II. Instytut Maszyn Dziejowych

Mecenas Finkelstein przekonał mnie. Zemsta nie była możliwa. Jest to jedna z większych słodyczy życia, zwłaszcza, jak mówią eksperci, na zimno, bo wtedy najlepiej smakuje. Któż nie ma osobistych wrogów, dla których powstrzymuje się od folgowania szkodliwym namiętnościom, żeby doczekać w pełnym zdrowiu właściwej chwili? Niejedno mógłbym o tym powiedzieć, bo z natury rzeczy kosmonautyka daje masę czasu do rozmyślań. Pewien człowiek, którego nazwiska nie wymienię, nie chcąc go uwiecznić, włożył się cały w pomiatanie mym dziełem. Wiedziałem, wracając z Kasjopei, że spotkam go na oficjalnym bankiecie, i obmyślałem różne warianty tego spotkania. Oczywiście podszedłby do mnie z wyciągniętą ręką, a ja mógłbym poprosić, żeby mi wyznał, czy jest łotrem, czy kretynem, bo kretynom podaję rękę, lecz łotrom nigdy. Było to jednak jakieś zbyt operetkowe, wręcz liche. Odrzucałem wariant po wariancie, ażeby usłyszeć po wylądowaniu ze zgrozą, że wszystko na nic. On zmienił zdanie i wynosił mnie już pod niebiosa.

Küssmichowi też nic nie mogłem zrobić. Postanowiłem więc, że odtąd przestaje dla mnie istnieć. Znikł rzeczywiście, lecz tylko z mej jawy. W sennych koszmarach ofiarowywał mi jachty, pałace, zbiornikowce pełne Milmilu i stosy brylantów. Musiałem kluczyć umykając przed hordą jego adwokatów, którzy dopadłszy, mnie w ciemnym zaułku, napychali mi kieszenie srebrnymi łyżeczkami. Obawiałem się, skazany na trzy miesiące ciężkiego pobytu w Szwajcarii, że zmarnieję. W nocy Küssmich, a w dzień parki jak zegarki, błyszczące tablice banków jak ze złota, ceduły i bieżące kursy w „Neue Zürcher”. Unikałem na spacerach pewnej ulicy, bo mi powiedziano, że pod, asfaltem znajdują się wbite między rury kanalizacyjne trezory ze złotem, gdyż nie mieściły się już w podziemiu i bank wrył się pod bruk. Na szczęście wspomniałem zaproszenie profesora Gnussa. To mnie uratowało. Instytut znajdował się za miastem. W jego szklanych ścianach odbijało się niebo i obłoki. Widoczny z daleka, górował nad rozległym parkiem. Za sztachetami o kształcie włóczni z pozłacanymi ostrzami grzał się w słońcu żywopłot. Z portierni zatelefonowałem do głównego gmachu. Pojechałem dalej i zaparkowałem pod wielkimi kasztanami przy basenie, po którym pływały senne łabędzie. Nie lubię tych głupich bydląt i nie rozumiem, czemu tylu zdolnych ludzi, zwłaszcza artystów, dało się nabrać na ich wygięte szyje.

Hall Instytutu był ogromny. Miał w sobie coś świątynnego, może brało się to z ciszy i z marmurów, w których strop odbijał się aluzją do nawy kościelnej. Ujrzałem z dala profesora, jak wychodził z windy, uśmiechając się na moje przywitanie. Tak się zaczęła uwertura jednej z najważniejszych mych wypraw, ale nie mogłem o tym wiedzieć, idąc na jakimś wysokim piętrze za moim przewodnikiem i mijając po drodze techników w białych kitlach, bezszelestnie toczących się na siodełkach montażowych wózków. Mimo dnia płonęły na przemian ciepłe i zimne świetlówki, jakby na znak, że biegnący tu czas nie jest zależny od ziemskiego. W ogromnym gabinecie profesor przedstawił mi kilkunastu współpracowników. Byli to kierownicy poszczególnych wydziałów IMD. Nie chcąc wystawiać na szwank mojej skromności, przywitali mnie z szacunkiem, lecz bez uniżenia. Było to pełne intelektualnego blasku grono świetnych głów. Nie spamiętałem niestety wszystkich. Wiem, że Wydziałem Kosmologii Finansowej nie zawiadywał doktor de Volaille, bo zwał się inaczej, ale nie potrafię się dokopać w pamięci właściwego nazwiska. W każdym razie brzmiało podobnie. Ale też nie znam się na finansach. Inaczej z fizyką. Nad tym wydziałem stał romański Szwajcar, docent Bourre de Calance; bodaj 49% jego ludzi było wariatami. Zawistnicy — gdyż idea okazała się genialna — mówili, że de Calance sam jest wariatem. Jakby na takiej wyżynie intelektu mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie. Choćby wziąć ostatnich kilka pomysłów jego ludzi. Skoro nie można się przemieszczać w czasie, należy przesuwać czas. Jeśli energia nie chce płynąć pomiędzy równocieplnymi miejscami, to trzeba ją do tego zmusić, robiąc dziury. Stąd wzięły się entrony, inwersory i rewersory oraz wykopalistyka, czyli pogłębiarki dołków w strukturze czasoprzestrzeni, aż coś trzaśnie — i ta bez wątpienia wariacka idea zapoczątkowała nową erę w fizyce. Na razie nikt nie wiedział, jak to robić, lecz wdrożeniami praktycznymi mało kto się zajmował w Instytucie, boż cały był zwrócony w daleką przyszłość. Bourre de Calance był w każdym razie pełen najlepszych nadziei. Oczywiście nie byle postrzelony fizyk mógł znaleźć u niego etat. Nie wystarczyło zwariować na nieciekawym tle prywatnym, lecz na tle najtwardszych orzechów fizyki. Zresztą pomysł pochodził jeszcze od Nielsa Bohra, który powiedział raz, że w nowożytnej fizyce zwyczajne koncepty już nie wystarczą — potrzeba szalonych. Prawą ręką de Calance’a był doktor Douberman, a lewą — mały Behr Nardiner. A może na odwrót. To on (lecz znów nie pamiętam, który) udowodnił matematycznie możliwość przekształcania się kwarków w akwarki, a tych — w akwaria. W naszym Wszechświecie nie jest to możliwe, ale w innych niechybnie tak, i tym samym teoria wykroczyła poza granice naszego Uniwersum. Prawie pewien jestem natomiast, że to Holender Douberman powiedział mi ni z tego, ni z owego, jak niewłaściwej metaforyki używa Kościół, posługując się pastoralnymi, czyli pasterskimi wyobrażeniami jagniąt i owieczek, albowiem jagnięta są do wbijania na rożen, a z baranów robi się szaszłyki. Zapewne de Calance miał ze swoim zespołem pewne problemy. Poza tym marzył o zdobyciu choć ze dwóch zwariowanych laureatów Nobla, lecz niestety wszyscy żyjący byli na razie normalni. Ci jego naukowcy zachowywali się w swym stanie bardzo logicznie, powiedziałbym aż za bardzo, mając za nic wszelkie towarzyskie konwenanse, gdy szło o istotę rzeczy. Ot, mam do dziś na łydce ślad zębów doktora Drousse’a, który ugryzł mnie, nie w jakimś szale, a tylko chcąc, bym sobie lepiej zapamiętał jego nową teorię spinów, czyli krętów, które nie są ani lewe, ani prawe, lecz trzecie. Rzeczywiście dopiął swego, bo dokładnie to zapamiętałem.

Muszę jednak wprowadzić jakiś porządek w te bujne wspomnienia. Sercem Instytutu były olbrzymie maszyny dziejowe, zwane też dziejopiśnicami, a poszczególne oddziały łączyły się z nimi dośrodkowo. Wydziałem Ontologicznych Błędów i Wypaczeń zawiadywał Yonder Knack, tyczkowaty Amerykanin urodzony z Islandki i Eskimosa; do powstania tego wydziału nikt nie oceniał należycie wagi mylnych wyobrażeń, które decydują o postępowaniu istot rozumnych. Gdym wszedł po raz pierwszy do laboratorium przemysłowej seksualistyki, myślałem, że jestem w muzeum starych maszyn parowych czy pomp Jamesa Watta, bo się wszystko sapiąc poruszało tam i z powrotem, ale była to zwykła wzorcownia maszyn stupracyjnych, prymitywnych kopulatryc; sprowadzano je z różnych państw dla normalizacji i komparatystyki konwergencyjnej. Postumenty japońskie były z laki, malowane w kwiecie kwitnących wiśni. Niemieckie czysto funkcjonalne, bez żadnych ozdóbek, ich głowice bezszelestnie posuwały się w lśniących oliwą łożach, zaś specjaliści Knacka ekstropolowali z nich już następne generacje kopulatryc. Na ścianach widniały barwne wykresy tumescencji i detumescencji, jako też krzywe nasycenia orgiastycznego i szczytowania. Wszystko bardzo ciekawe, w tym wydziale panowała jednak atmosfera przygnębienia, bo już było wiadomo, że hipotezę o uniwersalizmie ziemskiej erotyki obalił plon obcogwiezdnych rekonesansów. Doktor Fabelhaft, autor teorii rosnących rozziewów pomiędzy aktami miłości i płodzeniem potomności (jest to tak zwana teoria dywergencji kopulacyjno–prokreacyjnej), pił, jak mi powiedzieli jego koledzy na umór, bo opracował już parametry tego rozwodzenia dla wszystkich społeczności biologicznych naszej Galaktyki, z uwzględnieniem Obłoków Magellana, aż tu dyrektor zlecił mu przekazanie całej dokumentacji Wydziałowi Błędów i Wypaczeń. Dlatego nie mogłem poznać go osobiście; stronił od ludzi.

Natomiast Wydział Teologii Nieziemskich rozkwitał. Mimo mikrominiaturyzacji i umieszczenia tylko skrótowych danych o teodyceach w pojemnikach pamięci rtęciowej w zagęszczeniu 107 sanktorów na, milimetr sześcienny, mówiło się o przeniesieniu tego wydziału do osobnych zabudowań, a przecież ta elektroniczna kartoteka wiar ważyła już prawie 150 ton. Było to bardzo dziwne wrażenie, stać przed olbrzymim blokiem zakutej w stal pamięci, gdzie jak w lśniącym grobowcu spoczywały tysiączne religie Kosmosu.

Zacny asystent profesora, magister Denkdoch, oprowadził mnie najpierw po wszystkich wydziałach (lecz nie wymienię. ani cząstki), abym mógł sobie uzmysłowić, jakimi rzekami wiadomości żywią się centralne dziejopiśnice. Wciąż jeszcze nie pojmowałem ich przeznaczenia, lecz z porady Denkdocha nie stawiałem pytań.

Jak na taki instytut, obiad, który zjadłem w stołówce, był raczej skromny, benkdoch wyjaśnił mi, że ostatnio znów im obcięto fundusze. Za to z moją edukacją nie było żartów. Odwiedziny straciły wrychle kurtuazyjny charakter, choć nawet mi się nie śniło, jaki zamysł przyświecał profesorowi, gdy dał mi swój telefon. Po południu Denkdoch zaproponował mi partyjkę szachów. Przyniosłem więc mój komputerek, który zostawiłem w aucie, i posadziło się go przy szachownicy przeciw jednemu z najmniejszych terminali Instytutu, a my, nie marnując czasu, poszliśmy do dyrektorskiego gabinetu, gdzie zaczęło się moje wtajemniczenie w arkana IMD.

Teraz to już pobladłe wspomnienia, lecz wtedy porządnie się nacierpiałem. Najpierw wprowadzili mnie w pragmatykę służbową MSZ, dla którego pracowali. Coś z tego obiło mi się bodaj o uszy, ale póki się dało, omijałem tę sferę urzędowania we Wszechświecie, aż przyszła kryska na Matyska, o tym, co się dzieje w ościennych konstelacjach, nic nie wiadomo, wiadomo najwyżej, co się działo pod tą czy tamtą ciemną gwiazdą X lat temu, pod bytność naszych wysłanników. Rzecz jasna, .badacze nie mogą podróżować sami, jako osoby politycznie nieodpowiedzialne. Towarzyszą im więc pełnomocnicy kompetentnego resortu. Wracając z delegacji, urzędnicy składają raporty i z tych raportów robi się wyciąg do programowania dziejopiśnic, czyli komputerów, naśladujących odnośną historię planetarną. Jakże jednak opierać politykę na wnioskach z pradawnych zaszłości? Kontakty radiowe nie wystarczą, a zresztą radio sięga do najbliższej gwiazdy po wielu latach. Mówiąc zwyczajnie, dziejopiśnica ma się domyślać dalszego ciągu tej zaziemskiej historii, w którą została wycelowana. Mniejsza o kłótnie badaczy, co byli na miejscu, chociaż skądinąd wiadomo, że jeszcze się nie zdarzyło, aby zdołali uzgodnić swój ekspedycyjny raport. Dość wspomnieć, że Amerykanie włożyli miliardy w rozstrzygnięcie palącego pytania o życie na Marsie, posłali tam swe ładowniki i orbitery, opracowywali przetelegrafowane na Ziemię materiały przez wiele miesięcy, po czym okazało się, że wprawdzie wszystko wiadomo, lecz w kwestii co właściwie, uczeni nie mogli się pogodzić. A przecież szło tylko o to, czy tam są w piasku jakieś bakterie, czy nie. Drobnoustroje, które albo są, albo ich nie ma, które nic nie mówią, więc tym samym nie mogą też opowiadać niestworzonych rzeczy, do czego rozumne istoty są nagminnie zdolne i czynią z tej umiejętności inteligentny użytek. Co gorsza, ktokolwiek wraca na Ziemię, przybywa z beznadziejnie przestarzałym materiałem, toż wiek minie, nim przedłoży Emeszetowi sprawozdanie, i na tę dyplomatyczną stronę teorii Einsteina nie ma rady. Dyplomacja tak jak i polityka muszą być w Kosmosie relatywistyczne. Dziejopiśnice programuje się danymi planetologii, fizyki, chemii, jako też ościennej historii; pochłaniają one setki takich dopływów, a następna kontrolna ekspedycja ujawnia fiasko tej roboty. Jak dotąd żadna dziejopiśnica ani raz nie utrafiła w sedno. Bają niemożliwie, zresztą nie dziwota, pamiętacie, jak trafne były domysły futurologów, choć zajmowali się tym, co pod nosem i za drzwiami. Z drugiej strony nie wolno opuścić rąk; politykę prowadzi się nie dlatego, że tak się komuś podoba, ale dlatego, że się musi. Toteż MSZ musi opierać polityczne rozeznanie na zespołach dziejopiśnic, a Instytut już uruchamia ich dalsze agregaty. Działają one z rozrzutem, bo tworzą sprzeczne wersje tej dalekiej gwiazdowej historii. Perspektywy nie są wesołe. Na Galaktykę przypada do dziewięciuset cywilizacji, z którymi należy utrzymywać stosunki dyplomatyczne, taka jest aktualna ocena, ile jest Galaktyk, nikt nie wie dokładnie, ale co najmniej sto miliardów. Daje to pewne wyobrażenie o trudnościach obiektywnych, jakie stoją przed Ministerstwem Spraw Zaziemskich, a pociecha stąd, że zwyczajna wymiana not z bardziej odległymi układami trwałaby około dwu miliardów lat, nie jest wielka, gdyż są też położone bliżej i należy wiedzieć, czego się po nich spodziewać. Magister Wuterich z komórki autopredykcyjnej IMD, zajmującej się przepowiadaniem przyszłego rozwoju MSZ, ustalił, że jeśli rozwój kosmopolityki pójdzie oczekiwanym trybem, to do stupięćdziesieciu lat każdy Ziemianin będzie co najmniej konsulem honorowym, jeśli nie ambasadorem pełnomocnym, a wszystkie drukarnie naszej planety będą tłoczyły wyłącznie papiery akredytacyjne. Wprawdzie zlikwidowałoby to z kretesem niebezpieczeństwo przeludnienia, lecz stworzyłoby nowe. Toż by się pusto zaczęło robić po miastach, a i sam MSZ miałby problemy z kompletowaniem kadr.

Przez pierwszy miesiąc dzień za dniem udawałem się do dyspozytorni dziejowtórowej w Instytucie i niby student słuchałem wykładów. Dowiedziałem się, że myśmy tego prochu nie wynaleźli, byli już tacy przed nami w niebie. Polityka to ma do siebie, że wsysa w swoją orbitę wszystko, co nią przez jakiś wstępny czas może i nie było. Pod obcymi słońcami też mają swoje MSZ–ty, z miejscowymi dziejownicami, i toczy się wyścig kosmiczny o ich optymizację. Im kto trafniej odgaduje dalszą historię innoplanetarną, tym lepiej na tym wychodzi. Toteż symulacja nie jest tylko źródłem poznania, lecz bronią polityczną, albowiem niektóre wersje własnej historii tamci produkują wyłącznie na eksport, i pewno nam też przyjdzie to robić na kosmiczny użytek. Co zresztą, zauważył raz przy mnie złośliwy profesor Mavericks z Wydziału Dziejów Ziemskich, nie będzie wymagało ani specjalnych zachodów, ani nakładów, dość będzie bowiem emitować podręczniki szkolne historii, wydawane aktualnie w licznych państwach pod naszym słońcem. Gdy są to fantazje skromne, zwie się je zresztą nie żadnym kłamstwem, lecz patriotyzmem lokalnym.

Słuchałem tego, brałem proszki na ból głowy i myślałem; że wszystko stracone. Nigdy już nie wyznam się na Kosmosie jak za dawnych lat. Byłem wtedy zaiste jak dziecko, lecz jak dziecięcej, przyjść musiał kres i mojej ufnej niewinności.

Elementy symulowania dziejów wykładał mi docent Zwingłi. Nazywa się to też projekcyjnym naśladowaniem przyszłości, która na śledzonej planecie nie jest już przyszłością, lecz teraźniejszością, my jednak jej nie znamy i doraźnie poznać nie możemy ze względu na niepokonywalną w okamgnieniu odległość. Agregaty ładuje się różnorakimi wersjami Ościennego dała niebieskiego. Najpierw idą wersje pierwoodkrywców planety, fałszywe co najmniej w 100%. (Gdy usłyszałem te słowa, serce we mnie zamarło). Co najmniej, albowiem nawet na Ziemi pierwoodkrywca z reguły pojęcia nie ma, co odkrył, jak było z Kolumbem i z Ameryka.. Nie uzyskał informacji zerowej, lecz ujemną. Zerowa byłaby, gdyby zwyczajnie powiedział, że nie ma bladego wyobrażenia, dokąd go zaniosło.

Następnych wersji dostarczają tubylcy, powodowani bardziej własnym interesem niż miłością prawdy. Te wersje najłatwiej można pojąć, bo jako eksportowe, są jasne, zwięzłe i wyraziste. Jeśli natomiast zbliżają się do rzeczowej prawdy, zrozumie się albo mało co, albo wszystko ha opak. Nie ma co robić hałasu o takie twierdzenie, gdy zważyć, że z chrześcijańskiej miłości bliźniego wyprowadzono konieczność masowych rzezi innowierców, rozrywania końmi bogobojnych interpretatorów Ewangelii, grabienia bliźnich, uprowadzania niewolników, a mówiąc sumarycznie, nie ma tak wymyślnej zbrodni, której by nie dokonano pod auspicjami miłości oraz bojaźni Bożej. Te dyrektywy były przy tym zawsze w słowach przestrzegane, z czego wynika, iż ze wszystkiego może wszystko wyniknąć, a rozumu używa się w praktyce po to, aby piękne uzgodnić z haniebnym. Dla optymistów pewną pociechę stanowi fakt, że chodzi o własność rozumu powszechną.

W roboczym dialekcie Instytutu przyjęło się nazewnictwo zaczerpnięte z artylerii, ponieważ wypadkową wszystkich prac ma być trajektoria zajść bijąca trafnie w cel. Idealny stan to taki, gdy ziemski badacz, po przybyciu na symulowaną w Instytucie planetę, ma w ręku aktualną; w tym dniu gazetę, zwaną pospolicie wydaniem fantomowym, i zestawiwszy ją z realnym wydaniem miejscowym, stwierdza ich bliźniacze podobieństwo. Jak to z ideałem, osiągnąć go nie— można, ale trzeba doń dążyć. Pojedyncza dziejobitnia daje odchylenia zwane doskonałymi, bo się nic nie zgadza. Łączy się więc je w baterie, co daje ogromny rozrzut symulatów. Próbowano uśredniać wyniki, lecz powodowało to zupełny zamęt. Obecnie więc filtruje się wyniki skrajne i tak pracują trzy zgrupowania dziejobitni: Bateria Aprobujących Modułów (BAM), Bateria Oponujących Modułów (BOM) i centrująca Bateria Inwigilujących Modułów, czyli BIM, Próby uzgodnienia ich orzeczeń przeprowadza MUZG (Moduł Uzgadniający), lecz popada często albo w rezonans epileptyczny, albo w katatonię. Trwają prace nad tworzeniem dywizjonów trójdziejowych (BIM, BAM, BOM), aby utworzyć wyższe piętra syntezy, lecz rozruch pierwszego korpusu ciężkich dziejownic zawiódł pokładane nadzieje, okazało się bowiem, że celność historiograficzna korpuśnych zespołów może zadowolić dopiero, gdy ich łączna masa dorówna fizycznej .masie całej Galaktyki. Przyszło się więc na rdzie zadowolić systemem trójkowym, a MUZG komentuje tylko jego diagnozy.

Wszystko to wydało mi się zupełnie nie do wiary. Jakże — spytałem — można przewidywać cośkolwiek z wypadków na planecie oddalonej od nas o tysiąc lat świetlnych, kiedy ręczę, że wszystkie wasze dziejobitnie nie przepowiedzą, co będę jadł jutro na obiad?

— Ha! — rzekł Zwingli — nie sądź pan, proszę,, żeś wytoczył przeciw nam armatę. Zasada prognoz pewnych jest prosta. Istotnie, nie wiadomo, co pan będzie jutro jadł, ale wiadomo, że za cztery miliardy lat nikt nie będzie tutaj nic jadł, bo Słońce, zmieniwszy się w czerwonego olbrzyma, obróci wewnętrzne planety wraz z ziemią w popiół. Zgoda? — Przytaknąłem.

— No, więc trzeba dokonywać włączeń. Zajścia niepewne sprzęgać z pewnymi. To jest wytyczna, a resztę stanowią rachunki. Nie wykonałaby ich cała ludzkość obrócona w rachmistrzów, lecz dziesięć deka mapsyntu — syntetycznej masy psychicznej — bije ludzkość na głowę. W Naturze są pewne stałe. Np. stała rozszerzenia się nagrzanych ciał albo rozszerzenia się planetarnych cywilizacji. Nie jest ważne, co one sobie myślą, ważne jest, co robią. Styl srebrnej łyżeczki, jako wyrobu złotniczego, nie ma nic do rzeczy, gdy włożyć ją do pieca. Decyduje temperatura topnienia srebra. A zatem obok stałych, są punkty krytyczne, także historii. Proszę zerwać z tradycyjnym myśleniem historyków. Królowie, dynastie, racje stanu, zabory i tak dalej. Nie zliczy pan kropel wody w Niagarze, lecz jej moc i bieg wody podlegają rachubie. Młoda cywilizacja, jak to mówimy, słabo przylega do Natury. Gdy nie tylko gwiazdy są nieosiągalne, lecz dno mórz własnego globu, jego bieguny, jego kopaliny, gdy koczownicze hordy żyją z ręki do ust, mogą sobie roić w kwestii mórz, gwiazd, Wimatu, gleby, co im się żywnie podoba, bo te ich rojenia nie stanowią bazy efektywnych poczynań. Mogą zaklinać deszcz, modlić się do oceanu, wzywać słońce na pomoc, lecz to w niczym nie zmieni ich warunków życiowych. Im cywilizacja natomiast starsza, tym bardziej rozległy jej styk z Naturą. Nie może pan ograniczać się do wiadomości o trójzębie Neptuna, chcąc wydobywać ropę z morskiego dna! Co z tego wynika? To, że młoda cywilizacja nie zachowuje się jak kapusta na grzędzie latem, lecz raczej jak kaczeniec na przedwiośniu. Już pączki puszcza, a tu przymrozek i pączki diabli biorą. Mróz maluje na szybach paprotki. Nie wiadomo, jakie paprotki wymaluje, ale wiadomo, że wnet znikną, bo będzie coraz cieplej. Wczesny rozwój jest zająkliwy. Przejawia oscylacje. Miejscowi humaniści nazywają to cyklami historycznymi, epokami w kulturze i tak dalej. Oczywiście jako prognoza nic z tego nie wynika. Właściwym modelem jest miednica z wodą, do której dodawać mydła. Dopóki mydła jest mało, bańki pękają. Dolej pan wody — wszystko się rozpłynie. Ale dodając mydła utwardzamy pianę. Podstaw pan za mydło technologię późnych generacji, a bąble przestaną pękać. To jest model cywilizacyjnej ekspansji w Kosmosie! Każdy bąbel to jedna cywilizacja. W pierwszej kolejności obliczamy stałe bąbla. Jakie jest napięcie powierzchniowe? Czyli trwałość ustroju. Jaki ten bąbel w środku — czy jest jeden, czy poprzedzielany i składa się przez to z wielu mniejszych baniek mydlanych? Czyli państw. Ile mydła przybywa na stulecie? Czyli jakie tam tempo techno–ewolucji? l tak dalej.

— Ale to nazbyt ogólnikowe — nie dawałem za wygraną. — Może jakieś tam statystyczne uśrednienie z tego wyjdzie, ale żeby treść gazety w konkretnym dniu i roku, na obcej planecie, to na pewno niemożliwe. Nigdy w to nie uwierzę!

— Ale bo my nie rozmawiamy o historii, panie Tichy, tylko ją symulujemy i za dowody wydajności dziejowtórowej mamy symulaty — flegmatycznie odparł docent. — W pana obecności dokonamy dziś ładowania wsadu, i to ciała, na którym pan pobywał i opisał je wcale szczegółowo w swych „Dziennikach”.

— Co to jest wsad?

— Tak nazywamy zblokowane informacje o badanej planecie, a właściwie o jej cywilizacji, l pana informacje będą się znajdowały we wsadzie, a jakże, lecz wśród dziesiątka tysięcy innych. By panu unaocznić, co potrafi dziejobitnia, skierujemy ją wzdłuż pańskiej relacji — zobaczymy, co z tego wyniknie!

— Nie rozumiem. Co będzie skierowane i jak?

— Będzie to, mówiąc w uproszczeniu, konfrontacja pana sprawozdania z tym wszystkim, czego jako wiedzy o planecie dopracuje się cały dywizjon wzmocniony bezpośrednim zasilaniem z naszego emeszetowskiego satelity, który ha bieżąco przekazuje nam wiadomości z Mount Wilson, a tam dysponują najświeższymi nasłuchami nieba. Osobliwością naszych prac jest to, panie Tichy, że nikt z nas nie wie, co się mieści we wsadzie. Lektura jednego wsadu wymagałaby od człowieka jakichś trzech tysięcy lat. Dywizjon użytkuje go natomiast na pięć sekularów w ciągu trzydziestu sześciu godzin. Może to da panu pewne wyobrażenie o różnicy między wyobraźnią historyczną człowieka i maszyny. Że wszystkich szkopułów, z jakimi się borykamy, przedstawię panu tylko jeden, żeby pan zrozumiał, co właściwie pokażemy panu jako wynik tej symulacji. Dziejobitnie robią coś takiego, jakby rozgrywały tysiące partii szachów naraz, przy czym wynik każdej rozgrywki jest początkiem następnej. Ażeby podejmować właściwe decyzje, dziejobitnia tworzy rozmaite ewaluacje, hipotezy, teorie i tak dalej. Otóż my sobie wcale nie życzymy ich znać. One nas nic nie obchodzą, podobnie jak artylerzysty nic nie obchodzi sposób, w jaki palą się poszczególne ziarenka ładunku prochowego. Pocisk ma trafić w cel. To wszystko. Dlatego dziejobitnia odpowiada na konkretne stawiane jej pytania bez balastu domniemań, których używała, żeby dotrzeć do odpowiedzi. W naszym dzisiejszym eksperymencie program ustala, że to, co pan opisał w swej czternastej podróży, ma zostać zbadane ze względu na możliwe skutki przyszłe. Więc nie o to chodzi najpierw, uważa pan, czy pan przedstawił jak przed trybunałem prawdę i tylko prawdę. Znajdujemy się na gruncie polityki, a nie fizyki. Nie o prawdę chodzi, lecz o Realpolitik. O skutki pana— działalności na tej planecie, w wymiarach wzajemnych stosunków obu cywilizacji, tamtej i naszej.

— Więc na co jeszcze czekamy? — spytałem. — Proszę jak najprędzej ładować ten wsad, gdzie należy…

Ładowanie wsadu odbyło się w piątek wieczorem, tak że w poniedziałek przybyłem do Instytutu w samą porę, by ujrzeć ostatni etap operacji. Do dyspozytorni przyszło sporo ludzi z innych wydziałów, wynik miał się pojawić na ekranie o grubym szkle, okrągłym jak okienko okrętowe, nad którym gorączkowo migotały białe i zielone światełka kontrolne, całkiem jak w kiepskim filmie fantastycznym, zegar pokazywał jedenastą, minuty mijały, a mętna głąb za szkłem pozostawała ciemna. Naraz w samym środku zajaśniał czerwonawy punkt i pałanie to rozpłynęło się na całą okrągłą powierzchnię, pokrytą drobiem maleńkich czarnych wijących się gąsieniczek. Wyglądało to bardzo nieapetycznie — niczym insekty na rozżarzonej patelni. Szef lingwistów doktor Blasenstein wydał okrzyk triumfu.

— Pismo rodofilne, narzecze górnej i dolnej Tetraptydy, język dokumentów oficjalnych! — zawołał. Zbliżył twarz do ekranu, w którym czarne żyjątka liter czy hieroglifów ustawiły się w dwu regularnych czworobokach, jeden nad drugim.

— To do pana, panie Tichy — dodał już spokojniej Blasenstein.

— Co to jest?

— Nie wiem dokładnie. Znam oba te dialekty, ale języki zmieniają się z upływem czasu, a to są projekcje z podwójnym sekularem wyprzedzenia …jeśli nie większym. Kolego Düngli, przełączcie na główny translator…

Düngli już stał przy pulpicie i z pokerową twarzą naciskał kontakty. W pałający czerwono ekran wbiegł cienki jak igła promień i zaczął tam i na powrót przebiegać po rządkach zakrzepłych znaków. Równocześnie maszyna podobna do dużego dalekopisu odezwała się pospiesznym werblem. Wszyscy skierowali się w jej stronę, robiąc mi miejsce. Z szerokiego wałka drobnymi skokami wysuwał się arkusz papieru, w miarę jak dalekopis młócił czcionkami. Pojawiły się litery łacińskiego alfabetu. Stałem, wstrzymując oddech, i czytałem.


Koetchiurr Yoełchiurr Koerdellenpadrang

Ziemiańska Ambasada Nadmocnosilnego Państwochodu Khurdlandyi


BARGMARGSOUAROSH!


P. Ijon Tichy w Ziemi.

115 Llimner, Kwiacień


Wasze Błogie Narodzenie!

My: Ministr Zupełnomocny i Wielemożliwy, akreditowany Ziemska, Nadmocnosilnego Państwochodu Kurdlandzkiego przewracamy się do Pana jako z poniżajszym.

Wiedzymości naszej doszedł spisany Panem Utworek, onże w Imieninach DZIENNIKI GWIAZDOWE, z osobliwym koncentratem na „Podróż Czternasta”, kędy Wasze Błogie Narodzenie opowiadujesz o peregrynaciju na Naski Glob.

Wasze Błogie Narodzenie podtyka Pospólstwu Ziemiańskiemu wiedzymości o Naszym Państwochodzie, tęgo od prawdy odpoddaszone.

Syngluray II Prymo: W B Narodzenie lewisz w wymieńczym pismaczeniu o KURDEL naprzeciwko Faktyczności, czym że przewracasz nasz Państwochód w wydrwinny Zaśmiech i Sfałsz, z poszkodzeńsfwem Obojga Niebiańskich Stron.

Gwisduqlasf II Sekondo: WB Narodzenie zapotrudziło się w wymienionej Księżnie załżyć POLOWANIE NA KURDEŁ i tamto Fenomen jest w Waszobłogim Edyciju wyciorne Paszkwilenie a też ohydyczne Wyszydziny naszego Państwochodu w generalicji, zaś J.O. Potężność Przewodniczący w detaliach;

Kroessimay II Tercjo: WB Narodzenie w swym Obleśnictwie nie sprzywilegiowało ni Dychu z ustnika nie wyduknąć o zaistym Ohydu, Plagu Państewnym, LUZANII, która jest knujno–podkopicielskim Sprzeciwnikiem Naszej Państwochodowości. Naparskudzilo też WB Narodzenie naprzeciw faktyczności zbrzoziberezinocnicko o SEPULKACH.

W twarzy onego My, Ministr Zupełnie Mocny i Wielemożliwy, akreditowany Ziemsko, zakładujemy dyfamulacjonną Suprotestację a występowujemy naprzekurw Wasześcinnemu Błogiemu Paszkwileniu na Byt, Czar, Duch, Pieśń i Moc takowegoż. A jako Reprezentacinny i Ekscellentny załzaleźnik domagiwamy się z miłościwskim zatwardzeniem, iżby WB Narodzenie przewróciło się ku prawdołóstwu i odwymiętosiło skurdelny Fałsz. Jako że My Pokoju Kochance i Polubownicy wywracamy się z przedpozycją życzliwiecką, wywilegiaturyzować Błogie Narodzenie Ijon Tichy na półkoszt Ambassady (BAM), na koszt Ziemiaństwa (BOM), na koszt własny (BIM), indeterminatum (MUZG) ku Płanetu i tamój odnownie zbrzyć faktolyptyczność.

Do 117 Llimner (Kwiacień i Majski styk) czatujemy na Wasze Błogie Narodzeniowe jawicielstwo, a gdyby zławolnie odniechciałeś, to się zguzdrawęzi Konphlyktum Międzypłanefarskie.

W ekspresnym oczekiwanistym warłogu

ORDL, Ministr Zupełnie Mocny NPK


II


Ambasada Ziemska Położeń Zesupłanych Luzanii

SUNN SENSELENN BRAMGORR

Kirmregzudas


BRIBARNOTROPS!


Ideałor: Brannaxolax

Tun Tann 115 Wloehna

Programmałor: AC/01–94ba

Operator: Linkomputter IX Type Soi U3

Operon: Ijon Tichy, Człek.


Szanowny Panie Tichy,

Ambasada PZL śle panu ciepławy frazes przywitalny, adekwatny pomiędzy ciałami różnych systemów.

Niemniej, doszło do wiadomości tejże Ambasady, że zechciał Paneś skomponować książczyznę książnicę księżnę pt. „Dzienniki gwiazdowe” itd., w której zogniskował Paneś uwagę na stosunkach naszego miłościwego ciała.


PRECYZACJA

Ambasada PZL konstatuje z lżejszą boleścią, że dopuścił się Paneś wszechstronnych zmyłek, aberracyj i wybaczeń, jak następuje.

1) Z błędną doskonałością milczy Panesz w swej książniczce o naszym mocarstwie, tj. o PZL;

2) Opisał Paneś KURDLE jako łowny zwierzostan, gdy one są sklejanekimi zbiegowiskami, ukierunkowanymi wrogo wzgl. PZL przez starnaków ościennej Kurdlandii;

3) Uczynił Paneś moc aluzyjnych sprośności wzgi. SEPULEK, stwarzając zwid ich Pornosferyczności.


KONKLUZJA

Bynajmniej nie przebywał Paneś na naszym ciele, a w szczególności na terenie PZL, lecz na terenie Syntelity Skan Sen, który jest częścią naszego terytorium wyorbitowaną w celach uzdrowiskowo–rekreacyjnego muzealnictwa. Tameczne imitasy, syntalia, erotomlastikony, zdalniki i pustaki (pusteory) zechciał Paneś obłędnie wziąć za przedstawicielstwo naszej cywilizacji, rozweselające zaś atrapy za istoty żywe, samobusy itp. tym samym zachachmęcił Paneś stan faktyczny ze szkodą dla pogłębiających się wzdłuż, w poprzek i w głąb stosunków pomiędzy Encją i Ziemią.

Mając na uwadze rzeczoną stosunkowość, dobrotliwie wzywamy Pana ścichapęk dozowanym słowem do sprostowania fałszerstw.

W domniemaniu, iż działał Paneś z ciemnoty, a nie z niecnoty, Ambasada PZL gotowa jest uraczyć Pana przejazdem na trasie Ziemia — Encja — Ziemia, zapewniając immunitet myślnikowy ze wsparciem bystrowym i ciekączką dietarną w granicach PZL.


Za Ambasadora PZL:

Przywiązaniec d/s Kultury

Ziemskojęzyczny Dyplomater Sol U 3

apostofizujący na podzespołach

akredytowanych In Partibus Barbarorum

Podpis Nieczytelny

Kod: A–Pc6ek–Ca–Pek–Py(7)Cek–Pra(5)cek–Pur–9–Cyk–Cyk–cyk–Mee.

Post Scripturam Terminalam: Na powyższy kod zechce się Penesz powołać w swej replice. W incydencie niezaistnienia takowej rozpoczniemy zwykłe postępowanie gastroklastyczne 6–93.

Za zgodność: Dypluter Tajnokanałowy II Rangi

Tzip Tziptziquip Titiquack


Dalekopis przestał stukać i zapadła cisza. Rozejrzałem się po obecnych, którzy obstąpili mnie kręgiem, i widząc, że to Zwingli, Dungli, Nutzli oraz szereg innych osób o podobnie brzmiących nazwiskach, uświadomiłem sobie, że jestem wśród Szwajcarów.

— Co to ma znaczyć? — spytałem strasznym głosem. — Kto z panów ośmielił się na ten, za pozwoleniem, „żart”? Kto mnie znieważa? Czy to był pana koncept, panie Zwingli? Proszę sobie nie myśleć, żem nie dostrzegł pańskich wczorajszych aluzji do srebrnych łyżeczek, ale przez przyrodzoną grzeczność puściłem to mimo uszu. Wszystko ma jednak swoje granice, mój panie! To już nie są jakieś łyżeczki…

Urwałem, widząc powszechną konsternację i zarazem drobny, lecz radosny uśmiech doktora de Calance’a, jakby dopatrzył się w mych słowach objawów pomieszania umysłowego i liczył na zasilenie swego zespołu tak wybitnym wariatem.

— Niech pan się uspokoi, panie Tichy! Tak nie jest, pan się myli, daję panu słowo. Przysięgam na głowy dzieci.

— Jeżeli te pana dzieci istnieją w taki sam sposób, jak te kalumnie — tu wyrwałem papier z dalekopisu i podniosłem go w górę — to pańska przysięga niewiele mi znaczył Proszę, słucham wyjaśnień…

— To jest autentyk! — zawołał Zwingli. — Ani ja, ani nikt z obecnych nie mógł znać z góry treści symulatów…

— I ja w to mam uwierzyć?! — wrzasnąłem, ostatecznie wyprowadzony z równowagi.

— Mogę uznać, żem popełnił pewne e… pomyłki w stylu Kolumba. Na to mnie stać. Ale wszelka wiarygodność ma swoje granice. Czy pan mi chce wmówić, że maszyna nie tylko wykryła moje potknięcia, nie tylko przewidziała otwarte tych jakichś ambasad na Ziemi za dwieście czy ileś. tam lat, nie tylko ustaliła, jakie noty skierują do mnie te ambasady, kiedy nikogo z obecnych tu na świecie nie będzie, ale że potrafiła to wysłowić w języku, którym oni będą się posługiwali w tym czasie, i że podpiszą to dyplomaci, których w całym Kosmosie nie ma, bo się nawet jeszcze nie urodzili!!

Położyłem zadrukowany papier na pulpicie, spojrzałem na nich i rzekłem:

— Daję panom dziesięć minut czasu na usprawiedliwienie.

Zaczęli mówić jeden przez drugiego, wreszcie Zwingli, wypchnięty do przodu, spotniały, z czerwoną twarzą, złożywszy błagalnie ręce, przyznał najpierw, że być może niedostatecznie przygotował mnie na swoisty charakter doświadczenia, czyli telosemantycznej fokusacji dziejopiśnic, albowiem skierowano je na zestawienie mych „Dzienników” z pełnym wsadem, ażeby okazać mi szacunek, a nie by mnie obrazić. Ponieważ program udaremnia agregatom używanie jakichkolwiek ogólników oraz pozostawianie w prognozie miejsc nie wypełnionych, maszyny wypełniają ewentualne luki supozycjami, czyli stawiają hipotezy nawet co do pojedynczych wyrażeń oraz ich brzmienia, a nawet ortografii. Gdyby tak nie było, procentowa zasadność prognozy nie dałaby się dokładnie obliczyć. Praprowirt (prawdopodobnościowy procent wirtualizacji) każdego słowa symulatów maszyna może podać na żądanie z dokładnością do czwartego znaku dziesiętnego. Praprowirt może być niski, lecz nigdy nie jest wielkością ujemną. Tam, gdzie zbliża się do zera, dziejopiśnica podaje sprzeczne wzajem wersje Baterii Aprobujących Modułów (BAM) i modułów oponujących (BOM), co może zechcę łaskawie dostrzec w pierwszym liście, tam gdzie mówi on o gotowości sfinansowania mej wyprawy na Encję przez jej przedstawicielstwo ziemskie. Spraw finansowych jaka szczególnie delikatnych nie można bowiem przewidywać tak, jak innych materialnych zajść. Wyjaśnijmy najpierw, rzekł rozpalając się Zwingli i wymachując całkiem nie po szwajcarsku rękami, co znajdowało się we wsadzie? Znajdowało się tam całość zgromadzonych dotąd wiadomości o Encji, zdobytych na miejscu, przekazanych drogą radiową i laserową, a ta dokumentacja obejmuje nawet śpiewniki dzieci szkolnych tamtej planety, nie mówiąc o podręcznikach miejscowej historii. Różnica w nazwie planety pomiędzy wersją dziejobitni i moją to mniej więcej tyle, co różnica między nazwą „Indie” i nazwą „Ameryka”. Przecież tubylczych mieszkańców Nowego Świata, wszystkich Apaczów, Komanczów, Azteków i innych Siuksów tylko dlatego zwiemy do dziś Indianami, ponieważ Kolumb wziął ich za ludność Indii. Znajdując się na niższym stopniu rozwoju niż ich odkrywcy, nie mogli ci tubylcy skutecznie temu fałszywemu ich mianowaniu zapobiec. Inaczej z Encją. Nazwa ta jest tłumaczeniem na łacinę pojęcia, jakim sami siebie określają (jako „bytujący” albo „rozumnie istniejący”), i stąd poszło the Entians, die Entianer, les Entiens i tak dalej. Nikt sobie tego z osobna nie wymyślił — tak stanowić będzie dalszy rozwój wypadków, ten, w który wycelowaliśmy maszyny dziejowe. Ich poszczególne bloki śledziły w ekstrapolacyjnych ciągach rozwój na całej planecie, to, jakie tamtejsze państwa jako pierwsze, będąc supermocarstwami, ambasady ziemskie; to, jaki będzie wtedy tryb urzędowania ich dyplomacji, co znajdzie swój wyraz w formie ich korespondencji; te noty, które zostaną wystosowane kiedyś do mnie lub do osób fizycznych bądź prawnych, będących mymi spadkobiercami, niechybnie nie pokryją się co do przecinka z naszymi symulatami, lecz ujawnią analogiczną treść oraz styl; nawet co się tyczy kodu maszynowego, jaki podaje list luzański, został on prognozowany w oparciu o ogólną teorię rozwoju komputerów entej generacji w określonych technicznych okolicznościach; zapewne nie będzie to TEN kod, lecz ten TYP kodu, mianowicie używany w dyplomacji. Nie można bowiem wykryć unikatów, wykrywa się klasy, do jakich należą, czyli TYPY. Tak więc pod notą luzańską będzie figurowało nie TO nazwisko, jakie widnieje na fantomie, lecz TEGO typu, i będzie do fantomowego podobne tak, jak podobne jest nazwisko Zwingli do Düngli, a Iwanow do Smirnowa. A to, ponieważ blok rodowodowo–genealogiczny baterii dziełowe dał typowe cechy dyplomatycznego narybku Encji nie poprzez ustalenie jego cech biologicznych, lecz tylko tych, które są tam przyjmowane do urzędowej wiadomości, podczas doboru do wyższych szkół kształcących dyplomatów. Symulatory nie docierają bowiem do jakowejś „ostatecznej prawdy materialnej”, lecz do ostatecznych kryteriów urzędowania. Panowie przyrodoznawcy wyobrażali sobie i wmawiali wszystkim, że kontakty międzygwiezdne zaczynają się od wymiany zdań na temat geometrii Euklidesa i praw atomowych, jak gdyby pierwszą rzeczą na Ziemi przy zetknięciu się z nie znanymi dotąd krajowcami wokół Amazonki czy no Ziemi Ognistej było informowanie ich, przez wysłanników cywilizowanego świata, o trójkątach i atomach, a nie o tym, jakie interesy będzie można z nimi zrobić. Słyszałże ktoś w ogóle o jakiejś geometrii czy matematyce w stosunkach politycznych? A przecież kontakty z Innymi niepolitycznyego charakteru mieć nie mogą! Najpierw wyznacza się stałe urzędów, czyli biur, bo jeśli ma być polityka, muszą być i biura; zjawisko to ma charakter absolutny i tym samym relatywizmowi teorii Einsteina nie podlega. Pierwsze rozmowy toczą się nie o prędkości światła, lecz awansowania słupowego, nie o wielkości jąder atomowych, lecz administracyjnych kompetencji. Czy Tamci są zbudowani z krzemianów, jodków, chlorków czy aminokwasów, czy oddychają tlenem, czy fluorem, czy poruszają się przodem, czy tyłem, nie mm najmniejszego wpływu na parametry ich biurokracji i od ich związków politycznych, a nie chemicznych zależy wzajemne zrozumienie! To nareszcie, co mi jest kamieniem obrazy, czyli fałszywy obraz tamecznych zjawisk, który wziąłem za dobrą monetę, stanowi, jak mi tłumaczono już wiele razy na wszystkich piętrach Instytutu, zwykły Zespół Uprzedzeń Pierywoodkrywcy (ZUP), który podlega Teorii Błędów i Wypaczeń i w moim przypadku równa się trzeciej potędze z różnicy między odległością Hiszpanii i Ameryki a odległością Ziemii i gwiazdazbioru Cielca. Co notabene wykrył magister symulacji powszechnej Prüngli. Kolumb wziął Amerykę za Indie, a Ijon Tichy sztucznego satelitę za glob niebieski, z którego go wystrzelono. Nie ma w tym cienia hańby i nie ma się o co obrażać.

Słuchałem już co nieco zmitygowany, a uczony Szwajcar, zmierzwiwszy sobie brodę i zapociwszy okulary, machał fontannową korespondencją, wołając:

— Przysięgam panu, że tu Nic nie jest Przypadkowe! Proszę zważyć różnice wysłowienia obu listów. Świadczą one o różnicy w siatkach płac, a tym samym dochodów narodowych Kurdlandii i Luzanii… Różnicami tymi zajmował się finansowo–planetologiczny blok naszej maszynowni. List kurdlandzki świadczy o skromnych środkach, łożonych na dyplomację, skoro ich ambasada zatrudni kiepsko opłaconego, a tym samym i marnego tłumacza… bodajże człowieka, bo to im wypadnie taniej, niż taszczyć własnego poliglotę razem z walizami dyplomatycznymi.

— Co mi pan tu chce wmawiać — rzekłem — przecież oryginały listów są tam — wskazałem, płonący wciąż czerwony krąg ekranu, zapluskwiony skurczonymi hieroglifami — a tłumaczenia dokonała wasza aparatura tu i teraz, a nie jakiś człowiek, urzędnik, tłumacz, którego rodzice, a pewno i dziadkowie nawet się jeszcze nie zdążyli poznać…

— Nic podobnego! Myli się pan! Byłby to niewybaczalny błąd sztuki. Przecież ewentualny konflikt, tarcia międzyplanetarne jeszcze najłatwiej mogą dojść do skutku od nieporozumień przy wymianie not, toteż nawet gramatyczne i ortograficzne źródła takich nieporozumień trzeba antycypować! Tłumaczenia dokonał blok rodowodowy, przy współudziale bloku propagandy eksportowej, a praca obu znajdowała się pod kontrolą bloku limitów płacowych, czyli, powiem to obrazowo, maszyna utworzyła fantom ambasady, umieściła w nim fantom drabiny służbowej i gdzie należy, na odpowiednim jej szczeblu, umieściła fantom podrzędnego urzędnika, który będzie tłumaczył inkryminowany dokument, nic z niego nie rozumiejąc, bo nie będzie opłacany za rozumienie czegokolwiek. Sądzę, dodał ciszej, jakby mówiąc do siebie, że to jakiś gastarbeiter, nie znający żadnego języka porządnie, poza tureckim… Natomiast bogatsza Luzania posługuje się w dyplomacji automatami, bo im państwo wyżej rozwinięte, tym tańsza w nim automatyka, i tym droższa praca żywa…

Nie powiem, żebym się czuł do końca przekonany tym wszystkim, ale pora zrobiła się późna, więc odłożyliśmy dalszy ciąg roztrząsania obu not i ich konsekwencji na następny dzień, a ja wróciłem do domu. Czułem się tak przybity, tak poszkodowany na kosmonautycznym honorze, że sięgnąłem po telefon i wykręciłem nowojorski numer Tarantogi, chcąc się wyżalić przed bratnią duszą. Jakiś czas profesor słuchał mnie cierpliwie, wreszcie parsknął cholerycznie w słuchawkę:

— I czegóż tak się nad tym rozwodzisz, mój Ijonie? Myślałby kto, że ci Szwajcarzy wymyślili komputery! Baterie, dywizjony, korpusy, dziejobitnie, a przecież dość pomyśleć chwilę, żeby dojść czegoś podobnego. Kontakty są nawiązane, tak czy nie? Kiedyś musi więc przyjść do wymiany ambasad, tak czy nie? Każdy attache do spraw kultury musi coś robić, tak czy nie? Nic naprawdę sensownego nie zrobi, tak czy nie? Więc będzie zbierał materiały do przeglądu prasowego i dla raportów składanych zwierzchnictwu, żeby wykazać, że coś robi. Prędzej czy później dowie się o twych „Dziennikach”, i cóż oni będą wtedy mogli zrobić innego, niż wystosować do ciebie sprostowania?…

— Niby tak… — rzekłem osłupiały i skonfundowany naraz — ale bo, profesorze, tam były takie szczegóły… nawet tajny kod dyplomatyczny Luzanów… propozycje sfinansowania mojej wyprawy…

— W podobnym przypadku każda ambasada zrobi taką propozycję, a reszta jest watą. Widziałeś, jak z łyżki cukru robi się w maszynce kłąb waty cukrowej wielkości pierzyny? No więc właśnie! Ale dobrze, żeś się odezwał, już dawno chciałem ci powiedzieć, że cała ta „Encyklopedia Kosmiczna”, którą ci wtedy pożyczyłem, pamiętasz, ta z Enteropią i sepulkami, to było fałszerstwo. Humbug. Bujda na resorach. Jakiś drab chciał zarobić parę groszy…

— To pan nie mógł mi tego trochę wcześniej powiedzieć? — spytałem rozeźlony, bo wyglądało, jakby się cały świat przeciw mnie sprzysiągł.

— Chciałem, ale znasz mnie przecież, zapomniałem. Napisałem to sobie na wizytówce, wizytówkę włożyłem do kamizelki, ubranie dałem do pralni chemicznej, kwit z pralni zgubiłem, potem musiałem wyjechać na Proximę, i tak to poszło…

— Toś mi pan wyrządził niezłą przysługę — powiedziałem i prędko zakończyłem rozmowę, bo bałem się, że jako choleryk jeszcze naurągam profesorowi.

Był to dzień ponurych rewelacji i ataków złości. Przez grzeczność rozmawiałem z Tarantogą po północy, kiedy w Ameryce jest dzień, żeby nie wyrwać go z łóżka. W Instytucie zjadłem tyle co nic, zrobiłem się głodny, zajrzałem więc do lodówki za zimną pieczenią cielęcą. Dochodząca, którą uprawniłem do spożywania u mnie posiłków, nie robi sobie żadnych subiekcji. Niby coś tam leżało, ale była to prawie sama kość osłonięta dla przyzwoitości skórą. Głodny i wściekły zjadłem więc chleb z masłem — i do łóżka.

W Instytucie ułożono tymczasem podręczny maszynowy rozumowany słownik obu listów. Odpoddaszyć — odstrychnąć, w twarzy — w obliczu, odwymiętosić — sprostować, i tak dalej. Ale ja nie chciałem nawet na to patrzeć. Zażądałem dostępu do źródeł. Wywołało to pewną konsternację. Żaden kierownik wydziału nie był do tego uprawniony, poszliśmy więc do dyrekcji. Tam okazało się, że zachodzi takie oto służbowe distinguo. Instytut może mi udostępnić wsad, ale nie źródła, czyli oryginały raportów, dokumentów, sprawozdań itp., z których powstaje wsad metodą ekstraktów i podsumowań, ponieważ wszystko to znajduje de w tajnych archiwach MSZ i żaden pracownik Instytutu nie może z nich bezpośrednio korzystać. Nie ma co nad tym deliberować, rozwodzić się, bo nie ma w tym nic do dyskusji ani do rozumienia — taka jest po prostu pragmatyka, oddzielająca gestię Instytutu od gestii właściwych resortów MSZ. Wobec tego, powiedziałem, proszę o wsad, a jednocześnie niechże się zwrócą do kogo należy w ministerstwie, żebym mógł w niedalekim terminie zapoznać, się z oryginalnymi materiałami, co mi się chyba jako pierwoodkrywcy i pionierowi należy. Z pierwszym nie będzie kłopotów, rzekli, a co do drugiego, będą się starać. Düngli, zresztą może był to Wrangli, zaprowadził mnie tedy do małego gabinetu, w którym znajdował się jeden z terminali maszynowych, fotel, biurko, ekran, czytniki, termos z kawą, herbatniki i floksy w kryształowym pucharze, i zostawił mnie samego z aparaturą, tak że pouczony od razu puściłem sobie przez matową szklaną płytę sławetny wsad.

Niechaj się życzliwy Czytelnik nie spodziewa zrozumieć z tego, co tu dokładnie przepisuję, więcej, aniżeli mnie się wówczas udało. Przypominam tylko, że widniejące we wsadzie skróty oznaczają odpowiednio: BAM — Baterię Aprobujących Modułów, czyli opinię większości bateryjnej, BOM — Baterię Oponujących Modułów, czyli sąd mniejszości, MUZG to ustalenie Modułu Uzgadniającego, który zazwyczaj niczego uzgodnić nie był w stanie, i wreszcie BIM to Bateria Inwigilujących Modułów, która wtykała swe trzy grosze, kiedy powstał całkowity mętlik.


ENCJA, luz. KIRMREGZUDAS, kurdl. KOERDELLENPADRANG, 7 planeta Gammy Cielca (Gamma fauri), 4 kontynenty (DYDLANTYDA, TARAKTYDA, CETLANDIA, MAUMAZJA), 2 błoceany, powst. z osadów mikrometeorytowych w rozkładzie (BAM), na skutek industrialnego zanieczyszczenia środowiska (BOM), nie wiadomo Jak (MUZG). Ok. 1000 podbłotnych wulkanów (bulkanów) branych przez pierwoodkrywców mylnie (BAM) słusznie (BOM) za nurzadła (Typ Immersionales, rząd Marmaeladinae, rodzina Maccaronicaea [kluchozlepnych]), 1 ściorg, (ściółka organiczna [BAM], ścierwiny orgiasłuczne [BOM], ścieki organowe [orkiestralne] [BIM], już dawno wysechł [MUZG]). 1 satelita sztuczny (syntelita) KASTRAT (Kamuflaż Strategiczno–Taktyczny [BAM], Muzealno–Skansenowy [BIM]), stanowiący wyorbitowaną część terytorium Luzanii (ob.), zmiennośrednicowy jako Nadymak (BAM), wskutek fatamorgany (BOM), diabli wiedzą (MUZG). Klimat umiarkowany, rozkojarzony industrializacją (BAM), kryptowojennie (BOM), zawsze taki był (BIM).

Planetę zamieszkuje rasa rozumna (BAM), dwie rasy rozumne (BOM), to zależy od punktu widzenia (MUZG). Jest to gatunek człekokształtny (BAM), człekokształtność to larwalna faza metamorfozy, gdyż tubylcy są zmiennikowcami i przechodzą linki od POŁCIA przez PÓŁTORAKA 1 DWÓJPOŁCIA dc ZLEPCA OLBRZYMKA (BOM), oni się tylko rozmaicie ubierają, i noszą (BIM), wszystko to mity i legendy, patrz: „Politografia ras Cielca” druk do uż. służb. MSZ 345 2ab/99 (BUM) Dane BAM pochodzą od Luzanów, a BIM, BUM, BOM od Kurdlandczyków i dlatego są nieuzgadniałne (MUZG).

Płci są wyraźne (BAM). Nie ma płci (BIM). Są odwrotnością ziemskich (BOM).

Państwa E.: 1. Unikalną formę ustrojową w Galaktyce stanowi Państwochód Kurdlandzki, takie: Kurdlestwo Nacjomobilistyczne, Chodliszcze. Jest on rustykalnym samorządnym zrzeszeniem zasiedlonych kurdli — MIASTODONTÓW. Władzę najwyższą sprawuje Przewodniczący Stamaków (Starszych nad kurdlem). Jednostkę administracyjną stanowi kierdel kurdli, czyli DREPARTAMENT. Dawniej starnaków zwano kurdliwodami. Nacjomobil powstał na przestrzeni wieków i trakcie zwalczania Pyrozaurów, zwł. wygasłych i ledwie tlejącychr form łowieckich, jak tracącego ogień Poliserwa (Wieloraba) i kukurdla — zimnokrwistych płazów dochodzących 1500 ton wagi cielska. Wygasły kurdel zwany był zmokiem, a podsuszony — smokiem (Draco Pyrophoricus Curd. L. Msimeteni od nazw. pierwoodkrywcy, uczestn. IX ekspedycji Instyt. Zaurologicznego). Także: Khoerdll, Kjordl i ORDL. Hodowla k. zastępuje budownictwo mieszkaniowe, niemożliwe na zabłociach i wybłociach, cz. terenach okresowo zalewanych przez błocean. Odpowiednikiem ziemskich zlodowaceń są bowiem na E. zbłotowacenia (Epoki Błotowcowe). (BAM).

Żadnych ogniowymiotnych gadów nigdy na E. nie było. BAM błędnie opiera się na mitologii i propagandzie kurdlandzkiej. Kurdle są to wieloroby (a nie wieloraby), powstałe w toku naturalnej ewolucji (walki o przeżywanie w błocie). Jako siła robocza tworzą tak zwane Zlepicielska (BOM).

W wersji luzańskiej kurdle to trupy (tusze) wypatroszone przez miejscowych wsioków w ramach głodu mieszkaniowego, poruszane ich galernicza pracą, czyli tak zwana Cadaverid Rusticana. Natomiast w wersji kurd. są to produkty bioinżynferii genetycznej wymyślonej przez Przewodniczącego Stamaków. Nieuzgadnialne (MUZG). Walki nomadów z płazami doprowadziły do symbiozy miejscowych Naczelnych z kurdlami dzięki ich zapowietrzeniu, jako też adaptacji do gurgitacji i regurgitacji, (oraz Laksacji [BUM]). Miastodonty są bowiem symbiofycznymi osiedlami spółdzielczymi (BAM). Nic podobnego (BOMX Jako pseudozoa, czyli zwierzostan syntetyzowany, są one produkowane przez fabryki płodowlane Zjednoczenia Cenżynieryjnego (BEM), na wzór prakurdla, lecz tylko przez to doń podobne (MNIAM).

Strukturę państw. Kurdlandii zbadano słabo. Przewodniczący sam nie rządzi, lecz myśli tylko o rządzeniu, a myśli te interpretują na miejscowy użytek STARNAKOWIE. (Historyczne nazwy: Ojciec Kierdla Kurdli, Ojkierkur, Kurpan, i in.) (BIM, BAM, BOM).

Miastodonty cierpią od wewnętrz. niesnasek, wyw. alergią (BAM), różnicami poglądów politycznych (BIM), od pasożytów, drabów nierobów (cz. nierabow), rozrabów i zagrabów (BUM). Wymień, formy to nie pasożyty, lecz działacze spółdzielczości (BOM).

Kurdlandczycy są b. drażliwi na punkcie swej oryginalnej doktryny państwowej. Używanie nazw, jak Wieloryp, Rozwaleń, Trupiec, Zdechłoń, Ścierwiszon, Padliniak, określanie k. jako Zwłokochodów, Kłusogrobów, Kryptodreptów itp. jest ścigane i karane poniżającym przesiedleniem (zsyłką w tył, tzw. ozadnictwem). W starożytn. k. używane były jako grobowce wybitnych mężów stanu na podob. piramid ziemskich (BAM). Są to wszystko mity i podania (BEM). Coś tam było na rzeczy (MUZG). Patrz: „Mitografia encjańska”, rozdz. „Archomobilistyka, Poliarchia Perypatetyczna, Mit Prezesa”. Ob. też „Grzęzotyk” druk d/uż wewn. „Ile Nóg ma Khurdel? (Doc. J. Bladder. MSZ 6/4e4). „Historia walk z płazidłami”, tenże. „Emetyka jako polityka”, onże. „Kurdle — ofiary gospodarki rabunkowej”, ówże. „Prawo lokatorskie a metraż wisceralny”, tenże. „Czy kurdle służyły w prehistorii jako schrony przeciwmeteorytowe?” W. Tutas. Patrz: raport II niedoszłej do skutku ekspedycji encjańskiej, IM D, symulaty serii B/9 i t/9. Także: „Życie pozakurdlowe w herezji Dreptów”, w: „Annały Instytutu Serowarsłwa Pośmiertnego”. T. Ouargl., PIP 20111. „Skład chemiczny słoniny opasów kurdelnych”.\l. Dragonder, „Acta Curdeliana”, tom XI, pag. 345 i nn. „Analiza strukturalna poezji kurdlandzkiej”. Praca zbiorowa IMD, 239/c. „Tuptazy i pyro—forazy ewisceralne jako środki ogniowymiotne”. Dr Revolvender, Boston McGraw Hill, praca habilit. prognozowana z 40–letnim wyprzedzeniem. Rtingli i Kinderstein. Skrypt.


Dalszych trzysta pozycji cytowanej literatury opuszczam, by przejść do drugiej części wsadu, poświęconej Luzanii.


Luzania. Inaczej: Położenia Zesupłane Luzanii Górnej (BAM). Luźna Federacja Stanów Doskonałych (BIM). Stany Związane Taraktydy (BOM). Pierwsze mocarstwo Encji, wysoko (BAM) zbyt wysoko (BIM) rozwinięte, w złych stosunkach z ościenną Kurdlandig. Narastające problemy wewn. doprowadziły do spadku inteligencji w obu gł. partiach politycznych, — z kt. rekrutują się kandydaci na Państwicieła (BAM) Prezydenta (BIM), gdyż w oblicza niepokonywalnych trudności zabrakło roztropnych kandydatów dobrowolnie ubiegających się o najwyższy urząd. Tak zwana debilitacja kolejnych administracji v doprowadziła do kryzysów i następowego wprowadzania Lopolu (loterii politycznej) jako przeciwdziałania zanikowi chętnych objęcia władzy. Ponieważ większość obywateli odmawiała uczestnictwa w ciągnieniach Lopolu, w XXII w. ogłoszono stan wyjątkowy i powszechny pobór przymusowy do Parlamentu i rządu (POP). Kryzys zażegnały postępy komputeryzacji. Automatyzacja administracji załamała się z końcem tego stulecia, gdy Civitatory odmówiły władania, wskutek tak zwanego syndromu logistronowego. Zbyt inteligentne układy ulegały albo malignizacji, albo porażeniu własną genialnością (genialiż postępowy). Z tego kryzysu wyprowadziło PZL utworzenie syntury (syntetycznej kultury), jako ekozofizacji i hedopraksji (obligatoryjnej dystrybucji szczęścia). Te instytucje Luzanii sprotezowały upadające pod dobrobytem więzi społeczne (BAM), Wynikły one na skutek zlania się racji stanu z panującą religią (BIM). Wątpliwe (MUZ6). Są to efyffkacyjne przeróbki otoczenia, techniki zachwytowo–przechwytowe, złochłonne, wjażnicowe, tworzące łącznie synturę. Opierając się na uszlachetniającym namyślnianiu środowiska życiowego, drogi, budynki, sprzęty, odzież itp. produkuje się z bystrów — mikroelementów logicznych, edukowanych patriotycznie wstępną obróbką. Ubystrzenie osiągnęło w metropoliach poziom 60 jedn. inteligencji na gram i sekundę. Do głębokości 40 metrów nie występują już w ośrodkach miejskich żadne substancje nieinteligentne (BAM). Taka jest wersja oficjalna (BOM). Pozostały obszar uległ uzmyślnieniu w 87°/ (BAM). Wątpliwe (BOM). Syntura urozumnia środowisko cywilizacyjne, żeby dbało o dobro obywateli i o siebie, samonaprawiając uszkodzenia wywołane przez opozycję, ponadto kształcąc, usługując, doradzając, pochłaniając usiłowania przestępstw oraz stręcząc w granicach prawa do konsumpcyjnego nierządu (BAM). Kwalifikacje te wynikają ze stosowania cło opisu syntury kategorii ziemskich (BOM).

Obiekty zbystrowane wykonują zlecenia do granicy interesu bliźnich. Bystry pierwszych generacji (zmyślniaki i myślinki) znieprawiał świat przestępczy, lecz prototypy wyposażone w zmory (zastawki wzgl. zapory moralne) są w 99,998% złoodpome (BAM). Tak głosi rząd (BOM).

Produkcja przemysłowa dzieli się na delektacyjną i prewencyjną.

1. Delektacyjną masę towarową tworzą: wjaźnicowanie, felicytacja taśmowa oraz przykrawana na miarę indywidualną, opychanie przepychem, zaszczycanie, dosładzanie oraz syntetyczne preparowanie karier (synprekary), przy wsparciu wybieractwem docelowym. Są to zindustrialirowane działy informatyki hedotelicznej czyli lubociągowej. Zgodnie z dewizą Luzanii „Fac quod vis” każdy obywatel robi, co chce, a zadaniem państwa jest maksymalizacja szczęśliwości powszechnej. Administracja posługuje się hedometrią, czyli pomiarem ilości tych lubych doznań, jakie można przetłoczyć drogami nerwowymi obywatela w ciągu życia, Ponieważ jednak podaż jest ok. 108 razy większa od osobniczej przepustowości, wliczając też czas snu, trzeba wybierać między uciechami. Trud ten usuwa osobisty wybierak obywatela, zwany też Proponatorem, który uszczęśliwia go wg zamiłowań, temperamentu oraz wytrzymałości indywidualnej.

Dzięki temu nikomu w Galaktyce nie może być lepiej niż Luzańczykom. (Wg expose rządowego CCC/7/Zub.) (BAM). Zaprzeczają temu źródła kurdlandzkie, wskazując na rosnącą stopę samobójstw (BOM). Jednym z najtrudniejszych do przezwyciężenia był problem utraty osób bliskich wskutek zajść losowych oraz śmierci naturalnej. Nieskuteczność kuracji odwykowych skłoniła MSZ (Ministerstwo Szczęścia Zupełnego) do podjęcia produkcji apryksymatów czyli nibytów (pseudotów, pseudoistot), jak np. Amoroidów, Matkoidów, Tatoidów, Kochankowców, Dziatczyny, itp. Wykonuje się je z polecenia samych zainteresowanych bądź odnośnych zarządów cmentarzy komunalnych w ramach pogrzebów, przedłużonych zjawianiem się Drogich Nieobecnych, w postaci idealnych kopii. Obywatele mający najbliższych o trudnym charakterze, prowadzącym do tarć, mogą sobie w analogiczny sposób protezować rodzinę także za życia osób oryginalnych, którym dla sprawiedliwej rekompensaty dostarcza się również właściwych sobowtórów (pospolicie zwie się to lalosiowaniem familii). (Tak wg źródeł luzańskich, B A M). Wypchane pseudorodzjny są terenem koszmarnych zajść, od których włos jeży się kurdlowi na wezgłowiu (BOM, wg danych kurdlandzkich. Patrz też „Poradnik kurdelskiego agitatora” 391 /R oraz przemówienie Przewodniczącego Prezesorium Starnaków na X spędzie miastodontów, zwł. ustęp pt. „Faisyrodzice jako trenażery zadręczycielstwa w Luzanii” [BEM]).

Różnicowanie umożliwia współprzeżywanie tego, czego normalnie naraz doznawać nie można dzięki podłączeniu lubociągów przez rozjaźniacz do obu półkul mózgu. Program rządowy zakładał wzrost powszechnego szczęścia o 4% w pięciolatce, lecz doszło do stagnacji (BA M), do zjawisk, o jakich niżej (BIM, BOM).

2. Produkcja przemysłu prewencji nie poddaje się prawdołówczej filtracji modułów bateryjnych ze względu na znaczną rozbieżność danych dotyczących tej dziedziny. Podług źródeł fuzańskich przemysł taki w ogóle nie istnieje; toteż poniższa część wsadu opiera się na źródłach kurdlandzkich z uwzględnieniem Ich luzańskich sprostowań. Dlatego zamiast wskaźników modułowych (BIM, BAM, BOM) figurują w tekście źródłowe (KUR, LUZ).

Opozycja antybystrowa dąży do renaturyzacji środowiska, pod hasłami „destrukcji ratowniczej”. Rząd luzański toleruje ją (LUZ), prześladuje aż do stosowania utajnionych tortur oraz stopniowego zastępowania nielojalnych obywateli niebywatelami lojalnymi, czyli lalonami (fajny projekt totalnego sprotezowania społeczeństwa, czyli lalonizacji) — (KUR). Są to oszczerstwa propagandowe bez wszelkich podstaw (LUZ). O rzeczywistym stosunku mas społecznych do dyktatury uszczęśliwiarskiej świadczą obiegowe wyrażenia, jak „załakocić na amen”, „wykończyć lubem”, „dać kandyzera”, o tym zaś, kto został zalalosiowany, mówi ogół, że go trafił „cukierszlag” (KUR). Są to cytaty z literackich utworów fantastycznych (LUZ).

Prymitywny konsumeryzm towarowy ogłupiał społeczeństwo, natomiast wyzwanie, rzucone mu przez wybitną inteligencję środowiska, sprzyja rozwojowi umysłowemu i upowszechnia oświatę (LUZ). Głównie jednak w dziedzinie skrytobójstwa i służących mu metod (KUR). Rzekoma działalność wywrotowa oraz perseweracja w antysynturalnych perwersjach (persewersja) to także część nowego systemu oświaty. Zetyfikowane otoczenie nie tylko pochłania próby występku, lecz działa z profilaktycznym wyprzedzeniem perswazyjnym dzięki troskliwej opiece na jawie i somnoskopii (spektroskopii snów dla usuwania koszmarów i majaczeń) (LUZ). Chodzi o bezustanne szpiegowanie obywateli i kastrację) ducha nawet we śnie (KUR). Zamiast leczyć sadystów, luzańskie MSZ (Ministerstwo Szczęścia Zupełnego) dostarcza im obiektów, jakie rozpowszechniają Zakłady Tworzyw do Bicia oraz Wytwórnie Faksyfamilii (KUR). Pobudki mordu uległy zupełnej przemianie. Nie morduje się ze względu na osobę ofiary, lecz na opór stawiany przez zastawki moralne bystrów (zmory). Por.: „Amatorski sport mordowniczy w Luzanii”, Państw. Wyd. Nauk. Kukurdel 56/b/9; nadto: „Etykosfera jako hodowla degeneratów”, Pisma Przew. Starn. T. V, S. 77 i n. Także: broszurka wewnątrzklubowa luzańska: „Co można zrobić z POPEM?” (POP — Postać Osobliwie Pikantna). W przestępczej gwarze luzańskiej występują synonimy POPA jak fiksiak, kopadło, bezbronniś, łupiec, znęcawka, kopiec, męczak („Słownik Idiomatyczny Syntury”, Ak. Nauk Kurd., Pcim, 67/b./KUR). Dementi powyższego przez stronę luzańska w: „Kampania oszczerstw i pomówień” w „Acta Synturales Lusaniae”, II t. 67/431. Próby odwodzenia od złych zamiarów mirażami oszałamiającego użycia wywołują w miastach luzańskich szałowiska (zbiegowiska szałowe). (KUR). Są to pogwarki sportowych kibiców po meczach piłki telekinetycznej (LUZ). Główne niedomagania socjalne PZL to miażdżyca, dopadaczka, wyskoczycielstwo, wpijactwo, grzebizm familijny i zespół samojedzki.

I) Miażdżyca to paniczne masowe ucieczki z metropolii w poszukiwaniu terenów niezbystrowanych (KUR). To chodzenie na grzyby (LUZ). Uciekający tłum niszczy wszystko na swej drodze, a że nieruchomości się bronią, dochodzi do licznych wypadków złamania podstawy czaszki, gdyż mimo ich uzmyślnienia materiały budowlane przejawiają bezwładność.

II) Indywidualną reakcją na szlachetność otoczenia jest wyskoczycielstwo. Pod pozorem szukania pięknych widoków wyskoczyciele usiłują przechytrzyć wysokie balkony, otwory okienne itp. (KUR). W Kurdlandii jest osiem razy tyle samobójstw (LUZ).

III) Inne objawu tejże reakcji wykazują dopadacie, wpijocy oraz ochlofile, czyli tłuszczakowie. Usiłują się oni kryć przed synturą za ciałami osób trzecich. Ochlofile szukają ścisku w tłumie (tłuszczy), a dopadacze i wpijocy wpijają się w byle napotkanego (są to tak zwane konwulsyjne wezepiny niepopuszczalskie). Tłuszczaków od wpijaków różni to, iż pierwsi działają pomrocznie i katatonicznie, toteż są traktowani jako chorzy umysłowo, drudzy natomiast stanowią sektę religijną i mają wczepiny za rytualny akt autentycznej (niewbechtanej) miłości bliźniego.

Grzebizm rodzinny przejawia się jako wygrzebywanie, przez ojca najczęściej, dołu tak głębokiego, by dotrzeć do niezbystrowanej gleby, po czym grono familijne osiada w nim na stałe.

IV) Skrajny wyraz postaw antysynturalnych to ukradkowe samobójstwo porcjowane. Akt rozpoczyna się zazwyczaj od niewinnego z pozoru obgryzania paznokci.

Ponadto działają na terenie PZL indyści (indyferentyści), którym jest wszystko jedno, byle było to sprzeczne z założeniami syntury. Zasadzają się oni na upatrzonych, np. na matrony będące matkami wyższych funkcjonariuszu państwowych, zniechęcają młodzież szkolną do używania lubociągów, zanieczyszczają usilnie środowisko życiowe, psują osobom niedołężnym i starcom ich osobiste wybieraki, a takie trują, szkalują i wichrzą. MSZ, niezdolne temu zapobiegać, zleciło Ministerstwu Przemysłu Lekkiego wszywanie czujników dołoratorowych (bobików) do bielizny osobistej; czujniki te, zaprogramowane w ramach prewencji penitencjarnej (prepent), wykrywając złe zamiary nosiciela bielizny, powodują ciężkie ataki ischiasu. (Zapobieganie dołoratorowe złu).

Nieskuteczność tej praktyki doprowadziła do monstrualnej eskalacji legislacyjnej (KUR). Kto przechytrzywszy bólniki, zdaltniki, zmory, łagodyzery itp., popełnia przestępstwo w recydywie, zostaje wymóżdżeony i obrócony neuralną preparacją perpetuacyjną (nerperpacją) w udrękowca dożywotniego. Skazaniec, a właściwie jego neuropreparat, wystawiony na widok publiczny pod ełektropręgierzem, wydaje ryki boleści, wzmacniane przez megafony, do których są podłączone pnie nerwowe jego ex–krtani. Nauko luzańska dba o pełne wykorzystanie pojemności przesyłowej bólowych włókien dzięki odpowiednim obliczeniom (KUR). Hałasy te pochodzą z młodzieżowych dyskotek; wszystko inne to nikczemna potwórz nie przebierającej w środkach wrogiej propagandy kurdlandzkiej (LUZ).


Było już dobrze po północy, gdy wstałem od wsadu, przerwawszy dalszą lekturę, bo miałem w głowie zupełny mętlik. Pływały w niej prognozy kurdlandzkie o zagrażającej Luzanii bezludnej wojnie domowej bystrów z antybystrami czyli syntury z antysynturą, przeplecione ponurymi rewelacjami luzańskimi w kwestii miastodontów jako kroczących więzień (KROWIE). Promiłki (protezy miłości bliźniego), etyfikacja środowisko i jego antyzoficzne paskudzenie, bomby złoślinowe, jurnhroy, odchutnie, preparaty detrrogentowe, czyli odterroryzowujące, matkoidy, przeciwbracia, wnyki teściołowcze, mordaliery, wydromanse i tysięczne równie zagadkowe hasła krążyły w mym nieszczęsnym mózgu istnym Maelstromem. Stanąłem przy oknie i z szesnastego piętra patrzałem na pogodnie śpiącą Genewę, przytłoczony niepewnością, czy uda mi się dotrzeć do prawdy o planecie, którą tak pochopnie i prostodusznie odfajkowałem niegdyś w mych raptularzach. Ledwie jakiś BAM, MUZG czy MNIAM nazwał Amortadele cytadelami pierwszej miłości, już KUR czy BOM określał je jako mielonkę, czyli rodzaj wędliny. Toż nie dowiedziałem się nawet, czy Encjanie są jedno–, dwu– czy więcej płciowi, bo i w tej materii panowała wielość sprzecznych poglądów. A przy tym doskwierała mi myśl, jak koszmarnie zbłaźniłem się ongi, biorąc jakieś satelitarne wesołe miasteczko za planetę, a toczące się w nim zabawy i igraszki za dramatyczne zjawiska związane z deszczem meteorów. Rozumiałem przynajmniej, czemu tylko ja tak przeżywałem STRUM, z którego tubylcy nic sobie nie robili; zachowałem się jak dzikus, który woła w teatrze z widowni do Otella, żeby pilnował się Jagona i za Boga nie dusił Desdemony. Od tej świadomości gorąco buchnęło mi w policzki. Postanowiłem zmyć hańbę, żeby nie wiedzieć co. Przysiągłem sobie, że nie spocznę, póki nie dotrę do oryginalnych źródeł, nie. zamąconych bezmyślną, a rzekomo bezstronną pracą komputerów. Jużem się dowiedział, że to nie będzie łatwe, bo dostępu do archiwów Cielca mógł mi użyczyć tylko niejaki doktor Strümpfli, tajny radca w MSZ, podobno człowiek bardzo trudny w obejściu, fanatyk przepisów i bezduszny formalista — jednym słowem Szwajcar. Profesor Gnuss uczynił dla mnie, co mógł. Wyjednał mi nazajutrz spotkanie ze Strümpflim w cztery oczy, cała reszta, czyli pokonanie oporów biurokratycznych, należała do mnie. Westchnąwszy ciężko, spróbowałem wysączyć z termosa resztkę kawy, lecz było tam tylko trochę zaschłych fusów na dnie. Nie wiem czemu wydało mi się to zwiastunem porażki, czekającej dopełnienia w biurze radcy. Obrzuciłem ponurym spojrzeniem gabinet, włożyłem do ust pastylkę miętową, bo mdliło mnie, nie wiem, czy od cordon bleu, który zjadłem na obiad, czy od wsadu, i poszedłem spać.


* * *

Strümpfli przyjął mnie lodowato. Dyplomata tej rangi — tajny radca rzeczywisty — ma oczywiście sztukę spławiania interesantów w małym palcu, toteż nic bym nie wskórał, gdyby nie mój dobry traf. Żeby mnie odprawić z niczym, musiał bowiem na mnie spojrzeć, a ja popatrzyłem na niego — po czym poznaliśmy się, nie w okamgnieniu, bośmy się nigdy w życiu nie widzieli, lecz stopniowo, błądząc po sobie wzrokiem — poznałem go zrazu najpierw po krawacie, a właściwie po sposobie, w jaki go wiązał, a on mnie, dobrze nie wiem po czym, lecz nieomal równocześnie zachrząkaliśmy potem uśmiechnęli się z pewnym zażenowaniem, wątpliwość nie wchodziła w rachubę. — Ależ to on! — pomyślałem i jemu to samo musiało przemknąć przez głowę. Zawahał się, podał mi rękę przez biurko, lecz tego było nie dość w powstałej sytuacji — przez ułamek sekundy wsłuchiwał się w siebie — na szyję paść mi nie mógł, tego byłoby za wiele — więc, powodowany instynktem dyplomaty, wyszedł zza biurka, wziął mnie kordialnie pod rękę i poprowadził w kąt gabinetu, ku wielkim skórzanym fotelom. Na obiad poszliśmy razem, potem radca zaprosił mnie do siebie i rozstaliśmy się koło północy. Skąd to wszystko? Ano stąd, że mamy wspólną dochodzącą. Nie jakiegoś autogarnkotłuka, lecz autentyczną, żywą, krzątliwą, której usta się nie zamykają, toteż bez przesady mogę rzec, że znamy się z radcą, jakbyśmy beczkę soli zjedli pospołu. Mając się za osobę dyskretną, nie wymieniła nigdy jego nazwiska, mówiła zawsze „radca”, a jak o mnie do niego, nie wiem i nie pytałem, boż byłoby głupio, lecz i tak nasza znajomość wymagała szczególnie na początku obustronnego taktu, zwłaszcza na mnie spoczywała duża odpowiedzialność, bo bywaliśmy przeważnie w jego mieszkaniu, musiałem się więc pilnować, byle spojrzenie na komódkę, na dywanik u szezląga, u obcego niewinne, stawało się, ponieważ moje, aluzyjne, znaczące — alboż to nie wiedziałem, co zawiera komódka, co się wytrzepuje każdego poniedziałkowego ranka z owego dywanu… Tak więc nasza zażyłość trwała w specyficznym zagrożeniu i zrazu nie wiedziałem, gdzie podziać oczy, rozważałem nawet, czy nie przychodzić w ciemnych okularach, lecz byłoby to faux pas, zaproponowałem więc kawę u siebie, lecz nie był jakoś skory mnie rewizytować. Namyśliwszy się na osobności, doszedłem tego, że nie szło o materiały, które miał u siebie — pozwolenie na dostęp do tajnych archiwów wymagało nie tylko jego zgody, ale wziął dalsze formalności na siebie — lecz że wystawiał mnie raczej na próbę, bo u mnie on musiałby się bardziej mieć na baczności. Jakkolwiek nieobecna dochodząca patronowała przecież tym spotkaniom, doskonale wiedziałem, jak skomentuje nazajutrz stan małego baru, popielniczek, obaj mieszkaliśmy niczym starzy kawalerowie, a takim żadna dochodząca nie przepuści, niczego za oczami nie daruje, przy czym wiedziałem, że on wie, że ja wiem, co ona powie, toteż na zaminowanym terenie nie poruszałbym się z taką subtelnością, jak w mieszkaniu radcy, bo nad każdą kroplą puszczoną na obrus rozlegał mi się w duszy jej komentarz, a to nie jest kobieta przebierająca w słowach, lecz trzeba jej ulegać, skąd wziąć inną, toż przepytuję; nieraz krytycznie omawiała przede mną sposób bycia radcy w łazience, kwestię mydeiniczek zwłaszcza, no i tej sprawy z zatkanym zlewem, i tych małych ręczników, przy czym od okazanej nieuwagi mogła po prostu pójść sobie i nie wrócić, a jak trzeba było pamiętać o jej imieninach, u mnie była na to zbyt krótko, lecz u radcy od lat, z upominkami kolosalne trudności, bo to nie piła, nie paliła, nic słodkiego, skąd, jakoby początek cukrzycy, cały plik analiz moczu w torebce, musiałem czytać, a przynajmniej udawać, że czytam, i nie wolno było bagatelizować: ślad białka to nie jest nic — i znów wracała do radcy; kosmetyczka, czy może torebka, nie powiem, brała, bodaj żeby wybrzydzać przede mną: takie kolory, w moim wieku, co sobie myśli, czy ja się w ogóle maluję? — czułem się jak na scenie. Grała każdemu z nas sztukę o drugim, istny teatr wyobraźni, a jak się spieszyła u mnie pod koniec sprzątania, żeby go zastać w domu, nie znosiła pustych pokojów, musiała mieć słuchacza, niełatwo to szło, aleśmy się obaj starali, każdy u siebie, bo cóż, dochodząca w dzisiejszych czasach wprost rozrywana, a już ta była jak ze sceny, musiała być z powołania artystką dramatyczną, której się nie powiodło, bo jej nikt tego powołania nie wyjawił, a sama się, chwała Bogu, nie domyśliła. „Homo sum et humani nihil a me alienum puto”. Życzliwość życzliwością, a głowę bym dał, że radca się tak zaangażował w moją sprawę, tak mi pomagał z tą biblioteką ministerialną, bo już wtedy liczył na to, że gdy wyjadę (prędzej wyczytał mi to postanowienie z twarzy, nim zdążyło mi się skrystalizować w duchu), będzie ją miał sam — zrozumiałe, choć bodaj zwodnicze pragnienie… Łaknął wyłączności, przemiany ulotnej dochodzącej w osiadłą pomoc domową i wiedział, że gdyby mnie zamknięto (bo jako bratniej duszy wyspowiadałem mu się z Küssmicha, zamku, odżywki dla niemowląt i nawet łyżeczek), nie zaznałby chwili spokoju, gdyż zaprzestawszy mi sprzątać, poczęłaby mnie przed nim idealizować, stawiać mu za nieosiągalny wzór, żeby się poczuł . gorszy. Musieliśmy się zaprzyjaźnić, nie było innej rady, toż lepiej, gdy intymne sprawki zna ktoś bliski niż obcy, a bodaj jeszcze nieprzychylny, zaiste nie mieliśmy przed sobą tajemnic, żaden psychoanalityk nie schodzi w taką głąb duszy jak dochodząca (jakie pomięte dziś prześcieradła, co to się też przyśniło?), jednym słowem gra toczyła się w otwarte karty, choć wspólnie wysilaliśmy się udając, że nic podobnego. Parę razy radca zaprosił poza mną dyrektora gabinetu Cielca i dwóch ekspertów z archiwistą, tak że prawie całe kolegium debatowało nad ptifurkami i kawą w jego mieszkaniu, jak udostępnić mi wszystko, ale to wszystko bez żadnych wyjątków; z tego co mówili, rozumiałem chwilami jeszcze mniej aniżeli ze wsadu.

Najtrudniej przyszło im ustalić, w jakim właściwie charakterze mogę wejść do archiwów. Pierwoodkrywca planety — tłumaczył mi cierpliwie mgr Schwiegerli z wydziału personalnego — to tytuł do chwały bardzo piękny, ale dla czytanek szkolnych, bo w ministerstwie nie znaczy nic. Nie jestem przecież ani biegłym, któremu departament obserwacji Cielca dał pracę zleconą, ani członkiem rady przy ministrze, ani nawet dokooptowanym z zewnątrz bezetatowym ekspertem. Jestem osobą prywatną, a taka nie ma w MSZ nic do szukania, równie dobrze mógłby się o wstęp do archiwów i o dostęp do tajnych akt ubiegać nocny dozorca. Tajność akt to nie tylko postawiona na nich pieczątka, to znak sprawy służbowej w nadanym jej biegu lub znieruchomieniu, bo niekiedy taki bieg to właśnie pochówek; więc wysilali umysły nad czarną kawą radcy, żeby znaleźć przynajmniej pretekst, jeśli nie przepis, który otwarłby przede mną drzwi Sezamu. Jak się prędko zorientowałem, wszyscy ci wyżsi i niżsi urzędnicy MSZ nie mieli o Encji zielonego pojęcia, tak samo jak o astronautyce, bo to nie podlegało ich gestii, i zdarzyło mi się słyszeć, jak zamiast Cielec mówili wołowina. Na koniec Strümpfli zrezygnował z dalszych konsultacji, polecił mi czekać w domu na telefon i po trzech dniach obwieścił triumfalnie, że zwycięstwo jest nasze. Konieczny warunek, abym przychodził do głównego gmachu wyłącznie nocą i opuszczał go przed świtem, przyjąłem naturalnie bez jednego słowa, rozumiałem już bowiem na tyle delikatność przedsięwzięcia, że mogłem mu tylko być wdzięczny. Noce miały się zatem stać moim czuwaniem, po godzinach urzędowych miałem wreszcie zgłębić wszystkie tajemnice innego świata.

Nabyłem największy, jaki się dało, termos na kawę, podręczną torbę z przegródkami, upchałem w niej keksy, słoik z marmoladą, bułeczki, płaską flaszkę martella, którym poi się ciężko rannych na polu chwały, gruby zeszyt i w ostatniej chwili dołożyłem tam zapomnianą, symboliczną wręcz, choć całkiem rzeczowo i zwyczajnie niezbędną — łyżeczkę.

Загрузка...