widziałem na żadnej twarzy u którejkolwiek z ofiar Lestata. To właśnie wtedy miałem pierwszą potyczkę z Lestatem. Chroniłem chłopaka przed śmiercią przez tyle miesięcy, ale teraz Lestat zamierzał zabić go, zanim jeszcze mógł uczynić to Hiszpan.

Jechaliśmy konno, goniąc za młodym Freniere’em w kierunku Nowego Orleanu. Lestat zdecydowany był dogonić go, ja chciałem prześcignąć Lestata. Pojedynek naznaczono na godzinę czwartą rano, na skraju moczarów, tuż za północną bramą miejską. Musisz zdawać sobie sprawę, że przybywając tam krótko przed czwartą, mieliśmy bardzo mało czasu na powrót do Pointę du Lac, co oznaczało, że pozostawaliśmy w niebezpieczeństwie. Byłem wściekły na Lestata jak nigdy przedtem, ale on tym razem zdecydowany był na wszystko.

Różne niuanse życia wampira były mu absolutnie obce, ponieważ skupił się na maniackiej wprost misji zemsty na śmiertelnym życiu. Zżerany przez nienawiść, oglądał się w przeszłość. Nic nie mogło go zaspokoić i sprawić mu przyjemności, dopóki nie odebrał tego innym, a posiadając wreszcie, rozczarowany i zniechęcony kierował swoje zainteresowanie w inną stronę. Zemsta — ślepa, sterylna, w czystej formie i godna pogardy.

Ale, mówiłem wcześniej o siostrach Freniere. Było już prawie wpół do szóstej, kiedy dotarłem do ich plantacji. Do brzasku było jeszcze jakieś pół godziny. Wśliznąłem się na górną galerię ich domu i zobaczyłem, że wszystkie zgromadziły się w salonie. Nawet nie przebrały się do snu. Świece już się prawie wypaliły. Siedziały tam jak w żałobie, czekając na z góry przesądzone wieści. Wszystkie były ubrane na czarno, taki panował zresztą codzienny zwyczaj w tym domu. W przyciemnionym pokoju czarne ubrania zlewały się z kruczymi włosami, tak że w świetle świec ich oblicza wyglądały jak błyszczące twarze zjaw. Każda smutna na swój sposób i jednocześnie, na swój sposób, odważna w cierpieniu. Jednak jedynie twarz Babette wyrażała zdecydowanie. Wydawało się, że już podjęła postanowienie wzięcia na siebie ciężaru prowadzenia rodziny, gdyby brat nie przeżył tego ranka. Na jej twarzy malowało się coś, co dostrzegałem w twarzy brata, gdy przygotowywał się do pojedynku. Wiele było jeszcze przed nią. Oczekiwała ją wiadomość o śmierci brata, śmierci, za którą odpowiedzialny był Lestat. Zrobiłem wtedy coś, co było dla mnie wielkim ryzykiem. Objawiłem jej swoją obecność. Zrobiłem to, oświetlając swoją twarz. Moja twarz jest, jak możesz to sam zobaczyć, bardzo biała i ma gładką, odbijającą światło powierzchnię, zupełnie jak polerowany marmur.

— Tak. — Chłopak potrząsnął potakująco głową. Wydawał się poruszony. — A tak w ogóle, jest bardzo… bardzo piękna — powiedział wreszcie. — Ciekaw jestem, czy… ale co właściwie wydarzyło się dalej?

— Ciekaw pewnie jesteś, czy byłem przystojnym mężczyzną za życia? — zapytał wampir. Chłopak przytaknął. — Owszem, tak, ogólnie nic się nie zmieniłem. Tylko że gdy byłem młody, po prostu nie zdawałem sobie sprawy, że jestem przystojny. Życie wirowało wokół mnie i zajęty byłem banalnymi sprawami. Wzrok mój nie zatrzymywał się na niczym, nawet na moim odbiciu w lustrze… szczególnie na tym. Ale, oto co uczyniłem. Przysunąłem się bliżej szyby okiennej i pozwoliłem, by światło z zewnątrz oświetliło mi twarz. Stałem tak przez moment, gdy oczy Babette zwrócone były w stronę okna. Chwilę potem cofnąłem się i obraz mój zniknął.

W ciągu kilku sekund wszystkie siostry zdały sobie sprawę, że jakaś dziwna postać pojawiła się za oknem, stworzenie niczym widmo, duch. Czarne służące, które miały wyjść na zewnątrz i zbadać kto to, zdecydowanie odmówiły wykonania polecenia. Z niecierpliwością czekałem na to, co byłoby najbardziej po mojej myśli. Wreszcie tak się stało. Babette ujęła kandelabr z bocznego stolika, zapaliła jego świece i ganiąc wszystkich śmiało wyszła na chłodną galerię. Siostry skupiły się gromadą przy drzwiach jak wielkie czarne ptaki. Jedna z nich krzyknęła, że na pewno brat nie żyje i to Jego duch pojawił się tu na chwilę. Oczywiście, musisz wiedzieć, że Babette nigdy nie brała takich tłumaczeń poważnie i nie przypisywała tego, co widziała, swojej wyobraźni czy duchom. Poczekałem aż przejdzie prawie całą galerię, zanim się do niej odezwałem. Nawet wtedy ukazałem się tylko tak, że widziała jedynie zarys mojej postaci za jedną z kolumn.

— Powiedz siostrom, aby się cofnęły — odezwałem się przyciszonym głosem. — Przyszedłem powiedzieć ci o twoim bracie, Zrób, jak mówię.

Przez moment stała bez ruchu, potem odwróciła się do mnie i próbowała kogoś dostrzec w mroku.

— Mam bardzo mało czasu. Nie uczynię ci krzywdy — powiedziałem. Posłuchała. Rozkazała siostrom, by zamknęły drzwi, a one pośpiesznie wykonały polecenie. Dopiero wtedy wystąpiłem z mroku i stanąłem w świetle świec.

Oczy młodego dziennikarza były szeroko otwarte. Rękę przytknął do ust.

— Czy i dla niej wyglądał pan tak… jak dla mnie? — zapytał. — Pytasz o to z taką niewinnością — odpowiedział wampir. — Tak, przypuszczam, że tak. Tyle że w świetle świec nie mam może tak nienaturalnego wyglądu. Ale wtedy nie zależało mi przecież na tym, by koniecznie udawać zwykłego człowieka.

— Mam tylko minuty — powiedziałem jej natychmiast — ale to, co chcę ci powiedzieć, jest najwyższej wagi. Twój brat walczył dzielnie i zwyciężył w pojedynku — ale czekaj. Musisz wiedzieć, że nie żyje. Śmierć obeszła się z nim bezwzględnie, jak złodziej w nocy, i na nic się zdała jego dobroć ani odwaga. Ale nie to jest najważniejsze. Mam ci coś innego do powiedzenia. Zarządzać plantacją możesz ty i właśnie ty możesz ją uratować. Musisz tylko na to być zdecydowana i nie pozwolić, by stało się inaczej. Musisz przejąć pozycję brata bez względu na to, jakie wywoła to zaskoczenie, głosy protestu czy plotki. Nie słuchaj tego. Wasza ziemia jest dzisiaj taka sama, jak wczoraj, gdy żył jeszcze brat. Nic się nie zmieniło. Musisz zająć jego miejsce. Jeśli tego nie uczynisz, stracicie ziemię, a rodzina będzie zgubiona. Zostaniecie wszystkie z niewielką pensją, skazane na połowę, a może nawet mniej tego, co życie może wam ofiarować. Zapamiętaj więc: Nie podejmuj żadnej decyzji, zanim nie usłyszysz mojej rady. Niech moje wizyty tutaj napełnią cię odwagą, jeśli kiedykolwiek będziesz się wahać. Ty musisz wziąć wasze przyszłe życie w swoje ręce. Ty, gdyż twój brat nie żyje.

Patrząc na nią widziałem, że słyszała każde słowo z tego, co jej powiedziałem. Chciała mi zadać masę pytań, ale nie protestowała, kiedy oznajmiłem, że nie mam już czasu. Używałem wszystkich swoich zdolności, aby tak szybko zostawić ją samą, żeby wyglądało na to, że po prostu zniknąłem. Z ogrodu widziałem jeszcze jej twarz w blasku świec. Widziałem, jak szukała mnie w ciemności, obracając się wokoło. Zobaczyłem też, jak przeżegnała się i weszła do środka, do sióstr.

Wampir uśmiechnął się.

— Tak jak przewidziałem, nikt w sąsiedztwie nie przejął się zjawą, która ukazać się miała Babette Freniere, ale już w pierwszych dniach żałoby wybuchł skandal, gdy stało się jasne, że to ona będzie samodzielnie prowadzić sprawy plantacji. Tymczasem świetnie sobie radziła. Udało się jej zgromadzić olbrzymi posag dla młodszej siostry, a i sama wyszła za mąż następnego roku. W Pointę du Lac, Lestat i ja prawie wcale ze sobą nie rozmawialiśmy.

— Nadal pan tam mieszkał?

— Tak. Nie byłem jeszcze pewien, czy powiedział mi wszystko, co chciałem wiedzieć. Nadal też musiałem udawać. Moja siostra, na przykład, wychodziła za mąż pod moją nieobecność, kiedy leżałem złożony dreszczami malarycznymi. Coś podobnego przydarzyło mi się także, gdy w biały dzień chowano moją matkę. W tym czasie Lestat i ja siadywaliśmy do obiadu każdej nocy ze starszym panem, imitując odgłosy kolacji, słuchając z rozbawieniem, jak kazał nam zjadać wszystko z naszych talerzy i nie popijać zbyt szybko winem. Moją siostrę i jej męża przyjmowałem podczas niezliczonych okropnych migren w swojej całkowicie zaciemnionej sypialni, z kołdrą pod brodą, tłumacząc się bólem, jaki sprawia mi światło. Powierzałem im wtedy duże sumy, aby inwestowali je dla nas wszystkich. Całe szczęście, jej mąż był skończonym idiotą, nieszkodliwym, ale idiotą, typowym produktem czterech pokoleń małżeństw pomiędzy kuzynami.

Ale chociaż wszystko szło dość gładko, zaczęliśmy mieć pewne problemy z niewolnikami. Znaleźli się wśród nich podejrzliwi, a jak zauważyłem, Lestat nadal zabijał każdego, kogo tylko obrał sobie za ofiarę. Ciągle więc rozchodziły się pogłoski o tajemniczych zgonach i morderstwach w tej części wybrzeża. Główne podejrzenia skierowano na nas. Podsłuchałem to któregoś wieczoru, gdy włóczyłem się niczym cień między chatami czarnych.

Pozwól mi jednak najpierw wyjaśnić pewne szczegóły dotyczące charakteru tych niewolników. Działo się to około 1795 roku. Mieszkaliśmy z Lestatem na plantacji już od czterech lat. Inwestowałem pieniądze, które on zdobywał, powiększając obszar naszej ziemi, nabywając mieszkania i domy w mieście, które później wynajmowałem. Sama praca na plantacji nie przynosiła wiele zysku. Była raczej przykrywką dla naszej działalności niż prawdziwą inwestycją. Mówię „naszej”, ale to nieprawda. Nigdy nie przepisałem niczego na Lestata, a — jak zapewne zdajesz sobie sprawę — byłem wtedy w świetle prawa nadal żywy. Ale w 1795 niewolnicy nie byli wcale tacy, jak to się ich przedstawia w filmach i powieściach o Południu. Wcale nie byli łagodnymi ludźmi o brązowej skórze, w szarych łachmanach, mówiącymi dialektem języka angielskiego. Byli Afrykańczykami lub pochodzili z wysp mórz południowych, niektórzy przybyli tu z Santo Domingo. Byli czarni jak węgiel i całkowicie tutaj obcy. Rozmawiali między sobą w swoich afrykańskich językach albo we francuskim patois. Kiedy śpiewali, śpiewali pieśni ze swych krajów, które unosząc się nad polami tworzyły atmosferę egzotyczną i dziwną i zawsze mnie przerażały, nawet wtedy, gdy jeszcze żyłem jako zwykły człowiek. Byli przesądni i mieli własne tajemnice i tradycje. Krótko mówiąc, wtedy jeszcze ich nie pozbawiono afrykańskiego pochodzenia. Niewolnictwo było przekleństwem ich egzystencji, ale nie byli obrabowani z tych cech, które były charakterystyczne dla ich świata. Tolerowali chrzest i skromne ubranie, jakie narzuciło im francuskie prawo katolickie, ale wieczorami zamieniali swoje tanie sukno na powabne, barwne kostiumy, wyrabiali klejnoty z kości zwierząt i kawałków metalu, który polerowali tak długo, że wyglądał jak złoto. Wtedy, po zapadnięciu zmroku, okolice ich chat w Pointę du Lac stawały się całkowicie obcym krajem. Raczej afrykańskim wybrzeżem niż Ameryką. W taką krainę nawet najsurowszy zarządca nie ośmieliłby się i nie zechciałby wstąpić. Dla wampira było to też wspaniałe miejsce.

Nie na długo jednak. Któregoś letniego wieczoru, kiedy znów bawiłem się w cień, podsłuchałem przez otwarte drzwi chaty czarnego nadzorcy rozmowę, która przekonała mnie, że oboje z Lestatem znajdujemy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Niewolnicy wiedzieli już, że nie jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami. Przyciszonym głosem służące opowiadały o tym, jak widziały nas przez szparę w drzwiach, kiedy biesiadowaliśmy przy pustych talerzach, z samymi sztućcami, bez jedzenia, podnosząc puste kieliszki do ust, podczas gdy nasze twarze błyszczały niczym twarze widm w świetle świec, a ślepy starzec był bezsilnym głupcem w naszej mocy. Przez dziurkę od klucza dostrzegły także trumnę Lestata, a jedna z nich została nawet bezlitośnie pobita przez niego za kręcenie się w pobliżu okien jego pokoju. „Nie ma tam łóżka” — wyjawiała tajemnicę jedna drugiej. „On śpi w trumnie, wiem o tym”. Były przekonane, mając tak niezbite dowody, że wiedzą, kim jesteśmy. Co do mnie, to widziały mnie każdego wieczoru, jak pojawiałem się przy kaplicy. Teraz była to już jedynie bezkształtna ruina, gdzie cegła i dzikie wino mieszały się ze sobą, z kwitnącą wiosną glicynią, a latem dzikimi różami. Na starych nie pomalowanych okiennicach, które nigdy nie były otwierane, połyskiwał mech, a kamienne łuki pokrywały pajęcze sieci. Oczywiście, cały czas udawałem, że odwiedzam kaplicę po to, by wspominać tam Pawła. Jasno jednak wynika z rozmowy kobiet, że dłużej już nie wierzyły tym kłamstwom. Przypisywały nam śmierć nie tylko tych niewolników, których znaleziono martwych na polach i na bagnach, śmierć bydła czy koni ale także wszystkie dziwne i niewytłumaczalne wydarzenia; nawet powódź i piorun były bronią Boga w osobistej wojnie wypowiedzianej Louisowi i Lestatowi. Co gorsza jednak, według niewolnic, nie chcemy ustąpić. Jesteśmy diabłami, musimy więc być zniszczeni. Na tym spotkaniu, którego byłem niewidocznym świadkiem, ujrzałem też sporo niewolników z plantacji Freniere.

Oznaczało to, że pogłoska mogła się rozejść po całym wybrzeżu. I choć mocno wierzyłem, że okolica nie dałaby się tak łatwo ponieść fali histerii, wolałem nie ryzykować i nie zostać tutaj zauważony. Szybko wycofałem się i pognałem co koń wyskoczy do domu, aby przekazać Lestatowi, że nasza komedia odgrywania plantatorów skończyła się, że będzie musiał wyrzec się swoich zwyczajów i przeprowadzić do miasta.

Oczywiście sprzeciwił się temu. Ojciec był ciężko chory i mógł tego nie przeżyć. Nie miał też zamiaru uciekać przed głupimi niewolnikami.

— Zabiję ich wszystkich — powiedział spokojnie. — Zdziesiątkuję ich, a reszta ucieknie i wszystko się jakoś ułoży!

— Głupstwa opowiadasz — replikowałem. — Ja w każdym razie odchodzę stąd.

— Ty chcesz, abym odszedł! Ty! — szydził. Budował właśnie na stole domek z niezwykle pięknych, francuskich kart do gry.-Ty pochlipujący tchórzu, wampirze przemierzający aleje miasta w poszukiwaniu kotów i szczurów, gapiący się godzinami w świecie, jakby były ludźmi, wystający na deszczu jak bałwan, aż twoje ubranie nasiąknie wodą i śmierdzi jak stare kufry w szafie, wampirze o wyglądzie zakłopotanego idioty w zoo.

— Nic więcej nie masz mi do powiedzenia? Twoje uporczywe lekceważenie sytuacji stawia nas w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ja mogę mieszkać samotnie w kaplicy, gdy ten dom obróci się w ruinę. Nie dbam o to — powiedziałem mu. To była prawda. — Ale ty — wyrzucałem z siebie szybko — ty musisz mieć wszystkie te rzeczy, musisz „otaczać” się nimi, tworzyć ten nieśmiertelny sklep ze starzyzną, w którym obaj jesteśmy groteskowi. Idź i przyjrzyj się twemu ojcu, a potem powiedz mi, ile mu jeszcze zostało życia, bowiem tylko tak długo pozwolę ci tu zostać, jeżeli w tym czasie niewolnicy nie rzucą się na nas!

Powiedział mi, żebym sam poszedł przyjrzeć się jego ojcu, bo to ja jestem tym, który „obserwuje”. I zrobiłem tak. Stary człowiek rzeczywiście umierał. Oszczędzono mi śmierci mojej matki, umarła bowiem nagle któregoś popołudnia. Znaleziono ją z koszykiem do nici, siedzącą spokojnie w fotelu na podwórku. Odeszła tak, jakby tylko zasnęła. Teraz jednak widziałem śmierć naturalną, śmierć ze starości, powolną agonię ciała i świadomości. Zawsze lubiłem starego, był prosty, sympatyczny i nie wymagający. W ciągu dnia siadał w słońcu na galerii, drzemiąc i wsłuchując się w śpiew ptaków; nocą pogawędka z nami uprzyjemniała mu bezsenność. Umiał grać w szachy, rozpoznawał figury palcami i zapamiętywał ich układ na szachownicy z podziwu godną dokładnością. Chociaż Lestat nigdy nie chciał z nim grać ja robiłem to często. Teraz biedak leżał, głęboko wdychając powietrze, z czołem gorącym i wilgotnym od potu, poduszka wokół jego głowy naznaczona już była mokrymi plamami. Gdy tak jęczał i modlił się o śmierć, Lestat w drugim pokoju zaczął grać na szpinecie. Gwałtownie zamknąłem wieko klawiatury, o mało co nie przytrzaskując mu palców.

— Nie będziesz grał, gdy on umiera — powiedziałem.

— Do diabła! — krzyknął. — Będę grał nawet na bębnach, jeśli zechcę! — To mówiąc, ściągnął z kredensu wielką srebrną platerkę, wsunął palec między jeden z jej dwóch uchwytów i zaczął w nią walić łyżką.

Powiedziałem mu, żeby przestał albo sam go do tego zmuszę. Nagle obaj uciszyliśmy się, gdyż usłyszeliśmy, że starzec wzywa go po imieniu. Chciał z nim porozmawiać, zanim umrze. Powiedziałem Lestatowi, że musi tam pójść. To wołanie z pokoju było straszne.

— Dlaczego muszę? Opiekowałem się nim przez te wszystkie lata. Czy to nie wystarczy?

Wyciągnął z kieszeni pilniczek do paznokci, usadowił się wygodnie w nogach łóżka i zaczął polerować swoje długie paznokcie.

Jednocześnie, musisz to wiedzieć, cały czas byłem świadom obecności niewolników wokół domu. Obserwowali nasz dom i przysłuchiwali się odgłosom z niego dochodzącym. Naprawdę, miałem nadzieję, że stary umrze w przeciągu kilku minut. Już wcześniej, raz czy dwa, zachowanie niektórych niewolników wzbudziło we mnie podejrzenia. Teraz jednak było ich wielu. Zadzwoniłem natychmiast po Daniela, czarnego niewolnika, któremu przekazałem obowiązki zarządcy, zresztą wraz z jego domkiem. Czekając na niego, słyszałem, jak stary mówił coś do Lestata. Ten usiadł, skrzyżowawszy nogi i zajęty był bez reszty piłowaniem swoich paznokci.

— To o tę szkołę chodzi — mówił stary. — Och, wiem… ale co ja ci mogę teraz powiedzieć? — jęczał.

— Lepiej mów — odpowiedział Lestat — bo niedługo umrzesz! Stary wydał z siebie okropny jęk, a ja mu w tym zawtórowałem.

Zdecydowanie czułem wstręt do mojego kompana. Miałem wielką ochotę po prostu wyrzucić go z pokoju.

— No cóż, wiesz, prawda? Nawet taki głupiec, jak ty domyśliłby się tego — dorzucił Lestat.

— Nigdy mi nie wybaczysz, prawda? Nawet teraz, teraz… gdy umieram — odezwał się starzec.

— Nie wiem, o czym mówisz — odpowiedział Lestat.

Moja cierpliwość wyczerpywała się, a stary stawał się coraz bardziej i bardziej podniecony. Błagał gorączkowo, by syn go wysłuchał. Cała ta scena wywoływała u mnie dreszcze. W tym czasie przybył Daniel i w momencie, w którym go ujrzałem, wiedziałem już, że w Pointe du Lac wszystko jest stracone. Gdybym był bardziej uważny, dostrzegłbym to wcześniej. Daniel patrzył na mnie szklanymi oczyma. Dla niego byłem oczywistym potworem. — Ojciec pana Lestata jest bardzo chory, umiera — odezwałem się do niego, ignorując jego wyraz twarzy. — Nie życzę sobie tutaj żadnych hałasów. Niewolnicy muszą zostać dzisiaj na noc w swoich chatach. Doktor jest już w drodze!

Gapił się na mnie, jakbym kłamał. Chwilę później odwrócił wzrok ode mnie i spojrzał zaciekawiony w stronę pokoju starego. Jego twarz wykrzywił straszliwy grymas. Wstałem natychmiast i zajrzałem tam. Lestat niedbale rozparty w nogach łóżka nadal zawzięcie czyścił pilniczkiem swoje paznokcie. Wykrzywiał się przy tym w taki sposób, że widać było wyraźnie jego wielkie zęby. Wampir przerwał. Jego wielkie ramiona trzęsły się od tłumionego śmiechu. Patrzył na chłopaka. Ten wstydliwie spuścił oczy i wbił wzrok w blat stołu. Zdążył jednak przyjrzeć się ustom wampira. Zauważył, że jego wargi były inne niż skóra twarzy, atłasowe i delikatnie zarysowane, ale śmiertelnie blade. Dostrzegł także białe zęby, choć wampir śmiał się w taki sposób, że nie obnażał ich zupełnie. Właściwie to chłopak nie pomyślał o nich aż do tej chwili.

— Możesz sobie wyobrazić — odezwał się ponownie wampir — co to oznaczało? — Musiałem go zabić.

— Co takiego? — odezwał się chłopak.

— Musiałem go zabić. Zaczął uciekać. Mógł wszystkich zaalarmować. Być może dałoby się to jakoś inaczej załatwić, ale nie miałem na to czasu. Pobiegłem więc za nim i dopadłem go w przedpokoju. Zdałem sobie wtedy sprawę, że właśnie robię to, przed czym wzbraniałem się cztery lata, i zatrzymałem się. To był przecież żywy człowiek! W ręku trzymał nóż o kościanym trzonku i gotował się do obrony. Odebrałem go z łatwością i wbiłem mu prosto w serce. Natychmiast przykląkł na kolana, zakrwawionymi palcami obejmując ostrze. Widok krwi, jej zapach doprowadził mnie do szaleństwa. Wydaje mi się, że jęknąłem głośno, ale nie dotknąłem go, nie chciałem. Pamiętam, że Lestat błysnął mi w lustrze nad stolikiem.

— Dlaczegoś to zrobił? — domagał się odpowiedzi. Obróciłem ku niemu twarz z mocnym postanowieniem, że nie może ujrzeć mnie w chwili słabości.

— Stary jest już w przedśmiertnym szoku — oznajmił Lestat i dodał, że nie może zrozumieć nic z tego, co on do niego mówi.

— Niewolnicy, oni wiedzą… musisz do nich iść, przyjrzeć im się — wykrztusiłem. — Ja zaopiekuję się starym.

— Zabij go — powiedział Lestat.

— Oszalałeś — krzyknąłem — on jest twoim ojcem!

— Wiem o tym — odpowiedział — właśnie dlatego ty masz to zrobić. Ja nie potrafię. Gdybym mógł, zrobiłbym to już dawno, przeklęty staruch! — Załamał ręce. — Muszę stąd wyjść. Zobacz, coś zrobił, zabijając tego Murzyna. Nie ma czasu do stracenia. Jego żona przybiegnie tu lada chwila… albo stanie się jeszcze coś gorszego!

Wampir westchnął.

— Wszystko to była prawda. Lestat miał rację. Słyszałem, jak niewolnicy zbierali się wokół domku Daniela, czekając na jego powrót. Daniel był na tyle odważny, że zdobył się na to, by samotnie wejść do nawiedzonego domu. Jeśli nie wróci, niewolnicy wpadną w panikę, zamienią się w niebezpieczną bandę. Powiedziałem Lestatowi, aby ich uspokoił, aby użył całej swej władzy białego pana, jaką ma nad nimi. To mówiąc, wszedłem do sypialni i zatrzasnąłem drzwi. Tu przeżyłem następny szok. Stało się to za sprawą ojca Lestata.

Siedział na łóżku, pochylając się do przodu. Nadal przemawiał do Lestata, błagając go, by mu odpowiedział. Mówił, że rozumie jego gorycz lepiej niż on sam. Był już prawie trupem i nic poza gwałtowną siłą woli nie ożywiało jego ciała. Jego oczy jeszcze głębiej się zapadły, a drżące usta wydawały się jeszcze straszniejsze, w swej starczej, pożółkłej formie. Usiadłem w nogach łóżka. Cierpiałem, że widzę go w takim stanie, więc podałem mu rękę. Nie potrafię nawet opisać, jak bardzo wstrząsnął mną jego widok. Albowiem gdy ja sam zabijam, przynoszę śmierć szybką i bez jej świadomości, pozostawiając ofiarę jakby w zaczarowanym śnie. A to, czego tu doświadczałem, było powolnym rozpadem i gniciem. Ciało nie chciało poddać się wampirowi czasu, który ssał je bezustannie przez lata, aż do końca.

— Lestat — powiedział starzec — choć raz nie bądź dla mnie taki surowy, choć raz bądź dla mnie chłopcem takim, jakim byłeś kiedyś, mój synu!

Powtórzył kilka razy słowo „synu” i powiedział coś jeszcze, czego nie mogłem dosłyszeć, coś o niewinności i niewinności odebranej. Widać było jednakże, że wcale nie postradał zmysłów, jak to sądził Lestat, ale znajdował się w jakimś szczególnym stanie przytomności. Brzemię przeszłości ciążyło na nim z całą mocą, a teraźniejszość, oznaczająca już tylko śmierć, z którą walczył ze wszystkich sił, nie mogła w żaden sposób ulżyć przeszłości. Wiedziałem jednak, że mogę go oszukać, jeśli użyję swego sprytu i umiejętności. Pochylając się blisko nad nim, wyszeptałem: „Ojcze”.

Nie był to glos Lestata, to był mój głos, cichy szept. Ale on uspokoił się natychmiast i pomyślałem, że teraz mógłby umrzeć. Trzymał mnie jednak za rękę jak tonący brzytwy. Mówił coś o wiejskim nauczycielu — podał jakieś przekręcone nazwisko — który odkrył w chłopcu o imieniu Lestat wybitnego ucznia i błagał, by mógł zabrać go do klasztoru na dalszą naukę. Stary przeklinał siebie za to, że zmusił chłopca, by został w domu, i za to, że spalił jego książki.

— Musisz mi wybaczyć, Lestat — zapłakał.

Mocniej uścisnąłem jego rękę, mając nadzieję, że może to wystarczy za odpowiedź, ale staruszek powtórzył:

— Masz wszystko, co potrzeba, aby wspaniale żyć, ale jesteś równie nieczuły i brutalny jak kiedyś, choć wtedy nigdy nie było końca pracy, a zimno i głód znaliśmy dobrze! Lestat, pamiętaj. Byłeś z nich najszlachetniejszy i najdelikatniejszy. Bóg mi wybaczy, jeśli ty mi wybaczysz!

W tej chwili prawdziwy Lestat pojawił się w drzwiach. Na migi pokazałem mu, by się nie odzywał, ale on udawał, że tego nie dostrzega. Musiałem więc szybko wstać, by ojciec nie był zaskoczony tym, że słyszy nagle syna z pewnej odległości.

Niewolnicy uciekli, nim Lestat zbliżył się do nich.

— Ale są gdzieś tam, zbierają się w ciemnościach, słyszę ich — dodał.

Potem wlepił wzrok w starego.

— Zabij go, Louis! — powiedział do mnie. W jego głosie po raz pierwszy usłyszałem nutkę prośby. Zaraz jednak znów wpadł we wściekłość. — No dalej!

— Pochyl się nad nimi i powiedz mu, że wszystko mu wybaczasz, że wybaczasz mu, że zabrał cię ze szkoły, kiedy byłeś chłopcem. Powiedz mu to teraz!

— Co? — Lestat wykrzywił się, tak że jego twarz wyglądała teraz jak naga czaszka. — To, że zabrał mnie ze szkoły? — Wzniósł ręce do góry. — Do diabła z nim. Zabij go — wyrzucił z siebie.

— Nie — odparłem — przebacz mu albo zabij go sam. Dalej, zabij własnego ojca!

Stary człowiek błagał, byśmy powiedzieli mu, o czym mówimy. Ciągle wołał: „synu, synu”, a Lestat tańczył jak szalony wokół łóżka, jak gdyby nogami chciał przebić podłogę.

Podszedłem do koronkowych zasłon. Widziałem i słyszałem niewolników otaczających nasz dom, ich czarne kontury wplecione w noc, zbliżające się.

— Byłeś Józefem pośród swych braci — rzekł stary — najlepszym z nich, ale skąd miałem to wiedzieć? Zrozumiałem to dopiero, kiedy odszedłeś, kiedy wszystkie te lata minęły, nie dając mi żadnego ukojenia, żadnego pocieszenia. A wtedy ty wróciłeś i zabrałeś mnie z farmy, ale to już nie byłeś ty. To nie był ten sam chłopak.

Obróciłem się w kierunku Lestata i dosłownie zaciągnąłem go do łóżka. Nigdy dotąd nie widziałem go tak osłabionego, a zarazem tak wściekłego. Odepchnął mnie od siebie, a potem przykląkł przy łóżku, patrząc na mnie spode łba. Byłem jednak zdecydowany, wyszeptałem:

— Przebacz mu!

— W porządku ojcze, zaśnij w spokoju. Nie mam do ciebie żadnej urazy — powiedział Lestat głosem cienkim i napiętym od skrywanej złości. Stary obrócił się na poduszce i zamruczał coś cicho, z ulgą, ale Lestata już tam nie było. Zatrzymał się na krótko przy drzwiach, rękoma zatykał sobie uszy.

— Nadchodzą — szepnął, a potem obrócił się tak, by mógł mnie widzieć i dodał: — Bierz go. Na Boga, bierz!

Stary nawet nie uświadamiał sobie tego, co wydarzyło się potem. Nigdy już nie obudził się ze swego odurzenia. Pozwoliłem mu szybko wykrwawić się, zadając długie i głębokie cięcie, tak że wkrótce umarł. Nie chciałem, by umierał, zaspokajając moją diabelską namiętność. Ta myśl była mi wstrętna. Wszystko to jednak nie miało już znaczenia. Postanowiłem spalić dom. Nie czekało nas tu już nic dobrego.

Tymczasem Lestat uganiał się za niewolnikami. Sam był w stanie zostawić za sobą takie spustoszenie, że w rezultacie nie pozostałby nikt, kto mógłby opowiedzieć o tej nocy w Pointę du Lac. Teraz i ja przyłączyłem się do niego. Do tej pory zawsze jego dzikość była dla mnie nie do pojęcia, tej nocy ja również obnażyłem kły gotowy do zabijania. Mój równy krok pozwalał z łatwością doścignąć ich niezdarny i żałosny bieg, gdy zapadła zasłona śmierci, czy raczej szaleństwa i wściekłości. Nie im było mierzyć się z siłą i sprawnością wampira. Niewolnicy rozpierzchli się we wszystkich kierunkach. Wbiegłem z powrotem schodami na górę, aby podłożyć ogień.

Lestat wielkimi susami dogonił mnie.

— Co robisz? — wykrzyknął. — Oszalałeś!

Nie było już jednak sposobu, by powstrzymać ogień.

— Uciekli, a ty to wszystko niszczysz.

Nie przestawał się obracać i spoglądać po raz ostatni na delikatny przepych saloniku.

— Wyciągnij swoją trumnę. Masz trzy godziny do brzasku — powiedziałem. Dom był już stosem pogrzebowym.

— Czy ogień był niebezpieczny dla pana? — zapytał chłopak.

— Z całą pewnością — odpowiedział wampir.

— Czy wrócił pan tej nocy do kaplicy? Czy było to bezpieczne?

— Nie, bez wątpienia nie. Około pięćdziesięciu niewolników rozpierzchło się po okolicy. Wielu z nich nie bardzo się uśmiechało życie uciekiniera i z całą pewnością uciekli na plantację Freniere’ów albo na południe, w dół rzeki, do Bel Jardin. Oczywiście, nie miałem zamiaru nocować w kaplicy. Ale wtedy w ogóle mało było czasu na to, by udać się gdziekolwiek.

— A ta kobieta, Babette? — zapytał chłopak. Wampir uśmiechnął się.

— Tak, poszedłem do Babette. Mieszkała wtedy na plantacji ze swoim młodym mężem. Miałem dostatecznie dużo czasu, aby załadować swoją trumnę na wóz i pojechać do niej.

— A co z Lestatem? Wampir westchnął.

— Lestat pojechał ze mną. On sam miał zamiar udać się do Nowego Orleanu i próbował mnie nawet do tego przekonać, ale kiedy zobaczył, że jestem zdecydowany udać się na plantację Freniere’ów, również uznał to rozwiązanie za najszczęśliwsze. Prawdopodobnie w ogóle nie udałoby się nam dotrzeć do Nowego Orleanu. Robiło się już jasno. Nie dla ludzkich oczu, ale dla nas było to wyraźne.

Jeśli chodzi o Babette, to odwiedziłem ją jeszcze kiedyś. Jak ci mówiłem, Babette stała się zgorszeniem całego wybrzeża, po tym jak została sama na plantacji, w domu bez mężczyzn, a nawet bez starszej kobiety. Jej największym problemem było to, że mogła osiągnąć sukces finansowy jedynie kosztem izolacji i społecznego ostracyzmu. Jej wrażliwa natura powodowała, że nie uważała bogactwa za rzecz najistotniejszą. Natomiast rodzina, potomstwo — to było coś, co posiadało dla niej wartość. Chociaż radziła sobie doskonale z plantacją, cały ten skandal odbił się na jej psychice. Wewnętrznie zaczęła się już poddawać. Wtedy, którejś nocy, przyszedłem do niej do ogrodu. Nie pozwalając jej patrzeć na moją twarz, oznajmiłem najłagodniejszym głosem, na jaki było mnie stać, że jestem tą samą osobą, z którą wcześniej rozmawiała, że wiem, jak wygląda jej życie i jak cierpi.

— Nie oczekuj, że ludzie to zrozumieją — powiedziałem jej — to głupcy. Chcą, żebyś z powodu śmierci twego brata wycofała się z interesów. Musisz się im przeciwstawić, ale trzeba to zrobić tak, by nikt nie mógł ci nic zarzucić.

Cały czas słuchała mnie w milczeniu. Powiedziałem jej, aby wydała uroczysty bal połączony z jakąś okazją, najlepiej religijną. Mogłaby, na przykład, wybrać sobie jakiś klasztor w Nowym Orleanie, jakikolwiek, i zaplanować bal filantropijny. Powinna zaprosić najbliższych przyjaciół swej zmarłej matki w charakterze opiekunów balu. Wszystko to powinna robić z absolutną pewnością siebie. Przede wszystkim z pewnością i przekonaniem. Właśnie pewność siebie i moralna czystość były tu najważniejsze.

No cóż, Babette uznała to za genialny pomysł.

— Nie wiem, kim jesteś i pewnie nie powiesz mi tego — powiedziała (to była prawda, nie zamierzałem tego uczynić) — ale mam prawo przypuszczać, że jesteś chyba aniołem.

Błagała, bym pozwolił jej zobaczyć moją twarz. To jest, błagała tak, jak czynią to ludzie pokroju Babette, nie przywykli do jakichkolwiek próśb. To nie znaczy, że była zbyt dumna. Była po prostu uczciwa i miała bardzo silną osobowość, co sprawia, że jej błaganie… ale widzę, że chcesz mi zadać jakieś pytanie. — Wampir przestał mówić.

— Ależ nie, nie — odrzekł chłopak, początkowo starając się to ukryć.

— Nie wahaj się zadawać pytania. Jeśli tylko coś jest nie dopowiedziane… — Twarz wampira pociemniała, zmarszczył brwi, a na jego czole pojawiły się dwa wgłębienia, tuż nad lewą brwią, jak gdyby ktoś wcisnął tam palec. Nadawało mu to szczególnego wyglądu kogoś, kto ma głębokie zmartwienie. — Jeśli tylko jest coś niejasnego w tym, co mówię…

Młody mężczyzna przyłapał się na wpatrywaniu w oczy wampira, na przyglądaniu się jego rzęsom, które jak delikatne, czarne druciki wystawały z cieniutkich i miękkich powiek.

— Pytaj śmiało — usłyszał głos wampira.

— Babette. Mówi pan o niej w szczególny sposób — odrzekł wreszcie. — Można by odnieść wrażenie, że miał pan do niej szczególny stosunek.

— Czy z tego, co mówiłem, można odnieść wrażenie, że nie jestem zdolny do uczuć? — zapytał wampir.

— Ależ nie. Naturalnie. Współczuł pan temu staremu człowiekowi. Został pan przy nim, aby ulżyć jego ostatnim chwilom, choć sam znajdował się pan w niebezpieczeństwie. I to, co odczuwał pan w przypadku młodego Freniere, kiedy Lestat chciał go zabić… Wszystko to wiele wyjaśnia. Ale zastanawiam się właśnie… czy miał pan jakieś specjalne uczucia wobec Babette? I czy to przypadkiem nie słabość do niej sprawiła, że chronił pan całą jej rodzinę?

— Masz na myśli miłość? — powiedział wampir. — Dlaczego wahasz się użyć tego słowa?

— Ponieważ wspomniał pan o niezaangażowaniu, obojętności — odparł chłopak.

— Jak sądzisz, czy aniołowie są wewnętrznie niezaangażowani?

Chłopak myślał przez chwilę.

— Tak — odparł wreszcie.

— Ale czy nie są zdolni do miłości? — zapytał wampir. — Czyż nie spoglądają w oblicze Boga z całkowitym oddaniem i miłością?

Chłopak znów zastanowił się.

— Miłością lub uwielbieniem i adoracją — odrzekł po chwili.

— Co za różnica? — zapytał wampir w zadumaniu. — Co za różnica?

Z całą pewnością nie czekał na odpowiedź.

— Aniołowie odczuwają miłość, dumę… dumę, a może zarozumiałość z powodu upadku swych braci… i nienawiść. Silne przemożne uczucie osób niezaangażowanych w życie, w których uczucie i wola to jedno — powiedział w końcu. Wpatrywał się teraz nieruchomo w blat stołu, jak gdyby ponownie zastanawiał się nad całym tym problemem i niezupełnie był zadowolony ze swych konkluzji. — Odczuwałem w stosunku do Babette… coś bardzo silnego, silne uczucie, co prawda, nie najsilniejsze, o jakim wiem, że istnieje pośród istot ludzkich — znów spoglądał na chłopaka — ale bardzo silne. Babette była dla mnie, na swój sposób, idealną istotą ludzką…

Poruszył się na krześle. Peleryna przesunęła się po nim miękko. Obrócił twarz ku oknu. Chłopak pochylił się do przodu i sprawdził taśmę. Potem wyciągnął drugą kasetę z teczki, prosząc o wybaczenie przerwał wywód wampira i włożył ją do magnetofonu.

— Obawiam się, że zadałem pytanie zbyt osobiste. Nie chciałem, nie miałem takiego zamiaru… — W jego głosie wyczuwało się lekki niepokój.

— Nie, nic podobnego — odrzekł wampir, spoglądając nagle na niego. — To pytanie było bardzo na temat. Tak, byłem zdolny do miłości i odczuwałem ją w pewnym stopniu w stosunku do Babette, choć nie była to największa miłość w moim życiu. Miłość do Babette była jakby zapowiedzią większego uczucia.

Ale pora wrócić do naszej historii. Bal dobroczynny wydany przez Babette okazał się sukcesem i jej powrót do życia towarzyskiego został dzięki temu ugruntowany. Jej pieniądze, hojnie rozdawane, usunęły jakiekolwiek wątpliwości wśród rodzin kawalerów starających się o rękę, i wkrótce też wyszła za mąż. W letnie noce często ją odwiedzałem, nigdy jednak nie dopuszczałem, by mnie dostrzeżono, czy choćby zdano sobie sprawę z mojej obecności. Przychodziłem, by ujrzeć, że jest szczęśliwa i widząc ją taką, sam odczuwałem radość i szczęście.

Tej nocy, po pożarze w Pointę du Lac, zaprowadziłem do Babette także i Lestata. Dawno by pozabijał wszystkich z jej rodziny, gdybym go przed tym nie powstrzymywał. Teraz sądził, że mu na to pozwolę.

— A co by to dało? — zapytałem — nazywasz mnie idiotą, a sam nim jesteś. Czy myślisz, że nie wiem, dlaczego uczyniłeś mnie wampirem? Nie potrafiłeś żyć samodzielnie, nie radziłeś sobie nawet z najprostszymi rzeczami. Od lat to ja wszystko załatwiam, podczas gdy ty rozpierasz się w fotelu. Nie ma już niczego, co mógłbyś mi jeszcze opowiedzieć o życiu. Nie potrzebuję cię. Nie mam z ciebie absolutnie żadnego pożytku. To ty mnie potrzebujesz i uprzedzam cię, jeśli dotkniesz choć jednego z niewolników Franiere, pozbędę się ciebie. Może będziemy musieli walczyć ze sobą, ale nie potrzebuję ci chyba uświadamiać, że mam więcej rozumu w małym palcu niż ty w głowie. Rób więc tak, jak ci mówię.

No cóż, zaskoczyło go to, choć jak mi się wydaje, nie powinno. Zaprotestował oczywiście, utrzymywał, że wiele jeszcze rzeczy muszę od niego usłyszeć. O zagrożeniach, jakie na mnie czekają, o ludziach, których powinienem się strzec, o miejscach na świecie, gdzie nie powinienem pod żadnym pozorem się pojawiać, i tak dalej. Nie mogłem już dłużej tych nonsensów wysłuchiwać. Nie miałem na to zresztą czasu. U zarządcy plantacji Freniere paliły się już światła. Ten raźno się uwijał i próbował uspokoić zbiegłych z naszej plantacji niewolników, jak i stłumić narastający niepokój wśród swoich. Pożar w Pointe du Lac był stąd wyraźnie widoczny na tle nieba. Babette, rzeczowa w działaniu, wysłała wozy z niewolnikami pod nasz dom, aby pomagali przy gaszeniu. Przerażonych zbiegów oddzielono od reszty niewolników. Na razie jeszcze nikt nie dawał wiary ich niesamowitym opowieściom, uważając je za wybryk niewolniczej głupoty. Babette wiedziała, że coś strasznego i przerażającego musiało się wydarzyć. Podejrzewała morderstwo, choć rzecz jasna, nie myślała o żadnych rzeczach nadprzyrodzonych. Siedziała w gabinecie, sporządzając notatki dotyczące pożaru na plantacji, gdy wsunąłem się do jej pokoju. Był już prawie ranek i pozostało mi zaledwie parę minut, aby przekonać ją, że musi nam pomóc. Zacząłem mówić do niej, gdy była odwrócona do mnie tyłem. Nie pozwoliłem jej spojrzeć na mnie, a ona spokojnie wysłuchała, co mam jej do powiedzenia. Wyjawiłem jej, że musimy dostać pokój, gdyż wymagamy odpoczynku.

— Nigdy nie sprowadziłem na twój dom żadnego nieszczęścia czy kłopotów. Teraz proszę cię o klucz i o obietnicę, że nikt, absolutnie nikt, nie wejdzie do tego pokoju aż do jutrzejszej nocy. Wtedy wytłumaczę ci wszystko — byłem prawie na krawędzi rozpaczy. Niebo już się rozjaśniało. Lestat czekał w pobliżu z naszymi trumnami.

— Ale dlaczego zjawiłeś się właśnie u mnie? — zapytała.

— A dlaczego nie? — odparłem. — Czyż nie pomogłem tobie wtedy, gdy tego właśnie najbardziej potrzebowałaś? Czy dwukrotnie nie ofiarowałem ci dobrej rady?

Gdy to mówiłem, widziałem już cień Lestata w oknie gabinetu. Rzucał się tam w panice.

— Daj mi klucz do któregokolwiek z pokoi tego domu. Nie pozwól nikomu zbliżać się do drzwi za dnia. Przyrzekam, że nigdy nie wyrządzę tobie krzywdy.

— A jeśli tego nie zrobię… — odpowiedziała. — Jeśli uważam, że jesteś wysłannikiem szatana?

Zrobiła ruch, jakby chciała odwrócić głowę. Sięgnąłem po świecę i zgasiłem ją. Obróciła się i ujrzała tylko moje kontury na tle szarzejących okien.

— Jeśli tego nie uczynisz, sądząc, że jestem diabłem, umrę — odpowiedziałem spokojnie. — Daj mi klucz. Mógłbym cię teraz zabić, gdyby taka była moja wola, czy tego nie rozumiesz?

Przysunąłem się bliżej, tak że zobaczyła mnie wyraźniej. Cofnęła się gwałtownie, zaciskając palce na oparciu krzesła. — Ale nie zrobię tego. Prędzej sam umrę, niż zrobię ci jakąś krzywdę. Umrę, jeśli nie dasz mi tego klucza.

Dopiąłem celu. Co pomyślała, nie wiem. Ale dała mi na noc jedną z parterowych piwniczek, w której dojrzewało wino. Jestem pewien, że widziała, jak Lestat i ja wtaszczyliśmy tam swoje trumny. Przekręciłem klucz w zamku i zabarykadowałem drzwi.

Minął dzień. Następnego wieczoru Lestat był już na nogach, gdy się przebudziłem.

— A więc dotrzymała słowa.

— Tak, a nawet zrobiła jeszcze więcej. Nie tylko uszanowała spokój naszego zamkniętego pokoju, ale i sama pozamykała go od zewnątrz.

— No, a historie opowiadane przez niewolników… słyszała je przecież.

— Owszem. Lestat pierwszy odkrył, że jesteśmy zamknięci od zewnątrz. Wściekł się. Planował przedostać się do Nowego Orleanu tak szybko, jak tylko było to możliwe. Teraz zaczął patrzeć na mnie podejrzliwie.

— Potrzebowałem ciebie tak długo, jak długo żył mój ojciec — powiedział do mnie, rozpaczliwie szukając jakiegoś ukrytego wyjścia z piwniczki. Nie znalazł go jednak. — Nie myśl, że zgodzę się na wszystko, co zaproponujesz, uprzedzam cię.

— Nie chciał nawet odwrócić się i spojrzeć na mnie. Usiadłem, wytężając słuch, aby zrozumieć głosy w pokojach nad nami. Pragnąłem, by przestał wreszcie gadać. Nie zależało mi bynajmniej na tym, by ujawnić swoje uczucia wobec Babette i związane z tym nadzieje. Myślałem o czymś innym. Pytałeś mnie o uczucia i stan niezaangażowania. Jednym z aspektów, nazwałbym to, uczuciowego niezaangażowania jest swoista dychotomia myśli. Wiesz, że jesteś w niebezpieczeństwie, które grozi ci nawet śmiercią, a jednocześnie możesz myśleć o czymś bardzo abstrakcyjnym i odległym. Tak właśnie wtedy działo się ze mną. Rozmyślałem o tym, jak wyrafinowana mogłaby być nasza przyjaźń, Lestata i moja. Jak mało przeszkód stało na drodze do urzeczywistnienia tego i jak wiele moglibyśmy jeszcze wspólnie przeżyć. Być może bliskość Babette spowodowała, że znalazłem się w takim stanie. Czyż jednak mogłem tak prawdziwie ją poznać? Jedynym sposobem było odebranie jej życia, stanie się jednością z nią, w uścisku śmierci, kiedy to dusza jest jednym z sercem i karmi się nim. Ale moja dusza pragnęła poznać Babette bez potrzeby zabijania jej, bez konieczności pozbawiania jej życia, każdej kropli krwi. A Lestat? Jakże mogliśmy się poznać? Gdyby choć trochę był człowiekiem z charakterem, o niewielkiej zdolności myślenia i wyobraźni. Przypomniałem sobie słowa starego. Lestat był kiedyś wspaniałym uczniem, kochał książki, które zostały spalone. Ja znałem tylko Lestata, który szydził sobie z mojej biblioteki, nazywał ją stosem śmiecia i kurzu, wyśmiewał nieustannie moje czytanie, moje rozmyślania. Uświadomiłem sobie nagle, że dom nad naszymi głowami uspokajał się. Od czasu do czasu słychać było tylko czyjeś kroki i skrzypienie desek, a światło, jakie dochodziło do nas przez szpary w deskach, dawało nikłą, migocącą iluminację. Widziałem, jak Lestat bada ceglane ściany piwniczki z zaciętą twarzą, wykrzywioną w prawdziwie ludzkim grymasie zawodu i frustracji. Byłem całkowicie przekonany o tym, że nasze drogi muszą się rozejść. Natychmiast, choćby rozdzielić nas miał nawet ocean. Zdałem sobie sprawę, że tolerowałem go tak długo tylko z powodu własnych wątpliwości. Oszukiwałem siebie, że zostaję z nim dla starca, dla mojej siostry i jej męża. Ale tak naprawdę obawiałem się, że zna jako wampir pewne podstawowe sekrety naszego życia, których ja sam nie jestem w stanie odkryć. Co więcej, był jedyną istotą pokrewną, jaką znałem. Nigdy dotąd nie powiedział mi, jak sam został wampirem, ani też gdzie mógłbym spotkać kogoś z naszego gatunku. Wszystko to bardzo mnie niepokoiło przez te cztery lata. Nienawidziłem go, chciałem odejść od niego ale przecież, czy mogłem go zostawić?

Tymczasem, gdy wszystkie te myśli przychodziły mi do głowy, Lestat kontynuował swoją diatrybę. Mówił, że mnie nie potrzebował, że nie zamierza godzić się ze wszystkim, a już specjalnie z jakimkolwiek zagrożeniem ze strony Babette.

— Powinniśmy być gotowi, jak tylko drzwi się otworzą — dodał. — Pamiętaj — powiedział do mnie na koniec — szybkością i siłą nie mogą się z nami równać. I strach. Pamiętaj, abyś zawsze wywoływał strach. Tylko nie bądź czasem sentymentalny! Za dużo by nas to kosztowało.

— Lestat, chcesz iść własną drogą, kiedy to się już skończy i wydostaniemy się stąd? — zapytałem go. Chciałem, by to potwierdził. Ja sam nie miałem odwagi. A może raczej nie bardzo jeszcze wiedziałem, czego pragnę.

— Chcę się dostać do Nowego Orleanu — powiedział. — Uprzedzam, że już ciebie nie potrzebuję. Ale aby się stąd wydostać, musimy trzymać się razem. Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wykorzystać swoje nadzwyczajne siły i możliwości. Nie masz właściwego poczucia tego, kim jesteś. Proszę bardzo, użyj swojego daru przekonywania wobec tej kobiety, jeśli nadejdzie sama. Ale jeśli przyjdzie z innymi, bądź przygotowany na to, by zachować się tak, jak przystoi prawdziwemu wampirowi.

— To znaczy jak? — zapytałem, bo nigdy dotąd nie wydawało mi się to taką tajemnicą. — Kim ja właściwie w takim razie jestem?

Popatrzył na mnie z odrazą i uniósł gwałtownie do góry ręce.

— Bądź przygotowany… — dodał, obnażając swoje wspaniałe ostre zęby — do zabijania!

Nagle spojrzał na deski podłogowe nad nami.

— Tam na górze zamierzają chyba spać, słyszysz? Zamilkliśmy. Lestat chodził po pomieszczeniu, a ja siedziałem zamyślony, zastanawiając się, co mógłbym powiedzieć Babette lub raczej — co właściwie odczuwam w stosunku do Babette?

Po pewnym czasie, a trwało to dość długo, nad drzwiami zabłysło światło. Lestat gotował się do skoku. Otworzyły się drzwi. To była Babette. Sama. Weszła do pomieszczenia, przyświecając sobie lampą, nie widziała Lestata, który stał ukryty za nią i cały czas wpatrywał się we mnie.

Nigdy przedtem nie widziałem jej takiej. Włosy miała rozpuszczone do snu, długie, czarne fale zarzucone do tyłu na biały szlafrok. Twarz miała napiętą i malowało się na niej zatroskanie i przestrach. Wszystko to sprawiało, że wydawała się jakby w gorączce, a jej duże brązowe oczy były jeszcze większe. Kochałem jej siłę i uczciwość, całą potęgę jej duszy. Ale nie odczuwałem fizycznego pociągu do niej, takiej namiętności, jaką na przykład ty mógłbyś odczuwać. Choć niewątpliwie wydawała mi się powabniejsza niż jakakolwiek kobieta spośród tych, które znałem za czasów śmiertelnego życia. Nawet w surowym szlafroku jej ramiona i piersi były okrągłe i miękkie. Miała intrygującą duszę, ubraną w dodatku w fascynujące ciało. Ja, który jestem twardy i odporny, a w tej chwili jeszcze zdecydowany na wszystko, poczułem, że nie mogę oprzeć się jej nieodpartemu urokowi. Wiedząc jednak, że mogłoby to skończyć się bardzo źle dla nas, odwróciłem się natychmiast. Zastanawiałem się, czy jeśli zdążyła spojrzeć w moje oczy, dostrzegła, że są martwe i bezduszne.

— Więc to ty jesteś tym, który był u mnie wcześniej — powiedziała wreszcie, jak gdyby nie była pewna.

— I to ty jesteś właścicielem Pointe du Lac. Ty!

Wiedziałem już, gdy mówiła, że musiały dotrzeć do niej najdziksze opowiadania dotyczące ostatniej nocy. Nie było sensu przekonywać jej czy kłamać. Już przedtem przecież objawiłem się jej w swojej nienaturalnej powierzchowności.

— Nie zamierzam uczynić ci krzywdy — odrzekłem. — Potrzebuję tylko wozu i koni… Moje własne konie zostawiłem zeszłej nocy na pastwisku.

Zdawało się, że nie słyszy mnie. Podeszła bliżej, zdecydowana uchwycić moją postać w świetle trzymanej lampy.

Ujrzałem Lestata tuż za nią. Jego cień zlewał się z cieniem Babette. Był gotowy do ataku i niebezpieczny.

— Dasz mi ten wóz? — nalegałem. Wpatrywała się we mnie, z lampą podniesioną do góry i właśnie wtedy, gdy chciałem odwrócić wzrok, dostrzegłem, że jej twarz zaczęła się zmieniać, stała się nieruchoma, bez wyrazu, jakby jej dusza traciła świadomość. Zamknęła oczy i potrząsnęła głową. Przyszło mi do głowy, że w jakiś sposób wprowadziłem ją w trans, bez szczególnego wysiłku z mej strony.

— Kim jesteś? — wyszeptała. — Jesteś wysłannikiem Szatana? Byłeś wysłannikiem Szatana, kiedy zjawiłeś się u mnie po raz pierwszy?

— Diabłem? — zapytałem. Zmartwiło mnie to bardziej, niż myślałem. Jeśli tak sądzi to i moją radę uzna za szatańską. To z kolei zmieni całkowicie jej zapatrywanie na swoje własne życie. A przecież jest pełne godności i dobre. Wiedziałem więc, że nie wolno mi na to pozwolić. Jak wszyscy silni ludzie zawsze skazana była na pewną samotność; żyła trochę poza nawiasem, nie społecznie, lecz towarzysko. Całe jej życie mogło teraz zostać wyraźnie naruszone, gdyby miała zakwestionować swoją własną dobroć. Wpatrywała się we mnie z nie ukrywanym przerażeniem, ale tak, jakby w tym przerażeniu zapomniała zupełnie, w jakim znajduje się niebezpieczeństwie. W tym momencie Lestat, którego przyciągała słabość jak spragnionego woda, chwycił ją za przegub dłoni. Krzyknęła i upuściła lampę. Płomienie skoczyły na rozchlapaną naftę, a Lestat popchnął ją do tyłu w kierunku otwartych drzwi.

— Sprowadź wóz! — rozkazał. — Już, zaraz, i konie. Jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie. I nie mów nic o żadnych diabłach.

Przeskoczyłem przez płomienie, krzycząc na Lestata, by ją zostawił. Nadal przytrzymywał Babette za przeguby dłoni.

— Obudzisz cały dom, jeśli się nie zamkniesz! — krzyknął do mnie. — Zabiję ją! — dodał. — Sprowadź wóz, dalej, wołaj stajennego! — wykrzykiwał do Babette, wypychając ją na zewnątrz.

Przesuwaliśmy się powoli w poprzek ciemnego podwórka. Moje przerażenie było nie do opisania. Babette próbowała nas wypatrzeć w ciemnościach. Nagle zatrzymała się. W domu zapaliło się światło, tuż nad naszymi głowami.

— Nic wam nie dam — wycedziła. Wyciągnąłem rękę, by dotknąć ramienia Lestata i powiedziałem, że sam się muszę tym zająć.

— Zdradzi naszą obecność, jeśli nie dasz mi porozmawiać z nią — szepnąłem do niego.

— Tylko pilnuj się — odpowiedział z odrazą — bądź silny. Nie baw się z nią!

— Teraz idź, kiedy będę do niej mówił… idź do stajni, wyprowadź wóz i konie. Ale nie zabijaj!

Czy posłucha mnie, nie wiedziałem, ale rzucił się do przodu, jak tylko zrobiłem krok w kierunku Babette. Na jej twarzy widać było nie skrywaną wściekłość pomieszaną ze stanowczością.

— Odstąp ode mnie, Szatanie — powiedziała. A ja stałem tak przed nią, niemy, uporczywie się w nią wpatrując. Jej nienawiść paliła mnie jak ogień.

— Dlaczego mówisz takie rzeczy! — zapytałem. — Czy rada, którą ci dałem, była zła? Czy wyrządziłem ci kiedykolwiek krzywdę? Przyszedłem wtedy, aby ci pomóc, aby dodać ci sił. Myślałem wtedy tylko o tobie.

Potrząsnęła głową.

— Dlaczego, dlaczego mówisz do mnie w ten sposób? — zapytała. — Wiem, do czego dopuściłeś tam, w Pointę du Lac. Byłeś tam jak Szatan! Wielu ludzi poszło to zobaczyć. Mój mąż też tam był. Widział dom w kompletnej ruinie, martwe ciała niewolników rozrzucone wszędzie, w sadzie, na polach. Kim jesteś? Dlaczego przemawiasz do mnie tak łagodnie? Czego chcesz ode mnie?

Przywarła do kolumn na ganku i cofała się powoli w stronę holu. Coś przesunęło się nad nami w oświetlonym oknie.

— Nie mogę ci teraz odpowiedzieć — odparłem. — Uwierz mi, że przybyłem wtedy do ciebie tylko po to, aby ci pomóc. Gdybym tylko miał jakiś wybór, nie sprowadzałbym teraz na twój dom tych kłopotów.

Wampir przerwał.

Chłopak z szeroko otwartymi oczyma przesunął się do przodu na krześle. Wampir pozostał w bezruchu, wpatrując się w przestrzeń, zagubiony we własnych myślach i pamięci. Młody człowiek spuścił nagle wzrok, jak gdyby wymagał tego szacunek do starszej osoby. Spojrzał na Louisa i jednak ponownie odwrócił wzrok z twarzą równie zatroskaną jak oblicze wampira. Zaczął coś mówić, ale przerwał.

— Czy tego właśnie chcesz? — szepnął wampir. — Czy to jest to, co chciałeś usłyszeć?

Bezgłośnie odsunął krzesło i podszedł do okna. Chłopak siedział niczym ogłuszony, spoglądając na szerokie ramiona i długą pelerynę. Wampir obrócił nieco głowę.

— Nie odpowiadasz. A więc to nie jest to, czego się spodziewałeś? Chciałeś wywiadu, czegoś co można byłoby nadać w programie radiowym?

— To nie ma znaczenia. Wyrzucę taśmę, jeśli będzie pan chciał. — Reporter wstał. — Przyznaję, że nie wszystko rozumiem. Jak więc mogę prosić o jeszcze? Mogę tylko powiedzieć, że to, co rozumiem… że to, co i tak rozumiem… — chłopak zaplątał się w wypowiedzi — że to, co wiedziałem do tej chwili, jest niczym w stosunku do tego, co mi pan teraz powiedział.

Zrobił krok w kierunku Louisa. Wydawało się, że wampir spogląda w kierunku Divisadero Street. Potem obrócił wolno głowę i spojrzał na niego. Uśmiechnął się. Jego twarz była pogodna, prawie czuła. Chłopak nagle poczuł się nieswojo. Wcisnął dłonie w kieszenie i obrócił się w kierunku stołu. Spojrzał z wyczekiwaniem i powiedział:

— Bardzo proszę… niech pan mówi dalej. Wampir również się obrócił, z założonymi rękoma.

— Dlaczego? — zapytał.

Młody reporter nie wiedział, co odpowiedzieć.

— Ponieważ chcę tego słuchać. — Wzruszył ramionami. — Ponieważ chcę wiedzieć, co się wydarzyło dalej.

— W porządku — odpowiedział Louis z tym samym uśmiechem błąkającym się na ustach. Powrócił na swoje miejsce przy stole i usiadł naprzeciwko chłopaka. Obrócił nieco leżący na stole magnetofon i powiedział:

— Wspaniały wynalazek, naprawdę… ale wróćmy do naszej historii.

Musisz zrozumieć, że to co czułem do Babette, to było olbrzymie pragnienie kontaktu z nią, porozumienia, silniejsze niż jakiekolwiek inne pragnienie, które wtedy odczuwałem… poza może fizycznym pożądaniem… krwi. Było to tak silne, że ujrzałem całą głębię swojej samotności. Wtedy przed laty, kiedy rozmawiałem z nią, była między nami krótkotrwała, ale bezpośrednia więź, równie prosta i satysfakcjonująca jak zwykłe ujęcie kogoś za rękę. Teraz jednakże znaleźliśmy się na odmiennych biegunach. Dla Babette byłem potworem. Już to samo było straszne. Zrobiłbym wszystko, aby zmienić jej myśli. Powiedziałem jej, że rady, które otrzymała ode mnie, były aktem dobrej woli, a nigdy Szatan nie potrafiłby czynić dobra, nawet jeśli leżałoby to w jego planach. „Wiem” — odpowiedziała. Ale rozumiała przez to, że nie może mi już więcej zaufać, chyba że chciałaby zaufać diabłu. Zbliżyłem się do niej, ale cofnęła się. Podniosłem rękę, a ona skuliła się.

— No dobrze — powiedziałem, odczuwając straszliwe rozdrażnienie. — Dlaczego zatem obroniłaś mnie wczoraj w nocy? Dlaczego zjawiłaś się dzisiaj u mnie sama?

Teraz ujrzałem w jej twarzy błysk przebiegłości. Miała swoje powody, ale pod żadnym pozorem mi ich nie zdradzi. Nie była w stanie rozmawiać ze mną otwarcie, nawiązać ze mną takiego porozumienia, jakiego pragnąłem. Nagle poczułem się zmęczony. Noc mijała. Widziałem i słyszałem, jak Lestat wśliznął się do piwnicy, zabierając stamtąd nasze trumny. Był czas najwyższy na ucieczkę. Poczułem, że pragnę jeszcze czegoś… Poczułem potrzebę zabijania i picia krwi. Ale to nie brak krwi był powodem znużenia. To było coś innego, coś o wiele gorszego. Wydało mi się nagle, że ta noc jest tylko jedną z tysięcy innych nocy, nocą, która przechodzi w następną i następną, tworząc wielką linię nocy, której końca na próżno by szukać.

Chyba odwróciłem się od niej i przyłożyłem dłonie do oczu. Czułem się znużony i słaby Wydałem z siebie jakiś dziwaczny odgłos, całkiem bezwolnie. I wtedy, w tym szerokim i opuszczonym pustkowiu nocy, gdzie stałem samotnie i gdzie Babette była jedynie złudzeniem, dostrzegłem nagle rozwiązanie dla siebie, możliwość, której nigdy przedtem nie rozważałem. Rozwiązanie, od którego cały czas uciekałem, pochłonięty światem, zafascynowany zmysłami wampira, zakochany w kolorach, kształtach i dźwiękach, ich nieskończonych odmianach. Babette poruszyła się, ale nie zwróciłem na to uwagi. Wyciągnęła coś z kieszeni. Wielkie kółko z kluczami. Usłyszałem ich brzęk. Wchodziła na schody. „Niech idzie — pomyślałem — diabelskie stworzenie!”

— Odstąp ode mnie, Szatanie — powtórzyłem głośno. Obróciłem się, aby spojrzeć na nią. Zamarła na schodach, jej oczy rozszerzyły się pełne podejrzliwości. Sięgnęła po latarnię wiszącą na ścianie, uchwyciła ją i trzymała, przyciskając niby sakiewkę pełną złotych monet.

— Myślisz, że jestem wysłannikiem Szatana? — zapytałem. Szybko przełożyła latarnię do lewej ręki, by przeżegnać się prawą. Wypowiedziała jakieś łacińskie ledwo słyszalne, słowa. Twarz jej pobladła, brwi uniosły się, nie wyrzekła jednak niczego.

— Czy spodziewasz się, że uniosę się w powietrze w obłoku dymu? — pytałem dalej. — I udam się do piekła, skąd przybyłem? Do Szatana, który mnie tu przysłał? — Stałem przy pierwszym stopniu schodów. — Przypuśćmy, że powiem ci, że nic nie wiem o diable. Przypuśćmy, że mógłbym powiedzieć ci, że nie wiem nawet, czy on w ogóle istnieje!

Jednak tak naprawdę, to właśnie diabła widziałem w krajobrazie moich myśli, to właśnie o nim teraz myślałem. Odwróciłem się od niej. Nie słyszała mnie, nie słuchała mnie nawet. Lestat był już gotów, wiedziałem o tym. Był gotów z wozem i końmi, jakby czekał tam od lat. Spojrzałem w górę schodów. Odniosłem nagle wrażenie, że to mój jedyny brat tam stoi. Mówi coś do mnie podnieconym głosem, coś, co dla niego jest niezwykle ważne, rozpaczliwie istotne. Ale złudzenie szybko minęło. Nagle usłyszałem dźwięk, coś jakby drapanie, i wybuchło jasne światło.

— Nie wiem, czy pochodzę od diabła czy nie! Nie wiem kim jestem — wykrzyknąłem w kierunku Babette. — Mam żyć do końca świata, a nie wiem nawet, kim jestem!

Światło pochodziło od latarni, którą Babette zapaliła nagle zapałką i trzymała teraz tak, że nie mogłem dostrzec jej twarzy. Przez chwilę nic nie widziałem oślepiony światłem, i wtedy nagle zostałem uderzony z całej siły latarnią. Szkło rozprysło się na cegły, a płomienie objęły moje nogi i twarz. Usłyszałem z ciemności krzyk Lestata:

— Zgaś to, zgaś to, idioto. Spalisz się! — I poczułem oślepiony, że coś zwala mnie z nóg. To była rzucona marynarka Lestata. Upadłem bezbronny na filar, obezwładniony nie tyle ogniem i uderzeniem, co raczej faktem, że Babette zdecydowała się mnie zniszczyć.

Wszystko to wydarzyło się zaledwie w kilka chwil. Ogień został ugaszony i oto klęczałem w ciemnościach z rękoma opartymi na ceglanych stopniach. Lestat u szczytu schodów znów trzymał Babette. Wbiegłem na górę za nim, chwyciłem za szyję i odciągnąłem go do tyłu. Odwrócił do mnie swą rozwścieczoną twarz i kopnął mnie. Przywarłem jednak do niego i ściągnąłem go na siebie, w dół schodów. Babette została u góry. Stała jak sparaliżowana. Zobaczyłem ciemny zarys jej postaci na tle nieba i odblask światła w jej oczach.

— No dalej, chodźmy — wymamrotał, gramoląc się z powrotem na nogi. Babette trzymała rękę na gardle. Wytężyłem wzrok, by przebić się przez ciemność. Jej szyja krwawiła.

— Pamiętaj — zdążyłem krzyknąć do niej — mogłem cię zabić! Albo jemu na to pozwolić. Nie uczyniłem tego jednak. Nazwałaś mnie diabłem. Mylisz się!

— A zatem powstrzymał pan Lestata w samą porę — odezwał się reporter.

— Tak. Lestat potrafił zabijać i wysysać krew w mgnieniu oka. Ale uratowałem tylko fizyczne życie Babette. O tym jednak miałem się dowiedzieć dopiero później.

Minęło półtorej godziny, gdy Lestat i ja dotarliśmy do Nowego Orleanu z końmi śmiertelnie wyczerpanymi po szaleńczej jeździe. Zostawiliśmy wóz na bocznej uliczce, tylko przecznicę od nowego hotelu „Hiszpańskiego”. Lestat zaczepił jakiegoś starszego człowieka. Wziął starego pod ramię i wcisnął mu w rękę pięćdziesięciodolarówkę.

— Idź, zamów nam pokoje — dawał mu wskazówki — i trochę szampana. Powiedz, że to dla dwóch dżentelmenów i zapłać z góry.

Masz. Kiedy wrócisz, dam ci drugą pięćdziesiątkę. I uważaj, będę cię miał na oku.

Jego błyszczące oczy zniewalały starego. Wiedziałem, że go zabije, jak tylko ten wróci z hotelu z kluczami i tak się też stało. Siedziałem w wozie, patrząc zmęczonym wzrokiem, jak stary słabł w moich oczach, aż w końcu skonał. Jego ciało przewróciło się jak worek z kamieniami, gdy Lestat wreszcie oderwał się od niego.

— Dobranoc, słodki książę — powiedział. — A oto twoje pięćdziesiąt dolarów.

Wcisnął banknot do kieszeni marynarki trupa, jak gdyby to był kapitalny dowcip.

Teraz pozostało wśliznąć się do hotelu wejściem od podwórza, i spokojnie wejść na górę do wykwintnych pokoi naszego apartamentu. Szampan już połyskiwał w wiaderkach z lodem. Dwa kieliszki stały na srebrnej tacy. Wiedziałem, że Lestat zaraz napełni jeden z nich i usiądzie, wpatrując się w blady, żółtawy kolor szampana. A ja, nadal w transie, leżałem na kanapie, jakby to, co robił, nie miało dla mnie żadnego znaczenia. „Muszę go zostawić albo umrę!” — pomyślałem. „Byłoby słodko umrzeć teraz”. — Tak, umrzeć. Chciałem już kiedyś umrzeć. Teraz też odczuwałem to samo. Dostrzegałem to z taką przejrzystością i z takim spokojem.

— Jesteś chory — powiedział nagle Lestat. — Już prawie świta.

Odsłonił koronkowe zasłony. Zobaczyłem dachy domów i ciemne niebo, a w górze wielką konstelację Oriona.

— Wyjdź lepiej i zabij, polepszy ci się — powiedział nagle Lestat, otwierając okno. Przeszedł przez parapet i usłyszałem, jak jego buty stuknęły miękko o dach budynku poniżej naszego hotelu. Wyszedł po nasze trumny, przynajmniej jedną z nich. Głód, który odczuwałem, wzbierał we mnie jak gorączka. Wyskoczyłem za nim. Pragnienie śmierci jednak pozostało we mnie. Jak najczystsza myśl przechowywana w głębi duszy, pozbawiona emocji. Ale musiałem się też jakoś odżywiać. Mówiłem ci już wcześniej, że wtedy jeszcze nie chciałem zabijać ludzi. Przeszukiwałem więc dachy w poszukiwaniu szczurów.

— Ale dlaczego… Powiedział pan, że Lestat nie powinien był rozpoczynać wtajemniczenia w zabijaniu od ludzi. Czy to oznaczało… czy to oznacza, że był to pewien wybór natury estetycznej raczej niż moralnej?

— Gdybyś mnie zapytał wtedy, powiedziałbym ci, że zdecydowanie estetycznej, że chciałem poznawać śmierć etapami, kolejnymi stopniami wtajemniczeń, i że doświadczenia związane ze śmiercią człowieka pragnąłem zachować na później, gdy moje rozumienie tych spraw będzie głębsze i dojrzalsze. W rzeczywistości, wszystko to miało jednak podstawy etyczne, moralne. Wszystkie decyzje estetyczne są tak naprawdę decyzjami moralnymi.

— Nie bardzo rozumiem — powiedział chłopak. — Myślałem, że decyzje estetyczne pozostają całkowicie bez związku z etyką czy moralnością. Co, na przykład, z tak banalną sytuacją, kiedy artysta zostawia swoją żonę i dzieci, by móc malować? Albo Neron grający na harfie, gdy płonął Rzym?

— Obie decyzje były decyzjami moralnymi. W umyśle artysty obie służyły wyższemu dobru. Cały konflikt powstaje pomiędzy moralnością artysty i moralnością społeczeństwa, w którym żyje, a nie między estetyką a moralnością czy etyką. Często nie rozumie się tego i stąd tyle tragedii, tyle marnowania talentów. Na przykład, artysta kradnący farby ze sklepu wyobraża sobie, że dokonał nieuniknionego choć niemoralnego wyboru, w związku z czym widzi potem siebie jako pozbawionego łaski. Nieunikniona jest wtedy rozpacz i małostkowa odpowiedzialność, jak gdyby moralność była wielkim, szklanym światem, który może zostać przypadkowo całkowicie strzaskany jednym postępkiem. Muszę ci jednak powiedzieć, że wcale nie to zaprzątało mi wtedy głowę. Wydawało mi się, że zdecydowałem się na zabijanie zwierząt wyłącznie z powodów estetycznych i nie angażowałem się w wielkie moralne pytanie, czy z powodu mojej obecnej natury zostanę potępiony czy nie.

Bo widzisz, choć Lestat nigdy mi nic nie powiedział o diabłach czy piekle, wierzyłem, że i tak stałem się potępiony z chwilą, kiedy tylko przeszedłem na jego stronę, tak jak Judasz musiał w to wierzyć, kiedy zakładał pętlę ze sznura na swoją szyję. Rozumiesz?

Chłopak nie odpowiedział. Przez moment chciał coś powiedzieć, ale zaniechał tego. Widać było wyraźnie wypieki na jego policzkach.

— A czy tak rzeczywiście było? — zapytał cicho.

Wampir nie poruszył się. Uśmiechnął się lekko. Chłopak przypatrywał mu się teraz tak, jak gdyby zobaczył go po raz pierwszy.

— Być może… — odrzekł wampir, poprawiając się na krześle i krzyżując nogi — powinniśmy jednak o wszystkim mówić po kolei, może więc wrócę raczej do głównej historii.

— Tak, proszę — powiedział młody reporter.

— Jak już ci mówiłem, tej nocy byłem wstrząśnięty. Poprzednio zupełnie nie zastanawiałem się nad sprawą mojej tożsamości, teraz jednak myśl o tym całkowicie mną zawładnęła. Być wampirem i żyć dalej — nie bardzo już miałem na to ochotę. No cóż, w rezultacie odczuwałem wszystko tak, jak miałoby to miejsce w przypadku człowieka śmiertelnego. Po prostu dążyłem do zaspokojenia przynajmniej moich pragnień czysto fizycznych, naturalnych, co w moim przypadku było pragnieniem zaspokojenia głodu, pożądania krwi. Sądzę, że użyłem tego jako wytłumaczenia przed samym sobą. Mówiłem ci już, co oznacza zabijanie dla wampira i z tego, co powiedziałem, łatwo możesz sobie wyobrazić, jaka jest różnica między szczurem a człowiekiem.

Zeskoczyłem w mroczną ulicę za Lestatem. Minąłem parę przecznic. Na ulicach było wtedy mnóstwo błota. Miasto w nim tonęło, a w porównaniu z dzisiejszymi czasami światła były rzadkie jak latarnie morskie na oceanie. Nawet przy porannych przebłyskach jedynie okna mansardowe i wysokie ganki odróżniało się w ciemnościach, a dla zwykłego człowieka wąskie uliczki były czarne jak smoła. Czy jestem potępiony? Czy jestem wysłannikiem diabła? Czy moja natura jest szatańska? Zadawałem sobie te pytania bez końca. A jeśli tak jest, to dlaczego buntuję się przeciwko temu, drżę, kiedy Babette zamierza się na mnie płonącą latarnią, odwracam się z obrzydzeniem, kiedy Lestat zabija. W jakim stopniu stałem się już wampirem, a w jakim kierują mną jeszcze ludzkie odruchy?

Dokąd mam pójść? Pragnienie śmierci przesłoniło mi wzrastającą potrzebę nasycenia, krwi. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo byłem spragniony, jak moje żyły łaknęły nowej krwi, jak pulsowały moje skronie. W końcu tylko to przedarło się do mojej świadomości, wypełniając mnie trudnym do zniesienia niepokojem. Rozdzierany z jednej strony przez pragnienie samozagłady, a z drugiej, trawiony coraz silniej odczuwanym pędem do zabijania, stałem na pustej, opuszczonej uliczce zupełnie zdezorientowany. Usłyszałem nagle płaczące dziecko, dziewczynkę, gdzieś w głębi stojącego obok domu. Przylgnąłem do ściany. Początkowo, całkiem beznamiętnie, chciałem tylko zrozumieć przyczynę jej płaczu. Zobaczyłem ją za szybą. Była zmęczona, cierpiąca i całkiem sama. Płakała już tak długo, że wkrótce przestałaby chyba z wyczerpania. Wsunąłem rękę pod ciężką drewnianą okiennicę i pociągnąłem tak silnie, że haczyk puścił. Mała siedziała tam w ciemnym pokoju obok martwego ciała kobiety, która nie żyła już od kilku dni. Cały pokój zagracony był walizami i pakunkami, jak gdyby spora grupa ludzi pakowała się tam do odjazdu. Matka dziewczynki leżała na wpół ubrana na podłodze. Jej ciało już się rozkładało, a poza dzieckiem, w pokoju nie było nikogo. Po chwili dziecko dostrzegło mnie i zaczęło mówić, że muszę coś zrobić, aby pomóc jego matce. Dziewczynka miała najwyżej pięć lat. Była bardzo chuda, a na twarzy brud mieszał się ze łzami. Błagała o pomoc. Chciały dostać się na statek, zanim przyszła zaraza. Ich ojciec czekał na nie. Zaczęła potrząsać matką i krzyczeć żałośnie i rozpaczliwie, a potem spojrzała na mnie i znowu zaczęła płakać.

Musisz zrozumieć, że fizyczna potrzeba krwi spalała mnie wewnętrznie. Nie przeżyłbym jeszcze jednego dnia bez posiłku. Były jednak inne możliwości. Ulice roiły się od szczurów, a gdzieś całkiem blisko jakiś pies wył rozpaczliwie. Mogłem uciec z pokoju, gdybym chciał, posilić się gdzieś na dole i z łatwością wrócić. Ale pytanie znowu powróciło i tłukło się w mojej głowie: Czy jestem potępiony? Bo jeśli tak, to dlaczego odczuwam taki żal wobec tej małej, dla jej wymizerowanej twarzyczki? Dlaczego pragnę dotknąć jej drobnych delikatnych ramion, posadzić ją sobie na kolanach, co właśnie zrobiłem, czuć jak pochyla główkę i wtulają we mnie, kiedy delikatnie gładzę jej atłasowe włosy? Dlaczego to robię? Jeżeli jestem potępiony, to muszę pragnąć jej śmierci, muszę uczynić z niej wyłącznie pożywienie dla swojej wyklętej egzystencji, ponieważ będąc potępiony, muszę jej nienawidzić.

I kiedy tak nad tym rozmyślałem, ujrzałem twarz Babette wykrzywioną nienawiścią, gdy trzymała latarnię, czekając na odpowiedni moment, by ją zapalić. I przed oczyma stanął mi Lestat. Nienawidziłem go. Wtedy zrozumiałem, tak, jestem potępiony, a to jest piekło, i w tej samej chwili pochyliłem się i wbiłem zęby w jej malutką szyję. Słysząc jej cichutki krzyk, wyszeptałem, gdy tylko poczułem gorącą krew na ustach:

— To tylko chwila, nie będzie bólu…

Przywarła do mnie i wkrótce nie byłem w stanie nic więcej powiedzieć. Przez cztery lata nie smakowałem ludzkiej krwi, a teraz słyszałem jej serce w tym straszliwym rytmie, I to jakie serce! Szybkie, wytrwałe serce dziecka, bijące niczym malutka pięść waląca w drzwi, krzyczące: Nie chcę umierać, nie chcę umierać, nie mogę umrzeć. Nie mogę… Jej serce ciągnęło moje coraz szybciej, bez wytchnienia, soczysta krew wdzierała się zbyt szybko w moje żyły. Pokój zaczął wirować. Zacząłem, wbrew sobie, wpatrywać się w jej pochyloną główkę, otwarte usta. Spojrzałem na dół, na ponury obraz twarzy matki. Jej na wpół przymknięte powiekami oczy zamigotały przez moment, jakby ożyła! Zrzuciłem z siebie dziecko. Dziewczynka leżała teraz na podłodze jak rzucona na ziemię lalka z powykręcanymi rękami i nogami. Odwracając się w ślepym przestrachu przed matką i gotując się do ucieczki, ujrzałem nagle znajomą postać w oknie. To był Lestat. Cofnął się właśnie nieco od okna i zanosił śmiechem. Jego ciało pochyliło się, jak gdyby tańczył na zabłoconej ulicy.

— Louis, Louis — szydził i wskazywał na mnie swoim długim kościstym palcem, jakby chciał powiedzieć, że przyłapał mnie wreszcie. Jednym susem przeskoczył parapet, odepchnął mnie na bok i chwytając z łóżka cuchnącego trupa matki zaczął tańczyć z nią upiorny taniec.

— Wielki Boże — wyszeptał chłopak.

— Tak, mógłbym powiedzieć to samo — odrzekł wampir. — Potknął się o dziecko, gdy tak ciągnął matkę, zataczając z nią w pokoju coraz większe koła, podśpiewując w tańcu. Jej zmatowiałe włosy opadły na twarz, gdy głowa odbita w podrygu opadła odrzucona do tyłu, a czarna ciecz zaczęła sączyć się z ust. Odepchnął ją na podłogę. Byłem już za oknem i biegłem ulicą, ale w chwilę później dogonił mnie.

— Boisz się, Louis? — krzyknął. — Boisz się? Dziecko żyje, Louis. Zostawiłeś ją jeszcze dyszącą. Czy mam tam wrócić i uczynić ją wampirem? Moglibyśmy ją wykorzystać, Louis. Pomyśl tylko, jakie piękne ubranka moglibyśmy kupować dla niej. Louis, poczekaj. Wrócę tam po nią, jeśli powiesz tylko słówko!

Biegł tak za mną całą drogę do hotelu. Cały czas, nawet gdy wybrałem drogę po dachach, mając nadzieję, że tam go zgubię. Był nadal obok mnie, gdy wskakiwałem w okno saloniku. Obróciłem się z wściekłością i zatrzasnąłem je. Tuż przed nim. Uderzył w nie, z rękoma rozrzuconymi jak ptak, który chce przelecieć przez szkło. Rama zatrzęsła się. Dosłownie postradałem zmysły. Chodziłem po pokoju, zastanawiając się, w jaki sposób go zabić. Wyobraziłem sobie jego ciało spalone na popiół, leżące na dachu poniżej. Rozsądek opuścił mnie całkowicie, zżerała mnie wściekłość. Kiedy wreszcie znalazł się w pokoju, wybijając szybę, zaatakowałem go i walczyliśmy jak nigdy dotąd. Powstrzymała mnie myśl o piekle, myśl o nas, będących dwiema duszami piekielnymi mocującymi się w nienawiści. Straciłem pewność siebie, cel walki, oparcie. Leżałem już wtedy na podłodze, a on stał nade mną z oczyma zimnymi, choć jego pierś unosiła się i opadała ciężko.

— Jesteś głupcem, Louis — powiedział. Głos miał spokojny i opanowany. Był tak spokojny, że przywrócił mi przytomność. — Słońce już wschodzi — dodał, pierś nadal unosiła mu się ciężko po walce. Mrużąc oczy patrzył w stronę okna. Nigdy go takim nie widziałem. Nasza walka na swój sposób wydobyła na wierzch jego lepszą część, a może coś innego.

— Bierz swoją trumnę — powiedział do mnie bez najmniejszego gniewu i złości — ale jutrzejszej nocy… porozmawiamy.

Tak, byłem bardziej niż zaskoczony. Lestat i rozmowa! Nie mogłem sobie tego wyobrazić. Nigdy ze sobą tak naprawdę nie rozmawialiśmy. Wydaje mi się, że dokładnie opisałem ci nasze potyczki, nasze wściekłe starcia.

— Potrzebował pana pieniędzy, pana domów — wtrącił chłopak — albo też może obawiał się żyć w samotności, podobnie jak pan to odczuwał.

— Oczywiście, i ja o tym myślałem. Przyszło mi nawet do głowy, że ma zamiar uśmiercić mnie sposobem, którego nie mogłem się nawet domyślić. Widzisz, nie byłem wtedy pewien, dlaczego budzę się co wieczór? Czy automatycznie wychodzę z kamiennego snu? Dlaczego czasem zdarza się to wcześniej niż normalnie? Była to jedna z tych rzeczy, których Lestat nie chciał mi wytłumaczyć. Często zdarzało się, że on był już na nogach, gdy ja dopiero się budziłem. Tego ranka zatrzasnąłem wieko trumny z wyraźnym niepokojem.

Powinienem ci teraz właściwie wyjaśnić, że zatrzaskiwanie wieka trumny, w której śpimy, zawsze jest niepokojące. Przypomina to trochę stół operacyjny i poddanie się narkozie. Nawet przypadkowa ingerencja intruza może spowodować śmierć.

— Ale w jaki sposób mógłby Lestat spowodować pańską śmierć? Nie miał przecież możliwości wystawienia trumny na światło dzienne, bo sam nie wytrzymywał takiego światła.

— To prawda, ale wstając przede mną, mógł na przykład zablokować wieko mojej trumny albo ją podpalić. Podstawową sprawą było właśnie to, że nie wiedziałem, co mógł zrobić i czego można oczekiwać z jego strony. Czy było jeszcze coś, o czym on wiedział, a ja nie byłem tego nadal świadomy?

Nic wtedy na to nie można było poradzić i z głową pełną myśli o tej zmarłej kobiecie i dziecku, położyłem się i zasnąłem, wydając siebie na pastwę przygnębiających snów.

— A więc pan śni! — wykrzyknął chłopak.

— Często. Żałuję czasami, że tak się dzieje. Tak długich i przejrzystych snów nigdy nie miałem za mojego śmiertelnego życia, ale nigdy też takich majaków i koszmarów. Na początku te sny tak mnie absorbowały, że walczyłem z przebudzeniem tak długo, jak tylko mogłem, i leżałem czasami godzinami, myśląc o tych snach, aż mijało prawie pół nocy. Oszołomiony nimi często zastanawiałem się nad ich znaczeniem. Pod wieloma względami były równie ulotne i nieuchwytne jak sny ludzi śmiertelnych. W snach pojawiał się na przykład mój brat. Był blisko mnie, gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią. Wzywał, abym mu pomógł. Często też śniła mi się Babette, a prawie zawsze pojawiała się w moich snach pustynia, spustoszona ziemia nocy, stanowiąc tło dla wszystkiego, co mi się przyśniło. Pustynia, pustka, którą widziałem tej samej nocy, kiedy zostałem przeklęty przez Babette. Było tak, jak gdyby wszystkie postacie przechadzały się i mówiły coś o opuszczonym gmachu mojej wyklętej duszy. Nie pamiętam, co przyśniło mi się owej nocy. Być może dlatego, że zbyt dobrze zapamiętałem następny wieczór i moją rozmowę z Lestatem. Widzę, że jesteś tym również zaciekawiony.

No cóż, jak powiedziałem, Lestat zaskoczył mnie i zdumiał swoim opanowaniem, swoją rozwagą. To prawda. Tego wieczoru jednak po przebudzeniu zachowywał się jak dawniej, przynajmniej na początku. Nie byliśmy sami. W saloniku przebywały kobiety. Kilka świec stało na małych stoliczkach i rzeźbionym bufecie. Lestat ramieniem obejmował jedną z kobiet i całował ją. Była bardzo piękna i bardzo pijana. Wielka oszołomiona lalka, której starannie ułożony kornet zsuwał się powoli na nagie ramiona i częściowo odsłonięte piersi. Druga z kobiet siedziała przy stole, na którym stały resztki kolacji, i popijała wino z kieliszka. Widziałem, że ucztowali. Lestat, udając oczywiście, że je… Nawiasem mówiąc, byłbyś zaskoczony, jak łatwo oszukać ludzi, udając tylko, że spożywa się posiłek. Ta kobieta przy stole była wyraźnie znudzona. Wszystko to na moment zelektryzowało mnie. Nie wiedziałem do czego zmierza Lestat. Gdybym wszedł teraz do pokoju, ta druga z pewnością zwróciłaby na mnie uwagę. Co miało się tu wydarzyć? Nie mogłem sobie tego wyobrazić, poza tym, że na pewno przeznaczył obie na nasze dzisiejsze ofiary. Kobieta siedząca z Lestatem na kanapie przekomarzała się z nim, wypominając mu jego zimne pocałunki, chłód i brak zainteresowania jej wdziękami. Z kolei siedząca przy stole przyglądała się temu ciemnymi, migdałowymi oczyma. Kiedy Lestat podniósł się z kanapy i podszedł do niej, kładąc dłonie na jej nagich białych ramionach, jej twarz rozjaśniła się w triumfie. Pochylając się teraz, aby ją pocałować, Lestat dostrzegł mnie przez szczelinę w drzwiach. Jego oczy wpatrywały się we mnie zaledwie przez chwilę, po czym ponownie podjął rozmowę z paniami. Pochylił się nad stołem i zdmuchnął stojące tam świece.

— Tu jest za ciemno — usłyszałem głos kobiety siedzącej na kanapie.

— Zostaw nas samych — odpowiedziała ta druga. Lestat usiadł obok niej i zapraszającym gestem wskazał jej swoje kolana. Usiadła, obejmując go jednocześnie lewą ręką za szyję, gdy prawą gładziła jego jasne włosy.

— Twoja skóra jest lodowata — powiedziała, odrywając się nieco od niego.

— Nie zawsze — odpowiedział Lestat i zanurzył swą twarz w jej miękkie ciało przy szyi. Przyglądałem się temu wszystkiemu zafascynowany. Lestat był niezwykle sprytny, absolutnie występny i zły, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo był zręczny. W pewnej chwili wbił zęby prosto w jej ciało, jednocześnie przyciskając palcem gardło, drugą ręką zamykając ją w silnym uścisku, tak że pił krew swojej ofiary, podczas gdy druga kobieta nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, co się dzieje.

— Twoja przyjaciółka nie ma zupełnie głowy do wina — powiedział, ześlizgując się z krzesła i sadowiąc ją, już bez życia, przy stole, ze złożonymi rękoma i wtuloną w nie głową.

— Jest głupia — odparła tamta. Wstała i podeszła do okna. Spoglądała teraz na światło lamp ulicznych. W Nowym Orleanie przeważały wtedy, jak wiesz, niskie piętrowe domy. W takiej przejrzystej nocy jak ta, oświetlone światłem lamp ulice wyglądały niezwykle uroczo z okien takich wysokich domów, jakim niewątpliwie był nowy hotel „Hiszpański”. Tej nocy gwiazdy wisiały nisko nad przyciemnionym światłem miasta.

— Potrafię ogrzać twoje chłodne ciało znacznie lepiej niż ona. — Obróciła się do Lestata i muszę wyznać, odczułem pewną ulgę, że zajmie się także tą drugą. Ale dla niego nie było to takie proste.

— Naprawdę tak myślisz? — odrzekł. Ujął jej rękę, a ona zauważyła:

— Już jesteś gorący.

— Ma pan na myśli krew, która go ogrzała — powiedział chłopak.

— O tak — odrzekł wampir. — Po zabójstwie wampir jest gorący, zupełnie jak ty teraz.

Podjął dalej opowiadanie, zerkając przez chwilę na młodego mężczyznę i uśmiechając się lekko.

— Co to ja mówiłem… aha, Lestat trzymał teraz rękę tej kobiety w swojej i mówił, że ogrzała go jej przyjaciółka. Jego twarz, oczywiście, cała była zarumieniona i bardzo zmieniona. Przysunął się do niej bliżej, a ona zaczęła go całować, zauważając przy okazji ze śmiechem, że jest prawdziwym wulkanem namiętności.

— Ach, ale cena jest wysoka — zauważył Lestat, udając nagły smutek. — Twoja piękna przyjaciółka… — wzruszył ramionami — wyczerpałem ją.

Wstał, odsuwając się do tyłu, jakby zapraszał, by kobieta podeszła do stołu. Uczyniła to z poczuciem pewnej wyższości malującej się na twarzy. Pochyliła się, by lepiej przyjrzeć się swej towarzyszce. Początkowo szybko straciła nią zainteresowanie, aż nagle dostrzegła coś. Serwetkę. Zatrzymały się na niej ostatnie krople krwi z przegryzionego gardła. Podniosła ją, usiłując lepiej dojrzeć w ciemności.

— Rozpuść włosy — powiedział cicho Lestat. Posłuchała. Ściągnęła ostatni związany loki jasne włosy opadły swobodnie na plecy.

— Miękka — powiedział — taka miękka. Tak właśnie sobie ciebie wyobrażam leżącą na atłasowym łożu.

— Mówisz takie rzeczy — drażniła się z nim swawolnie, odwracając się do niego plecami.

— Czy wiesz, o jakim łóżku myślę?

— Zaśmiała się i odrzekła, że może sobie wyobrazić tylko jego łóżko. Spoglądała na niego, gdy zbliżał się i ani na chwilę nie odwracając wzroku od swojej przyjaciółki, delikatnie szturchnęła jej ciało tak, że odchyliło się do tyłu na krześle i upadło, wpatrując się szklistymi oczyma w podłogę. Kobieta z trudem łapała powietrze. Rzuciła się nieporadnie jak najdalej od trupa, zahaczając o stoliczek i prawie go przewracając. Świeczki spadły ze stolika i zgasły.

— Zgaś światło… i oto stało się — powiedział miękko Lestat. I wtedy wziął ją w ramiona, szamoczącą się, i zatopił w niej swe zęby.

— Co pan myślał, przyglądając się temu wszystkiemu? — zapytał chłopak. — Czy chciał pan go powstrzymać, tak jak przed zabiciem Freniere’a?

— Nie — odrzekł wampir. — Nie mógłbym go nawet zatrzymać. Musisz też zrozumieć, że wiedziałem przecież, iż co noc zabija ludzi. Zwierzęta nie satysfakcjonowały go. Zostawiał je sobie, gdyby zawiodło już wszystko inne. Jeśli odczuwałem jakąś sympatię do tych kobiet, to i tak była głęboko ukryta w moim własnym niepokoju. Nadal jeszcze czułem w piersi ten mały młoteczek, to serce owego umierającego dziecka. Nadal jeszcze paliły moją świadomość pytania dotyczące mojej własnej, rozdwojonej natury. Byłem zły, że Lestat sprokurował dla mnie to przedstawienie, czekając z zabiciem obu kobiet aż do mojego przebudzenia. Ponownie zacząłem się zastanawiać, czy mógłbym uwolnić się od niego. Czułem też wyjątkową, jak nigdy dotąd, odrazę do własnej słabości.

Tymczasem Lestat posadził oba śliczne ciała przy stole i spacerował po pokoju, zapalając wszystkie świece, aż zrobiło się jasno jak przy weselnej uczcie.

— Wejdź, Louis — powiedział. — Zamówiłbym i dla ciebie towarzyszkę, ale wiem, że sam wolisz sobie wybierać towarzystwo. Szkoda, że mademoiselle Freniere lubi ciskać płonącymi latarniami. To byłoby trochę nieporęczne na przyjęciu, nie sądzisz? Szczególnie tu w hotelu, co?

Usadowił sobie jasnowłosą dziewczynę tak, że głowa jej spoczywała bokiem na adamaszkowym oparciu krzesła, podczas gdy druga, ciemniejsza, miała głowę pochyloną z brodą opartą tuż nad piersią. Jej twarz w tym czasie wyblakła i rysy twarzy nabrały surowego wyglądu, jak gdyby za życia wyłącznie wewnętrzny ogień jej osobowości czynił ją piękną. Ta druga jednak wyglądała, jakby spała. Nie byłem nawet pewien, czy rzeczywiście już nie żyje. Lestat zadał jej dwa cięcia, jedno w szyję i drugie powyżej lewej piersi. Z obu ran nadal sączyła się krew. Uniósł jej rękę, ujmując przegub dłoni, po czym naciął nożem żyły. Napełnił dwa kieliszki i ruchem ręki zaprosił mnie do stołu.

— Odchodzę — powiedziałem do niego natychmiast. — Właśnie chciałem ci to powiedzieć.

— Spodziewałem się tego — odpowiedział, rozpierając się wygodniej w krześle. — Pomyślałem także, że mógłbyś to zrobić z jakimś kwiecistym przemówieniem. Powiedz mi, jaki to ze mnie potwór, jakim jestem wulgarnym maniakiem.

— Nie oceniam ciebie i nie jestem już tobą zainteresowany. Interesuje mnie teraz tylko moja własna natura. Doszedłem do wniosku, że nie powiesz mi o niej. Używasz wiedzy, jaką posiadłeś wyłącznie dla budowania osobistej potęgi — powiedziałem mu. I przypuszczam, że oznajmiając podobną rzecz, podobnie jak jest to wśród ludzi, wcale nie oczekiwałem uczciwej odpowiedzi. Nawet na niego nie patrzyłem. Właściwie to słuchałem tylko własnych wypowiadanych słów. Ale gdy skończyłem, dostrzegłem, że jego twarz znowu przybiera taki sam wyraz jak wtedy, gdy oznajmił, że porozmawiamy. On mnie słuchał! Wysłuchał tego, co mam mu do powiedzenia. Nagle poczułem się zbity z pantałyku. Poczułem, że przepaść między nami boli mnie jak niegdyś.

— Dlaczego stałeś się wampirem? — wyrzuciłem z siebie. — I dlaczego takim właśnie wampirem: żądnym zemsty, rozkoszującym się odbieraniem ludzkiego życia. Ta dziewczyna, dlaczego ją zabiłeś? Dlaczego tak ją przeraziłeś, zanim pozbawiłeś życia? I dlaczego teraz ułożyłeś ją w groteskowy sposób, jakbyś kusił bogów, aby zesłali na ciebie przekleństwa za twoje bluźnierstwo?

Słuchał tego wszystkiego, nic nie mówiąc, i w ciszy, jaka zapanowała po moich ostatnich słowach, znów poczułem się zbity z tropu. Oczy Lestata były szeroko otwarte i zamyślone. Widziałem go już takiego kiedyś, ale z całą pewnością nie wtedy, gdy rozmawiał ze mną.

— Jak myślisz, kim jest wampir? — zapytał mnie wreszcie szczerze.

— Nie usiłuję nawet udawać, że wiem. Ty natomiast tak. Kimże więc jest? — odrzekłem. Nic mi na to nie odpowiedział. Jak gdyby wyczuł nieszczerość w pytaniu i złość. Po prostu siedział tam, spoglądając na mnie z tym samym nieruchomym wyrazem twarzy. Wreszcie powiedziałem:

— Wiem, że kiedy odejdę od ciebie, będę próbował dowiedzieć się tego. Zmierzę świat wszerz i wzdłuż, jeśli będę musiał, aby odszukać inne wampiry. Wiem, że muszą gdzieś być. Nie widzę powodów, dlaczego nie mieliby być liczni. Jestem przekonany, że odszukam wampira, z którym będę miał więcej wspólnego niż z tobą. Wampira, który rozumie wiedzę tak samo jak ja i używa swojej wyższej natury, aby poznać tajemnice, o których tobie nawet się nie śniło. Jeśli nie powiedziałeś mi wszystkiego, dowiem się tego od nich, kiedy tylko ich odszukam.

Potrząsnął głową.

— Louis — powiedział — jesteś zakochany w swojej śmiertelnej ludzkiej naturze. Gonisz za widmami twojej wcześniejszej świadomości. Freniere, jego siostra… to są dla ciebie obrazy tego, czym byłeś i czym nadal pragnąłbyś pozostać. A w twoim romansie ze śmiertelnym życiem pozostajesz nieżywy dla swojej natury wampira! Natychmiast zaprzeczyłem.

— Moja natura wampira jest dla mnie największym przeżyciem i doświadczeniem. Wszystko to, co działo się wcześniej, było pogmatwane, zaciemnione. Brnąłem przez moje śmiertelne życie niczym ślepiec, posuwając się po omacku od jednego stałego przedmiotu do drugiego. Dopiero wtedy, gdy stałem się wampirem, zacząłem po raz pierwszy szanować życie jako takie. Wcześniej nigdy nie dostrzegałem żyjącej, pulsującej życiem istoty ludzkiej. Nigdy nie wiedziałem, co to jest życie, dopóki nie zaczęło kończyć się w moich rękach, w czerwonych obwódkach wokół mych skrwawionych ust!

Złapałem się na wpatrywaniu w parę kobiet, z których ta ciemniejsza zaczęła już przybierać trupią bladość. Blondynka jeszcze oddychała.

— Jeszcze żyje! — powiedziałem nagle do niego.

— Wiem. Zostaw ją w spokoju — odpowiedział mi. Podniósł jej dłoń, unosząc za przegub i ponownie naciął żyły i napełnił swój kieliszek. — Wszystko to, co mówisz, ma sens — podjął rozmowę, pociągając z kieliszka. — Ty jesteś intelektualistą, ja nim nigdy nie byłem. To, czego się nauczyłem, zawdzięczam innym ludziom, ich rozmowom, którym się przysłuchiwałem, a nie książkom. Nigdy nie chodziłem dość długo do szkoły. Ale nie jestem głupi, a ty musisz mnie słuchać, ponieważ znajdujesz się w niebezpieczeństwie. Nie znasz swojej natury wampira. Jesteś jak dorosły człowiek, który spoglądając wstecz na swoje dzieciństwo, dochodzi do wniosku, że nigdy go nie doceniał. Nie możesz, jako mężczyzna, powrócić do żłobka i bawić się swoimi zabawkami, dopraszając się miłości i opieki tylko dlatego, że znasz ich wartość. Podobnie jest z twoją śmiertelną naturą. Zrezygnowałeś z niej, prawda. Ale nie potrafisz zrezygnować ze świata ludzkich uczuć, nawet teraz, gdy patrzysz nań nowymi oczyma.

— Wiem o tym doskonale — odrzekłem. — Ale czymże właśnie jest ta nasza natura! Jeżeli mogę żyć, karmiąc się krwią zwierząt, dlaczego nie powinienem żyć właśnie tak, zamiast poruszać się po świecie, przynosząc nieszczęścia i śmierć istotom ludzkim!

— Czy to czyni cię szczęśliwym? — zapytał. — Brniesz przez noc, odżywiając się szczurami jak jakiś nędzarz i zerkasz smętnie w okna swojej Babette, przepełniony zatroskaniem, a przecież bezradny jak bogini, która nocą przychodziła, by patrzeć na Endymiona, lecz nigdy nie mogła go mieć. Przypuśćmy, że mógłbyś ją wziąć w ramiona, a ona nie spoglądałaby na ciebie z przerażeniem i odrazą, co wtedy? Kilka krótkich lat, podczas których musiałbyś przyglądać się, jak pożera ją śmiertelność, jak cierpi, a potem umiera na twych oczach. Czy to uczyniłoby ciebie szczęśliwym? To przecież obłęd, Louis. To bezcelowe. A to, co naprawdę jest przed tobą, to właśnie prawdziwa natura wampira, którą jest zabijanie. Gwarantuję ci bowiem, że jeśli przespacerujesz się dzisiaj po ulicy miasta i zaatakujesz jakąś kobietę, równie piękną i bogatą jak Babette, i ssać będziesz jej krew, aż poczujesz, że jej ciało bezwładnie osuwa się u twych stóp, nie będziesz już więcej pragnął widzieć jej profilu w świetle świec ani wystawać pod jej oknem, by usłyszeć jej głos. Wypełniony będziesz, Louis, tak jak ma właśnie być, życiem, które możesz sam przytrzymać; a kiedy to minie, znowu poczujesz głód tego samego, i jeszcze raz, i jeszcze raz, bez końca. Czerwień w tym kieliszku będzie równie czerwona, róże na tej tapecie równie delikatnie naszkicowane. I księżyc będzie taki sam, i takie same migotanie płomienia świecy. I z tą samą wrażliwością, którą tak pielęgnujesz, widzieć będziesz śmierć w całym swoim pięknie. Czy ty tego nie rozumiesz, Louis? Jedynie ty ze wszystkich stworzeń możesz widzieć śmierć w ten sposób. Ty… jedynie… w świetle księżyca… możesz uderzyć niczym boska wyrocznia.

Lestat przerwał i oparł się na krześle. Opróżnił kieliszek, a jego wzrok przesuwał się po nieprzytomnej kobiecie. Jej biust unosił się ciężko, brwi ściągnęły się, jak gdyby odzyskiwała przytomność. Jęknęła. Lestat nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób, sądziłem zresztą, że niezdolny jest do wypowiedzenia takich słów. — Wampiry są zabójcami — podjął dalej — drapieżnikami, których wszystkowidzące oczy z obojętnością patrzą na świat. To zdolność oglądania życia ludzkiego w jego całości, bez żadnego sentymentalnego i ckliwego żalu, ale z pełną, podniecającą satysfakcją, wynikającą z poczucia stanowienia kresu dla niego, z poczucia bezpośredniego aktywnego udziału w boskim planie.

— Tak ty to postrzegasz — zaprotestowałem. Dziewczyna jęknęła ponownie, jej twarz była bardzo blada. Głowa odchyliła się na oparcie krzesła.

— Bo tak właśnie jest — odpowiedział. — Mówisz o odszukaniu innych wampirów! Wampiry są zabójcami! Nie potrzebują ciebie z tą twoją wrażliwością! Zobaczą ciebie o wiele wcześniej, nim ty ich dostrzeżesz, i zobaczą także twoją wadę, nie wzbudzisz ich zaufania, będą czekali na okazję, aby cię zgładzić. Będą chcieli cię zgładzić nawet wtedy, gdybyś był taki jak ja. Ponieważ są samotnymi drapieżcami. Nie potrzebują towarzystwa, tak jak drapieżne koty w dżungli. Są zazdrosne o swoje tajemnice i o swoje tereny. Jeśli napotkasz je w niewielkich grupach, to wyłącznie z powodu bezpieczeństwa, i zawsze jedne będą niewolnikami drugich, tak jak ty jesteś moim.

— Nie jestem twoim niewolnikiem — odpowiedziałem. Ale nawet w momencie wypowiadania tych słów zdałem sobie sprawę, że cały ten czas tak było.

— Tak właśnie rośnie potęga wampira… poprzez niewolnictwo. Jakżeby inaczej? — odrzekł. Raz jeszcze podniósł rękę dziewczyny. Krzyknęła, gdy wbił nóż w jej ciało. Wolno otworzyła oczy, w chwili gdy Lestat trzymał jej rozciętą rękę nad kieliszkiem. Mrugnęła i usiłowała utrzymać je otwarte. Wydawało się, jakby niewidzialna zasłona pokryła jej oczy.

— Jesteś zmęczona, prawda? — zapytał Lestat. Patrzyła na niego, jakby w rzeczywistości nie widziała go. — Chcesz spać?

— Tak… — jęknęła cicho. Podniósł ją i zaniósł do sypialni. Nasze trumny spoczywały na dywanie i opierały się o ścianę. Było tam łóżko z atłasową pościelą. Lestat jednak nie ułożył jej na łóżku. Wolno położył ją do swojej trumny.

— Co robisz? — zapytałem go, podchodząc do progu sypialni. Dziewczyna rozglądała się po pokoju jak przerażone dziecko.

— Nieee — jęczała. Gdy Lestat zamknął wieko trumny, zaczęła krzyczeć. Wieko trumny tłumiło jej głos.

— Dlaczego to robisz, Lestat? — zapytałem.

— Lubię to — odrzekł. — Sprawia mi to przyjemność. — Spojrzał na mnie. — Nie mówię wcale, że i tobie ma to sprawiać przyjemność. Zostaw sobie twoje odczucia estetyczne na inne okazje. Zabijaj szybko, jeśli chcesz, ale zabijaj! Naucz się, że i ty jesteś zabójcą! Ach!

— Rozpostarł ręce w odrazie. Dziewczyna przestała krzyczeć. Przysunął sobie krzesełko o zakrzywionych nogach do trumny. Usiadł i krzyżując nogi, przyglądał się jej. Była pokryta czarną politurą i nie miała takiego prostokątnego kształtu jak współczesne trumny. Zwężała się u obu końców, a rozszerzała w miejscu, gdzie ciału zmarłego składano ręce na piersi. Kształt trumny sugerował trochę formę ciała człowieka. Wieko otwarło się i dziewczyna usiadła zdziwiona, z dzikimi oczyma. Wargi miała sine, drżała.

— Połóż się, kochanie — Lestat odezwał się do niej i popchnął ją z powrotem do trumny. Leżała tam teraz, prawie w ataku histerii, gapiąc się na niego. — Już nie żyjesz — powiedział, a ona krzyknęła i obróciła się desperacko w trumnie, jak gdyby jej ciało mogło się stamtąd wyrwać na boki lub dołem.

— To przecież trumna, trumna! — krzyknęła. — Wypuść mnie.

— Koniec końców wszystkich nas czeka trumna — powiedział Lestat. — Leż spokojnie, moja miłości. Ta trumna jest twoją trumną. Większość z nas nawet nie wie, jak to jest być w swej trumnie. Ty już teraz wiesz!

Trudno było powiedzieć, czy dziewczyna słucha tego czy nie. Zachowywała się jak oszalała. Ale dostrzegła mnie w drzwiach. Zaprzestała szamotaniny i spoglądając najpierw na Lestata, a potem na mnie, krzyknęła:

— Niech mi pan pomoże! Lestat spojrzał na mnie.

— Spodziewałem się, że będziesz czuł te rzeczy instynktownie, tak jak to miało miejsce w moim przypadku. Kiedy pokazałem tobie pierwsze zabójstwo, sądziłem, że spragniony będziesz następnych, że do ludzkiego życia podchodzić będziesz jak do napełnionej czary. Tak jak ja to odczuwałem. Ale tak się nie stało. Cały czas wstrzymywałem się przed wyprostowaniem ciebie, ponieważ byłeś słabeuszem i mięczakiem. Przyglądałem się tobie, jak bawiłeś się nocą w cień, jak wpatrywałeś się w padający deszcz, i myślałem: Łatwo będzie nim pokierować, jest prosty. Ale ty jesteś słaby, Louis.

Jesteś jak napiętnowany. Jesteś ofiarą dla wampirów, a teraz i dla ludzi. Jest tak, jakbyś pragnął, abyśmy obaj zginęli.

— Nie mogę wprost znieść tego, co ty wyprawiasz — powiedziałem, odwracając się do niego plecami. Oczy tej dziewczyny paliły mnie, wgryzały się w moje ciało. Cały czas wpatrywała się we mnie.

— Nie możesz tego wytrzymać! — odrzekł. — Sam widziałem cię zeszłej nocy z tym dzieckiem. Jesteś wampirem, tak samo jak ja!

Wstał i podszedł do mnie, ale dziewczyna znowu podniosła się, więc zawrócił i wepchnął ją raz jeszcze do trumny.

— Czy nie uważasz, że moglibyśmy i ją uczynić wampirem? Wspólnie z nią dzielić nasze życie? — zapytał. Prawie od razu odrzekłem:

— Nie!

— Dlaczego? Dlatego, że jest tylko kurwą? — zapytał. — W dodatku cholernie drogą kurwą.

— Czy ona może jeszcze żyć? — zapytałem Lestata.

— Wzruszające! — odpowiedział. — Nie, już nie może!

— Więc zabij ją!

Dziewczyna zaczęła krzyczeć. Lestat po prostu usiadł i przyglądał się. Obróciłem się. Uśmiechał się, a dziewczyna odwróciła swą twarz do atłasu i pochlipywała. Odchodziła już od zmysłów, płakała i modliła się do Dziewicy Maryi, aby ją uratowała, rękoma przykrywała twarz, to znowu trzymała je nad głową. Z nadciętego przegubu sączyła się krew i rozmazywała po włosach i atlasowym obiciu. Pochyliłem się nad trumną. Umierała, to jasne, oczy jej płonęły, ale tkanka wokół była już niebieskawa. Teraz ona uśmiechnęła się.

— Nie pozwolisz, abym umarła, prawda? — wyszeptała. — Uratujesz mnie!

Lestat wyciągnął rękę i podniósł jej dłoń za przegub.

— Ale już za późno, kochanie — powiedział. — Spójrz na swoje ręce, na piersi.

A potem dotknął rany na gardle. Natychmiast sama chwyciła się obiema rękoma za gardło, ciężko dysząc, z ustami otwartymi w niemym krzyku. Wpatrywałem się w Lestata. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego to robi. Jego twarz była równie spokojna jak moja teraz, bardziej może ożywiona z powodu wypitej krwi, ale zimna i pozbawiona zupełnie emocji. Nie rzucał złych spojrzeń niczym sceniczny czarny charakter i nie rozkoszował się jej cierpieniem. Nie, po prostu beznamiętnie patrzył na nią.

— Nigdy nie chciałam być zła — krzyczała przez dłoń. — Robiłam tylko to, co musiałam. Nie pozwolisz, by to mogło się zdarzyć, wypuścisz mnie. Nie mogę umrzeć w taki sposób. Nie mogę! Szlochała. Jej łkanie było żałosne i ciche.

— Pozwolisz mi odejść. Muszę iść do księdza. Pozwolisz mi odejść?

— Ale mój przyjaciel jest właśnie księdzem — powiedział Lestat, uśmiechając się. Jak gdyby wydało mu się to dobrym żartem. — To już twój pogrzeb, najdroższa. Widzisz, byłaś na przyjęciu i umarłaś. Ale Bóg dał ci jeszcze jedną szansę na odkupienie. Rozumiesz? Wyznaj mu wszystkie swoje grzechy.

Na początku potrząsnęła głową, ale potem spojrzała na mnie raz jeszcze tymi swoimi błagającymi oczyma.

— Czy to prawda? — wyszeptała.

— No cóż — powiedział Lestat — coś mi się wydaje, że nie jesteś pełna skruchy, moja droga, będę musiał zamknąć wieko.

— Skończ już z tym, Lestat! — krzyknąłem na niego. Dziewczyna znowu krzyczała i nie mogłem już dłużej tego znieść. Pochyliłem się nad nią i ująłem za rękę.

— Nie pamiętam moich grzechów — powiedziała, gdy ja patrzyłem na jej nadgarstek zdecydowany już na to, żeby ją dobić.

— Za późno, by je sobie przypominać. Powiedz tylko Bogu, że żałujesz. Wtedy umrzesz i będzie po wszystkim.

Położyła się znów z powrotem na wznak i zamknęła oczy. Wbiłem zęby w jej nadgarstek i wyssałem resztkę krwi. Poruszyła się raz, jak gdyby we śnie i wypowiedziała jakieś imię, a później kiedy poczułem, że rytm jej serca zwalnia, odsunąłem się od niej, oszołomiony, zakłopotany, przez chwilę rękoma szukając oparcia na framudze drzwi. Widziałem ją jakby we śnie, płomienie świec odbijały się w moich oczach, widziałem, jak leży w zupełnym już bezruchu.

Lestat siedział spokojny i opanowany obok niej, jak żałobnik. Jego twarz była nieruchoma i martwa.

— Louis — powiedział do mnie — czy ty nie rozumiesz, że spokój zapanuje w tobie tylko wtedy, kiedy będziesz to robił każdej nocy? Nie ma niczego innego. To właśnie jest wszystkim.

Jego głos był prawie czuły. Wstał i położył obie dłonie na moich ramionach. Żachnąłem się, ale nie na tyle, aby odepchnąć go od siebie, wyszedłem do saloniku.

— Chodź ze mną na ulice, jest późno, nie piłeś dzisiaj wiele, pozwól, niech ci pokażę, kim jesteś naprawdę! Wybacz mi, jeśli wcześniej to spartaczyłem, zbyt wiele zostawiłem naturze. Chodź!

— Nie mogę już tego znieść, Lestat — powiedziałem do niego. — Źle dobierasz sobie towarzyszy.

— Ale, Louis, nawet jeszcze nie spróbowałeś!

Wampir przerwał swoje opowiadanie. Z uwagą przyglądał się chłopakowi, ale ten nic nie mówił.

— Miał rację, nie dość wypiłem tej nocy i poruszony przerażeniem dziewczyny, pozwoliłem wyprowadzić się z hotelu tylnym wyjściem. Pobliska sala taneczna na Conde Street, a także i cała wąska uliczka były zupełnie zatłoczone. W owym czasie w hotelach wydawano przyjęcia z kolacją, a rodziny plantatorów licznie zamieszkiwały w mieście. Mijaliśmy ich teraz jak zmory nocne. Moja agonia była nie do zniesienia. Nigdy dotąd za czasów mojego śmiertelnego życia nie odczuwałem takiego psychicznego bólu, a wszystko za sprawą słów Lestata, które tym razem wydały mi się całkiem sensowne. Rzeczywiście, odczuwałem spokój tylko wtedy, kiedy zabijałem, choćby przez chwilę. Nie ulegało wątpliwości, że zabijanie czegokolwiek niższego niż istota ludzka przynosiło niedosyt. Widok ludzi przyciągał mnie. Lubiłem przyglądać się ich życiu przez szybę. Żaden więc był ze mnie wampir. I w swoim bólu zapytywałem sam siebie irracjonalnie, jak dziecko, czy nie ma powrotu, czy nie mogę być znowu człowiekiem? Nawet wtedy, kiedy czułem ciepłą krew tej dziewczyny w sobie i odczuwałem to fizyczne podniecenie i siłę, zadawałem sobie po cichu to właśnie pytanie. Twarze ludzi mijały mnie jak płomienie tańczących świec. Zanurzałem się w ciemność, byłem już zmęczony tą ciągłą tęsknotą, przyglądałem się gwiazdom i myślałem. Tak, on ma rację. Wiem, że to, co on mówi, to prawda, ale nie mogę znieść tej prawdy, po prostu nie mogę jej znieść.

Nagle przyszedł czas na jeden z tych frapujących mnie momentów. Ulica całkowicie wyludniła się, oddaliliśmy się od głównych arterii miasta i zbliżaliśmy się do przedmieść. Wokoło nie było już oświetlenia, tylko pojedyncze światła w oknach i dobiegające z daleka odgłosy śmiejących się ludzi. Ale ani żywej duszy. Nikogo. Poczułem nagle wiatr od rzeki i gorące powietrze nocy. Lestat stał obok mnie tak nieruchomo, że zdawał się być jak z kamienia. W ciemnościach nad długim niskim rzędem spadzistych dachów górowały masywne kształty dębów. Przez moment nie czułem bólu. Przygnębienie minęło. Zamknąłem oczy, usłyszałem wiatr i odgłosy wody płynącej miękko i szybko w rzece. To była piękna chwila, wiedziałem jednak, że nie potrwa długo, że oddali się ode mnie jak coś wyrwanego mi z objęć, i że będę gonił, aby to odzyskać, rozpaczliwie samotny, bardziej niż jakiekolwiek stworzenie tego świata. Nagle jakiś głos zadudnił głęboko w dźwiękach nocy, jak bębnienie:

— Rób to, co nakazuje ci twoja natura. To zaledwie początek. Rób to, co nakazuje ci twoja natura.

Chwila minęła. Stanąłem jak ta dziewczyna w salonie w hotelu, oszołomiony i gotów przyjąć natychmiast najdrobniejszą wskazówkę.

— Ból jest straszny dla ciebie — powiedział Lestat. — Odczuwasz go mocniej niż inne istoty, ponieważ jesteś wampirem. Nie chcesz, aby tak się dalej działo?

— Nie — odpowiedziałem. — Będę się czuł z tą naturą związany, bezwolny wobec niej, jakby pochwycony przez taniec.

— Tak. — Poczułem uścisk jego ręki. — Nie odwracaj się od tego, chodź ze mną.

Szybko poprowadził mnie przez ulicę, odwracając się za każdym razem, gdy tylko zawahałem się, wyciągając do mnie rękę z uśmiechem na ustach. Jego obecność była równie zdumiewająca jak tej nocy, gdy przyszedł po mnie i powiedział, że zostanę wampirem.

— Zło zależy od punktu widzenia — szepnął. — Jesteśmy nieśmiertelni. To, co nas czeka w przyszłości, to bogate uczty, których wartości sumienie nie może oszacować. Bóg zabija i tak też będzie z nami. Odbiera życie bogatym i biednym, i my też tak będziemy robić. Chcę dzisiaj dziecka. Jestem jak matka… chcę dziecka!

Powinienem był wiedzieć, co ma na myśli. Ale nie wiedziałem. Zahipnotyzował mnie, zaczarował. Tańczyłem tak, jak zagrał, zupełnie jak wtedy, kiedy byłem śmiertelny. Mówił teraz do mnie:

— Nie bój się! Twój ból minie!

Przeszliśmy do ulicy, na której okna były oświetlone. Było to miejsce wynajmowanych domów. Roiło się tu od marynarzy, flisaków. Weszliśmy w wąskie drzwi, a potem wąskie kamienne przejście, w którym swój własny oddech słyszałem jak wycie wiatru. Lestat skradał się wzdłuż ściany, straciłem go z oczu i dopiero po chwili ujrzałem jego cień w świetle otwartych drzwi obok cienia innego człowieka. Ich głowy były pochylone, szept rozchodził się jak szelest suchych liści. Przysunąłem się bliżej, obawiając się, że nagle to ożywienie we mnie może prysnąć. Znowu poczułem chłód samotności, chłód winy.

— Ona tam jest — nucił Lestat. — Twój zraniony ptaszek. Twoja córka.

— O czym ty mówisz?

— Uratowałeś ją — szepnął. — Wiedziałem o tym. Zostawiłeś okno szeroko otwarte i przechodnie tu właśnie ją przynieśli.

Dziecko, ta mała dziewczynka! Z trudem łapałem powietrze. Ale on już prowadził mnie przez drzwi, pokazywał długą salę pełną drewnianych łóżek. W każdym łóżku leżało dziecko przykryte wąskim białym prześcieradłem. Na końcu oddziału paliła się jedna świeczka, oświetlając pochyloną nad małym biurkiem siostrę. Szliśmy głównym przejściem między rzędami łóżek.

— Głodujące dzieci, sieroty — rzucił Lestat. — Dzieci zarazy i gorączki.

Zatrzymał się. Zobaczyłem małą dziewczynkę leżącą w łóżku. Nadszedł mężczyzna, z którym Lestat zamienił wcześniej kilka zdań i obaj ponownie zaczęli coś cicho szeptać, aby nie obudzić śpiących dzieci. Jakieś dziecko w sąsiednim pokoju zaczęło krzyczeć. Siostra wstała pośpiesznie i szybkim krokiem udała się obok. Teraz zobaczyłem, jak lekarz pochylił się i otulił dziecko w prześcieradło. Lestat wyciągnął pieniądze z kieszeni i położył je na łóżku. Doktor coś mówił o tym, jak bardzo się cieszy, że przyszliśmy po nią, i o tym, że większość dzieci to sieroty i nikt się nimi nie interesuje. Przybywają tutaj na statkach, czasami osierocone dzieci są tak małe, że nie mogą nawet powiedzieć, które martwe ciało jest ciałem matki. Wydawało mu się, że Lestat był ojcem dziecka.

W chwilę później Lestat biegł już ulicą z dzieckiem na rękach. Białe prześcieradło połyskiwało na tle jego czarnego płaszcza i peleryny, i nawet ja, ze wzrokiem wampira, ulegałem czasami złudzeniu, że to samo prześcieradło płynęło przez noc, jak unoszony wiatrem kształt. Wreszcie dopadłem go, gdy zbliżaliśmy się do oświetlonego lampami Place d’Armes. Dziewczynka leżała blada na ramionach wampira, ale jej policzki nadal były pełne jak śliweczki, choć straciła wiele krwi i bliska była śmierci. Otworzyła oczy, czy raczej jej powieki uniosły się lekko; z trudem pod długimi kręconymi rzęsami ujrzałem smugę bieli.

— Lestat, co ty robisz? Dokąd ją zabierasz? — domagałem się odpowiedzi. Ale sam wiedziałem aż nadto dobrze. Zmierzał ku naszemu mieszkaniu w hotelu. Oba ciała martwych kobiet leżały tak, jakeśmy je zostawili. Jedna starannie ułożona w trumnie, jak gdyby jej ciałem zajął się już przedsiębiorca pogrzebowy, druga siedząca w fotelu przy stole. Lestat przebiegł koło nich Jakby wcale ich nie zauważył, gdy ja tymczasem przyglądałem się im jak zafascynowany. Świece wypaliły się już całkowicie i jedyne światło dawał księżyc i uliczne lampy. Widziałem lodowaty i błyszczący profil Lestata, gdy układał dziecko na poduszce.

— Podejdź tutaj, Louis, przecież nie nasyciłeś się wczoraj. Wiem, że nie — powiedział z tym samym spokojnym, przekonującym głosem, który tak zręcznie wykorzystywał tego wieczoru. Uchwycił mnie za rękę. Była ciepła. Ściskał mnie mocno. — Spójrz na nią, Louis, jak słodko i pulchnie wygląda, jak gdyby nawet śmierć nie mogła odebrać jej świeżości, wola życia jest zbyt silna! Śmierć może uczynić rzeźbę z jej malutkich ust i okrągłych rączek, ale nie może sprawić by zwiędła i wyblakła! Pamiętasz, jak bardzo chciałeś jej, gdy tylko zobaczyłeś ją tam, w tym pokoju.

Zaprzeczyłem. Nigdy nie chciałem jej zabić. Nie miałem takiego zamiaru. Ale wtedy nagle przypomniałem sobie dwie sprzeczne rzeczy, które rozdzierały mnie w mojej agonii. Przypomniałem sobie silne uderzenia jej serduszka na tle moich i zapragnąłem czuć to raz jeszcze. Tak silnie, że musiałem odwrócić się od niej, leżącej w łóżku, i chyba wybiegłbym z pokoju, gdyby nie mocny uścisk Lestata. Z drugiej strony przypomniałem sobie twarz jej matki i ten moment przerażenia, kiedy upuściłem dziecko, a on wszedł do pokoju. Ale teraz nie kpił ze mnie. Wprawiał mnie w zakłopotanie.

— Chcesz ją, Louis. Czy rozumiesz teraz, kiedy już zdecydowałeś się na nią, że możesz mieć kogokolwiek sobie zażyczysz? Chciałeś ją zeszłej nocy, ale stchórzyłeś i dlatego jeszcze żyje — wiedziałem, że mówi prawdę. Znów odczuwałem pragnienie tej ekstazy, gdy przyciskałem ją mocno do siebie, jej serce biło i biło, nie słabnąc.

— Ona jest za silna dla mnie… Jej serce nie chce przestać bić — powiedziałem do niego.

Naprawdę, jest taka silna? — Uśmiechnął się. Przysunął mnie blisko do siebie. — Weź ją, Louis. Wiem, że chcesz.

Przysunąłem się blisko do łóżka, ale przyglądałem się tylko. Jej klatka piersiowa ledwo się unosiła, a jedna rączka zaplątała się w długie włosy. Nie, nie mogłem tego znieść — patrzyłem na nią, pragnąc pozostawić ją przy życiu, a jednocześnie odczuwałem fizyczne nieodparte pragnienie jej krwi. Im więcej patrzyłem na nią, tym bardziej zbliżałem się do niej, dotykałem jej skóry. Wsunąłem ręce pod jej plecy i podniosłem do góry, do mnie, czułem jej miękką szyję. Miękka, miękka, taka właśnie dla mnie była. Próbowałem wmawiać w siebie, że to i tak dla niej najlepsze wyjście — umrzeć, co miało przecież dobrego spotkać ją w życiu? — ale oszukiwałem się tylko takimi myślami. Chciałem jej krwi. I dlatego wziąłem ją na ręce i przytulałem jej płonący policzek do mojego. Czułem jej włosy wpadające na moje przeguby rąk i drażniące moje powieki, słodki zapach dziecka, silny i pulsujący, pomimo choroby i bliskiej śmierci. Jęknęła i poruszyła się we śnie. Tego było już zbyt wiele dla mnie. Zabiję ją, zanim się obudzi i zda sobie z tego sprawę. Wbiłem się w jej gardło i usłyszałem, jak Lestat wypowiada dziwne słowa:

— Zaledwie mała łza. To zaledwie maleńkie gardziołko.

Posłuchałem go.

Nie będę ci opowiadał raz jeszcze, czym to wszystko dla mnie było poza tym, że wciągnęło mnie znowu tak jak poprzednio. Jak zresztą zawsze zabójstwo, zabijanie, tyle że mocniej. Moje kolana ugięły się i przyklęknąłem przy łóżku. W tej półleżącej postawie sączyłem krew do końca. Znów usłyszałem to serce walące jak dzwon, odmawiające wstrzymania uderzeń. Nie chciała się poddać. Nagle, gdy tak ssałem bez końca, instynktownie czekając na zwolnienie bicia serca, co oznaczałoby już śmierć, Lestat oderwał mnie od małej.

— Ale ona jeszcze żyje — wyszeptałem.

Chwila jednak już minęła. Umeblowanie pokoju znowu zaczęło się zarysowywać w ciemności. Siedziałem ogłuszony, gapiąc się na nią, zbyt słabą, by się poruszyć, głowa opadła mi na oparcie łóżka, moje dłonie przyciskające atłas pościeli rozpostarły się. Lestat pochwycił dziecko i uniósł w górę, wypowiadając jej imię: — Klaudio, Klaudio, słyszysz mnie? Obudź się, Klaudio.

Wynosił ją teraz z sypialni do salonu. Mówił głosem przyciszonym i z ledwością dochodziły do mnie jego słowa.

— Jesteś chora, słyszysz mnie? Musisz robić to, co ci powiem, aby wyzdrowieć.

Chwilę później, w przerwie, jaka nastąpiła po jego słowach, doszedłem do siebie. Zdałem sobie sprawę z tego, co robi. Naciął przegub dłoni i podał jej, a ona piła.

— Tak jest, kochanie, więcej — przemawiał do niej. — Musisz pić, żeby wyzdrowieć.

— Przeklęty! — krzyknąłem, a on syknął na mnie z płonącymi oczyma. Siedział na kanapce z małą, przytuloną dziewczynką, przyciskając ją do przegubu swej dłoni. Widziałem, jak jej biała rączka zacisnęła się na jego rękawie, jak jego pierś unosi się ciężko, widziałem jego wykrzywioną twarz, jak nigdy przedtem. Wydał z siebie jęk i ponownie zaczął szeptać do niej, zachęcając ją do picia, a kiedy poruszyłem się od progu i zrobiłem krok w jego stronę, spojrzał na mnie ostrzegawczo wzrokiem mówiącym: Zabiję cię!

— Ale dlaczego, Lestat? — wyszeptałem. Próbował ją teraz odepchnąć, ale ona nie puszczała. Paluszkami zaciśniętymi wokół jego ręki przyciągała przegub jego dłoni do swych ust. Wydała z siebie jakiś dziwny charkot.

— Dosyć już, przestań! — krzyknął Lestat. Wyraźnie odczuwał fizyczny ból. Odepchnął ją od siebie i przytrzymywał jej ramiona obiema rękami, odsuwając gwałtownie. Desperacko próbowała dosięgnąć zębami do ranki, ale nie mogła i wtedy spojrzała na niego z najniewinniejszym zdziwieniem. Lestat stał przechylony do tyłu z rękoma przed sobą na wypadek jej ruchu. Wyciągnął chusteczkę i przyłożył do rany, po czym wycofał się do tyłu. Pociągnął sznurek dzwonka na służbę, z oczyma nadal utkwionymi w Klaudii.

— Coś ty zrobił, Lestat? — pytałem. — Cóżeś ty najlepszego zrobił?

Wpatrywałem się w dziewczynkę. Siedziała spokojna, z nowymi siłami, wypełniona życiem, bez śladu bladości czy osłabienia. Patrzyła na Lestata.

— Ode mnie nie wolno — odpowiedział — już nigdy więcej. Rozumiesz? Ale pokażę ci, jak to należy robić!

Kiedy podszedłem i próbowałem ponownie nakłonić go, by spojrzał na mnie i odpowiedział, dlaczego to robi, odepchnął mnie z całą siłą. Popchnął mnie tak silnie, że uderzyłem o ścianę. W tej chwili usłyszeliśmy pukanie. Wiedziałem do czego zmierza. Raz jeszcze spróbowałem dosięgnąć Lestata, ale obrócił się wokół siebie tak szybko, że nawet nie zauważyłem, jak ponownie zadał mi cios. Kiedy oprzytomniałem, leżałem rozciągnięty na krześle, a on właśnie otwierał drzwi.

— Tak, proszę wejść, mieliśmy mały wypadek — usłyszałem głos Lestata. Do pokoju wszedł młody niewolnik zatrudniony w hotelu. Zamknąwszy za nim drzwi, Lestat rzucił się na niego od tyłu, tak że ten nawet nie miał czasu zdać sobie sprawy z tego, co się wydarzyło. Jeszcze klęcząc nad ciałem chłopca i pijąc jego krew, dał znak dziecku, które zeszło z kanapy i na kolanach przysunęło się do leżącego, biorąc jego rękę zaoferowaną przez wampira. Z początku wgryzła się tak silnie, że wydawało się, że chce pożreć ciało, ale Lestat pokazał jej, co należy robić. Usiadł z tyłu i odstąpił jej resztę, wpatrując się tylko w pierś chłopca, tak że kiedy nadszedł czas, pochylił się do przodu i powiedział:

— Już więcej nie, on umiera… Nie wolno ci nigdy pić po tym, jak serce przestanie bić, bo się rozchorujesz, śmiertelnie rozchorujesz. Rozumiesz?

Ale ona i tak była już nasycona. Usiadła obok niego na ziemi. Ich plecy opierały się o nogi kanapy. Nogi szeroko ułożyli na podłodze. Chłopak skonał po kilku chwilach. Poczułem się zmęczony i chory, jak gdyby ta noc trwała tysiące lat. Siedziałem, przyglądając się tej niesamowitej parze. Dziecko przysunęło się teraz bliżej Lestata i przytuliło, podczas gdy on objął je, choć jego obojętne oczy nadal patrzyły na martwe ciało. Lestat odwrócił wreszcie wzrok i spojrzał na mnie.

— Gdzie jest mama? — zapytało cicho dziecko. Jej głos odpowiadał fizycznej urodzie; był czysty jak malutki srebrny dzwoneczek. Był zmysłowy. Oczy równie szerokie i czyste jak oczy Babette. Powinienem wiedzieć, co to oznacza, ale byłem osłupiały po tym, co zobaczyłem. Nagle Lestat wstał i podniósł dziewczynkę z podłogi.

— Ona jest naszą córką — powiedział. — Będziesz z nami mieszkała.

Uśmiechnął się do niej, ale jego oczy pozostały zimne, jak gdyby to był jakiś straszliwy żart. Spojrzał na mnie. Na jego twarzy malowało się zdecydowanie. Popchnął ją do mnie. Chwilę potem siedziała już na moich kolanach, obejmowałem ją, czując raz jeszcze jak jest miękka, jak aksamitna jest jej skóra, zupełnie jak skóra ciepłego owocu, śliweczka ogrzana słonecznymi promieniami. Wielkie błyszczące oczy wpatrywały się teraz we mnie z ufnym zaciekawieniem.

— To jest Louis, a ja jestem Lestat — usłyszałem Lestata przysiadającego koło nas. Rozejrzała się wokół po pokoju i powiedziała, że jest tu ładnie, nawet bardzo, ale ona chce do mamy. Lestat wyciągnął grzebień, zaczął rozczesywać jej włosy, przytrzymując loki, tak by nie sprawić jej bólu. Rozczesał włosy tak, że zaczęły przypominać atłas. Była najpiękniejszym dzieckiem, jakie zdarzyło mi się widzieć, a teraz jeszcze dodatkowo jaśniała chłodnym ogniem wampira. Jej oczy były oczyma dorosłej kobiety. Wiedziałem, że stanie się szybko tak blada i szczupła jak my, a nie zmieni swego kształtu, pozostając na zawsze małą dziewczynką. Zrozumiałem teraz to, co Lestat mówił o śmierci, co miał na myśli. Dotknąłem szyi dziewczynki. Dwie małe ranki krwawiły jeszcze troszeczkę. Podniosłem chusteczkę Lestata z podłogi i przytknąłem do jej szyi.

— Twoja mama zostawiła ciebie u nas. Chcę żebyś była szczęśliwa. — Lestat zaczął mówić z tą samą niezmierną pewnością siebie. — Ona wie, że możemy uczynić ciebie szczęśliwą.

— Chcę jeszcze — odrzekła dziewczynka, zwracając się ku leżącym na podłodze zwłokom.

— Nie, nie dzisiaj, jutro w nocy — odrzekł Lestat. Zabierał się właśnie za wyciąganie ze swojej trumny nieżywego ciała kobiety. Dziecko zsunęło się z moich kolan. Wstałem i poszedłem za nią. Stanęła, patrząc, jak Lestat układa obie kobiety i chłopca w łóżku. Zaciągnął narzutę wysoko aż po ich brody.

— Czy one są chore? — zapytała.

— Tak, Klaudio — odrzekł Lestat. — Są chore i są martwe. Widzisz, oni umierają, kiedy pijemy ich krew.

Podszedł do niej i wziął ją znowu na ręce. Staliśmy tam wszyscy razem. Byłem zahipnotyzowany jej widokiem, jej transformacją, jej każdym gestem. Nic nie zostało w niej ze zwyczajnego dziecka, stała się dzieckiem wampirem.

— Co to chciałem powiedzieć? — rzekł nagle Lestat. — Aha, Louis chciał odejść od nas. — Wolno przesunął wzrok z mojej twarzy na jej twarz. — Chciał odejść. Ale teraz już nie chce. Ponieważ chce zostać tu i opiekować się tobą i zapewnić ci szczęście. — Spojrzał na mnie. — Nie odchodzisz, prawda, Louis?

— Ty draniu! — syknąłem. — Ty diable!

— Taki język przy twojej córeczce? — odrzekł.

— Nie jestem twoją córeczką — powiedziała mała swoim srebrnym głosikiem. — Jestem córeczką mojej mamusi.

— Nie kochanie, już nie — odpowiedział jej Lestat. Zerknął za okno, a potem zamknął za nami drzwi do sypialni i przekręcił klucz w zamku. — Jesteś naszą córeczką, Louisa i moją, rozumiesz? A teraz powiedz, z kim będziesz spała. Z nim czy ze mną? — A po chwili dodał, patrząc na mnie: — Może powinnaś spać z Louisem. Koniec końców, kiedy ja jestem zmęczony… nie jestem już taki miły.

Wampir przerwał. Chłopak nic nie mówił.

— Dziecko wampirem! — wyszeptał wreszcie. Wampir zerknął w górę, jak gdyby przerażony, choć nie poruszył się ani trochę.

Spoglądał teraz wzrokiem pełnym nienawiści na magnetofon, jak gdyby był czymś potwornym.

Chłopak dostrzegł kątem oka, że taśma już prawie się skończyła. Szybko otworzył teczkę i wyciągnął z niej nową kasetę, niezgrabnie zamontował w urządzeniu. Spojrzał na wampira, gdy wciskał klawisz nagrywania. Twarz wampira wyglądała na zmęczoną, wyciągnięte kości policzkowe zdawały się jeszcze bardziej wystawać, a jego błyszczące oczy były nienaturalnej wielkości. Zaczęli o zmroku, który zapadał wcześnie, tu w San Francisco, zimową porą, a teraz już była prawie dziesiąta. Wampir wyprostował się, uśmiechnął i cicho zapytał:

— Jesteśmy gotowi?

— A więc zdecydował się na uczynienie z dziewczynki wampira po to, aby zatrzymać pana przy sobie? — zapytał chłopak.

— Trudno to jednoznacznie tak określić. Taka po prostu była jego odpowiedź. Jestem przekonany, że Lestat nie był osobą, która poddawała swoje motywy i racje pod dyskusję, nawet wewnętrzną. Był jednym z tych, którzy po prostu działają. Taka osoba musi być pod silną presją, by choć trochę otworzyć się i wyznać, jaka jest metoda i myśl w sposobie jej życia. Tej nocy Lestat został przyparty tak, że odkrył się i zrozumiał, nawet na swój własny użytek, dlaczego żył tak, jak żył. To, że byłem z nim razem, też niewątpliwie przyczyniło się do tego. Ale, jak sądzę, patrząc na to wstecz, sam chciał poznać swoje motywy, które skłaniały go do zabijania, sam chciał poddać badaniu własne życie. Gdy mówił, odkrywał to, w co wierzył. Ale, tak naprawdę, chciał, abym został z nim. Ze mną mieszkało mu się tak, jak nigdy nie byłoby to możliwe, gdyby pozostał sam. Jak już ci mówiłem, byłem na tyle ostrożny, że nigdy nie przepisywałem na niego swoich praw własności, co zresztą doprowadzało go do wściekłości. Do tego jednak nie mógł mnie przekonać. — Wampir roześmiał się nagle. — Spójrz tylko, do ilu innych rzeczy mnie przekonał! Jakie to dziwne. Mógł przekonać mnie do zabicia dziecka, ale nie do rozstania się z moimi pieniędzmi. — Potrząsnął głową. — Ale to nie była chciwość, nie. To strach przed nim sprawił, że w tych sprawach trzymałem go na odległość.

— Mówi pan o nim, jakby już nie żył. Mówi pan: Lestat był taki albo taki. Czy on nie żyje? — zapytał chłopak.

— Nie wiem — odrzekł wampir. — Myślę, że najprawdopodobniej nie. Ale dojdę do tego. Mówiliśmy ostatnio jednak o Klaudii, prawda? Jest jeszcze coś, co chciałem powiedzieć o motywach, które kierowały Lestatem tej nocy. Jak się zorientowałeś Lestat nie wierzył nikomu. Był jak kot, który najlepiej czuje się we własnym towarzystwie, samotny drapieżca, morderca. A przecież zbliżył się w jakiś sposób do mnie tej nocy, odsłonił się do pewnego stopnia, po prostu mówiąc prawdę. Odrzucił swój zwyczajny szyderczy i drwiący ton, swoją wyższość. Choć przez moment zapomniał o wiecznym gniewie i złości. A dla Lestata było to już odsłonięcie się. Kiedy staliśmy sami w tej ciemnej ulicy, czułem pewną wspólnotę duchową z nim, tak jak z nikim innym, od czasu kiedy umarłem. Sądzę więc raczej, że wprowadził Klaudię w świat wampirów z zemsty.

— Z zemsty wymierzonej nie tylko w pana, ale i w cały świat? — zasugerował chłopak.

— Tak. Jak mówiłem, u Lestata wszystko obracało się wokół zagadnienia zemsty.

— Czy wszystko zaczęło się od czasu tej sprawy z ojcem, ze szkołą?

— Nie wiem. Wątpię — odpowiedział wampir. — Ale chcę mówić dalej.

— Ależ tak, oczywiście, proszę. Musi pan! To jest chciałem powiedzieć, że dopiero 10. — Chłopak pokazał na swój zegarek. Wampir zerknął nań i uśmiechnął się do chłopca. Twarz młodzieńca zmieniła się. Zrobiła się bez wyrazu, jak gdyby pod wpływem szoku.

— Nadal się mnie obawiasz? — zapytał wampir.

Chłopak nie odpowiedział, ale cofnął się nieznacznie. Jego ciało wydłużyło się, stopy poruszyły na gołych deskach i zetknęły, krzyżując.

— Sądzę, że byłbyś bardzo głupi, gdybyś nie bał się — powiedział wampir. — Ale bez obawy. Mam mówić dalej?

— Proszę — odrzekł chłopak. Wskazał ręką na magnetofon.

— Dobrze — rozpoczął na nowo wampir. — Jak możesz sobie świetnie wyobrazić, nasze życie z mademoiselle Klaudią bardzo się zmieniło. Jej ciało umarło, a przecież jej zmysły obudziły się tak samo, jak wcześniej moje. Z podziwem rozpoznałem oznaki tego w niej. Ale minęło kilka dni, zanim zdałem sobie sprawę, jak bardzo jej potrzebowałem, jak bardzo chciałem rozmawiać z nią. Na początku, jak sądziłem, tylko po to, by chronić ją przed Lestatem. Zabierałem ją ze sobą do swojej trumny każdego ranka, nie chciałem, by znikała mi z oczu. Lestat tego jednak właśnie pragnął i nie dawał żadnych oznak, że chce zrobić jej krzywdę.

— Umierające z głodu dziecko to przerażający widok — powiedział do mnie. — Głodujący wampir to jeszcze coś gorszego! Usłyszeliby jej krzyki w Paryżu — mawiał — gdybym miał zamknąć ją, skazując na śmierć głodową.

— Ale wszystko to pomyślane było po to, aby utrzymać mnie przy sobie i nie pozwolić mi odejść. Z całą pewnością nie zdecydowałbym się podejmować ryzyka ucieczki razem z Klaudią. Była dzieckiem i wymagała opieki.

A przecież taką odczuwałem przyjemność w opiekowaniu się nią. Natychmiast zapomniała całe pięć lat swego śmiertelnego życia, lub przynajmniej tak się wydawało, ponieważ zachowywała tajemnicze milczenie na ten temat. Czasem obawiałem się nawet, że postradała zmysły, że choroba z jej śmiertelnego życia w połączeniu z szokiem, jaki wywołała zamiana w wampira, mogły pozbawić ją rozumu. Ale tak się nie stało. Była po prostu tak niepodobna do Lestata i do mnie, że z trudem rozumiałem jej zachowanie. Bo choć była małym dzieckiem, to jednak też dzikim i gwałtownym mordercą, zdolnym teraz do bezlitosnej pogoni za krwią, przy całej swej dziecięcej grymaśności. Lestat nadal groził mi, że zrobi jej krzywdę, jednak tak naprawdę nigdy by tego nie zrobił. Okazywał jej wiele miłości, dumny z jej piękności i zawsze chętny, by ją uczyć. Mówił jej, że musimy zabijać, żeby żyć i że jako wampiry nigdy nie umrzemy.

W tym czasie, jak już wspomniałem, w mieście szalała zaraza. Lestat zabierał małą na cuchnące cmentarze, gdzie leżały całe stosy ofiar żółtej ospy i zarazy, i gdzie odgłosy łopat słychać było dzień i noc.

— To właśnie jest śmierć — mówił jej, wskazując na rozkładające się zwłoki kobiety — której my nigdy nie doświadczamy, nasze ciała pozostaną zawsze takimi, jakimi są teraz, świeże i pełne życia.

Ale nie wolno nam nigdy wahać się przed zadaniem śmierci, ponieważ w ten właśnie sposób utrzymujemy się przy życiu.

Klaudia spoglądała na to wszystko swoimi tajemniczymi, przezroczystymi oczyma.

Niema i piękna godzinami bawiła się lalkami, ubierając je i rozbierając. Niema i piękna zabijała. A ja całkiem zmieniony pod wpływem nauki Lestata, gotów byłem wychodzić na łowy w poszukiwaniu istot ludzkich znacznie częściej niż dotychczas. Zabijanie ludzi dawało mi ukojenie i uśmierzało ból, który pozostawał we mnie na stałe podczas tych ciemnych i cichych nocy w Pointe du Lac kiedy siadywaliśmy z Lestatem w towarzystwie jego starego ojca. Uspokajająco działała na mnie ich wielka liczba, wszędzie — na ulicach, które nigdy się nie uciszały, w kabaretach, które zawsze były otwarte, na balach, które trwały do świtu: a także muzyka i śmiechy wypływające z otwartych okien. Ludzie, wszędzie wokoło ludzie. Pulsująca ulica ludźmi — moimi ofiarami, na które nie spoglądałem już z miłością, ale z obojętnością i z pragnieniem. I zabijałem ich w nieskończenie zróżnicowany sposób, w różnych punktach miasta. Przemierzałem rojące się od ludzi, kwitnące miasto uzbrojony w nadzwyczajny wzrok wampira, moc i szybkość, a moje ofiary otaczały mnie wszędzie, uwodziły i zapraszały na kolacje do swych stołów, do powozów, do burdeli. Zwlekałem z uderzeniem tylko chwilę, aby wkrótce zabrać to, co musiałem mieć. Uspokojony w mojej wielkiej melancholii, że miasto oferuje mi nieskończony tłum wspaniałych nieznajomych.

Bo to właśnie było to. Żywiłem się nieznajomymi. Przysuwałem się dostatecznie blisko, by zobaczyć pulsującą piękność, niezwykły wyraz twarzy, nowy i namiętny głos, a potem zabijałem, zanim opanowywało mnie uczucie, nim dosięgał mnie strach i żal.

Klaudia i Lestat mogli polować i zwodzić swoje ofiary, pozostawając długo w ich towarzystwie. Odczuwali radość i zadowolenie z tej zabawy z nieświadomym człowiekiem, który zawiązywał przyjaźń ze śmiercią. Ja jednak nie mogłem znieść takiego zachowania. Dla mnie wzrastająca liczba ludzi była błogosławieństwem, miłosierdziem, lasem, w którym byłem zagubiony, niezdolny do zatrzymania, wirując zbyt szybko, aby odczuć ból i bez końca przyjmujący zaproszenie do śmierci.

W tym czasie mieszkaliśmy w jednym z moich hiszpańskich domów na Rue Royal, w dużym i bogato urządzonym mieszkaniu nad sklepem, który wynajmowałem krawcowi, z ukrytym za domem ogrodem. Ściana z drewnianymi okiennicami i brama wjazdowa odgradzała nas od ulicy — miejsce było o wiele bardziej luksusowe i bezpieczne niż Pointę du Lac. Naszymi służącymi byli ludzie wolni, którzy opuszczali nas przed zmierzchem i odchodzili do swych domów. Lestat zakupił najmodniejsze nowinki z Francji i Hiszpanii. Kryształowe żyrandole, orientalne dywany, jedwabne parawany z wymalowanymi rajskimi ptakami, śpiewającymi kanarkami w wielkich klatkach oraz delikatne marmurowe statuetki greckich bogów i pięknie malowane, chińskie wazy. Nie potrzebowałem tego luksusu, tak jak zbędny był mi wcześniej, ale sam stwierdziłem, że ulegam zniewoleniu tym nawałem sztuki i rzemiosła. Mogłem godzinami przyglądać się zawiłym wzorom na dywanach lub patrzeć, jak odblask światła lampy zmienia mroczne kolory obrazów holenderskich mistrzów. Wszystko to Klaudia uznała za cudowne, z pewną rezerwą skromnego dziecka. Zadziwił ją trochę pomysł Lestata, kiedy wynajął malarza, aby wymalował na ścianach jej pokoju magiczne knieje pełne jednorożców, rajskich ptaków, uginające się pod ciężarem owoców drzewa nad połyskującymi potokami.

Nieskończony tłum krawców, szewców i krojczych przychodził do naszego mieszkania, aby ubrać Klaudię według najnowszej i obowiązującej mody, tak że była uosobieniem nie tylko dziecięcej piękności, ale również dobrego smaku ze swoimi idealnie dopasowanymi czepeczkami, cieniutkimi koronkowymi rękawiczkami, błyszczącymi atłasowymi płaszczykami i pelerynkami, śnieżnobiałymi kołnierzykami szlafroczków o niebieskich, lśniących szarfach. Lestat bawił się nią niczym jakąś magiczną cudowną lalką. Ja również, za jej namową, zdecydowałem się przestać nosić moje czarnordzawe surduty i zamieniłem je na stroje dandysa, z jedwabnymi krawatami, miękkimi, szarymi płaszczami i rękawiczkami oraz czarnymi pelerynami. Lestat uważał, że bez względu na porę, najodpowiedniejszy kolor dla wampira to kolor czarny i była to prawdopodobnie jedyna estetyczna zasada jakiej hołdował, choć nigdy nie sprzeciwiał się niczemu, co znamionowało styl i bogactwo. Uwielbiał kształt grupy, jaką tworzyła całą nasza trójka w loży nowej Opery Francuskiej czy Theatre d’Orleans, do których chodziliśmy tak często, jak było to tylko możliwe. Lestat przejawiał niezwykłą wprost namiętność do Szekspira, co dla mnie było pewnym zaskoczeniem. Choć często przysypiał podczas przedstawień operowych, budził się zawsze w porę, by zaprosić jakąś piękną damę na kolację o północy, a potem wysłać ją w sposób gwałtowny do nieba lub do piekła i wrócić do domu z jej złotą obrączką, którą ofiarowywał Klaudii.

Przez cały ten czas wychowywałem i kształciłem Klaudię, szeptając do jej maleńkiego uszka, że nasze wieczne życie jest zupełnie dla nas bezużyteczne, jeśli nie dostrzegamy piękna, które nas otacza, dzieła rąk ludzi śmiertelnych. Cały czas sondowałem głębię jej niemego spojrzenia, gdy brała w dłonie książki, które jej ofiarowałem, szeptała poezję, której jej nauczyłem, czy grała lekko, choć z dużą pewnością siebie, swe własne, dziwne, lecz całkiem spójne pieśni na fortepianie. Potrafiła godzinami przypatrywać się ilustracjom w książce i słuchać, jak czytam, aż jej niema postać wstrząsała mną tak bardzo, że odkładałem na bok książkę i po prostu zaczynałem patrzeć na nią. Wtedy poruszała się jak lalka powracająca do życia i mówiła cichutko, że muszę jej jeszcze coś przeczytać.

Już wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy, bo choć była nadal malutkim i pulchnym dzieckiem o okrągłych paluszkach, zdarzało się, że zastawałem ją wciśniętą w oparcie mojego fotela, czytającą dzieła Arystotelesa i Boecjusza czy jakąś nową powieść, przywiezioną właśnie zza Atlantyku. Albo grała na fortepianie muzykę Mozarta, której dopiero co słuchaliśmy poprzedniej nocy, a której tony zapamiętała swym nieomylnym uchem. Grała z koncentracją, co sprawiało, że wyglądała nieco upiornie przy klawiaturze, bez końca wsłuchując się w dźwięki. Klaudia była całkowitą tajemnicą. Nie sposób było zgadnąć, z czego zdaje sobie sprawę, a z czego nie. Przyglądanie się jej w chwili, gdy zabijała, było wstrząsające. Siadywała samotnie na ciemnych placach, czekając na uprzejmego przechodnia, mężczyznę lub kobietę, którzy by ją tam znaleźli, z oczyma jeszcze bardziej obojętnymi i zimnymi niż u Lestata. Jak dziecko ogłuszone przestrachem szeptała cicho swoją prośbę o pomoc, a gdy wynosili ją z placu, jej ramiona zaciskały się mocno wokół ich gardeł. Zgłodniałym wzrokiem wpatrywała się w swe przyszłe ofiary. W pierwszych latach spotykała ich szybka śmierć, zanim Klaudia nie nauczyła się bawić nimi. Prowadziła ich do sklepu z lalkami albo do kawiarni, gdzie kupowali jej parującą filiżankę gorącej czekolady lub herbaty, aby zaróżowić jej blade policzki. Niezmiennie odwlekała tę chwilę, czekając, czekając, jak gdyby już po cichu ucztując, karmiąc się ich uprzejmością i dobrocią.

Była moim towarzyszem, moją uczennicą. Długie godziny spędzaliśmy razem. Coraz szybciej pochłaniała wiedzę, którą jej ofiarowywałem. Łączyło nas ciche porozumienie, którego na próżno szukałbym u Lestata. O brzasku zostawała ze mną, jej serce biło przy moim. Wiele razy przyglądałem się jej, gdy zajęta była swą muzyką lub malowała, nie wiedząc, że patrzę na nią. Myślałem wtedy o tym przeżyciu, które towarzyszyło naszemu pierwszemu spotkaniu, tylko z nią, z nikim innym, o tym, że zabiłem ją, że odebrałem jej życie, że wyssałem z niej krew w takim samym uścisku, w jakim pozbawiałem życia tylu innych gnijących teraz w wilgotnej ziemi. Ale ona żyła, żyła, by objąć mnie rękoma za szyję, przycisnąć swe malutkie usteczka Kupidyna do moich, by przysunąć swe błyszczące oczy do moich, aż dotykaliśmy się naszymi rzęsami, i śmiejąc się, krążyliśmy po pokoju, jak gdyby w najdzikszym tańcu. Ojciec i córka. Kochanek ze swoją kochanką. Możesz sobie wyobrazić, jak to dobrze, że Lestat nie zazdrościł nam, a tylko podśmiewał się z tego z daleka, spokojnie czekając, aż mała podejdzie do niego. Wtedy zabierał ją ze sobą na ulicę. Z dołu machali do mnie, nadal jeszcze stojącego w pokoju, przynaglając do wyjścia, by dzielić naszą wspólną tajemnicę — polowanie, uwodzenie, zabijanie.

Tak minęło nam wiele lat. Rok za rokiem. Nareszcie, po jakimś czasie zdałem sobie sprawę z oczywistego faktu, dotyczącego Klaudii i mnie. Domyślam się z wyrazu twej twarzy, że odgadłeś już i jesteś ciekaw, dlaczego tak długo pozostawałem ślepy. Mogę ci tylko powiedzieć, że nie jest to dla mnie tym samym, czym dla ciebie, a i nie było dla nas wtedy.

— Jej ciało! — wykrzyknął chłopak. — Miała pozostać zawsze taka i nigdy nie urosnąć!

Wampir skinął potakująco głową.

— Miała już zostać dzieckiem demonem na zawsze — powiedział cicho, jak gdyby wypowiadając słowa, nadal zastanawiał się nad nimi. — Tak jak ja mam pozostać młodym mężczyzną, takim, jakim byłem, gdy umarłem. Ale jej dusza i umysł były duszą i umysłem wampira i nim się zorientowałem, doszła już do pełnej kobiecości. Zaczęła mówić też więcej, choć nigdy nie wyszła z roli uważnego słuchacza i godzinami mogła mnie słuchać cierpliwie, bez przerywania. A przecież coraz bardziej widać było, że jej twarzyczka lalki ma całkowicie dorosłe, pełne świadomości oczy, już nie dziecka lecz dorosłej osoby, a jej niewinność zaginęła gdzieś po drodze, przejawiając się zaniedbanymi zabawkami i pewną utratą cierpliwości. Było coś przerażającego i zmysłowego w jej kształcie, gdy przysiadywała na kanapie w małym nocnym szlafroczku z koronek wyszywanych perełkami. Stawała się potężną uwodzicielką, jej głos był równie czysty i słodki jak poprzednio, chociaż miał teraz brzmienie, które było zdecydowanie kobiece, a czasami ostrość jej głosu była szokująca. Po dniach stosunkowego spokoju mogła ni stąd, ni zowąd, zacząć ganić Lestata za jego przepowiednie dotyczące wojny, lub pijąc krew z kryształowego kieliszka, zauważyć nagle, że nie ma w domu żadnych książek, że musimy zdobyć ich więcej, nawet gdybyśmy mieli je ukraść. Lub wspomnieć, że doszły ją słuchy o jakiś pysznych zbiorach książek we wspaniałym pałacu na Fauborg St. Marie, które należą do kobiety, zbierającej je tak, jakby były kamieniami lub motylami. Zapytywała mnie, czy mógłbym zaprowadzić ją do sypialni tej kobiety. W takich chwilach byłem skonsternowany. Trudno było domyślić się, co przyjdzie jej do głowy. Jej umysł był terenem całkowicie nie do poznania, na który nie mieliśmy wstępu. Chwilę potem jednak siadywała mi na kolanach, zanurzała palce w moich włosach, przytulała się, szepcąc do mnie cicho, że nigdy nie będę tak dorosły jak ona, jeśli nie zdam sobie sprawy, — że zabijanie jest poważną rzeczą, nie książki, nie muzyka.

— Zawsze ta muzyka… — szeptała.

— Laleczko, laleczko — mówiłem do niej. Tym właśnie była — czarodziejską lalką. Śmiech i nieskończony intelekt, i ta pyzata buzia, usta jak pączek.

— Pozwól niech cię ubiorę, niech rozczeszę ci włosy — mawiałem do niej dalej z przyzwyczajenia, świadomy, że uśmiecha się nieco ironicznie i przygląda z lekkim znudzeniem malującym się na twarzy.

— Rób jak chcesz — szeptała mi do ucha, gdy schylałem się, by zapiąć jej perłowe guziczki. — Zabijaj tylko ze mną dzisiaj. Nigdy nie pozwalasz mi zobaczyć, jak ty to robisz, Louis!

Chciała teraz własnej trumny, co sprawiło mi wiele przykrości, choć nie dałem tego poznać po sobie. Po prostu wyszedłem z pokoju po udzieleniu mojej szlachetnej zgody na to, bo przecież przez tyle lat spaliśmy razem, jak gdyby była cząstką mnie samego, nawet jeśli tak do końca nie byłem tego pewien. Potem odnalazłem ją w okolicach klasztoru Urszulanek, sierotę, zagubioną w ciemności. Podbiegła do mnie i dotknęła po ludzku rozpaczliwie.

— Nie chcę tego, jeśli to ci sprawia ból — zwierzyła mi się, tak cicho, że nikt kto stałby tuż przy nas, nie usłyszałby ani nie poczułby jej oddechu. — Zawsze zostanę z tobą. Ale muszę to zobaczyć. Trumnę dla dziecka.

Nie pozostało nic innego, jak wybrać się do handlarza trumien. Trzeba było odegrać komedię, tragedię w rzeczy samej, w jednym akcie. Musiałem zostawić Klaudię w maleńkim saloniku i wyznać mu, gdy przystanęliśmy w przedpokoju, że przyjdzie jej niebawem umrzeć. Przepojonym miłością głosem dodałem, że musi mieć wszystko, co potrzeba w najlepszym gatunku, ale nie może się zorientować. Trumniarz, wstrząśnięty tragedią dziecka, roniąc łzę z oka mimo swego doświadczenia i wieku, miał zrobić dla niej trumnę bez brania miary, wyobrażając sobie jedynie dziecko leżące w niej na białym atłasie…

— Ale po co to wszystko? — Starałem się jej wcześniej wytłumaczyć. Czułem obrzydzenie do jej nowego pomysłu. Czułem obrzydzenie do zabawy w kotka i myszkę z tym bogu ducha winnym człowiekiem. Cóż mi jednak pozostało, beznadziejnie zakochanemu kochankowi. Zabrałem ją tu, posadziłem na sofie. Usiadła z rękoma złożonymi na kolanach, pochylając niewinnie główkę okrytą maleńkim czepeczkiem, jak gdyby nie wiedziała, o czym szeptaliśmy miedzy sobą. Trumniarz był starszym wytwornym i taktownym mężczyzną. Szybko wziął mnie na stronę. — Ale dlaczego, dlaczego musi umrzeć? — wypytywał ściszonym głosem. Jak gdybym to ja był Bogiem, który sam wydał taki wyrok. — Jej serce, nie pożyje długo — wyjaśniłem. Wypowiadane słowa nabierały szczególnej mocy, niepokojąco odbijały się w pamięci. Wzruszenie malujące się na jego pooranej zmarszczkami twarzy przywołało przykre wspomnienia… obraz dziecka płaczącego w pokoju przepełnionym zatęchłym powietrzem. Po chwili mężczyzna otwierał już przede mną kolejne długie pokoje, pokazując ustawione w nich trumny, lakierowane na czarno, zdobione srebrem, dokładnie takie, jaką chciała. Nagle zdałem sobie sprawę, że pośpiesznie wycofuję się z pokoju. W pośpiechu ująłem dłoń Klaudii w swoją dłoń.

— Zamówienie przyjęte — powiedziałem do niej. — To za wiele dla mnie.

Łapczywie chwytałem świeże powietrze w usta, gdy znaleźliśmy się na ulicy, jak gdybym przed chwilą dusił się. I wtedy zauważyłem jej twarz. Bez cienia współczucia. Przyglądała mi się, a po chwili wsunęła swoją ubraną w rękawiczkę rączkę w moją dłoń. — Chcę tego, Louis — wyjaśniła cierpliwie. A potem, którejś nocy wspięła się na schody prowadzące do pracowni trumniarza, Lestat obok niej. Przyszli po trumnę, odeszli zostawiając trumniarza martwego, rozciągniętego na stosach papierzysk przy biurku. Wkrótce trumna znalazła się w naszej sypialni, a Klaudia przyglądała się jej godzinami, jak gdyby to było coś, co rusza się, żyje lub ujawnia jakąś tajemnicę po kawałeczku, rzecz która się zmienia. Nie spała w niej jednak. Spała ze mną.

W Klaudii pojawiły się nowe zmiany. Trudno mi wyraźnie powiedzieć, kiedy wystąpiły, czy uporządkować je jakoś. Nie zabijała już tak bez opamiętania, na oślep. Jej zabójstwami zaczęty rządzić pewne reguły i upodobania. Zaczęła ją fascynować bieda. Upraszała zawsze mnie lub Lestata, by zabrać ją do powozu i wywozić daleko przez Faubourg St. Marie aż do dzielnic przy samej rzece, tam gdzie mieszkali biedni imigranci. Zdawała się opętana myślą o kobietach i dzieciach. O tym wszystkim Lestat opowiadał mi z dużym rozbawieniem, bo ze wstrętem odnosiłem się do tych wypraw i czasami nie można mnie było do nich przekonać pod żadnym pozorem. Ale Klaudia miała tam rodzinę, i po kolei jednego po drugim pozbawiała życia. Prosiła też, by prowadzić ją na cmentarz w podmiejskim osiedlu Lafayette, i tam urządzała sobie nocne wędrówki wśród wysokich murowanych kaplic i grobów, wypatrując tych biedaków, którzy w rozpaczliwym poszukiwaniu miejsca do spania, pojawiali się tam, wydając ostatnie drobne grosze, jakie mieli, na butelkę wina, i po pokrzepieniu się trunkiem wczołgiwali się w zapadłe grobowce. Lestat był pod wrażeniem. Był zachwycony. Kogóż to nie stworzył! Dziecko śmierci — tak ją nazywał. Miał także inne nazwy: siostra Śmierci czy też słodka Śmierć, a dla mnie szyderczo wymyślił określenie „Śmierć litościwa”. Wymawiał to zawsze jak kobieta, składając ręce i wykrzykując niby podniecona plotkarka. Och, miłosierne nieba! Słysząc to, miałem ochotę udusić go na miejscu.

Ale nie było sprzeczek. Trzymaliśmy się razem. Byliśmy nieźle dopasowani. Książki zaczęły wypełniać nasze wielkie mieszkanie, od podłogi do sufitu rzędy połyskujące skórzanymi oprawami. Kiedy Klaudia i ja zaspokajaliśmy nasze wrodzone zamiłowanie do literatury, Lestat tymczasem uganiał się za zbytkami. Było tak do chwili, gdy Klaudia zaczęła stawiać pewne, nowe pytania.

Wampir przerwał. Na twarzy chłopaka malował się taki sam niepokój jak poprzednio, jak gdyby cierpliwość wiele go kosztowała. Wampir złożył dłonie i koniuszki długich białych palców stykały się, tworząc kształt piramidy. Zacisnął je mocno. Zdawało się, że zapomniał całkowicie o obecności dziennikarza.

— Powinienem był wiedzieć — powiedział nagle — że było to nieuniknione i dostrzec wcześniej tego objawy. Ale tak byłem z nią zżyty, tak nią zaślepiony. Tak całkowicie byłem jej oddany, była moim jedynym towarzyszem we wszystkich tych chwilach przebudzenia, jedynym poza śmiercią. Powinienem był wiedzieć. Coś jednak we mnie pozostało świadome niebezpieczeństwa i tej ciemności wokół nas, jak byśmy spacerowali zawsze tuż na skraju przepaści. Zdarzało się czasami, że realny świat, jaki mnie otaczał zdawał się nieistotny i urojony, i nie dostrzegałem nic poza tą ciemnością. To tak, jak gdyby ziemia nagle miała się otworzyć, powodując wielkie pęknięcie wzdłuż Rue Royale i pozostawiając z domów tylko pył i gruzy. Hmmm… odbiegłem od tematu. Co to ja mówiłem? Aha, że zignorowałem te pierwsze objawy zmian, które w niej zachodziły, że desperacko przywarłem do szczęścia, jakim mnie obdarowywała. Poza tym niczego innego nie dostrzegałem.

Ale zmiany te szybko dały znać o sobie. Klaudia zaczęła chłodno odnosić się do Lestata. Wpadła w manię przyglądania mu się godzinami. Często gdy coś do niej mówił, nie odpowiadała, zachowując milczenie i trudno było dociec, czy z pogardy dla niego, czy też rzeczywiście nie słyszała go. I tak oto nasz kruchy spokój domowy prysł wraz z jego pierwszą wściekłą reakcją na zachowanie Klaudii. Nie musiał być kochany, ale nie wolno go było ignorować. Raz nawet podbiegł do niej, krzycząc, że ją uderzy. Nagle znalazłem się w paskudnej sytuacji, w której musiałbym walczyć z nim tak, jak miało to miejsce, nim jeszcze Klaudia zamieszkała z nami.

— Ona nie jest już dzieckiem — powiedziałem cicho. — Nie wiem, jak to nazwać. Ona jest kobietą.

Nalegałem, by nie przejmował się jej zachowaniem i również okazywał jej pogardę. Któregoś wieczoru wszedł wzburzony i oznajmił mi, że Klaudia śledziła go, choć wcześniej odmówiła wspólnego pójścia na łowy, potem nie odstępowała go jednak na krok.

— Co się z nią dzieje? — napadł na mnie, jak gdybym to ja był jej ojcem i w związku z tym powinienem wiedzieć.

A potem, którejś nocy, zniknęły nasze dwie służące. Matka i córka. Posłałem dorożkę po nie do ich domu, ale woźnica, po powrocie, oznajmił mi tylko, że zaginęły. Chwilę później zjawił się mąż starej, waląc kołatką do bramy. Gdy otworzyłem, odstąpił od drzwi i cofnął się o krok na ceglanym chodniku. Patrzył na mnie tym charakterystycznym spojrzeniem pełnym podejrzliwości, które wcześniej czy później wślizgiwało się w twarze wszystkich znajomych śmiertelników. Było to zresztą dla nich zapowiedzią śmierci, jak bladość może być zapowiedzią śmiertelnej gorączki. Usiłowałem wytłumaczyć mu, że nie zjawiły się także u nas, ni matka, ni córka i że wszyscy musimy rozpocząć poszukiwania.

— To ona! — syknął Lestat, gdy tylko zamknąłem drzwi. — Ona coś im zrobiła i sprowadziła ryzyko na nas wszystkich. Już ja ją zmuszę do tego, by nam powiedziała!

Zadudniły jego kroki na spiralnych schodach prowadzących na górę. Wiedziałem, że nie ma jej teraz, wyśliznęła się bowiem na zewnątrz, gdy tylko otworzyłem bramę. Domyśliłem się także czegoś innego. Ten dziwny zapach dochodzący z drugiego końca dziedzińca, z zamkniętej, od dawna nie używanej kuchni, smród, który mieszał się nieprzyjemnie z aromatem lonicery. Zapach cmentarza. Słyszałem, jak Lestat wraca na dół, gdy właśnie zbliżałem się do wypaczonych zamkniętych okiennic domku. Już od dawna kuchnia była nie używana, stała więc tutaj jak stary ceglany grobowiec. Okiennice przybite zardzewiałymi już gwoźdźmi puściły z łatwością. Słyszałem, jak Lestat dyszy za mną, gdy wstąpiliśmy w cuchnącą ciemność. Leżały tam na podłodze, matka i córka razem, ułożone tak, że ramię matki obejmowało kibić córki, a jej głowa z kolei oparta była na piersi matki. Obie były cuchnące od fekaliów, wokół nich unosiła się chmura owadów, które poderwały się z podłogi, gdy okiennica odpadła i musiałem opędzać się od nich w konwulsyjnym obrzydzeniu. Mrówki spacerowały swobodnie po powiekach i ustach trupów. W świetle księżyca widziałem niezliczoną liczbę srebrzystych śladów całej siatki ścieżek ślimaków.

— Niech ją szlag! — wybuchnął Lestat, a ja uchwyciłem go za ramię i trzymałem mocno, wysilając całą moją moc.

— Co chcesz z nią zrobić? — naparłem na niego. — Co możesz jej zrobić? Nie jest już przecież dzieckiem, które podporządkuje się nam we wszystkim, tylko dlatego, że tak chcemy. Musimy ją nauczyć.

— Ona już wie! — cofnął się i poprawił surdut. — Od lat już wie, co ma robić! Na jakie ryzyko można sobie pozwolić, a na jakie nie. Nie życzę sobie, by robiła takie rzeczy bez mojej zgody. Nie będę tego tolerował.

— Czyżbyś był naszym panem? Nie nauczyłeś jej tego. Czy miała to wchłonąć z mojej cichej służalczości. Nie sądzę. Ona uważa teraz siebie za całkowicie nam równą. Mówię ci, musimy przemówić jej do rozsądku, nauczyć, aby szanowała to, co nasze. Tak jak wszyscy powinniśmy to szanować.

Odszedł w widoczny sposób pochłonięty tym, co mu powiedziałem, choć oczywiście nie dał tego po sobie poznać. Zabrał swoją zemstę ze sobą, na miasto. Gdy wrócił do domu, zmęczony, nasycony, Klaudii jeszcze nie było. Usiadł wsparty o atłasowe oparcie fotela i wyprostował swe długie nogi.

— Czy pochowałeś je? — zapytał.

— Już ich nie ma — odpowiedziałem. Nie miałem ochoty przyznać się, nawet przed sobą, że spaliłem ich szczątki w starym, nie używanym od dawna piecu.

— Jest jeszcze ten stary, z którym musimy coś zrobić, i brat — dodałem. Bałem się jego złego humoru. Chciałem od razu zaplanować coś, co pozbawiłoby nas całego tego problemu. Odrzekł jednak, że już ich nie ma wśród żywych, że śmierć odwiedziła ich dzisiaj podczas wieczerzy w ich małym domku na peryferiach. Że odprawiła modlitwę przy stole, gdy już ich nie stało.

— Wino — wyszeptał, przesuwając palcem po wargach. Obaj wypili za dużo wina. W drodze powrotnej stwierdziłem nagle, że walę patykiem w słupy ogrodzeń, aby wystukać jakąś melodię — zaśmiał się. — Ale nie podoba mi się to, to oszołomienie. A ty to lubisz?

Spojrzał na mnie tak, że nie mogłem ukryć rozbawienia i musiałem się uśmiechnąć. Wino jeszcze działało i nadal był podchmielony. W tym momencie jego twarz wyglądała ciepło i rozumnie. Wykorzystałem to i pochylając się do niego, powiedziałem:

— Słyszę kroki Klaudii na schodach. Bądź dla niej wyrozumiały. Już przecież po wszystkim.

Weszła z rozwiązanymi wstążkami na czepku i powalanymi od błota bucikami. Przyglądałem się im w napięciu. Lestat szyderczo uśmiechnął się, a ona zachowywała się, jak gdyby wcale go tam nie było. Duży bukiet chryzantem w jej dziecięcych rękach wydawał się jeszcze większy niż w rzeczywistości. Jej czepek zsunął się teraz do tyłu, przez moment zatrzymał się na ramionach, po czym upadł na podłogę. W jej złotych włosach widziałem drobne, podłużne płatki chryzantem.

— Jutro jest Wszystkich Świętych — powiedziała. — Wiesz?

— Tak — odparłem. W Nowym Orleanie to dzień, gdy wszyscy wierzący idą na cmentarze zadbać o groby swych najbliższych. Bielą gipsowe ściany grobowców, czyszczą napisy wyryte w marmurowych tablicach, by w końcu udekorować groby kwiatami. Na cmentarzu St. Louis, który był bardzo blisko naszego domu, wszystkie znaczniejsze rodziny Luizjany miały swoje grobowce. Tam także był pochowany mój brat. Pobudowano tam nawet małe żelazne ławeczki, na których krewni mogli przysiadać, kiedy spotykali się na cmentarzu. W Nowym Orleanie Wszystkich Świętych to było święto śmierci. Tak się jednak mogło wydawać tylko turystom, nie rozumiejącym miejscowych zwyczajów. W rzeczywistości była to bowiem celebracja życia pozagrobowego.

— Kupiłam je na jednym ze straganów — powiedziała Klaudia. Jej głos był cichy i niezbadany. Oczy mętne i pozbawione emocji.

— Co do tej dwójki, którą zostawiłaś w starej kuchni…! — zaczął Lestat wściekle. Teraz dopiero odwróciła się do niego, ale nic nie odrzekła. Stała tylko, patrząc na niego, jak gdyby nigdy wcześniej go nie widziała. Potem zrobiła kilka kroków w jego stronę i nadal patrzyła bez słowa. Czułem jej złość, jej chłód. W tym momencie obróciła się do mnie. A potem, spoglądając raz na mnie, raz na niego, zapytała:

— Który z was to zrobił? Który z was uczynił mnie tym, kim jestem?

Nic nie mogłoby mnie bardziej zaskoczyć. A przecież było nieuniknione, że jej długie milczenie w ten właśnie sposób zostanie przerwane. Wydawało się jednak, że mną nie jest specjalnie zainteresowana. Jej oczy utkwione były w Lestata.

— Mówisz o nas tak, jakbyśmy zawsze istnieli w tej postaci — powiedziała, zachowując głos cichy i wyważony. Ton wypowiedzi dziecka zaokrąglony był kobiecą powagą. — Mówisz o tych tam, na zewnątrz jako o ludziach śmiertelnych i o nas jako o wampirach. Ale nie zawsze tak było. Louis miał śmiertelną siostrę, pamiętam ją. W jego kufrze jest nawet jej obraz. Widziałam, jak spoglądał nań! Louis był śmiertelny tak samo jak ona, tak samo jak ja!

Otwarła ramiona i pozwoliła, by chryzantemy opadły na podłogę. Cicho wypowiedziałem jej imię. Myślę, że chciałem odwrócić jej uwagę. To było już niemożliwe. Oczy Lestata płonęły gorącą fascynacją, złośliwą przyjemnością.

— To ty zrobiłeś z nas tych, kim jesteśmy, prawda? — padło wreszcie oskarżenie.

Lestat uniósł brwi w udanym zaskoczeniu i zdziwieniu.

— A kim ty jesteś? — zapytał. — Czy byłabyś w ogóle kimś innym, jeśli nie tylko tym, kim jesteś? — Uniósł kolana i pochylił się do przodu, mrużąc oczy. — Czy wiesz, jak długo trwa życie? Czy możesz sobie wyobrazić? Czy może muszę ci znaleźć jakąś starą wiedźmę, aby pokazać ci twoją śmiertelną twarz?

Odwróciła się od niego, stała tak przez chwilę, jak gdyby zabrakło jej konceptu, co czynić dalej. Potem podeszła do fotela stojącego przy kominku i wspiąwszy się nań, zwinęła się w kłębek jak najbardziej bezradne dziecko. Podwinęła nogi pod siebie i wpatrywała się w popiół na palenisku. W jej spojrzeniu nie było jednak bezradności. Oczy żyły niezależnym życiem, jakby tylko ciało było osłabione.

— Nie żyłabyś już, gdybyś była śmiertelna! — Lestat obstawał przy swoim, urażony jej milczeniem. Wyciągnął nogi i mocno oparł je o podłogę. — Słyszysz mnie? Dlaczego pytasz mnie o to? Dlaczego robisz z tego taki problem? Przecież całe twoje życie, to życie wampira!

Rozpoczął swoją zwykłą tyradę, którą i mnie powtarzał tyle razy. Poznaj swoją naturę, zabijaj, bądź tym, kim jesteś. Ale wszystko to wydawało się dziwnie nie na miejscu i bez sensu. Klaudia bowiem nie miała żadnych skrupułów przy zabijaniu. Odchyliła się do tyłu i pozwoliła, by głowa wolno zsuwała się po oparciu do miejsca, z którego widziała go na wprost. Znów przyglądała mu się badawczo, jak gdyby był kukiełką na sznurkach.

— Czyś to ty zrobił? Jak? — zapytała, mrużąc oczy. — Jak to zrobiłeś?

— A dlaczegóż to miałbym ci powiedzieć? Taka już moja moc.

— Dlaczego tylko twoja? — odpowiedziała Klaudia lodowatym głosem, z oczyma bezlitośnie wpatrującymi się w Lestata. — Jak to się odbyło?

To było jak mgnienie oka. Lestat wstał z kanapy, i ja zerwałem się na równe nogi, stając mu naprzeciwko.

— Powstrzymaj ją! — Krzyczał do mnie, załamując ręce. — Zrób coś z nią! Nie mogę jej już dłużej znieść!

Szybkim krokiem podszedł do drzwi, ale zawrócił jeszcze, podchodząc do Klaudii, tak że górował wyraźnie nad nią, rzucając wielki cień na jej małą postać. Patrzyła wściekle w jego kierunku, nie okazując żadnego strachu. Jej oczy wodziły po jego twarzy z całkowitą obojętnością.

— Mogę jeszcze unieważnić to, co zrobiłem. Z tobą i z nim — dodał, wskazując palcem na mnie. — Ciesz się, że uczyniłem cię tym, kim jesteś — rzucił pogardliwie. — Albo zetrę cię na pył!

Tak, spokój tego domu został zniszczony, choć nad wszystkim zapadła cisza. Dni mijały, Klaudia nie zadawała już pytań. Pochłonęły ją teraz księgi okultystyczne, książki o czarownicach i czarnej magii, a także te o wampirach. Nic poważnego, rozumiesz. Mity, historia, czasami tylko romantyczne, wzbudzające grozę opowiadania. Ale czytała wszystko. Do brzasku siedziała zatopiona w książkach, tak że musiałem chodzić po nią i przyprowadzać na spanie.

Lestat tymczasem wynajął nowego służącego i służącą. Zatrudnił też całą grupę robotników, żeby wykonali dla niego na dziedzińcu wielką fontannę z kamienną nimfą i wodą tryskającą z szeroko otwartych półkul muszli morskiej. Kupił złote rybki i skrzynki lilii wodnych i po skończonej pracy przyozdobił nimi fontannę, tak że ich kwitnące kwiaty pływały spokojnie na powierzchni, migocąc w wiecznie poruszającej się wodzie.

Jakaś kobieta była świadkiem jego wyczynów na Nyaders Road. Uciekła, i wkrótce pojawiły się w prasie niesamowite historie sugerujące jego związek z nawiedzonym domem w okolicy. Wszystko to sprawiało mu dużo przyjemności. Przez jakiś czas występował jako „potwór z Nyades Road”, choć ostatecznie sprawozdania o upiorze zeszły z czołowych szpalt gazet. Wtedy dokonał jeszcze innego przerażającego morderstwa, także w miejscu publicznym i czynem tym sprawił, że znów wyobraźnia mieszkańców miasta zaczęła działać. Jednak wszystko to wywoływało w nas pewną obawę. Lestat stał się melancholijny, podejrzliwy, ciągle wypytywał o Klaudię, gdzie jest, dokąd poszła i co robi.

— Wszystko będzie w porządku — zapewniałem go, choć stroniła ode mnie i przeżywałem to jak męczarnie zadane kochankowi przez ukochaną. Rzadko widywała się teraz ze mną. Mogła nawet odwrócić się i wyjść, gdy mówiłem do niej.

— Lepiej, żeby się uspokoiła! — Lestat zapowiedział groźnie.

— A co zrobisz, jeśli nie? — zapytałem, bardziej z obawy niż z wyrzutem.

Spojrzał na mnie tymi swoimi zimnymi oczyma.

— Zaopiekuj się nią, Louis. Porozmawiaj z nią! — odrzekł. — Wszystko było dotąd w najlepszym porządku, a teraz… Nie potrzebujemy tego.

Zdecydowałem jednak, że sam nie będę jej zaczepiać i czekałem, aż ona to zrobi. Skutecznie, bo któregoś wieczoru, zaraz po moim przebudzeniu, przyszła do mnie. W domu było ciemno. Zobaczyłem, jak stoi przy drzwiach prowadzących na balkon. Miała na sobie sukienkę z wypchanymi ramionami i różową szarfą. Przymrużonymi oczyma obserwowała wieczorny zgiełk uliczny na Rue Royale. Słyszałem, że Lestat był w swoim pokoju. Słychać było szum wody lejącej się z dzbana do mycia. Przez moment czuć było delikatny zapach jego wody kolońskiej, dochodziły odgłosy muzyki z pobliskiej kawiarni.

— On mi nie powie — odezwała się cicho — jak to się stało.

— Czy naprawdę chcesz to wiedzieć? — zapytałem, patrząc jej w twarz. — Czy dlatego, że to przydarzyło się tobie… i że kiedyś byłaś kimś innym? Nie rozumiem, co masz na myśli, bo jeśli chcesz wiedzieć, jak to się robi, po to tylko, abyś sama mogła to robić…

— Ja, nawet nie wiem, co to jest, o czym ty mówisz — odrzekła z lekkim chłodem. Odwróciła się do mnie i położyła dłonie na mojej twarzy. — Zabijaj ze mną dzisiaj — wyszeptała zmysłowo, jak kochanka. — I powiedz mi wszystko, co wiesz. Kim jesteście? Dlaczego nie jesteśmy tacy sami jak oni? — Ruchem głowy wskazała zatłoczoną ulicę.

— Nie znam odpowiedzi na twoje pytania — powiedziałem. Skrzywiła się nagle, jak gdyby usiłowała usłyszeć mnie przez nagły hałas, a potem potrząsnęła głową. Kontynuowałem jednak dalej. Ja również ciekaw jestem tych rzeczy, które ciebie tak intrygują. Co do tego jak stałem się wampirem, to powiem ci… że rzeczywiście uczynił mnie nim Lestat. Ale tak naprawdę nie wiem jak!

Na jej twarzy nadal malowało się napięcie. Dostrzegłem też pierwsze oznaki strachu lub czegoś jeszcze gorszego niż strach.

— Klaudio — powiedziałem, kładąc swe dłonie w jej dłonie ściskając je delikatnie. — Nie pytaj mnie więcej o to. Jesteś moją współtowarzyszką, od niezliczonych już lat, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania dotyczące zagadnień życia i śmierci. Nie bądź współtowarzyszką niepokoju, jaki temu towarzyszy. Lestat nie może tobie dać odpowiedzi. A ja nie potrafię.

Widziałem, że nie pogodziła się z tym, ale nie oczekiwałem tego od niej. Z całą gwałtownością rozdzierała swe włosy. Przestałem mówić. Rozumiałem ją. Patrzyła teraz w niebo. Było mgliste, bezgwiezdne. Chmury płynęły szybko od strony rzeki. Poruszyła nagle ustami, jak gdyby zagryzała wargi, po czym ponownie odwróciła się do mnie i nadal szepcząc, rzekła: — A więc to on… to on… a nie ty!

Było coś przerażającego w wyrazie jej twarzy, tak że mimowolnie odsunąłem się od niej. Podszedłem do kominka, zapalając stojącą na nim pojedynczą świecę, na wprost wysokiego zwierciadła. I nagle zobaczyłem coś, co mnie przeraziło, coś, co pojawiło się w mroku początkowo jako odrażająca maska, a potem przybrało wyraźny trójwymiarowy kształt: wyblakła, spłowiała czaszka ludzka. Utkwiłem w niej wzrok. Wokół niej unosił się delikatny zapach ziemi, choć była już całkowicie z niej oczyszczona.

— Dlaczego nie odpowiesz mi? — nalegała. Usłyszałem, jak Lestat otwiera drzwi. Za chwilę wyjdzie, by zabijać, a przynajmniej szukać ofiary. Ja nie miałem na to ochoty.

Chciałem spędzić pierwsze godziny tego wieczoru w ciszy i spokoju, aż głód wzbierze we mnie, aż pragnienie stanie się tak mocne, że prawie już nie do wytrzymania, i dopiero wtedy poddam się temu całkowicie, prawie ślepo. Raz jeszcze usłyszałem powtórzone wyraźnie pytanie, jak gdyby unosiło się wokół mnie w powietrzu… Poczułem, jak mocno bije mi serce.

— To on mnie stworzył, oczywiście! Sam mi to powiedział. Ale ty ukrywasz coś przede mną. Coś, o czym on wspomina jedynie, gdy przypieram go do muru. Twierdzi, że nie mogłoby się tak stać, gdyby nie ty!

Zdałem sobie nagle sprawę, że wpatruję się bezmyślnie w tę czaszkę, choć jej słowa uderzały we mnie jak bicze. Tak mocno, że powinienem obrócić się i stanąć im naprzeciw. Przyszło mi na myśl, bardziej iskra niż myśl, że powinno pozostać ze mnie więcej niż taka właśnie czaszka. Obróciłem się i w światłach dochodzących z ulicy ujrzałem jej oczy jak dwa ciemne płomienie. Poczułem, że zbliżam się do niej, szepcząc jej imię. Już układałem wargi, by sformułować jakąś myśl, ale zrezygnowałem, podchodząc bliżej, by wreszcie odwrócić się i bezsensownie schylić się po jej płaszcz i kapelusik. Zobaczyłem maleńką rękawiczkę na podłodze, która fosforyzowała w ciemności i przez krótką chwilę wydała mi się malutką, oddzieloną od tułowia rączką.

— Co się z tobą dzieje…? — Przysunęła się bliżej, spoglądając w górę, na moją twarz. — O co ci chodzi? Dlaczego patrzysz na czaszkę w taki sposób, i na tę rękawiczkę? — zapytała prawie delikatnie.

W jej głosie jednak można było wyczuć pewne wyrachowanie, jakby rezerwę i obojętność.

— Potrzebuję ciebie — odrzekłem, sam nawet nie chcąc, by to zostało powiedziane. — Nie mogę znieść myśli, że mogę cię utracić. Jesteś jedynym moim towarzyszem w tej nieśmiertelności.

— Ależ z całą pewnością muszą być inni! Z całą pewnością nie jesteśmy jedynymi wampirami na tej ziemi! — powiedziała to tak, jakbym to ja sam powiedział. Usłyszałem moje własne słowa, które wracały teraz do mnie w przypływie jej obudzonej świadomości, jej własnych poszukiwań. W jej słowach jednak nie było bólu, tylko prośba, beznamiętne pragnienie poznania. Spojrzałem w dół na nią.

— Czy ty nie jesteś taka sama jak ja? Teraz ona patrzyła na mnie.

— Nauczyłeś mnie wszystkiego, co wiem!

— Lestat nauczył cię zabijać. — Podniosłem leżącą rękawiczkę. — Proszę, już dobrze… chodźmy stąd. Chcę wyjść…

Zacząłem się jąkać, próbując naciągnąć rękawiczkę na jej małą rączkę. Odchyliłem długie i kręcone włosy i delikatnie pomogłem włożyć płaszcz.

— Ale ty nauczyłeś mnie widzieć! — powiedziała. — Ty nauczyłeś mnie znaczenia słów „oczy wampira”, nauczyłeś mnie, juk smakować świat, jak pragnąć więcej niż…

— Ja nigdy nie rozumiałem tego w ten sposób — powiedziałem. — ”Oczy wampira”, dla mnie słowa te mają inne brzmienie, niż kiedy ty je wypowiadasz… — Pociągnęła mnie tak, bym spojrzał na nią.

— Chodź — powiedziałem — mam ci coś do pokazania…

Szybko poprowadziłem ją korytarzem, pomogłem zejść w dół po schodach i dalej przez ciemny dziedziniec. Wcale już nie wiedziałem, co właściwie muszę jej pokazać. Wiedziałem tylko, dokąd idę i że muszę zbliżyć się do tego z szacunkiem i potępieńczym instynktem. Biegliśmy przez miasto. Był wczesny wieczór. Niebo nad nami przybrało bladofioletowy odcień, gdy chmury przepędził wiatr i pojawiły się gwiazdy małe i dalekie. Powietrze było duszne i wonne i pozostało takie, nawet gdy minęliśmy piękne przestronne ogrody i zbliżaliśmy się do tych nędznych, wąskich ulic, gdzie kwiaty wyrastają w pęknięciach ścian, a na pustych parcelach wielki oleander wystrzela grubymi i woskowymi łodygami, białym i różowym kwieciem jak monstrualny chwast. Słyszałem narastające staccato kroków Klaudii, gdy biegła koło mnie. Ani słowem nie napomknęła, bym zwolnił tempo. W końcu przystanęliśmy. Ona z twarzą nieskończenie cierpliwą, spoglądając na mnie w ciemnej i wąskiej uliczce, przy której stało jeszcze kilka starych francuskich domów, o pochyłych dachach, między przeważającymi hiszpańskimi fasadami. Odszukałem ten dom prawie na oślep, instynktownie, świadom nagle, że zawsze wiedziałem, gdzie się znajduje i unikałem go jak ognia, skręcając w porę przed tym ciemnym rogiem w najbliższą przecznicę, nie chcąc nawet przejść obok tych niskich okien, gdzie po raz pierwszy usłyszałem płacz Klaudii. Dom stał nadal. Zapadł się tylko trochę. Chwasty podeszły wysoko wzdłuż fundamentów. Oba mansardowe okienka były wybite, na ramach powiewały jakieś stare szmaty przyniesione pewnie przez wiatr. Dotknąłem okiennic.

— To tu po raz pierwszy zobaczyłem ciebie — odezwałem się do Klaudii, zdecydowany powiedzieć o wszystkim tak, by zrozumiała, a przecież czułem na sobie jej chłodne spojrzenie i dystans, z jakim patrzyła na mnie. — Usłyszałem, jak płakałaś. Byłaś tam, w tym pokoju razem z matką. Twoja matka już nie żyła. Od wielu dni, ale ty nie zdawałaś sobie z tego sprawy. Przywarłaś do niej szlochając… płacząc żałośnie. Byłaś przerażająco blada i w gorączce. Byłaś głodna. Próbowałaś obudzić ją ze śmiertelnego snu. Obejmowałaś, domagając się ciepła, tuliłaś się przepełniona strachem Był już prawie ranek i…

Dotknąłem palcami skroni.

— Otworzyłem okiennicę… wszedłem do tego pokoju. Odczuwałem współczucie ale… i jeszcze coś.

Zobaczyłem, jak jej usta rozchyliły się, a oczy rozszerzyły.

— Ty… przyszedłeś wypić moją krew? — wyszeptała. — Byłam twoją ofiarą!

— Tak — odrzekłem. — Zrobiłem to.

Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Trwało to wieczność i było tak bolesne, że oboje nie mogliśmy tego znieść. Klaudia nie poruszyła się w ciemnościach, jej wielkie oczy odbijały słabe światło, a ciepłe powietrze zadrgało nagle od jakiegoś odległego dźwięku. A potem odwróciła się. Usłyszałem stukot jej bucików, gdy biegła. Stałem jak wryty, wsłuchując się w ten odgłos, który stawał się coraz cichszy, Obróciłem się. Strach zawładnął mną ponownie, wzrastał nieprzezwyciężony. Pobiegłem za nią. Nie mieściło mi się w głowie, że mogę jej nie dogonić, nie zatrzymać i nie powiedzieć, że ją kocham. Muszę ją mieć, zatrzymać przy sobie. Gdy biegłem za nią na oślep ciemną ulicą, każda sekunda wydawała mi się chwilą, w której traciłem ją, kropla po kropli. Moje serce waliło jak oszalałe, nienasycone, tłukło się i sprzeciwiało temu silnemu podnieceniu. Nagle stanąłem jak wryty. Klaudia stała pod latarnią. Patrzyła na mnie, jak gdyby zobaczyła mnie po raz pierwszy. Objąłem jej dziecięcą kibić i podniosłem do światła. Obserwowała mnie. Jej twarz była wykrzywiona, głowę odwracała na boki, jak gdyby unikała mojego spojrzenia, jak gdyby musiała odwrócić się od przemożnego poczucia wstrętu.

— Ty mnie zabiłeś — wyszeptała — ty odebrałeś mi życie!

— Tak — odparłem, trzymając ją tak mocno, że czułem, jak wali jej serce. — A raczej próbowałem odebrać, wyssać je. Ale ty miałaś serce niepodobne do żadnego, które kiedykolwiek czułem. Serce, które biło i biło, aż musiałem cię zostawić, odrzucić od siebie, ażebyś nie przyspieszyła za bardzo mojego tętna i nie zabiła mnie. To Lestat odszukał mnie tutaj. Louis, sentymentalny Louis przyłapany na uczcie z małego złotowłosego dziecka, świętego niewiniątka, malej dziewczynki. Przyniósł cię ze szpitala, gdzie się potem znalazłaś i nawet nie mogłem się domyślić, co zamierza poza tym, że chciał uprzytomnić mi moje własne powołanie, moją naturę wampira. „Weź ją, skończ, co zacząłeś” — powiedział. I znów poczułem pragnienie tej krwi. Och, wiem, że straciłem cię teraz na zawsze. Widzę to w twoich oczach! Patrzysz na mnie tak, jak patrzysz na ludzi śmiertelnych, z góry, z chłodną wyniosłością, której nie mogą zrozumieć. Ale zrobiłem to. Ponownie wbiłem zęby w twoją szyję, nędzny, nie do powstrzymania głód twojego walącego jak młot serca, tych policzków, tej skóry. Byłaś różowa i delikatna, taka jak inne dzieci, słodka z soczystym zapachem soli i kurzu. Wziąłem cię na ręce. Przyssałem się ponownie. I gdy znów poczułem, że serce twe prędzej mnie pozbawi życia, niż podda się, nie dbałem już o to. On nas rozdzielił, i rozcinając przegub swojej dłoni podał ci do picia własną krew. A ty piłaś. Piłaś jego krew bez opamiętania, aż prawie wyssałaś wszystko, aż się zataczał. Ale wtedy stałaś się już wampirem. Tej samej nocy jeszcze piłaś krew ludzką. I od tej pory tak już co noc.

Jej twarz nie zmieniła się. Była jak z wosku, tylko oczy żyły. Nic więcej nie miałem do powiedzenia. Postawiłem ją na ziemi.

— Odebrałem ci życie — powiedziałem — a on dał ci je ponownie.

— I oto żyję — odrzekła szeptem — i nienawidzę was obu!

Zapadła cisza.

— Dlaczego powiedział jej pan o tym? — zapytał chłopak po pełnej szacunku pauzie.

— Jakżeż mogłem jej nie powiedzieć? — Wampir zerknął na reportera z lekkim zaskoczeniem. — Musiała to wiedzieć. Sama musiała to rozważyć. Przecież Lestat nie dostał jej w pełni życia, tak jak to było w moim przypadku. Najpierw ja ją poraziłem. Umarłaby! Nie byłoby już dla niej żadnej szansy. Ale co za różnica! Dla nas wszystkich to tylko sprawa lat, powolnego umierania! Co z tego, że zobaczyła wyraziściej to, co wiedzą wszyscy ludzie: że śmierć jest nieunikniona, chyba że ktoś wybierze… to!

Otworzył dłonie i spoglądał na nie.

— Stracił ją pan? Czy odeszła?

— Odeszła! Dokąd mogła odejść? Była dzieckiem nie większym od innych dzieci. Kto by ją przygarnął? Czy miała znaleźć sobie jakiś stary grobowiec i jak jakiś mityczny wampir kłaść się razem z robakami i mrówkami za dnia, a wstawać w nocy na polowania? Ale nie dlatego nie odeszła. Coś w niej samej było pokrewne temu, co tkwiło we mnie. To samo było zresztą z Lestatem. Nie mogliśmy znieść myśli, by pozostać sami i żyć samotnie! Potrzebowaliśmy nawzajem swego towarzystwa. Otaczał nas świat z mnóstwem śmiertelnych ludzi, potykających się o nas. Świat ludzi ślepych i pochłoniętych swoimi sprawami.

„Skazani na siebie w nienawiści” — powiedziała mi spokojnie później. Znalazłem ją w domu, siedzącą przy wygaszonym kominku i obrywającą listki lawendy z długiej łodygi. Kamień spadł mi z serca, gdy ją ujrzałem. Zrobiłbym wtedy dla niej wszystko! I gdy zapytała mnie cicho, czy powiem jej wszystko, co wiem, uczyniłem to z radością. Reszta bowiem była już niczym w porównaniu z sekretem, który ukrywałem do tej pory. Opowiedziałem jej o sobie tak, jak teraz opowiadam tobie; o tym, jak Lestat przyszedł do mnie i o tym, co wydarzyło się tej nocy, gdy przyniósł ją ze szpitala. Nie zadawała żadnych pytań, a tylko czasami spoglądała na mnie znad swych kwiatów. Wreszcie, gdy skończyłem, siedziałem, wpatrując się znowu w tę nieszczęsną czaszkę i słuchając, jak zrywane płatki ześlizgują się po jej sukni. Nagle odezwała się:

— Nie pogardzam tobą!

Obudziłem się. Zsunęła się z wysokiej adamaszkowej poduszki i podeszła do mnie pachnąca kwiatami.

— Czy to jest zapach śmiertelnego dziecka? — zapytała. — Louis, mój drogi.

Pamiętam, że objąłem ją i wtuliłem głowę w jej małą pierś, a ona utopiła swe malutkie rączki w moich włosach, uspokajając mnie i tuląc.

— Byłam dla ciebie śmiertelna — powiedziała. Kiedy podniosłem wzrok, ujrzałem, jak się uśmiecha. Ale miękkość jej ust była ulotna i chwilę później patrzyła już, jakby mnie nie dostrzegając, jak ktoś, kto zasłuchany jest w tony delikatnej, poważnej muzyki.

— Ty ofiarowałeś mi swój nieśmiertelny pocałunek — rzekła, nie do mnie, ale do siebie. — Kochałeś mnie swoją naturą wampira.

— Kocham cię teraz moją ludzką naturą, jeśli kiedykolwiek ją miałem — odrzekłem.

— Ach, tak — odezwała się nadal zadumana. — Tak, i to jest właśnie twój słaby punkt. To dlatego twoja twarz była taka nieszczęśliwa, kiedy powiedziałam ci — jak czynią to ludzie — że ciebie nienawidzę. Dlatego patrzysz na mnie właśnie tak, jak teraz. To ludzka natura. Ja nie mam ludzkiej natury. I żadne opowiadanie o matczynych zwłokach i pokojach hotelowych, gdzie dzieci uczą się potworności, nie są w stanie obudzić jej we mnie. Po prostu jej nie mam. Twoje oczy nabierają chłodu, gdy mówię ci teraz o tym. A przecież mówię twoim językiem. Mam te same uczucia względem prawdy i tę samą potrzebę docierania do sedna tego wszystkiego, co ważne… A teraz sen trwający sześćdziesiąt pięć lat skończył się.

Sześćdziesięciopięcioletni sen skończył się. — Usłyszałem, jak mówi, nie dowierzając albo nie chcąc uwierzyć, że miała dokładnie to na myśli, co powiedziała. Dokładnie tyle bowiem minęło od tej nocy, kiedy próbowałem opuścić Lestata, a próba ta nic powiodła się. Zakochując się w niej, zapomniałem o rozsadzających mój umysł myślach, moich strasznych pytaniach. Teraz ona sama miała je na ustach. Klaudia wolno podeszła na środek pokoju i rozsypała wokół siebie pomięte kawałki kwiatów lawendy. Złamała delikatną łodygę i przytknęła ją do ust. Wreszcie, gdy usłyszała całą tę historię, powiedziała:

— Zatem on stworzył mnie dlatego, bym była twoim towarzyszem. Żadne łańcuchy nie mogły cię przytrzymać w tej samotności a on nie mógł ci nic zaofiarować. Mnie teraz zresztą też… Wydawało mi się kiedyś, że jest czarujący. Podobał mi się jego chód, gdy stukał w bruk swą laską i gdy unosił mnie na rękach. I żywiołowość, ta beztroska swoboda, z jaką zabijał, którą także i ja odczuwałam Nie uważam go jednak już za czarującego. Zresztą ty nigdy tak nie sądziłeś. Byliśmy i jesteśmy jego marionetkami. Ty, bo pozostajesz cały czas z nim i opiekujesz się nim, a ja, bo jestem twoim towarzyszem. Pora już z tym skończyć, Louis. Pora go opuścić.

Pora go opuścić.

Do tej pory nic myślałem o tym poważnie, marzyłem tylko o tym skrycie, już od dawna. Dorosłem przyzwyczajony do jego postaci, jak gdyby on sam był warunkiem mojego istnienia. Usłyszałem niewyraźne odgłosy z dołu oznaczające jego powrót. Odgłos kroków na podejściu. Wkrótce wejdzie na tylne schody. Pomyślałem wtedy o tym, o czym zawsze myślałem, kiedy słyszałem, jak wraca. Ogarnął mnie znowu ten niesprecyzowany niepokój. A potem myśl o uwolnieniu się od niego, na zawsze. Wstałem, szepcząc do Klaudii, że nadchodzi.

— Wiem — uśmiechnęła się. — Usłyszałam go, gdy skręcił w naszą uliczkę.

— On nigdy nie pozwoli nam odejść — szepnąłem, choć pojąłem informację zawartą w jej ostatnich słowach. Jej zmysły wampira były nadzwyczajnie czułe. Stała teraz en gardę, dumna. — Chyba go nie znasz, jeśli sądzisz, że pozwoli nam odejść — powiedziałem przestraszony trochę jej pewnością siebie. — Nie pozwoli nam odejść.

— Ach, czyżby… naprawdę — odrzekła, uśmiechając się. Zapanowała więc zgoda co do konieczności poczynienia pewnych planów. Natychmiast. Następnej nocy zjawił się mój pośrednik, jak zwykle utyskując na prowadzenie interesów przy jednej nędznej świecy. Wziął jednak zamówienia na załatwienie spraw związanych z podróżą przez Atlantyk. Klaudia i ja postanowiliśmy popłynąć do Europy, pierwszym możliwym rejsem, bez względu na to, dokąd płynął statek i jaki był port docelowy. Rzeczą o najważniejszym znaczeniu dla nas była skrzynia, wysłana z nami, którą należało przenieść ostrożnie podczas dnia z naszego domu i wnieść na pokład, nie jednak do luków bagażowych, lecz do naszej kabiny.

Została jeszcze sprawa ustaleń dotyczących Lestata. Planowałem pozostawić mu dochód z wynajmu kilku sklepów i domów w mieście oraz z małej firmy budowlanej działającej w Fauborg Mavigny. Chętnie złożyłem swój podpis pod wszystkimi odpowiednimi dokumentami. Chciałem kupić naszą wolność, przekonać Lestata, że chcieliśmy tylko wybrać się razem na wycieczkę, i że on będzie mógł żyć nadal na tym samym poziomie, do którego był przyzwyczajony. Będzie miał swoje własne pieniądze i o nic nie będzie musiał zwracać się do mnie. Przez wszystkie te lata był bowiem prawie całkowicie zależny ode mnie. Oczywiście, żądał wszystkich tych funduszy, jak gdybym był zaledwie jego bankierem i dziękował za nie najzjadliwszymi słowami, jakie znajdowały się w jego słowniku. Ale czuł wstręt do tej koniecznej dla niego zależności. Miałem nadzieję uśpić jego podejrzliwość, zaspokajając jego chciwość, a przekonany o tym, że Lestat potrafi odczytywać wszelkie moje uczucia, byłem więcej niż przestraszony. Nie bardzo wierzyłem, że było możliwe uciec od niego. Czy rozumiesz, co to oznacza? Robiłem wszystko według planu, jak gdybym wierzył weń, ale jednocześnie nie miałem złudzeń, że wszystko i tak się nie powiedzie.

Klaudia tymczasem igrała z ogniem. Jej opanowanie i spokój przytłaczały mnie, gdy czytała swoje tajemne książki i zadawała mu pytania. Zupełnie nie poruszały jej zjadliwe wybuchy gniewu spowodowane pytaniami i miała tupet powtarzać je wielokrotnie, przeformułowane nieco i zadane na inny sposób. Jednocześnie kontrolowała i bacznie przyglądała się reakcji Lestata. Okazało się jednak, że wiele informacji wypowiada w tych atakach niechcący lub nawet wbrew sobie.

— Co za wampir uczynił ciebie wampirem? — zapytała kiedyś, nie podnosząc nawet wzroku znad książki i przymrużając powieki w oczekiwaniu na następujący oczywiście gwałtowny atak szału — Dlaczego nigdy o tym nic nie mówisz? — dodała, nie zwracając zupełnie uwagi na jego wściekły sprzeciw. Zdawała się być absolutnie nie podatna na jego irytację.

— Za dużo chcecie wiedzieć, oboje! — powiedział nam następnej nocy, gdy w ciemnościach przemierzał pokój w tę i z powrotem, zwracając mściwy wzrok ku Klaudii, która już umiejscowiła się w swoim kąciku, otoczona płonącymi świecami i stosami książek. — Nieśmiertelność to dla was za mało! Nie, wy chcecie darowanemu koniowi zaglądać w zęby! Mógłbym zaofiarować to komukolwiek tam na ulicy i możecie sobie wyobrazić, czym byłoby to dla niego…

— A ty byłeś tym tak uradowany? — zapytała spokojnie, ledwo poruszając wargami.

— Chcesz to zakończyć? Mogę zaofiarować ci śmierć jeszcze łatwiej, niż gdy ofiarowałem ci życie.

Podszedł do niej bliżej. Padł na mnie jego cień rzucony nagle przez delikatny płomień świec z jej kącika. Ponieważ zasłaniał światło, wokół jego jasnych włosów wytworzyła się aureola, gdy reszta twarzy pozostała zaciemniona.

— Czy chcesz umrzeć? — powtórzył.

— Wiedzieć, to nie znaczy chcieć śmierci — szepnęła.

— Odpowiedz mi, czy chcesz śmierci!

— A ty rozdajesz wszystkie te rzeczy? Pochodzą od ciebie. Życie i śmierć — szepnęła z szyderstwem w głosie.

— Tak — odpowiedział. — Zgadza się.

— Nic nie wiesz — powiedziała do niego poważnie, głosem tak cichym, że nawet najmniejszy hałas z ulicy mógł zniekształcić jej słowa. Poczułem, że wysilam słuch, by nie uronić nic z tego, co mówiła. — Przypuśćmy, że wampir, który uczynił ciebie wampirem, nic nie wiedział, ten z kolei, który go stworzył — także nic, i tak dalej, i dalej w przeszłość. Nic, więc pochodzisz od niczego! Pozostaje tylko nicość! A my musimy żyć z tą wiedzą, która w rzeczy samej nie jest żadną wiedzą.

— Tak! — wykrzyknął nagle, wyrzucając ręce w powietrze, głosem zabarwionym jednak czym innym niż złością.

Zamilkł. I ona milczała. Potem obrócił się wolno, jak gdyby ktoś wykonał jakiś ruch, który go zaalarmował, jakby ktoś stanął nagle za nim. Przypomniało mi to sposób, w jaki obracają się ludzie, gdy czują mój oddech na sobie i nagle zdają sobie sprawę, że tam, gdzie przed chwilą byli całkowicie przekonani, że nie ma nikogo. Ta chwila strasznego napięcia, zanim mogli zobaczyć moją twarz i zachłysnąć się z przerażenia powietrzem. Patrzył teraz na mnie, mogłem dojrzeć, że usta mu drżą. Wtedy wyczułem to. Bał się. Lestat bał się.

Wpatrywała się w niego tym samym zrównoważonym, zimnym spojrzeniem, nie okazując cienia emocji, niczego nie oczekując.

— To ty ją tym zaraziłeś… — wyszeptał.

Z trzaskiem zapalił zapałkę, a potem świece na kominku, uniósł zadymione kosze lamp i obszedł dookoła pokój, zapalając wszystkie światła, aż maleńki płomyk z kącika Klaudii rozpłynął się w jasności opanowującej pokój. Stanął odwrócony plecami do marmurowego kominka, spoglądając od światła do światła, jak gdyby przywracały mu trochę spokoju.

— Wychodzę — powiedział.

Klaudia wstała natychmiast, jak tylko Lestat wyszedł na ulicę. Stanęła na środku pokoju, wyprostowała się, po czym jej małe plecy wygięły się w łuk, ręce wyciągnęły, na chwilę przymrużyła oczy, następnie szeroko je otworzyła, jak gdyby co dopiero przebudziła się ze snu. Było coś nieprzyzwoitego w jej gestach. Strach, jaki ujawnił się w wypowiedzi Lestata, wypełniał jeszcze pokój, odbijała się w nim jego ostatnia wypowiedź. Musiałem wykonać jakiś mimowolny ruch, ponieważ nagle stanęła przy moim krześle, przycisnęła ręką moją książkę, której zresztą od godzin nie czytałem, i rzekła:

— Chodź, wyjdźmy razem!

— Miałaś rację. On nic nie wie. Nie ma nic takiego, o czym mógłby nam powiedzieć — stwierdziłem.

— Czy kiedykolwiek myślałeś, że rzeczywiście miał nam coś do wyjaśnienia — zapytała tym samym cichym głosem. — Odnajdziemy innych naszego rodzaju — dodała. — Znajdziemy ich w Europie Środkowej. Tam właśnie mieszkają tak tłumnie, że historie, zmyślone i prawdziwe, zapewniłyby strony wielu tomów. Jestem przekonana, że to stamtąd właśnie pochodzą wszystkie wampiry, jeśli w ogóle pochodzą z jakiegoś miejsca. Zbyt długo już przebywamy razem z nim. Chodź na miasto. Niech zmysły przejmą władzę nad duszą.

Sądzę, że poczułem drżenie, gdy wypowiedziała te słowa: Niech zmysły przejmą władzę nad duszą.

Odstaw na bok książki i zabijaj — szepnęła. Poszedłem za nią w dół schodów, przez dziedziniec i wzdłuż wąskiej alei do następnej ulicy. Wtedy obróciła się do mnie z wyciągniętymi rękoma, abym podniósł ją z ziemi i niósł, choć oczywiście wcale nie była zmęczona. Chciała być tylko blisko, by mogła szeptać do mnie cicho, obejmować w uścisku moją szyję.

— Nie wyjawiłem mu całego mojego planu, o podróży, pieniądzach — mówiłem, gdy tak przemierzaliśmy ulice, świadomy, że coś w niej jest poza mną.

— On zabił tego drugiego wampira! — powiedziała nagle.

— Nie, dlaczego tak mówisz? — zapytałem. Ale to nie jej kategoryczne stwierdzenie poruszyło mnie, wprawiło w drżenie moją duszę, jak gdyby była taflą wody. Poczułem się tak, jak gdyby Klaudia przesuwała mnie powoli w kierunku czegoś, jak gdyby ona była pilotem naszego wolnego spaceru poprzez tę ciemną ulicę.

— Ponieważ teraz już wiem — powiedziała z władczą pewnością siebie. — Ten wampir uczynił z niego niewolnika, ale on nie chciał nim być, jak i ja nie chciałabym, więc zabił go. Zabił go, zanim poznał wszystko, co mógł poznać, i wtedy, w panice, uczynił ciebie swym niewolnikiem, a ty jesteś nim do tej pory.

— Tak naprawdę, nigdy… — szepnąłem jej do ucha. Czułem jej policzek mocno przyciśnięty do mojej skroni. Była zimna i jasne było, że potrzeba jej krwi. — Nie niewolnikiem. Po prostu jakimś takim nierozumnym wspólnikiem — wyznałem jej. Czułem też już rosnącą gorączkę towarzyszącą chęci zabijania, głód wewnętrzny, pulsowanie w skroniach, jak gdyby kurczyły się żyły i całe moje ciało stało się siatką poddanych torturom naczyń krwionośnych.

— Nie, niewolnikiem — upierała się swym poważnym, monotonnym głosem, jak gdyby głośno myśląc, a jej słowa były objawieniem, kawałkami składanki. — Aleja uwolnię nas oboje.

Zatrzymałem się. Jej rączka ścisnęła mnie, przynaglając. Szliśmy właśnie długą i szeroką aleją za katedrą w kierunku świateł Jackson Square. Słyszałem, jak szybko płynęła woda w rynsztoku na środku alei, pobłyskując w świetle księżyca. Nagle odezwała się ponownie.

— Zabiję go!

Stanąłem bez ruchu na końcu alei. Poczułem, że poruszyła się w moich ramionach, przesunęła na dół, jak gdyby mogła sama uwolnić się ode mnie bez niezręcznej pomocy moich rąk. Postawiłem ją na kamiennym chodniku. Zaprzeczyłem, potrząsnąłem głową. Odczuwałem znów to samo uczucie jak to, które opisałem już wcześniej, że budynki wokół mnie — Cabildo, katedra, mieszkania wokół placu — wszystko to była iluzja i mgła, która zacznie nagle falować pod wpływem straszliwego porywu wiatru i otworzy się przepaść w ziemi, która stanie się rzeczywistością.

— Klaudio — powiedziałem z wyrzutem, odwracając się od niej.

— A dlaczego go nie zabić! — odezwała się podniesionym głosem, srebrzystym, przenikliwym. — Nie mam z niego żadnego pożytku! Niczego już od niego nie oczekuję! Sprawia mi tylko ból, którego nie mogę znieść!

— A gdybyż on miał jakiś pożytek z nas! — powiedziałem, ale gwałtowność tej odpowiedzi była nieszczera. Beznadziejna. Stała teraz w pewnej odległości ode mnie wyprostowana w ramionach, zdeterminowana. Jej krok był szybki, jak małej dziewczynki, która wychodząc na spacer z rodzicami w niedzielę, chce zawsze wybiegać do przodu i udawać, że oto zupełnie sama spaceruje po ulicy.

— Klaudio! — zawołałem za nią, doganiając ją zamaszystym krokiem. Sięgnąłem po tę małą kibić i poczułem, jak sztywnieje, jak gdyby stała się żelazem.

— Klaudio, nie możesz go zabić! — szepnąłem. Cofnęła się, przeskakując płyty chodnika, stukając o nie bucikami. Zeszła na ulicę. Jakiś kabriolet przetoczył się koło nas. Owionął nas nagły uśmiech, stukot kopyt końskich i skrzypienie drewnianych kół. Nagle znowu wszystko ucichło. Znów wyciągnąłem do niej ręce. Odeszła daleko i musiałem trochę podejść, by ponownie zbliżyć się do niej. Stała przy wjeździe na Jackson Square. Rękoma oplotła pręty jakiejś bramy z kutego żelaza. Przysunąłem się do niej bliżej. — Bardzo obchodzi mnie to, co czujesz, co mówisz, ale nie możesz chyba poważnie myśleć o zabiciu Lestata — odezwałem się.

— A dlaczego nie? Czy sądzisz, że jest aż tak potężny! — odrzekła z oczyma utkwionymi w posąg na środku placu.

— Jest silniejszy, niż możesz to sobie wyobrazić. Jak chciałabyś go zabić? Nie potrafisz przecież ocenić nawet jego możliwości. Nie znasz ich! — tłumaczyłem jej, ale widziałem, że całkowicie na próżno. Nieporuszona stała przed sklepem z zabawkami i wpatrywała się z fascynacją, jak prawdziwe dziecko, w okno wystawowe. Wyczułem krew. Wyczułem coś dotykalnego i bezbronnego w zasięgu moich rąk. Chciałem zabijać. Czułem i słyszałem ludzi na ścieżkach placu, kręcących się po rynku, wzdłuż grobli. Już miałem ją wziąć na ręce, zmusić do tego, by spojrzała na mnie, potrząsnąć nią nawet, gdybym musiał, aby mnie posłuchała, gdy sama skierowała do mnie swe wielkie, zamglone oczy.

— Kocham cię — powiedziała.

— To posłuchaj mnie, Klaudio. Błagam cię — wyszeptałem, przytulając ją do siebie, zjeżony nagle odgłosem otaczających nas w pobliżu szeptów ludzkich, mieszających się z odgłosami nocy. — Zniszczy cię, jeśli tylko spróbujesz go zabić. Z pewnością nie ma sposobu, aby to wykonać. Nie wiem, jak to zrobić, a przeciwstawiając mu się, możesz tylko wszystko stracić. Klaudio, ja już tego nie mogę znieść.

Na jej ustach pojawił się ledwo widoczny uśmiech.

— Nie, Louis — szepnęła. — Mogę go zabić i chcę ci jeszcze coś powiedzieć, sekret tylko między tobą i mną.

Potrząsnąłem głową, ale ona przytuliła się do mnie jeszcze bardziej, opuszczając powieki tak nisko, że jej gęste rzęsy prawie dotykały jej pyzatych policzków.

— Sekret polega na tym, Louis, że ja c h c ę go zabić i sprawi mi to przyjemność!

Przyklęknąłem obok niej, oniemiały. Jej oczy wpatrywały się we mnie badawczo, jak tyle razy przedtem. Powiedziała wreszcie:

— Zabijam każdej nocy ludzi. Zwodzę ich, przyciągam blisko siebie, z nienasyconym głodem, ciągłym, nigdy nie kończącym się poszukiwaniem czego… czegoś, co nawet nie wiem dokładnie, czym jest… — Przyłożyła palce do ust i przyciskała wargi. Jej usta lekko rozchyliły się, zobaczyłem błysk zębów. — Nic mnie nie obchodzi, skąd przyszli, dokąd chcieli pójść. Gdyby nie stanęli na mej drodze, byliby mi obojętni. Ale do niego czuję odrazę. Chcę, aby był martwy i zabiję go. Będę się rozkoszowała jego śmiercią.

— Ale Klaudio, Lestat nie jest zwykłym śmiertelnym człowiekiem. Jest nieśmiertelny. Żadna choroba się go nie ima. Starość nie ma do niego dostępu. Chcesz zagrozić życiu, które ma trwać aż do końca świata!

— Tak, właśnie! — odrzekła z pełną szacunku nabożną czcią. — Życie, które mogłoby przetrwać wieki. Taka krew, taka siła. Jak myślisz, czy wejdę w posiadanie dodatkowo tej siły po nim, kiedy odbiorę mu życie?

Tym razem wpadłem w złość. Wstałem nagle i odwróciłem się od niej. Ciągle słyszałem jakieś szepty ludzkie dookoła. Zdałem sobie sprawę, że szeptano o nas. O ojcu i córce, o miłości ojca do córki.

— To nie jest konieczne — powiedziałem tylko. — To mija się z potrzebą, ze zdrowym rozsądkiem, wszystko…

— Co! Znowu ta ludzka natura? Nie zapominaj, że jest mordercą! — syknęła. — Samotny drapieżca — szyderczo powtórzyła jego własne określenie. — Nie próbuj mi przeszkadzać ani dowiedzieć się, kiedy planuję to zrobić, nie próbuj też wchodzić między nas… — Podniosła w tym momencie rękę, by mnie uciszyć i uchwyciła moją dłoń w żelazny uścisk, jej malutkie palce dosłownie wrzynały się w moje ciało. — Jeśli spróbujesz, sprowadzisz na mnie tylko zagładę. Nie możesz mnie odwieść od tego zamiaru.

Odeszła w nerwowym pośpiechu furkotających na wietrze wstążek i stukających bucików. Odwróciłem się obojętny na to, gdzie się znajduję. Chciałem po prostu, by miasto wchłonęło mnie. Budziła się na nowo świadomość wzrastającego głodu. Wiedziałem, czym musi się to skończyć i prawie odczuwałem wstręt na myśl o zaspokojeniu go. Z drugiej strony musiałem znaleźć upust dla tego podniecenia i ekscytacji, która całkowicie brała mnie teraz w swoje władanie. Bez końca rozmyślałem nad zabijaniem, spacerując w tę i z powrotem po ulicy, zbliżając się nieubłaganie do tego momentu. Mówiłem sobie, że życie jest jak sznurek marionetki, że wszystko robię tak, jak pociągane są sznureczki. To one prowadzą mnie przez ten labirynt. Nie ja pociągam za nie. Poruszam się tak, jak one nakazują…

Przystanąłem na Rue Conti, przysłuchując się znajomym odgłosom. To byli szermierze, na piętrze w salonie, atakujący się wzajemnie na dziurawej drewnianej podłodze, raz naprzód, raz do tyłu, szybkie kroki i srebrzysty świst rapierów. Zrobiłem kilka kroków do tyłu, skąd mogłem ich dobrze widzieć przez wysokie, nie zasłonięte okna, młodych ludzi pojedynkujących się późno w nocy, lewe ramię ułożone w geście tancerza, wdzięk nacierający prosto na śmierć, wdzięk zadający śmiertelny cios w serce. Obraz młodego Freniere, to atakującego napierającym srebrnym ostrzem, to cofającego się przed nim. Ktoś zszedł wąskimi, drewnianymi schodami na ulicę. Młody chłopak, chłopiec niemal, tak młody, że miał jeszcze gładkie, pulchne policzki dziecka. Jego twarz była różowa i zaczerwieniona od fechtunku. Spomiędzy jego eleganckiego szarego ubrania i krezowanej koszuli wydzielał się słodki zapach wody kolońskiej i soli. Czułem niemal promieniujące od niego ciepło, gdy pojawił się z mrocznego światła na klatce schodowej. Śmiał się, mówiąc coś do siebie prawie niedosłyszalnie. Kasztanowe włosy opadały mu na oczy, gdy potrząsając głową, szeptał coś raz głośniej, raz ciszej. Stanął nagle jak wryty. Wbił we mnie oczy. Wpatrywał się we mnie z migoczącymi oczyma i zaśmiał się krótko, nerwowo.

— Przepraszam — powiedział po francusku. — Przestraszył mnie pan!

I właśnie gdy chciał wykonać ruch, by uczynić ceremonialny ukłon i prawdopodobnie wyminąć mnie, stanął raz jeszcze bez ruchu. Na jego pełnej od krwi, zaczerwienionej twarzy pojawił się nerwowy grymas. Widziałem jakby uderzenia serca na różowej skórze jego policzków, poczułem nagle zapach potu jego młodego, naprężonego ciała.

— Zobaczyłeś mnie w świetle latarni — odezwałem się do niego. — I twarz moja wyglądała jak maska śmierci.

Jego usta rozchyliły się, zęby zwarły i mimo woli przytaknął głową, z oczyma wlepionymi we mnie.

— Przechodź! — powiedziałem. — Szybko.

Wampir przerwał. Poruszył się, jakby chciał kontynuować, ale wyciągnął tylko swoje długie nogi i przechylając się do tyłu, ściskał skronie dłońmi.

Chłopak, który zamarł niemal, obejmując ramiona rękoma, powoli rozprostował się. Zerknął na taśmy, a potem z powrotem na wampira.

— Ale zabił pan kogoś tej nocy? — powiedział wreszcie.

— Jak co noc — padła odpowiedź.

— Dlaczego zatem oszczędził pan go wtedy? — zapytał chłopak.

— Nie wiem — odrzekł wampir, ale łatwo było dostrzec, że nie był zupełnie szczery. — Wyglądasz na zmęczonego. — Zmienił temat. — Wyglądasz na zmarzniętego.

— To nie ma znaczenia — odpowiedział szybko chłopak. — Pokój jest trochę chłodny. Ale to nieważne. Panu nie jest zimno, prawda?

— Nie. — Wampir uśmiechnął się, a jego ramiona poruszyły się od cichego śmiechu.

Minęła chwila. Wampir zatopił się w swoich myślach, a chłopak pilnie obserwował jego twarz. Wzrok wampira przesunął się powoli na zegarek reportera.

— Nie udało jej się, co? — zapytał cicho chłopak.

— Jak myślisz, ale tak szczerze? — zapytał wampir. Usadowił się wygodnie w swoim krześle. Spoglądał na niego z uwagą.

— Myślę, że została… jak pan to nazwał zniszczona — odpowiedział chłopak. Po słowie zniszczona przełknął ślinę. — Czyż nie tak?

— Nie uważasz, że jednak mogła zrealizować swój plan? — zapytał wampir.

— Ale Lestat posiadał przecież taką moc. Sam pan powiedział, że nawet pan nie wiedział, w jakie nadzwyczajne siły wyposażony był Lestat i jakie znał tajemnice, sekrety. Jakżeż mogła być pewna, że jest w stanie go zabić? W jaki sposób próbowała?

Wampir spoglądał dłuższą chwilę na chłopaka z wyrazem twarzy, który pozostał dla młodzieńca tajemnicą. Zdawał sobie zresztą sprawę, że chłopak unika jego palącego jak ogień spojrzenia i spogląda na boki, gdy ten przygląda mu się baczniej.

— Dlaczego nie pociągniesz z tej butelki, którą trzymasz w kieszeni? — zapytał wampir. — Rozgrzejesz się.

— Ach, z tej… — odrzekł chłopak lekko zażenowany. — Właśnie zamierzałem. Właśnie… tego.

Wampir roześmiał się.

— Wydawało ci się to niezbyt grzeczne, co? — powiedział i klepnął się w udo.

— To prawda. — Chłopiec wzdrygnął się, a potem uśmiechając się, wyciągnął małą, płaską butelkę z kieszeni swojej marynarki. Odkręcił złotą zakrętkę i pociągnął. Przytrzymał butelkę w powietrzu i spojrzał znacząco na wampira.

— Nie. — Wampir uśmiechnął się i podniósł rękę, by gestem zaprotestować.

W chwilę później jego twarz była na powrót poważna i rozpierając się wygodnie w krześle podjął opowiadanie.

— Lestat miał przyjaciela, muzyka, na Rue Dumaine. Widzieliśmy go kiedyś na koncercie w domu madame LeClair, która także tam mieszkała, a była to w tym czasie niezwykle elegancka i modna ulica. Otóż Lestat od czasu do czasu bywał na przyjęciach u tej pani. I tam go poznał. Opowiadałem ci już, że lubił odgrywać komedię ze swoimi ofiarami, zanim je zabijał. Lubił zaprzyjaźniać się z nimi. Sprawiać, że zwierzali mu się i obdarzali uczuciem, nawet miłością. Prawdopodobnie więc i z tym młodym człowiekiem odgrywał tę starą komedię, choć tym razem trwało to znacznie dłużej niż zwykle. Młodzieniec pisał dobrą muzykę, Lestat często przynosił ciepły jeszcze papier nutowy do domu i grywał jego pieśni na fortepianie w naszym saloniku. Chłopiec miał wielki talent, ale można było od razu poznać, że jego muzyka nie będzie się sprzedawać, ponieważ była zbyt niespokojna. Lestat dawał mu pieniądze i spędzał z nim wieczór za wieczorem, często zabierając go na wystawne kolacje, na które młody człowiek nigdy nie mógłby sobie pozwolić. Kupował mu też papier i pióra potrzebne do pracy nad muzyką.

Jak powiedziałem, przyjaźń ta zaszła znacznie dalej niż wszelkie tego typu przyjaźnie, w które wcześniej angażował się Lestat… I trudno mi było dociec, dlaczego właściwie wbrew sobie znajdował taką przyjemność w tej znajomości ze śmiertelnikiem, chyba że umyślnie dążył w stronę szczególnie spektakularnej zdrady i okrucieństwa. Kilkakrotnie napomykał Klaudii lub mnie, że zamierza zabić chłopaka, ale do tej pory jakoś tego nie zrobił. Oczywiście, nigdy nie pytałem go o jego uczucia, bo pytanie nie warte było całej awantury, którą by wywołało. Lestat przejmujący się śmiertelnym człowiekiem! Prawdopodobnie ze wściekłości roztrzaskałby na kawałki wszystkie meble w saloniku.

Następnej nocy — po tej, którą przed chwilą opisałem — zaprosił mnie, abym poszedł z nim do mieszkania muzyka. Był zdecydowanie w dobrym nastroju, przyjacielski, chciał mojego towarzystwa. Bywał zawsze taki, gdy czekało go coś interesującego. Dobra sztuka, przedstawienie operowe, balet. Wtedy chciał, bym mu towarzyszył. Sądzę, że widziałem Makbeta z piętnaście razy. Chodziliśmy na każde przedstawienie, nawet te wystawiane przez amatorów. Po przedstawieniu, Lestat kroczył zamaszyście do domu, powtarzając mi całe wersety, wykrzykując do przechodniów z wyciągniętym w ich kierunku palcem: „Jutro i jutro, i jutro!” Aż zaczynali go obchodzić jak pijanego. Ta pobudliwość była szalona i łatwo znikała bez śladu, zwykle słowo lub dwa zabarwione moim przyjacielskim uczuciem, sugestia, że czuję się dobrze w jego towarzystwie, mogły zniweczyć natychmiast naszą więź na całe miesiące. Nawet lata. Ale teraz, przyszedł do mnie w dobrym nastroju i poprosił, bym poszedł z nim do chłopca. Nie traktował mnie wyniośle, gdy ściskając mi ramię nalegał, bym poszedł. A ja, tępy, katatonicznie głuchy wykręciłem się jakąś nędzną wymówką — myśląc tylko o Klaudii, administratorze, o wiszącym nad nami nieszczęściu. Czułem je i zastanawiało mnie, dlaczego Lestat tego nie wyczuwał. W końcu, podniósł jakąś książkę z podłogi i rzucił nią we mnie, krzycząc:

— Czytaj teraz swoje przeklęte poezje! Głupcze!

Trzasnął drzwiami i wyszedł. To zmąciło mój spokój. Nie mogę nawet powiedzieć jak bardzo. Chciałem, żeby sobie już poszedł. Zdecydowałem się przekonać Klaudię, aby zaniechała swoich planów. Czułem się bezsilny, beznadziejnie zmęczony i wyczerpany. Drzwi do jej pokoju były jednak zamknięte i musiałem poczekać, aż sama wyjdzie. Wcześniej mignęła mi przez sekundę, gdy rozmawiałem z Lestatem, widziałem, jak wkładała na siebie płaszcz. Pogrubiane ramiona i fioletowa wstążka na piersi, białe koronkowe sznurowadełka wystające spoza rąbka sukni, czyściuteńkie malutkie buciki. Rzuciła na mnie zimne spojrzenie i wyszła.

Kiedy wróciłem później, nasycony i zbyt leniwy, by zastanawiać się nad własnymi myślami, stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę, że to właśnie jest ta noc.

Nie mogę teraz powiedzieć, w jaki sposób zdałem sobie z tego sprawę. Rzeczy w mieszkaniu zaniepokoiły mnie, zaalarmowały. Klaudia wróciła do domu tylnym wejściem i nie widziałem jej. Zdawało mi się, że usłyszałem jeszcze jakiś głos, szept. Klaudia nigdy nie przyprowadzała nikogo do domu, nikt z nas tego nie robił, poza Lestatem, który sprowadzał tutaj swoje kobiety z ulicy. Wiedziałem jednak, że ktoś tam jeszcze jest, choć nie wyczułem żadnego mocnego zapachu, żadnych wyraźnych dźwięków. Lecz wreszcie poczułem coś w powietrzu, zapach, jaki zwykle unosi się przy kolacji — zapach jedzenia i picia. W srebrną wazę na fortepianie włożone były chryzantemy — kwiaty, które dla Klaudii oznaczały śmierć.

I wtedy wrócił Lestat, śpiewając coś cicho pod nosem. Jego laska dudniła ra-ta-ta-ta-ta na balustradzie naszych spiralnych schodów. Przeszedł przez długi hol, jego twarz była zaczerwieniona od wypitej krwi, wargi różowe. Ustawił nuty na podstawce w fortepianie.

— Zabiłem go czy nie zabiłem? — rzucił pytanie w moim kierunku, wspomagając się jeszcze wskazującym palcem. — Zgadnij!

— Nie — odezwałem się sparaliżowany — ponieważ zaprosiłeś mnie, abym tam poszedł z tobą, a nigdy byś tego nie zrobił, gdybyś chciał go zabić. Nie dzieliłbyś ze mną tej ofiary.

— Tak, ale przypuśćmy, że zabiłem go w przypływie wściekłości po tym, jak ty mi odmówiłeś? — odrzekł i odsłonił klawiaturę. Wiedziałem, że jest w stanie kontynuować tak dalej aż do świtu. Był w wesołym nastroju. Przyglądałem mu się, jak przerzucał nuty, rozmyślając i zastanawiając się. Czy on może w ogóle umrzeć? Czy Klaudia naprawdę chce to zrobić? W pewnej chwili nawet chciałem wstać, pójść do niej i powiedzieć, że musi porzucić myśl o zrobieniu tego dzisiaj, że musimy odwołać wszystko, nawet naszą wcześniej umówioną podróż, żyć dalej tak jak do tej pory. Czułem jednak wyraźnie, że nie ma już odwrotu. Od dnia, w którym zaczęła stawiać mu pytania, to — cokolwiek to miało być — było nieuniknione. Czułem, że jakiś ciężar przykuwa mnie do krzesła.

Zagrał dwa akordy. Miał niezwykle duży rozstaw palców i nawet za życia byłby doskonałym pianistą. Ale grał bez uczucia. Muzyka nie przechodziła przez niego, nie poruszała go.

— No więc, zabiłem go? — zapytał ponownie.

— Nie, nie zabiłeś — powtórzyłem, choć równie łatwo mogłem powiedzieć zupełnie coś przeciwnego. Starałem się być opanowany i nie chciałem, by wyczytał coś z mojej twarzy.

— Masz rację, nie zabiłem — powiedział. — Podnieca mnie to, że jesteśmy tak blisko, a ja myślę sobie o tym, że mogę go po prostu zabić. I zabiję go, lecz jeszcze nie teraz. A potem znajdę kogoś, kto bardzo go przypomina. Gdyby miał brata… cóż zabiłbym ich wtedy jednego po drugim. Rodzinę zaatakowałaby wtedy dziwna gorączka, która wysusza całkowicie krew w ciałach! — powiedział, podrabiając głos szepczącego plotki piekarza czy sklepikarza.

— Klaudia ma również upodobania do rodzin — dodał. — Jeśli chodzi o rodziny, przypuszczam, że słyszałeś. Plantacja Freniere’ów uchodzi za nawiedzoną: nie udaje im się utrzymać zarządcy, a niewolnicy uciekają na potęgę!

Nie miałem ochoty wysłuchiwać takich rzeczy, szczególnie teraz. Babette umarła młodo, w obłędzie. Przestała w końcu chodzić na ruiny Pointę du Lac. Była przekonana, że widziała tam diabła i chciała go odszukać. Wiedziałem o tym z plotek. Potem zauważyłem klepsydry zapowiadające pogrzeb. Czasami zastanawiałem się, czy nie wybrać się do niej, spróbować w jakiś sposób naprawić to, com uczynił, a innym razem znowu myślałem, że samo się to wszystko jakoś naprawi. W moim nocnym życiu spędzanym na zabijaniu wyrosłem już ze szczególnego przywiązania do niej, tego uczucia, którym kiedyś obdarzałem ją, moją siostrę czy nawet innych ludzi. W końcu przyglądałem się tej tragedii niczym z teatralnego balkonu, poruszony od czasu do czasu, ale nigdy dość, by przeskoczyć balustradę i przyłączyć się do aktorów na scenie.

— Nie mów o niej — odrzekłem krótko.

— Proszę bardzo. Mówiłem jednak o plantacji. Nie o niej. O niej. Twojej ukochanej pani, twoim zadurzeniu. Śmiał się ze mnie. — Wiesz, w końcu stało się tak, jak ja chciałem, co? Ale, ale, mówiłem ci o moim młodym przyjacielu i o tym jak…

— Wolałbym żebyś lepiej zagrał — powiedziałem cicho, pojednawczo, tak przekonywająco, jak tylko mogłem. Czasami to skutkowało. Jeśli powiedziałem coś odpowiedniego, potrafił mnie posłuchać. Teraz właśnie tak się stało. Z lekkim warknięciem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ty głupcze”, zaczął grać. Usłyszałem, jak drzwi w tylnym saloniku otworzyły się i zabrzmiały odgłosy kroków Klaudii. Nie przychodź tutaj, Klaudio — myślałem. Odejdź, zanim wszyscy zginiemy. Ale ona nadchodziła pewnym krokiem. Słyszałem, jak zatrzymała się w holu przy lustrze i otworzyła szufladę stojącego tam małego stoliczka, jak czesała włosy szczotką. W powietrzu poczułem woń perfum roślinnych. Obróciłem się powoli, by lepiej ją widzieć. Pojawiła się w drzwiach cała ubrana na biało. Wolno kroczyła po dywanie w kierunku fortepianu. Stanęła przy klawiaturze, oparła na drewnie łokcie, podpierając podbródek dłońmi. Oczy miała utkwione w Lestacie.

Widziałem jego profil i jej małą twarzyczkę w tyle, spoglądającą w górę, na niego.

— O co znowu chodzi! — warknął, obracając kartkę nut, opuszczając jednocześnie dłoń na udo. — Złościsz mnie. Sama twoja obecność mnie irytuje!

Jego wzrok przesunął się po otwartych nutach.

— Czyżby? — powiedziała najsłodszym głosem, na jaki było ją stać.

— Tak, otóż to. I coś jeszcze ci powiem. Spotkałem kogoś, kto byłby lepszym wampirem od ciebie.

Wiadomość ogłuszyła mnie. Nie musiałem jednak przynaglać go, by powiedział coś więcej.

— Rozumiesz, co mam na myśli? — zapytał Lestat.

— Czy to ma mnie przestraszyć? — odpowiedziała pytaniem Klaudia.

— Jesteś rozpuszczona, ponieważ jesteś jedynym dzieckiem — mówił dalej. — Potrzebujesz braciszka. Czy raczej, to ja potrzebuję brata. Za bardzo lubicie rozmyślać. Nie podoba mi się to.

— Przypuszczam, że moglibyśmy zaludnić całą kulę ziemską wampirami, cała nasza trójka — odpowiedziała Klaudia.

— Tak myślisz? — odrzekł Lestat, uśmiechając się. W jego głosie czuć było wyraźną nutkę triumfu. — Wydaje ci się, że potrafiłabyś? Przypuszczam, że Louis powiedział ci oczywiście, jak to się robi lub jak jemu to się wydaje. Nie masz takiej mocy. Żadne z was! — dodał.

Odniosłem wrażenie, że to ją zaniepokoiło. To było coś, czego nie brała wcześniej pod uwagę. Obserwowała go pilnie. Widziałem, że niezupełnie mu dowierza.

— A co tobie dało taką siłę? — zapytała cicho, ale z domieszką sarkazmu.

— To jest właśnie, moja droga, jedna z tych rzeczy, o której nigdy się nie dowiesz. Albowiem nawet ten Ereb, w którym żyjemy, musi mieć swoją arystokrację.

— Jesteś kłamcą — odpowiedziała z krótkim śmiechem i w chwili gdy właśnie dotykał palcami klawiszy, dodała: — Ale psujesz moje plany!

— Twoje plany?

— Przyszłam, by zawrzeć z tobą pokój, nawet jeśli jesteś ojcem kłamstw. Jesteś też moim ojcem — powiedziała. — Chcę zawrzeć z tobą pokój. Chcę, aby było tak jak poprzednio.

Teraz on patrzył na nią z niedowierzaniem. Rzucił szybkie spojrzenie w moją stronę, a potem znów spojrzał na nią.

— Niech tak będzie. Po prostu przestań zadawać mi pytania. Przestań chodzić za mną. Przestań szukać w każdej alei innych wampirów. Nie ma innych wampirów! Tu mieszkasz i tu pozostaniesz! — Przez chwilę wyglądał na zmieszanego, jak gdyby samo podniesienie głosu zmieszało go. — Ja opiekuję się tobą. Niczego ci nie brak.

— …Bo ty nic nie wiesz i dlatego tak nie znosisz moich pytań. Wszystko jasne. A więc zawrzyjmy pokój, skoro niczego innego nic możemy mieć. Mam dla ciebie prezent.

— Mam nadzieję, że to piękna kobieta z uposażeniem, którego ty nigdy nie będziesz posiadała — powiedział Lestat, przyglądając się jej od stóp do głowy. Jej twarz zmieniła się, gdy tak patrzył. Wydawało się, że straci panowanie nad sobą, co nigdy dotąd jej się nie zdarzyło. Zaraz jednak potrząsnęła głową i wyciągając małą okrągłą rączkę, pociągnęła go za rękaw.

— Wiem, co mówię. Jestem już zmęczona kłótniami z tobą. Nienawiść to piekło, ludzie zamknięci z sobą w wiecznej nienawiści też. Nie jesteśmy w końcu w piekle. Możesz wziąć prezent lub nie. Nie obchodzi mnie to. To nie ma znaczenia. Skończmy tylko już z tym. Zanim Louis nie opuści nas ze wstrętem!

Namawiała go teraz, by odszedł od fortepianu, odwracając obrotowy taboret, aż jego wzrok padł na zamknięte drzwi.

— Mówisz poważnie? Prezent, co masz na myśli?

— Nie dość dzisiaj wypiłeś krwi. Widzę to po twojej skórze, po oczach. Zawsze o tej porze nie jesteś jeszcze syty. Powiedzmy, że mogę ci ofiarować taki cenny moment — wyszeptała i wyszła. Lestat spojrzał na mnie. Byłem oszołomiony. Widziałem zaciekawienie malujące się na jego twarzy, podejrzenie. Poszedł za nią w kierunku holu. Potem usłyszałem, jak wydał z siebie jęk zachwytu, mieszaninę głodu z pożądaniem.

Kiedy podszedłem do drzwi, a nie spieszyłem się specjalnie. Lestat pochylał się nad kanapką. Leżało na niej dwóch małych chłopców, wtulonych w miękkie atłasowe poduszki, całkowicie pogrążonych we śnie, jak tylko dzieci potrafią. Ich różowe usteczka rozchylały się, ich małe okrągłe buzie były doskonale gładkie. Ich skóra była wilgotna, promieniująca, kędziory tego ciemniejszego lekko mokre i przyciśnięte do czoła. Z ich nędznego i jednakiego ubioru od razu domyśliłem się, że są sierotami. Łapczywie pożarli jedzenie ustawione przed nimi na naszej najlepszej porcelanie. Obrus był poplamiony winem, a wśród zatłuszczonych talerzy i widelców stała jeszcze niewielka butelka opróżniona do połowy. W pokoju unosił się jednak zapach, który mi się nie podobał. Przysunąłem się bliżej, aby lepiej zobaczyć śpiące postacie i zobaczyłem, że ich szyje były odsłonięte, ale nie tknięte. Lestat przysiadł przy ciemniejszym chłopcu — był bez porównania ładniejszy. Nadawał się do podniesienia w górę pod malowaną kopułę katedry. Nie starszy jak siedem lat, posiadał tę doskonałą piękność, która nie wynika z płci, lecz jest już anielska. Lestat położył delikatnie rękę na jego odsłoniętym gardle, a potem dotknął jego jedwabnych ust. Wydał z siebie westchnienie, w którym zawarte było całe to pragnienie, ta słodka, sprawiająca niemal ból antycypacja.

— Och… Klaudio… — westchnął. — Sama to zrobiłaś. Skąd ich wytrzasnęłaś?

Nie odpowiedziała. Wycofała się do tyłu i usiadła w ciemnym fotelu, opierając nogi na okrągłej poduszce tak, że zasłonięte były podeszwy butów, lecz widziałem ich podbicia i obcisłe, delikatne paseczki. Wpatrywała się w Lestata.

— Upili się trochę winem — odrzekła wreszcie. — Odrobinką! — Wskazała na stolik. — Od razu pomyślałam o tobie, kiedy ich zobaczyłam… Pomyślałam sobie, że jeśli podzielę się tym z nim, może nawet mi przebaczy!

To pochlebstwo sprawiło mu przyjemność. Spojrzał na nią, sięgnął ręką i objął jej biało ubraną w koronki kostkę nogi.

— Skarbie! — szepnął do niej i zaśmiał się, ale zaraz uciszył się, jak gdyby nie chciał obudzić skazanych na zgubę śpiących dzieci. Poufałym uwodzicielskim gestem wskazał jej miejsce obok siebie. — Chodź, usiądź koło niego. Należy do ciebie, a ja zajmę się tym drugim. Chodź.

Objął ją, gdy przechodziła obok i usadowiła się wygodnie. Pogłaskał wilgotne włosy chłopca, jego palce zsunęły się na jego powieki i wzdłuż szczoteczek rzęs, a potem położył całą dłoń na twarzy chłopca i poczuł pod nią delikatną skroń, policzki, podbródek, masując nieskażone ciało. Zapomniał zupełnie o mojej obecności. Zapomniał nawet o Klaudii. Cofnął jednak dłoń i usiadł na moment bez ruchu, jak gdyby pożądanie otumaniło go. To zerkał na sufit, to znowu z powrotem na ucztę, jaka go czekała. Obrócił wolno głowę chłopca do oparcia kanapki. Przez chwilę brwi chłopca zmarszczyły się i cichy jęk wydostał się z jego ust.

Oczy Klaudii nie odrywały się od Lestata, choć teraz i ona podniosła lewą rękę i wolno rozpięła guziczki ubrania leżącego przy niej chłopca, rozsunęła kołnierzyk nędznej koszuliny i dotknęła ciała. Lestat uczynił to samo, ale nagle jego ręka ożyła. Wsunęła się w rozchylenie koszulki i objęła małą pierś chłopca. Lestat zsunął się z poduszek kanapy na kolana. Ręką obejmował chłopca, pociągając blisko ku sobie, tak że jego twarz przywarła do szyi chłopca. Jego wargi przesuwały się po skórze, po jego małej piersi, dotykały malutkich sutków. Drugą ręką przytrzymał chłopca w mocnym uścisku tak, że ten leżał bezbronny, owinięty rękami wampira. Lestat przyciągnął go blisko siebie i zatopił zęby w jego gardle Głowa chłopca opadła do tyłu, włosy rozsypały się luźno, gdy Lestat uniósł go nieco. Raz jeszcze wydał z siebie cichy jęk, a powieki zamigotały, lecz oczy już się nie otworzyły. Lestat klęczał, przyciskając mocno chłopca, wysysał jego krew mocno. Jego kark wygiął się w pałąk i Zesztywniał. Ciało kołysało się raz do przodu raz do tyłu razem z małym, długie jęki wznosiły się i opadały wraz z powolnym kołysaniem, aż nagle całe ciało Lestata zesztywniało, a ręce po omacku zaczęły próbować odepchnąć ciało chłopca, jak gdyby to on w swej bezbronnej drzemce zakleszczył go w objęciu. W końcu objął go raz jeszcze i wolno powstał z klęczek, pozwalając, by sztywne ciało zsunęło się z jego rąk na poduszki. Teraz odgłosy ssania stały się cichsze, prawie niesłyszalne. Wreszcie przestał. Ręce odsunęły chłopca od siebie. Lestat przykląkł ponownie z od rzuconą do tyłu głową, tak że jego jasne włosy rozsypały się luźno w nieładzie. Powoli osunął się na podłogę, obracając się, aż plecy znalazły oparcie na nodze kanapy.

— Ach… Boże — wyszeptał z głowa odrzuconą do tyłu i przymkniętymi powiekami. Widziałem, jak zaróżowiły się jego policzki, jak krew zaczęła mocno płynąć w dłoniach. Jedną dłoń położył na zgiętej w kolanie nodze, jeszcze drżała, ale wkrótce trzymał ją bez ruchu.

Klaudia nie poruszyła się. Leżała jak anioł z obrazu Botticellego obok nie naruszonego drugiego chłopca. Pierwszy już usychał powoli z szyją jak złamana łodyga kwiatu. Ciężka główka opadła na poduszkę pod nienaturalnym kątem od ciała, anioł śmierci.

Coś jednak niedobrego wisiało w powietrzu. Lestat wpatrywał się w sufit. Widziałem jego język między zębami. Leżał zbyt nieruchomo, próbował wysunąć język z ust, przepchnąć go przez przeszkodę, jaką były zęby i dotknąć nim warg. Zdawało się, że ma dreszcze, jego ramiona unosiły się i opadały… Ciężko oddychał, odpoczywając, choć nie poruszył się. Jego przejrzyste szare oczy były pokryte jakby mgiełką. Cały czas zerkał na sufit. Wreszcie wydał z siebie jakiś dźwięk. Postąpiłem dwa kroki do przodu, wychodząc z cienia, ale Klaudia syknęła ostro:

— Wracaj!

— Louis… — usłyszałem, jak zaczął — Louis… Louis…

— Nie smakowało ci, Lestat? — zapytała Klaudia.

— Coś z tym jest nie tak — wyrzucił z siebie. Jego oczy rozszerzyły się, jakby już samo mówienie sprawiało mu kolosalny wysiłek. Nie mógł się poruszyć. Widziałem to. Nie mógł w ogóle się poruszyć.

— Klaudio! — wydyszał. Z trudem łapał oddech, wywrócił oczy, patrząc na nią.

— Czyżbyś nie lubił smaku krwi małych dzieci…? — zapytała cicho.

— Louis… — wyszeptał, podnosząc w końcu głowę, lecz tylko na chwilę, gdyż zaraz ponownie opadła na oparcie kanapy.

— Louis to… to jest absynt! Za dużo absyntu! — wydyszał. — Zatruła ich tym. Zatruła i mnie. Louis…

Próbował podnieść rękę. Przysunąłem się bliżej, między nami był tylko stół.

— Zostań tam, gdzie byłeś! — rozkazała Klaudia. Sama teraz zsunęła się z kanapy i zbliżyła do niego ze wzrokiem utkwionym w jego twarzy, odpowiadając na jego spojrzenie.

— Absynt, ojcze — powiedziała — i jeszcze laudanum!

— Demon! — krzyknął. — Louis… połóż mnie do mojej trumny.

Jego głos był zachrypnięty, ledwo słyszalny. Dłoń drżała, podniosła się, ale zaraz ponownie opadła.

— Ja ciebie położę do trumny, ojcze — odezwała się Klaudia, jakby go uspokajała. — Położę cię tam na zawsze.

Spod poduszki kanapy wyciągnęła duży nóż kuchenny.

— Klaudio! Nie rób tego! — krzyknąłem. Odpowiedziała mi jednak tak jadowitym spojrzeniem, jakiego jeszcze nie widziałem na jej twarzy. Stałem tam jak sparaliżowany, a ona rozpłatała gardło Lestata. Wydał z siebie krótki, zakrztuszony krzyk.

— Boże! — wykrzyknął. — Boże!

Krew zaczęła wyciekać z niego, na koszulę, na surdut. Krwawił tak, jak nigdy nie krwawiłaby istota ludzka. Cała krew, którą przed chwilą wypił, i ta, którą pił wcześniej, zanim wrócił do domu, wyciekała teraz z niego. Obracał cały czas głową na boki, tym bardziej rozwierając ranę. Klaudia zatopiła teraz ostrze noża w jego piersi. Zachwiał się do przodu z otwartymi ustami, obnażając swoje nienaturalne kły. Obiema rękami konwulsyjne próbował dosięgnąć noża, wreszcie zacisnął drżącą dłoń na jego rękojeści i puścił osłabiony. Podniósł jeszcze wzrok na mnie. Włosy bezładnie opadały mu na oczy.

— Louis! Louis!

Raz jeszcze wciągnął głęboko powietrze i przechylając się na bok, upadł na dywan. Klaudia stała, patrząc na niego. Krew płynęła wszędzie jak woda. Lestat jęczał, próbował podnieść się, podsuwając pod siebie jedną rękę, a drugą wykonując desperackie ruchy na podłodze. Nagle Klaudia doskoczyła do niego i zacisnęła obie dłonie na jego szyi i gdy próbował się oswobodzić, ugryzła go głęboko.

— Louis! Louis! — charczał w kółko, walcząc, rozpaczliwie próbując ją z siebie zrzucić, ona jednak mocno siedziała mu na plecach. Jej ciało podrzucane przez jego ramiona unosiło się do góry i opadało wraz z desperackimi ruchami Lestata, aż wreszcie zrzucił ją z siebie. Szybko podniosła się z podłogi i wycofała. Usta zakryła na moment dłońmi, a wzrok jej się zachmurzył. Odwróciłem się od niej, gwałtownie wstrząśnięty tym, co ujrzałem. Nie mogłem już na to patrzeć.

— Louis! — usłyszałem głos Klaudii. Potrząsnąłem tylko głową. Przez chwilę cały dom zdawał się kołysać. Ale ona dodała: — Patrz, co się z nim dzieje!

Przestał się ruszać. Leżał teraz na wznak. Całe jego ciało kurczyło się, wysychało. Skóra grubiała i marszczyła się. Robiła się tak biała, że można było dostrzec pod nią wszystkie malutkie żyłki. Wciągnąłem głęboko powietrze, ale nie mogłem oderwać od niego oczu, nawet wtedy gdy zaczęły prześwitywać jego kości, wargi rozsunęły się, nos wysuszył i pozostały z niego tylko dwie wielkie dziury. Ale jego oczy nie zmieniły się. Pozostały takie same, dziko wpatrzone w sufit, a tęczówki wariacko tańcowały od lewa na prawo. Jeszcze wtedy, gdy ciało już zawisło na kościach i wydawało się tylko pergaminem obciągniętym na kościach. Ubranie zwisało bezładnie na szkielecie, jaki został z Lestata. Wreszcie wywrócił białka oczu, ale wkrótce i one zbladły. To, co z niego zostało, leżało już bez ruchu. Bujne, gęste jasne włosy, surdut, para błyszczących trzewików. Wpatrywałem się bezradnie w leżące na podłodze szczątki.

Przez dłuższą chwilę Klaudia nie poruszała się, stała tak tylko. Krew wsiąknęła w dywan, zaciemniając utkane wieńce z kwiatów. Pobłyskiwała lepko i ciemno na deskach podłogi. Pochlapała jej ubranie, białe buciki, nawet policzki. Klaudia wytarła krew zmiętą chusteczką, przez chwilę próbowała zetrzeć ją bezskutecznie z ubrania, wreszcie powiedziała:

— Louis, musisz mi pomóc pozbyć się go z domu! Odrzekłem wtedy:

— Nie!

Odwróciłem się od niej i od ciała leżącego na plecach u jej stóp.

— Oszalałeś, Louis! On nie może tutaj zostać! — krzyknęła. — I ci chłopcy. Musisz mi pomóc! Ten drugi też już nie żyje od absyntu! Louis.

Wiedziałem, że to prawda, że to konieczne, a przecież wydawało się to wszystko niemożliwe.

Musiała mnie szturchnąć, prawie prowadzić za rękę i pokazywać, co mam robić. W piecu kuchni na podwórzu znaleźliśmy tkwiące tam od dawna kości matki i córki, które zabiła Klaudia — niebezpieczny i głupi błąd, jaki popełniła. Teraz więc wygrzebaliśmy je i razem z ciałami chłopców i Lestata wrzuciliśmy do worków. Przenieśliśmy na wóz stojący po drugiej stronie podwórka. Sam powoziłem, udając, podchmielonego woźnicę. Poprowadziłem szybko karawan za miasto, w kierunku Bayou St. Jean, mrocznych moczarów, które rozciągały się stamtąd aż do jeziora Pontchartrain. Klaudia usiadła obok mnie, cicha, gdy mijaliśmy ulice miasta. Wkrótce zostawiliśmy za sobą światełka podmiejskich domków, a szutrowa droga stała się właściwie koleiną. Bagniska rozciągały się po obu jej stronach. Czułem zapach gnijących roślin, słyszałem szelest zwierząt.

Klaudia owinęła ciało Lestata w prześcieradło, zanim jeszcze mogłem go nawet dotknąć. Potem, ku mojemu przerażeniu, przyozdobiła je kwiatami chryzantem o długich łodygach, tak że wokoło unosił się ich słodki, pogrzebowy zapach. Wziąłem ciało z wozu. Prawie nic nie ważyło i było bezwładne jak rzecz wykonana ze sznurków i supełków, gdy zarzuciłem je sobie na plecy i zsuwałem się z drogi w ciemną wodę. Woda stawała się coraz głębsza, wlewała mi się do butów, gdy próbowałem wyczuć nogą przejście w miękkim bagnie. Szedłem jeszcze dalej i dalej od miejsca, gdzie pozostawiłem chłopców. W końcu, gdy już dostrzegałem bladą jasność wolnej przestrzeni, gdzie niebo niebezpiecznie zaczęło się przejaśniać przed świtem, zsunąłem z ramion ciało, pozwoliłem, by wpadło do wody. Stałem tam wstrząśnięty, spoglądając na zawinięty w prześcieradło kształt ludzki powoli pogrążający się w mulistym podłożu. Odrętwienie, które było dla mnie ochroną od czasu, gdy wóz wytoczył się z Rue Royale, teraz zaczęło jakby mnie opuszczać i pozo stawiało nagle samego, wpatrującego się w toń wody i myślącego: to jest Lestat. To wszystko, co zostało z transformacji i tajemnicy, martwe, odchodzące do wiecznej ciemności. Poczułem nagle jakby przyciąganie, jak gdyby jakaś siła zmuszała mnie do pogrążenia się razem z nim, do zstąpienia w ciemną wodę, bezpowrotnie. Było to bardzo wyraźne i silne. Wydawało mi się, że słyszę jakby głos: „Wiesz, co masz zrobić. Zejdź w tę ciemność. Niech się to wszystko ulotni”.

W tej chwili jednak usłyszałem Klaudię. Wołała mnie po imieniu. Obróciłem się i poprzez poplątane wino ujrzałem jej odległą i malutką sylwetkę, jak płomyk na ledwo widocznej, świecącej, szutrowej drodze.

Tego poranka Klaudia oplotła mnie ramionami, przycisnęła swoją główkę do mojej piersi, gdy byliśmy blisko siebie zamknięci w trumnie, szepcząc, że kocha mnie, że od teraz jesteśmy wolni i pozbyliśmy się Lestata na zawsze.

— Kocham cię, Louis — powtarzała bez końca, gdy wraz z zamknięciem wieka ogarnęła nas ciemność i miłosiernie pozwoliła naszej świadomości zapaść w sen.

Kiedy następnej nocy obudziłem się, Klaudia przeglądała właśnie rzeczy Lestata. Spokojnie, panując nad sobą, choć pełna wściekłej złości. Wyrzucała zawartość jego szafek na podłogę, opróżniała szuflady prosto na dywan, wyciągała jedną marynarkę po drugiej, wywracała na wierzch kieszenie i wyrzucała z nich na podłogę stare bilety do teatru, monety czy jakieś kawałeczki papieru. Stanąłem w drzwiach zaszokowany i przyglądałem się jej. Jego trumna jeszcze tam była, choć przykryta chustami i kawałkami gobelinów. Poczułem w sobie nieprzepartą chęć otworzenia jej. Chciałem go tam ujrzeć, w środku.

— Nic! — usłyszałem nagle Klaudię, wypowiadającą to słowo z obrzydzeniem. Wrzuciła ubrania do ognia. — Nawet najmniejszej wskazówki, skąd mógł pochodzić, kto go uczynił wampirem — powiedziała. Spojrzała na mnie, jakby szukając zrozumienia. Odwróciłem się jednak od niej.

Nie mogłem na nią patrzeć. Wycofałem się do sypialni, która była wyłącznie moim pokojem, pełnym własnych książek i pamiątek po matce i siostrze. Usiadłem na łóżku. Słyszałem, jak podeszła do drzwi, ale nie chciałem na nią patrzeć.

— Zasługiwał na to, aby umrzeć — odezwała się Klaudia.

— Zatem i my zasługujemy na to samo. W ten sam sposób. Każdej nocy naszego życia — odpowiedziałem. — Odejdź ode mnie. — Moje słowa były dokładnym odzwierciedleniem moich myśli. — Będę się tobą opiekował, ponieważ sama nie dasz sobie rady. Ale nie chcę twojego towarzystwa. Śpij w tej skrzyni, którą sama sobie kupiłaś. I nie zbliżaj się do mnie.

— Mówiłam ci przecież, że chcę to zrobić, że zrobię to. Mówiłam. … — odrzekła Klaudia. Nigdy dotąd jej głos nie załamywał się tak, nie brzmiał tak jak srebrzysty dzwoneczek. Spojrzałem na nią zaskoczony, ale nie poruszony. Jej twarz wydawała się nie należeć do niej. Nigdy jeszcze nikt nie ukształtował rysów lalki oddających takie wzburzenie.

— Louis, mówiłam ci! — powtórzyła drżącymi ustami. — Zrobiłam to dla nas. Po to, abyśmy byli wolni.

Nie mogłem znieść jej widoku. Jej piękności, piękności jej pozornej niewinności i tego straszliwego wzburzenia. Ominąłem ją, może nawet potrącając, nie wiem. Byłem już prawie u balustrady schodów, gdy usłyszałem coś dziwnego.

Nigdy podczas wszystkich tych lat naszego wspólnego życia nie słyszałem podobnego odgłosu. Nigdy od czasu tej nocy dawno temu, gdy znalazłem ją, śmiertelne dziecko, przywarte do swej matki. Klaudia płakała!

Jej płacz sprawił, że cofnąłem się, wbrew własnej woli. A przecież płakała tak nieprzytomnie, tak bezradnie, jak gdyby obawiała się, że ktoś ją usłyszy, lub przeciwnie, jakby nie dbała zupełnie o to, czy słyszy ją cały świat. Zobaczyłem, że leży na moim łóżku w miejscu, gdzie często siadałem, czytając. Podciągnęła kolana, cała drżąc od szlochu. To było straszne. Gorsze niż jej płacz, który pamiętałem. Usiadłem wolno obok niej i położyłem delikatnie dłoń na jej ramieniu. Podniosła głowę zaskoczona, z rozszerzonymi oczyma i drżącymi ustami. Na jej twarzy widać było rozmazane łzy, łzy, które były zabarwione krwią. Oczy były ich pełne i lekki ślad czerwieni poplamił jej małą rączkę. Zdawała się nieświadoma tego. Odgarnęła opadające na czoło włosy. Ciało drżało od długich, cichych poszlochiwań.

— Louis… jeśli stracę ciebie, nie będę miała już nic — szepnęła. — Odwołałabym wszystko, żeby cię odzyskać. Nie mogę jednak odwołać tego, co już zrobiłam.

Objęła mnie, podciągając się do mnie, szlochając teraz mi w pierś. Moje ręce niechętnie jej dotknęły, lecz potem objęły ją, jak gdybym nie mógł już ich zatrzymać. Obejmowały ją, tuliły, głaskały jej włosy.

— Nie mogę żyć bez ciebie… — szeptała. — Wolałabym umrzeć, niż żyć bez ciebie. Umarłabym w ten sam sposób, w jaki umarł on. Nie mogę znieść, jak tak na mnie patrzysz!

Jej szloch spotęgował się, stał się przenikliwy, aż w końcu przyklęknąłem i pocałowałem jej miękką szyję i policzki. Zimowe śliwki. Śliwki z zaczarowanego lasu, gdzie owoce nigdy nie spadają z gałęzi. Gdzie kwiaty nigdy nie usychają i nie umierają.

— Już dobrze, moja droga… — odezwałem się do niej. — Już dobrze, kochanie…

Kołysałem ją wolno, delikatnie w ramionach, aż zapadła w drzemkę, mrucząc coś o naszym szczęściu, które będzie trwało wiecznie, o tym, że na zawsze uwolniliśmy się od Lestata i zaczynamy wielką przygodę naszego życia!

Wielką przygodę naszego życia. Co to jest umierać, kiedy możesz żyć aż do końca świata? A co to jest koniec świata, jeśli nie wyrażenie tylko, bo kto wie, czymże w ogóle jest ten świat. Przeżyłem już dwa wieki i widziałem, jak pryskały niby bańka mydlana niejedne złudzenia. Będąc jednocześnie wiecznie młody i odwiecznie stary, nie żywię teraz żadnych złudzeń, żyjąc z chwili na chwilę, podobny do srebrnego zegara tykającego na próżno: pomalowany cyferblat, delikatnie rzeźbione wskazówki pokazują czas, choć nikt na nie, nie patrzy, podświetlone światłem, które nie pochodzi od Boga; tykając, tykając, z precyzją, w pokoju równie wielkim jak wszechświat cały.

Znów spacerowałem ulicami. Klaudia poszła swoimi drogami na łowy. Jeszcze czułem wokół siebie zapach jej włosów i sukni. W zamyśleniu doszedłem w okolice katedry. Czymże jest umieranie, jeśli masz żyć do końca świata. Przypominałem sobie śmierć mojego brata, zapach kadzidła i różaniec. Poczułem nagle pragnienie, by znaleźć się w tym przedpogrzebowym pokoju, posłuchać głosów kobiet, wznoszących się i opadających przy kolejnych zdrowaśkach, stukotu paciorków różańca, poczuć zapach wosku.

Z ciemności wyrosła wielka fasada katedry. Drzwi były otwarte i dostrzegłem nagle w środku niewielkie światełko. Był wczesny sobotni wieczór i ludzie wybierali się do spowiedzi, aby przygotować się do niedzielnej mszy i komunii. Świece paliły się przyciemnionym światłem w kandelabrach. Na samym końcu nawy z cienia wyłaniał się ołtarz udekorowany białymi kwiatami. W tym miejscu, w starym kościele, odbyło się ostatnie pożegnanie ziemskich szczątków brata, zanim ciała nie przeniesiono na cmentarz. Zdałem sobie nagle sprawę, że nie byłem tutaj od tego czasu, nigdy już nie wspinałem się po tych kamiennych schodach, nie mijałem kruchty, nie przechodziłem przez otwarte drzwi.

Nie odczuwałem lęku. Jeśli w ogóle coś, to może niespokojne pragnienie, aby coś się wydarzyło, by kamienie zadrżały, gdy będę wchodził do środka i ujrzę dalekie tabernakulum na ołtarzu. Przypomniałem sobie, że przychodziłem kiedyś tutaj za dnia, gdy okna pełne były światła, a odgłosy śpiewu dochodziły aż do Jackson Square. Zastanawiałem się wtedy, czy jednak nie pozostał jakiś sekret, o którym Lestat wiedział, lecz nigdy mi nie powiedział, coś, co mogłoby na przykład zniszczyć mnie teraz, gdybym wszedł do środka. Chciałem bardzo wejść do kościoła, ale zmusiłem się, by odejść, zapomnieć o fascynacji, jaka mnie ogarniała przy otwartych drzwiach katedry, gdy głosy tłumu ludzi zlewały się w jeden, donośny chór. Miałem coś dla Klaudii, laleczkę w stroju panny młodej, którą wyciągnąłem zza zaciemnionej witryny sklepu z zabawkami i zapakowałem w wielkim pudełku, owinąłem papierem i zawiązałem wstążkami. Lalka dla Klaudii. Pamiętam, jak przyciskałem mocno pakunek, słysząc wibracje organów za plecami. Moje oczy zmrużyły się od nadmiaru światła świec.

Teraz znów myślałem o tej chwili, tym lęku, jaki ogarnął mnie na sam widok ołtarza, odgłosów Pange Lingua. Znowu wróciła myśl o bracie. Ponownie widziałem, jak trumna wyprowadzana jest nawą główną. Za nią procesja żałobników. Nie odczuwałem teraz lęku. Jak mówiłem, jeśli odczuwałem cokolwiek, przesuwając się wolno wzdłuż kamiennych ścian, to chyba pragnienie i tęsknotę za lękiem, czy raczej za przyczyną powodującą go. Czuło się chłód i wilgoć, choć na dworze było lato. Myśl o lalce Klaudii znowu powróciła do mnie. Gdzie jest ta lalka? Od lat Klaudia bawiła się nią. Nagle skonstatowałem, że myślę o tej lalce w maniacki i bezsensowny sposób. Jak w złym śnie, kiedy podchodzi się do drzwi, które nie chcą się otworzyć lub zamyka szuflady, które nie chcą się zamknąć, walczy się bez końca przeciwko tej samej bezsensownej rzeczy, nie wiedząc nawet, dlaczego wszystkie te wysiłki są tak rozpaczliwe, dlaczego nagły widok krzesła z przerzuconym przez nie szalem wywołuje paniczne, niczym nie wytłumaczone przerażenie.

Byłem w katedrze. Jakaś kobieta powstała z klęczek przy konfesjonale i minęła długi rząd tych, którzy czekali na swoją kolej. Mężczyzna, który teraz powinien podejść do konfesjonału nie ruszył się, a moje oczy, wrażliwe nawet w tej chwili, zauważyły to i obróciłem się, aby mu się przyjrzeć. On też zaczął mi się przypatrywać. Szybko odwróciłem się do niego plecami. Usłyszałem, jak podchodzi do konfesjonału i zatrzaskuje za sobą drzwiczki. Poszedłem dalej nawą kościoła i bardziej z wyczerpania niż z rzeczywistej potrzeby przysiadłem na pustej ławie. Z przyzwyczajenia prawie przyklęknąłem. Mój umysł popadł w stan zamętu i udręczenia niczym ludzki. Zamknąłem oczy na chwilę i próbowałem przestać myśleć. Słuchaj i patrz — powiedziałem sobie. Wysiłkiem woli moje zmysły wyswobodziły się z udręki. Wokoło w mroku słyszałem szepty modlitw, cichy stukot przesuwanych paciorków różańca, westchnienia kobiety, która przyklęknęła przy dwunastej stacji drogi krzyżowej. Nad morzem ław kościelnych unosił się zapach szczurów. Szczur biegnący gdzieś obok ołtarza, drugi w wielkim drewnianym bocznym ołtarzu Maryi Panny. Złote świeczki migotały na ołtarzu, gęsta biała chryzantema zgięła się nagle pod ciężarem własnych kwiatów, drobne kropelki zabłysły na gęstych płatkach, kwaśny zapach unosił się znad licznych dzbanów, z ołtarza głównego, z ołtarzy bocznych, z figury Matki Boskiej z Chrystusem i figur świętych. Patrzyłem na nie. Opętała mnie myśl o tych niemych postaciach, wpatrzonych w przestrzeń oczach, pustych rękach, zastygłych w bezruchu fałdach sukni. Nagle moim ciałem targnął gwałtowny dreszcz, tak że poczułem jak rzucam się do przodu z rękoma opartymi na oparciu ławy przede mną. To był cmentarz martwych form, żałobnych wizerunków i kamiennych aniołów. Spojrzałem do góry i w wizji ujrzałem siebie wstępującego na stopnie ołtarza, otwierającego malutkie otoczone największą czcią tabernakulum, sięgającego swą ręką potwora po poświęcone cyborium, wyjmującego Ciało Chrystusa, rozrzucającego święty opłatek i chodzącego po leżącym w tę i z powrotem wzdłuż ołtarza, rozdając Komunię Świętą na pastwę kurzu. Stanąłem w ławie. Siałem tak, przeżywając wizję. Pojąłem aż nadto dobrze jej znaczenie.

Bóg nie mieszkał w tym kościele, te figury przedstawiały tylko obraz nicości. W tej katedrze ja byłem jedyną postacią nadprzyrodzoną. Ja byłem jedyną nadprzyrodzoną rzeczą, która stała tu świadomie pod tym dachem! Samotność, samotność aż do granic obłędu. Katedra rozsypała się w mojej wizji; święci przechylili się i upadli. Szczury zjadły świętą eucharystię i usadowiły się wygodnie na parapetach ołtarza. Samotny szczur z olbrzymim ogonem stał, podgryzając gnijące szczątki ołtarza, aż świece stojące na nim upadły i potoczyły się po pokrytej mułem posadzce. Stałem nadal. Nieporuszony. Wyciągnąłem nagle rękę do gipsowej dłoni Maryi Panny i obserwowałem, jak kruszy się w moim uścisku. Czułem, jak dłoń figury kruszy się, gdy mój kciuk zamieniają w proszek.

I wtedy nagle przez otwarte okno, przez które widziałem ziemię nieuprawną, dziką, jałową we wszystkich kierunkach, nawet wielką rzekę zamarzniętą i pełną uwięzionych w lodzie wraków statków, wtedy ujrzałem kondukt pogrzebowy podążający przez ruiny i zgliszcza. Grupę bladych mężczyzn i kobiet, potworów o błyskających oczach i turkoczących na wietrze czarnych sukniach. Trumna odbywała swą podróż na drewnianych kołach w asyście skaczących po niej szczurów. Procesja zbliżała się i wkrótce dostrzegłem w niej Klaudię. Jej oczy spoglądały spod cienkiego, czarnego welonu, jedną dłonią w czarnej rękawiczce zaciskała czarny modlitewnik drugą złożyła na trumnie, idąc obok niej. A w niej — pod szklanym wiekiem — przerażony, dostrzegłem szkielet Lestata, jego pomarszczoną skórę opinającą wystające kości, puste oczodoły, jasne włosy rozrzucone na białym atłasie. Kondukt dotarł pod ołtarz.

Procesja zatrzymała się. Żałobnicy rozpierzchli się, zapełniając bezgłośnie zakurzone ławy, a Klaudia, obracając się ze swoim modlitewnikiem, otworzyła go i podniosła welon, odsłaniając twarz. Patrzyła na mnie, gdy palcem dotknęła otwartej strony.

— A teraz jesteś przeklęty na tej ziemi — szepnęła. Jej szept stawał się coraz głośniejszy, gdy powtarzało go echo w ruinach. — A teraz jesteś przeklęty na tej ziemi, która otworzyła swe usta, aby odebrać krew brata twego z rąk twoich. Gdy ty znajdziesz się w ziemi, odtąd nie podda się tobie jej siła. Wygnańcem będziesz i wiecznym wędrowcem na ziemi… a ktokolwiek cię powali zemsta doścignie go siedmiokrotna.

Krzyknąłem do niej. Wrzasnąłem, a krzyk wydostał się z głębokości mojego jestestwa, jak nieprzeparta siła przełamująca się przez moje usta i wprawiająca całe ciało o zawrót wbrew woli. Straszliwe westchnienie uniosło się od strony żałobników, i wzrastało, gdy zwróciłem się ku nim, by lepiej ich zobaczyć. Nagle wszyscy oni znaleźli się wokół, popychając mnie w kierunku nawy aż do samej otwartej trumny, tak że musiałem obrócić się, aby utrzymać równowagę i obiema rękoma oprzeć się o nią. Stanąłem tam tak i skierowałem wzrok w dół, lecz to nie zwłoki Lestata leżały w trumnie, a martwe ciało mojego śmiertelnego brata. Zaległa cisza, jakby wszyscy opuścili żałobne welony i rozpłynęli się bezszelestnie pomiędzy fałdami swoich sukien. W trumnie leżał mój brat, jasnowłosy, młody i słodki, taki, jakim był za życia, tak rzeczywisty i żywy, jakim był już tyle lat temu, jakim nigdy go sobie nie mogłem przypomnieć, tak wspaniale był odtworzony, tak doskonale podobny w każdym szczególe. Jego jasne włosy zaczesane były do tyłu, oczy miał zamknięte, jak gdyby spał, jego zgrabne, gładkie palce oplecione były na krucyfiksie leżącym na jego piersi, a usta tak różowe i delikatne, że z trudem aż powstrzymywałem się przed ich dotknięciem. Gdy tylko wyciągnąłem rękę, aby dotknąć choć jego skóry, wizja prysła.

Siedziałem w katedrze bez ruchu w tę sobotnią noc. Wokoło unosił się zapach świec, gęsty w nieruchomym, stojącym powietrzu. Kobieta spod stacji męki Pańskiej zniknęła i zewsząd otaczała mnie ciemność. Jakiś chłopak pojawił się w czarnej sutannie brata zakonnego z gasidłem na długim kiju, nasadzając na płomyk odwrócony lejek, kolejno świeca po świecy. Byłem odrętwiały i oszołomiony, Zerknął na mnie, a potem odwrócił wzrok, jak gdyby nie chciał przeszkadzać człowiekowi pogrążonemu w modlitwie. I wtedy, gdy przesunął się dalej, do następnego kandelabru, poczułem czyjąś rękę na ramieniu.

To, że dwie istoty ludzkie mogły podejść do mnie tak blisko, a ja nie usłyszałem ich szelestu, to, że nie dbałem nawet o to zatopiony w rozmyślaniach, by mieć wyczulone zmysły, było wyraźnym znakiem, że znajduję się w niebezpieczeństwie, choć nie obchodziło mnie to zbytnio. Spojrzałem do góry i ujrzałem siwego księdza.

— Czy chcesz przystąpić do spowiedzi świętej? — zapytał. — Właśnie miałem zamknąć kościół.

Przymrużył oczy przesłonięte okularami o grubych szkłach.

Było ciemno. Dochodziło do nas jedynie pełgające czerwone światełko ze zniczy ustawionych przed portretami i rzeźbami świętych. Cienie tańczyły na wysokich ścianach.

— Martwisz się synu, prawda? Może mogę tobie pomóc?

— Już za późno, za późno — szepnąłem i wstałem, żeby odejść. Cofnął się, nieświadomy jednak niczego w mojej postaci, co mogłoby go zaalarmować i odrzekł uprzejmie:

— Nie, jest jeszcze wcześnie. Czy chcesz przejść do konfesjonału?

Przez chwilę po prostu gapiłem się bez słowa na niego. Mimowolnie uśmiechnąłem się. I wtedy przyszło mi na myśl, że mogę tak zrobić, ale nawet gdy szedłem za nim wzdłuż nawy bocznej wiedziałem z góry, że nic z tego nie będzie i że to czyste szaleństwo. Mimo wszystko jednak przyklęknąłem, siedząc na małej drewnianej ławeczce, ze złożonymi dłońmi opartymi na klęczniku, gdy on tymczasem usadowił się w konfesjonale obok i otworzył okienko kratownicy z boku. Ujrzałem w przyciemnionym świetle zarys jego profilu. Przez moment po prostu patrzyłem na niego. Po chwili zacząłem mówić, podnosząc dłoń, by uczynić nią znak krzyża.

— Udziel mi błogosławieństwa, ojcze, bo zgrzeszyłem tak wiele razy i od tak dawna, że nie wiem już nawet, jak się zmienić, ani jak wyznać przed Bogiem, co uczyniłem.

— Synu, w swej zdolności do wybaczania Bóg jest nieskończony — wyszeptał do mnie. — Powiedz mu, najlepiej jak potrafisz i z głębi twego serca, czym zgrzeszyłeś.

— Morderstwa ojcze, zabójstwa po zabójstwie. Ta kobieta, która zginęła dwa dni temu na Jackson Square, ja ją zabiłem i tysiące innych przed nią, jedną lub dwie w ciągu nocy, ojcze, przez siedemdziesiąt lat. Przez siedemdziesiąt lat spaceruję ulicami Nowego Orleanu jak śmierć z kosą i zabijam ludzi po to, by samemu przeżyć. Nic jestem istotą śmiertelną, ojcze, ale jestem nieśmiertelny i potępiony jak aniołowie strąceni przez Boga do piekieł. Jestem wampirem.

Ksiądz obrócił twarz do mnie.

— Co to jest, bawi ciebie to? To kawał jakiś? Żartujesz sobie ze starego człowieka! — Poczerwieniał. Zatrzasnął okienko konfesjonału. Szybko powstałem i otworzyłem drzwiczki, wychodząc Już stał przed konfesjonałem.

— Młody człowieku, czy nie boisz się wcale Boga? Czy wiesz, co to świętokradztwo?

Wlepiał we mnie wzrok. Przysunąłem się bliżej, wolno, bardzo wolno. Początkowo tylko patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma, oburzony. Zaraz jednak lekko zaniepokojony zrobił krok do tyłu. Kościół był pusty, głuchy, ciemny, zakrystiana już nie było, u jedyne światło stanowił upiorny blask świec na ołtarzu. Tworzył wieniec delikatnych złotych włókienek wokół jego głowy i twarzy.

— Zatem nie ma miłosierdzia — odezwałem się do niego, jednocześnie kładąc dłonie na jego ramionach i zaciskając je. Trzymałem go w tak nienaturalnym uścisku, że nie miał żadnych szans na najmniejszy ruch. Przybliżyłem jego twarz do mojej. Jego usta otworzyły się z przerażenia…

— Widzisz, kim jestem! Dlaczego, jeśli Bóg istnieje, znosi moje istnienie! — rzekłem. — I ty mówisz o świętokradztwie.

Wbił paznokcie w moje dłonie, próbując uwolnić się z uścisku, brewiarz upadł na podłogę, a różaniec pobrzękiwał w fałdach sutanny. Równie dobrze mógłby się siłować z kamiennymi posągami świętych.

Odsłoniłem wargi i pokazałem mu moje zęby.

— Dlaczego On znosi moje istnienie! — powtórzyłem. Jego twarz rozwścieczyła mnie, strach malujący się na niej, jego pogarda, bezsilna złość. Dostrzegłem w tym identyczną nienawiść, jak kiedyś w oczach Babette.

— Puść mnie! Diable! — wykrztusił w śmiertelnym przerażeniu.

Zwolniłem uścisk i przyglądałem się ze złośliwą fascynacją, jak potykał się w ucieczce, przesuwając się do nawy głównej z trudnością, jak gdyby brnął przez śnieg. Jednym skokiem dogoniłem go tak szybko, że nie zdał sobie nawet sprawy, kiedy znów znalazłem się przy nim. Popchnąłem go w ciemność. Nadal próbował uciekać. Przeklinał mnie i wzywał Boga. Ponownie dopadłem go przy ołtarzu, na samych schodkach, przy poręczy do komunii. Przewróciłem go na wznak i zatopiłem zęby w jego szyi.

Wampir przerwał opowiadanie.

Jeszcze jakiś czas temu chłopak chciał zapalić papierosa. Siedział teraz z zapałką w dłoni, nieruchomy jak manekin, wpatrując się w wampira. Ten, miał wzrok opuszczony i patrzył w podłogę. Obrócił się nagle, wyjął kartonik z zapałkami z ręki chłopca, zapalił zapałkę i podsunął ją. Chłopak pochylił się, by odebrać ogień Wciągnął dym i wypuścił szybko z powrotem. Odkręcił zakrętki; butelki i pociągnął zdrowy łyk jej zawartości z oczyma wlepionymi w wampira.

Był znów cierpliwy. Czekał, aż wampir sam podejmie opowiadanie.

— Nie pamiętałem Europy z dzieciństwa. Nie pamiętałem na wet podróży do Ameryki. To, że urodziłem się tam, było dla mnie czysto abstrakcyjnym pojęciem. A przecież tkwiło to we mnie tak silnie, jak tylko Francja może oddziaływać na francuskiego kolonistę. Mówiłem po francusku, czytałem po francusku, pamiętam, jak oczekiwałem na wiadomości z kraju o rewolucji, czy jak czytałem gazety paryskie ze sprawozdaniami ze zwycięstw Napoleona. Pamiętam wściekłość, jaką czułem, gdy sprzedał Luizjanę Stanom Zjednoczonym. Jak długo jeszcze śmiertelny Francuz mógł żyć we mnie? Wkrótce wyzbyłem się tego, ale pozostało wielkie pragnienie zobaczenia Europy i poznania jej, co oczywiście spowodowane było częściowo poprzez lekturę literatury i dzieł filozoficznych stamtąd, ale wynikało także i z poczucia ukształtowania mnie przez Europę. Byłem Kreolem, który po prostu chciał ujrzeć miejsca, gdzie to wszystko się zaczęło.

I tak oto zacząłem pozbywać się z szaf i kufrów wszystkiego, co uznałem za nieistotne dla mnie w tej chwili. A naprawdę, mało rzeczy było dla mnie wtedy istotnych. A i wiele z tego mogło pozostać w domu, który pozostawiłem sobie, i do którego zamierzałem jeszcze, prędzej czy później, powrócić i na nowo rozpocząć życie w Nowym Orleanie. Nie potrafiłem nawet dopuścić do siebie takiej myśli, że mógłbym zostawić go na zawsze. Nie chciałem. Ale sercem i umysłem byłem już w Europie.

Po raz pierwszy zacząłem sobie zdawać sprawę, że mogę zwiedzić cały świat, jeśli tylko zechcę, że jestem, jak powiedziała Klaudia, wolny.

Tymczasem Klaudia ułożyła już plan działania. Z całą pewnością to ona przesądziła, że musimy najpierw udać się do Europy Środkowej, gdzie, jak się wydawało, najłatwiej będzie spotkać istoty naszego rodzaju. Była pewna, że znajdziemy tam coś, co poszerzy naszą wiedzę o wampirach, wytłumaczy nam nasze pochodzenie. Zdawała się być bardzo niespokojna nie tylko o odpowiedzi, jakie spodziewała się tam uzyskać, ale nawet bardziej o spotkanie z istotami takimi jak my. Powtarzała w kółko: „Tacy jak ja”. Wypowiadała to ze szczególną intonacją. Dawała mi odczuć przepaść, która nas dzieliła. W pewnych latach naszego wspólnego życia myślałem o niej trochę tak, jak myślałem o Lestacie. Że wchłonęła w sposób naturalny instynkt i pęd do zabijania, choć dzieliła mój gust w innych sprawach. Teraz już wiedziałem, że była mniej ludzka od nas obu, mniej niż nawet obaj mogliśmy to sobie wyobrazić. Nie przeszła jej nawet przez myśl najdrobniejsza sympatia i współczucie dla ludzkiej egzystencji. Być może to tłumaczyłoby, dlaczego — pomimo tego wszystkiego, co uczyniłem lub co mi się nie udało wykonać — przywarła do mnie na dobre. Ja jednak nie byłem „jednym z nich”. Co najwyżej, kimś najbliższym jej rodzajowi.

— Ale, czy nie było sposobu — zapytał nagle chłopak — by wytłumaczyć jej, na czym polega specyficzne odczuwanie ludzkiego serca, niejako poinstruować ją, tak jak to zrobił pan w przypadku wszystkich innych rzeczy?

— Po co? — zapytał szczerze wampir. — Żeby cierpiała tak jak ja? Choć przyznaję ci rację w jednym. Powinienem był powiedzieć jej coś, co przekonałoby ją, by nie pragnęła śmierci Lestata. Dla samego siebie powinienem był to zrobić. Ale widzisz, nie miałem tej pewności siebie. Raz pozbawiony łaski, nie odczuwałem już pewności siebie w niczym.

Chłopak skinął głową.

— Nie chciałem panu przerywać. Chciał pan coś powiedzieć? — tłumaczył się.

— Chciałem powiedzieć tylko tyle, że można było zapomnieć o tym, co stało się z Lestatem wyłącznie przez całkowite oddanie się planowaniu naszej podróży. Już sama myśl o innych wampirach mnie inspirowała. Przez chwilę pozbyłem się mojego cynizmu w sprawie istnienia Boga. Zapomniałem o tym, dryfując ponad doczesnym światem.

Mieliśmy jeszcze jedną sprawę do załatwienia przed wyjazdem do Europy. Tak, rzeczywiście, dużo się jeszcze wydarzyło. Zaczęło się od tego muzyka. Przyszedł do naszego domu tego wieczoru, kiedy byłem w katedrze. I następnej nocy ponownie. Odwołałem służących i zszedłem sam do niego. Jego wzrok natychmiast mnie zaniepokoił.

Był o wiele chudszy, niż go pamiętałem, i bardzo blady. Twarz mu błyszczała od potu, miał prawdopodobnie gorączkę. Przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Kiedy mu powiedziałem, że Lestat wyjechał, najpierw po prostu nie uwierzył, a potem zaczął przekonywać mnie, że na pewno musiał zostawić dla niego jakąś wiadomość. Zaczął chodzić w tę i z powrotem po Rue Royale, mówiąc coś do siebie, jak gdyby wcale nie dostrzegał przechodniów. Dogoniłem go pod lampą gazową.

— Zostawił coś dla ciebie — powiedziałem szybko, szukając po kieszeniach swojego portfela. Nie wiedziałem, ile tam było, ale podałem mu go. W środku było kilka setek. Włożyłem portfel w jego dłoń. Była tak szczupła, że widziałem niebieskie żyły pulsujące pod wodnistą skórą. Teraz z kolei rozradował się, triumfujący, i od razu zdałem sobie sprawę, że nie o pieniądze tutaj chodziło.

— A więc mówił o mnie, powiedział, żeby mi to dać! — wykrzykiwał, obejmując portfel, jakby to była jakaś relikwia. — Musiał coś jeszcze powiedzieć! — Wpatrywał się we mnie nabrzmiałymi, udręczonymi oczyma. Nie odpowiedziałem mu od razu, bo właśnie wtedy dostrzegłem drobne ranki na jego szyi. Dwa czerwone od zadrapania punkciki po prawej stronie, tuż nad zabrudzonym kołnierzykiem. Pieniądze zwisały mu bezwładnie w palcach, nie zdawał sobie w ogóle sprawy z otaczającego go ruchu ulicznego, z ludzi tłoczących się, przechodzących obok nas.

— Schowaj to — szepnąłem — mówił o tobie, abyś dalej pracował i nie zaniedbywał swojej muzyki, że to ważne.

Patrzył na mnie, jak gdyby oczekiwał jeszcze czegoś.

— Tak? Czy powiedział coś jeszcze? — zapytał. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Zmyśliłbym coś, gdyby to mogło go uspokoić i dać mu jakąś pociechę, i gdybym w ten sposób mógł się go pozbyć. Mówienie o Lestacie sprawiało mi ból, słowa ulatywały z mych ust. Te drobne ranki wprawiły mnie w zdumienie. Nie mogłem tego zgłębić. W końcu zacząłem mówić już same nonsensy — że Lestat życzył mu wszystkiego najlepszego, że musiał popłynąć statkiem w górę rzeki do St. Louis, że wróci, że zanosi się na wojnę, a on tam ma jakieś interesy… Chłopak dosłownie łykał każde słowo, jak gdyby nie mogły go do końca zaspokoić i czekał na te upragnione, które chciał usłyszeć. Ciągle czekał na wiadomość. Drżał, pot wystąpił mu na czoło, gdy stał tak naciskając na mnie.

Nagle zagryzł mocno wargę i odezwał się:

— Ale dlaczego pojechał? — Jak gdyby wszystko to, co powiedziałem było niewystarczające.

— O co ci właściwie chodzi — zapytałem go. — Czego ty od niego potrzebujesz? Jestem pewien, że chciałby, abym ja ci…

— Był moim przyjacielem! — Obrócił się nagle w moją stronę. Jego głos załamał się w tłumionej wściekłości i szale.

— Nie czujesz się dobrze — powiedziałem. — Musisz odpocząć. Masz jakieś… — wskazałem na punkciki na jego szyi, bacznie mu się przyglądając — …na gardle.

Nie wiedział nawet o co mi chodzi, potarł je ręką.

— Ach to. Nie wiem. Owady, są wszędzie — dodał, odwracając się ode mnie. — Czy jeszcze coś powiedział?

Przez dłuższą chwilę patrzyłem, jak odchodzi w górę Rue Royale, na jego rozkojarzoną, wysoką postać w czarnym, zrudziałym ubraniu. Ludzie rozstępowali się na chodniku, aby go przepuścić.

Zaraz po powrocie opowiedziałem Klaudii o rankach na szyi muzyka.

To była już nasza ostatnia noc w Nowym Orleanie przed wyjazdem. Mieliśmy wsiąść na statek krótko przed dwunastą następnej nocy, aby wcześnie rano wypłynąć w morze. Tej nocy postanowiliśmy wyjść na spacer razem. Klaudia była niespokojna, na jej twarzy malował się smutek, coś, co pozostało w niej po tej nocy, kiedy płakała.

— Co mogą oznaczać te plamki? — zapytała mnie teraz. — Że Lestat spijał jego krew, gdy ten pogrążony był we śnie, czy że chłopak pozwalał na to świadomie? Nie mogę sobie jednak wyobrazić, że… — zastanawiała się głośno.

— Tak, tak musiało być — odrzekłem, ale nie byłem wcale tego pewien. Przypomniałem sobie teraz, jak Lestat uczynił w rozmowie z Klaudią kiedyś taką uwagę, że zna kogoś, kto mógłby zostać lepszym wampirem niż ona. Czy rzeczywiście planował coś takiego? Zamierzał stworzyć jeszcze kogoś do naszej trójki?

— To nie ma teraz znaczenia — zauważyła Klaudia. Trzeba było się pożegnać z miastem. Odeszliśmy daleko od tłumów spacerujących po Rue Royale. Chłonąłem wszystko, co mnie wokół otaczało, chciałem być blisko tego. Niechętnie przyznawałem się do faktu, że to nasza ostatnia noc w Nowym Orleanie. Stare miasteczko francuskie w większej swej części spłonęło wiele lat temu, a ówczesna architektura miasta była już taka, jaka jest obecnie, hiszpańska, co oznaczało, że spacerowaliśmy wolno wąskimi uliczkami, gdzie jeden powóz musiał się zatrzymać, aby przepuścić drugi. Mijaliśmy bielone ściany i wielkie bramy prowadzące na dziedzińce, za którymi, w odległych światełkach, majaczyły przepyszne rezydencje, podobne do tej, w jakiej sami mieszkaliśmy; z tą różnicą tylko, że każda z nich była dla nas zmysłową tajemnicą. Wielkie drzewa bananowe pieszczotliwie gładziły swymi gałęziami galeryjki pałaców przy wewnętrznych dziedzińcach, a niezliczone paprocie i kwiaty zarastały przejścia do domów. Jakieś postacie stały na balkonach plecami do otwartych drzwi, słychać było ściszone rozmowy i delikatny szelest kobiecych wachlarzy. Od rzeki wiał łagodny wietrzyk. Ściany pałaców gęsto obrastała glicynia i passiflora. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się tu i tam, aby zerwać błyszczącą różę lub wąs lonicery. Przez wysokie okna widzieliśmy grę cieni i płomyków świec na gipsowych stiukach sufitów, a często i jasny, mieniący się światłem wieniec kryształowego kandelabru. Od czasu do czasu jakaś kobieca postać ubrana wieczorowo pojawiała się przy poręczach balkonu, jej kosztowności błyszczały w świetle księżyca, a zapach perfum dodawał nowego aromatu unoszącej się wokoło silnej woni kwiatów.

Mieliśmy swoje ulubione uliczki, ogrody, zakątki, ale prędzej czy później dochodziliśmy zawsze do granic miasta i spoglądaliśmy na wznoszące się w oddali bagna. Co chwila mijały nas jakieś powozy jadące od strony Boyou Road w kierunku miasta do teatru lub opery. Mieliśmy teraz światła miasta za sobą, a jego zapach mieszał się już z mocnym, gnilnym zapachem od moczarów. Widok wysokich kołyszących się na wietrze drzew z pniami obrośniętymi mchem, przyprawiał mnie o mdłości, sprawił, że znowu zacząłem myśleć o Lestacie. Myślałem o nim tak, jak myślałem o gnijącym ciele brata. Widziałem go głęboko zatopionego między korzeniami cyprysów i jego odrażające wysuszone szczątki owinięte w białe prześcieradło. Zastanawiałem się, czy stwory nocy unikały tego ciała, instynktownie wyczuwając, że wysuszone, rozkładające się resztki są trujące, czy też może odwrotnie, obsiadły go, tłocząc się wokoło, w płytkiej chlupoczącej wodzie, rozrywając kęsy jego wiekowego ciała.

Odwróciłem się od bagniska z powrotem w kierunku starego miasta i poczułem na dłoni delikatny pocieszający uścisk ręki Klaudii. Idąc tutaj, zerwała cały bukiet kwiatów z mijanych ogrodów i trzymała go teraz, przyciskając do piersi, zanurzając twarz w jego aromacie. Odezwała się do mnie szeptem, tak cicho, że pochyliłem się, aby usłyszeć jej słowa.

— Louis, wiem, że zamartwiasz się tym. Znasz jednak lek na to. Niech ciało… Niech ciało kieruje umysłem! Puściła moją rękę i zobaczyłem, jak odchodzi ode mnie, odwracając się raz jeszcze, aby ponownie powtórzyć szeptem swoją radę. „Zapomnij o nim. Niech ciało kieruje umysłem…” Przypomniało mi to tę książkę z poezją, którą trzymałem w ręku, gdy po raz pierwszy wypowiedziała do mnie te słowa, i przed oczyma pojawiły się linijki tego wiersza:

Jej usta byty czerwone, jej spojrzenie wolne,

Jej loki złociste jak złoto, Jej skóra była tak biała jak trędowatej,

Nocną marą, życiem w śmierci była. Która mrozi krew ludzką chłodem.

Uśmiechnęła się do mnie z daleka, mignął mi przez moment kawałek jej żółtej sukienki, po czym zniknęła. Moja towarzyszka, towarzyszka życia na zawsze.

Skręciłem w Rue Dumaine, szybko przechodząc obok zaciemnionych okien. Jakaś lampa przygasła właśnie wolno za szeroką płócienną koronkową zasłoną. Na ceglanej ścianie pojawił się cień, urósł nagle, by za chwilę zblednąć, zmieszać się z ciemnością.

Szedłem dalej, zbliżając się do domu madame Le Clair. Z daleka już słyszałem cichą, lecz natarczywą muzykę graną na skrzypcach w saloniku na piętrze, a w chwilę po tym wibrujący śmiech zgromadzonych tam gości. Stanąłem po przeciwnej stronie ulicy w cieniu i przyglądałem się, jak część z nich przechadza się po oświetlonych pokojach. Najpierw w jednym oknie, potem drugim, wreszcie w trzecim pojawił się jakiś gość pani Le Clair. W jego wysokim kieliszku zamigotało żółtawe wino. Zwrócił twarz ku księżycowi, jak gdyby szukał lepszej pozycji obserwacyjnej. Wreszcie stanął przy trzecim oknie z rękoma opartymi na ciemnej draperii.

Na wprost mnie otworzyły się drzwi w ceglanej ścianie. Światło padło na ulicę. Cicho przesunąłem się w tym kierunku. Uderzyła mnie ciężka woń zapachów kuchennych i wzbudzający nudności zapach gotowanego mięsa. Stanąłem w świetle bijącym od uchylonych drzwi. Ktoś właśnie stamtąd wyszedł i szybkim krokiem przeszedł przez podwórze. Ujrzałem jeszcze jedną osobę. Jakaś postać stała przy palenisku kuchennym, szczupła czarna kobieta ze wspaniałym kokiem na głowie, delikatnych rysach twarzy połyskujących w świetle, jak u figury rzeźbionej w szlachetnym kamieniu. Mieszała właśnie jakąś miksturę w kociołku. Znów poczułem ostrą woń przypraw korzennych i zieleniny, majeranku i wawrzynku, a w chwilę potem jeszcze mocniejszą falę okropnego zapachu gotowanego mięsa, rozkładającego się mięsa i krwi w gotującej się cieczy. Przysunąłem się bliżej i ujrzałem, jak kobieta zanurza długą, żelazną łyżkę w kotle i stoi, opierając dłonie na swych rozłożystych biodrach. Szarfa białego fartucha podkreślała jej wąską delikatną kibić. Piana w kotle burzyła się i, od czasu do czasu, wylewała na rozżarzone węgielki paleniska. Poczułem jej zapach, mroczny, korzenny aromat, mocniejszy niż mikstura gotująca się w kociołku. Widok tej kuchni przykuł zupełnie moją uwagę. Bezwiednie niemal podchodziłem coraz bliżej, aż wreszcie przystanąłem oparty o ścianę gęstego wina tuż przy futrynie drzwi. Na piętrze skrzypce rozpoczęły walca i deski zaczęły trzeszczeć pod tańczącymi parami. Ponownie poczułem słoną woń. Kobieta podeszła do drzwi kuchennych, jej długa czarna szyja pochyliła się z wdziękiem, gdy spoglądała na migające cienie par pod oświetlonymi oknami na piętrze. Dostrzegła mnie.

— Monsieur — powiedziała, stając w jasnym, żółtym blasku świec. Światło owionęło jej wielkie, okrągłe piersi; długie, gładkie, jedwabne ramiona, a wreszcie chłodną piękność jej twarzy. — Czy pan na przyjęcie, monsieur? — zapytała. — Przyjęcie jest u góry, na piętrze…

— Nie, kochanie. Nie szukam przyjęcia — odezwałem się do niej, wychodząc z cienia. — Szukam ciebie.

Wszystko było gotowe, kiedy obudziłem się następnego wieczoru. Wielki kufer na rzeczy był już w drodze na statek, a także skrzynia, w której ukryto nasze trumny. Służących już nie było, a meble stały przykryte białymi pokrowcami. Sam widok biletów, książeczki czekowej i paru jeszcze innych niezbędnych papierków, złożonych razem w grubym, czarnym portfelu, sprawiał, że podróż nasza jawiła się wyraźnie w jasnym świetle realności. Tej nocy powstrzymałbym się od zabijania, gdyby to było możliwe, skoro jednak było to niezbędne, zająłem się tym jak najszybciej i tylko z konieczności, podobnie zresztą jak Klaudia. Gdy zbliżał się już czas odjazdu do portu, siedziałem w domu samotnie, czekając na Klaudię. Byłem już nieco zdenerwowany, bo jak mi się w podnieceniu zdawało, zbyt długo przeciągała swoje łowy. Bałem się o nią, choć potrafiła oczarować prawie każdego i wielokrotnie przekonywała obcych przechodniów, by zanieśli ją aż pod same drzwi domu, do ojca, który dziękował im szczodre i hojnie za odprowadzenie zagubionej córeczki.

Tym razem, wracając do domu, biegła i przyszło mi do głowy, gdy odkładałem na bok trzymaną w ręku książkę, że po prostu nie wie, która jest godzina. Myślała może, że jest później niż w rzeczywistości. Mój zegarek wskazywał wyraźnie, że mieliśmy jeszcze przed sobą godzinę. Jak tylko jednak ujrzałem ją w drzwiach, od razu wiedziałem, że coś jest nie w porządku.

— Louis, drzwi! — wyrzuciła z siebie. Oddychała gwałtownie, trzymając rękę na piersi. Wstałem i ruszyłem do drzwi, a ona towarzyszyła mi biegiem, desperacko wskazując nie domknięte drzwi prowadzące na galerię. Zamknąłem wszystkie.

— Co się stało? — zapytałem. — Co ci się przydarzyło? Ona jednak podchodziła teraz do długich okien prowadzących na wąskie balkoniki od strony ulicy. Uniosła abażur i szybko zdmuchnęła płomień. Zrobiło się ciemno, po chwili jednak zacząłem rozróżniać sprzęty, gdy pokój zaczęły oświetlać światła z ulicy. Klaudia stała obok mnie, jeszcze ciężko dysząc, z ręką na piersi, którą wyciągnęła teraz do mnie i ujmując moją, pociągnęła mnie w kierunku okna.

— Ktoś szedł za mną i śledził mnie — szepnęła. — Słyszałam go przecznica za przecznicą, jak nie odstępował mnie na krok. Na początku nic sobie z tego nie robiłam… — Przerwała, by zaczerpnąć powietrza. Jej twarz zbladła w niebieskawym świetle wpadającym do pokoju przez okna. — Louis, to był ten muzyk — wyszeptała.

— Ale jakie to ma teraz znaczenie. Musiał cię widzieć z Lestatem.

— Louis, on tam jest na dole. Wyjrzyj przez okno. Spróbuj go dojrzeć. — Zdawała się tak wstrząśnięta, że prawie przestraszona. Jakby sama bała się wychylić przez okno. Wyszedłem na balkon. Nadal jednak musiałem trzymać ją za rękę, gdy skrywała się za firanką. Trzymała mnie tak mocno, że zdawało się, że boi się o mnie. Była jedenasta wieczór i na ulicy panował spokój, sklepy zamknięte, tłumy wychodzące z teatru już przeszły. Jakieś drzwi trzasnęły gdzieś na prawo i zobaczyłem mężczyznę i kobietę, jak pośpiesznym krokiem zmierzali w kierunku rogu ulicy. Twarz kobiety ukryta była pod olbrzymim białym kapeluszem. Wkrótce jednak ich kroki ucichły. Nie widziałem nikogo, nie wyczuwałem nikogo. Za sobą słyszałem tylko ciężki oddech Klaudii. Coś poruszyło się w naszym domu. Popatrzyłem w tamtą stronę i rozpoznałem w hałasie szelest poruszających się w gnieździe ptaków. Zapomnieliśmy o nich. Klaudia przytuliła się jeszcze bardziej do mnie.

— Nie ma tu nikogo, Klau… — zacząłem mówić szeptem. I wtedy zobaczyłem tego młodego muzyka.

Stał tak cicho i bez ruchu w bramie sklepu z meblami, że byłem całkowicie nieświadomy jego obecności. Musiał chyba rozmyślnie pozostawać tam nie dostrzeżony. Teraz podniósł twarz do góry w moim kierunku. Jaśniała w mroku jak biała poświata. Troska i niepokój całkowicie zniknęły z jego posępnej twarzy. Jego wielkie ciemne oczy spoglądały na mnie. Twarz miał bladą, jakby woskowo białą, A więc sam stał się wampirem.

— Widzę go — powiedziałem półgłosem, starając się nie wykonywać żadnych ruchów wargami. Poczułem, że przysunęła się jeszcze bliżej. Jej dłoń drżała, czułem jak bije jej serce. Ciężko westchnęła, widząc go ponownie, W tej samej chwili usłyszałem coś, co mnie zmroziło. Kroki w dolnym przejściu, a chwilę potem skrzypnięcie zawiasów. Potem znów kroki, spokojne, głośne, odbijające się o sklepienie przejścia na podwórko, powolne i dobrze znajome. Kroki przeniosły się tymczasem na spiralne schody prowadzące na górę. Zbliżały się. Cichy krzyk wyrwał się z ust Klaudii, natychmiast jednak stłumiła go, przykładając dłoń do ust. Wampir stojący w drzwiach sklepu meblowego nie poruszył się. Znałem dobrze te kroki na schodach, znałem te kroki na ganku. To był Lestat. Lestat szarpiący zamknięte drzwi wejściowe, walący w nie pięściami, atakujący je, jakby miał je zaraz wyrwać ze ściany razem z zawiasami. Klaudia cofnęła się w kąt pokoju, jej postać skuliła się, jak gdyby ktoś zadał jej silny cios. Oczyma zerkała rozpaczliwie to na mężczyznę stojącego na ulicy, to na mnie. Walenie w drzwi stało się jeszcze głośniejsze. I wtedy usłyszałem jego głos.

— Louis! — wołał mnie. — Louis! — ryczał przez drzwi. Nagle z trzaskiem pękła szyba w pokoju od podwórka. Usłyszałem, jak zamek otwierany jest od wewnątrz. Szybko chwyciłem lampę. Próbowałem zapalić zapałkę, ale tylko ją złamałem z podniecenia i wściekłości. Druga zapaliła się. Trzymałem ją w jednej ręce, a w drugiej ściskałem naczynie z naftą.

— Odejdź od okna. Zamknij je — rozkazałem Klaudii. Posłuchała, jak gdyby nagła i klarowna komenda uwolniła ją od paroksyzmu strachu. — Zapal pozostałe lampy, natychmiast — dodałem. Słyszałem, jak pochlipywała, zapalając zapałkę. Lestat już nadchodził korytarzem.

Klaudia stanęła przy drzwiach. Nabrałem głęboko powietrza w płuca i bezwiednie chyba musiałem cofnąć się parę kroków do tyłu, kiedy go ujrzałem. Usłyszałem krzyk Klaudii. Bez wątpienia, to był Lestat! Ale żywy, nie zniszczony jak przedtem. Stał z wybałuszonymi oczyma, jak gdyby był pijany i musiał oprzeć się o framugę, aby nie wpaść do pokoju. Jego skóra pokryta była licznymi bliznami, jak gdyby każda zmarszczka jego „śmierci” pozostawiła znak po sobie. Ciało miał zwiędnięte i pomarszczone niczym ciało starego człowieka. Pełne śladów, jakby po pchnięciach rozpalonego do białości pogrzebacza. Jego kiedyś przejrzyste oczy pokryte były teraz siatką nabrzmiałych od krwi naczyń krwionośnych.

— Nie podchodź… Na miłość Boga… — krzyknąłem cicho. — Albo rzucę to w ciebie. — Wskazałem na lampę. — Spalę cię żywcem.

W tej samej chwili usłyszałem jakiś hałas po mojej lewej stronie, ktoś wdrapywał się po fasadzie naszego domu. To był ten drugi. Ujrzałem jego dłonie na kutym w żelazie balkonie. Był już tutaj. Klaudia wydała z siebie przenikliwy okrzyk, gdy przeskakiwał przez balustradę.

Nie bardzo potrafię opowiedzieć, co wydarzyło się później. Nie bardzo mogę sobie to przypomnieć. Pamiętam, że rzuciłem lampą w Lestata, roztrzaskała się u jego stóp i natychmiast płomienie rozlały się po dywanie. W ręku miałem jeszcze dodatkowo dobrą podpałkę, wielki zwój prześcieradeł i koców, które ściągnąłem ze stojącego blisko łóżka i wrzuciłem w płomienie. Zanim jednak udało mi się to zrobić, musiałem stoczyć walkę z Lestatem, z dzikością starając się stawić czoło jego potężnej sile. Z tyłu doszły mnie krzyki Klaudii i druga lampa wybuchła jak pierwsza. Natychmiast zapaliły się firanki i zasłony. Pamiętam, że jego ubranie śmierdziało naftą i że w pewnej chwili zaczął dziko walić w materiał, próbując ugasić ogień. Poruszał się niezgrabnie, jak chory, z trudem utrzymując równowagę, ale kiedy dopadł do mnie i mocno chwycił, musiałem zębami wbić się w jego palce, aby w ten sposób uwolnić się od jego uścisku. Na ulicy robiło się coraz głośniej. Słychać było krzyki i odgłosy bijącego na alarm dzwonu. Pokój, w którym się znajdowaliśmy, stał się prawdziwym piekłem. Przy następnym wybuchu płomieni dostrzegłem, jak Klaudia walczy z dopiero co powołanym do życia wampirem. Zakleszczenie Klaudii w dłoniach zdawało się jednak ponad jego siły. Biegał za nią jak niezgrabny człowiek za ptakiem. Tymczasem my znowu turlaliśmy się po podłodze między płomieniami. Czułem duszącą falę rozgrzanego powietrza, nad jego plecami widziałem tryskające płomienie. Lestat przydusił mnie do podłogi. I wtedy Klaudia, opanowawszy całe to zamieszanie, stanęła nad nim i waliła w niego pogrzebaczem tak długo, aż zwolnił uścisk i mogłem szybko wygramolić się spod niego. Widziałem, jak pogrzebacz wznosił się i opadał na jego głowę. Słyszałem zwierzęce rzężenie Klaudii, gdy trafiał w cel.

Lestat trzymał się za rękę, jego twarz wykrzywiona była w grymasie bólu. W drugim końcu pokoju rozciągnięty na tlącym się dywanie leżał ten drugi z roztrzaskaną głowa, z której wylewały się strugi krwi.

To, co się potem wydarzyło, pozostaje dla mnie niezupełnie jasne. Wydaje mi się, że wyrwałem z ręki Klaudii pogrzebacz i raz jeszcze zadałem mu cios w bok głowy. Pamiętam, że Lestat zdawał się niepokonany, że ciosy nie zwalały go z nóg. Żar, jaki do tej pory powstał w pokoju, zaczynał zapalać nasze ubrania, a przejrzysty szlafrok Klaudii już obejmowały płomienie. Szybko wziąłem ja na ręce i zbiegłem korytarzem, próbowałem zgasić ogień, przyciskając Ją do siebie. Pamiętam, jak zdjąłem surdut i waliłem nim w płomienie, aby utorować sobie drogę na zewnątrz. Pamiętam, jak jacyś ludzie wbiegali po schodach w górę, mijając nas po drodze. Tłum gapiów wtargnął z ulicy na dziedziniec, a ktoś nawet stał na pochyłym daszku naszej ceglanej kuchni. Trzymałem Klaudię w ramionach i biegłem szybko, mijając ich wszystkich, gdy rozstępowali się przede mną. Po chwili byliśmy już wolni. Biegnąc jak wariat w dół Rue Royale, słyszałem, jak oddychała głęboko i pochlipywała. Skręciłem w pierwszą wąską przecznicę i biegłem, biegłem, aż nie dochodził do mnie żaden inny dźwięk poza odgłosem mojego biegu.

I jej oddechu. Stanęliśmy wtedy, mężczyzna i dziecko, poparzeni i ranni, oddychając głęboko w ciszy nocy.

Загрузка...