Część pierwsza. Zielone słońce

Rozdział I

Na planecie nie ma życia. A może jest?

Podświetlny kosmolot wszedł na kurs zbliżenia z Hedoną już po wygaszeniu prędkości. Teraz miało nastąpić wielokrotne, długie i nudne okrążanie planety, aż do chwili, kiedy w obserwacyjnym iluminatorze będzie można dostrzec czarne szkliwo zaimprowizowanego kosmodromu i maszt sąsiadującej z nim stacji kosmicznej, na którym powiewa flaga Narodów Zjednoczonych. Na razie jednak w owalu iluminatora, w tuszu obcej przestrzeni kosmicznej płynął jedynie srebrny dysk, na którym w odblasku poświaty niewyraźnie majaczyła plama kontynentu, obwiedziona wijącą się linią oceanu.

Trzech członków załogi stało koło okna zwróconego na ten odległy od Ziemi zakątek kosmosu: Kapitan, którego obowiązkiem było wszystko wiedzieć i wszystko przewidywać, konnektor Alik utrzymujący laserową łączność z Ziemią i stacją kosmiczną na Hedonie, Bibl, specjalista omnibus, który w jednej osobie łączył mnóstwo zawodów niezbędnych dla kosmonauty – od biologii i cybernetyki poczynając, a na medycynie kosmicznej kończąc. Nawet porozumiewanie się z przedstawicielami obcego rozumu – specjalność do tej pory przez nikogo jeszcze nie wykorzystana, również znajdowała się na liście jego umiejętności. Biblem przezywano go z powodu zamiłowania do starych książek – paczek cienkiego, nietrwałego plastiku, nazywanego nie wiadomo czemu papierem, na którym kodem typograficznym wydrukowane były całe słowa i zdania. Tylko Kapitan znał ten kod. Natomiast Mały, inżynier, oraz Alik, pilot, odpowiedzialni za elektroniczne wyposażenie statku, do zdobywania informacji używali, tak jak wszyscy na Ziemi, filmoksiążek. Po co męczyć się nad rozszyfrowywaniem kodu, kiedy ekran przedstawi wszystko jak należy.

– Jeszcze chwila i całkiem zniknie – powiedział Bibl, mając na myśli dysk planety. Kosmolot już zawracał na swej orbicie.

W oczy uderzył nieznośny, oślepiający blask.

– Filtr! – rozkazał Kapitan.

Ciemna, przezroczysta błonka zasnuła owal iluminatora. Teraz, już nie narażając się na ból oczu, można było zobaczyć pięć sąsiadujących ze sobą słońc umiejscowionych na wierzchołkach kątów zygzakowatej linii. Pięć błyszczących, o identycznych rozmiarach kul, połyskujących rozmaitymi odcieniami widma. W centrum lśniło rażącym, ostrym blaskiem pomarańczowe słońce, dokładnie takie, jakie można zobaczyć na Ziemi letnim, wietrznym wieczorem; obok dziwnie zieleniało drugie, trzecie wisiało jak wielka granatowa lampa, umiejętnie dobrana pod kolor bladego błękitu nieba, a po brzegach całość zamykały jeszcze dwie matowe kule: liliowa, martwo mętna, która z powodzeniem mogłaby wisieć nad cmentarzem albo więziennym dziedzińcem, i błękitna, podświetlona od wewnątrz, wyglądająca jak niebieski klosz żyrandola na tle bladoniebieskich tapet.

– No, taak – powiedział bez komentarzy Bibl.

– Cztery pozorne – dorzucił Alik. – Efekt optyczny. Odbicie.

– Ale z ciebie erudyta – uśmiechnął się Kapitan. – My również znamy instrukcję. „Odbicie”! Ale w jakim ośrodku?

– Nie wiem – przyznał się uczciwie Alik. – Może załamanie w odpowiednio zabarwionych warstwach atmosfery?

Bibl zaoponował, nie odrywając wzroku od iluminatora.

– Zbyt wysoko, żeby mówić o atmosferze. Na „Hedonie 2” przypuszczają, że mogą to być kolorowe mgławice pyłowe.

– Dlaczego na drugiej? A gdzie pierwsza?

– Skończcie tę gadaninę! – skrzywił się Kapitan.

W instrukcji, w której mówiono o pracy stacji kosmicznej „Hedona 2”, rzeczywiście ani słowem nie wspomniano o „Hedonie 1”. Autorzy instrukcji zapewne nie uważali za konieczne informować o ekspedycji, która nawet nie zaczęła pracy. Kapitan, jak wszyscy doświadczeni kosmonauci, dobrze wiedział, co się stało. Obsada stacji po prostu zniknęła razem ze statkiem kosmicznym. Dotarła do planety, ale nie wylądowała. Ostatnia wiadomość przekazana za pośrednictwem łączności laserowej na Ziemię komunikowała, że ekspedycja, już po wejściu na orbitę wokoło planety, nagle zmieniła kurs i ruszyła w kierunku jednego z kolorowych słońc pozornych. Nie podano celu tego przedsięwzięcia: i bez tego było jasne, że ekspedycja podjęła bezpośrednie badania zagadkowego fenomenu optycznego. Proste i kuszące.

Kapitan westchnął: cóż może być prostszego, niż pójść na zbliżenie ze zwykłą iluzją optyczną. Można podejść blisko, być może wskoczyć do środka świetlnej kulki i… zniknąć. Wysłana na poszukiwania następna ekspedycja nie znalazła na planecie żadnych śladów lądowania ani też oznak katastrofy.

Kapitan wiedział, że lekkomyślność poprzedników „Hedony 2” była jaskrawym naruszeniem instrukcji. Ekspedycja miała wylądować na planecie, jak najszybciej zmontować stację badawczą i przesłać krótką informację, czy na planecie istnieją jakieś formy życia. Hedona została odkryta zupełnie niedawno, zaledwie dwa lata przed opisywanymi wydarzeniami. Kosmonautów, którzy przypadkowo na niej wylądowali i wykryli tlen w atmosferze, zaciekawiła nie tyle sama planeta, co otaczające ją pięć słońc o przedziwnych barwach. Na planecie natomiast, mimo że skład atmosfery był prawie identyczny z ziemskim, nie odnaleziono najmniejszych oznak życia – ani fauny, ani flory. Martwa pustynia. Bardzo trafne określenie: „martwa” – nawet nie piasek, lecz kamień, jakby nadtopiony, zeszkliwiony od żaru, ale nie słonecznego. Nie, słońce było zupełnie znośne, nie gorętsze niż na Ziemi w strefie równikowej. Wyglądało to tak, jakby fala termiczna jakiejś kosmicznej eksplozji przewaliła się z gigantyczną siłą przez cały obszar otoczonego oceanem kontynentu. Ocean też nie odznaczał się bogactwem form życia: flora i fauna wczesnego paleozoiku, wodorosty i trylobity, początek ewolucji, która na Ziemi trwała przez miliony lat, zanim życie nie wyszło z oceanu na ląd. „Nie wykryliśmy oznak życia” – przekazał lakonicznie na Ziemię promień lasera. Kilka godzin później nadeszła następna informacja, obszerniejsza i niepokojąca: „O zachodzie, kiedy zaczęliśmy przygotowywać rakietę do startu, odkryliśmy nie wyjaśnione chwilowo zjawisko – błądzące miraże: budynki nieznanej konstrukcji, oazy i drogi, widmowi ludzie, ubrani i nadzy. Być może jest to miraż historyczny – przeszłość, odbita w teraźniejszości, być może są to ślady życia, którego na razie nie zauważyliśmy. Co robić?”

Ziemia nakazała powrót. Na planetę, nazwaną ironicznie Hedona, wysłano załogę przyszłej stacji kosmicznej do badań specjalnych, ale ta nie dotarła do celu. Następna ekspedycja cel osiągnęła, zmontowała i wyposażyła stację „Hedona 2” i od czasu do czasu posyłała na Ziemię krótkie informacje.

„Ocean syluryjski. Kontynent pojedynczy, pustynny, płaski, w kilku zaledwie miejscach wznoszący się nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów nad poziom morza. Kamieniste podłoże nadtopione uderzeniem fali termicznej o bardzo wysokiej temperaturze. Siadów działalności wulkanicznej nie stwierdzono; w podłożu i w wodzie brak radioaktywności. Wiercenia w różnych częściach kontynentu wykazały podobieństwo tutejszych minerałów i rud do występujących na Ziemi. Wykryto związki krzemowe, siarkowe, sole kwasowęglowe, są ślady obecności rud żelaza i kolorowych, jednakże w mniejszej różnorodności niż na Ziemi”.

„Miraże widoczne są zazwyczaj o wschodzie i zachodzie czterech pozornych różnie zabarwionych słońc planety. Obserwuje się je niezbyt często i nieregularnie, wyłącznie przy jakichś, do tej pory przez nas wyjaśnionych, przekształceniach tutejszej atmosfery. Zazwyczaj są to warianty tych samych obrazów: budowle o dziwnej architekturze, ruchome drogi, spiralopodobne konstrukcje rurowe zbliżone do gigantycznych synchrofazotronów, linie automatyczne przypominające modele fabryk, i ludzie, którzy zazwyczaj nigdzie się nie spieszą, niczym się nie zajmują, czasami są całkiem nadzy. Obrazy są zamglone, widmowe i przezroczyste, czasem zniekształcone jak odbicie w wodzie. Przy próbie zbliżenia miraże odsuwają się, a jeśli mimo wszystko uda się do nich podjechać znikają, rozpływają się w zielonkawej, pyłopodobnej mgławicy”.

„Życie u nas toczy się jak na każdej pozaziemskiej stacji kosmicznej. Syntetyczna żywność, gimnastyka, sen, praca, krótki odpoczynek – piwo, szachy albo filmoksiążki. Czasami bezpłodne wycieczki na brzeg i w głąb oceanu, czasami obserwacje astronomiczne, również bezpłodne, i przede wszystkim polowanie na miraże o wschodzie i zachodzie każdego kolorowego słońca. Wydaje się, że jest jakaś prawidłowość w zabarwieniu miraży”.

„Wczoraj po raz pierwszy zbliżając się do mirażu wyrżnęliśmy w siłowe pole obronne. Miraż był wyjątkowo wyraźny, a pojawił się, podobnie jak poprzednio, z kolorowego kłębka pyłu toczącego się po czarnym lodowisku. Był podobny do przypłaszczonej małej trąby powietrznej. Ten wir powietrzny otworzył się, a może pękł i zobaczyliśmy, jak czarny, nadtopiony kamień przechodził bezpośrednio w taśmę – eskalator, przesuwającą się wzdłuż konsoli komputerów o nieznanym przeznaczeniu. Mechanik od razu włączył szósty bieg i rzucił maszynę na miraż. Ale zapomniał włączyć przy tym deflektor. Zwyczajna pomyłka, nie naciśnięty na czas przycisk, nie włączona lampka, jakiś kontakt, który nie zaskoczył w mózgu. Miraż odpowiedział uderzeniem na uderzenie: z taką samą siłą odrzuciło nas wstecz. Mechanik i geolog zginęli na miejscu. Doktor ma złamane obie nogi – leży w gipsie. Tylko ja wyszedłem bez szwanku, w związku z czym jestem zmuszony przejąć wszystkie sprawy związane z ekspedycją”.

W następnym komunikacie zabrzmiały nuty poważnego zaniepokojenia:

„Musiałem zrezygnować z samotnych badań planety. Nie mogę ryzykować i zostawiać Doka bez pomocy. Złamania zrastają się źle. W dodatku przez cały czas trzeba się bronić. Miraże obecnie nie uciekają przed człowiekiem, lecz atakują i prześladują. Spotkałem zielone tornado w odległości zaledwie kilku metrów od stacji. Szło w moim kierunku i najprawdopodobniej by mnie dopadło, gdybym nie zdążył dobiec do drzwi. Innym razem zobaczyliśmy przez okno, jak tuż obok pojawił się tropikalny las. Wyszedłem, wtedy las przysunął się bliżej. Gdyby nie promiennik, gałąź gigantycznej paproci ugodziłaby we mnie, ale zdążyłem ją odciąć wiązką płomienia. I wszystko zniknęło”.

Ostatni komunikat był zupełnie krótki:

„Mój promiennik to wierna i jedyna broń w walce z atakującym nieprzyjacielem. Czasem muszę go używać kilka razy dziennie. Już nie wychodzę poza obręb stacji. Przysyłajcie zmianę, dopóki nie jest za późno”.

Na tym wiadomości się urwały. Próba nawiązania wideołączności bez udziału nadawczo-odbiorczej aparatury stacji kosmicznej nie przyniosła rezultatu: wyładowania atmosferyczne zniekształcały obraz. Wydawało się, że cała przestrzeń w tym rejonie nasycona jest elektrycznością.

Z komunikatami „Hedony 2” Kapitan zapoznał się w archiwum Służby Kontaktów. W instrukcji były one tylko streszczone. Instrukcja nie przytaczała również rozmowy, którą Kapitan przeprowadził z dyrektorem Służby:

– Wyślesz ekspedycję?

– Oczywiście.

– Uwzględnij kandydaturę ziomka. Leningradczyk nie zawiedzie.

– Uważasz, że tamci zawiedli?

– Oczywiście, że nie. Po prostu mieli pecha. W pierwszym starciu z Nieznanym stracili trzech ludzi.

– Sądzisz, że wy będziecie mieli więcej szczęścia?

– Postaramy się wykorzystać doświadczenie poprzedników. Coś niecoś już wiemy. A poza tym moja załoga jest obecnie wolna.

– Co ona sobą przedstawia?

– Sam Bibl wart jest tyle, co dziesięciu specjalistów.

– Nie macie geologa.

– Zagadki planety nie będą rozwiązywać geolodzy, lecz psycholodzy. I specjaliści do spraw kontaktu.

– Myślisz, że się przydadzą?

– Jestem pewien.


Teraz musiał swoje przekonanie wesprzeć dowodami. Kazał załodze przerwać gadaninę o Hedonie. Należy wziąć się w garść, nie dekoncentrować się. Któż wie, co ich oczekuje w trakcie najbliższego kwadransa? Kogo znajdą na stacji – żywych czy martwych?

– Schodzimy do lądowania – oznajmił Alik.

Pięć kolorowych słońc przesunęło się poza obrzeże iluminatora, znów ustępując miejsca przymglonemu, srebrzystemu dyskowi planety. Bibl nacisnął przełącznik i usunął filtr. Wyraźnie było widać ciemnoszarą plamę kontynentu, przypominającego odwróconą do góry nogami Afrykę, płynącego swobodnie w otaczającym go oceanie, jak tratwa zmierzająca po jakimś swoim niezauważalnym i nie dającym się obliczyć kursie.

W miarę zbliżania się plama ciemniała, rozmyty tusz gęstniał, a zniekształcona Afryka zmieniała się w czarne wieko fortepianu. Rakieta zniżała się, pozwalając dojrzeć i obwiedzione białą linią granice naturalne go kosmodromu, i wieżyczkę stacji kosmicznej, wetkniętą jak cieniutki igiełka w czarny, nadtopiony kamień.

– Flaga opuszczona – zauważył Alik.

Opuszcza się ją, gdy zaistnieje niebezpieczeństwo; to sygnał, ostrzeże nie dla kosmolotów. Może oznaczać radiację lub epidemię. I jedno, i drugie było wykluczone. Wszyscy trzej o tym wiedzieli i zagadkowość co miało nastąpić, niepokoiła i zaostrzała uwagę. Gdy rakieta wreszcie wylądowała w odległości około kilometra od masywnego budynku stacji, milczenie czarnej pustyni stało się jeszcze bardziej zatrważające. Nikt nie podniósł plastikowych żaluzji w oknach, nie wybiegł na spotkanie.

– Co z nimi? Powymierali wszyscy, czy co? – zapytał po rosyjski Mały, dwumetrowy, rudowłosy dryblas w wieku trzydziestu, trzydziestu paru lat.

Na pierwszy rzut oka przypominał Skandynawa lub Irlandczyka, choć urodził się i wychował w Leningradzie, podobnie jak i dowódca. Szesnaście lat spędzonych w kosmosie nie przygarbiło jego postaci, a raczej wyprostowało go jeszcze bardziej i jednocześnie rozwinęło jego barki i tors. Wprawdzie algol był na Ziemi pod koniec dwudziestego pierwszego wie ku językiem międzynarodowym, dublującym język maszynowy, jednak że Mały, podobnie jak reszta uczestników ekspedycji, najchętniej posługiwał się językiem swego dzieciństwa. Pierwszy sprzeciwił się „algolizacji” Bibl, który zmusił Alika do uczenia się na pamięć całych stron Puszkina i Majakowskiego. „Algol, algol – mruczał – ale Puszkin mimo wszystko pisał po rosyjsku… Kocham cię, Grodzie mój Piotrowy; twych zwartych kształtów kocham ład… No, teraz ty”. I Alik obdarzony pamięcią jak komputer recytował dalej do wskazanego wersu. Ale jego gusta nie ograniczały się do klasyki. Z takim samym zapałem cytował również matematyka Merle’a, który odkrył prawo wielofazowości przestrzeni i współczesnego poetę Ejsmonta, genialnie łączącego lirykę i algol.

– Czarna, pustynna planeta – wygłosił z patosem odszukawszy w pamięci odpowiednie rymy – pod nogą dźwięczy jak metal…

Kapitan skrzywił się, nie lubił patosu.

– Daj spokój – uciszył Alika. – Zleź z koturnów. Patrz i słuchaj. Dźwięczy? Nic nie dźwięczy. I to wcale nie metal, ale nadtopiony kwarc. – Jeszcze raz uważnie rozejrzał się wokoło i dodał: – Widzicie pył? I żadnych śladów – ani pojazdu, ani człowieka.

– A jeżeli mają poduszkowiec?

– Przecież gdzieś musiałby się zatrzymywać. Nawet przy drzwiach nie ma śladów. Może już nie wychodzą na zewnątrz?

Cała czwórka w milczeniu przypatrywała się kopulastemu budynkowi stacji. Dzieliło ich od niego nie więcej niż dziesięć kroków. Wszystkie żaluzje w oknach były opuszczone, ciężkie drzwi zamknięte na głucho. Ich powierzchnia z nierdzewnej stali odbijała słońce niczym zwierciadło.

– Hej, hej, jest tam kto? – zawołał Kapitan. Milczenie.

Zawołali jeszcze raz. Nikt nie odpowiedział.

– No i jak, wejdziemy? – zapytał Mały.

– Mam klucz – poinformował Kapitan. – Dostałem go w Służbie Kontaktów.

Stalowe drzwi otworzyły się lekko, prawie bezszelestnie. Szeroki korytarz, zagracony opakowaniami z drewna i płyt wiórowych oraz zwojami kolorowych przewodów, był cichy i bezludny. Gdy stanęli na jego środkowym pasie, gdzieś włączył się mechanizm i samobieżna ścieżka ruszyła unosząc ich w głąb stacji.

I ani jednego dźwięku. Tylko monotonne mruczenie chodnika i ciężkie oddechy przygotowanych na wszystko gości.

Rozdział II

Dwaj w stalowym „bescie”. Opowieść Doktora.

Stacja badawcza na planecie zmontowana była z plastikowych płyt zbrojonych nierdzewną stalą. Inżynier nazwałby ją wycinkiem płasko-wypukłej soczewki; po jej łuku przesuwała się taśma chodnika korytarza. Na korytarz wychodziły stalowe drzwi, niejednokrotnie umieszczone daleko od siebie. Na ich lśniących jak lustro płycinach widniały lakoniczne napisy: „Lodówka”, „Kuchnia”, „Magazyny”, „Laboratoria”, „Konnektor”, „Komputery”. W drugiej połowie korytarza mieściły się kabiny specjalistów: „Drugi pilot”, „Cybernetyk”, „Geolog”, „Szef”. Dojechali na miejsce. Kapitan dotknął ręką drzwi i chodnik zatrzymał się. Klamkę zastępował przycisk sygnalizacyjny, ale albo nie działał, albo jego działanie zostało zablokowane przez inny mechanizm, drzwi bowiem nie otworzyły się. Spróbowali najstarszego sposobu: Mały grzmotnął obcasem w metalową płytę. I znów bez rezultatu.

– Otwieraj! – huknął. – Swoi!

W odpowiedzi cienki i zwężający się jak klinga rapiera, oślepiająco niebieski promień przebił stalowe drzwi, tylko cudem nie zahaczając Małego, który odskoczył do tyłu i przywarł do ściany. Stojący nie opodal Kapitan krzyknął zduszonym głosem: „Spokój! Do tyłu!” – i słownie odrzucił Bibla i Alika od drzwi. Teraz niebieska klinga nie mogła już nikogo dosięgnąć.

Rozcięła na ukos drzwi i piętrzącą się pod przeciwległą ścianą piramidę skrzynek z syntetycznymi befsztykami, jeszcze raz przejechała na krzyż i zniknęła za drzwiami. Na ich stalowej powierzchni widniał tylko równe, nadtopione szwy. Zapachniało palonymi syntetykami i wiórami. Później drzwi uchyliły się odrobinę i w szczelinie pojawiła się dokładnie wygolona, szczupła twarz z uważnie patrzącymi oczyma snajpera. Mądre, przenikliwe spojrzenie odnalazło siedzącego w kucki Małego skupiony, jak przy celowaniu, wzrok złagodniał nagle i cienkie wargi rozchyliły się w uśmiechu. Człowiek w brudnej, zamszowej kurtce, z licznymi zamkami błyskawicznymi, zrobił krok do przodu i przyjacielskim tonem zapytał w algolu:

– Mały?

– Idiota – odparł Mały, wstając. – Przecież wołałem, że swoi.

– Wołałeś po rosyjsku – powiedział Kapitan, podchodząc bliżej. – Przyjmuj zmianę, gospodarzu. Drugi Pilot, jeżeli się nie mylę?

Drugi Pilot „Hedony 2” był podobny do pojawiających się niekiedy na ekranach telewizorów kowbojów ze starych filmów. Zaciśnięte usta, zimne spojrzenie i dwie głębokie bruzdy koło ust, jak dwie kreski nakreślone przez artystę grafika na rysunku twarzy mężczyzny ogarniętego pragnieniem, aby złamać, zabić, przeżyć, wytrzymać. Teraz oczy płonęły ciepłem przydrożnego zajazdu, otwartego w niepogodę na spotkanie gości.

– Fajnie, że jednak przybyliście! Zmiana! To brzmi jak dzwon na jarmarku.

– A co, masz pietra?

– Niee. Bać, to się nie boję. O siebie, oczywiście. Ale z Dokiem marnie. Kości się nie zrastają. Czegoś brak w organizmie.

– No, a kontakty?

– Widziałeś moje kontakty. O mały włos nie wyprawiłem was tamten świat.

– Nerwy wysiadły?

– Wysiąść nie wysiadły, ale przyzwyczaiłem się do trzymania palca na spuście. Wy też zakosztujecie tego, bądźcie spokojni.

– Po to przyjechaliśmy.

– Rakieta w porządku?

– Caluteńka.

– A automatyka?

– Również.

– A wy w ogóle tu zostajecie? – zapytał nagle.

– Oczywiście. My na zmianę, a wy do domu. Siadaj za pulpit sterowniczy i wio.

Kowboj-Pilot wykonał coś w rodzaju szamańskiego tańca wśród rozdeptanych niedopałków, pustych butelek, otwartych puszek i rozgniecionych tubek ze skoncentrowanym bulionem i serem. Można było tylko podziwiać, jakim cudem nie potknął się i nie złamał nogi na tym śmietniku. Być może ten przestronny pokój bez okna, ale z czystym sztucznym powietrzem dawniej nadawał się do mieszkania, teraz jednak wyglądał jak po rewizji albo po bójce pijanych gości. Odrapane stalowe ściany tu i ówdzie przecinały wypalone promiennikiem szramy.

– Po co niszczyliście ściany? – zainteresował się Bibl.

Z wygolonej twarzy pilota zniknął uśmiech. Uważnie rozejrzał się wokoło. Gest był odruchowy, bezwiedny.

– Przenikają i tutaj… – szepnął, powoli wycofując się w kierunku wewnętrznych drzwi, przez które widać było wąziutkie, spiralne schody prowadzące na wyższe piętro. – Chodźmy. Tam jest bezpieczniej. Inny horyzont, inny poziom.

Kapitan i Mały popatrzyli po sobie. Nie miało sensu prosić o wyjaśnienia.

– Brudnawo tu – powiedział Kapitan.

– Nie ma komu sprzątać. Na górze jest czyściej.

– A kto jest na górze?

– Ja i Dok. Tam jemy i śpimy.

– Dlaczego nie nawiązywaliście łączności?

– Nie ma sensu. Oszczędzaliśmy energię dla was.

– Można obejrzeć urządzenia? – zapytał Alik.

Drugi Pilot gościnnie wskazał na drzwi.

– Czemu nie? Dziesiąte drzwi po prawej. Przyciśnij guzik i wchodź. Tam jest czysto. Pyłu nie ma: wentylator działa, pyłochłon w porządku.

– A nie wlezę na promiennik? Może macie automatyczne.

– O tym nie pomyślałem – roześmiał się Pilot.

Alik spojrzał pytająco na Kapitana i wyszedł. Pozostali ruszyli za Pilotem. Po kręconych schodach wspięli się do pokoju, który różnił się od tamtego tylko oknem umieszczonym ukośnie i zaciągniętym na wpół przezroczystą storą. Nie przepuszczała ona ciepła promieni słonecznych, ale pozwalała widzieć wszystko wokoło. Inna rzecz, że nie było specjalnie na co patrzeć, jeżeli nie brać pod uwagę przygnębiającej czerni pustyni.

W pokoju było czysto i schludnie – żadnych niedopałków, butelek, puszek. Jedno z wysuwanych łóżek było starannie zasłane, a na drugim leżał niemłody już, szpakowaty mężczyzna w rozpiętym mundurze z dystynkcjami. Był gładko ogolony, jak jego towarzysz, za wyjątkiem charakterystycznej, donkiszotowskiej bródki. Nie poruszył się i nie otworzył oczu.

– Obudź się, Dok – powiedział Pilot. – Zmiana. Nareszcie długo wyczekiwana zmiana.

– Co, co? – zawołał leżący na łóżku i otworzył duże oczy o dobrym i wcale niesmutnym spojrzeniu.

– Nie poznaje pan? – zapytał Kapitan.

Doktor przycisnął guzik u wezgłowia. Stora uniosła się i w pokoju zrobiło się jaśniej.

– Teraz poznaję – powiedział. – A więc jest was tylko trzech? Niedużo.

– Czwarty sprawdza łączność.

– Nas też było czterech – mówił w zamyśleniu Doktor. – Czterech Dwóch żyje, dwóch pochowano przy stacji. Zamiast łopaty użyto promiennika, a ołowiu z odkrywki zamiast nagrobka. Jak się to odbywało nie wiem, nie widziałem.

– Nie sprawia pan wrażenia człowieka przybitego nieszczęściem -: zauważył Kapitan.

– Nie umiem rozpaczać. I nie warto, moim zdaniem. Nie poszczęściła się, no to trudno. My zaczęliśmy, wy zakończycie, a jeżeli nie wy, to inni. Naszych błędów nie powtórzycie, wykorzystacie doświadczenia, no, a nas do archiwum Służby Kosmicznej.

Pilot kaszlnął znacząco. Doktor roześmiał się.

– Wybacz, mówię o sobie. A jeżeli mnie wyłatają, to myślę, że też się przydam. Pilot to skarb. W każdy rejs się nada, choćby od zaraz. Nawet mi żal, że musi lecieć ze mną. Przydałby się i wam: mądry, zdecydowany, z wyobraźnią. – Znowu uśmiechnął się i zwrócił do Pilota: – Przecież mówię prawdę, co? Laserogramy muszą być krótkie, a było spore takich spraw, że człowiekowi o słabych nerwach ręce zadrżą. Miraże to rzecz dziwna i złożona i nie zawsze należy z nimi walczyć promiennikiem. A zresztą, sami zobaczycie. – Doktor zmęczonym ruchem wskazał na załamaną w ukośnej szybie okna panoramę czterech kolorowych słońc. – Wkrótce będzie zachód. Najpierw zachodzi zielone. Może coś zobaczycie, nie wiem.

– Nie powtarzacie prób zbliżenia?

– Nie. Chowamy się przed nimi w stalowym bescie.

– Gdzie, gdzie? – nie zrozumiał Mały. Bibl uprzejmie uprzedził odpowiedź Doktora:

– Pamięć Doktora, podobnie jak moja, przechowuje pojęcia już zapomniane przez ludzkość. Doktor jest Irańczykiem, a w dawnym Iranie tak nazywano schronienia, azyle dla prześladowanych… Tylko dlaczego nawet tu macie ściany poprute promiennikiem?

– Z nadmiaru ostrożności – powiedział Doktor. – Pilot nie lubił podejrzanych dźwięków.

– A promiennik pomaga?

– Teoretycznie nie powinien. Materialny promień przeciwko fantomom? Oczywisty nonsens. Ale wyobraźcie sobie, mimo wszystko spalił cały skraj lasu, który „wyrósł” bezpośrednio koło stacji. Jakiś dziwny był ten las – syluryjskie mchy i archaiczne paprotniki.

– Miraż?

– A jak pan myśli? Pilot pociągnął promiennikiem raz i drugi i wszystko zniknęło. Ale zwęglone kawałki zostały. I pomarszczone liście rozsypujące się przy dotyku. I popiół!

Rozmowa urwała się. Informacja Doktora była zaskakująco bezsensowna. A może to już mania prześladowcza? Ale dlaczego u obu?

– Próbowaliście jakoś to wyjaśnić? – zapytał Kapitan.

– A wy? – Doktor wybuchnął. – Cztery słońca wschodzą i zachodzą i nikt do tej pory nie potrafi wyjaśnić, gdzie, jak i dlaczego! Zmęczyły mnie już te cuda i hipotezy.

Uniósł się na łóżku i napił się wody z sokiem. Albo Kapitan nie potrafił ukryć jakiejś nutki niedowierzania, albo konieczność przekonywania o rzeczach dla niego oczywistych zdenerwowały Doktora. Ze zmęczonym wyrazem twarzy spojrzał w okno i zawołał z nieoczekiwaną radością:

– Patrzcie! Macie szansę.

Wysunięte na zewnątrz okno nie zniekształcało widoku. Wzrok sięgał daleko, pustynia była widoczna jak z otwartego balkonu. Linia horyzontu przecinała tarczę zielonego słońca, z którego pozostał już tylko wąski, świecący łuk z trawiastozłocistym odblaskiem. Tuż obok, ale bez zachowania symetrii, jakby po innej orbicie, spełzało ku horyzontowi jeszcze jedno słońce – błękitny, płonący strzęp nieba.

Pomiędzy horyzontem i stacją pośrodku czarnej pustyni, wyrastało nagle coś trudnego do opisania i prawie niepojętego. Wyglądało to ja by niewidzialny Guliwer bawił się kolorowym dziecięcym zestawem konstrukcyjnym. Brał kule i cegiełki, piętrzył z nich rozcięte piramid i kopuły, przekrzywione sinusoidy i zgniecione sześciany, albo nagle znanego, podobnego do wieży w Pizie, pochylonej nad przewróconym góry dnem stadionem. Białe taśmy wiły się jak węże, znikały, to znów pojawiały się w tej architektonicznej malignie. Ludzki rozum nie być jej twórcą, nie było w niej głównej cechy ludzkiego dzieła – celowości.

– Macie wątpliwości, czy ten kolorowy koszmar może być stworzony przez człowieka, służyć mu, cieszyć go lub radować – powiedział Doktor, jakby odgadując myśli swoich współrozmówców. – Mylicie przyjaciele. Widzicie te przesuwające się po białych taśmach punkt To żywe istoty, zewnętrznie niczym nie różniące się od nas, Ziemian. Widzieliśmy ich blisko: są trójwymiarowymi i humanoidalni.

– Cóż oni robią w tym chaosie? – zapytał Bibl.

– Nie mogę odpowiedzieć, bo nie dysponuję odpowiednimi obserwacjami. Ale mam pewne przypuszczenia. Żyją. To jest miasto. Z innego świata, może z innego wymiaru. Nie należy do czarnej pustyni. To, co widzimy, to miraż. Widzicie, już się rozpływa.

Niebieskie słońce schowało się za horyzontem. Zgasły również mętne odblaski. Bezmyślny zamęt tęczowych konstrukcji również blaknął, tracił zarysy i barwę.

– A gdy zachodzi inne słońce, miraż powtarza się? – ponownie spytał Bibl.

– Rzadko. Nie ustaliłem prawidłowości ich pojawiania się. Ale każde zbliżenie jest niebezpieczne.

Ledwo słyszalne poskrzypywanie kręconych schodów przerwało słowa Doktora. Pilot błyskawicznie znalazł się przy łóżku, na którym zostawił swój promiennik.

– Nie przesadzaj – ciężka ręka Małego spoczęła na jego ramieniu i przygniotła go do podłogi – to przecież Alik.

Alik wszedł do pokoju z tak promienną twarzą, że nieomal widać było aureolę nad jego głową.

– Aparatura w porządku – meldował z uniesieniem – chociaż zasilanie jest słabe i dłuższy seans łączności z Ziemią jest wykluczony. Na razie wysłałem tylko króciutki meldunek o naszym przybyciu.

– A jutro zameldujecie o naszym wylocie – powiedział Doktor.

– Niech się pan nie spieszy, Dok – zaprotestował Pilot – trzeba jeszcze przeżyć świt.

W odpowiedzi rozległ się cichy śmiech Doktora.

– Ja, syneczku, nie wierzę w uroki. Zmiana jest na miejscu, i to zmiana na poziomie. Tylko nie powtarzajcie jeszcze jednego naszego błędu: wyjeżdżajcie na rekonesans we dwóch, a dwóch niech zawsze zostaje na stacji. W szczegóły nie będę się wdawać. Po co niepotrzebnie straszyć i niepokoić.

Kapitan pomyślał, że prościej i chyba rozsądniej byłoby podzielić się doświadczeniami swojej półrocznej pracy na stacji i że żaden szczegół nie byłby zbędny. Ale Doktor i Pilot wyraźnie unikali wyjaśnień. Dlaczego? Być może powodowali się współczuciem dla zmienników-skazańców albo zawiścią do przyszłych odkrywców Nieznanego? Namawianie ich do szczerości nie miało sensu i Kapitan nie powiedział ani słowa.

– Przypomnę jeszcze tylko jedno – ciągnął dalej Doktor, zamknąwszy oczy. – Nie zbliżajcie się do miraży. Unikajcie spotkań z jadowitymi żmijami. Nie ruszajcie ich, jeżeli nie napadają. I lepiej uciekajcie, jeżeli jest czas i możliwość ucieczki.

– A jeżeli takiej możliwości nie ma?

– Brońcie się. W magazynie są promienniki i granaty tworzące trwałą zasłonę dymną – swego rodzaju „smog”. Jest również taktyczna broń jądrowa, ale w tutejszych warunkach jest ona praktycznie bezużyteczna, a radiacja szczątkowa jest bardziej niebezpieczna dla nas niż dla wędrownych, niematerialnych fantomów. Jest wreszcie przenośny deflektor wyładowań elektrycznych, skonstruowany przez mego kolegę. To chyba najbardziej skuteczna broń przy spotkaniu z mirażem: ustawiamy go w czasie porannych i wieczornych wycieczek. – Teraz się wam nie przyda. Noc jest porą właściwie bezpieczną.

Zaledwie skończył zdanie, już spał, podobny do woskowej figury z panoptikum. Pilot popatrzył na niego i powiedział z zawiścią:

– Śpi. A ja, choć nauganiam się cały dzień, nie mogę zasnąć. Chyba macie rację, nerwy mi nawalają.

Doktor nie był zapewne zbyt elokwentny i Pilot jak dziecko cieszył się z rozmówców.

– Pewnie macie ochotę na kolację? Niestety, nie oczekiwaliśmy was i nie przygotowaliśmy się, jemy podgrzane świństwo z tubek. Ale w soboty i niedziele urządzamy sobie uczty. Przeistaczam się w kucharza i serwuję dania – palce lizać. Zresztą jedzenie możecie przygotować w kuchni nawet teraz. Wszystko tam jest – i żywność syntetyczna, i konserwy. W ogóle rozgośćcie się. Pokoi jest do woli, trzeba je tylko przewietrzyć i posprzątać. Klimatyzatory włącza się na tym samym pulpicie co i światło. O świcie żaluzji nie podnoście, nie radzę. A promienniki są w magazynie, zaopatrzcie się zawczasu. Sprawdźcie je na zewnątrz, teraz to bezpiecznie.

– A co tu jest niebezpieczne? – huknął Mały.

– Wszystko. Zachody i świty. Powietrze, którym oddychasz. Pył chrzęści w zębach, kiedy się idzie pod wiatr, i unosi się nagle mętnymi, przezroczystymi kłębami. A czasami zielenieje jak rzęsa na bagnie albo połyskuje niebiesko, albo gęstnieje jak atrament. Sunie taki kłąb pyłu, błądzi jak ślepy, i jeżeli jesteś na piechotę, to uciekaj, pókiś cały, a jeżeli jedziesz na kołach albo na poduszkowcu, to wrzucaj szósty włączaj deflektor i kieruj maszynę na ten wir! Deflektor na pewno przełamie pole ochronne. Nie wątpię w to i chętnie zaryzykowałbym raz, nawet sam, ale rozumiecie, że nie mogłem ryzykować, przecież Dok nie może się ruszyć z miejsca. – Pilot zauważył, że Mały przeciąga się zmęczony, więc zmienił temat. – Nie zatrzymuję was, chłopcy, pora spać, a noce na Hedonie są krótkie. I nie zapomnijcie o promiennikach.

– Myślę, że promienniki nie są potrzebne, a z jedzeniem sami damy sobie jakoś radę – oświadczył Kapitan. Kiedy schodził po schodach, szepnął cicho do Małego: – A mimo wszystko szkoda pozbywać się takiego chłopaka, przydałby się nam.

– Może namówić go, żeby się wstrzymał z odlotem? – zapytał Mały.

– To bezcelowe. Instrukcja wyraźnie mówi, żeby niezwłocznie odesłać drugą ekspedycję na Ziemię. To nie przypadek, że złamania Doka się nie zrastają. No, idziemy!

Rozdział III

Znaczenie pozornych słońc. Brodate niemowlaki.

Na Hedonie doba jest o cztery godziny krótsza, a i zmęczenie zrobiło swoje. Pierwszy świt na planecie Kapitan i Mały przespali. Nie słyszał nawet, jak znowu dokładnie ogolony Pilot z nieodłącznym promiennikiem wtargnął do pokoju razem ze słońcem.

– Wstawać, staruszkowie! Śniadanie gotowe. Nie śniadanie, lecz uczta! rakietkę już zdążyłem zbadać. Cudo!

Dla Doktora wybrano kombinezon gigantycznych rozmiarów, w którym można było zmieścić jego zagipsowane nogi. Uszczęśliwiony Doktor oświadczył:

– Na pożegnanie mogę podzielić się przypuszczeniem. Wszystkie pozorne słońca to przestrzenne odbicia jednego, prawdziwego. Optyczny wyraz wielowymiarowości przestrzeni. Na Hedonie te przestrzenne krawędzie okazały się w istocie innymi niż na Ziemi. Ale Pilot mi nie wierzy.

– Bzdura – powiedział Pilot. – Nie uznaję geometrii nie podporządkowanej wzrokowi.

– Matematyka już dawno opracowała geometrię wielowymiarowej przestrzeni – zaprotestował Kapitan.

– A życie mnie jak dotąd nie przekonało, że równoległe się przecinają, a rozdzielne punkty się pokrywają. Niech mi to fizyka potwierdzi.

– Optyka to też fizyka – powiedział Alik, ale Pilot tylko machnął ręką.

– Być może rozwiążecie sens tych przymglonych latarni na niebie, ale mój czas już minął – westchnął i wyszedł.

Rakietę przygotowywali do startu wszyscy oprócz Bibla, który grał w szachy z Doktorem. Wszystkie trzy partie Bibl wygrał bez trudu, chociaż Doktor myślał nad każdym ruchem po pół godziny.

– Dobry jesteś – powiedział Dok. – Jeżeli z równym skutkiem zagracie z gospodarzami Hedony, to im nie zazdroszczę.

– A tak szczerze, wierzy pan w tych gospodarzy?

Dok uśmiechnął się:

– Szczerze? Wierzę. I bardzo żałuję, że mieliśmy pecha z tym wypadkiem. Rozwiązalibyśmy to zadanie przed wami.

Na czarnym lustrze pustyni rakieta była już gotowa do startu. Mały, który już od dawna nie miał nic do roboty, szepnął Kapitanowi:

– Wy ich tu sobie odprowadzajcie, pomachajcie chusteczkami, a my z Alikiem pokręcimy się „Portosem” po okolicy. Taka kontrola nie zaszkodzi. – Mały wsunął się do kabiny zwiadowczego pojazdu terenowego, popularnie zwanego „Portosem”.

Alika mdliło od pyłu, jaki wzbiły sprawdzane silniki rakiety, drapało go w gardle. Swobodniej odetchnąć można było dopiero w momencie, gdy Mały włączył klimatyzację i „Portos” pomknął nad czarną pustynią. Pojazd płynnie sunął na poduszce powietrznej, utrzymując wciąż jednakową wysokość. Ale ta monotonia drażniła. Po co pętać się po jednolitej Płycie, na której ani jedna trawka nie rośnie? Nie ma tu żadnego życia, tylko wiatr i kurz. Alik w końcu zapytał Małego, dokąd właściwie jadą?

Mały wskazał na dwumetrowy kłąb zielonkawego pyłu wirującego jak bąk w promieniach bladozielonego słońca.

– Interesuje mnie to tornadko.

– Zwykły pył – obojętnie stwierdził Alik.

– Niepodobne do ziemskich. Stożki stykają się podstawami, a nie wierzchołkami.

Mały włączył ekranizację, która chroniła korpus pojazdu przed wszelkim promieniowaniem i radiacją. „Na wszelki wypadek” – wyjaśnił, kierując „Portosa” wprost na pyłowy kłąb. Z bliska był on mętnie przezroczysty, jak dawno nie myta szyba. Pojazd wszedł weń nie drgnąwszy. Zwykły pył. Ale pył ten nie zniknął, trąba powietrzna otaczająca pojazd posuwała się teraz wraz z nimi, zasłaniając widoczność. Mały wrzucił szósty bieg, „Portosem” szarpnęło, nawet zielone słońce zostało z tyłu, ale tornadko nie dawało się zgubić, oblepiając ich zwartą, pyłową otoczką. Alikowi wydało się, że jej zieleń zaczyna być coraz intensywniejsza „Jak rzęsa na bagnie” – przypomniał sobie.

– A może by zawrócić?

Mały roześmiał się, nawet nie spojrzawszy na Alika.

– Wszyscy tu mają fioła. Nie małpuj ich. Czego się bać? Chyba nie wyładowań elektrycznych, kadłub jest ekranowany. Przepaść? Przeskoczymy. Miraż? Tego nam właśnie trzeba. Przecież polujemy na miraże Safari na czarnej pustyni. Raz, dwa!… Co to?

Zielona trąba powietrzna nagle rozłamała się i zniknęła ukazując gruntową drogę, a właściwie raczej aleję, która biegła pomiędzy szeregami drzew; w górze widniały ich duże, wąskie liście zwrócone krawędzią k słońcu. Alik poznał je od razu: eukaliptusy, i to rosnące tak równo, jakby je specjalnie posadzono. Zupełnie ziemski dwudziesty pierwszy wiek gdzieś pod Melbourne. Czerwone, duże kwiaty na przystrzyżonych krzewach również świadczyły nie o syluryjskiej pierwotności, ale o zupełnie współczesnej, zadbanej kulturze parkowej.

Nie zdążył jednak podzielić się swym spostrzeżeniem z Małym, który nie zastanawiając się długo skierował maszynę w aleję, zredukował biegi do jedynki i zahamował. Pustyni już nie było. Ani czarnego, połyskliwego lodowiska, ani pięciu słońc rozbiegających się po niebie. Świeciły dwa: jedno bladozielone, pozorne i nie grzejące; drugie normalne, gorące jak w lecie, na Ziemi. Eukaliptusowa aleja z Melbourne zakręcała dalej w stronę zwartej ściany wysokich drzew, przypominających akacje. Od kwiatów na krzewach płynął odurzający, korzenny zapach.

– No i masz miraż – powiedział Mały.

Alik nie odpowiedział, tylko otworzył drzwiczki i wyskoczył na drogę.

– Ostrożnie! – uprzedził Mały.

Alik: zdążył już jednak klepnąć wspinający się ku niebu pień. Potem schylił się, dotknął trawy i podniósłszy kamyczek cisnął nim w krzaki. Jakieś pstre, zupełnie ziemskie motyle zerwały się i zaczęły krążyć na«krzewami.

– A gdzież ten paleozoik? – zapytał Alik.

Nie chciało mu się nigdzie iść. Cudowna oaza, jaka powstała na czarnych kamieniach, przykuwała go do miejsca odległym wspomnieniem Ziemi.

– Zbzikowałeś – odezwał się Mały i splunął przez otwarte drzwi na drogę. – Kwiatki, trawki. Może jeszcze zatańczysz na łączce. A jak będziemy wracać?

Alik spojrzał na miejsce, przez które „Portos” dostał się na tę drogę, pyłowa trąba powietrzna otaczająca ich pojazd zniknęła razem z pustynią. Furteczka do raju otworzyła się i zamknęła.

– Jak myślisz, gdzie jesteśmy? – zapytał.

– W mirażu. Ale to nie miraż, tylko coś innego – odparł Mały unikając wysuwania jakichś hipotez.

– Zrozumiałem, dlaczego jest pięć słońc. Każde z nich ma swoją przestrzeń i swój czas. Swój świat. Teraz jesteśmy w świecie zielonego słońca.

– Z fizyką to się trochę nie zgadza – stwierdził Mały z powątpiewaniem. – Lepiej pojedźmy szukać wyjścia.

Zwiększył ciąg poduszki powietrznej, „Portos” łatwo przeskoczył przydrożne zarośla i spokojnie popłynął nad czerwonymi kępkami kwiatów rozsypanymi na wyraźnie przyciętych gałęziach. Drogę przegradzał lasek ciągnący się w prawo, jak się zdawało, bez końca. Inna sprawa, że słowo „lasek” wyraźnie tu nie pasowało: z bliska okazało się, że są to zarośla owych gigantycznych paprotników, o których tak wiele mówili Pilot i Doktor. Grube, wielometrowe pnie, chylące się pod swym własnym ciężarem, obsypane były liśćmi podobnymi do kawałków grubej blachy. Zahaczając o siebie nie szemrały, lecz zgrzytały z obrzydliwym, metalicznym skrzypieniem.

– No, tych nie przeskoczymy – powiedział Mały zakręcając i lecąc wzdłuż paproci nad szarymi, półmetrowej wysokości mchami.

To był rzeczywiście paleozoik – las z otchłani ziemskiej prehistorii Alik widział taki sam, ożywiony za pośrednictwem cudów optyki bez – soczewkowej, na wideoekranach muzeów ewolucji biologicznej na Ziemi. Paprocie podobne do palm, z kudłatą, nie rozgałęziającą się koroną, skrzypy krzewiące się jak gigantycznie rozrośnięta babka, albo ścielące się po ziemi, przebijające grubymi, kłującymi liśćmi potężny pokład mchów. Pachniało błotem i zgnilizną, jak w wilgotnych, zarośniętych wąwozach ziemskich rezerwatów. Nieprzypadkowo Alikowi wpadło do głowy takie właśnie porównanie – w tym dekoracyjno-paleozoicznym lesie było coś z rezerwatu. Zupełnie jakby ktoś obciął go, odgrodził podciętą taśmą mchów i umieścił tuż obok białych akacji i szeregu troskliwie piętnowanych eukaliptusów. Paleozoik obok współczesnych subtropików, odległość setek milionów lat, a Mały pokonał ją „Portosem” w ćwierć minuty.

Jechali w milczeniu, z napiętą uwagą i nurtującym uczuciem niepokoju. Co to za świat? Gdzie jest władający nim rozum, który tasuje epoki geologiczne i ukrywa je w kłębach zielonego pyłu? I najważniejsze – czy można wrócić z powrotem, do cząstki Ziemi zawartej w zagraconych pokojach stacji obserwacyjnej. Odległość nie była czymś strasznym: pozytronowy silnik ich pojazdu nie wymagał „tankowania”, energię uzupełniało promieniowanie słoneczne; syntetyki spożywcze w zapasowych pojemnikach starczyłyby na wielodniowy wariant podróży. A co dalej?

– Dziwne – powiedział Alik.

Mały nie zainteresował się, cóż szczególnie dziwnego jest w tym i tak dziwnym świecie, i Alik musiał wyjaśnić.

– Spójrz, nie ma ani ptaków, ani zwierząt. Tylko motyle. Zatrzymaj się na chwilkę.

Stanęli. Odbiegający w bok paleozoiczny las był ciemny, głuchy i bezszelestny. Eukaliptusowa aleja biegła dalej wijąc się poprzez zagajnik. Po bokach krzewiły się całkiem nieznane rośliny – ni to dereń, ni to; głóg z długimi, czerwonymi jagodami. I tu również ani jedno zwierzątko nie przebiegało przez drogę, ani jeden ptak nie przeleciał z gałęzi na gałąź.

– Wielka cisza lasu – powiedział Alik.

– Daj spokój – przerwał mu Mały i zaczął nadsłuchiwać.

Spoza dalekich krzewów dobiegało ich ni to kwakanie, ni to pisk. Im bardziej natężali słuch, tym wyraźniej rozróżniali dźwięki. Chwilami dawał się słyszeć skowyt, coś chlupało czy też bulgotało i znowu przeraźliwie skowyczało.

– Koty – pomyślał głośno Alik.

– Nie, to nie koty. Byłeś kiedyś w żłobku? Dla takich dwu-, trzymiesięcznych?

– Nie.

– Zupełnie to samo, tylko głośniej.

– Skąd tu żłobek?

– A bo ja wiem? Może małpy?

– Podejdziemy?

– Możemy podejść, to niedaleko – zastanawiał się Mały. – Trzeba będzie zostawić „Portosa”. Tylko włączę osłonę.

Pobiegli. Coś niewidzialnego odrzuciło ich, gdy znaleźli się koło dwumetrowych krzaków. Zupełnie jakby wpadli na przezroczystą, silnie napiętą polimerową błonę. Obeszli krzewy z prawej strony, znaleźli jakieś przejście. Dalej błona znowu zagradzała drogę, ale można było zobaczyć wszystko, co znajdowało się za nią.

Mały i Alik nie powiedzieli ani słowa, zaskoczeni widokiem, który tak bardzo odbiegał od tego, co spodziewali się ujrzeć. W przestrzeni o wymiarach zbliżonych do boiska koszykówki, swobodnie unosili się w powietrzu, leżeli i pełzali ludzie zewnętrznie niczym nie różniący się od Ziemian. Wydawało się, że ludzie ci są w stanie nieważkości, przy czym ani nie spadali, ani nie wzlatywali, a z całkowitą swobodą utrzymywali się na jednym i tym samym poziomie. Byli to sami młodzi mężczyźni w wieku lat około trzydziestu, zarośnięci jak wczesnochrześcijańscy mnisi, od lat młodzieńczych nie znający ni brzytwy, ni nożyc. Budową swoją przypominali Małego, ale muskulatura ich wydawała się być bardziej równomierna i harmonijna. Jakaż to dziwna, wyłącznie potencjalna harmonia, pomyślał Alik. Ani nie służy ciału, ani też nim nie kieruje. Zbudowani jak antyczni bogowie, brodaci mężczyźni byli bezradni jak niemowlęta: leżeli na plecach i machali nogami, ślina bąbelkami ciekła z ich ust; nie chodzili, lecz pełzali – być może dlatego, że chodzić nie umieli. Poruszali palcami i wydawali dźwięki, które nawet w przybliżeniu nie przypominały mowy ludzkiej. Gruchanie, skowyt, pisk, świst albo bulgotanie co chwila przechodziły w przeraźliwy krzyk, tak silny, jak tylko pozwalały im na to płuca. Raczkujący dorośli nie porozumiewali się między sobą, zgiełk, jaki robili, był bezmyślny. Byli rzeczywiście niemowlakami, choć z wyglądu każdy z nich mógłby być championem. Gdy taki „champion” wydawał swój przeraźliwy, donośny krzyk, natychmiast pojawiała się nad nim jaskrawozielona rurka czy świstek, a właściwie smoczek, który natychmiast chwytały chciwe dziecięce wargi. Nie materializował się z powietrza, nie powstawał z niczego, a po prostu przybierał barwę, do tej pory prawie niezauważalną w niezbyt ostrym świetle zielonego słońca. Takie smoczki w niezliczonej ilości kołysały się nad całym placykiem na takich samych, prawie niewidocznych rurkach. Płynęły z nich cieniutkie strużki prawdopodobnie smacznej i odżywczej cieczy, gdyż brodate niemowlaki po chwili przewracały się nasycone na wznak, mrucząc z zadowoleniem.

– No i masz żłobek – splunął Mały.

– Ale dlaczego wiszą w powietrzu?

– Jakaś grawitacyjna sztuczka. Taka powietrzna kołyska chroni przed niebezpieczeństwem.

– Przecież to dorośli. Może to dom wariatów?

– A bo ja wiem? – rozzłościł się Mały. – Spotkaliśmy obcy rozum. Hurra! Rozbieraj się, bracie, i bulgocz, wspaniały kontakt.

Nie ukończył zdania: coś błysnęło w powietrzu i prześlizgnęło się po tego ramieniu – ni to stalowy drut, ni to srebrzysty promyk, który natychmiast zniknął. Poczuł straszliwy ból. Trudno mu było nawet oddychać. Jednakże przypuszczalnie kurtka osłabiła cios, wprawdzie lewe ramię i ręka zdrętwiały, ale nie utraciły zdolności wykonywania ruchów.

W tej samej sekundzie również Alik krzyknął z bólu. Po jego nodze także przemknęła srebrzysta żmijka, i tylko dzięki ubraniu, które częściowo zneutralizowało uderzenie, utrzymał równowagę i nie upadł.

Dwa metry za nimi, w przejściu pomiędzy krzewami, którym dostali się na placyk, widniała postać nagiego brodacza, podobnego do tych, którzy znajdywali się za błoną, ale pewnie stojącego na nogach i sprawnie poruszającego rękami. W prawej dłoni miał zaciśniętą czy to metalową zapalniczkę, czy też latarkę, w każdym razie coś podobnego do tych przedmiotów. Z tyłu tłoczyli się również kudłaci mężczyźni o myślących i rozumnych oczach. Inna rzecz, że epitet „rozumne” można było zastosować wyłącznie w zestawieniu z ich sobowtórami pełzającymi za błoną. Trudno nazwać przejawem rozumu płonące w tych oczach ślepe okrucieństwo, bezmyślną, chłopięcą złość.

– Stój! – krzyknął Mały i skoczył na brodacza.

Ten ledwo zdążył machnąć ręką, a to metalowe „coś” zaciśnięte między jego palcami znalazło się w ręku Małego. Teraz srebrzysta żmij przejechała po nagim ciele brodacza” który cieniutko chlipnął i upadł na worek. Ale ci z tyłu nie odstępowali. Ich promyki skoczyły w kierunki Małego, który zdążył jednak zrobić unik i rzucić się pod nogi atakujących i tym samym elektropejczem przeciągnąć po nich od dołu. Czterech, krzyknąwszy z bólu, zwaliło się jak zbite kręgle. Pozostali skryli się za wałem krzewów.

– Wwwwwybacz… – jęczał, jąkając się Alik, pomagając towarzyszowi wstać.

– Za co?

– To nie ze strachu. Po prostu nie miałem tej zabawki.

– A o granatach zapomniałeś? Dawaj je tu. Jeden dla mnie – i do wozu. Kiedy wyskoczysz z przejścia, rzuć swój, nie oglądaj się. Ja osłaniam. No!

Alik posłuchał Małego. Wybiegł, skoczył, cisnął przez ramię granat i zniknął za krzewami. Z tyłu wyrosła wielka, czarna kula, która zaczęła wydłużać się na kształt kiełbasy, ciągle rozpłaszczając się i rozszerzając. „Już czas” – zadecydował Mały i również skoczył naprzód. Poprzez przez gęstą jak olej zasłonę niczego nie było widać, tylko w odległości jakichś dwu, trzech metrów powłoka dymu wybrzuszała się, jakby ktoś próbował przebić się przez jej tłustą czerń. Zasłona ciągnęła się na jakie cztery metry. „Nie przejdą” – uznał Mały i uspokoił się. Dopędził szybkonogiego Alika, usiadł za pulpitem i ruszył „Portosem” nad samymi krzewami w kierunku pamiętnej eukaliptusowej alei.

– Stchórzyłeś jednak – stwierdził Mały. – Tylko nie bujaj.

– Wcale nie bujam. Sam widziałeś. Dom wariatów sub-Hedony.

– Dlaczego „sub”? I nie sądzę, żeby to był dom wariatów. Nie wiem.

– A co to za żmijka?

Mały wyjął z kieszeni matową, metalową rękojeść, bardzo wygodną, z wgłębieniami na palce, białym przyciskiem i zakończeniem w kształcie kropli. Alik nie dotknął przycisku, musnął go zaledwie, a na końcu kropelki zaświecił się punkcik, tak maleńki, że wymiary jego dałoby się określić tylko w mikronach. Alik cofnął palec z przycisku i kropka zgasła.

– Elektroniczny bicz – powiedział Mały – a ja myślałem, że to stalowy drut. Broń zadająca ból i paraliżująca. Najprawdopodobniej nie zabija. Okrutna zabawka dla okrutnych dzieci.

– Czyich dzieci?

– A może byś chciał wiedzieć coś jeszcze? – odciął się Mały. – Na przykład: gdzie znajduje się ten twój świat zielonego słońca? Na ziemi? Pod ziemią? Fantom z pyłu? Przecież eukaliptusy są prawdziwe, a gdzie rosły godzinę temu?

– Pamiętasz równania Merle’a? – zapytał Alik.

– Nie jestem fizykiem przestrzeniowcem. Do niczego mi to nie jest potrzebne.

– I niesłusznie. Wtedy byś nie pytał, gdzie rosły eukaliptusy. Rosły i rosną. W tej samej przestrzeni, ale w innej fazie. Ona na minutę albo może nawet zaledwie na jakiś kwant uciekła naprzód albo opóźniła się w stosunku do naszego czasu, ale przestrzeń jest już zorganizowana inaczej.

– Dobry jesteś – powiedział Mały – nie na próżno tak cię szkolili w Cambridge. No, a jak wyjdziemy z tej fazy, profesorze?

– Tak jak weszliśmy. A to co?

Z daleka na ich spotkanie posuwał się, opływając korynckie kolumny eukaliptusów kształt dziwnie przypominający stóg dopiero co skoszonej matowozielonej trawy. Gigantyczny kłąb z każdą chwilą rósł, mętniał, nabierał niebieskiego odcienia, to znowu rozpływał się po brzegach odnóżkami o białych rdzeniach.

– To chyba znowu miraż – wysunął przypuszczenie Mały.

Alik wpatrywał się długo, a potem odparł z nutką triumfu w głosie:

– Przypatrz się lepiej, nawigatorze. – I dodał, wyjaśniając: – środek, środek!

A w środku zmieniającego kształt obłoku czerniała plama. Powiększała się, ale zachowywała barwę, pobłyskiwała jak fortepian, odbijający słońce, które ukazywało się za oknem pokoju.

– Zrozumiałem pana! – zawołał Mały i rzucił maszynę prosto w wieko „fortepianu”.

Jednoczesny szok, który na ułamek chwili wyłączył i znowu włączył świadomość, ciemność i światło, normalne dzienne światło, ale jakby padające poprzez bladozielone szkło. A przed naszymi wędrowcami w panoramicznej szybie pojazdu, aż do samego horyzontu rozciągała się już nie wyzłocona słońcem, strzelista eukaliptusowa aleja, lecz przyprószony pyłem, czarny kamień kontynentu. Wydał się on im nagle niezmiernie drogi, swojski, nawet kochany.

– Zdaje się, że się wydostaliśmy – westchnął z ulgą Mały. Alik obejrzał się i zobaczył ażurowy maszt stacji obserwacyjnej.

– Zawracaj – powiedział. – Przyjechaliśmy.

Rozdział IV

Pożegnanie tych, którzy przegrali. „Hedona 3” wciąga flagę na maszt

Wszystko było już gotowe do odlotu. Pozostało kilka minut. Doktorowi zrobiono zastrzyk ze spontyfinu, który reguluje przeciążenia w trakcie przyspieszania, i zawczasu przeniesiono do kosmolotu: wymagane było przynajmniej piętnaście minut ciszy i spokoju w celu stabilizacji systemu nerwowego. Nawet Pilot wyszedł z kabiny, żeby trochę rozprostować kości przed startem, chociaż stać można było tylko w cieniu wysokiej rakiety. Pomarańczowożółte słońce piekło nawet tuż przed zachodem. Ciekawe, że w jego promieniach gasły wszystkie odcienie światła jego sąsiadów i nic w otoczeniu nie nabierało niebieskich czy zielonych barw. Kolorowe słońca nie świeciły, lecz odbijały światło, podobne do błyszczących krążków pomalowanych różnokolorowymi farbami. Można było patrzeć na nie bez ciemnych okularów.

Ale nawet przy jednym słońcu żar był wystarczająco wielki na tych czarnych, rozpalonych kamieniach bez skrawka cienia. W pobliżu kosa lotu dreptało kilka osób. Bibl co chwila zlizywał z warg spływające twarzy słone krople potu. Z trudem wytrzymywał to piekło. Męczący upał nie potrafił jednak stłumić radości, która przenikała Pilota. Podskakiwał i ani na sekundę nie przestawał mówić:

– Piekło? Piekło. Będzie jeszcze lepiej. Nie zazdroszczę wam, słowo daję. A ja i Dok, jak tylko wrócimy, natychmiast prosimy o zwolnienie ze służby kosmicznej. Dok ze względu na stan zdrowia, a ja na własne żądanie. Mam dosyć nie planowanych poszukiwań obcego rozumu w kosmosie! Polatam sobie teraz na ziemskich trasach: spokojnie, na poduszkowcu, z prędkością dźwięku. Jakiś tramping po Morzu Czarnym po Arktyce. Powiecie, że chłodno? Nie szkodzi.

Mały popatrzył na niego ze współczuciem. Ale go wzięło. Miele językiem jak wentylator. Mówi, że nam nie zazdrości. A może zazdrościć: przesiedział tu pół roku i nic. A oni we dwóch z Alikiem rozwiązali zagadkę zielonego mirażu w ciągu jednego dnia, jak zadanko z mechaniki, trzask – i gotowe!

Alik myślał o tym samym. Nie zdążył jednak opowiedzieć wszystkiego Kapitanowi. Okazuje się, ich spotkanie z pyłową trąbą powietrzną mimo wszystko udało się uchwycić obiektywem wideoskopu. Na stacji zarejestrowano, jak zderzyli się, jak połknął ich zielony kłąb i jak później rozpłynął się na czarnych kamieniach. Oczywiście wzbudziło to niepokój. Zniknął pojazd i dwóch ludzi. Pilot już ich pochował. Zawyrokował: „Nawet nie czekajcie. Koniec. Szukaj Jonasza w brzuchu wieloryba”. Tylko Dok miał nadzieję: „Znajdą dziurę w przestrzeni i wrócą”. Uważał, że trąby pyłowe czy mgławice to efekty przesunięcia faz czasowych inaczej zorganizowanych przestrzeni. I miał rację.

Gdy rakieta ognistym grotem wbiła się w skraj nieba i zniknęła za jego błękitnym brzegiem, milczeli długo, zatopieni w myślach. Teraz Hedona stała się ich domem, ich ziemią. Powrót do rodzinnych pieleszy nastąpi nie wcześniej niż za rok albo za kilka miesięcy, jeżeli będą musieli wezwać zmianę. Ale Kapitan to nie Dok, to człowiek wykuty z super twardej stali, nie gnie się, nie łamie i nie histeryzuje. Nie da się zastraszyć, nie podda się i nie cofnie; żeby go wstrzymać, trzeba by go zabić, a to nie jest łatwe. Nawet we śnie jest gotów do obrony. Mały ulepiony jest z tej samej gliny, brak mu tylko tej ilości informacji, jaką w ciągu swego życia Kapitan nagromadził.

Bibl był mniej odporny psychicznie, ale ciekawość i pragnienie poznania nowego sprawiały, że bez trudu przełamywał naturalny lęk przed niebezpieczeństwem. Alik nie mógł tego powiedzieć o sobie. Pod wpływem strachu obrzydliwie pociły mu się ręce, czuł drżenie kolan. Tak właśnie stało się w chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczył rozbłyskującą nad głową srebrzystą żmijkę. Jego reakcja na niebezpieczeństwo była, jak to swego czasu wykazały badania, nieco zbyt opóźniona i nie mieściła się w normach przyjętych dla kosmonautów. W komisji atestacyjnej Służby Medycznej powstał nawet spór, czy Alik w ogóle może pracować w kosmosie. Dopiero powtórna próba usunęła wątpliwości: Opóźnienie reakcji było całkowicie rekompensowane odpornością organizmu. Tutaj wskaźnik Alika był nawet wyższy niż jego kolegów z ekspedycji.

Ale teraz niepokoiło go nie niebezpieczeństwo, lecz nieznane. Prawdę powiedziawszy, „niepokoiło” nie było odpowiednim określeniem. Było to uczucie pobudzające, upajające, takie, jakie niekiedy ogarnia artystę albo uczonego na progu ledwo uświadamianego odkrycia. Kapitan spojrzał na niego i uśmiechnął się: zrozumiał. Później popatrzył na spełzające niebieskozielony horyzont mętnie świecące kolorowe kręgi i powiedział w zamyśleniu, nie zwracając się do nikogo konkretnie:

– A przecież jest to zjawisko spotykane czasem i na Ziemi. Powietrze, jak pryzmat, rozszczepia światło i obserwujemy nie jedną białą tarczę, lecz kilka kolorowych, nałożonych na siebie. O zachodzie ich brzegi zazwyczaj dają odblask, zabarwiając niebo. Najczęściej na czerwono, a czasami, gdzieś na morzu albo w pustyni, można zaobserwować dokładnie taki sam, niebieskozielony horyzont.

– Horyzonty są różne, ale słońce jedno – powiedział Bibl.

– Tutaj też jest tylko jedno. Jedynie na Hedonie warunki atmosferyczne pozwalają obserwować i rozszczepienia widmowe, i fazowe przesunięcie tarcz.

– Może już pojedziemy, co? – ziewnął Mały. – Czas do domu, noce na Hedonie są krótkie.

Wszyscy roześmieli się. Mały uważał jeszcze nie zamieszkaną stację za dom. A przecież dopiero należało zrobić z niej dom, napełnić tę zagraconą szopę ciepłem, atmosferą domową, którą zazwyczaj nazywamy przytulnością. Czterej ludzie znowu obeszli w milczeniu wszystkie koryta i pokoje, w których czuć było kurz i zapach brudnej bielizny, i zdecydowali odłożyć sprawę przytulności do jutra: „Wszystko jedno, przed nocą i tak nie zdążymy. A jutro rozdzielimy się. Dwóch pojedzie «Portosem» dwaj zostaną porządkować stację”. Wszyscy wiedzieli, że pozostaną Alik i Mały, nikt nie protestował i nie sprzeciwiał się.

Po kolacji, przed snem, przeprowadzili krótką naradę – pierwszą na tej planecie. Alik powtórzył opowieść o brodatych niemowlakach; starając się przypomnieć sobie każdy drobiazg. „Jak najwięcej szczegółów! – domagał się Kapitan. – Kolor, kształt, przyczyny, skutki, wszystko, co dało się zapamiętać”. Słuchał nie przerywając, tylko chwilami wtrącał korygujące uwagi albo dawał wyraz niezadowoleniu. „Nie zaobserwowaliście, skąd prowadzą węże z odżywką do tego dziecięcego żłobka? Nie? Szkoda?” Obejrzawszy „bicz”, wypuścił promyk aż pod sufit, podstawił rękę, skrzywił się i orzekł: „Broń. Należy przypuszczać, że nie jest śmiercionośna, inaczej nie dawaliby jej dzieciom”. Na replikę Bibla: „Dlaczego dzieciom?” Kapitan odpowiedział, uprzedzając Alika: „Dlatego, że dorosłych nie widzieli”. Bardzo się zdziwił, że Mały i Alik przedzierając się do „Portosa”, użyli granatów. „A pasy? Jeden skok i wasze świece dymne nie byłyby potrzebne”. Mały i Alik milczeli, zmieszani: zapomnieli „pasów” na stacji. Te odrzutowe „pasy”, bez których obecnie nie mógł się obejść żaden sportowiec czy turysta, były wynalezione na Ziemi jeszcze w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Wyposażone w dość ciężki silnik turboodrzutowy pozwalały wykonywać skoki na odległość od pięćdziesięciu do dwustu metrów. Przez sto lat udoskonalano je. Silnik turboodrzutowy zastąpiono grawitacyjnym, zmniejszonym do rozmiarów niewielkiej klamry na plecach. Dzięki temu skoki przekształciły się w swobodny lot. Jednym ruchem ciała można było zmienić kierunek, ale to właśnie spowodowało, że „pasy” nie znalazły zastosowania jako masowy środek transportu. Na początku dwudziestego pierwszego wieku były one równie popularne jak motocykle sto lat wcześniej.

Umiejętność posługiwania się „pasami” była dla każdego kosmonauty sprawą elementarną, i Alik doskonale rozumiał, że korzystając z „pasów” zobaczyliby i dowiedzieliby się o wiele więcej. Kapitan i Bibl znajdowali się w lepszym położeniu: ich podróż można było zaplanować i zadecydować, co wziąć, co zostawić, jakie przyrządy, jakie narzędzia, jaką broń.

– Promienniki bierzemy – zadecydował Kapitan – ale będziemy ich używać tylko w wypadku skrajnej konieczności. I nigdy przeciwko dzieciom…

– A jeżeli trafiliśmy do kosmicznego Brobdingnag – zauważył Alik. – Jeżeli tak właśnie wyglądają tu niemowlęta, to – dorastając zamieniają się w wielkoludy?

– Nawet wtedy promiennik to ostateczność: Tylko w przypadku, kiedy w żaden inny sposób nie da się uniknąć niebezpieczeństwa. Sądzę, że wystarczą nam „pasy”, granaty dymne i pneumoosłony.

– Prawdę powiedziawszy jeszcze ani razu nie miałem w ręku tego cudeńka – przyznał Bibl.

– Spróbuj. Trzymaj środkowy palec na spuście i to wszystko. Falą spotkaniową odbija wszystko, od kamienia poczynając a na pocisku kończąc. Każde zwierzę połamie nogi skacząc na ciebie.

Mały nie omieszkał przypomnieć Kapitanowi:

– Nie zapomnij bransolety z przyborami zewnętrznego włączania i wyłączania osłony wozu. To zasada numer jeden: opuszczony pojazd zostaje zabezpieczony przed jakąkolwiek działalnością z zewnątrz. Pamiętasz, jak zginęła druga ekspedycja na Prokli?

Kapitan skrzywił się:

– Nie kracz. Jesteśmy uzbrojeni i możemy się niczego nie obawiać, człowieka, ani przyrody. Ani zera absolutnego, ani absolutnej próżni, ani plazmy. Niebezpieczne jest co innego – przesunięcie faz. Wejścia i wyjścia. Nie wiemy, kiedy się otwierają, jak się otwierają, po co i dlaczego.

W czarną pochyloną taflę okna – siedzieli w pokoju Doka – wbiła się nagle wąska klinga światła. Nie błyskawica, która rozpala się przecinając niebo, ani ślad meteoru powoli rozpływający się w czerni gwiezdnej kopuły. Gdzieś daleko, chyba pod horyzontem, jakby rozchyliła się przesłona nocy wpuszczając pasmo zorzy. W jej białym, prawie dziennym świetle widniało coś przypominającego jakby przymglone kontury nic znanego miasta.

Obraz ten trwał chyba minutę, nie dłużej, i rozpłynął się w nocy, ja zalany tuszem rysunek.

– Miraż? – zdziwił się Mały. – Ale dlaczego w nocy? Przecież teraz wszystkie pięć słońc są po drugiej stronie planety.

– Może odblask?

– Czego?

Alik zmieszał się, ukradkiem spojrzał na Kapitana. Ale ten milczał. Bibl ciągle gryzł słomkę do koktajlu.

– Najprawdopodobniej przemieszczenie faz ma miejsce również w nocy – zasugerował. – A jeżeli uwzględnić różnicę w czasie, która być dość znaczna, to u nas jest noc, a u nich dzień.

– Gdzie „u nich” i co za „oni”?

– Możliwe, że tu jest kilka cywilizacji. W każdej fazie inna.

– Kończyć rozmówki – uciął Kapitan. – Spać! Dość na dziś!

– Nie, nie dość! – Alik zawołał to po chłopięcemu dźwięcznym głosem. – Nie wciągnęliśmy flagi na maszt stacji – zakończył patrząc na Kapitana.

Kapitan nawet się nie uśmiechnął, tylko po prostu powiedział:

– Zuch z ciebie.

– Na dworze ciemno – wyraził wątpliwość Mały.

– To rozpalimy ognisko!

– Z czego? Z plastiku?

– Znajdziemy jakieś kawałki drewna. Człowiek nawet w kosmos taszczy ze sobą coś drewnianego.

Zaimprowizowane ognisko zapłonęło, odbijając się w czarnym zwierciadle kamieni. Jego płomień spotęgowany odbiciem oświecił znajomą wszystkim Ziemianom flagę ONZ, flagę już od dawna naprawdę zjednoczonych narodów.

– To wszystko – powiedział Kapitan. – „Hedona 3” wywiesiła flagę.

Rozdział V

Gra „granatowych” i „błękitnych”. Katastrofa.

Tym razem miraż uciekał, przechodząc w nicość. Najpierw znikał do połowy, potem widać było tylko wąski, zielony sierp, aż wreszcie „Portos” przelatywał przez zwyczajną już przestrzeń pustyni, nie napotykając niczego zielonego – ani krzaczka, ani trawki. Bo i cóż zresztą mogło wyrosnąć na stopionym czarnym kamieniu?

– Nie szczęści się nam – zauważył Bibl. – I zupełnie nie rozumiem, dlaczego czasami miraż posuwa się do przodu, a kiedy indziej ucieka?

– To chyba jest niezależne od nas. „Wejścia” i „wyjścia” w mirażach są podporządkowane jakimś ich prawom. A nasz „Portos”, szczególnie przy większej prędkości, niesie z sobą część naszej czasoprzestrzeni, jakąś przylegającą mikrowarstwę. Kiedy warstwa ta różni się strukturą od międzyfazowych łączy, „wejście” zamyka się. A może jest jakieś inne wyjaśnienie – westchnął Kapitan.

Rzeczywiście, jakie inne wyjaśnienia można było zaproponować w tym królestwie niezwykłości! Pięć różnokolorowych słońc na niebie, pięć różnych światów na planecie. Wędrujące stogi z furtką – szczeliną do jakiegoś kraju Po-Drugiej-Stronie-Lustra. Brodate niemowlaki o stopkach wielkoluda i ssące mleczko z węży strażackich.

– Jeżeli niemowlę ma dwa metry wzrostu – przypomniał Kapitan hipotezę Alika – to w wieku dojrzałym dojdzie do dziesięciu metrów. A więc to jednak jest jakieś swiftowskie Brobdingnag w kosmosie.

– Wątpię – nie zgadzał się Bibl. – We wszystkich fazach jest jednakowa grawitacja, zbliżona do ziemskiej. Gigantyczny wzrost i waga byłyby dla humanoidów wyjątkowo uciążliwe. Możliwe, że tutejsza bioewolucja nie jest odbiciem ziemskiej, ale nie sądzę, żeby zbytnio się od niej różniła. Problem polega na czymś innym.

– Zaraz się dowiemy.

Rozłożysta fontanna czystego, zielonego płomienia to wznosząc się, to opadając tryskała bezpośrednio z czarnych kamieni w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów przed pojazdem, nie zdradzając najmniejszej ochoty zgasnąć lub zmniejszyć się. Fontanna nie sięgała wyżej niż do wysokości jednopiętrowego domu, ale też nie opadała niżej parteru, pozwalając „Portosowi” swobodnie przejść przez szczelinę. Mętnawoszara, zasłaniała jak kurtyna tajemnice kryjącego się za nią świata. Ani Kapitan, ani Bibl nie byli w stanie odpowiedzieć, czy była to ściana, czy obłok, czy też mgła zalegająca w kotlinie, ale, co najważniejsze, szczelina nie zniknęła przy zbliżeniu pojazdu. I Kapitan zdecydował się. Włączył detektor, który w przypadku zderzenia z przeszkodą nie do przebycia odrzuciłby maszynę wstecz, i podobny do żółwia „Portos” ruszył taranem w sam środek dziwnej mgły.

Przeszedł przez nią jak nóż przez masło, bez najmniejszego oporu. Pole siłowe deflektora działało z siłą wybuchu kumulacyjnego. Szara masa, a była to niewątpliwie masa o nie znanym jak na razie składzie i pochodzeniu, rozstępowała się przed wędrowcami. Ale nie przepuszczała światła i przez kilka sekund „Portos” sunął w całkowitej ciemności, zanim nie wyrwał się na zalaną słońcem łąkę przypominającą płytę boiska do piłki nożnej.

Kapitan zatrzymał wóz i przyjrzał się okolicy przez okrężny, oszklony wizjer. Z tyłu rozpościerała się równa i płaska powierzchnia ni to zarośli, ni to wysokiej trawy rosnącej tak gęstą i zwartą ścianą, że nawet z bliska przypominała dwumetrowej grubości szary dywan, który przy samym horyzoncie łączył się z bardzo ciemnym, nieznanego pochodzenia lasem.

– No i przeszliśmy tę szarość – odezwał się Kapitan. – Ciekawe, co to w gruncie rzeczy było?

– Szare mchy – powiedział Bibl. – Paleozoiczna dekoracja. A ta łączka to część wyrębu porosła już całkowicie trawą i opasująca wyraźnie syluryjski rezerwat. Pewnie znajdujemy się w tym samym miejscu, w którym byli już Mały i Alik. W każdym razie w tym samym świecie. A teraz przekształcimy się w Livingstone’a i Stanleya i ruszymy w dżungle kosmicznej Afryki.

Pozostawiwszy „Portosa” zabezpieczonego osłoną siłową, Kapitan i Bibl zabrali całą broń ręczną i ruszyli na rekonesans w głąb sympatycznej dżungli nieznanych, ale sprawiających wrażenie pielęgnowanych przez kogoś zarośli, które znajdowały się za trawnikową polanką. Zapewne Livingstone i Stanley byli zbyt archaicznym wzorcem podróżników, ale obaj kosmonauci w swych kremowych szortach i siatkach, chroniących piersi i plecy przed spiekotą, w zmodernizowanych hełmach tropikalnych z wmontowanymi w nie miniaturowymi aparatami nadawczo-odbiorczymi rzeczywiście przypominali uczestników safari z przygodowych filmów dwudziestego wieku. Zapadnięte policzki, zmarszczki na czole Kapitana i szalenie malownicza holenderska bródka Bibla, okalająca jego brązową od opalenizny twarz, dopełniały ogólnego obrazu.

– Idziemy razem, czy się rozdzielimy? – zapytał Bibl.

– Razem – zadecydował Kapitan.

Rozsuwając gibkie, o wielkich liściach gałęzie, przeciskając się przez sidła wiecznozielonych krzewów, za którymi sterczały opisane już przez Małego i Alika podniebne maszty eukaliptusów, Kapitan i Bibl przedostali się wreszcie do zarośli otaczających drugą polankę i zaczęli nadsłuchiwać. Zza krzaków dobiegały nie dźwięki jakiejś artykułowanej mowy, lecz po prostu okrzyki, wrzaski, chrypienie, świst i śmiech. Nasi podróżnicy ostrożnie rozchylili gałęzie dwumetrowego krzewu, który zagradzał im drogę, i zamarli bez ruchu w miejscu. Przed nimi pojawił się wreszcie zamieszkany fragment humanoidalnego świata Hedony.

Było tam mniej więcej dziesięciu młodych ludzi o wyglądzie sportowców, prawie nagich i opalonych na brązowo jak mieszkańcy tropików. Ubrani byli tylko w sandały bez wiązań, z nie wiadomo jak trzymającą się stopy podeszwą i w całkiem ziemskie jasnobłękitne kąpielówki. Tylko dwóch miało ciemnogranatowe i być może to właśnie wywołało konflikt z jasnobłękitnymi. „Granatowi” stali mocno oparci plecami o siebie i bronili się przed zawziętymi atakami przeciwników. Walczyli „biczami”, których srebrzyste żmijki to wydłużały się, to skracały, w zależności od tego, skąd i gdzie zadany był cios. Ciekawe, że ciosy te nie – pozostawiały na skórze wyraźnych śladów, ale każde celne „chlaśnięcie” wywoływało grymas bólu albo zdławiony okrzyk, a czasami któryś z atakujących odskakiwał na bok i z twarzą skrzywioną cierpieniem rozcierał trafione miejsce. Kapitan zauważył, że promieniste szpady spotykając się w powietrzu rozszczepiały się, i wtedy ciosy nie docierały do celu. Jednak nikt z uczestników walki nie stosował – tego wybiegu – każdy starał się przede wszystkim uderzyć przeciwnika. W odróżnieniu od kudłatych „niemowlaków” wszyscy byli równo podstrzyżeni i gładko wygoleni, ale ich pozorna ogłada nie przesłaniała emanującego z nich okrucieństwa.

– Zwierzęta! – mruknął przez zaciśnięte zęby Kapitan, z trudnością powstrzymując narastający w nim gniew.

Młodzieńcy rzeczywiście walczyli w milczeniu, zaciekle jak wilki w rezerwatach na Ziemi i tylko wycie i śmiech towarzyszyły masakrze broniących się.

Wreszcie jeden z nich upadł i natychmiast dwie srebrne błyskawice nakryły plecy drugiego. Ten jednak utrzymał się na nogach, odpowiedział ciosem na cios i sam z kolei zbił z nóg dwumetrowego giganta w błękitnych kąpielówkach. „Błękitni” zawyli i zaczęli jeszcze szybciej zadawać uderzenia.

– Bestie – powtórzył Kapitan gotowy wmieszać się w walkę.

– Dzieci – powstrzymał go Bibl. – Niech się pan nie wtrąca, to nie nasza gra.

– Jaka gra? – zdziwił się Kapitan.

Na to pytanie nie odpowiedział Bibl, lecz starszy spośród „błękitnych”, najwidoczniej przywódca grupy – i to po rosyjsku.

– Dość. Dwa tuziny uderzeń. Policzyłem.

„Błękitni” zatrzymali się. Któryś krzyknął:

– On i po trzech tuzinach nie zdechnie!

– Niezgodne z przepisami – powiedział przywódca. – Przepuśćcie go.

„Błękitni” rozstąpili się, przepuszczając siłacza w granatowych kąpielówkach. Jego kroki, początkowo niepewne i wolne, stawały się stopniowo coraz szybsze. W końcu skoczył i zniknął za krzewami.

Dwóch spośród pozostałych ruszyło za nim, ale przywódca znowu i powstrzymał:

– Według zasad gry należy go dogonić inną drogą i znowu spotkać się z nim twarzą w twarz. Jeżeli go dopędzicie, możecie dobić. Czekam tutaj.

Gdy został sam, podszedł po kolei do leżących bez zmysłów młodych ludzi i odwrócił każdego z nich twarzą ku słońcu. Wszyscy oni wydawali się dziwnie podobni do siebie, tak jak dla Europejczyka jednakowymi wydają się twarze mongoidalne. W tych jednak nie było niczego azjatyckiego – niebieskie oczy, prosty nos i owal twarzy przypominały raczej typ skandynawski czy anglosaski. Dopiero po uważnym przyjrzeniu się można było zauważyć różnice, niezbyt wyraziste i nie rzucające się w oczy i właściwie potwierdzające początkową myśl o podobieństwie. I Kapitan, i Bibl prawie jednocześnie znaleźli wytłumaczenie: mieli przed sobą wyselekcjonowany, pełnowartościowy fizycznie i genetycznie, najdoskonalszy gatunek hedońskiego humanoida.

– Może się mylę – niezbyt pewnie powiedział Kapitan – ale wydawało mi się, że oni mówili po rosyjsku. Kompletna bzdura.

– Oni w ogóle nie mówili – stwierdził Bibl.

Kapitan uśmiechnął się:

– A więc bezpośredni kontakt myślowy. Dałem się złapać, stary dureń, na haczyk znajomych słów.

– Po prostu tłumaczyliśmy ich myśli na znane nam słowa – wyjaśnił Bibl. – Początkowo wydawało mi się, że słyszę, ale potem zwróciłem uwagę, że nie ruszają wargami. Być może oni w ogóle nie używają mowy jako środka porozumiewania się.

– A krzyki?

– Zwierzęta też krzyczą.

– Ale nie myślą.

– Mogliśmy się przekonać, jak głębokie są te myśli.

– Sprawdzimy sami. Mamy szansę – powiedział Kapitan i rozsunąwszy krzewy, wyszedł na pole walki.

Z błyskawicznym refleksem „błękitny” odwrócił się i przeciął „biczem” powietrze. Korkowe hełmy i szorty nieznajomych wprawiły go jednak w takie zdumienie, że całkiem jak dziecko otworzył szeroko usta. – Kim… jesteście? – „usłyszał” Kapitan i odparł wymijająco:

– Z daleka.

– Dlaczego prowadzisz ze sobą dziecko? – krzyknął na widok Bibla Hedończyk.

– To nie dziecko.

– Czy w waszej szkole można chodzić nie ogolonym?

– Można – Kapitan kontynuował grę.

– Ale przecież on traci jednostki.

– Co?!

– Głupi jesteś, czy co? Bity. Nie rozumiesz?

– Według mnie powiedział „bity” – przez zęby wycedził Kapitan nie patrząc na Bibla.

– Tak, bity – powiedział Bibl. – Rzeczywiście, miał na myśli właśnie bity – my nie mamy na to innych określeń. Umowne jednostki informacji. Początkowo właśnie tak powiedział: jednostki.

– Ileż on ma lat? I co ma do tego informacja?

Bibl wzruszył ramionami.

– Dlaczego wy obaj brzęczycie? – zapytał Hedończyk.

– My nie brzęczymy, rozmawiamy.

– Co?

– Nie znają takiego słowa – szepnął Bibl. – Trzeba użyć innego.

– Porozumiewamy się. Nie słyszysz?

– Kiedy się porozumiewają, to myślą. I nie słyszą, lecz rozumieją. A ja słyszę: bu-be-be, ta-ti-tu… – przedrzeźniał Hedończyk. – Brzęczenie.

– Ile masz lat?

– Półtora roku.

Tym razem zdumieli się Bibl i Kapitan.

– Kłamie? A może mają inny system mierzenia czasu?

– Skoro usłyszeliśmy „rok”, to znaczy, że miał na myśli właśnie rok. A może ich rok jest inny.

– Sądząc z gęby ma co najmniej dwudziestkę.

– Znowu brzęczycie.

– Dawno jesteś w szkole? – zapytał Kapitan, dyplomatycznie pomijając milczeniem niebezpieczne pytanie o brzęczenie.

– Od żłobka. Wkrótce półkrąg. A ty?

– Tak samo.

– A co wy macie na głowach?

– Umundurowanie – wymyślił na poczekaniu Kapitan. – Dają wycieczkowiczom. Wiesz, co to takiego wycieczka?

– Wiem, wozili nas do Aory.

Kapitan usłyszał „Aora”, Bibl „Aera”, ale nie Komentowali tego, co „usłyszeli”. Być może to jakiś rezerwat albo miasto.

– Niechże pan pyta, zadaje pytania. Nie można pozwolić, żeby przejął inicjatywę – szepnął Bibl i włączył się w rozmowę, uprzedzając Kapitana.

– A ty lubisz się uczyć?

– Kto lubi? Ty lubisz?

– Zależy o czym. Byłeś dziś w szkole?

– Byłem. Dwie godziny przesiedziałem przy komputerze. Łeb mi pęka, że zdechnąć można.

I Kapitanowi, i Biblowi wydało się, że Hedończyk powiedział „dwie godziny”, ale „usłyszeli” to niezbyt wyraźnie i upierać się przy „godzinach” nie mogli. Termin „komputer” zadźwięczał jednak w ich świat mości wystarczająco wyraźnie.

– Usłyszał pan: komputer, prawda? – szepnął Bibł nie patrząc Kapitana.

– Właśnie. Nieprawdopodobne.

– Pomyślałeś o komputerze? – kontynuował Bibl, zwracając się chłopaka w błękitnych kąpielówkach, który zaczynał już spoglądać na nich podejrzliwie. – W naszej szkole to się nazywa inaczej. Maszyna, która za ciebie myśli, podpowiada ci, włazi ci do głowy i układa na półeczkach rozmaite głupstwa. A ty budzisz się i już wiesz wszystko. Tak?

Hedończyk zarżał jak koń. A Bibl, nie dając mu się opamiętać, dalej:

– Czego się dziś uczyliście?

– Liczenia – niechętnie odpowiadał Hedończyk. Ten przeciągający się egzamin wyraźnie zaczynał go już nudzić. – A potem gry w „tro”.

Kapitan usłyszał „taro” i poprosił, żeby powtórzył.

– Warcaby – wydało się im obu. – Dwanaście kwadracików poziomo, dwanaście pionowo. Pomnożysz?

– A ty?

– Nawet lepiej potrafię. Dwadzieścia siedem razy dwanaście i podzielić przez jedną dwunastą. No?

„Mają dwunastkowy system liczenia” – pomyślał Bibl i powiedział głośno:

– W myśli nie potrafię. Bez maszyny liczącej się nie uda.

– Na maszynie każdy dureń potrafi. A ja w myśli. Dorzucili mi za to dwa tuziny jednostek. A za wyobraźnię minus.

– Dlaczego?

– Nie rozwiązałem testu. Sześć prób, a na tablicy zera.

– Na jakiej tablicy?

– Świetlnej.

– Poddaję się – szepnął Bibl do Kapitana. – Mam dość. Jeszcze trochę i wpadniemy. – Ale mimo to zadał swoje ostatnie pytanie: – A po co wam te umowne jednostki?

– Nie uzbierasz normy, to koniec z tobą. Chłepcz znowu tę babelaję z rurki do lewatywy.

Kapitan usłyszał: z „gumowej kiszki”. Ale sensu obaj nie uchwycili i co najważniejsze, „błękitny” to zrozumiał.

– Nie jesteście ze szkoły. A skąd, nie wiem. Biorę do niewoli – oznajmił i chlasnął srebrzystą żmijką.

Kapitan rzucił mu się pod nogi i przewrócił na ziemię. Obaj natychmiast zerwali się, ale Kapitan uprzedził go o sekundę i bolesnym chwytem zmusił młodego człowieka do wypuszczenia „bicza”.

– Bibl, proszę podnieść tę jego zabawkę – powiedział nie odwracając się. – A ty już teraz wiesz, kogo można, a kogo nie można brać do niewoli.

Hedończyk nie był tchórzem. Ale i trzeci jego skok – widać miał zamiar ugryźć Kapitana – przyniósł równie opłakany skutek. Nawet nie ruszając się z miejsca Kapitan lewą ręką przerzucił go przez głowę. Dla kosmonauty, wyszkolonego we wszystkich rodzajach samoobrony, hedoński uczeń, nawet o figurze kulturysty, był niewiele groźniejszy od ziemskiego chłopaczka. To ostatnie niepowodzenie załamało Hedończyka. Nie oglądając się, nie próbując wstawać, na czworakach poczołgał się w krzaki.

– No i po wszystkim – powiedział ze smutkiem Kapitan. – Kontakt zakończony.

– Nie mieliśmy innego wyjścia, Kep – powiedział Bibl. – Co mieliśmy robić? Podstawiać plecy pod ich „bicz”?

– Ale mimo wszystko żal mi chłopaka.

– Mordercy? Przecież to mordercy. I nie miej wyrzutów sumienia. – Bibl wskazał na martwe, obrócone ku słońcu twarze: – Obawiam się, że tu panują inne zasady moralne, Kep, i że to nie z nimi musimy szukać kontaktu.

Kapitan zamyślił się.

– Wracamy? A może zaryzykujemy mały spacer? Koło tych eukaliptusów. Nic nie będzie utrudniać obserwacji. Dostrzeżemy każde niebezpieczeństwo.

– Ten chłopak może sprowadzić pomoc.

– Przy naszym uzbrojeniu, Bibl, możemy się niczego nie obawiać na wet w dżunglach Prokli. „Bicze” to dziecinne zabawki w porównaniu z pneumoodrzutnikami. A przecież mamy jeszcze i granaty, i „pasy”. Niech się tylko pokażą.

„Nawet najbardziej doświadczony i mający szczęście zwiadowca czasami się myli” – pomyślał Bibl, ale nie sprzeciwił się Kapitanowi. Alejka była przyjemna i jasna. Gigantyczne maszty eukaliptusów z ich liśćmi – nożami zwróconymi krawędzią ku słońcu nie zatrzymywały ani jednego promyka. Piasek, trawnik, kamyki. Dziesięć minut… dwa dwadzieścia… pół godziny. Nic się nie zmieniało w otaczającym krajobrazie.

– Chciałoby się przelecieć po takiej alejce na poduszeczce powietrznej – westchnął w rozmarzeniu Kapitan. – Czuję się jak w uzdrowisku!

Ale Bibl milczał, nie odrywając oczu od linii rosnących za eukaliptusami wiecznozielonych krzewów z grubymi, jakby kartonowymi liśćmi. Ciągnęły się równolegle do alejki, zwarte i gęste jak przystrzyżony żywopłot.

– Coś pana niepokoi, Bibl?

– Krzewy. Z każdej strony można do nas podpełznąć.

Kapitan zatrzymał się i powiedział:

– Czegoś nas jednak uczyli w służbie kosmicznej.

Z otchłani jednej ze swoich niezliczonych kieszeni wydobył miniaturowe słupołazy, przyczepił je do butów i z małpią zręcznością błyskawicznie wspiął się do góry po wyzłoconym słońcem pniu. Osiągnął wysokość jakichś dziesięciu metrów, rozejrzał się wokoło i równie szybko zsunął się na ziemię. Twarz miał skupioną i poważną.

– Zgadł pan, Bibl, a ja znowu się pomyliłem. Pełzną dwoma kolumnami z prawej i z lewej strony.

– W błękitnych kąpielówkach?

– Nie zwróciłem uwagi. Czy to nie wszystko jedno?

– Przyszli mi do głowy „granatowi”. Pomyślałem, że może znowu spotkają się dwa wrogie obozy?

– Nie, Bibl. To na nas polują.

– A więc włączamy „pasy”, Kapitanie?

– Ty pierwszy.

„Pas” nie unosił od razu. Przez moment człowiek powoli wzbijał na wysokość około pół metra, a potem, rozcinając ze świstem powietrze, leciał łukiem jakieś dwieście, trzysta metrów. Bibl przeleciał jak torpeda i wylądował miękko i cicho. Po krótkiej chwili dogonił go Kapitan.

– Powtórzymy?

Powtórzyli. Jeszcze trzysta metrów i jeszcze trzysta. Gdzieś tutaj trzeba zakręcić w lewo. W oddali widniało już pasmo szarych mchów. Kapitan spojrzał na kompas i ustalił kierunek.

„Portosa” znaleźli dokładnie w tym samym miejscu, w którym go opuścili, ale teraz nie było ono już puste. Około dwudziestu młodzieńców w granatowych kąpielówkach tłoczyło się wokół maszyny, nie będąc w stanie zbliżyć się do niej bezpośrednio; pole ochronne niweczyło ich próby. Skok Kapitana zauważono i gdy lądował, nie dano mu nawet schwycić za broń: zabrakło dosłownie ułamków sekundy. Coś niezauważalnego i bezdźwięcznego ukłuło go w policzek i natychmiast runął w ciemność.

Bibl widział to wszystko z powietrza. Mógł przedłużyć skok, przejść w lot swobodny, ale gdzie ma lądować? Jeżeli opuści się na ziemię za „Portosem”, nie będzie w stanie pomóc koledze. Gdy zatrzyma się przy Kępie, nie zdąży nic zrobić: mają jakąś zagadkową, bardzo celną broń. Musi więc atakować w locie. Przeleciał nad „Portosem”, odczepił granat gazowy, zawrócił i na dużej szybkości, zniżając się do czterech, pięciu metrów, cisnął granat gdzieś między pojazd a grupę szalejących nagusów w granatowych kąpielówkach. Natychmiast niewysoki obłok dymu okrył ich lepką i tłustą ciemnością. Kapitan leżał nieprzytomny w odległości trzech metrów od wozu. Teraz można było wylądować, schwycić kolegę pod ramiona, dowlec do „Portosa” i wyłączyć pole ochronne. Bibl tak właśnie zrobił. Nic mu nie przeszkadzało: obłok czarnego dymu zagradzał drogę Hedończykom. Ale jeden, niezauważony przez zajętego Kapitanem Bibla, przedostał się mimo wszystko. „Granatowy” machnął czymś podobnym do klucza francuskiego. I właściwie nic się nie stało: nic nie zagrzmiało, nie błysnęło, nie zaświstało. Bibl, który zdążył już podciągnąć Kapitana do „Portosa”, poczuł tylko lekkie, prawie niezauważalne, jak użądlenie komara, ukłucie. I stracił przytomność nie zdążywszy wyłączyć pola ochronnego.

Rozdział VI

Na szczupaka rozkazanie. Za progiem bajki.

Ocknął się w całkowicie przezroczystym pokoju, którego brzegi były ledwo zaznaczone. Matowy sufit osłaniał przed blaskiem słońca, a ścian w ogóle nie było widać. Wokoło, aż po horyzont, ciągnęło się sztucznie Wyhodowane albo specjalnie przystrzyżone pole – trawnik. Ani krzaczek, ani drzewko nie zakłócały jego harmonijnej jednobarwności, która sięgała do niebieskiego skraju nieba. Nic nie odwracało uwagi, nie rozpraszało, nie przeszkadzało. W tej żółtawozielonej próżni dobrze się myślało, kojarzyło. Nawet mebli nie było i leżeli obaj z Kapitanem po prostu na poduszce powietrznej w odległości trzech, czterech metrów jeden od drugiego, w tych samych ubraniach, z tym samym wyposażeniem, przy czym ani promienniki, ani granaty nie obciążyły sprężynującej przezroczystej błonki podwieszonej pod nimi, jak jakiś niewidzialny hamak. Bibl dotknął jej – rzeczywiście sprężynowała i uginała się jak napięta guma. Z daleka wydawało się, że Kapitan po prostu zawisł w powietrzu milczący i nieruchomy. Martwy? Bibl zaczął nadsłuchiwać. Równy oddech kolegi uspokoił go, śpi.

Bibl usiadł w swoim hamaku i hamak natychmiast przekształcił w fotel – dawały się nawet wyczuć bardziej twarde poręcze. Zerwał się i sprężystym, energicznym krokiem podszedł do Kapitana.

– Cudeńka, Kep – zawołał, trąciwszy śpiącego w ramię. – Niech się pan obudzi!

Kapitan otworzył oczy i błyskawicznie, jak cyrkowiec, stanął na równe nogi, gotów do obrony. Uczynił to instynktownie.

– Bibl? – zdziwił się nie wiadomo czemu. – Co się stało? Ach, tak! Przecież nas strącili.

Bibl natychmiast przypomniał sobie wszystko. Ich ostatni skok do „Portosa”. Kapitan pada. Czerwonoskórzy w niebieskich kąpielówkach spowici tłustym dymem granatu. Ciągnie Kapitana do pola ochronnego terenówki. Ukłucie. Wszystko znika. Ciemność.

– Najprawdopodobniej przeniesiono nas do tej kolby z błonki powietrznej. Jeżeli zrobili to ludożercy, to pewnie chcą nas podtuczyć. A może po prostu do zbadania, nie wiem.

– Jaka kolba? – nie zrozumiał Kapitan.

– Niech się pan lepiej rozejrzy.

Kapitan obejrzał niewidzialne ściany, zielone morze trawnika, spróbował nogą sprężynującej podłogi, podszedł do tego, co wydawało być ścianą, oparł się o nią pięścią – pięść weszła na ćwierć metra w cienką, jak w bańce mydlanej, zlewającą się z powietrzem błonkę i odskoczyła do tyłu.

– Nie puszcza – powiedział Kapitan. – A skąd płynie powietrze?

– Może jest gdzieś niewidzialne okienko albo wentylator – zasugerował Bibl.

Kapitan w milczeniu obszedł domniemaną przestrzeń „kolby”, wszędzie próbując wytrzymałości ścian i wszędzie ściana uginała się i znowu napinała.

– Dobrze nas zamknęli.

– Może pociągniemy promiennikiem? Wydaje się, że to odpowiedni moment.

– Nie sądzę. Lepiej poczekajmy. – Kapitan jeszcze raz rozejrzał się po przezroczystej klatce. – Rzeczywiście przypominało to laboratoryjną kolbę. Ciekawe, na czym spaliśmy? Na tych powietrznych poduszeczkach?

Łóżka, które stały się już fotelami, w dalszym ciągu były ledwo widoczne. Bibl nie omieszkał zauważyć:

– Dlaczego ignorują barwę? Gdyby fotele były, powiedzmy, niebieskie, ściany różowe, sufit zbielał, a podłoga…

Przerwał w pół zdania. Dosłownie oniemiał, zaskoczony; Ściany błyskawicznie nabrały różowego odcienia, wiszące w powietrzu fotele jakby wymalowano ultramaryną, a zacieniający sufit obłoczek stał się mleczno-biały. Tylko podłoga „nie domalowana” przez Bibla pozostała tym, czym była – przezroczystą, zieloną błonką.

– No, taaak – powiedział Kapitan.

Bibl usiadł w milczeniu w niebieskim fotelu bez nóżek, podskoczył na nim, pomacał, utonął w jego objęciach.

– Nie najgorzej. Ciekawe, jak to się dzieje?

– Zwyczajnie. Na szczupaka rozkazanie, niech się wola moja stanie. – Kapitan równie wygodnie usiadł naprzeciwko. – Tylko stołu brak.

I natychmiast pojawił się stolik. Szklistomatowy, prostokątny, ale bez nóżek, tak jak fotele. Po prostu w powietrzu przed nim zawisła deska.

– Skoro trafiliśmy do bajki, to należy zachowywać się jak w bajce – powiedział Kapitan. – Osobiście wypiłbym coś rozgrzewającego.

– Ja też.

Na stole, bezpośrednio z powietrza, zmaterializowały się dwa dziwne puchary z wklęśnięciami na palce, napełnione gęstym, różowawym płynem.

Bibl spróbował: smaczne. Wypili. I natychmiast myśli nabrały szczególnej precyzji, ruchy lekkości, a wzrok ostrości.

– Dobre! – zawołał Kapitan. – A może jeszcze sobie czegoś zażyczymy?

– Życzyłbym sobie zobaczyć czarodzieja. Nikt się nie zjawił.

– Może w ich słownictwie nie ma pojęcia „czarodziej”? – zauważył Kapitan. – Może powiemy tak: kogoś, spośród tych, którzy umieścili nas tutaj i wypełniają nasze życzenia.

– Jestem – odezwało się w ich umysłach.

Telepatyczne wezwanie dobiegło z drugiej strony i gdy obrócili się, zobaczyli smagłoskórego Hedończyka w granatowych kąpielówkach i siatkowej koszuli, o ile tę nicianą konstrukcję można by nazwać koszulą. Nici ściśle przylegały do ciała i niczym nie były połączone. Do czego służyły? Osłaniały od słońca i spiekoty? Przecież nie mogły ochronić ani przed wahaniami temperatury, ani przed promieniowaniem słonecznym.

– Mylicie się, tworzą cieniutką warstwę powietrzną o żądanej temperaturze. Teraz jest ona o wiele niższa od temperatury otaczającego powietrza.

– Ale wielu z was chodzi nago – powiedział Kapitan.

– Tylko dzieci.

Mówiący, a właściwie przekazujący swe myśli Hedończyk był równie młody, wysoki, atletycznie zbudowany i przystojny, jak jego współplemieńcy w samych kąpielówkach. Tylko oczy jego były bardziej myślące, a usta, jak się wydawało Biblowi, układały się jakby w uśmiechu.

– A ile ty masz lat? – zapytał.

– Trzy lata.

Nawet w myśli starając się nie okazać zdziwienia Bibl zadał jeszcze jedno pytanie:

– Kiedy u was stają się dorosłymi?

– Ja jestem już dorosły.

– Ale dzieci wyglądają u was tak samo.

– U nas wszystkie dzieci wyglądają tak samo.

– Starcy też?

– U nas nie ma starców.

– Nikt nie dożywa starości?

– U nas nie ma starości.

– Wszyscy umierają młodo?

– Nikt nie umiera.

– Na własne oczy widzieliśmy martwych.

– To nie martwi. To podlegający regeneracji.

– Ale przecież regeneracja to odrodzenie. Chcesz powiedzieć, że zwyciężyliście śmierć?

– Niczego nie zwyciężyliśmy. Mówię wyłącznie o przejściu z jednego stanu w drugi.

– Z jakiego?

– To jest podobne do snu. Świadomość śpi, a potem budzi się.

– Przeżyłeś to?

– Nie.

– Znasz kogoś, kto przeżył?

– Nie. Nikt z tych, którzy przeżyli, nie zachowuje starej pamięci. Regeneracja początkuje nowy cykl.

– Mętnie się tłumaczysz, braciszku – powiedział Kapitan.

– Nie rozumiem zwrotu.

– Przyjaciel, towarzysz, chłopak.

– Luka pojęciowa. Pierwszych dwu pojęć nie znam. Ostatnie oznacza młodzieńca. Ale ja już nie jestem młodzieńcem. Zakończyłem pełny krąg szkoły.

– A bywa niepełny?

– Oczywiście. „Błękitni” to pierwszy półkrąg, „granatowi” drugi. Łączenie następuje dopiero po zdaniu pierwszego testu.

– W ten sposób pogubimy się – Bibl powstrzymał Kapitana. – Już odbiegliśmy od głównej sprawy… Jak się nazywa wasza planeta? – zwrócił się do Hedończyka.

W odpowiedzi „usłyszeli” coś nieokreślonego, niejasnego, nie dającego się powtórzyć.

– Zrozumiał pan coś, Kapitanie?

– Jakieś kwakanie. Najprawdopodobniej w naszym języku nie ma ani analogicznych pojęć, ani podobnych dźwięków.

– Dlaczego brzęczycie? – zapytał Hedończyk.

– Pytali nas już o to wasi współplemieńcy – powiedział Bibl i zawahał się: czy dotrze do jego rozmówcy pojęcie „współplemieńcy”, ale nie „usłyszawszy” pytania, ciągnął dalej: – Przekazujemy myśli głosem. Dźwięki tworzą słowa, słowa układają się w zdania, które dokładnie oddają myśli. Ten system porozumiewania się nazywamy mową.

– Nasz system porozumiewania się jest prostszy i bardziej komunikatywny.

– Zgoda. Ale mowa posiada dodatkowe walory: bogactwo intonacji, podteksty, tonalność.

Biblowi wydało się, że oczy Hedończyka jakby się powiększyły, wargi zacisnęły. Najwyraźniej czegoś nie rozumiał.

– Nie pojmuję – odezwał się. – Być może mój „IQ” jest niższy od waszego.

– Słyszał pan, on powiedział „IQ”? – szepnął Kapitan do Bibla. – Przecież to specyficznie amerykański termin i na dodatek używany sto lat temu.

Bibl uśmiechnął się:

– On niczego nie powiedział, Kep. To nasze tłumaczenie jego myśli. Należy przypuszczać, że chodziło mu o współczynnik rozwoju umysłowego. Z przyzwyczajenia wciąż jeszcze nazywamy go „IQ”.

– O to mi chodziło – odebrali replikę Hedończyka.

– Rozumiesz wszystko, o czym myślimy, mimo że nie zwracamy się bezpośrednio do ciebie? – nie wytrzymał Bibl.

– Nie wszystko. Jeżeli waszej myśli nie towarzyszy chęć ukrycia jej przede mną, mogę ją odczytać. To samo jest przecież i u nas. Myśl odbierana jest tylko przez tego, do kogo jest skierowana. Otwarcie i zamknięcie jej przed kimś innym zależy tylko od myślącego.

Hedończyk, który do tej pory trwał nieruchomo jak kamień, przestąpił z nogi na nogę. „Przecież to człowiek, zwykły człowiek, i zmęczył się jak człowiek” – pomyślał Kapitan.

– Dlaczego stoisz? – zapytał. – Nie masz gdzie usiąść?

Hedończyk wydał nieokreślony dźwięk, coś w rodzaju mruknięcia czy stłumionego śmiechu i natychmiast spoczął na takim samym – wiszącym, przezroczystym siedzisku, które nie wiadomo w jaki sposób pojawiło się i zbłękitniało.

– Jak to robicie? – zainteresował się Kapitan i w tej samej chwili „usłyszał” obojętną odpowiedź Hedończyka.

– Nie wiem.

– I nie ciekawi cię to?

– Po co?

– Według mnie ciekawość jest bodźcem do podniesienia „IQ”. A ty na przykład do tej pory nie zainteresowałeś się tym, skąd się wzięliśmy i kim jesteśmy.

– Po co? Dokładna wiedza to tylko jedna odpowiedź. A wyobraźnia podpowie kilka.

– Jaki sens ma zastępowanie dokładnej wiedzy imaginacją?

– To jedna z nauk półkręgu. Silniejsza wyobraźnia daje więcej jednostek informacji.

Kapitan chciał już zadać pytanie, o jakiej informacji mowa, ale Bibl powstrzymał go przykładając palec do ust:

– Znowu się zaplączemy. Półkręgi… Informacja… Jednostki. Zapytajmy, po co trzymają nas w tej zakorkowanej przezroczystej kolbie.

Odpowiedź nastąpiła, zanim jeszcze padło pytanie: Bibl nie zamknął swojej myśli.

– Nie jest zakorkowana. Wchodzimy i wychodzimy, kiedy chcemy.

– A my?

– Wy też. Spróbujcie.

Kapitan podniósł się, ale Hedończyk powstrzymał go podniesieniem dłoni.

– Nie odpowiedziałem jeszcze na wasze drugie pytanie. Jesteście po to, aby dowiedzieć się, czego i jak się uczymy. My natomiast jesteśmy tu po to, aby poznać wasze reakcje.

– Jakie?

– Nie wszystko naraz. Wyjdziecie dwa ina po mnie.

– Ina czy ima? – Bibl zapytał Kapitana.

– A może una? – Kapitan miał wątpliwości. – Znowu niezgodność dźwięków.

Hedończyk uśmiechnął się i wskazał ścianę:

– Zegar.

Na różowej, teraz już nieprzezroczystej ścianie pojawił się żółty krąg, w którym zamigotały zmieniające się czarne znaczki o dziwnym kształcie.

– Cyfry – podpowiedział Hedończyk.

„Mamy wspólne pojęcia: zegar i cyfry. Ale nie znamy ich pomiaru czasu i znaczenia symboli cyfrowych” – pomyślał Bibl.

– A więc poczekajcie na mnie. Wrócę po was – natychmiast odparł atleta w wiszącym fotelu i zniknął w różowości ściany.

– Cuda trwają nadal – zauważył, nie dziwiący się już niczemu, Kapitan.

– Wątpię, czy to dla nich jest cud. Materializacja myśli. Najwidoczniej błona rozstępuje się na życzenie.

– Będziemy czekać?

– Po co? Tak czy owak nas znajdą. A my tymczasem sprawdzimy siłę naszych ziemskich myśli… Sezamie, otwórz się! – wesoło zawołał Bibl i przeszedł przez ścianę.

„A jeżeli to nie trawka aż po horyzont, lecz jakiś rezerwat żmij z prehistorycznymi koszmarami?” – błysnęła myśl i niezmierzone pole traw, które z „kolby” sprawiało wrażenie równego i jednobarwnego, nagle stromym zboczem opadło w dół i pożółkło jak wypalona słońcem trawa. Ale z bliska trawa okazała się wcale nie trawą, lecz gęstą, żółtozieloną gładzią oceanu. Oceanu niemezozoicznego i niepaleozoicznego i w ogóle nieziemskiego. Bibl obejrzał się zmieszany. Kapitan podążył za nim powoli i spokojnie.

– Podobne do równikowego morza Prokli – zawołał Bibl – taki sam śmierdzący jajeczny kisiel.

Kapitan nie wiadomo dlaczego nie odpowiedział; przyłożywszy dłoń do czoła wpatrywał się w pagórki koloru ochry, które przesuwały się szybko po żółtawej powierzchni. „Mglaki” – pomyślał Bibl i natychmiast poczuł, jak obrzydliwie ugięły się pod nim nogi. „Mglaki”. Nie można ich było zniszczyć: eksplozja jądrowa sprawiała, że zaczynały się powiększać; rozcięte promiennikiem dzieliły się jak ameba i wtedy atakowały dwa, a nawet trzy razy większą grupą. Nie można ich było złapać do żadnych pułapek, jakie wymyślali uczestnicy ekspedycji, i do tej pory niczego konkretnego o nich nie wiedziano. Ale otoczony ich oleistą mgłą człowiek natychmiast znikał bez śladu. „Mglaki” rozpuszczały go całkowicie nie pozostawiając ani włosów, ani kości.

Od najbliższego ochrowatego pagórka ślizgającego się w kierunku brzegu oddzielił się taki sam, mętny, kłębiący się jak skrzep mgły, bąbel i pomknął na spotkanie Bibla.

– Kapitanie, osłona! – krzyknął nie oglądając się, w nadziei, że Kapitan sam zrozumie, że tylko osłona może powstrzymać „mglaki”.

Dzięki sugestii Małego jeszcze rano ustawili promień działania osłony na dwa metry. A więc w granicach czterech metrów „mglaki” były niegroźne. Mogą skakać, dzielić się, rozdwajać – każdego atakującego osłona palnie jak maczugą. Bibl zdążył odczepić emitor i przycisnąć spust w chwili, gdy ochrowy kłąb rzucił się na niego. W tym samym momencie „mglaka” spłaszczyło jak naleśnik i cisnęło z powrotem w oleistą, jajeczną ciecz.

Bibl nawet nie zdążył porozumieć się z Kapitanem, gdy zaatakował drugi kłąb, a po nim trzeci. Obydwa spotkał ten sam los – osłona działała bez zarzutu. „Mglak-matka" nawet odsunął się dalej, żeby samemu nie oberwać. Teraz można było odetchnąć i porozmawiać z Kapitanem. Bibl odwrócił się i zamarł.

Kapitana już nie było. Od stóp do głowy otoczyła go brązowożółta, kłębiąca się i wzdymająca pęcherzami mgła. Koniec. Bibl opuścił bezużyteczny emitor. Zakrył oczy dłonią i… wszystko zniknęło. I „mglaki”, i Kapitan.

A Kapitan cały i zdrów stał pośrodku zielonego pola i rozglądał się zdezorientowany. Żadnych śladów Bibla i „kolby”. Może wrócić? Ale nie miał dokąd wracać: mimo że przyglądał się uważnie, próbował patrzeć pod innym kątem, nie mógł dojrzeć przezroczystej błonki ściany. Najwidoczniej Bibl rozmyślił się w ostatniej chwili, ostrożność wzięła górę. A błonki z zewnątrz nie widać. Kapitan zrobił krok wstecz, przebiegł wzdłuż i w poprzek kwadrat, w którym mogła znajdować się „kolba”, ale jej nie znalazł. No cóż, trudno. Tak czy owak ich znajdą, gospodarze tego świata wszystko widzą, wszystkie miejsca są dla nich dostępne i nie boją się figli czasoprzestrzeni. A więc nie ma powodu do niepokoju, można się troszeczkę poopalać. Kapitan dotknął ręką trawy: sucha. Wyciągnął się na niej: miękko. Szerokie i sztywne źdźbła nieznanej trawy rosły blisko siebie, gęsto, jak włos dywanu. I Kapitan, umościwszy się jak najwygodniej, zamyślił się.

Co już wiedzą o tym świecie? Pięć słońc, pięć faz, „wejścia” i „wyjścia” otwarte dla pojazdu otoczonego polem ochronnym, i niedostępne dla człowieka, bo grozi mu tam śmiertelny cios energetyczny. To chyba nie wyładowanie elektryczne, o którym mówił Doktor. Coś bardziej skomplikowanego. I jeszcze jedno – dlaczego Doktor jest sparaliżowany? Ledwo chodzi. Wspominał o uderzeniu „bicza”. A więc znalazł się na linii oddzielającej takie „wejście” od czarnej pustyni. „Bicz” dosięgnął go już z drugiej fazy. Ale czy to coś wyjaśnia, czy dostarcza nowych danych o cywilizacji Hedończyków? Nie.

I jakże skryte, przypadkowe i nierozszyfrowane są te dane! Fizycznie Hedończycy nie zmieniają się od niemowlęctwa do końca życia. Starości nie ma. Śmierci nie ma. Jest jednak regeneracja, czyli przywrócenie do życia. Od czego rozpoczyna się to życie, jak długo trwa i jak się kończy? Jest szkoła, ale czego w niej uczą? Sądząc z ukrytej, ale widocznie wysoko rozwiniętej techniki tej cywilizacji, tutejsza szkoła przekazuje wyjątkowo bogaty i głęboki zasób wiedzy w zakresie nauk ścisłych. Ale czy tak jest w istocie? Wyobraźnia jako dyscyplina naukowa. Zastąpienie wiedzy iluzją. Nie ma takiego bodźca, jakim jest ciekawość. Czym więc spowodowany jest postęp? Może gromadzeniem jednostek informacji? Ale jakich jednostek i jakich informacji? Kontakt telepatyczny zamiast mowy. I związane z tym pytanie: czy jest to bogactwo intelektualne, czy ograniczenie duchowe? A po każdym pytaniu pojawiają się tysiące innych. Co to za Aora czy Aera, o której wspomniał przywódca „błękitnych”? Instytut czy miasto? Jeszcze jeden „półkrąg” tego świata? Znowu pojawiają się pytania bez odpowiedzi, dlaczego półkrąg i czy ten świat porozumiewa się z innymi światami, czy też rozumne formy życia występują tylko w zielonym? Kim są i gdzie się znajdują gospodarze tej formy życia i jakie zasady leżą u jej podstaw?

Kapitan zamknął oczy i zasnął.

Rozdział VII

W szkole niezainteresowanych. Superman czy superrobot?

Obudził się w znanej sobie „kolbie”, w tym samym przezroczystym fotelu. Obok rozglądał się wokoło zdziwiony Bibl. Oprócz nich po bokach rozmieściło się półkolem czworo Hedończyków – trzech mężczyzn i jedna kobieta. Wśród mężczyzn, mimo ich pozornej identyczności, nasi podróżnicy dzięki jakimś niejasnym oznakom natychmiast rozpoznali swego poprzedniego rozmówcę, równie jak pozostali niedostępnego i surowego. Tym jedynie różnił się od innych, że jego oczy uśmiechały się. W oczach pozostałych Hedończyków nie było uśmiechu. Jeden z nich miał nieco jaśniejsze włosy i mniej smagłą skórę. Kobieta, identycznie ostrzyżona, w takiej samej siatkowej koszuli, niewiele różniła się od Mężczyzn. Dwumetrowa koszykarka z prawie męskim torsem, chuda i płaska, według ziemskich kryteriów nie była piękna. Tego, że jest to kobietą, Kapitan i Bibl domyślili się wyłącznie na podstawie jakiejś różniącej ją od innych charakterystycznej gracji ruchów. Upuściwszy coś, nie oglądając się wygięła plecy do tyłu z łatwością cyrkowej akrobatki, dziwnie nie po człowieczemu wykręciła rękę i podniosła to, co jej upadło – przybór toaletowy czy może część miniaturowego mechanizmu

– Coś was niepokoi? – jednocześnie „usłyszeli” Kapitan i Bibl. – Może brak barw, do których jesteście przyzwyczajeni?

I natychmiast fotele stały się błękitne, ściany różowe, a sufit biały.

– Dziękujemy – powiedział Bibl – ale chcielibyśmy wiedzieć, co to wszystko znaczy?

– Co?

– Wyjście, które okazało się pułapką. Zniknięcie zielonego pola. Halucynacja. I znowu spotkanie już w rozszerzonym towarzystwie.

Nikt z Hedończyków nie wymienił spojrzeń, nikt nie decydował, kto z nich ma pierwszy odpowiadać na pytania, ale któryś z nich odpowiedział. Kto, trudno było zgadnąć: Hedończycy nie poruszali wargami, a myśl nie ma „głosu”. Odezwała się w świadomości Ziemian bezdźwięcznie, bez żadnej intonacji i wyrazu.

– Wyszliście, ponieważ zapragnęliście tego. Ściana jest nie zamknięta. Żadnego zielonego pola nie ma, to dekoracja. Halucynacja to płód twojej wyobraźni. Nawiasem mówiąc określiliśmy jej wskaźnik.

– Jaki?

– Czwórka. Powyżej granicy, ale poniżej normy. A u tego bez brody zero. Woli dokładną wiedzę.

Kapitan nie obraził się. Nie cenił wyobraźni zbyt wysoko. Zapytał tylko:

– A kto stawiał stopnie?

– Koordynator.

– Kto?

Wyjaśnienia nie było. Hedończycy nie reagowali. Po prostu siedzieli jak cztery posągi. Ale Kapitan nie ustępował:

– Człowiek czy maszyna?

– Nie wiadomo. Ale jest związany z wszystkimi mechanizmami obsługującymi. Wyznacza współczynniki. Ustala zasady gry.

– Jakiej?

– Każdej. W każdym kręgu życia.

– Czy życie to gra?

– Oczywiście. I jak każda gra jest podporządkowane zasadom. W kręgu dzieciństwa są inne. W kręgu szkolnym również. Krąg dojrzałości jeszcze nie nastąpił.

Kapitan popatrzył na Bibla: zrozumiałeś coś z tego?

Bibl roześmiał się:

– Bawimy się ni to w durnia, ni to w chowanego. I walka „biczami” na śmierć i życie jest grą, i działania na wieloznakowych liczbach w myśli – również. Jedni rozwijają wyobraźnię, inni gryzą. Pamiętasz, jak błękitny, nawet padając, jeszcze próbował ugryźć. A dwanaście, nawiasem mówiąc, podnosił w pamięci do czwartej, czy do piątej potęgi. I jak się tu mamy zorientować, kiedy plotą trzy po trzy, a kiedy mówią o rzeczach istotnych.

– Nie zamknęliście swoich myśli – natychmiast padła bezosobowa odpowiedź. – Możemy wyjaśnić. Istotne jest wszystko. Czasami za celne uderzenie „biczem” dolicza się więcej jednostek niż za nieudolne zestawienie barw na tablicy, a w krytycznej sytuacji, gdy liczba uzyskanych jednostek nie osiąga normy, oryginalna receptura obiadu łatwiej może uchronić przed regeneracją niż szablonowy wariant wyobraźni.

– Niczego nie rozumiem – skrzywił się Kapitan. – Wszystko na bakier.

Tym razem Hedończycy popatrzyli po sobie. Bez pośpiechu, uważnie, jakby pytali się nawzajem lub naradzali.

– Nie rozumiemy reakcji – padła odpowiedź.

– Wy nie rozumiecie, my nie rozumiemy – warknął Kapitan, z trudnością hamując gniew. – W ten sposób do niczego się nie dojdzie! Może zaczęlibyśmy od tego, że opowiecie nam o waszej planecie, o świecie, który was otacza, o waszym społeczeństwie, o jego strukturze społecznej…

Bibl trącił Kapitana łokciem: Hedończycy już nie „słuchali”. Znowu długo i bezdźwięcznie rozmawiali spojrzeniami. Dziwny to był widok: zupełnie jak scena z epoki niemego kina bez napisów. Wreszcie zredagowano odpowiedź. Teraz Kapitan i Bibl wiedzieli, że udzieli jej Hedończyk z jaśniejszymi włosami.

– Nie możemy spełnić waszego życzenia. Żadnych dokładnych wiadomości o otaczającym nas świecie nie ma. Każdy może tworzyć swoje własne wyobrażenia o planecie i społeczeństwie nie odwołując się do realnej rzeczywistości. Osobiście mogę zaproponować zaledwie osiem wyobrażalnych wariantów konstrukcji naszego świata, wszystkie ze wskaźnikiem dodatnim.

– A ja dwanaście – wtrąciła się kobieta.

Bibl domyślił się tego po jej gwałtownym ruchu ku przodowi.

– Dziękuję – podziękował ironicznie – ale ja również wolę ścisłe wiadomości. – I już nie szeptem, lecz pełnym głosem, nie ukrywając rozczarowania i niezadowolenia, powiedział do Kapitana: – Pudło, Kep. Albo świadomie nas mistyfikują, albo zetknęliśmy się tu zupełnie z nową wartością społeczno-biologiczną, całkowitym brakiem zainteresowania w stosunku do wszystkiego, obojętne co by to nie było. I w jednym, i w drugim wypadku niczego nie uzyskamy. Nie ma wspólnych zainteresowań, nie ma kontaktu.

– Spokojnie, Bibl – przerwał mu Kapitan. Patrzył wyłącznie na Bibla, ignorując Hedończyków. – Zdaje się, że zapomniał pan o tym, co jest najważniejszą cechą badacza kosmicznego. Wynika z tego, że będziemy musieli zbierać te tak tu niepopularne ścisłe informacje po troszeczku. Mimo wszystko są i takie. Czego, na przykład, uczą ich w szkole?

– Bójek, gier i tworzenia mitów – roześmiał się sarkastycznie Bibl.

Hedończycy milczeli.

– Dlaczego nam nie przerywacie? – zapytał Kapitan.

– Przecież porozumiewacie się między sobą. Myśl jest zamknięta

– Mówimy o ścisłej wiedzy. Uważam, że taka jednak u was istnieje – powtórzył Kapitan. – Czym nas obezwładniliście?

Jasnoskóry Hedończyk machnął ręką – Bibl gotów był przysiąc, że wykonując ten ruch nie miał on niczego w dłoni – i pokazał Kapitanowi coś w rodzaju klucza francuskiego z bladoniebieskiego metalu.

– Paralizator. Strzela molekułami gazu usypiającego. Możesz sobie wziąć.

Rzucił Kapitanowi błękitny pseudoklucz i natychmiast podał oszołomionemu Biblowi drugi taki sam.

– Widziałeś cudeńka? – roześmiał się Kapitan i zapytał: – A dlaczego „granatowy”, którego okładano „biczami”, nie użył paralizatora?

Nieoczekiwanie odpowiedział atleta siedzący obok:

– Bo takie są zasady gry. Tym „granatowym” byłem ja. W tych samych warunkach co „błękitni”. Nawet bez koszuli ochronnej. – Dotknął jednego z jej sznureczków.

– A pan wątpił, że posiadają oni jakieś ścisłe informacje – powiedział Kapitan – Widać, że o niektórych sprawach są dobrze poinformowani. Ciekawe, jak się do siebie zwracają? Mam nadzieję, że nie jednym z dwunastu wymyślonych wariantów?

Odpowiedź otrzymali od razu. Znowu odpowiadał jasnoskóry, najwidoczniej cieszący się wśród Hedończyków największym autorytetem. I co ciekawe, mimo braku intonacji myśli nie zawsze były anonimowe! Czasami ich natężenie pozwalało odgadnąć autora.

– Imiona nasze są ustalone, choć niestałe – wyjaśnił. – W kręgu niemowlęcym obchodzą się bez nich, „błękitni” wybierają je opierając się na wskazówkach maszyn liczących. Najczęściej są to nazwy przedmiotów i zjawisk otaczającego świata, czasem oddzielnych pojęć. „Granatowi” mogą zmienić imię: ich horyzonty są szersze, a w związku z tym większa możliwość wyboru. Ja zachowałem poprzednie – Grom.

Hedończyka, którego kosmonauci poznali podczas pierwszej rozmowy w „kolbie” nazywano Biczem. Imię atlety, który wytrzymał walkę z „błękitnymi”, zabrzmiało różnie. Kapitan „usłyszał” Mężny, a Bibl – Wytrwały. Przyjęli Wytrwałego. Imię kobiety dawało jeszcze większą możliwość wyboru: Drzazga, Igiełka, Szpilka. Wybrali Igiełkę.

– A czego uczą was w szkole oprócz gier i wyobraźni? – zapytał Bibl.

– Dlaczego „i”? Wyobraźnia to także gra.

– No, a nauki ścisłe? Matematyka, fizyka, chemia?

Odpowiedź nie padła od razu. Hedończycy znowu popatrzyli po sobie.

– Ostatnie dwa pojęcia są u nas w ogóle nie znane. Uczymy się tylko matematyki.

– Podstawowej czy wyższej?

– Rozumiemy wasze pytanie następująco: podstawowa to liczenie na tablicy za pomocą cyfr, wyższa to działania na dowolnych liczbach w pamięci.

– A geometria, algebra, analiza matematyczna?

– Pewne elementy o wyższym stopniu trudności matematycznej są nauczane już w kręgu dojrzałości. Ale również jako gra czy też hobby.

– To nawet zabawne, że nasze myślowe tłumaczenie zaczyna zahaczać o żargon – szepnął Bibl do Kapitana.

– Nie zabawne, lecz straszne. Wynikałoby z tego, że nie znają ani wytrzymałości materiałów, ani mechaniki budowlanej. Jak więc budują?

– My nie budujemy.

– Ale ktoś buduje.

– Nikt nie buduje. Wszystko zostało zbudowane dawno i na zawsze.

Kapitan i Bibl tylko popatrzyli po sobie: już im brakowało słów.

– Może chodziło wam o budownictwo logiczne? – padło tak samo anonimowe, jak zresztą większość w całym tym dialogu, pytanie.

– A co to takiego budownictwo logiczne?

Na różowej ścianie pojawił się nagle prostokątny, podświetlony od wewnątrz biały ekran, a w jego środku żółty kwadrat. Natychmiast przykleił się do niego czarny krąg, a z boku czerwony wielokąt. Z wierzchołków popełzły w różne strony łańcuchy nasuwających się jeden na drugi sześcianów i sześcianików, kolejno zmieniających barwę. Trójgraniaste linie przeszyły je jak bagnety i owinęły się spiralą wokół kwadratu – ojca.

– Abstrakcyjne malarstwo filmowe – mruknął Bibl – wczesny kubizm. Ale nawet dla takiej bzdury konieczna jest znajomość geometrii, choćby w obrębie dwóch pierwszych lat. Obawiam się, że czegoś tu nie zrozumieliśmy.

– Zaczynam rozumieć – odezwał się Kapitan. – Patrz!

W wolnym, nie zakreślonym kącie ekranu od czarnego kręgu popełzła w górę cieniutka linia, utworzyła ściętą ażurową piramidę z wysuniętym z boku ramieniem. Rysunek dźwigu budowlanego w konwencji sprzed stu lat – pomyślał Bibl. – Ciekawe, kto jest autorem tego arcydzieła? Hedończycy również okazali zupełnie nieoczekiwane zainteresowanie. Popatrzyli po sobie, pomrugali, ich źrenice rozszerzały się i zwężały i nagle wszyscy, jak jeden mąż, odwrócili się w kierunku Kapitana.

– To ty?

– Narysowałem im schemat dźwigu budowlanego, tak, jak robiłem: w dzieciństwie – wyjaśnił Biblowi Kapitan.

– Tak właśnie pomyślałem – odezwał się Bibl. – Cień realizmu w ich malarskich abstrakcjach. Myślowym malarstwie – poprawił się. – Jeszcze jeden przykład ich oderwania się od realnego życia. Ciekawe, komu i po co było to potrzebne.

„Zamknięta” replika Bibla nie doszła chyba do Hedończyków. Milcząco, ale z bardzo dużym ożywieniem rozmawiali między sobą. Bibl natychmiast to zauważył: wyraz ich oczu zmieniał się gwałtownie. Nagle kobieta wstała i zauważywszy, z jak napiętą uwagą Bibl się im przygląda, uśmiechnęła się, podobnie jak jej współplemieńcy, wyłącznie kącikami ust. Ale jej myśl odpowiedź adresowana była najwyraźniej do wszystkich.

– Zanim spotkaliśmy się tutaj, brakowało mi ośmiu jednostek. Teraz będę miała więcej. Do zobaczenia w Aorze.

– Daleko? – zainteresował się Bibl.

– Moja szkoła znajduje się po tamtej stronie równika. Ale ciebie interesują środki transportu? Nie mamy ich. Wychodzę stąd i wchodzę do siebie.

– Błyskawiczne przemieszczenie w przestrzeni?

– Tak. U nas nie ma odległości. Wszystko to jest bardzo proste – znowu uśmiechnęła się, odebrawszy niewypowiedzianą myśl Bibla. – Musimy tylko pomyśleć o tym, gdzie powinniśmy być i zaraz się tam znajdujemy.

Z tymi słowami roztopiła się w różowej mgiełce ściany.

– Jeszcze jeden test i rozdzielicie się – powiedział Grom.

Kapitan odpowiedział zdziwionym spojrzeniem: wyjaśnij! Hedończyk milczał.

– Co to znaczy „rozdzielicie się”? – podniósł głos Kapitan.

– Chwileczkę – skrzywił się Hedończyk. Najwidoczniej drażnił go podniesiony głos ludzkiego głosu. – Przecież powiedziałem: jeszcze jeden test.

Pośrodku pokoju zawisnął między nimi w powietrzu półmetrowy sześcian podzielony na czarne i żółte sześcianiki – dwanaście w każdym rzędzie. W przezroczystej, mimo zabarwienia, przestrzeni sześcianików widniały podświetlone od wewnątrz szare i żółte figurki.

– Kłast – powiedział Hedończyk. – Gra.

– Rozumiem – Bibl nie okazał zdziwienia. – Coś w rodzaju szachów o wyższym stopniu trudności. Mamy coś podobnego, tylko rozmieszczone na płaszczyźnie, a u was zaś jest to w przestrzeni. W naszej grze są sześćdziesiąt cztery pola, a u was tysiąc siedemset dwadzieścia osiem. Każda figura najprawdopodobniej porusza się inaczej, z prawem usunięcia z gry zbitych figur przeciwnika i zajęcia odpowiedniego gniazda w przestrzeni sześcianu.

– Będziesz grać w kłast – zauważył Hedończyk. – Bez maszyny uczącej.

– Dobrze trafiliście – uśmiechnął się Kapitan. – Przecież on zdobył pierwszą kategorię w szachach. Prawie mistrz. A ja dziękuję. Nie gram.

Hedończyk albo nie zrozumiał, albo nie miał ochoty komentować jego wypowiedzi. Uważnie popatrzył Kapitanowi w oczy i posłał myślową replikę:

– A więc rozdzielimy się. Twój towarzysz, po tym, jak zapozna się z grą, wróci do siebie do stacji, a ty zostaniesz z nami.

– Po co?

– Żeby się spotkać z Nauczycielem.

– Tej szkoły?

– Nie, planety. Całego rozumnego świata.

– Dlaczego ja? Przecież możemy pójść we dwóch.

– Koordynator wzywa tylko ciebie. Informacja nie podlega korekcji.

– A jeżeli się nie podporządkujemy?

– Macie prawo. Wrócicie obaj. Ale z Nauczycielem już się nie zobaczysz. Nigdy.

Kapitan zamyślił się. Zdaje się, że nadarza się sposobność rozszyfrowania tej do tego momentu dokładnie zaszyfrowanej cywilizacji. Ten Nauczyciel na pewno wie więcej, ma większe możliwości niż jego „granatowi” podopieczni. Westchnął i rzekł:

– Chyba warto zaryzykować, Bibl. To ma sens.

– To nie ma sensu. Odpowiada pan przed całą załogą, Kep. Zgodnie z regulaminem panu nawet zabrania się podejmować takie ryzyko.

– Narażamy życie w czasie każdej minuty każdego spaceru po kosmosie. Życie! Przecież mogliby nas dziesięć razy go pozbawić jeszcze przed tym spotkaniem, a nie zabawiać nas szachowymi sześcianami. Nie, Bibl, zaryzykujemy. Znajdzie pan „Portosa” za pomocą kompasu, wyjście z fazy zostanie otwarte, no a do stacji jakoś się pan dostanie. Mnie zaś chyba dostarczą.

Hedończycy odparli bezdźwięcznie:

– W imieniu Nauczyciela.

– Tylko wyjaśnijcie nam, na litość boską, kto to jest ten Nauczyciel? Naczelny władca? Kapłan? Uczony?

– Nie wiemy.

– Czy ktoś z was go widział?

– Nie, nigdy.

– Może macie portrety, rzeźby, fotografie?

– Nie rozumiemy. Nieznane pojęcia.

– Któż to więc jest, superman czy superrobot?

– Mózg.

Rozdział VIII

Bibl powraca. Miasto błękitnego słońca.

Bibl nie musiał szukać „Portosa”. Po prostu przeszedł przez różową błonkę powietrzną i znalazł się obok pojazdu. „Portos” stał podobny do żółwia, unosząc się tuż nad ziemią z wysuniętą do przodu główką emitora osłony siłowej. Gdy na drodze trafiała się trudna do pokonania przeszkoda, całe urządzenie natychmiast chowało się do środka korpusu, a pole ochronne osłabiało uderzenie, – odrzucając pojazd do tyłu. Przy postoju emitor wysyłał wiązkę pola ochronnego w stronę każdego zbliżającego się obiektu, obracając się jak żywy w jego kierunku. Bibl przestawił dysk na bransolecie: główka natychmiast schowała się, drzwi wejściowe cofnęły się na zawiasach i „żółw”, nie zmieniając wyglądu, przygotował się do skoku.

Bibl zrobił to wszystko, co zrobiliby w takich przypadkach Kapitan i Mały: zamknął luk wejściowy, usiadł za pulpitem sterowniczym, znowu włączył emitor osłony i nastawiwszy na skali odpowiednią cyfrę przycisnął włącznik z literami „P P” – prędkość początkowa. „Portos” skoczył i unosząc się nad krzewami ruszył płynnie w kierunku znajomy alei eukaliptusowej. Bibl nie wybierał drogi, leciał po prostej, wiedząc, że wcześniej czy później zielona trąba powietrzna wyprowadzi go na czarną pustynię, z której tu przybył. Tak poradzili mu chłopcy w niebieskich koszulkach siatkowych. Bibl zamyślił się. W gruncie rzeczy ja mało na Ziemi wiedzą o formach rozumnego życia w kosmosie. Nie zdają sobie sprawy, jak wielopostaciowe jest to życie i jakie zagadki nie do odgadnięcia stawia czasami przed badaczami. Teorię wielofazowości świata do tej pory wyśmiewają oponenci Merle’a z ziemskich akademii, a na Hedonie każdy niedowiarek może bez żadnego kłopotu sprawdzić ją doświadczalnie. Dlaczego? Jakie warunki powstają tu podczas przesunięcia faz? Kiedy otwierają się „wejścia” i „wyjścia”? W jaki sposób można sobie wyobrazić cywilizację na Hedonie, jeżeli niezrozumiały jest sam jej sens? Co Hedończycy osiągnęli? Nieśmiertelność? Przecież Bibl i Kapitan widzieli martwych. Gdzie się więc zaczyna i gdzie kończy życie, które modeluje wszystkie szczeble drabiny wzrostu według jednego wzoru? Jaki jest socjalny kształt tego społeczeństwa, jeżeli jego technosfera osiągnęła poziom niewyobrażalny dla Ziemianina? A poziom ten osiąga się, jak się okazuje, poprzez zabawę w klocki, liczenie w pamięci i dziecięce fantazjowanie. Jakże może istnieć społeczeństwo, które nie przejawia zainteresowania nowym, poznanie świata sprowadza do tworzenia mitów. No i po co ono istnieje, jeżeli otrzymując wszystko, nie oddaje niczego w zamian? I w gruncie rzeczy, od kogo otrzymuje, komu nie oddaje niczego?

Bibl przypomniał sobie koniec rozmowy w „kolbie”, kiedy to Hedończyk oznajmił Kapitanowi, że Nauczyciel, który się nim zainteresował, to tylko mózg.

– Elektroniczny czy żywy? – zapytał Kapitan i otrzymał odpowiedź, że żywy.

– Gdzie się znajduje?

– W specjalnym płynie odżywczym.

– Ale gdzie, w jakim miejscu?

– Nie wiemy.

– To jak mnie do niego zaprowadzą?

– Nikt cię nie będzie prowadzić. Wyjdziesz stąd i znajdziesz się od razu w Wiecznym Skarbcu.

– Razem z wami?

– Nie. Nauczyciel wzywa tylko ciebie.

– Coraz lepiej! Cóż to takiego, sanktuarium? Świątynia? Kolumbarium?

– Nie wiemy.

– Co wy w ogóle wiecie?

– Że jest.

– Bez ciała?

– Tak.

– Bóg?

– Nie. Nie oddajemy mu czci.

– Informatorium?

– Nie. Informację zbiera i wykorzystuje Koordynator.

– Rozumie pan coś z tego, Bibl?

Bibl odparł, że nie tyle rozumie” co przypuszcza. Mózg to programista, a Koordynator to maszyna licząca, komputer cybernetyczny, który w jakiś sposób organizuje i reguluje życie planety.

Następnie Kapitan zniknął w zielonej mgiełce za błonką, a Bibl wrócił do „Portosa”. Zadziwiająco wygodna rzecz to błyskawiczne przemieszczenie w przestrzeni. Nie potrzeba żadnych samolotów, śmigłowców, nawet „pasów”. Pomyślałeś, krok i już jesteś w innym miejscu; jakby ktoś złożył kartkę papieru i dwa punkty na jednej linii połączyły się w jeden. Taka rzecz się nie śniła żadnemu specowi od przestrzeni. A z jaką prędkością to się odbywa: po prostu z prędkością światła, czy „nad”? Bibl nie był fizykiem i jego stosunek do wygód, jakie dostarczało tutejsze życie, niewiele odbiegał od postawy Hedończyków. Ciesz się, bracie; i tyle.

Jak mu wyjaśnili „tubylcy” o śmiesznych imionach, Bibl mógł natychmiast się znaleźć w rejonie stacji albo nawet wewnątrz niej, przynajmniej w obrębie korytarza parteru – nieprzypadkowo Dok i Pilot „Hedony 2” woleli siedzieć na piętrze: na tym poziomie miraże się nie pojawiały – ale Bibla nie skusiła możliwość takiej materializacji w kręgu towarzyszy. Trzeba było nie tylko wrócić do domu, ale również przyprowadzić „Portosa”, którego zabezpieczeń nie mogła pokonać nawet hedońska technika. Musiał więc skorzystać z zielonego wiru powietrznego, który wreszcie pojawił się zza drzew, i który natychmiast przeniósł pojazd na czarne przedpole wokół stacji. Wychodząc z wozu Bibl zauważył biegnące na spotkanie figurki – barczystą i wysoką, a obok niższą i szczuplutką – przypominające długopis i nieproporcjonalny do jego rozmiarów, dwa razy większy futerał. A po minucie Mały i Alik już obejmowali kolegę, zaglądając mu przez ramię do wnętrza kabiny.

– A gdzie Kapitan? – zapytali obaj z niepokojem.

Bibl rozwiał ich obawy. Ale Mały zasępił się.

– Nie powinieneś był się zgodzić. Nie należało się rozdzielać.

– Kep nalegał. I, jak sądzę, miał podstawy. Kontakt wymagał rozdzielenia się.

– Jaki tam kontakt? Bzdura. Najpierw was postrzelili jak kaczki nad bagnem, potem wpakowali do klatki, położyli spać na powietrznych łóżeczkach, tlenowym winkiem napoili. A kiedy zaczęli rozmowę, to czego się dowiedzieliście? Czego uczą, na czym siedzą, co piją, w co grają. A jak się przemieszczają w przestrzeni, jak przez ściany przechodzą, jak spirytus z powietrza pędzą, tego nawet oni sami nie wiedzą. Może to wcale nie jest szkoła, tylko małpi rezerwat.

– Mały ma rację – wtrącił się Alik. – Bardzo trafne określenie.

Czego się wymaga od małpy w niewoli? Przede wszystkim, żeby uwierzyła w swoją swobodę i szczęście, żeby ciut-ciut kombinowała i przedrzeźniała człowieka. Na przykładzie jej zachowania ktoś prowadzi sobie tylko zrozumiałe doświadczenia, robi jemu tylko potrzebne obserwacje i wyprowadza wypływające z tych obserwacji wnioski. Dowiedzieliście się, kto? Nie!

To rozgorączkowanie Alika było jakieś dziwne. Zupełnie, jakby wiedział o czymś nowym, zaskakującym. Domyśleć się tego nie było wcale trudno: to, o czym Alik wiedział, dosłownie wypisane było na jego twarzy, Mały nawet zwrócił mu uwagę:

– Nie pleć.

– Rozrabiacie, chłopaczki – powiedział Bibl. – Co ukrywacie? Mały odpowiedział ociągając się i niechętnie ważąc każde słowo:

– Nie lubię gadaniny. Tutaj, zanim się zacznie mówić, trzeba dużo przemyśleć. A my nie zdążyliśmy. Jesteśmy tu zaledwie od godziny.

Rozmowa toczyła się przy obiedzie, który Alik przygotował naprędce, ale zgodnie z zasadą „ani grama syntetyki”. Wrócili rzeczywiście godzinę temu z wyprawy pojazdem, pozostałym w spadku po ekspedycji, która wróciła na Ziemię. Mały wyregulował ochronny deflektor i zwołał Alika: „Dość tego grzebania się w rupieciach korytarza. Przejdziemy się na ocean”. Alika, oczywiście, nie trzeba było długo namawiać. Bez przygód dojechali do wody, niebieskawej z wyglądu, zupełnie jakby zabarwionej farbką; była błękitna nawet tuż przy brzegu. „Wykąpiemy się?” – zaproponował Alik. „E tam – machnął ręką Mały – jeszcze jakąś cholerę złapiemy”. Otoczenie również nie zapowiadało żadnych przygód – obtopiony czarny brzeg, stromo spadający do wody, lekka bryza od oceanu i błękitne słońce w zenicie. Wcale nie grzało, żar lał się z drugiego, zniżającego się ku zachodowi, a błękitne tylko rzucało wokoło ultramarynowe odblaski. „Nie podoba mi się to wszystko” – powiedział Mały i szybkim krokiem ruszył w kierunku „Portosa”. Speszony Alik również poszedł za nim. Nie było tu nic ciekawego, nie mógł zrozumieć nagłego niepokoju kolegi. Lecz Małego wyraźnie coś zaalarmowało.

– Dlaczego? – zainteresował się Bibl.

– Przeczucie. Wydawało mi się, że coś się nagle powinno zdarzyć. I zdarzyło się.

W odległości jakichś pięćdziesięciu metrów od nich – widzieli to już przez szkła wizjera pojazdu – na czarnym kamieniu wyrósł nagle olbrzymi, pąsowy wachlarz, podobny do drżących na wietrze gigantycznych płatków tulipana. Porównanie wymyślił Alik. Nie przepadający za „artystycznymi” wizjami Mały poprawił: „Takie same strzępy mgły, tyle że czerwonej”. W tych strzępach ciemniało jądro, podobne do kineskopu z zamglonym obrazem telewizyjnym. Mały włączył pole ochronny i gwałtownie ruszył w tym kierunku. Szok trwał tylko jedno mgnienie zupełnie jakby ktoś przekręcił kontakt: jasno-ciemno – znowu jasno tylko krajobraz inny.

Jechali przez miasto: nie po mieście, a właśnie przez, przeszywają ulice, domy, wieże, wiadukty, dziwne budowle, przepełnione łudź i przypominające dworce albo puste jak hale fabryczne, w których skończono już pracę. Podobieństwo do hal fabrycznych narzucały quasi-taśmy transporterów, przenoszące bez widocznych podpór jakieś przedmioty o nieznanym kształcie i przeznaczeniu. Obejrzeć je było trudno, prawie niemożliwe: pojazd poruszał się bardzo szybko, sytuacja zmieniała się co sekundę. Ale bodaj najciekawsze było to, że ruch pojazdu nie powodował żadnych zmian w otaczającym go życiu, że fizycznie nie wchodził on w skład jego przestrzeni, a przenikał je niematerialny Latający Holender.

– Dziwne – powiedział Bibl, zaskoczony – przeszliście „wejście” ale nie weszliście do fazy.

– Podobnie jak Mały nie zna pan równań Merle’a – odparł Alik – a Merle dopuszcza istnienie ruchu okołoprzestrzennego, międzyfazowego. W taki właśnie sposób poruszaliśmy się również my, obserwując ich fazę z boku, jak program telewizyjny. Czy program telewizyjny może zapewnić takie przenikanie w jego teleświecie? Może. Tak to właśnie objaśniałem Małemu, a ten tylko rękami macha.

Mały nie machał rękami. Zasępiony przypomniał sobie to, co widział. Co za różnica, z jakiego miejsca oglądało się obraz, którego nie jest się w stanie objaśnić. Był on zupełnie niepodobny do zielonej idylli brodatych niemowlaków i wygolonych uczniaków. W błękitnym świecie – a wyglądał on właśnie tak, jakby patrzyło się na niego przez okulary z błękitnymi szkłami – wszystko pracowało; i ludzie, i przedmioty. Przedmioty latały, właśnie latały, a nie były przenoszone czy przewożone – ledwo widoczne w pędzących prostych lub spiralnych potokach, pojawiające się, to znów znikające, materializujące się, to znów rozpadające się w nicość. Ludzie nie poruszali się bezcelowo: wykonywali swe czynności bez odpoczynku, bez rozglądania się na boki. Nawet nie próbując określić, co robią, śmiało można było stwierdzić, że są oni zajęci pracą, która bez reszty pochłania ich uwagę.

– Ludzie? – przerwał pytaniem Bibl. – Takie same dwumetrowe nagusy?

– Nie – odparł Alik – tamci to coś w rodzaju Małego, a ci sięgają nam najwyżej do ramienia. Ale obserwując z przestrzeni międzyfazowej widzieliśmy wszystko w innych proporcjach, albo zetknęliśmy się tu z całkiem inną rasą.

– A twarze, odzież?

– Według mnie byli ogoleni. Kurteczki noszą króciutkie, jednokolorowe. Coś w rodzaju niebieskich dzwoneczków. Dokładnie nie mogę określić: zbyt szybko zmieniało się wszystko. Niech pan spróbuje u nas na Ziemi puścić przez Paryż czy Londyn szklaną torpedę na wysokości półtora, dwóch metrów i z prędkością ponad dwieście kilometrów na godzinę. Dużo pan zauważy ze środka tej torpedy?

Pewne obserwacje zdążyli jednak poczynić. W mieście tym zupełnie nie stosowano kół – ani na ulicach, ani w maszynach – tylko przeguby i macki manipulatorów. Tablice świetlne zamiast pulpitów. Hale maszynowe o gigantycznych rozmiarach, z maszynami przezroczystymi jak kryształ. Niezwykłe zwierciadła, wielkie jak jeziora – ni to pochłaniacze energii słonecznej, ni to kondensatory jakichś innych rodzajów promieniowania świetlnego. Fantastyczne, topologicznie powyginane powierzchnie budynków. Nieruchoma, matowa kopuła nieba. Jadowity lazur jezdni i podłóg. Wszystko to przemknęło przed nimi w trakcie półgodzinnego seansu malarskich i graficznych abstrakcji.

Alik skończył opowieść i filuternie popatrzył na Bibla.

– No i co pan, panie profesorze, powie o społecznej strukturze cywilizacji Hedony?

– Nie pleć – znowu upomniał go Mały.

– Po pierwsze – zagiął palec Bibl – nie widziałem tego, co wy widzieliście. Po drugie, widzieliście wszystko niewyraźnie i krótko. Po trzecie, wasza opowieść o tym, co widzieliście, jest delikatnie mówiąc niezbyt spójna i dokładna.

– Słusznie – przerwał mu Mały. – Zupełnie niedokładna. Same cuda. A może jest tu pięć cywilizacji, po sztuce na słońce?

– Pustynia jest martwa.

– No to cztery. Jakimi faktami dysponujemy, żeby wyciągnąć określone wnioski?

– A próbowałeś zestawić te wnioski? – nie poddawał się Alik. – A ja zestawiłem. I wyciągnąłem wnioski. Tu są nie cztery cywilizacje, lecz jedna. Technokratyczna. Mózg, jak powiedział Bibl, to programista, a Koordynator jest urządzeniem, które wprowadza program w życie. A przy nich, powiedzmy, działa rada złożona z pięciu, sześciu mędrców, którzy nadzorują program i jego wykonanie. Ludzie w mieście to uczeni i pracownicy, ludzie w zielonym rezerwacie to morskie świnki, które są karmione, pojone, uczone zgodnie z programem jakichś badań albo po prostu dla rozrywki. Inna rasa, być może nawet sztucznie wyhodowana. Humanoterrarium Zoo.

– Zimno, zimno – powiedział Kapitan, wchodząc do pokoju – jesteś teraz jeszcze dalej od rozwiązania zagadki tej planety. A rozwiązanie, zapewniam was, będzie całkiem nieoczekiwane.

Rozdział IX

Opowiadanie Kapitana. A jednak nie rozwiązanie.

Byliście kiedyś u wirusologów w Nowych Czeremuszkach? Mówię o nowym szpitalu otwartym pięć czy sześć lat temu. Jak okiem sięgnąć biało, bialutko, błyszcząco śnieżna i bezkresna przestrzeń. Nawet ściany nie są widoczne, ponieważ nie mają wyraźnie zaznaczonych granic. Wszystko zaokrąglone, wygładzone jak lodowisko hokejowe w Pałacu Sportu. Najmniejszy mikroorganizmik, który Bóg wie, jakim cudem mógłby się tu dostać, natychmiast zginie w tej sterylnej białości. Nawet okien nie widać, szkła są jakby zaprószone połyskliwym szronem, a wokół nich, oczywiście, nie ma ani ram, ani występów, ani parapetów. Zdrowy człowiek w tym pałacu Królowej Śniegu natychmiast traci humor.

Taki właśnie widok zobaczyłem po wyjściu z „kolby” pod sklepienia Wiecznego Skarbca Mądrości. Prawdę powiedziawszy, sklepienia nie było. Na nieokreślonej wysokości wisiało nad głową kłujące, brylantowe niebo, niepostrzeżenie przechodzące w ściany i podłogę. Podłoga stawała się coraz twardsza, błyszczący połysk coraz bardziej matowiał, a światło padało wokoło nie wiadomo skąd – czyste, jasne, nie drażniące.

Wreszcie oczy, przywykłe już do białości, zauważyły w środku tego śnieżnego palazzo coś w rodzaju bardzo dużego akwarium, utrzymującego się nad podłogą bez żadnej widocznej podpory. Woda w nim była przezroczysta, niczym nie zmącona, ale widocznie spoista i gęsta; najprawdopodobniej wcale nie była to woda, a jakiś koloid, ponieważ zanurzony w tę quasi – wodę przedmiot nie wywoływał żadnych zmian w otaczającym go ośrodku – ani fal, ani pęcherzyków. Przedmiot ten duży, szary, podobny do jądra orzecha włoskiego powiększonego do metra w średnicy. Nie znajdował się w jednym miejscu, lecz pływał, pulsując nieco, obracając się lekko, to zniżał się, to unosił się ku górze w granicach centymetra. Nie był jednobarwny; nierównomiernie, ale bez przerwy mienił się to jaskrawymi, to wyblakłymi plamami. Od razili domyśliłem się, że jest to właśnie mózg – niewiarygodnie powiększony i prawie całkowicie pozbawiony cech, które charakteryzują go w atlasach anatomicznych. W każdym razie nie odnalazłem ani granic półkul, ani płatów czołowych, ani skroniowych, ani potylicy, ani móżdżku. I mimo wszystko właśnie to było Nauczycielem, skupiskiem mądrości chronionej w Wiecznym Skarbcu, źródłem oczekujących nas, Ziemian, kontaktów.

Odczuwałem już przedsmak ich początku, pytając sam siebie: cóż dzieje się w tym prawie bezkształtnym skrzepie – skrzepie życia albo dokładniej, wyższej formy materii. Jakie procesy tam zachodzą, jakie fale, sygnały elektryczne, błyskawiczne zmiany struktury komórek? Ile miliardów neuronów kieruje nieskończonym potokiem obrazów, wspomnień, myśli wydobywanych z martwego archiwum pamięci? Pulsuje, zmienia barwę, a więc żyje, może za pośrednictwem jakichś czujników widzi i ocenia mnie. Może jego potencjał umysłowy tysiąckrotnie przekracza ludzki, ale przecież i my, jak to się mówi, nie jesteśmy od macochy. Zaczniemy.

I kontakt się rozpoczął, bezdźwięczny i bezosobowy jak kolokwium albo egzamin. Pamiętacie pytania na tablicy świetlnej i nasze odpowiedzi na karteczce oznaczonej tym samym numerem? Nikt nie palił, nie kaszlał, nie podnosił głosu, nie pił herbaty z cytryną. Pytano nas – i odpowiadaliśmy. Tutaj procedura ta odbywała się w jeszcze bardziej prostej formie. Ktoś w moim mózgu w tak samo bezdźwięczny i bezosobowy sposób zadawał pytanie, a ja, zastanowiwszy się nad odpowiedzią, powtarzałem ją w myśli. Nawet tablicy świetlnej nie było i nic nigdzie nie było drukowane.

– Skąd jesteście? – padło pierwsze pytanie.

Odpowiedziałem.

– Możesz wyobrazić sobie mapę Galaktyki i położenie na niej waszego Systemu Gwiezdnego?

Spróbowałem to zrobić, przypomniawszy sobie szkoleniowe mapy gwiezdne. Nie wiem, udało mi się to czy nie, mój bezkształtny rozmówca, pływający w przezroczystym syropie, widać doskonale wszystko zrozumiał, ponieważ odzew był dokładny i natychmiastowy.

– Znamy ten system. Nawet próbowaliśmy się z nim skontaktować, ale bez skutku.

– Dawno?

– Wyjaśnij mi wasz system pomiaru czasu.

Znowu, uciekając się do map, wyjaśniłem, jak umiałem, zasady ruchu Ziemi po jej orbicie i odpowiadające im wykresy, pojęcia roku, miesiąca, doby, godzin i minut, istotę systemu dziesiętnego, prędkość światła i związaną z nią kosmiczną skalę pomiaru. Myślałem długo i nieskładnie: nie wiadomo czemu pchały się na myśl obrazki z życia szkolnego. Starałem uwolnić się od natrętnych skojarzeń, takich na przykład jak błąd, który zrobiłem w egzaminacyjnym zaliczeniu równań Maxwella, jąkałem i plątałem w myślach, ale wreszcie zdołałem wydusić z siebie coś sensownego. Natychmiast, bez żadnej pauzy, jak błysk światła odezwała się w mojej świadomości odpowiedź na moje pytanie „czy dawno; próbowali skontaktować się z planetami Systemu Słonecznego”.

– Dwa i pół tysiąca lat temu według waszego systemu pomiaru czasu.

Nie zdążyłem nawet przemyśleć „usłyszanego”, kiedy w mojej świadomości dosłownie eksploatowało następne pytanie. Energia tych pytań była tak wielka, że działała jak nakaz hipnotyzera. Z Hedończykami w siatkowych koszulkach rozmawialiśmy jak dyplomaci za okrągłym stołem, a tu stałem jak żołnierz i składałem raporty w odpowiedzi wybuchające w mych myślach pytania Nauczyciela. Przecież ten szary, prawie nieruchomy kawałek biomasy w nieznanym koloidalnym roztworze, był właśnie tym, co pozostało z żywego kiedyś Nauczyciela, i kontynuowało obecnie jego długowieczną egzystencję na tej planecie. I nie pytań, lecz rozkazów Nauczyciela „wysłuchiwałem” jak posłuszny uczeń, niezbyt przekonany o tym, że jestem dobrze przygotowany do odpowiedzi.

– Myśl tylko o tym, co pozostawiłeś u siebie na Ziemi. Twój dom,; twoje miasto, twój zakątek planety. Chcę znać wygląd waszego świata. Nie martw się o właściwą kolejność i nie bój się luźnych skojarzeń.

– Na to potrzeba czasu – powiedziałem.

– Dla mnie czas nie istnieje, dla ciebie jest on ograniczony tylko przez proces przypominania.

Nagle, z niesłychaną precyzją uzmysłowiłem sobie, że mogę odtworzyć w pamięci wszystko, co zechcę. Nagle zobaczyłem ulicę Gorkiego, Prospekt Kalinina, granitowe nadbrzeża rzeki Moskwy i Bzowy Bulwar” na którym stare lipy szumiały pod naszymi oknami. Zobaczyłem cichą ulicę, po której bezdźwięcznie płynęły na poduszce powietrznej różnokolorowe pudełka samochodów, szerokie, niezbyt zatłoczone trotuary, gdzie przechodzień, który zatrzymał się przy lustrzanej witrynie sklepu, mógł usłyszeć tylko odgłos kroków po asfalcie, drobny stukot obcasów, miarowy tętent ruchomych chodników i urywki rozmów, przypominającej szuranie żwiru przemywanego na brzegu morską falą. W skojarzeniach przypomniałem sobie Picundę i bułgarski Słoneczny Brzeg, ciepło nagrzanej słońcem plaży, smak słonej wody.

– Przełącz się – przerwała mi obca myśl. – Chcę znać poziom waszej nauki, waszego wyposażenia technicznego, waszych więzi społecznych.

Zdołaliśmy już poznać charakter tutejszego telepatycznego sposobu porozumiewania się, wszyscy wiemy, jak wdziera się w świadomość myśl z zewnątrz, jak się ją odbiera i tłumaczy na język naszych pojęć i obrazów. Jeżeli się przyzwyczaić, taki sposób porozumiewania niewiele się różni od słownego, nie przytłacza, nie męczy. Ale tu, w tym białobrylantowym chramie, rozmowa przebiega inaczej. Energia koncentratu myśli zanurzonego w płynny kryształ akwarium nie tylko przytłaczała i obezwładniała, ale również jak gwałtowny prąd powietrza przedmuchiwała mózg, oczyszczając go od wszystkiego co zbędne, mylące, utrudniające skoncentrowanie się i przeanalizowanie spraw podstawowych. Faktycznie nie należałem już do siebie. „Przełącz się” – mówiono mi, i przełączałem się bez protestu. Ale to tylko łatwo powiedzieć: współczesny poziom nauki i techniki. Spróbujcie to określić w rozmowie, do której się nie przygotowaliście. A przecież miałem od razu wybrać i uogólnić główne problemy spośród tych, które ludzkość rozwiązała na współczesnym poziomie wiedzy. Jak mi się udało, sam nie wiem, ale widocznie udało się, ponieważ bezdźwięczny „głos” zatrzymał mnie:

– Dosyć. Już wiem, że za wami jest już okres niemowlęctwa i dzieciństwa cywilizacji. Podbiwszy kosmos zbliżyliście się do okresu młodości. Ale wiek dojrzały jest jeszcze daleko przed wami. Wasza myśl nie uzyskała władzy nad materią, nie opanowała dróg wszechświata. Rozumiem teraz, dlaczego nasze sygnały nie zostały odebrane.

Ja też zrozumiałem. Cóż mogli odpowiedzieć na sygnały Hedończyków nasi przodkowie w Babilonie i Tebach? Uśmiechnąłem się nawet, przypuszczając, że mój współrozmówca nie dostrzeże nietaktu. I nie omyliłem się. Mózg posłał w odpowiedzi nieoczekiwaną replikę:

– To nie byli wcale Hedończycy. Nasza tutejsza cywilizacja jest młoda. Ma nie więcej niż tysiąc lat.

Bez słowa otworzyłem i zamknąłem usta – nawet nie pamiętam pytania, które miałem na końcu języka. Po prostu zgłupiałem z zaskoczenia. Jeżeli to mistyfikacja, to po co, w jakim celu? Jeżeli nie, jeżeli właściwie zrozumiałem odpowiedź mego milczącego współrozmówcy, to od razu rodziły się dalsze pytania. Jakaż więc cywilizacja próbowała się skontaktować z Ziemią dwa tysiące lat temu? Gdzie się podziała? Skąd wzięła się tutejsza? Dlaczego Mózg mówi w imieniu ich obu?

Odpowiedzi nie było, chociaż wszystkie te pytania Mózg na pewno odczytał w mych myślach, jak w otwartej księdze. Teraz nie poruszał się, tylko dwa równoległe fragmenty, zapewne płaty skroniowe, jaśniały, jakby podświetlone od wewnątrz. A więc jakieś jego nerwowe centra znajdowały się w stanie napięcia. Najwidoczniej oczekiwał mojego podsumowania. Ale tych pytań miałem zbyt wiele.

– Teraz zobaczysz, jak to było – „usłyszałem” wreszcie. – Wy nazywacie to historią. Mógłbym przekazać ją, nie uciekając się do obrazów wzrokowych, ale twoje zdolności bezpośredniego odbioru są nierozwinięte. Nie masz receptorów. Dlatego usiądź tak, żeby było ci wygodnie i patrz.

Usiadłem na tym, co wydawało mi się fotelem, znajomym przezroczystym fotelem z „kolby” i w śnieżnej białości sali zobaczyłem dziwną grę świateł. Jak w ruchomym obrazie abstrakcyjnym barwy przesuwały się, napływały jedna na drugą, skręcały spiralnymi taśmami, to Nabierając intensywnego koloru, to blednąc, zupełnie jakby ktoś próbował wyregulować ostrość obrazu, starając się, aby projekcja była maksymalnie jasna i sensowna. Zobaczyłem budynki bez okien odbijające słońce, wieże i kopuły, ażurowe mosty, estakady i schody, fantastyczny pejzaż miasta, marzenia artysty – urbanisty, bajeczne tło dla poruszających się mechanizmów i tłumów ludzi.

Rozumiałem, że „mowa była” o cywilizacji, która zrodziła obecną, to jest o cywilizacji, która być może dawno zginęła; a my jeszcze z ławy szkolnej wiemy, że tysiąclecia istnienia każdej cywilizacji to kropla w morzu wszechświata. Być może, zginęła dlatego, że minęła apogeum swojego rozwoju, wynaturzyła się, straciwszy zainteresowanie do nauki i techniki. I czy obecna jest jej dziecięciem, jej następcą na tej planecie?

– Nie na tej, na innej – „usłyszałem” i mieszanina żywych obrazów w oślepiającej białości sali zniknęła.

Nie zadając pytania, które dopiero formowało się w świadomości, które jeszcze nie stało się myślą, natychmiast otrzymałem na nie odpowiedź:

– Zmniejszyłem prędkość moich wspomnień do minimum, ale twój mózg nie jest w stanie przystosować się nawet do tej prędkości. Dlatego nie mogę pokazać ci, jak rodziła się cywilizacja.

– Która?

– Ta, którą chcecie poznać i zrozumieć.

– Ale ty znałeś i inną, której zarysy dopiero co widziałem.

– Byłem jednym z jej rady starszych. Słusznie domyśliłeś się, że zginęła, choć nie byłem obecny przy jej śmierci. Ale przewidziałem ją. Osiągnęliśmy wszystko, co może sobie życzyć człowiek, nawet nieśmiertelność, i tym samym naruszyliśmy biologiczną równowagę w przyrodzie. Śmierć to prawidłowy etap biologicznej ewolucji. Wszystko umiera i rodzi się, nawet gwiazdy. I dlatego nieśmiertelni ludzie stracili zainteresowanie życiem. Rozumieliśmy, że niemożliwy jest ratunek ginącej cywilizacji, ale można było stworzyć nową, która odziedziczyłaby całą informację pramaterii.

– Kim byli ci „my”?

– Ja i moi pomocnicy, wszyscy, którzy pracowali nad problemem cyklów genetycznych. Po odnalezieniu planety z takimi samymi komponentami biosfery, przerzuciliśmy tu dwanaście do szóstej potęgi, czyli według waszego systemu liczenia około trzech milionów fizycznie pełnowartościowych dwudziestoczteroletnich osobników w wieku optymalnym dla wieczności.

Zdziwiłem się, dlaczego dla wieczności? Było to sprzeczne z tym, co wyjaśniono mi przed chwilą. Nauczyciel wyjaśnił:

– Określamy w ten sposób bardzo długi, kosmiczny w swej skali wycinek czasu, wiek gwiazd i planet. Ale z innym współczynnikiem nieśmiertelności. – Nie nadążyłem wyrażać swego zdziwienia, mój rozmówca już je odebrał i kontynuował, tak samo bezdźwięcznie i monotonnie: – Nie rozumiesz? Nieśmiertelność to prosta prowadząca w nieskończoność. My przekształciliśmy ją w sinusoidę, periodyczne powtarzanie krótkotrwałych cyklów życiowych. Właśnie krótkotrwałość zapewniała niewygasające zainteresowanie życiem i gwałtowne gromadzenia informacji. Dwa lata trwa dzieciństwo, dwa młodość, cztery wiek dojrzały i cztery stan niezmąconego spokoju. Następnie cała nagromadzona informacja, oprócz dziedzicznego minimum, zostaje starta i cykl życiowy zaczyna się od nowa. Nowa osobowość nie jest powtórzeniem poprzedniej, ale rozwój jej podporządkowany jest temu samemu prawu: wszystko jest dozwolone, wszystko służy rozkoszy, a ukoronowaniem rozkoszy jest spokój.

Mózg „zamilkł”, najwidoczniej oczekując mojej reakcji. A ja również milczałem, zastanawiając się, ale nie adresując swych myśli bezpośrednio do niego. Myślałem o jego zarozumiałości i naiwności. Władca milionów żywotów, wprawdzie nie kierujący nimi, ale który stworzył aparaturę do kierowania, stosuje anarchistyczny system „łap – trzymaj” zakończony czymś w rodzaju buddyjskiej „nirwany”, był w gruncie rzeczy niewiele mądrzejszy od swych wychowanków, zastępujących wiedzę wyobraźnią. No i najprawdopodobniej jest przekonany, że stworzył optymalny wariant szczęśliwości.

– A czy na Ziemi nie myślą o szczęśliwości mieszkańców? – usłyszałem znowu. Nie ociągałem się z odpowiedzią:

– Owszem, myślą. I robią. Tylko według zasady: od każdego według zdolności, każdemu według jego pracy.

Wydało mi się, że Mózg się uśmiechnął. Oczywiście było to złudzenie. Obca myśl odezwała się w świadomości, tak jak poprzednio bezbarwnie i bezosobowo. Nawet nie mogę wyjaśnić, dlaczego „usłyszałem” w niej coś w rodzaju intonacji.

– To niewiele. Praca niszczy rozkosz, męczy myśl, ogranicza wolność. My dajemy więcej.

Ogarnęła mnie złość: zawsze złoszczę się, gdy ktoś mówi głupstwa.

Praca już dawno nie męczy, nawet na Ziemi, tym bardziej u was, przy waszej technice. Męczy nieróbstwo. Praca zgodna z zainteresowaniami to twórczość, a twórczość nie daje rozkoszy tylko głupcowi. Talent to praca, powiedział jeden z geniuszy naszej przeszłości. A czy wam praca nad problemem cyklów genetycznych nie dawała czegoś podobnego do rozkoszy.

– Jestem zrodzony przez inną cywilizację. Mniej doskonałą. Nasi przodkowie doprowadzili do wygasania życia. My je stabilizujemy.

Wierzył, że stabilność stanowi optimum radości życia. Dziwak. Czy warto było tworzyć Wieczny Skarbiec Mądrości, jeżeli mądrość tę mogą u nas wyśmiać nawet najbardziej niezdolni uczniowie? Nie mogę się równać z Biblem, ale czułem się na siłach podjąć dyskusję. I starając się być uprzejmym, wyjaśniłem:

– Stabilność sama przez się nie może dać radości życia. Radość to pokonywanie trudności. Wyśmiałeś naszą zasadę, ale przecież pokonując trudności, w wiecznym poszukiwaniu nowego nie stoimy w miejscu, lecz posuwamy życie do przodu.

– Jak?

Zamyśliłem się. Jak w kilku zdaniach opowiedzieć o zmianie form społecznych, które otworzyły człowiekowi drogę do komunizmu? Nie jestem historykiem ani filozofem i moje wiadomości nie wykraczają poza zakres szkolnych skryptów z socjologii. A może po prostu ograniczyć się do semantycznego wyjaśnienia słowa „komunizm”? Od każdego według zdolności, każdemu według potrzeb.

Tak właśnie zrobiłem.

– Pierwsza połowa jest niepotrzebna. Po co łączyć pojęcie rozkoszy: ze współczynnikiem zdolności? Potrzeby to jedyne rozsądne kryterium. Każdemu według potrzeb to sprawiedliwe i słuszne. To również i nasza zasada.

W tym miejscu porwała mnie złość.

– Przecież to pasożytnictwo. Widziałem wasz program w działaniu, jest niezbyt pociągający. Tworzycie społeczeństwo egoistycznych szkodników, którym pozwala się na wszystko, byle tylko mieli tę swoją rozkosz. Widzieliśmy waszych „wiecznych” Dwudziestoczteroletnich, którzy zaczynają życie jak robaki w nawozie: mogą ssać ze smoczka tę waszą babelaję i to wszystko. A potem szkoła, która nie pozwala przekroczyć umysłowego poziomu człowieka pierwotnego. Elektroniczny „bat” zamiast zabawki, bójki zamiast koleżeńskości, idiotyczne mity zamiast dokładnego poznania. Nie znam ich dojrzałości, ale dzieciństwo i młodość mogłem podpatrzeć, wasz ideał to okaleczone moralnie i umysłowo upośledzone podobieństwo człowieka.

Rozdrażniony nie zdałem sobie sprawy, że stopniowo podnosiłem głos i ostatnie zdanie zapewne wykrzyczałem. Mózg nie odbierał tego obojętnie. Plamy jaśniejące na jego powierzchni, przesuwające się od płatów skroniowych do potylicznych, stawały się coraz jaskrawsze, jak żaróweczki, kiedy zwiększa się napięcie prądu.

– Dlaczego twoim myślom towarzyszą fale dźwiękowe, których moc coraz bardziej wzrasta – „usłyszałem”. – To utrudnia porozumienie. Odczuwam dawno już zapomniany ból w skroniach i w potylicy. Przerywam kontakt. Zasób informacji jest niewspółmierny do jej krótkotrwałości. Mało zobaczyłeś, ale wiele powiedziałeś. Potrzebuję czasu do oceny i korelacji, a ty powinieneś zobaczyć całe nasze życie, we wszystkich jego fazach. Jeżeli w dalszym ciągu będziesz nie przekonany, wtedy wznowimy naszą dyskusję. Od tej chwili wszystkie „wejścia” i „wyjścia”, jak nazywacie łącza międzyfazowe, będą dla was otwarte. Zacznijcie od Aory – granatowego słońca, zakończcie na Nirwanie – liliowym. A potem znowu spotkamy się, jeżeli będzie trzeba.

Nie odpowiedziałem, zupełnie jakby ktoś kneblował mi usta, co tam usta, myśli, zamknął je, zatrzymał ich tok, ich normalny bieg. Działałem jak somnambulik: zdecydowanie, ale bezwiednie wstałem z przezroczystego fotela, który natychmiast zniknął, ruszyłem do przodu i zanurzyłem się w śnieżnej mgławicy kopuły. To właśnie zdarzyło się ze mną na progu Wiecznego Skarbca, który nie wiadomo gdzie się znajduje. I natychmiast ocknąłem się w zagraconym korytarzu stacji. Przede mną były schodki na górę, a przez otwarte drzwi dobiegały wasze głosy, spierające się na temat tego, coście przeżyli i zobaczyli. Zatrzymałem się na chwilę, posłuchałem i uśmiechnąłem się. Jakże jesteśmy jeszcze dalecy od zrozumienia tego wszystkiego, co dzieje się na planecie. Można skonstruować dziesiątki hipotez i każda z nich będzie fałszywa. Dowiedziałem się więcej niż wy, no i co z tego mam? Duży zakres informacji, jak lubią tu mówić, ale mimo wszystko to nie jest rozwiązanie!

Загрузка...