Część pierwsza WŁADCA GWIAZD

I

Tak kończy się pierwsza część legendy; wszystko to jest prawdą. A teraz kilka również prawdziwych faktów, zaczerpniętych z „Podręcznika Strefy Galaktycznej 8”:

Numer 62: Fomalhaut II.

Typ AE — formy życia oparte na węglu. Planeta z żelaznym jądrem średnica 6600 mil, atmosfera bogata w tlen. Czas obiegu: 800 ziemskich dni 8 godz. 11 min. 42 sek. Czas obrotu: 29 godz. 51 min. 02 sek. Średnia odległość od Słońca: 3,2 JA{JA — Jednostka Astronomiczna}, odchylenie orbity niewielkie. Nachylenie ekliptyki 27°20'20'', powodujące wyraźnie zaznaczone pory roku. Grawitacja: 0,86 standardowej.

Cztery główne kontynenty: Północno-zachodni, Południowo-zachodni, Wschodni i Antarktyczny, zajmują 38% powierzchni planety. Cztery satelity (typy: Perner, Loklik, R-2 i Fobos). Gromada Fomalhaut widoczna jako superjasna gwiazda.

Najbliższa planeta Ligi: Nowa Południowa Georgia, stolica Kerguelen (7,88 lat świetln.).

Historia: Planeta odkryta przez Ekspedycję Ełiesona w 202, zbadana przez sondy bezzałogowe w 218.

Pierwsza Wyprawa Geograficzna: 235-6. Kierownik: J. Kiolaf. Główne kontynenty zostały zbadane z powietrza (patrz mapy 3114-a, b, c, 3115-a, b.). Lądowanie, badania geologiczne i biologiczne oraz kontakt z Inteligentnymi Gatunkami przeprowadzono jedynie na Wschodnim i Północno-zachodnim Kontynentach (patrz opis inteligentnych gatunków poniżej).

Misja Rozwoju Technologicznego dla Gatunku I-A 252-4. Kierownik: J. Kiolaf (tylko kontynent Północno-zachodni).

Misje Kontrolne i Podatkowe dla Gatunków I-A i II prowadzone pod auspicjami Fundacji Strefy Fomalhaut w Kerguelen, N.Pd. Georgia, w 254, 258, 262, 266, 270; w 275 planeta została obłożona interdyktem przez Wszechświatowy Zarząd d/s Inteligentnych Form Życia do czasu przeprowadzenia bardziej szczegółowych badań wszystkich inteligentnych gatunków.

Pierwsza Misja Etnograficzna: 321. Kierownik: G. Rocannon.


Wysoki słup oślepiającej bieli wystrzelił bezgłośnie w niebo spoza Południowej Grani. Strażnicy na wieżach zamku Hallan zakrzyknęli, uderzając brązem o brąz. Ich wątłe głosy i ostrzegawczy brzęk metalu pochłonął ogłuszający ryk, huraganowy podmuch wiatru, skrzypienie drzew w lesie.

Mogien z Hallan spotkał swego gościa, Władcę Gwiazd, gdy ten biegł do zamkowego lądowiska.

— Czy to twój statek był za Południową Granią, Władco Gwiazd?

Władca Gwiazd, choć bardzo blady, odpowiedział głosem spokojnym jak zawsze:

— Tak.

— Chodź ze mną.

Mogien posadził swego gościa na grzbiecie pocztowego wiatrogona, który już osiodłany czekał na lądowisku. Wiatrogon wzbił się w niebo i sfrunął ponad tysiącem stopni, ponad Mostem Otchłani, ponad zalesionymi wzgórzami Hallan niczym zielony liść unoszony wiatrem.

Kiedy przeleciał nad Południową Granią, jeźdźcy ujrzeli błękitny dym wzbijający się w górę w pierwszych, poziomych, złotych promieniach wstającego słońca. W lesie na zboczu góry ogień z sykiem przedzierał się przez wilgotne zarośla porastające łożysko strumienia.

W dole, na stoku zapadł się nagle grunt tworząc wielką, czarną jamę wypełnioną dymiącym czarnym pyłem. Krąg anihilacji otaczały powalone drzewa, spalone na węgiel, z wierzchołkami rozrzuconymi promieniście od centrum wybuchu.

Młody władca Hallan zatrzymał swojego szarego wiatrogona we wstępującym prądzie powietrza ponad zniszczoną doliną i w milczeniu spoglądał w dół. Dawne opowieści z czasów jego dziadka i pradziadka mówiły o pierwszym przybyciu Władców Gwiazd, o tym, jak płonęły wzgórza i gotowała się woda w morzu, kiedy użyli swej straszliwej broni, i jak pod groźbą owej broni zmusili panów z Angien do złożenia przysięgi na wierność i płacenia daniny. Dopiero teraz Mogien uwierzył w te opowieści. Przez chwilę nie mógł złapać tchu.

— Twój statek był…

— Statek był tutaj. Miałem się dzisiaj spotkać z innymi. Książę Mogienie, rozkaż swoim ludziom, żeby unikali tego miejsca. Przez jakiś czas. Do następnej zimnej pory, dopóki nie przejdą deszcze.

— Zaklęcie?

— Trucizna. Deszcze wypłuczą ją z ziemi.

Głos Władcy Gwiazd nadal był spokojny, ale jego oczy spoglądały w dół i nagle przemówił ponownie, zwracając się nie do Mogiena, lecz do tej czarnej jamy w ziemi, rozświetlonej teraz jasnymi promieniami słońca. Mogien nie zrozumiał ani słowa, ponieważ Władca Gwiazd przemawiał w swoim własnym języku, języku Władców Gwiazd; a żaden człowiek w Angien ani na całym świecie nie znał tej mowy.

Młody Angya ściągnął wodze swego nerwowego wierzchowca. Za nim Władca Gwiazd odetchnął głęboko i odezwał się:

— Wracajmy do Hallan. Tu nic nie ma…

Wiatrogon zatoczył koło ponad dymiącymi wzgórzami. — Książę Rokananie, jeśli twoi ludzie walczą teraz wśród gwiazd, ślubuję wznieść miecze Hallan w twojej obronie!

— Dziękuję ci, książę Mogienie — odparł Władca Gwiazd, mocniej przytrzymując się siodła, podczas gdy pęd powietrza uderzał w jego pochyloną, siwiejącą głowę.

Długi dzień się skończył. Porywiste podmuchy nocnego wiatru wpadały przez okno pokoju Rocannona na wieży zamku Hallan, przygaszając ogień płonący w wielkim kominku. Zimna pora zbliżała się ku końcowi, wiatr niósł ze sobą niecierpliwą zapowiedź wiosny. Kiedy Rocannon podniósł głowę, czuł stęchły, słodki zapach butwiejących gobelinów z trawy, zawieszonych na ścianach, i świeży, słodki zapach nocnego lasu. Ponownie przemówił do nadajnika:

— Tu Rocannon. Mówi Rocannon. Czy mnie słyszycie? Przez długą chwilę słuchał ciszy płynącej z odbiornika, a potem spróbował jeszcze raz na częstotliwości statku:

— Tu Rocannon… — i spostrzegł się, że mówi bardzo cicho, niemal szeptem.

Wyłączył nadajnik. Nie żyli, wszyscy nie żyli, czternastu ludzi, jego towarzysze i przyjaciele. Wszyscy znajdowali się na pokładzie statku, ponieważ on ich tam wezwał. Przebywali na Fomalhaut II przez połowę długiego planetarnego roku i nadszedł już czas na wymianę poglądów oraz porównanie notatek. Więc Smate i jego załoga przylecieli ze Wschodniego Kontynentu, zabierając po drodze załogę z Antarktyki, i wylądowali tutaj, żeby się spotkać z Rocannonem, kierownikiem Pierwszej Misji Etnograficznej, człowiekiem, który ich tu sprowadził. A teraz wszyscy byli martwi.

I cała ich praca — wszystkie notatki, taśmy, zdjęcia, wszystko, co mogłoby usprawiedliwić ich śmierć — wszystko to również zostało zniszczone, zamienione w pył wraz z nimi, utracone bezpowrotnie wraz z nimi.

Rocannon jeszcze raz włączył radio nastawiając je na częstotliwość alarmową, ale nawet nie podniósł nadajnika. Wezwać pomocy znaczyło powiadomić wroga, że ktoś przeżył. Siedział bez ruchu. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, powiedział w dziwnym języku, którego od tej chwili będzie musiał używać:

— Proszę wejść!

Do komnaty wkroczył Mogien, młody władca Hallan, który dotąd był głównym informatorem Rocannona w sprawach kultury i obyczajów Gatunku II i od którego obecnie zależał jego los. Mogien był bardzo wysoki, ciemnoskóry i jasnowłosy jak wszyscy Angyarowie. Na jego przystojnej twarzy malował się wystudiowany wyraz surowego spokoju, spod którego od czasu do czasu przebłyskiwały silne emocje: gniew, radość, ambicja. Za nim postępował Rano, służący; postawił na skrzyni żółtą flaszkę i dwa puchary, napełnił je i wycofał się za drzwi. Dziedzic Hallan przemówił:

— Wypijmy ze sobą, Władco Gwiazd.

— Niech będzie przyjaźń między naszymi rodami, a synowie nasi niech się staną braćmi — odparł etnograf, który mieszkając na dziewięciu rozmaitych planetach nauczył się doceniać wartość dobrych manier.

Obaj wznieśli drewniane, okute srebrem puchary i wypili. — Mówiąca skrzynka — powiedział Mogien, patrząc na radio — nie przemówi już nigdy.

— Nie przemówi głosami moich przyjaciół.

Ciemna jak orzech twarz Mogiena nie wyrażała żadnych uczuć, kiedy stwierdził:

— Książę Rokananie, ta broń, która ich zabiła, przechodzi ludzką wyobraźnię.

— Liga Wszystkich Światów zachowuje tę broń na Wojnę Która Nadejdzie. Nie używa jej przeciwko własnym światom.

— Więc wojna nadeszła?

— Nie sądzę. Yaddam, którego znałeś, był przez cały czas na statku; usłyszałby wiadomość przez przenośnik i natychmiast zawiadomiłby mnie przez radio. Na pewno zostalibyśmy ostrzeżeni. To musi być jakieś powstanie przeciwko Lidze. Kiedy opuszczałem Kerguelen, na świecie zwanym Faraday zanosiło się na wybuch powstania, a według czasu słonecznego było to dziewięć lat temu.

— Ta mała mówiąca skrzynka nie może przemówić do miasta Kerguelen?

— Nie. Nawet gdyby to było możliwe, słowa wędrowałyby tam przez osiem lat, a drugie osiem lat musiałbym czekać na odpowiedź. — Rocannon mówił swoim zwykłym, spokojnym, uprzejmym tonem, ale w jego głosie pobrzmiewały głuche nuty, kiedy wyjaśniał przyczyny swego wygnania. — Pamiętasz przesyłacz, tę wielką maszynę, którą ci pokazałem na statku, maszynę, która może rozmawiać z innymi światami natychmiast, nie tracąc czasu — przypuszczam, że o nią właśnie im chodziło. To zwykły pech, że wszyscy moi przyjaciele byli wtedy na pokładzie. Bez tej maszyny nic nie mogę zrobić.

— Ale jeśli twoi ludzie, twoi przyjaciele w mieście Kerguelen wezwą cię przez przesyłacz i nie otrzymają odpowiedzi, czy nie przylecą sprawdzić… — Mogien dostrzegł odpowiedź w tej samej chwili, kiedy Rocannon odparł:

— Za osiem lat…

Kiedy w swoim czasie Rocannon oprowadzał Mogiena po statku Misji i pokazywał mu natychmiastowy nadajnik — przesyłacz — opowiedział mu również o statkach nowego typu, które przelatują od gwiazdy do gwiazdy w zerowym czasie.

— Czy statek, który zabił twoich przyjaciół, był statkiem nadświetlnym? — spytał teraz angyarski wojownik.

— Nie. To był statek załogowy. Tutaj, na tej planecie jest teraz wróg.

To się stało jasne dla Mogiena, kiedy przypomniał sobie, co mu powiedział Rocannon — że żywe istoty nie mogą podróżować na nadświetlnych statkach; statki te używane były jedynie jako automatyczna broń — bombowce, które w mgnieniu oka pojawiają się, zrzucają ładunek i znikają bez śladu. To było bardzo dziwne, ale Mogien znał jeszcze dziwniejszą, a mimo to prawdziwą historię: mówiono, że chociaż statek, na którym tu przyleciał Rocannon, potrzebował wielu lat, żeby przebyć noc pomiędzy gwiazdami, to dla ludzi na statku wszystkie te lata trwały zaledwie parę godzin. W mieście Kerguelen na gwieździe Forrosul ten człowiek, Rocannon, rozmawiał z Semley z Hallan i dał jej naszyjnik Oko Morza, prawie pół wieku temu. Semley, która w ciągu jednej nocy przeżyła szesnaście lat, nie żyła od dawna, jej córka Haldre była starą kobietą, jej wnuk Mogien — dorosłym mężczyzną; a jednak oto siedział tu Rocannon, który nie był stary. Dla niego te lata upłynęły na międzygwiezdnych podróżach. To było bardzo dziwne, ale istniały też inne, jeszcze dziwniejsze opowieści.

— Kiedy matka mojej matki, Semley, jechała przez noc… — zaczął Mogien i urwał.

— Nigdy na żadnym ze światów nie było tak pięknej istoty — stwierdził Władca Gwiazd. Na chwilę smutek pierzchnął z jego twarzy.

— Tego, kto okazał jej przyjaźń, z radością witamy wśród nas — oświadczył Mogien. — Ale chciałem zapytać cię, panie, jakim statkiem jechała. Czy ten statek został kiedykolwiek odebrany Gliniakom? Jeśli jest na nim przesyłacz, mógłbyś powiedzieć swoim rodakom o wrogu.

Przez chwilę Rocannon wyglądał jak ogłuszony, ale zaraz ochłonął. — Nie — odparł — to niemożliwe. Statek został podarowany Gliniakom siedemdziesiąt lat temu; wtedy nie było jeszcze natychmiastowych nadajników. I nie zainstalowano ich później, ponieważ ta planeta znajduje się pod interdyktem od czterdziestu pięciu lat. Dzięki mnie. Ponieważ ja w to wkroczyłem. Ponieważ kiedy ujrzałem panią Semley, poszedłem do moich ludzi i powiedziałem: Co my robimy z tym światem, o którym nie wiemy nic? Dlaczego zabieramy im pieniądze i wtrącamy się w ich życie? Jakie mamy do tego prawo? Ale gdyby nie moja interwencja, przynajmniej ktoś by tu przyjeżdżał co parę lat i nie bylibyście całkowicie zdani na łaskę wroga.

— Czego oni od nas chcą? — zapytał Mogien, po prostu z ciekawości.

— Myślę, że chcą mieć waszą planetę. Wasz świat. Waszą ziemię. Może was samych jako niewolników. Nie wiem. — Jeśli Gliniaki nadal mają ten statek, Rokananie, i jeśli ten statek jedzie do miasta, możesz nim powrócić do swoich ludzi.

Władca Gwiazd patrzył na niego przez chwilę. — Chyba mógłbym — przyznał.

Jego głos ponownie przybrał głuche brzmienie. Na moment zaległo między nimi milczenie, a potem Rocannon oświadczył z pasją:

— Zostawiłem swoich ludzi bezbronnych. Sprowadziłem tu moich ludzi, a teraz wszyscy nie żyją. Nie będę uciekał osiem lat w przyszłość, żeby się potem dowiadywać, co się tu wydarzyło! Posłuchaj, Mogienie, jeśli pomożesz mi dotrzeć na południe do Gliniaków, mogę zabrać statek i używać go tutaj, na planecie, przeprowadzić zwiad. A jeśli nie będę umiał zmienić zaprogramowanej trasy lotu, mógłbym przynajmniej wysłać go do Kerguelen z wiadomością. Ale sam zostanę tutaj.

— Opowieść mówi, że Semley znalazła go w jaskiniach Gdemiarów nad morzem Kirien.

— Czy pożyczysz mi wiatrogona, panie?

— Ofiaruję ci go wraz ze swoim towarzystwem, jeśli je przyjmiesz.

— Z wdzięcznością!

— Gliniaki niezbyt uprzejmie traktują samotnych przybyszów — oznajmił Mogien.

Wydawał się zadowolony. Nawet wspomnienie tej okropnej czarnej jamy wypalonej w górskim zboczu nie mogło uśmierzyć jego chęci walki. Ręce go swędziały, żeby użyć dwóch wielkich mieczów wiszących mu u pasa. Dużo czasu już upłynęło od ostatniego najazdu.

— Oby nasi wrogowie zmarli nie spłodziwszy synów — uroczyście zaintonował Angya, ponownie wznosząc napełniony puchar.

Rocannon, którego przyjaciele zostali zabici bez ostrzeżenia, kiedy znajdowali się w nie uzbrojonym statku, nie zawahał się.

— Oby zmarli nie spłodziwszy synów — powtórzył i spełnił toast, tutaj, w żółtym świetle świec i podwójnego księżyca, na wysokiej wieży Hallan.

II

Wieczorem drugiego dnia Rocannon był cały zesztywniały i twarz go paliła od wiatru, ale nauczył się swobodnie siedzieć na wysokim siodle i dość zręcznie kierować wielką, skrzydlatą bestią ze stadniny Hallan. Teraz unosił się w różowych blaskach długiego, powolnego zachodu, omywany przez krystalicznie czyste powietrze. Wiatrogony wzlatywały wysoko, żeby jak najdłużej wygrzewać się w blasku słońca, ponieważ podobnie jak wielkie koty uwielbiały ciepło. Mogien na swoim czarnym rumaku — czy to jest ogier, zastanawiał się Rocannon, czy też kocur? — rozglądał się szukając miejsca na obozowisko, jako że wiatrogony nie latały po ciemku. Dwóch średnich ludzi leciało z tyłu na mniejszych, białych wierzchowcach, których skrzydła zabarwiły się różowością w ostatnich promieniach wielkiego słońca Fomalhaut.

— Spójrz tutaj, Władco Gwiazd!

Wiatrogon Rocannona wstrzymał lot i zawarczał dostrzegłszy to, co wskazywał Mogien: mały, czarny obiekt przelatujący nisko w dole przed nimi, za którym w wieczornej ciszy ciągnął się słaby terkoczący odgłos. Rocannon na migi pokazał, że mają lądować natychmiast. Na leśnej polanie, gdzie zsiedli na ziemię, Mogien zapytał:

— Czy to był taki statek jak twój, Władco Gwiazd?

— Nie. To był pojazd planetarny, helikopter. Mógł być tutaj przywieziony tylko na statku o wiele większym niż mój, na fregacie kosmicznej lub na transportowcu. Musieli zgromadzić tu wielkie siły. I musieli zacząć, zanim tu przybyłem. A swoją drogą chciałbym wiedzieć, co oni mają zamiar zrobić z tymi bombowcami i helikopterami?… Mogliby powystrzelać nas z powietrza. Będziemy musieli się ich wystrzegać, książę Mogienie.

— Ta rzecz przyleciała z terenów Gliniaków. Mam nadzieję, że nas nie uprzedzili.

Rocannon tylko kiwnął głową, przepełniony gniewem na widok tej czarnej plamy na jasnym niebie, tej skazy na pięknym krajobrazie. Kimkolwiek byli ci ludzie, którzy bez ostrzeżenia zbombardowali nie uzbrojony statek badawczy, najwyraźniej mieli zamiar podbić tę planetę i skolonizować ją lub wykorzystać do celów militarnych. Istoty rozumne, których na planecie żyły co najmniej trzy gatunki, wszystkie znajdujące się na niskim stopniu rozwoju technicznego, zostaną albo zignorowane, albo wytępione, albo zmienione w niewolników — zależnie od tego, która możliwość okaże się najdogodniejsza. Ponieważ dla najeźdźców liczyła się tylko technologia.

I może w tym właśnie, powiedział sobie Rocannon przyglądając się, jak średni ludzie zdejmują uprząż z wiatrogonów i wypuszczają je na nocne polowanie, może w tym właśnie tkwiła słabość Ligi. Liczyła się tylko technologia. W minionym stuleciu dwie wyprawy rozpoczęły na tej planecie akcję kierowania jednego z gatunków na drogę rozwoju technologii przedatomowej, zanim jeszcze zbadały pozostałe kontynenty i zanim nawiązały kontakt z wszystkimi rasami obdarzonymi inteligencją. Rocannon zażądał, żeby z tym skończyli, i udało mu się nawet zorganizować Misję Etnograficzną, ale nie miał żadnych złudzeń co do jej rezultatów. Wiedział, że jego praca w ostatecznym rozrachunku posłuży najwyżej za materiał informacyjny ułatwiający wdrażanie postępu technicznego dla najbardziej odpowiedniego gatunku czy kultury. W taki sposób liga Wszystkich Światów przygotowywała się na spotkanie ze swym ostatecznym wrogiem. Setki światów zostały wyćwiczone i uzbrojone, tysiące innych uczono używać stali i metali, traktorów i reaktorów. Ale Rocannon, kosmiczny etnograf, którego zajęcie polegało na uczeniu się, a nie nauczaniu innych, Rocannon, który mieszkał na wielu zacofanych światach, powątpiewał w mądrość opartą na maszynach i broni. Albowiem Liga, zdominowana przez agresywne, wytwarzające narzędzia, humanoidalne rasy z Centaura, Ziemi i Ceti, lekceważyła rozliczne umiejętności, zdolności i możliwości rozwoju inteligentnego życia i oceniała je zbyt jednostronnie.

Ten świat, nie posiadający nawet innej nazwy poza Fomalhaut II, nigdy prawdopodobnie nie zwróci na siebie uwagi, ponieważ przed przybyciem Ligi żaden z zamieszkujących go gatunków nie znał innej technologii prócz narzędzi prostych. Inne rasy, na innych światach, można było szybciej skierować na drogę rozwoju, żeby uzyskać od nich pomoc, kiedy w końcu powróci pozagalaktyczny wróg. A to nastąpi z pewnością. Pomyślał o Mogienie, ofiarującym miecze Hallanu do; walki z flotą podświetlnych bombowców. Ale jeśli w porównaniu z bronią Nieprzyjaciela podświetlne czy nawet nadświetlne bombowce będą nie więcej warte niż miecze z brązu? Jeśli bronią Nieprzyjaciela była potęga umysłu? Czyż nie byłoby wskazane nauczyć się co nieco o rozmaitych właściwościach umysłu i siłach w nim zawartych? Polityka Ligi była zbyt krótkowzroczni, zbyt często prowadziła do marnotrawstwa, a teraz widocznie doprowadziła do wybuchu powstania. Jeśli burza zbierająca się na Faraday dziesięć lat temu w końcu wybuchła, znaczyło to, że nowy świat Ligi, dobrze uzbrojony i przygotowany do walki, próbował teraz wyrzeźbić sobie pośród gwiazd własne imperium.

Rocannon, Mogien i dwóch ciemnowłosych służących gryźli kromki twardego, smacznego chleba z kuchni Hallan, popijali żółtym vaskanem ze skórzanej flaszki i wcześnie położyli się spać. Wokół ich małego ogniska stały ciemne, wyniosłe drzewa o gałęziach uginających się od ciemnych, kanciastych, niedojrzałych szyszek. W nocy chłodny, ożywczy deszcz szeptał wśród gałęzi. Rocannon naciągnął na głowę miękkie, lekkie jak puch futro herilora i zasnął słuchając szepczących kropel. Wiatrogony powróciły o świcie i przed wschodem słońca znowu wznieśli się w powietrze, mknąc na skrzydłach wiatru ku płaskim wybrzeżom zatoki, gdzie mieszkały Gliniaki.

Około południa wylądowali na spłachetku surowej gliny. Rocannon i dwóch służących, Raho i Yahan, rozglądali się bezmyślnie dookoła, nie dostrzegając żadnych śladów życia. Mogien, pokładający absolutną wiarę w wyższość swojej kasty, zapewnił ich:

— Przyjdą.

I przyszli, sześciu ludzi, niskie, niezgrabne hominidy, jakie Rocannon widział niegdyś w muzeum wiele lat temu, sięgające Rocannonowi do piersi, a Mogienowi zaledwie do pasa. Byli nadzy, o białoszarej skórze koloru gliny — dziwaczne podziemne stwory. Niesamowite było, kiedy przemówili, ponieważ nie wiadomo było, który z nich się odezwał; wydawało się, że mówią wszyscy jednocześnie, jednym zgrzytliwym głosem. Zjawisko kolonii telepatycznych — przypomniał sobie Rocannon słowa „Podręcznika” i z większym szacunkiem popatrzył na małych, brzydkich ludzików posiadających ów rzadki dar. Jego trzej wysocy towarzysze nie podzielali tych uczuć. Wyglądali ponuro.

— Czego szukają Angyarowie i słudzy Angyarów na ziemi Panów Nocy? — zapytał jeden z Gliniaków czy też zapytały Gliniaki we Wspólnej Mowie, dialekcie angyarskim używanym przez wszystkie gatunki.

— Jestem książę Hallan — odparł Mogien. Przy małych ludzikach wydawał się gigantem. — Obok mnie stoi Rokanan, władca gwiazd i dróg prowadzących przez noc, poddany Ligi Wszystkich Swiatów, gość i przyjaciel Rodu Hallan. Wielkim zaszczytam jest go gościć! Zaprowadźcie nas do tych, którzy są godni z nami rozmawiać. Są słowa, które wypowiedzieć trzeba, albowiem wkrótce śnieg zacznie padać w ciepłej porze, wiatry wiać będą do tyłu, a drzewa rosnąć będą korzeniami do góry!

Słuchanie angyarskiej przemowy było prawdziwą przyjemnością, pomyślał Rocannon, chociaż mówca nie odznaczał się szczególnym taktem.

Gliniaki stały przez chwilę w niepewnym milczeniu.

— Czy to prawda? — zapytał w końcu jeden z nich albo zapytali wszyscy.

— Tak, a morze zmieni się w piasek, a kamieniom wyrosną palce! Zaprowadźcie nas do waszych przywódców, którzy wiedzą, kim jest Władca Gwiazd, i nie marnujcie więcej czasu!

Znowu milczenie. Stojąc wśród niskich troglodytów Rocannon miał niemiłe uczucie, że skrzydełka ćmy muskają mu uszy. Podejmowano decyzję.

— Chodźcie — powiedziały głośno Gliniaki i ruszyły przez grząskie pole.

Pospiesznie podeszły do jakiegoś miejsca, zatrzymały się, a potem odstąpiły na bok, odsłaniając dziurę w ziemi i wystającą z niej drabinę: wejście do Królestwa Nocy.

Podczas gdy średni ludzie czekali z wiatrogonami na powierzchni, Mogien i Rocannon zeszli po drabinie w podziemny świat krzyżujących się, rozgałęzionych tuneli wydrążonych w glinie, wyłożonych szorstkim cementem, oświetlonych elektrycznością, wypełnionych odorem potu i stęchłego pożywienia. Przewodnicy, drepcząc na przodzie na swoich płaskich, szarych stopach, zaprowadzili ich do okrągłej, słabo oświetlonej komnaty, przypominającej bąbel powietrza uwięziony w skale, i zostawili ich samych.

Czekali. Czekali długo.

Dlaczego, u diabła, pierwsze wyprawy wybrały właśnie tych ludzi na członków Ligi? Rocannon miał na to gotową odpowiedź: dwie pierwsze misje przyleciały z zimnego Centaura i odkrywcy z radością zagłębiali się w jaskinie Gliniaków uciekając przed żarem i potokami jaskrawego światła, buchającego z wielkiego Słońca typu A-3. Dla nich ten świat nie nadawał się do zamieszkania; rozsądni ludzie żyli tu pod ziemią. Dla Rocannona natomiast to wszystko — gorące, białe słońce, jasne noce rozświetlone blaskiem czterech księżyców, gwałtowne zmiany pogody i nieustanny wiatr, gęsta atmosfera i słaba grawitacja umożliwiająca powstanie tych latających gatunków — były nie tylko znośne, ale wręcz rozkoszne. A jednak, napomniał się w myśli, właśnie z tego powodu Centauryjczycy lepiej od niego potrafili ocenić ten podziemny naród. Ci troglodyci niewątpliwie byli utalentowani. Posiadali również zdolności telepatyczne — zjawisko o wiele rzadsze i o wiele bardziej niezrozumiałe niż elektryczność — ale pierwsi odkrywcy niczego specjalnego się w tym nie dopatrzyli. Podarowali Gliniakom generator i zautomatyzowany statek, nauczyli ich podstaw matematyki, poklepali po ramieniu i pozostawili samym sobie. Co robiły od tego czasu małe ludziki? Zapytał o to Mogiena.

Młody książę, który nigdy w życiu nie widział żadnych urządzeń do oświetlania prócz świec i żywicznych pochodni, bez odrobiny zainteresowania patrzył na elektryczną żarówkę wiszącą mu nad głową.

— Gliniaki zawsze umiały robić różne rzeczy — powiedział swoim zwykłym, królewsko wyniosłym tonem.

— Czy ostatnio robiły jakieś nowe rzeczy?

— Kupujemy od nich nasze stalowe miecze; za czasów mojego dziadka mieli kowali, którzy potrafili obrabiać stal; ale co było przedtem — nie wiem. Moi ludzie przez długi czas żyli obok Gliniaków, pozwalali im drążyć tunele w granicach swoich posiadłości, płacili im srebrem za stalowe miecze. Podobno Gliniaki mają wielkie bogactwo, ale dla nas stanowią tabu. Wojny plemion to złe sprawy. Nawet kiedy mój dziad Durhal szukał u nich swojej żony, podejrzewając, że ją porwali, nie odważył się złamać tabu i zmusić ich do mówienia. Gliniaki nie powiedzą ci ani prawdy, ani kłamstwa, jeśli mogą tego uniknąć. Nie lubimy ich, a one nie lubią nas; myślę, że wciąż pamiętają dawne czasy, zanim wprowadzono tabu. Nie są dzielni.

Donośny głos zahuczał za ich plecami:

— Pochylcie głowy w obecności Panów Nocy! Odwracając się Rocannon ściskał swój laserowy pistolet, a Mogien chwycił rękojeści mieczów; ale Rocannon od razu zauważył głośnik umieszczony na wklęsłej ścianie i mruknął do Mogiena:

— Nie odpowiadaj.

— Mówcie, o przybysze w Jaskiniach Nocy! — Potężny ryk brzmiał zastraszająco, ale Mogien stał niewzruszony, z lekka unosząc wysokie łuki brwi. Na koniec odezwał się:

— Teraz, kiedy przez trzy dni ujeżdżałeś wiatrogony, powiedz, panie, czy zaczynasz odnajdywać w tym przyjemność?

— Mówcie, a będziecie wysłuchani!

— O tak. Mój pasiasty wierzchowiec frunie lekko jak zachodni wiatr w ciepłej porze — odparł Rocannon, cytując komplement podsłuchany przy stole w sali biesiadnej.

— Pochodzi z bardzo dobrej rasy. — Mówcie! Słuchamy was!

Rozpoczęli dyskusję o hodowli wiatrogonów, podczas gdy ściana dalej wrzeszczała i nalegała. Wreszcie w tunelu pojawiło się dwóch Gliniaków.

— Chodźcie — powiedzieli bez entuzjazmu. Zaprowadzili gości przez skomplikowany labirynt korytarzy do małej, czyściutkiej elektrycznej kolejki, przypominającej zabawkę, ale zabawkę doskonale funkcjonującą. Przejechali nią kilka mil z zawrotną szybkością; po jakimś czasie pozostawili za sobą wyżłobione w glinie tunele i wyglądało na to, że wjechali do wapiennych jaskiń. Końcowy przystanek znajdował się u wejścia do rzęsiście oświetlonej sali; na jej odległym krańcu czekali trzej troglodyci, stojący na niewielkim podium. W pierwszej chwili, ku zawstydzeniu Rocannona jako etnografa, wszyscy trzej wyglądali dla niego jednakowo. Jak Chińczycy dla białego człowieka, jak Rosjanie dla Centauryjczyka… Potem dostrzegł wyróżniającą się indywidualność środkowego Gliniaka, którego biała, pobrużdżona twarz pod żelazną koroną tchnęła poczuciem siły.

— Czego szuka Władca Gwiazd w Jaskiniach Nocy? Sztywne formułki Wspólnej Mowy znakomicie pasowały do tego, co chciał wyrazić Rocannon, kiedy odpowiadał:

— Pragnąłbym przyjść do tych jaskiń jako gość, poznać drogi, którymi chadzają Panowie Nocy, i ujrzeć cuda przez nich stworzone. Nadal tego pragnę. Ale zło czai się o krok i dlatego przybywam w pośpiechu i potrzebie. Jestem oficerem Ligi Wszystkich Światów. Proszę was, byście zaprowadzili mnie do statku, który otrzymaliście od Ligi jako rękojmię wzajemnego zaufania.

Trzej troglodyci spoglądali na niego beznamiętnie. Dzięki podium ich twarze znajdowały się w jednym poziomie z twarzą Rocannona. Oglądane z tej pozycji owe płaskie, pozbawione wyrazu twarze i twarde, kamienne spojrzenia wywierały głębokie wrażenie. Potem ten, który stał po lewej, odezwał się w łamanym języku galaktycznym:

— Nie mieć statek. — Macie statek.

Po chwili Gliniak powtórzył niejasno: — Nie mieć statek.

— Mówcie we Wspólnej Mowie. Potrzebuję waszej pomocy. Na tej planecie przebywają wrogowie Ligi. Jeśli pozwolicie im tu pozostać, ten świat przestanie do was należeć.

— Nie mieć statek — powtórzył Gliniak stojący po lewej. Pozostali dwaj stali nieruchomo jak stalagmity.

— A więc mam powiedzieć innym książętom Ligi, że Gliniaki zawiodły ich zaufanie i nie warto o nie walczyć w Wojnie Która Nadejdzie?

Milczenie. — Zaufanie może być tylko obustronne — powiedział we Wspólnej Mowie środkowy Gliniak w żelaznej koronie.

— Czyż prosiłbym was o pomoc, gdybym wam nie ufał? Zróbcie przynajmniej jedno: wyślijcie statek z wiadomością do Kerguelen. Nikt nie musi nim lecieć i tracić lat; statek poleci sam.

Znowu milczenie.

— Nie mieć statek — powtórzył zgrzytliwym głosem ten, który stał z lewej strony.

— Chodźmy, książę — mruknął Rocannon do Mogiena, odwracając się do nich plecami.

— Ci, którzy zdradzają Władców Gwiazd — oznajmił Mogien swoim czystym, aroganckim głosem — łamią stare przysięgi. Dawno temu zrobiłyście dla nas miecze, Gliniaki. Te miecze jeszcze nie zardzewiały. — I dumnie krocząc obok Rocannona wyszedł wraz z nim za niskimi przewodnikami, którzy w milczeniu poprowadzili ich z powrotem do kolejki, a potem przez labirynt jaskrawo oświetlonych, ociekających wilgocią korytarzy, i wreszcie w górę, w światło dnia.

Dosiadłszy wiatrogonów przelecieli kilka mil na zachód, żeby wydostać się z terytorium Gliniaków. Wylądowali w lesie nad brzegiem rzeki i odbyli naradę.

Mogien czuł, że zawiódł swego gościa; nie przywykł do tego, żeby coś stawało na drodze jego wielkoduszności, i stracił nieco ze swego opanowania.

— Nędzne kreatury! — oświadczył. — Tchórzliwe robaki! Nigdy nie powiedzą wprost, o co im chodzi. Wszyscy Mali Ludzie są tacy, nawet Fiia. Ale Fiia można wierzyć. Myślisz, że Gliniaki oddały statek wrogom?

— Skąd mamy to wiedzieć?

— Wiem jedno: nie oddaliby go nikomu, dopóki nie otrzymaliby za niego podwójnej ceny. Rzeczy, rzeczy — nie myślą o niczym innym, tylko o gromadzeniu rzeczy. Co miał na myśli ten stary mówiąc, że zaufanie musi być obustronne?

— Chyba chciał nam dać do zrozumienia, że jego ludzie uważają, iż my — Liga-zawiedliśmy ich. Najpierw udzielamy im poparcia, a potem nagle porzucamy ich na czterdzieści pięć lat, nie kontaktujemy się z nimi, zniechęcamy ich do składania wizyt, każemy im samym się o siebie troszczyć. A to wszystko stało się przeze mnie, chociaż oni o tym nie wiedzą. I właściwie dlaczego mieliby robić mi przysługi? Wątpię, czy zdążyli się już porozumieć z wrogiem — ale nawet gdyby przehandlowali swój statek, to nie miałoby żadnego znaczenia. Wróg miałby z niego jeszcze mniej pożytku niż ja. — Rocannon stał na brzegu, zgarbiony, i wpatrywał się w przejrzystą wodę.

— Rokananie — odezwał się Mogien, po raz pierwszy zwracając się do niego jak do przyjaciela — za tym lasem, w twierdzy Kyodor mieszka mój kuzyn. To silna twierdza, trzydziestu angyarskich wojowników i trzy wioski średnich ludzi. Pomogą nam ukarać Gliniaków za ich zuchwałość…

— Nie — sprzeciwił się ostro Rocannon. — Powiedz swoim ludziom, żeby mieli oko na Gliniaków; wróg może próbować ich przekupić. Ale nie będzie żadnego łamania tabu ani prowadzenia wojen z mojego powodu. Nie ma takiej potrzeby. W tych czasach, Mogienie, los jednego człowieka się nie liczy.

— Cóż w takim razie się liczy?-zapytał Mogien unosząc swoją ciemną twarz.

— Panie — odezwał się szczupły, młody średni człowiek imieniem Yahan — ktoś tam jest w krzakach. — Pokazał im kolorowy błysk wśród ciemnych, iglastych zarośli na drugim brzegu.

— Fiia! — zawołał Mogien. — Spójrzcie na wiatrogony! — Wszystkie cztery zwierzęta wpatrywały się w drugi brzeg z postawionymi uszami.

— Mogien, książę Hallan, wkracza na drogi Fiia jako przyjaciel! — Głos Mogiena zadźwięczał donośnie ponad płytką, szeroko rozlaną, szemrzącą wodą i natychmiast na drugim brzegu, w plątaninie blasków i cieni zalegającej pod drzewami, pojawiła się mała figurka.

Drżące, migotliwe światło sprawiało, że figurka wydawała się tańczyć, aż trudno było na nią patrzeć. Kiedy zaczęła się zbliżać, Rocannon miał wrażenie, że jej stopy zaledwie muskają powierzchnię wody, tak lekko biegła, nie mącąc rozsłonecznionych płycin. Pasiasty wiatrogon podniósł się i bezszelestnie podkradł na sam brzeg na swoich grubych, lekkich łapach. Kiedy Fian wyszedł z wody, wielka bestia pochyliła łeb, a człowiek wyciągnął rękę i podrapał ją za uszami porośniętymi pasiastym futrem. Potem podszedł do nich.

— Witaj, Mogienie, słonecznowłosy dziedzicu Hallan, noszący miecz! — Głos był wysoki i słodki jak głos dziecka, ciało drobne i lekkie jak ciało dziecka; ale twarz nie była dziecięcą twarzą. — Witaj, gościu Halla, Władco Gwiazd, Wędrowcze! — Duże, jasne oczy o dziwnym spojrzeniu przez chwilę spoczęły na twarzy Rocannona.

— Fiia znają wszystkie wieści i imiona — uśmiechnął się Mogien, ale mały Fian nie odpowiedział mu uśmiechem. Nawet Rocannon, który wcześniej zdążył zaledwie złożyć krótką wizytę w wiosce Fiia wraz ze swym zespołem, był tym zaskoczony.

— O Władco Gwiazd-powiedział słodki, drżący głos — kto prowadzi powietrzne statki, które niosą śmierć?

— Niosą śmierć… twoim ludziom?

— Całej wiosce — odparł mały człowiek. — Byłem ze stadem na wzgórzach. Usłyszałem w myślach krzyk moich ludzi i wróciłem, i widziałem, jak płonęli w ogniu. Były tam dwa statki z wirującymi skrzydłami. Wypluwały z siebie ogień. Teraz jestem sam i muszę mówić słowami. Tam gdzie w moich myślach byli moi ludzie, teraz jest tylko ogień i milczenie. Dlaczego tak się stało, o panie?

Przeniósł spojrzenie z Rocannona na Mogiena. Obaj milczeli. Fian zgiął się wpół jak śmiertelnie ranny człowiek, przypadł do ziemi i ukrył twarz w dłoniach.

Mogien stanął nad nim oparłszy ręce na rękojeściach mieczy, trzęsąc się z gniewu.

— Przysięgam zemstę tym, którzy skrzywdzili Fiia! Rokananie, jak to możliwe? Fiia nie noszą mieczy, nie gromadzą bogactw, nie mają wrogów! Popatrz, jego ludzie nie żyją, wszyscy ci, z którymi rozmawiał bez słów, jego współplemieńcy. Żaden Fian nie może żyć samotnie. On umrze. Dlaczego pozabijali jego ludzi?

— Żeby pokazać swoją siłę — odpowiedział szorstko Rocannon. — Zabierzmy go ze sobą do Hallan.

Wysoki książę ukląkł obok małej, skulonej postaci.

— Fian, przyjacielu ludzi, jedź ze mną. Nie potrafię rozmawiać z tobą w myślach jak twoi krewniacy, ale słowa dźwięczące w powietrzu również mogą coś znaczyć.

W milczeniu dosiedli wiatrogonów. Fian usiadł na wysokim siodle przed Mogienem jak dziecko. Cztery wiatrogony wzbiły się w powietrze. Wiatr z południa, niosący deszcze, popychał ich od tyłu; o schyłku drugiego dnia Rocannon ujrzał marmurowe schody wyłaniające się spośród drzew, Most Otchłani przerzucony nad zieloną przepaścią i wieże Hallan oświetlone długimi promieniami zachodzącego słońca.

Mieszkańcy zamku, jasnowłosi panowie i ciemnowłosi słudzy, zgromadzili się wokół nich na lądowisku, pragnąc jak najszybciej podzielić się wieścią o spaleniu zamku Reohan położonego najbliżej na wschód i wymordowaniu wszystkich ludzi. Znowu dokonały tego dwa helikoptery i kilku mężczyzn uzbrojonych w laserową broń; wojownicy i wieśniacy z Reohan zostali zaszlachtowani bez żadnej możliwości obrony. Ludzie z Hallan znajdowali się na granicy szaleństwa wywołanego bólem i wściekłością, do których przyłączyło się uczucie zgrozy, kiedy zobaczyli Fiana siedzącego przed ich młodym księciem i usłyszeli jego opowieść. Wielu spośród nich, mieszkając w tej najdalej na północ wysuniętej fortecy Angien, nigdy przedtem nie widziało żadnego z Fiia, ale wszyscy słyszeli o nich jako o legendarnych istotach, chronionych potężnym tabu. Zaatakowanie jednego z ich zamków, choć zakończyło się krwawo, pasowało do ich wyobrażeń o wojnie; ale zaatakowanie Fiia było świętokradztwem. Owładnęła nimi groza pomieszana z wściekłością. Tego wieczoru Rocannon siedząc w swoim pokoju na wieży słyszał tumult dochodzący z dołu, z sali biesiadnej, gdzie zebrali się wszyscy Angyarowie z Hallan, ślubując wrogom śmierć i zniszczenie w przemowach pełnych potoczystych metafor i grzmiących hiperboli. Dumną rasą byli ci Angyarowie: mściwi, aroganccy, nieprzejednani, nie znający pisma i nie posiadający w swoim języku formy czasownika „nie móc” w pierwszej osobie. W ich legendach nie było bogów, tylko bohaterzy.

W odległy gwar wmieszał się nagle jakiś zaskakująco bliski głos. Ręka Rocannona sama skoczyła do odbiornika. Nareszcie trafił na częstotliwość wroga. Trzeszczący głos mówił w języku, którego Rocannon nie znał. Byłoby to nazbyt szczęśliwym zbiegiem okoliczności, gdyby wróg używał języka galaktycznego; wśród planet Ligi istniały setki tysięcy narzeczy, nie licząc tych światów, które dotąd nie zostały odkryte. Głos zaczął czytać listę numerów, którą Rocannon zrozumiał, ponieważ były wymienione po cetiańsku — w języku rasy, której matematyczne osiągnięcia sprawiły, że w całej Lidze zaczęto stosować cetiańską matematykę, a co za tym idzie, cetiańskie liczby. Słuchał z napiętą uwagą, ale to nic nie znaczyło — zwykła seria liczb.

Głos zamilkł nagle i słychać było tylko szum zakłóceń. Rocannon popatrzył na małego Fiana, który prosił, żeby mu pozwolono z nim zostać, a teraz siedział bez ruchu, ze skrzyżowanymi nogami, na podłodze przy oknie.

— To był wróg, Kyo.

Twarz Fiana była bardzo spokojna.

— Kyo — zaczął Rocannon (zwracając się do Fiana używano zazwyczaj angyarskiej nazwy jego wioski, ponieważ nikt nie wiedział, czy poszczególni Fiia mają własne imiona) — Kyo, czy mógłbyś usłyszeć w myślach naszych wrogów, gdybyś spróbował?

W swoich notatkach, sporządzonych podczas krótkiego pobytu w wiosce Fiia, Rocannon zaznaczył, że przedstawiciele gatunku I-B rzadko odpowiadają wprost na zadane pytanie; dobrze zapamiętał ich uśmiechnięte wykręty. Ale Kyo, osamotniony w obcym świecie słów, posłusznie odpowiedział:

— Nie, panie.

— A czy potrafiłbyś rozmawiać w myślach z innymi ludźmi twojego gatunku, w innych wioskach?

— Trochę. Gdybym żył pomiędzy nimi, być może… Fiia czasami odchodzą, żeby zamieszkać w innych wioskach. Powiedziane jest nawet, że niegdyś Fiia i Gdemiarowie rozmawiali ze sobą w myślach jak jeden lud, ale to było bardzo dawno temu. Powiedziane jest… — urwał.

— Twoi ludzie i Gliniaki rzeczywiście stanowią jedną rasę, chociaż teraz wasze drogi się rozeszły. Co jeszcze, Kyo? — Powiedziane jest, że bardzo dawno temu na południu, w wysokich miejscach, wśród skał, żyli ci, którzy rozmawiali w myślach z każdą istotą. Słyszeli wszystkie myśli, ci Najstarsi, Najdawniejsi… Ale potem zeszliśmy z gór, zamieszkaliśmy w dolinach i w jaskiniach, i droga została zapomniana.

Rocannon zamyślił się na chwilę. Na południe od Hallan nie było żadnych gór na tym kontynencie. Wstał i sięgnął po swój „Podręcznik Strefy Galaktycznej 8”, zawierający mapy, kiedy z radia, szumiącego wciąż na tej samej częstotliwości, dobiegł dźwięk, który go powstrzymał. Przez zakłócenia przebijał się jakiś głos, słaby, odległy, nasilający się i zanikający na przemian, ale przemawiający w języku galaktycznym: — Numer Sześć, zgłoś się. Numer Sześć, zgłoś się. Tu Foyer. Zgłoś się, Numer Sześć. — Wezwanie powtarzało się bez końca. Po przerwie głos kontynuował: — Tu Piątek. Nie, tu Piątek… Tu Foyer; czy mnie słyszysz, Numer Sześć? Nadświetlne przylatują jutro i chcą mieć pełny raport o rozlokowaniu Siedem Sześć i o łączności. Zostawcie plan uderzenia dla Oddziału Wschodniego. Słyszysz mnie, Numer Sześć? Jutro będziemy mieli połączenie z Bazą przez przesyłacz. Natychmiast przekaż mi informacje o rozlokowaniu. Rozlokowanie Siedem Sześć. Nie trzeba… — Nagły wybuch gwiezdnych wyładowań zagłuszył resztę zdania, a kiedy głos powrócił, można było wyłowić jedynie strzępki słów. Przez dziesięć długich minut słychać było tylko ciszę, szum i urywki zdań, a potem włączył się bliższy głos i zaczął coś szybko mówić w tym samym co poprzednio obcym języku. Mówił i mówił; minuty mijały, a Rocannon słuchał, zastygły w bezruchu, z dłonią na okładce „Podręcznika”. Równie nieruchomo Fian siedział w półmroku na drugim końcu pokoju. Głos wymienił i powtórzył dwie pary liczb; za drugim razem Rocannon pochwycił cetiańskie słowo oznaczające „stopnie”. Szybko otworzył notes i zapisał podane cyfry; potem, nie przerywając nadsłuchiwania, otworzył „Podręcznik” na mapach Fomalhaut II.

Liczby, które zanotował, brzmiały: 28°28 i 121°40. Jeśli to oznaczało współrzędne szerokości i długości geograficznej… Przez chwilę pochylał się nad mapą, szukając ołówkiem właściwego punktu i trafiając za każdym razem na puste morze. Wreszcie, kiedy spróbował 28° szerokości północnej i 121 ° długości zachodniej, ołówek sunący na południe zatrzymał się tuż za pasmem górskim, pośrodku Kontynentu Południowo-Zachodniego. Rocannon usiadł wpatrując się w mapę. Głos w radiu zamilkł.

— Władco Gwiazd?

— Chyba powiedzieli mi, gdzie się ukrywają. Nie jestem pewien. I mają tam przesyłacz. — Popatrzył na Kyo niewidzącym wzrokiem, potem znów pochylił się nad mapą. — Gdyby tam byli…, gdybym mógł się tam dostać i pokrzyżować im plany, gdybym mógł wysłać z ich przesyłacza chociaż jedną wiadomość do Ligi, gdybym mógł…

Kontynent Południowo-Zachodni został zbadany tylko z powietrza, dlatego na mapie zaznaczono jedynie linię brzegową, góry i główne rzeki; pozostawały setki kilometrów niezbędnej pustki — i nieznany cel.

— Ale przecież nie mogę tu siedzieć z założonymi rękami — mruknął Rocannon. Podniósł wzrok i napotkał czyste, nieodgadnione spojrzenie Kyo.

Przespacerował się po kamiennej podłodze tam i z powrotem. Radio szumiało i trzeszczało.

Jedna rzecz przemawiała na jego korzyść: wróg nie będzie się go spodziewał. Wróg był przekonany, że ma całą planetę dla siebie. Ale była to jedyna przewaga Rocannona.

— Chciałbym użyć przeciwko nim ich własnej broni wyznał. — Myślę, że spróbuję ich odnaleźć. Na południu… Posłuchaj, Kyo, obcy zabili moich ludzi, podobnie jak twoich. Obaj — ty i ja — jesteśmy tu samotni, i obaj musimy mówić obcym językiem. Chciałbym, żebyś mi towarzyszył.

Sam nie bardzo wiedział, co popchnęło go do złożenia tej propozycji.

Przez twarz Fiana przemknął cień uśmiechu. Mały człowiek wyciągnął ręce przed siebie, rozkładając dłonie. Płomyki świec tkwiących w ściennych lichtarzach drgnęły, pochyliły się i zamigotały.

— Przepowiedziane było, że Wędrowiec będzie sobie wybierał towarzyszy — powiedział Kyo. — Na jakiś czas. — Wędrowiec? — powtórzył Rocannon, lecz tym razem Fian nie odpowiedział na jego pytanie.

III

Pani zamku powoli przeszła przez wysoko sklepioną komnatę, szeleszcząc spódnicami po kamiennej podłodze. Jej ciemna twarz z wiekiem pociemniała jeszcze bardziej, jak na starych ikonach, jasne włosy stały się białe; ale jej rysy zachowały piękno świadczące o pochodzeniu ze starego rodu. Rocannon skłonił się i pozdrowił ją na sposób jej ludzi:

— Witaj, pani na Hallan, córko Durhala, Piękna Haldre! — Witaj, Rokananie, mój gościu — odpowiedziała, spoglądając na niego z góry spokojnym wzrokiem. Podobnie jak większość angyarskich kobiet i wszyscy mężczyźni, była od niego znacznie wyższa. — Powiedz mi, dlaczego wyruszasz na południe.

Powoli szła przed siebie, a Roccanon szedł obok niej. Otaczał ich półmrok i kamień, na wyniosłych ścianach wisiały ciemne gobeliny; zimne światło poranka, wpadające przez rząd okiem w głównej nawie, załamywało się pośród czarnych krokwi nad głowami.

— Jadę, żeby odnaleźć swych wrogów, pani. — A kiedy już ich znajdziesz?

— Mam nadzieję, że zdołam wejść do ich… ich zamku i skorzystać z ich… urządzenia do wysyłania wiadomości, żeby zawiadomić Ligę, że są tu, na tym świecie. Ukrywają się tutaj i mała jest szansa, że ktoś ich odnajdzie: światów jest tyle, ile ziarenek piasku na morskim brzegu. A jednak trzeba, żeby ich odnaleziono. Wyrządzili wam krzywdę i będą robić jeszcze gorsze rzeczy na innych światach. Haldre skinęła głową.

— Czy naprawdę chcesz jechać tylko z kilkoma ludźmi? — Tak, pani. To długa droga. Musimy przepłynąć morze. A wobec ich przewagi jedyną moją szansą jest chytrość, nie siła.

— Będziesz potrzebował nie tylko chytrości, Władco Gwiazd — powiedziała stara kobieta. — Zatem dam ci czterech lojalnych średnich ludzi, jeśli to ci wystarczy, dwa juczne wiatrogony i sześć pod siodło, jeden czy dwa kawałki srebra na wypadek, gdyby jacyś barbarzyńcy w obcych krajach żądali od was zapłaty za nocleg… a także mojego syna, Mogiena.

— Mogien pojedzie ze mną? Obdarowałaś mnie hojnie, pani, ale to jest największy dar!

Przez chwilę patrzyła na niego jasnym, posępnym, nieugiętym wzrokiem.

— Cieszę się, że jesteś zadowolony, Władco Gwiazd.

Podjęła na nowo przerwaną przechadzkę z Rocannonem u boku. — Mogien pragnie tej wyprawy z miłości do ciebie i powodowany żądzą przygód; a ty, wielki książę, podejmujący ryzykowną misję, pragniesz jego towarzystwa. Sądzę zatem, że jego droga jest twoją drogą. Ale chcę, żebyś zapamiętał, co ci teraz powiem, i nie obawiał się mego gniewu, jeśli powrócisz: nie przypuszczam, aby Mogien powrócił wraz z tobą.

— Ależ, pani, on jest dziedzicem Hallan.

Haldre szła przez jakiś czas w milczeniu. Przy końcu komnaty, pod pociemniałym ze starości gobelinem przedstawiającym walkę uskrzydlonych gigantów z jasnowłosymi ludźmi, zawróciła i dopiero wtedy odezwała się ponownie:

— Hallan znajdzie innych dziedziców. — Jej głos był spokojny, zimny i pełen goryczy. — Wy, Władcy Gwiazd, znowu pojawiliście się wśród nas, przynosząc nowe drogi i nowe wojny. Reohan zmienił się w proch; jak długo będzie stał Hallan? Nasz świat jest zaledwie ziarnkiem piasku na brzegach nocy. Wszystko się teraz zmienia. Ale jednego jestem pewna: nad naszym rodem zawisła ciemność. Moja matka, którą znałeś, w swym szaleństwie zabłądziła w lesie; mój ojciec został zabity w bitwie, mój mąż — zdradą: a kiedy urodziłam syna, moja dusza rozpaczała wśród radości przeczuwając, że jego życie będzie krótkie. Nie rozpaczam dlatego, że musi umrzeć: on jest Angya, nosi podwójne miecze. Ale moim ciemnym przeznaczeniem jest rządzić samotnie tym upadającym królestwem, żyć i żyć, i przeżyć was wszystkich…

Ponownie zamilkła na chwilę.

— Będziesz potrzebował większego skarbu, niż mogę ci dać, żeby okupić swoje życie lub swoją drogę. Weź to. Daję to tobie, Rokanonie, nie Mogienowi. Ciemność, która nad tym ciąży, nie jest związana z tobą. Czyż nie należał niegdyś do ciebie w mieście na krańcu nocy? Dla nas był tylko ciężarem i cieniem. Zabierz to z powrotem, Władco Gwiazd, i użyj jako okup lub podarek.

Zdjęła z szyi złoty łańcuch z wielkim, błękitnym kamieniem — naszyjnik, który kosztował życie jej matki — i podała go Rocannonowi w wyciągniętej dłoni. Wziął go, niemal ze zgrozą rejestrując cichy, zimny brzęk złotych ogniw, i podniósł oczy na Haldre. Stała naprzeciw niego, bardzo wysoka; jej błękitne oczy wydawały się ciemne w ciemnościach zalegających komnatę.

— Teraz zabierz ze sobą mojego syna, Władco Gwiazd, i idź swoją drogą. Oby twoi wrogowie zmarli nie spłodziwszy synów.

Światło pochodni, dym i pośpieszna krzątanina cieni na zamkowym lądowisku, głosy zwierząt i ludzi, gwar i zamieszanie — wszystko to pasiasty wiatrogon Rocannona pozostawił za sobą jednym uderzeniem skrzydeł. Hallan leżał teraz w dole, pod nimi — mała plamka jasności na ciemnym kolisku wzgórz; jedynym dźwiękiem był szum powietrza, kiedy wielkie, ledwo widoczne skrzydła wznosiły się i opadały miarowo. Z tyłu, na wschodzie, niebo pobladło, a Wielka Gwiazda płonęła jak jasny kryształ, obwieszczając nadejście słońca; ale do świtu było jeszcze daleko. Dzień i noc następowały po sobie statecznie i bez pośpiechu na tej planecie, której obrót trwał trzydzieści godzin. Pory roku również zmieniały się powoli; właśnie zbliżało się wiosenne zrównanie dnia z nocą, po którym nastąpić miało czterysta dni wiosny i lata.

— Będą śpiewać o nas pieśni w zamkach — powiedział Kyo, siedzący za Rocannonem na grzbiecie pasiastego wiatrogona. — Będą śpiewać o tym, jak Wędrowiec i jego towarzysze jechali po niebie w ciemnościach, na południe, zanim nastała wiosna… — Zaśmiał się z cicha.

Wzgórza i żyzne pola Angien rozwijały się pod nimi jak pejzaż namalowany na szarym jedwabiu; po trochu zaczynały się rozjaśniać, aż wreszcie rozkwitły jaskrawymi barwami, kiedy za ich plecami majestatycznie wzeszło słońce.

W południe przez parę godzin odpoczywali nad rzeką płynącą na południowy zachód, której bieg miał ich doprowadzić do morza. O zmierzchu wylądowali w niewielkim zamku, zbudowanym na szczycie wzgórza jak wszystkie zamki Angyarów, w zakolu tej samej rzeki. Zostali tu gościnnie przyjęci przez pana zamku i jego domowników. Niewątpliwie dręczyła go ciekawość na widok Fiana jadącego na jednym wierzchowcu z Rocannonem, czterech średnich ludzi i jednego obcego, który mówił z dziwnym akcentem, był ubrany jak książę, ale nie nosił mieczów i miał twarz białą jak średni człowiek. Wiadomo było, że kasty Angyarów i Olgyiorów mieszały się ze sobą częściej, niż większość Angyarów chciała przyznać; zdarzali się jasnoskórzy wojownicy i złotowłosi służący; jednakże ten Wędrowiec był czymś niepojętym. Rocannon, nie chcąc rozpuszczać pogłosek o swojej obecności na planecie, prawie się nie odzywał, a ich gospodarz nie ośmielił się wypytywać dziedzica Hallan; dopiero więc wiele lat później, z pieśni śpiewanych przez minstreli, dowiedział się, kim był jego dziwny gość.

Następny dzień upłynął podobnie dla siedmiu podróżników, jadących na wietrze ponad piękną krainą. Noc spędzili w wiosce Olgyiorów nad rzeką, a trzeciego dnia znaleźli się w okolicy, której nie znał nawet Mogien. Rzeka, skręciwszy na południe, tworzyła pętle i zakola, wzgórza przechodziły w rozległe równiny, a ponad dalekim horyzontem niebo jaśniało bladym, odbitym światłem. Później tego dnia dotarli do samotnego zamku stojącego na białym, urwistym cyplu, za którym rozciągały się głębokie laguny, szare piaski plaży i otwarte morze.

Zsiadając ze swojego wierzchowca, sztywny, zmęczony i z szumem w głowie od wiatru i szybkości, Rocannon pomyślał, że była to najbardziej żałosna twierdza Angyarów, jaką kiedykolwiek widział. Małe chatki skupiły się jak zmokłe kurczęta pod skrzydłami nisko przykucniętej, rozsypującej się budowli. Średni ludzie, bladzi i wynędzniali, wałęsali się tu i tam, zerkając na nich ukradkiem.

— Wyglądają tak, jakby wychowali się wśród Gliniaków — zauważył Mogien. — Tu jest brama, a jeśli wiatr nie sprowadził nas na manowce, trafiliśmy do miejsca zwanego Tolen.

— Ho! Panowie Tolen, przed waszą bramą czeka gość! Z zamku nie dobiegł żaden dźwięk.

— Brama Tolen chwieje się na wietrze — odezwał się Kyo, a wtedy spostrzegli, że drewniane, okute brązem wierzeje kołyszą się luźno na zawiasach w ostrych podmuchach zimnego, morskiego wiatru.

Mogien pchnął je końcem miecza. Wewnątrz była ciemność, łopot pierzchających skrzydeł i przejmująco wilgotny zapach.

— Panowie Tolen nie spodziewali się gości — stwierdził Mogien. — Ano, Yahanie, pogadaj z tymi szpetnymi ludziskami i znajdź dla nas schronienie na noc.

Młody Olgyia przemówił do miejscowych, którzy zgromadzili się na odległym krańcu zamkowego dziedzińca, żeby się pogapić. Jeden z nich zdobył się na odwagę i wystąpił do przodu, kłaniając się i przemykając bokiem jak jakiś morski krab. Uniżonym tonem zwrócił się do Yahana. Rocannon, który częściowo rozumiał dialekt Olgyiorów, dosłyszał, że staruszek przeprasza, iż w wiosce nie ma odpowiednich pomieszczeń dla pedana, cokolwiek by to miało znaczyć. Wysoki średni człowiek Raho przyłączył się do Yahana i powiedział coś ostrym tonem, ale staruszek tylko kłaniał się, kulił i mamrotał, aż w końcu Mogien postąpił krok do przodu. Według kodeksu Angyarów nie wolno mu było rozmawiać z poddanymi z innych majątków, wyciągnął więc z pochwy jeden ze swoich mieczy i wzniósł go nad głową. Klinga rozbłysła w zimnym świetle. Starzec zaskomlał, wyciągnął ręce przed siebie, odwrócił się i poczłapał przez ciemniejące uliczki wioski. Podróżni ruszyli za nim prowadząc wiatrogony, których zwinięte skrzydła ocierały się o niskie, czerwone dachy po obu stronach wąskiego przejścia.

— Kyo, kto to jest pedan?

Mały człowiek uśmiechnął się bez słowa. — Yahanie, co oznacza słowo pedan?

Młody Olgyia, dobroduszny, szczery chłopiec, wyglądał nieswojo.

— Cóż, panie, pedan to… ten, który chodzi pomiędzy ludźmi…

Rocannon kiwnął głową, zadowolony z każdego strzępka informacji. Podczas swoich studiów nad tym gatunkiem próbował dowiedzieć się czegoś o ich religii. Wydawali się nie wyznawać żadnej wiary, a jednak byli zadziwiająco łatwowierni i przesądni. Traktowali poważnie istnienie czarów, zaklęć i magii, przejawiali skrajnie animistyczny stosunek do sił przyrody; ale nie mieli bogów. To słowo — pedan — emanowało czymś nadnaturalnym. Jeszcze nie podejrzewał, że dziwne określenie miało związek z jego osobą.

Trzy nędzne chaty zaledwie zdołały pomieścić całą siódemkę, wiatrogony zaś musieli uwiązać na dworze, gdyż w całej wiosce nie było dość dużego domu. Zwierzęta stłoczyły się razem, strosząc futro na przejmującym morskim wietrze. Pasiasty wiatrogon Rocannona skrobał w ścianę, warczał i pomiaukiwał żałośnie, skarżąc się na swój los, dopóki Kyo nie wyszedł na dwór i nie podrapał go za uszami.

— Biedne zwierzaki, wkrótce czekają ich gorsze przejścia — westchnął Mogien, siedzący obok Rocannona przy ogniu płonącym w zimnej jamie. — Nie znoszą wody.

— W Hallan mówiłeś, że wiatrogony nie polecą nad morzem, a ci wieśniacy z pewnością nie mają statków dość dużych, żeby je uniosły. W jaki sposób przedostaniemy się na drugi brzeg?

— Czy masz swój obraz ziemi? — spytał Mogien. Angyarowie nie znali map i Mogien był zafascynowany mapami Misji Geograficznej znajdującymi się w „Podręczniku”. Rocannon wyjął książkę ze starej skórzanej torby, która towarzyszyła mu we wszystkich podróżach i którą miał ze sobą w Hallan, kiedy jego statek został zniszczony. Torba zawierała skromny ekwipunek — „Podręcznik” i notesy, broń i narzędzia, zestaw medyczny i radio, komplet ziemskich szachów i sczytany tom haińskiej poezji. Początkowo trzymał tu również naszyjnik z szafirem, ale poprzedniej nocy, dręczony myślą o wartości klejnotu, ukrył szafir w niewielkim, zaszytym woreczku z miękkiej skóry herilora — tak że wyglądał jak amulet — i owinął łańcuch wokół szyi, pod koszulą i płaszczem. Teraz nie mógł go zgubić, chyba że razem z własną głową.

Mogien przesunął długim, twardym palcem wzdłuż konturów oznaczających położone naprzeciwko siebie wybrzeża dwóch Zachodnich Kontynentów: odległy, południowy brzeg Angien z dwiema głębokimi zatokami i rozdzielającym je wielkim cyplem skierowanym na południe — a po drugiej stronie kanału najbardziej na północ wysunięty przylądek Kontynentu Południowo-Zachodniego, który Mogien nazywał „Fiern”.

— Tutaj jesteśmy — powiedział Rocannon, kładąc na czubku przylądka rybią ość pozostałą z kolacji.

— A tutaj, jeśli ci tchórzliwi zjadacze ryb nie kłamią, jest zamek Plenot. — Mogien umieścił drugą rybią ość pół cala na prawo od pierwszej i przyjrzał się jej. — Z góry wieża wygląda bardzo podobnie. Kiedy wrócę do Hallan, wyślę setkę ludzi na wiatrogonach nad cały kraj, a potem według ich wskazówek wyrzeźbimy w kamieniu wielki obraz Angien. A więc w Plenot będą statki — pewnie nie tylko ich własne, ale również statki stąd, z Tolen. Była wojna pomiędzy tymi książętami i to dlatego w Tolen włada teraz wiatr i noc. Tak powiedział Yahanowi ten stary człowiek.

— Czy w Plenot pożyczą nam statki?

— W Plenot nie pożyczą nam niczego. Książę Plenot jest Wygnańcem. — W skomplikowanym systemie powiązań pomiędzy rodami Angyarów oznaczało to księcia banitę, stojącego poza prawem, którego nie dotyczyły obowiązujące wszędzie zasady gościnności, honoru i poszanowania dla cudzej własności.

— Ma tylko dwa wiatrogony — dodał Mogien, odpasując na noc swoje miecze. — A jego zamek, jak mówią, jest zbudowany z drewna.

Następnego ranka, kiedy wiatr zaniósł ich nad ten drewniany zamek, straże spostrzegły ich niemal natychmiast. Dwa wiatrogony wzbiły się wkrótce w powietrze i okrążały wieżę; niebawem mogli także rozróżnić małe, uzbrojone w łuki figurki, wychylające się ze szczelin okiennych. Książę Wygnaniec wyraźnie nie oczekiwał przyjaciół. Rocannon zrozumiał teraz, dlaczego zamki Angyarów miały tak szerokie dachy, nie dopuszczające światła do wnętrza, ale chroniące przed atakiem z powietrza. Plenot był niewielką osadą, jeszcze bardziej prymitywną niż Tolen, przycupniętą na wrzynającym się w morze rumowisku czarnych głazów; nie było tu nawet wioski średnich ludzi. Jednak mimo całej tej nędzy pewność Mogiena, że sześciu ludzi zdoła podbić zamek, wydawała się przesadna. Rocannon sprawdził pasy udowe przy siodle, mocniej uchwycił długą lancę do walki w powietrzu, którą dał mu Mogien, i przeklinał swojego pecha. Nie było to odpowiednie miejsce dla czterdziestotrzyletniego etnografa.

Mogien, który wysunął się znacznie do przodu na swoim czarnym rumaku, uniósł lancę i krzyknął. Wierzchowiec Rocannona pochylił łeb i runął do przodu. Czarno-szare skrzydła tylko migały w powietrzu łopocząc jak chorągwie, długie, silne, lekkie ciało było napięte jak struna, serce biło głośno. W uszach mieli gwizd wiatru; kryta słomą wieża Plenot, okrążana przez dwa ryczące gryfy, wydawała się pędzić im naprzeciw. Rocannon przywarł do grzbietu wiatrogona, pochylając do uderzenia długą lancę. Kipiała w nim radość, dawno zapomniane uczucie szczęścia; śmiał się pędząc na wietrze. Coraz bliżej i bliżej była okrągła wieża i jej dwaj skrzydlaci strażnicy. Nagle z przeszywającym okrzykiem Mogien cisnął swoją lancę w powietrze jak strzałę ze srebra. Lanca trafiła jednego z jeźdźców prosto w pierś. Uderzenie było tak silne, że pękły pasy na udach; jeździec jak w zwolnionym tempie pięknym łukiem przeleciał nad zadem wierzchowca i spadł tysiąc stóp w dół, pomiędzy przybrzeżne fale rozbijające się bezgłośnie o skały. Mogien przemknął obok pozbawionego jeźdźca wiatrogona i zaatakował z bliska drugiego strażnika, usiłując dosięgnąć go mieczem, podczas gdy tamten dźgał i parował ciosy swoją lancą, której nie wypuścił z ręki.

Czterej średni ludzie na swoich biało-szarych wiatrogonach krążyli w pobliżu jak stado gołębi, nie wtrącając się na razie do pojedynku swego księcia, ale gotowi pomóc w każdej chwili. Wznieśli się tak wysoko, żeby strzały łuczników w dole nie mogły przebić skórzanych kolczug na brzuchach wiatrogonów. Nagle wszyscy czterej z tym samym wysokim, szarpiącym nerwy krzykiem przyłączyli się do pojedynku. Przez chwilę w górze kotłowało się kłębisko białych skrzydeł i połyskującej stali. Potem oderwała się od niego pojedyncza figurka, która jakby próbowała położyć się w powietrzu, obracając się na wszystkie strony i wymachując bezwładnymi kończynami, aż wreszcie uderzyła o dach zamku i ześlizgnęła się po nim w dół, na twarde kamienie.

Rocannon zobaczył teraz, dlaczego tamci wmieszali się do pojedynku: strażnik złamał reguły walki i zranił wiatrogona zamiast jeźdźca. Wierzchowiec Mogiena, z jednym czarnym skrzydłem splamionym purpurową krwią, opuszczał się z wysiłkiem na wydmy. Nad nim pędzili średni ludzie w pościgu za dwoma uwolnionymi od jeźdźców wiatrogonami, które wciąż próbowały zawracać do swoich bezpiecznych stajni na zamku. Rocannon wyprzedził ich, podrywając swego wierzchowca wyżej, nad dachy zamku. Zobaczył, że Raho łapie na sznur jedno ze zwierząt, i w tej chwili poczuł, że coś użądliło go w nogę. Nagły ruch jeźdźca zdezorientował wierzchowca; Rocannon szarpnął wodze zbyt mocno, a wtedy wiatrogon wygiął grzbiet w łuk i po raz pierwszy od początku drogi stanął dęba, tańcząc i wirując na wietrze ponad wieżą. Strzały śmigały wokół jak deszcz. Średni ludzie i Mogien, dosiadający żółtego wiatrogona o dzikim spojrzeniu, przemknęli obok wśród śmiechu i nawoływań. Wierzchowiec Rocannona otrząsnął się i ruszył za nimi.

— Trzymaj, Władco Gwiazd! — wrzasnął Yahan. Rocannon ujrzał nadlatującą wprost na niego kometę z czarnym warkoczem. Złapał ją w odruchu samoobrony. Była to płonąca żywiczna pochodnia. Pozostali okrążyli już wieżę z bliska, usiłując podpalić słomiany dach i drewniane ściany. Rocannon przyłączył się do nich.

— Masz strzałę w lewej nodze — zawołał do niego Mogien, przelatując obok.

Rocannon zaśmiał się radośnie i cisnął swoją pochodnię prosto w wąską szczelinę okienną, z której wychylał się łucznik.

— Dobry rzut! — krzyknął Mogien i spadł jak kamień na dach wieży, żeby po chwili wznieść się w rozbłysku płomienia.

Yahan i Raho powrócili z nowymi wiązkami dymiących pochodni, które zebrali na wydmach, i rzucali je wszędzie, gdzie dostrzegli słomę lub drewno, które mogły się zapalić. Wieża wyrzucała już z siebie syczące fontanny iskier, a wiatrogony, doprowadzone do szału przez piekące ukąszenia iskier na skórze i ustawiczne szarpanie cugli, pikowały na dachy zamku z przerażającym, kaszlącym rykiem. Skierowany ku górze deszcz strzał przerzedził się, a po chwili na dziedziniec zamku wyskoczył mężczyzna. Na głowie miał coś, co przypominało drewnianą miskę na sałatę. W rękach trzymał przedmiot, który Rocannon w pierwszej chwili wziął za lustro, a który okazał się misą pełną wody. Ściągając z całych sił wodze żółtego wierzchowca, który wciąż usiłował zawrócić do stajni, Mogien przeleciał nad głową mężczyzny i krzyknął:

— Mów szybko! Moi ludzie już zapalają nowe pochodnie!

— Z jakich włości, książę? — Hallan!

— Władco Hallan, Książę Wygnaniec z Plenot błaga o czas na ugaszenie ognia!

— Zgadzam się w zamian za życie i majątek ludzi z Tolen. — Niech tak będzie — odkrzyknął mężczyzna i nie wypuszczając z rąk misy z wodą schronił się do budynku.

Atakujący wycofali się na wydmy i stamtąd przyglądali się, jak mieszkańcy Plenot pośpiesznie przygotowują pompę i organizują brygadę z wiadrami, czerpiącą wodę z morza.

Było ich zaledwie parę tuzinów, wliczając w to kilka kobiet. Wieża się spaliła, ale zdołali ocalić ściany i główny budynek. Kiedy ogień został ugaszony, grupka ludzi wyszła pieszo przez bramę i zeszła ze skalnej ostrogi na wydmy. Na czele szedł wysoki, szczupły mężczyzna z ciemną jak orzech skórą i płomienistymi włosami Angyarów; za nim postępowało dwóch żołnierzy, wciąż jeszcze noszących swoje drewniane hełmy, a z tyłu dreptała grupka sześciu obdartych mężczyzn i kobiet, patrzących bojaźliwym wzrokiem. Wysoki mężczyzna uniósł w obu dłoniach glinianą misę pełną wody.

— Jestem Ogoren z Plenot, Książę-Wygnaniec tych włości.

— Jestem Mogien, dziedzic Hallan.

— Życie mieszkańców Tolen należy do ciebie, panie — Ogoren kiwnął głową w stronę grupki obdartusów. — Nie było żadnych skarbów w Tolen.

— Były dwa statki, Wygnańcze.

— Z północy nadlatuje smok i widzi wszystko — powiedział Ogoren kwaśno. — Statki z Tolen są twoje.

— A ty otrzymasz z powrotem swoje wiatrogony, kiedy statki znajdą się na przystani w Tolen — przyrzekł wspaniałomyślnie Mogien.

— Kim jest ten drugi książę, z którym miałem honor walczyć? — zapytał Ogoren, zerkając na Rocannona, który miał na sobie kompletną brązową zbroję angyarską z wyjątkiem mieczów.

Mogien również spojrzał na swego przyjaciela, a Rocannon odpowiedział pierwszym imieniem, które mu przyszło na myśl, imieniem, którym nazwał go Kyo — „Olhor”; Wędrowiec.

Ogoren przyjrzał mu się ciekawie, potem skłonił się przed nimi i rzekł:

— Misa jest pełna, panowie.

— Niech ta woda nie będzie rozlana, a przymierze niech nie będzie złamane!

Władca Plenot odwrócił się i wielkimi krokami podążył do swego dopalającego się zamku, nie spojrzawszy nawet na uwolnionych więźniów, stłoczonych na wydmie. Mogien powiedział do nich tylko:

— Zaprowadźcie do domu mojego wiatrogona, ma zranione skrzydło — i dosiadłszy ponownie żółtego rumaka z Plenot, wzbił się w powietrze.

Rocannon ruszył za nim, oglądając się do tyłu, na małą żałosną gromadkę, która rozpoczynała mozolną wędrówkę do swoich zrujnowanych domostw.

Zanim dotarł do Tolen, jego duch bojowy osłabł i ponownie zaczął w duchu kląć swoją głupotę. Opuściwszy się na wydmę przekonał się, że w jego łydce rzeczywiście tkwiła strzała. Nie czuł bólu, dopóki jej nie wyciągnął; dopiero wtedy zobaczył, że grot był haczykowato zagięty. Angyarowie nie używali oczywiście trucizny, ale istniało niebezpieczeństwo zakażenia krwi. Porwany autentyczną odwagą swoich towarzyszy wstydził się nakładać do tej bitwy swój ochronny kombinezon. Posiadając taką zbroję, niemal niewidoczną, a jednak zdolną wytrzymać strzał z lasera-mógł umrzeć w tej przeklętej ruderze od draśnięcia strzałą z brązu. Chciał ratować tę planetę, a nie potrafił nawet uratować własnej skóry.

Najstarszy ze średnich ludzi z Hallan, krępy, milkliwy mężczyzna imieniem Iot, zbliżył się bez słowa, ukląkł i delikatnie przemył oraz opatrzył ranę Rocannona. Potem nadszedł Mogien, jeszcze w pełnej zbroi; w swoim hełmie z pióropuszem i wielkich, sztywnych, przypominających skrzydła naramiennikach przyczepionych do płaszcza wydawał się mierzyć dziesięć stóp wzrostu i pięć stóp szerokości w ramionach. Za nim szedł Kyo, milczący jak dziecko zabłąkane pośród wojowników z silniejszej rasy. Potem zjawili się Yahan i Raho, i młody Bien; chata pękała w szwach, kiedy wszyscy przykucnęli przy palenisku. Yahan napełnił siedem okutych srebrem pucharów, które Mogien podawał im uroczyście. Wypili i Rocannon poczuł się lepiej. Mogien zapytał o jego nogę. Rocannon poczuł się o wiele lepiej. Wypili jeszcze trochę vaskanu, podczas gdy zalęknione, pełne podziwu twarze wieśniaków ukazywały się co chwila w drzwiach, zaglądając do środka i natychmiast znikając w zapadającym zmierzchu. Rocannon był w nastroju bohaterskim i łaskawym. Zjedli i znowu wypili, a potem w dusznej chacie, cuchnącej dymem, potem, smażoną rybą i smarem z uprzęży, Yahan wstał trzymając lirę z brązu o srebrnych strunach i zaśpiewał. Spiewał o Durhalu z Hallan, który uwolnił więźniów z Korhalt w czasach Czerwonego Księcia, na moczarach Born; a kiedy już opisał rodowód każdego wojownika biorącego udział w tej bitwie i każdy zadany cios, bez żadnego przejścia zaczął śpiewać o uwolnieniu ludzi z Tolen i spaleniu Wieży Plenot, o pochodni Wędrowca płonącej jasno w deszczu strzał, o wspaniałym rzucie Mogiena, dziedzica Hallan, o tym, jak lanca ciśnięta w powietrze odnalazła swój cel niczym niechybiająca lanca Hendina w dawnych dniach. Rocannon, pijany i szczęśliwy, pozwalał się unosić pieśni, czując, że teraz w pełni tu przynależy, że własną krwią przypieczętował swój związek z tym światem, do którego przybył jako obcy przez ocean nocy. A obok siebie wyczuwał nieustanną obecność małego Fiana, samotną, uśmiechniętą, pogodną.

IV

Morze przelewało wielkie, spokojne fale w siąpiącym deszczu. Świat był wyprany z barw. Dwa wiatrogony ze spętanymi skrzydłami, uwiązane do łańcucha na rufie, skomlały i rozpaczały głośno, a z drugiej łódki poprzez deszcz i mgłę dobiegało ponad falami żałosne echo.

Spędzili w Tolen wiele dni czekając, aż zagoi się noga Rocannona, a czarny wiatrogon znowu będzie mógł latać. Chociaż były to ważne powody zwłoki, prawdą było również, że Mogien wzdragał się przed dalszą wędrówką, przed wypłynięciem na morze, które musieli przebyć. Włóczył się samotnie wśród szarych piasków otaczających laguny poniżej Tolen, próbując zwalczyć w sobie to samo przeczucie, które nawiedziło jego matkę, Haldre. Wszystko, co potrafił powiedzieć Rocannonowi, to że widok i głos morza kładą mu się ciężarem na sercu. Kiedy już czarny wiatrogon całkowicie wyzdrowiał, Mogien nagle postanowił odesłać go z powrotem do Hallan pod opieką Biena, jakby chciał ocalić choć jedną cenną rzecz od zagłady. Zgodzili się również pozostawić dwa juczne wiatrogony i większość bagaży staremu księciu Tolen i jego siostrzeńcom, którzy wciąż kręcili się przy nich, usiłując połatać swoją dziurawą siedzibę. Dlatego też w dwóch łodziach o smoczych łbach znajdowało się teraz tylko sześciu podróżnych i pięć wiatrogonów; wszyscy byli przemoczeni, a większość narzekała.

Łódź prowadziło dwóch posępnych rybaków z Tolen. Yahan próbował uspokoić uwiązane wiatrogony śpiewając długą, monotonną, żałobną pieśń o dawno nieżyjącym księciu; Rocannon i Fian, zakutani w płaszcze, z kapturami naciągniętymi na głowy, siedzieli na dziobie.

— Kyo, kiedyś wspomniałeś o górach na południu.

— O, tak — potwierdził mały człowiek, rzucając szybkie spojrzenie za siebie, w stronę niewidocznych wybrzeży Angien.

— Czy wiesz cokolwiek o ludziach, którzy żyją na południu, na lądzie Fiern?

„Podręcznik” nie okazał się w tym wypadku zbyt pomocny; poza tym Rocannon po to przecież zorganizował swoją Misję, żeby wypełnić luki w informacjach. „Podręcznik” podawał, że na planecie występuje pięć rozumnych gatunków, ale opisywał tylko trzy z nich: Angyarów/Olgyiorów, Fiia i Gdemiarów oraz niehumanoidalne gatunki odkryte na wielkim Wschodnim Kontynencie po drugiej stronie planety. Zapiski geografów dotyczące Kontynentu Południowo-Zachodniego były zwykłymi pogłoskami: Gatunek 4? (nie potwierdzony): Rasa wielkich humanoidów, rzekomo zamieszkujących ogromne miasta (?). Gatunek 5? (nie potwierdzony): Skrzydlate torbacze. Ogółem biorąc było to równie pomocne jak informacje uzyskane od Kyo, który chyba czasem myślał, że Rocannon zna odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadaje, i odpowiadał wówczas jak uczeń w szkole.

— Na Fiern żyją Stare Rasy, prawda?

Rocannon musiał się kontentować widokiem mgły, za którą na południu skrywał się tajemniczy ląd. Słuchał skomlenia wielkich, związanych bestii, podczas gdy przejmująco zimna wilgoć spływała mu po szyi.

Raz wydawało mu się, że słyszy w górze warkot helikoptera, i ucieszył się, że mgła ich kryje; po chwili jednak wzruszył ramionami. Po co się kryć? Armia, która przeznaczyła tę planetę na swoją bazę w międzygwiezdnej wojnie, z pewnością niezbyt się przerazi widokiem dziesięciu ludzi i pięciu przerośniętych kotów moknących na deszczu w dwóch dziurawych łódkach…

Płynęli dalej w nieustającym deszczu. Z morza podnosiła się mglista ciemność. Minęła długa, zimna noc, zajaśniał szary świt i ponownie ujrzeli fale, deszcz i mgłę. Naraz czterej posępni żeglarze w dwóch łodziach powrócili do życia. Dwaj z nich pochwycili stery i wpatrywali się z niepokojem przed siebie. Po chwili spośród kłębiących się w górze tumanów mgły wynurzyła się nieoczekiwanie skalna ściana. Płynęli u jej podnóża, a głazy i karłowate, przygięte wiatrem drzewa przesuwały się wysoko nad ich głowami.

Yahan wypytywał jednego z żeglarzy.

— Mówi, że będziemy teraz mijali ujście wielkiej rzeki, a po drugiej stronie jest jedyne nadające się do lądowania miejsce na wiele mil dookoła.

W tej samej chwili piętrząca się nad nimi skała ponownie znikła we mgle, gęsty tuman zawirował wokół nich, łódka zaskrzypiała, kiedy silny prąd uderzył w kil. Wyszczerzona smocza głowa w dziobie zachybotała się i obróciła. Powietrze było białe i mętne; woda kotłująca się za burtą była mętna i czerwona. Żeglarze na dwóch łodziach krzyczeli coś do siebie.

— Rzeka przybiera! — zawołał Yahan. — Próbują zawrócić… Trzymajcie się!

Rocannon złapał Kyo za ramię; łódka zboczyła z kursu, zatrzęsła się i przechyliła porwana wirem, wykonując jakiś szaleńczy taniec, podczas gdy żeglarze walczyli, żeby utrzymać ją prosto. Oślepiająca mgła zakryła wodę, a wiatrogony szarpały się na uwięzi i warczały z przerażenia.

Smocza głowa przez chwilę wydawała się płynąć prosto; naraz w podmuchu wiatru niosącego kolejny tuman mgły niezgrabna łódź stanęła dęba i przechyliła się na bok. Żagiel z klaśnięciem uderzył o powierzchnię wody i przykleił się do niej, jeszcze mocniej przechylając łódź. Ciepła, czerwona fala zalała twarz Rocannona, bezgłośnie wypełniła mu usta i oczy. Walczył o dostęp do powietrza ściskając coś w rękach ze wszystkich sił. To było ramię Kyo. Obaj szamotali się we wzburzonym morzu, ciepłym jak krew, które miotało nimi na wszystkie strony i znosiło coraz dalej od przewróconej łódki. Rocannon krzyknął o pomoc, ale jego głos rozpłynął się w gęstych, dławiących oparach, unoszących się nad powierzchnią wody. Gdzie był brzeg — w której stronie, jak daleko? Płynął za rozmazanym kształtem łodzi holując Kyo, uczepionego jego ramienia.

— Rokananie!

Smoczy łeb szczerząc zęby wychynął z biąłego chaosu. Mogien płynął za burtą, walcząc z prądem, który go znosił. W rękach miał linę, którą opasał pierś Kyo. Rocannon wyraźnie widział jego twarz; wysokie łuki brwi i żółte włosy, pociemniałe od wody. Po kolei wciągnięto ich na łódkę, Mogiena na końcu.

Yahan i jeden z rybaków z Tolen zostali wyłowieni w następnej kolejności. Drugi żeglarz i dwa wiatrogony utonęli, wciągnięci pod przewróconą łódź. Odpłynęli dość daleko na zatokę, tam gdzie prąd przepływu i wiatr z ujścia rzeki stały się słabsze. Łódka, wypełniona milczącymi, przemoczonymi ludźmi, kołysała się na czerwonych falach, otoczona przez kłębiące się tumany mgły.

— Rokananie, jak to się stało, że nie jesteś mokry? Rocannon, wciąż oszołomiony, popatrzył na swoje przemoczone ubranie i nie zrozumiał. Kyo, uśmiechnięty, dygoczący z zimna, odpowiedział za niego:

— Wędrowiec nosi drugą skórę.

Dopiero wtedy Rocannon zrozumiał i pokazał Mogienowi „skórę” swojego ochronnego kombinezonu, który nałożył dla ciepła poprzedniej deszczowej nocy, pozostawiając jedynie głowę i ręce odkryte. Nadal miał go na sobie, więc Oko Morza nadal spoczywało bezpiecznie na jego piersi, ale radio, mapy, broń — wszystko, co jeszcze łączyło go z cywilizacją — było stracone.

— Yahanie, wrócisz do Hallan.

Pan i sługa stali naprzeciwko siebie na mglistym wybrzeżu nieznanego lądu. Fale przyboju syczały u ich stóp. Yahan nie odpowiadał.

Było ich sześciu, a mieli teraz tylko trzy wiatrogony. Kyo mógł jechać z jednym ze średnich ludzi, a Rocannon z drugim, ale Mogien był za ciężki, żeby na dłuższy dystans zabierać dodatkowego pasażera; w tej sytuacji któryś ze średnich ludzi musiał wrócić razem z łódką do Tolen. Mogien zdecydował, że pojedzie Yahan, najmłodszy.

— Nie odsyłam cię z powodu twojego postępowania, Yahanie. Teraz idź już — żeglarze czekają.

Służący stał bez ruchu. Za jego plecami żeglarze rozrzucali kopniakami ognisko, przy którym wcześniej jedli. Iskry wzlatywały w górę i znikały we mgle.

— Panie — wyszeptał Yahan — odeślij Iota.

Twarz Mogiena pociemniała, jego dłoń spoczęła na rękojeści miecza.

— Ruszaj, Yahan! — Nie pójdę, panie.

Miecz ze świstem wysunął się z pochwy. Yahan z okrzykiem przerażenia cofnął się, odwrócił i zanurkował we mgłę. — Zaczekajcie jakiś czas na niego, a potem płyńcie swoją drogą — polecił Mogien rybakom z twarzą bez wyrazu. — My musimy teraz odnaleźć własną drogę. Mały panie, czy zechcesz dosiąść mego wiatrogona?

— Kyo siedział skulony, jakby mu było bardzo zimno; odkąd wylądowali na wybrzeżu Fiern, nie wziął nic do ust i nie odezwał się ani słowem. Mogien posadził go na grzbiecie szarego wiatrogona, ujął wodze i ruszył w głąb lądu prowadząc za sobą wielką bestię. Rocannon szedł za nim, oglądając się co chwila do tyłu, gdzie został Yahan, i popatrując na Mogiena. Zastanawiał się, kim był naprawdę ten dziwny człowiek, jego przyjaciel, który dopiero co zamierzał z zimną krwią zabić człowieka, a w następnej chwili przemawiał z niewymuszoną uprzejmością. Arogancki i lojalny, bezlitosny i uprzejmy, pełen nie dających się pogodzić sprzeczności — Mogien był prawdziwym księciem.

Rybacy powiedzieli im, że na wschód od zatoczki znajduje się osada; ruszyli więc na wschód, brodząc w białej mgle, która otaczała ich zewsząd i tworzyła niskie sklepienie nad głowami. Na wiatrogonach mogliby wznieść się ponad mgłę, ale zwierzęta, wyczerpane i rozdrażnione po dwóch dniach niewoli na łódkach, nie chciały lecieć. Mogien, Iot i Raho prowadzili je, a Rocannon szedł za nimi, rozglądając się ukradkiem za Yahanem, którego zdążył polubić. Nadal miał na sobie kombinezon dla ochrony przed zimnem, nie założył tylko kaptura, który całkowicie odizolowałby go od świata. Mimo to czuł się nieswojo wędrując po nieznanej okolicy w oślepiającej mgle, patrzył więc pod nogi szukając jakiegoś kija czy laski. Między koleinami wyżłobionymi przez ciągnące się po ziemi skrzydła wiatrogonów; pośród festonów wodorostów pokrytych nalotem soli zauważył długi, biały kij wyrzucony przez fale; wydobył go z piasku i tak uzbrojony poczuł się pewniej. Ale zatrzymując się stracił z oczu towarzyszy. Pospieszył ich śladem przez mgłę. Po jego prawej ręce wyrosła jakaś postać. Zauważył natychmiast, że nie był to żaden z jego przyjaciół, i podniósł kij w górę jak szermierczą pałkę, ale ktoś złapał go od tyłu i przewrócił na wznak. Coś przypominającego zimną, mokrą skórę opadło mu na twarz. Uwolnił się mocnym szarpnięciem i został nagrodzony uderzeniem w głowę, po którym stracił przytomność.

Stopniowo świadomość powróciła, poprzedzona falą bólu. Leżał na plecach na piasku. Wysoko nad jego głową dwie ogromne, niewyraźne postacie sprzeczały się niemrawo.

Tylko częściowo rozumiał dialekt Olgyiorów, którego używały.

— Zostawmy to tutaj — powiedziała jedna, a druga odpowiedziała coś w rodzaju:

— Zabijmy to tutaj, to nie ma nic.

— Po tych słowach Rocannon przekręcił się na bok, naciągnął kaptur swego ochronnego kombinezonu na głowę i zapiął go. Jeden z gigantów odwrócił się, żeby mu się przyjrzeć, a wtedy Rocannon przekonał się, że był to tylko masywnie zbudowany średni człowiek, zakutany w futra.

— Zabierzmy to do Zgamy, może Zgama chce to mieć — powiedział drugi.

Po krótkiej dyskusji złapali Rocannona za ramiona i zaczęli go wlec po ziemi. Poruszali się szybkim truchtem. Rocannon opierał się, ale zakręciło mu się w głowie i mgła ogarnęła jego umysł. Niejasno uświadamiał sobie nagły półmrok, głosy, ścianę z drewnianych kołków przeplecionych wodorostami i umocnionych gliną, pochodnię płonącą w uchwycie na tej ścianie. Później był dach nad głową, więcej głosów i ciemność. Kiedy wreszcie doszedł do siebie, zorientował się, że leży twarzą ku ziemi na kamiennej podłodze. Podniósł głowę.

Obok niego, na kominku wielkim jak dom, płonęły kłody drzewa. Gołe nogi, wystające spod wystrzępionych zwierzęcych skór, otaczały go zwartym szeregiem. Podniósł wzrok wyżej i zobaczył twarz jakiegoś mężczyzny: średni człowiek, białoskóry i czarnowłosy, z gęstą brodą, odziany w pasiaste, czarno-zielone futra, w kwadratowej futrzanej czapce na głowie.

— Czym ty jesteś? — zapytał ów człowiek niskim, szorstkim głosem, spoglądając w dół na Rocannona.

— Ja… oddaję się pod opiekę gospodarzom tego miejsca — odparł Rocannon podnosząc się na kolana. W tym momencie nie było go stać na nic więcej.

— Już się tobą zaopiekowaliśmy — oznajmił brodacz przyglądając się, jak Rocannon obmacuje guz na potylicy. — Chcesz więcej? — Brudne nogi i obszarpane futra zatańczyły w miejscu, ciemne oczy rozbłysły, białe twarze wykrzywiły się szyderczo.

Rocannon wstał i wyprostował się. Stał bez ruchu, nie mówiąc nic, dopóki nie ustąpił łomoczący ból pod czaszką. Kiedy poczuł, że całkowicie odzyskał władzę w nogach, podniósł głowę i spojrzał w błyszczące oczy swego prześladowcy.

— Ty jesteś Zgama — powiedział.

Brodaty mężczyzna cofnął się o krok, zalękniony. Rocannon, który bywał w trudnych sytuacjach na wielu światach, postarał się jak najlepiej wykorzystać swoją przewagę.

— Jestem Olhor, Wędrowiec. Przychodzę z północy i z morza, z kraju, który leży poza słońcem. Przychodzę w pokoju i odchodzę w pokoju. Idę na południe przez ziemie Zgamy. Niech nikt nie próbuje mnie zatrzymać!

— Aaach — jęknęły jednocześnie wszystkie białe twarze, gapiące się na niego z otwartymi ustami.

On sam nie spuszczał oczu z twarzy Zgamy.

— Ja tu jestem panem — oświadczył ostrym, napastliwym tonem krzepki mężczyzna. — Nikt nie przechodzi przez moje ziemie!

Rocannon nie odpowiedział i dalej wpatrywał się w niego nieruchomym wzrokiem. Zgama zorientował się, że nie wygra w tym pojedynku spojrzeń; jego ludzie nadal wytrzeszczali oczy na obcego.

— Przestań się tak gapić! — rozkazał.

Rocannon ani drgnął. Wiedział, że trafił na przeciwnika o twardym charakterze; ale teraz było już za późno, żeby zmieniać taktykę.

— Nie gap się! — ryknął ponownie Zgama, po czym wyszarpnął spod futrzanego płaszcza swój miecz, zakręcił nim w powietrzu i potężnym zamachem spróbował ściąć obcemu głowę.

Ale głowa nie spadła; obcy zachwiał się wprawdzie od ciosu, ale miecz Zgamy odbił się od niego jak od skały. Ludzie zgromadzeni przy ogniu ponownie wyszeptali:

— Aaach!

Obcy złapał równowagę i stanął nieruchomo, wbijając spojrzenie w Zgamę.

Zgama zadrżał; już miał się cofnąć i rozkazać, żeby uwolniono tego niesamowitego przybysza. Ale upór właściwy jego rasie zwyciężył nad strachem i niepewnością.

— Trzymajcie go… złapcie go za ręce! — wrzasnął, a kiedy jego ludzie nie poruszyli się, sam złapał Rocannona za ramiona i obrócił dookoła.

Dopiero wtedy pozostali przyłączyli się do akcji. Rocannon nie stawiał oporu. Kombinezon chronił go przed obcymi ciałami, wahaniami temperatury, radioaktywnością, wstrząsami oraz niezbyt mocnymi uderzeniami, jak ciosy mieczem lub trafienie kulą; ale nie mógł go uwolnić z rąk dziesięciu czy piętnastu silnych mężczyzn.

— Żaden człowiek nie przejdzie przez ziemie Zgamy, Władcy Długiej Zatoki! — Brodacz dał upust swojej wściekłości, kiedy co dzielniejsi z jego ludzi związali Rocannonowi ręce. — Jesteś szpiegiem Żółtogłowych z Angien! Już ja cię znam! Przychodzisz z tą swoją angyarską mową, czarami i zaklęciami, a za tobą przypłyną z północy łodzie o smoczych łbach. Ale nie tutaj! Jestem panem tych, co nie mają panów. Niechże przyjdą Żółtogłowi ze swoimi płaszczącymi się niewolnikami — damy im posmakować naszych mieczy! Wypełzłeś z morza i prosisz o miejsce przy ogniu, tak? Ogrzejemy cię, szpiegu. Nakarmimy cię pieczonym mięsem, szpiegu. Przywiązać go tam do pala!

Chełpliwe, brutalne pogróżki dodały ducha jego ludziom, którzy hurmem rzucili się, żeby przywiązać obcego do jednego ze słupów podtrzymujących ogromny rożen zawieszony nad ogniem i zgromadzić stertę drewna wokół jego nóg.

Potem zapadła cisza. Zgama wystąpił naprzód, ponury i masywny w swoich futrach, podniósł z paleniska gałąź i potrząsnął nią przed twarzą Rocannona, a potem podpalił stos. Stos zapłonął z trzaskiem. Ubranie Rocannona, brązowy płaszcz i tunika z Hallan, natychmiast zajęło się płomieniem, który objął jego twarz i wzniósł się nad głową.

— Aaach — po raz trzeci jęknęli ludzie Zgamy. Naraz jeden z nich krzyknął:

— Patrzcie!

Ogień opadł i poprzez dym ujrzeli nieruchomą postać patrzącą prosto na Zgamę. Płomienie lizały jej nogi, a na nagiej piersi błyszczał jak otwarte oko wielki klejnot, zawieszony na złotym łańcuchu.

— Pedan, pedan — zapiszczały kobiety kryjące się po ciemnych kątach.

Zgama swoim grzmiącym głosem przełamał narastającą falę paniki:

— On się spali! Niech się pali! Deho, dorzuć do ognia, szpieg piecze się wolno!

Zaciągnął młodego chłopca przed kominek, między skaczące odblaski płomieni, i zmusił go, żeby dorzucił drew do stosu.

— Czyż nie mamy nic do jedzenia? Przynieście mięso, kobiety! Widzisz naszą gościnność, Olhorze, widzisz, jak jemy?

Porwał płat mięsa z drewnianego półmiska, który podawała mu jakaś kobieta, i stanąwszy przed Rocannonem szarpał mięso zębami pozwalając, żeby sok ściekał mu po brodzie. Paru jego zbirów naśladowało go, trzymając się trochę dalej. Większość z nich wolała nie zbliżać się do kominka; ale Zgama kazał im jeść i pić, i krzyczeć, aż wreszcie kilku chłopców odważyło się podejść bliżej i dorzucić jakiś patyk do stosu, gdzie milczący, nieruchomy człowiek stał wśród płomieni muskających jego dziwnie błyszczącą skórę czerwonym odblaskiem:

Wreszcie ogień wypalił się, a hałas przycichł. Mężczyźni i kobiety zasnęli zwinięci w kłębki pod podartymi futrami, na podłodze, po kątach, w ciepłym popiele. Kilku mężczyzn zasiadło na straży trzymając miecze na kolanach i flaszki w dłoniach.

Rocannon pozwolił opaść powiekom. Skrzyżowawszy dwa palce rozpiął kaptur kombinezonu i odetchnął świeżym powietrzem. Długa noc mijała powoli i powoli zajaśniał świt.

W szarym świetle poranka, sączącym się przez tumany mgły, nadszedł Zgama ślizgając się po plamach tłuszczu na podłodze i przestępując przez chrapiące ciała. Popatrzył na swoją ofiarę. Ofiara patrzyła ponuro i nieustępliwie, prześladowca z bezsilną złością.

— Spalić, spalić! — warknął Zgama i odszedł.

Gdzieś z zewnątrz, spoza ścian prymitywnej budowli, dobiegło Rocannona gruchające pomrukiwanie herilorów, tłustych, puchatych zwierząt domowych, które Angyarowie hodowali na mięso, przycinając im skrzydła. Tutaj pasły się one prawdopodobnie na nadmorskich urwiskach. W budynku poza Rocannonem pozostało tylko kilkoro dzieci i kobiet, które trzymały się od niego z dala nawet wtedy, kiedy przyszła pora pieczenia mięsa na kolację.

Rocannon stał przykuty do pala już od trzydziestu godzin i oprócz bólu dręczyło go pragnienie. Pragnienie wyznaczało granice jego możliwości. Mógł obyć się bez jedzenia przez dłuższy czas i przypuszczalnie mógłby wytrzymać w łańcuchach co najmniej równie długo, chociaż już zaczynało mu się kręcić w głowie; ale bez wody mógł przeżyć najwyżej jeszcze jeden z tych długich dni.

Był całkowicie bezsilny; gdyby spróbował odezwać się do Zgamy, każde jego słowo — czy byłaby to groźba, czy próba przekupstwa — umocniłoby tylko upór barbarzyńcy.

Tej nocy kiedy płomienie tańczyły mu przed oczami, a pomiędzy nimi widział białą, masywną, brodatą twarz Zgamy, oczyma duszy ujrzał inną twarz, ciemną i jasnowłosą: twarz Mogiena, którego pokochał jak przyjaciela i trochę jak syna. A gdy noc i ogień dopalały się z wolna, pomyślał o małym Kyo, milczącym i tajemniczym, z którym związany był w jakiś niepojętny sposób; usłyszał, jak Yahan śpiewa o bohaterach, a Iot i Raho narzekają i śmieją się pospołu, czyszcząc zgrzebłem wielkie, skrzydlate wiatrogony; i ujrzał Haldre zdejmującą złoty łańcuch z szyi. Nie nawiedziły go żadne obrazy z jego poprzedniego życia, chociaż przeżył wiele lat na wielu światach, wiele się nauczył i wiele dokonał. To wszystko spłonęło jak garść trawy. Zdawało mu się, że jest w Hallan, że stoi w długiej sali obwieszonej gobelinami przedstawiającymi walkę ludzi i gigantów, a Yahan podaje mu puchar pełen wody.

— Wypij to, Władco Gwiazd. Wypij. Więc wypił.

V

Feni i Feli, dwa największe księżyce, rzucały białe blaski na roztańczoną powierzchnię wody, kiedy Yahan podawał mu następny puchar. Na palenisku żarzyło się zaledwie parę węgielków. W ciemnościach widać było wyraźne smużki i plamki księżycowej poświaty, ciszę mąciły jedynie poruszenia i oddechy śpiących ludzi.

Yahan ostrożnie rozluźnił łańcuchy, a Rocannon oparł się całym ciężarem o słup, gdyż nogi tak mu zdrętwiały, że nie mógł ustać o własnych siłach.

— Pilnują zewnętrznej bramy przez całą noc — szeptał mu Yahan do ucha — a ci strażnicy nie śpią. Jutro wyprowadzą stada…

— Jutro wieczorem. Nie mogę biec. Będę musiał użyć podstępu. Zapnij łańcuch, Yahanie, żebym mógł się na nim oprzeć. Przyczep hak tutaj, obok mojej ręki.

Któryś ze śpiących usiadł ziewając; Yahan zanurkował w ciemność i zanim rozpłynął się wśród cieni, w świetle księżyca przez chwilę zajaśniał jego uśmiech.

Rocannon ujrzał go ponownie o świcie. Yahan wraz z innymi wypędzał herilory na pastwisko. Podobnie jak tamci odziany był w obszarpane futra, a jego czarne włosy sterczały jak szczotka. Nadszedł Zgama i obrzucił swoją ofiarę ponurym spojrzeniem. Rocannon wiedział, że ten człowiek oddałby połowę swoich stad i wszystkie żony, żeby tylko się pozbyć swojego gościa nie z tej ziemi, ale własne okrucieństwo wpędziło go w pułapkę bez wyjścia: dozorca jest więźniem swojego więźnia. Zgama spał w ciepłym popiele i miał włosy tak wysmarowane sadzą, że wydawał się bardziej ucierpieć od ognia niż Rocannon, którego naga, błyszcząca skóra jaśniała bielą. Wyszedł tupiąc głośno i znowu przez cały dzień budynek był pusty z wyjątkiem strażników pilnujących drzwi. Rocannon wykorzystywał ten czas na ukradkowe ćwiczenia gimnastyczne. Kiedy przechodząca kobieta zauważyła, że się prostuje i przeciąga, wyprostował się jeszcze bardziej, kołysząc się i zawodząc jękliwie niskim, niesamowitym głosem. Kobieta przypadła do ziemi i z piskiem umknęła na czworakach.

Mglisty zmierzch zapadał za oknami, posępne kobiety gotowały gulasz z mięsa i morskich wodorostów, powracające stada odzywały się setką głosów na zewnątrz, a potem wszedł Zgama ze swoimi ludźmi. Kropelki wilgoci połyskiwały w ich brodach i futrach. Zasiedli na podłodze do posiłku. Izba wypełniła się hałasem, zaduchem i parującym smrodem. Nieustanna obecność tajemniczego gościa powodowała widoczną atmosferę napięcia: twarze były ponure, głosy brzmiały kłótliwie.

— Dołóżcie do ognia, trzeba go upiec! — krzyknął Zgama i zerwał się na nogi, żeby wepchnąć na stos płonącą kłodę.

Nikt z jego ludzi się nie poruszył.

— Zjem twoje serce, Olhorze, kiedy usmaży ci się w piersi! Będę nosił ten błękitny kamień zamiast kolczyka! — Zgama trząsł się w furii, doprowadzony do szału przez to milczące, uporczywe spojrzenie, które musiał znosić od dwóch dni. Już ja cię zmuszę, żebyś zamknął oczy! — wrzasnął, chwycił ciężki drąg leżący na podłodze i z trzaskiem opuścił go na głowę Rocannona, jednocześnie odskakując do tyłu, jakby obawiał się jakiegokolwiek kontaktu z dziwnym przybyszem. Drąg spadł pomiędzy płonące kłody i utknął jednym końcem w jakiejś szparze.

Rocannon powoli wyciągnął prawą rękę, zacisnął palce na kiju i wyszarpnął go z ognia. Wymierzył płonący koniec w twarz Zgamy, a potem z wolna postąpił krok do przodu. Krępujące go łańcuchy opadły. Płomień strzelił do góry, sypnął iskrami i rozstąpił się wokół jego nagich stóp.

— Precz! — wyrzekł Rocannon. Szedł prosto na Zgamę, a Zgama cofał się krok po kroku. — Nie jesteś już tu panem. Człowiek łamiący prawo jest niewolnikiem, człowiek okrutny jest niewolnikiem, człowiek nie mający rozumu jest niewolnikiem. Jesteś moim niewolnikiem, a ja wypędzę cię jak dziką bestię. Precz!

Zgama oburącz chwycił się framugi drzwi, ale płonąca gałąź mignęła mu przed nosem, aż przypadł do ziemi. Strażnicy skulili się i zamarli w bezruchu. Pochodnie z sitowia, umieszczone przy zewnętrznej bramie, rozświetlały mrok; nie słychać było żadnego dźwięku prócz mamrotania herilorów w zagrodach i sum morskich fal, rozbijających się o skały. Krok po kroku Zgama cofał się przez podwórze, aż dotarł do bramy. Jego ciemne oczy w białej, nieruchomej jak maska twarzy wpatrywały się w zbliżający się płomień. Ogłupiały ze strachu, przywarł kurczowo do jednego ze słupów bramy, wypełniając wejście swym masywnym ciałem. Rocannon, wyczerpany i doprowadzony do ostateczności, w odruchu zemsty mocno pchnął go w pierś płonącym końcem kija, zwalając go z nóg, i przestąpił nad jego ciałem. Za bramą otoczył go skłębiony tuman mgły. Przeszedł w ciemności około pięćdziesięciu kroków, potknął się, upadł i nie zdołał już wstać.

Nikt go nie ścigał. Nikt nie wyszedł z twierdzy. Leżał na porośniętej trawą wydmie, chwilami tracąc przytomność. Po jakimś czasie pochodnie przy bramie wypaliły się lub zostały zgaszone i pozostała tylko ciemność. Wiatr zawodził wieloma głosami wśród traw, a w dole szumiało morze.

Kiedy mgła rozproszyła się przepuszczając światło księżyca, Yahan znalazł go w tym miejscu, opodal krawędzi skały. Z jego pomocą Rocannon zdołał wstać. Wymacując drogę przed sobą, potykając się i pełznąc na czworakach, kiedy trafili na trudniejszy odcinek, posuwali się z trudem na południowy wschód, byle dalej od wybrzeża. Zatrzymywali się kilka razy, żeby odetchnąć i zorientować się w terenie, a wtedy Rocannon natychmiast zasypiał. Yahan budził go i zmuszał do dalszego marszu. Tuż przed świtem dotarli do doliny o stromych zboczach, porośniętych lasem, który w mglistej ciemności wydawał się czarny. Yahan i Rocannon zagłębili się weń idąc z biegiem strumienia, ale nie zaszli daleko. Rocannon zatrzymał się i powiedział w swoim własnym języku:

— Nie mogę już iść.

Yahan wyszukał piaszczystą łachę pod wysokim, podmytym brzegiem, który zakrywał ich przynajmniej od góry. Rocannon wczołgał się tam jak zwierzę do swojej kryjówki i zasnął.

Kiedy obudził się po piętnastu godzinach, zapadał zmierzch, a obok Yahana leżała niewielka kupka zielonych pędów i jadalnych korzeni.

— Za wcześnie jeszcze na owoce — tłumaczył się Olgyia — a te wyrzutki z twierdzy zabrały mój łuk. Zastawiłem parę sideł, ale przed zmrokiem nic się w nie nie złapie.

Rocannon żarłocznie pochłonął jarzyny, popił je wodą ze strumienia, przeciągnął się, a kiedy poczuł, że odzyskał jasność myśli, zapytał:

— Yahanie, jak tam trafiłeś — do tej twierdzy wyrzutków?

Młody Olgyia, ze spuszczoną głową, przysypywał piaskiem niejadalne końcówki korzeni.

— Cóż, panie, sam wiesz, że… zdradziłem mojego pana, Mogiena. Więc po tym wszystkim pomyślałem sobie, że mógłbym przyłączyć się do tych, co nie mają panów.

— Słyszałeś już o nich wcześniej?

— W moim kraju opowiadają o miejscach, gdzie my, Olgyiorowie, jesteśmy i panami, i sługami. Mówi się nawet, że w dawnych czasach w Angien mieszkaliśmy tylko my, średni ludzie; polowaliśmy w lasach i nie mieliśmy panów, a potem Angyarowie przybyli z południa na łodziach o smoczych łbach… No więc znalazłem twierdzę, a ludzie Zgamy zabrali mnie ze sobą uciekając z jakiegoś innego miejsca na wybrzeżu. Odebrali mi łuk, zagonili mnie do pracy i nie zadawali żadnych pytań. I tak odnalazłem ciebie. Ale uciekłbym stamtąd nawet wtedy, gdybym cię ie znalazł. Nie chcę być panem pomiędzy takimi wyrzutkami!

— Czy wiesz, gdzie są nasi towarzysze? — Nie. Będziesz ich szukał, panie?

— Mów mi po imieniu, Yahanie. Tak, będę ich szukał, jeśli jest jakaś szansa, żeby ich odnaleźć. Nie zdołamy przejść przez cały kontynent na piechotę, sami, bez broni i ubrań.

Yahan w milczeniu wygładzał piasek, patrząc na strumień, który płynął, ciemny i czysty, pod nisko zwieszonymi gałęziami iglastych drzew.

— Nie zgadzasz się?

— Jeśli mój pan Mogien mnie znajdzie, zabije mnie. To jego prawo.

Według kodeksu Angyarów była to prawda; a jeśli ktoś przestrzegał kodeksu, tym kimś był właśnie Mogien.

— Gdybyś znalazł nowego pana, twój dawny pan nie miałby prawa cię tknąć; czyż nie tak, Yahanie?

Chłopiec przytaknął.

— Ale ten, kto się buntuje, nie znajduje nowego pana. — To zależy. Złóż mi przysięgę wierności, a ja obronię cię przed Mogienem… o ile go znajdziemy. Nie wiem, jakie słowa wymawiacie.

— Powiadamy — Yahan mówił bardzo cicho — mojemu panu oddaję całe moje życie wraz ze śmiercią.

— Zwróciłeś mi moje życie, a teraz ofiarowujesz mi swoje. Przyjmuję.

Woda z donośnym szumem przelewała się przez skalny próg w górze strumienia, a niebo pociemniało złowrogo. W zapadającym zmierzchu Rocannon wyślizgnął się ze swego kombinezonu i zanurzył się cały w strumieniu, pozwalając, żeby chłodna woda obmywała jego ciało, spłukiwała brud, zmęczenie i strach, i wspomnienie ognia liżącego mu twarz. Pusty kombinezon składał się zaledwie z garstki przezroczystych strzępków materii, cieniutkich jak włos, ledwie widocznych drucików i przewodów oraz kilku półprzezroczystych sześcianów wielkości paznokcia. Yahan przyglądał się niespokojnym wzrokiem, jak Rocannon nakłada kombinezon z powrotem, ponieważ nie miał żadnego innego ubrania, a Yahan zmuszony był zamienić swój angyarski strój na parę brudnych skór herilorów.

— Książę Olhorze — zapytał w końcu — czy to… czy to ta skóra chroniła cię przed ogniem? Czy też… ten klejnot? Naszyjnik, o który Yahan pytał, schowany był teraz w jego własnym woreczku na amulety, zawieszonym na szyi Rocannona. Rocannon odpowiedział łagodnie:

— To ta skóra, a nie żadne czary. To rodzaj bardzo silnej broni.

— A ta biała rzecz?

Rocannon popatrzył na swój kij wydobyty z piasku, z jednym końcem mocno nadpalonym; Yahan znalazł go w trawie na wydmach zeszłej nocy. Ludzie Zgamy przynieśli ten kawałek drewna do twierdzy razem z właścicielem, uważając widocznie, że nie powinno się ich rozłączać. Czym byłby czarodziej bez swojej laski?

— Cóż — odparł Rocannon — laska może się przydać, jeśli będziemy musieli iść piechotą.

Przeciągnął się i zamiast kolacji napił się jeszcze raz z ciemnego, bystrego, chłodnego strumienia.

Następnego ranka obudził się wypoczęty i z wilczym apetytem. Yahan odszedł o świcie, żeby sprawdzić sidła, a także dlatego, że w nocy zmarzł i nie mógł już dłużej leżeć na wilgotnym piasku. Wrócił przynosząc tylko trochę ziół i niezbyt dobre wiadomości. Wdrapał się na zalesioną grań, która biegła równolegle do wybrzeża, i z jej szczytu ujrzał następną szeroką morską odnogę, zagradzającą im drogę na południe.

— Czyżby ci nędzni zjadacze ryb z Tolen wysadzili nas na wyspie? — jęknął. Jego zwykły optymizm został pokonany przez głód, zimno i zmęczenie.

Rocannon spróbował przypomnieć sobie zarys linii brzegowej na utopionej mapie. Rzeka wpadająca do morza z zachodu brała początek z północy, z długiego języka lądu, stanowiącego część górskiego łańcucha, który ciągnął się wzdłuż wybrzeża z zachodu na wschód; pomiędzy tym językiem a głównym lądem znajdowała się cieśnina dostatecznie szeroka, żeby wyraźnie zaznaczyć się na mapach i w jego pamięci.

— Jak szeroka? — zapytał Yahana, który odparł posępnie: .

— Bardzo szeroka. Nie umiem pływać, panie.

— Możemy iść pieszo. Ta grań łączy się z głównym lądem na zachodzie. Mogien pewnie będzie nas szukał w tej stronie. Wiedział, że powinien teraz objąć dowodzenie — Yahan zrobił już więcej, niż do niego należało — ale na myśl o czekającej ich wędrówce przez nieznane, wrogie okolice duch w nim upadł. Yahan nie spotkał nikogo, ale widział wydeptane ścieżki; w tych lasach musieli żyć jacyś ludzie, co stanowiło dodatkowe niebezpieczeństwo.

Jeśli jednak chcieli, żeby Mogien ich znalazł — o ile on sam jeszcze żył, był wolny i nie stracił wiatrogonów — musieli iść na południe, i to w miarę możliwości po otwartym terenie. Mogien będzie ich szukał na południu, jako że był to główny kierunek ich podróży.

— Chodźmy — powiedział Rocannon i ruszyli w drogę. Wczesnym popołudniem spoglądali z grani w dół, na szeroką zatokę, ołowianoszarą pod niskim niebem, ciągnącym się na wschód i zachód tak daleko, jak sięgał wzrok. Południowy brzeg widać było tylko jako niewyraźną linię niskich, ciemnych wzgórz. Zimny wiatr wiejący znad cieśniny przenikał ich do szpiku kości, kiedy zeszli na brzeg i ruszyli wzdłuż niego na zachód. Yahan popatrzył na chmury, wciągnął głowę w ramiona i złowróżbnym tonem oznajmił:

— Będzie śnieg.

I rzeczywiście śnieg zaczął padać, mokry, wiosenny śnieg, mieciony wiatrem, znikający równie szybko w zetknięciu z wilgotną ziemią jak z ciemnymi wodami zatoki. Kombinezon Rocannona chronił go przed zimnem, ale głód i męczący niepokój dawały mu się we znaki; Yahan również był zmęczony i bardzo zmarznięty. Wlekli się dalej, bo nie pozostało im nic innego. Przeszli w bród strumyk, wdrapali się na stromy brzeg brnąc przez szorstką trawę w zacinającym śniegu i na szczycie wzniesienia stanęli twarzą w twarz z jakimś człowiekiem.

— Huf! — parsknął nieznajomy, przyglądając im się ze zdziwieniem i ciekawością. Widział bowiem dwóch mężczyzn brnących przez śnieżną zamieć, z których jeden, trzęsący się z zimna i z posiniałymi ustami, ubrany był w wystrzępione futra, a drugi był całkiem nagi.

— Ha, huf! — powtórzył obcy. Był wysokim, kościstym, zgarbionym mężczyzną, brodatym, z dzikim wejrzeniem ciemnych oczu. — Ha, wy tam! — powiedział w mowie Olgyiorów — zamarzniecie na śmierć!

— Musieliśmy płynąć… nasza łódź zatonęła… — pospiesznie improwizował Yahan. — Czy masz dom i ogień, łowco pelliunarów?

— Płynęliście przez cieśninę z południa?

Mężczyzna wyglądał na zaniepokojonego. Yahan odpowiedział wymijającym gestem.

— Jesteśmy ze wschodu… Chcieliśmy kupić futra pelliunarów, ale wszystkie nasze towary popłynęły z wodą.

— Ha, hm — mruknął dziki człowiek; nadal był zaniepokojony, ale jego dobroduszna natura wydawała się przezwyciężać strach.

— Chodźcie, mam ogień i jedzenie — powiedział i odwróciwszy się zanurkował w rzadki, porywisty śnieg. Idąc za nim dotarli wkrótce do chaty, usadowionej na zboczu pomiędzy zalesioną granią a brzegiem zatoki. Z zewnątrz i od wewnątrz wyglądała jak zwyczajna zimowa chata średnich ludzi z lasów i wzgórz Angien. Yahan czuł się w niej jak w domu. Od razu przykucnął przy ogniu z westchnieniem prawdziwej ulgi. To uspokoiło ich gospodarza skuteczniej niż najbardziej pomysłowe wyjaśnienia.

— Dorzuć no do ognia, chłopcze — powiedział i podał Rocannonowi grubo tkany płaszcz, żeby gość mógł się czymś okryć.

Zrzuciwszy swój własny płaszcz, postawił w ciepłym popiele gliniany garnek z gulaszem i przysiadł poufale między nimi, przewracając oczami to na jednego, to na drugiego.

— Zawsze pada śnieg o tej porze roku, a wkrótce będzie jeszcze więcej śniegu. Znajdzie się dla was dużo miejsca; jest nas tu trzech tej zimy. Tamci wrócą wieczorem albo jutro, albo za jakiś czas; przeczekają zamieć wysoko na grani, tam gdzie polują. Jesteśmy łowcami pelliunarów, jak to zauważyłeś po moich piszczałkach, co, chłopcze?

Dotknął szeregu ciężkich, drewnianych fujarek dyndających mu u pasa i wyszczerzył zęby. Wprawdzie wyglądał jak nieokrzesany, nierozgarnięty dzikus, ale o jego gościnności świadczyły namacalne fakty. Dał im po pełnej misce mięsnego gulaszu, a kiedy zapadł zmrok, zaproponował, żeby się położyli. Rocannon nie tracąc czasu zawinął się w cuchnące futra, leżące w kącie do spania, i zasnął jak dziecko.

Rano nadal padał śnieg, a świat był biały i pozbawiony konturów. Towarzysze gospodarza jeszcze nie wrócili.

— Musieli zostać na noc w wiosce Timash, po drugiej stronie Grzbietu.

— Grzbiet… to jest ta morska odnoga?

— Nie, to jest cieśnina, a po drugiej stronie nie ma żadnych wsi! Grzbiet to jest ta grań, te wzgórza nad nami. Skąd wy w ogóle jesteście? Ty mówisz prawie tak samo jak ludzie stąd, ale twój wuj — nie.

Yahan rzucił przepraszające spojrzenie Rocannonowi, który dotąd nie wiedział, że kiedy spał, przybył mu siostrzeniec.

— Och… on jest z Rubieży; oni tam mówią inaczej. My również nazywamy tę wodę cieśniną. Dobrze by było znaleźć kogoś, kto ma łódkę, żeby nas przewieźć na drugą stronę. — Chcecie jechać na południe?

— Cóż, teraz, kiedy wszystkie nasze towary przepadły, staliśmy się żebrakami. Musimy wracać do domu.

— Jest łódka na brzegu, kawałek drogi stąd. Kiedy się przejaśni, zobaczymy, co dalej. Powiem ci, chłopcze, że kiedy tak spokojnie mówisz o podróży na południe, krew się we mnie ścina. Żaden człowiek nie mieszka między cieśniną a wielkimi górami, nigdy o czymś takim nie słyszałem. Chyba że masz na myśli tych, o których się nie mówi. A to są tylko stare opowieści. Skąd wiadomo, czy tam w ogóle są jakieś góry? Byłem tam, po drugiej stronie cieśniny — niewielu ludzi mogłoby ci to powiedzieć. Byłem tam. Polowałem na wzgórzach. Jest tam mnóstwo pelliunarów, w pobliżu wody. Ale nie ma żadnych osad. Żadnych ludzi. Nikogo. I nie chciałbym zostać tam na noc.

— My tylko pójdziemy południowym brzegiem na wschód — odparł Yahan obojętnym tonem, ale wyglądał na zmieszanego; z każdym pytaniem zmuszony był uciekać się do coraz bardziej skomplikowanych kłamstw.

Ale jego pierwsze, instynktowne kłamstwo okazało się słuszne, kiedy Piai, gospodarz, zmienił temat.

— Przynajmniej nie przypłynęliście z północy! — rzucił, ostrząc na osełce swój długi nóż z klingą w kształcie liścia. — Nie ma żadnych ludzi za cieśniną, a za morzem żyją tylko nędzne kreatury, co to służą Żółtogłowym jak niewolnicy. Czy twoi ludzie o nich nie słyszeli? Za morzem, w północnej krainie jest rasa ludzi z żółtymi głowami. To prawda. Powiadają, że ci ludzie mieszkają w domach wysokich jak drzewa, noszą miecze ze srebra i jeżdżą na grzbietach wiatrogonów! Uwierzę w to, jak to zobaczę. Za futra wiatrogonów dostaje się dobrą cenę na wybrzeżu, ale na te bestie niebezpiecznie jest nawet polować, a co dopiero oswajać je i na nich jeździć. Nie można wierzyć we wszystkie bajki, jakie ludzie opowiadają. Zarabiam dosyć na futrach pelliunarów. Mogę je przywołać w każdej chwili. Posłuchaj!

Przytknął fujarki do swoich włochatych ust i dmuchnął, najpierw bardzo leciutko, ledwie słyszalna, nieśmiała skarga, która wzbierała i opadała, uderzała i załamywała się w pół dźwięku, wznosząc się w niemal melodyjnej frazie, brzmiącej jak krzyk dzikiej bestii. Rocannonowi mróz przeszedł po plecach: słyszał już tę melodię w lasach Hallan. Yahan, który był szkolony na myśliwego, wyszczerzył zęby w podnieceniu i krzyknął jak na widok zdobyczy:

— Śpiewaj! śpiewaj! nadlatuje!

Przez resztę popołudnia on i Piai opowiadali sobie myśliwskie historyjki. Wiatr ucichł, ale śnieg padał wciąż, cicho i spokojnie.

Następnego dnia o świcie niebo było czyste. Jak zwykle w zimnej porze okryte białym śniegiem wzgórza skrzyły się oślepiająco w różowo-białych promieniach słońca. Przed południem zjawili się dwaj towarzysze Piaia niosąc kilka szarych, puszystych futer pelliunarów. Czarnobrewi i żylaści jak wszyscy Olgyiorowie z południa, wydawali się jeszcze bardziej dzicy niż Piai; nieufni wobec obcych jak zwierzęta, obchodzili ich z daleka i tylko ukradkiem zerkali na nich spode łba.

— Nazywają moich ludzi niewolnikami — powiedział Yahan do Rocannona, kiedy tamci wyszli z chaty. — Lepiej jednak być człowiekiem służącym innym ludziom, niż bestią polującą na inne bestie, jak oni. — Rocannon podniósł ostrzegawczo rękę i Yahan zamilkł, kiedy jeden z południowców wszedł do środka, przypatrując im się z ukosa i nie mówiąc ani słowa.

— Chodźmy-mruknął Rocannon w języku Olgyiorów, którego trochę się poduczył przez ostatnie dwa dni. Żałował, że czekali do powrotu towarzyszy Piaia. Yahan również czuł się nieswojo.

— Pójdziemy już — zwrócił się do Piaia, który właśnie nadszedł. — Pogoda powinna się utrzymać, dopóki nie obejdziemy zatoki. Gdybyś nie udzielił nam schronienia, nie przeżylibyśmy tych dwóch mroźnych dni. Oby twoje łowy zawsze były szczęśliwe!

Ale Piai stał bez ruchu i nie mówił nic. Na koniec odchrząknął, splunął do ognia, przewrócił oczami i warknął: — Obejdziecie zatokę? Przecież chcieliście płynąć łodzią.

Jest łódź na brzegu. To moja łódź. Możemy nią popłynąć. Przewieziemy was przez wodę.

— To wam oszczędzi sześć dni drogi — wtrącił Karmik, niższy z przybyszów.

— Zaoszczędzicie sześć dni drogi — powtórzył Piai. — Przewieziemy was łodzią na drugą stronę. Możemy już iść.

— Zgoda — odparł Yahan spojrzawszy szybko na Rocannona: nic nie mogli zrobić.

— No to chodźmy — mruknął Piai i jakoś tak nagle, nie proponując nawet gościom zapasów na drogę, wyszedł z chaty, a za nim pozostali. Wiał ostry wiatr, słońce świeciło jasno; chociaż gdzieniegdzie w zagłębieniach gruntu leżał jeszcze śnieg, rozmiękła od wilgoci ziemia chlupotała pod nogami. Ruszyli wzdłuż brzegu kierując się na zachód. Słońce już zachodziło, kiedy po długim marszu dotarli do niewielkiej zatoczki, gdzie na skalistym brzegu pośród trzcin leżała wyciągnięta z wody łódka. Wody zatoki i niebo na zachodzie powlokły się czerwienią; ponad czerwoną poświatą jaśniał mały księżyc Heliki zbliżający się do pełni, a we wschodniej stronie nieba Wielka Gwiazda — odległa gromada Fomalhaut — lśniła jak opal. Woda i niebo odbijały ten sam blask, a pomiędzy nimi ciągnął się długi, pagórkowaty brzeg, ciemny i niewyraźny.

— To ta łódka — oznajmił Piai zatrzymując się i spoglądając na nich. Na twarz padał mu czerwony odblask zachodu. Dwaj jego towarzysze stanęli w milczeniu pomiędzy Yahanem a Rocannonem.

— Z powrotem będziecie wiosłować po ciemku — zauważył Yahan.

— Świeci Wielka Gwiazda; będzie jasna noc. A teraz, chłopcze, chodzi o to, czym nam zapłacicie za wiosłowanie. — Ach — powiedział Yahan.

— Piai wie, że nie mamy nic. Nawet ten płaszcz dostaliśmy od niego — odezwał się Rocannon, który widząc, skąd wiatr wieje, już przestał się martwić, że jego akcent może ich zdradzić.

— Jesteśmy biednymi myśliwymi. Nie stać nas na robienie prezentów — oświadczył Karmik, ten który miał łagodniejszy głos i wyglądał bardziej rozsądnie i cywilizowanie od Piaia i trzeciego myśliwca.

— Nie mamy nic — powtórzył Rocannon. — Nie mamy czym zapłacić za wiosłowanie. Zostawcie nas tutaj.

Yahan zaczął bardziej obszernie wyjaśniać to po raz trzeci, ale Karmik mu przerwał.

— Nosisz na szyi woreczek, obcy człowieku. Co w nim jest?

— Moja dusza — szybko odpowiedział Rocannon. Wszyscy wytrzeszczyli na niego oczy, nawet Yahan. Ale blef w tej sytuacji nie był najlepszym wyjściem. Myśliwi szybko otrząsnęli się z zaskoczenia. Karmik położył rękę na swoim myśliwskim nożu z klingą w kształcie liścia i przysunął się bliżej; Piai i drugi łowca zrobili to samo.

— Byliście w twierdzy Zgamy — stwierdził Karmik. — W wiosce Timash wiele o tym mówiono. Podobno nagi człowiek stał w płonącym ogniu, a potem spalił Zgamę ogniem wylatującym z jego białej laski i wyszedł z twierdzy. Na szyi miał wielki klejnot na złotym łańcuchu. W wiosce mówili, że to były czary, ale ja myślę, że to głupcy. Może ciebie nie można zranić, ale jego…

Z szybkością błyskawicy złapał Yahana za długie włosy, przegiął mu głowę do tyłu i przyłożył mu nóż do gardła. — Chłopcze, powiedz temu obcemu, z którym podróżujesz, żeby zapłacił za nocleg, dobrze?

Wszyscy zamarli w bezruchu. Czerwony poblask na wodzie przygasł, Wielka Gwiazda jaśniała na niebie, zimny wiatr owiewał im twarze.

— Nie skrzywdzimy go — warknął Piai. Jego dziką twarz wykrzywiał skurcz. — Zrobimy tak, jak powiedziałem, przewieziemy was przez cieśninę — tylko nam zapłaćcie. Nie mówiliście, że macie złoto, żeby nam zapłacić. Mówiliście, że straciliście całe swoje złoto. Spaliście pod moim dachem. Dajcie nam tę rzecz, a przewieziemy was na drugą stronę.

— Dostaniecie to… po tamtej stronie — oświadczył Rocannon, wskazując na drugi brzeg.

— Nie — powiedział Karmik.

Yahan, bezsilny w jego rękach, nie mógł nawet drgnąć; Rocannon widział pulsującą arterię na jego szyi i przyłożone do niej ostrze noża.

— Po tamtej stronie — powtórzył z posępnym uporem i potrząsnął swoją białą laską próbując zrobić na nich wrażenie. — Przewieziecie nas na drugą stronę; dam wam tę rzecz. Obiecuję wam to. Ale jeśli go skrzywdzicie, umrzecie tutaj, zaraz. Obiecuję wam to!

— Karmik, on jest pedan — mruknął Piai. — Rób, co ci mówi. Mieszkali ze mną pod jednym dachem, przez dwie noce. Puść chłopca. On ci obiecuje to, czego chciałeś.

Karmik popatrzył spode łba na niego, na Rocannona i w końcu powiedział:

— Wyrzuć tę białą laskę. Wtedy was przewieziemy.

— Najpierw puść chłopca — odparł Rocannon, a kiedy Karmik uwolnił Yahana, roześmiał mu się w twarz, zakręcił kijem nad głową i cisnął go z rozmachem w wodę.

Z obnażonymi nożami w dłoniach trzej myśliwi poprowadzili podróżnych do łódki; musieli brnąć przez wodę, po śliskich skałach, na których łamały się drobne, czerwone fale. Piai i trzeci myśliwiec wiosłował, a Karmik usiadł między pasażerami z nożem w ręku.

— Czy oddasz im klejnot? — szepnął Yahan we Wspólnej Mowie, której ci Olgyiorowie z półwyspu nie znali. Rocannon kiwnął głową.

Yahan szeptał dalej, ochryple, trzęsącym się głosem:

— Skacz i płyń do brzegu, panie, kiedy się zbliżymy. Zabierz klejnot. Puszczą mnie wolno, jak zobaczą…

— Poderżną ci gardło. Szsz.

— Oni rzucają czary, Karmik — odezwał się trzeci mężczyzna. — Chcą zatopić łódź…

— Wiosłuj, ty śmierdzący rybi flaku. A wy siedźcie cicho, bo poderżnę gardło chłopcu.

Rocannon siedział cierpliwie na ławce wioślarza, patrząc na wodę, która powlekała się mglistą szarością w miarę, jak oba odległe brzegi ogarniała noc. Noże myśliwych nie mogły go zranić, ale nie zdołałby im przeszkodzić, gdyby chcieli zabić Yahana. Mógł z łatwością uciec wpław, ale Yahan nie umiał pływać. Nie było wyjścia. Przynajmniej dostaną się na drugi brzeg i zapłata nie pójdzie na marne.

Zamglone kontury wzgórz na południowym brzegu z wolna przybliżały się i nabrały ostrości. Niewyraźne szare cienie przesunęły się na zachód, a na szarym niebie pojawiło się kilka gwiazd; światło odległych słońc Wielkiej Gwiazdy zdominowało nawet blask księżyca Heliki, którego teraz ubywało. Słyszeli już szum fal rozbijających się o brzeg.

— Przestańcie wiosłować — rozkazał Karmik i odwrócił się do Rocannona. — Daj mi teraz tę rzecz.

— Bliżej do brzegu — odparł beznamiętnie Rocannon. — Poradzę sobie od tego miejsca, panie — wymamrotał Yahan drżącym głosem. — Z brzegu wystaje sitowie…

Łódka przesunęła się do przodu o kilka uderzeń wioseł i zatrzymała się ponownie.

— Skacz, kiedy ja skoczę — rzucił Rocannon w stronę Yahana, a sam powoli podniósł się i stanął na ławce. Rozpiął od góry kombinezon, który nosił tak długo, jednym szarpnięciem zerwał z szyi skórzany rzemień, cisnął na dno łodzi woreczek zawierający szafir na złotym łańcuchu, zapiął kombinezon i w tej samej chwili skoczył.

W parę minut później stał obok Yahana na skalistym brzegu i patrzył, jak czerniejąca na wodzie plama łodzi maleje w szarym półmroku.

— Ażebyście zgnili, żeby robaki zżerały wam wnętrzności, żeby kości zmieniły wam się w próchno! — zawołał Yahan i rozpłakał się.

Najadł się porządnie strachu, ale nie tylko reakcja po gwałtownych wzruszeniach była powodem jego załamania. Widział coś, co nie mieściło mu się w głowie — widział, jak „książę” składa w okupie klejnot wartości królestwa, żeby uratować życie zwykłego Olgyiora, jego życie — i ta świadomość zwaliła się na niego ciężarem nie do zniesienia.

— Nie miałeś racji, panie! — wykrzyknął. — Nie miałeś racji!

— Kupując twoje życie za kawałek kamienia? Przestań, Yahanie, weź się w garść. Zamarzniesz na śmierć, jeśli nie rozpalimy ognia. Masz swoje krzesiwo? Tam w zaroślach jest dużo gałęzi. Rusz się!

Udało im się rozpalić ognisko na brzegu, a potem dorzucali do ognia tak długo, aż odpędzili ciemność i przejmujący chłód. Rocannon oddał Yahanowi futrzany płaszcz myśliwych i młodzieniec zawinąwszy się weń wkrótce zasnął. Rocannon siedział pilnując ognia. Nie chciało mu się spać. Czuł się nieswojo. Martwił się, że musiał oddać naszyjnik, nie z powodu jego wielkiej wartości, ale dlatego, że niegdyś dał go Semley, której piękność, nie dająca się zapomnieć, przywiodła go po wielu latach na tę planetę; dlatego, że go dostał od Haldre, która — jak wiedział — miała nadzieję przekupić tym los, odwrócić cień przedwczesnej śmierci ciążący na jej synu. Może wraz ze śmiercią Mogiena miała zniknąć również ta rzecz, tak niebezpiecznie piękna. I może, co najgorsze, Mogien nigdy się nie dowie o utracie naszyjnika, ponieważ nigdy się nie spotkają; może Mogien już nie żyje… Odsunął od siebie tę myśl. Mogien szukał jego i Yahana; na tym musiał się oprzeć. Będzie ich szukał na szlaku prowadzącym na południe. Cóż bowiem mogli zrobić innego, niż iść na południe, aby znaleźć tam wroga lub — jeśli wszystkie jego przypuszczenia były błędne — nie znaleźć tam wroga. W każdym razie, z Mogienem czy bez Mogiena, on pójdzie na południe.

Wyruszyli o świcie. W szarym brzasku wspięli się na nadbrzeżne wzgórza, a kiedy dotarli na szczyt, w blaskach wschodzącego słońca rozpostarł się przed nimi aż po horyzont pusty, rozległy płaskowyż, pokreślony przez długie cienie padające od zarośli. Okazało się, że Piai miał rację, kiedy mówił, że na południe od cieśniny nie ma ludzi. Przynajmniej Mogien będzie mógł ich dostrzec z odległości wielu mil. Ruszyli więc na południe.

Było zimno, lecz pogodnie. Yahan nałożył na siebie wszystkie ubrania, jakie mieli, a Rocannon — swój kombinezon. Co jakiś czas przechodzili przez strumyki wpadające do zatoki, dostatecznie często, żeby nie groziło im pragnienie. Szli przez cały dzień i przez dzień następny, żywiąc się korzeniami rośliny zwanej peya. Schwytali także kilka stworzeń podobnych do królików z małymi skrzydełkami, które poruszały się na przemian podskakując i podlatując w powietrzu. Yahan strącał je kijem na ziemię i piekł na ogniu z gałązek, który rozniecał swoim krzesiwem. Nie widzieli żadnych innych żywych stworzeń. Płaska, trawiasta, bezdrzewna równina rozpościerała się szeroko pod czystym niebem, pusta i milcząca.

Przytłoczeni jej bezmiarem dwaj wędrowcy siedzieli przy ogniu w zapadającym z wolna zmierzchu, nie mówiąc nic. Gdzieś z góry, z wysoka dobiegał ich w regularnych odstępach czasu odległy krzyk, niczym powolne pulsowanie ogromnego serca nocy. To były barilory, wielcy, dzicy kuzyni udomowionych herilorów, odbywający wiosenną migrację na północ. Od czasu do czasu lecące stada przesłaniały gwiazdy na szerokość dłoni, ale za każdym razem rozlegał się tylko pojedynczy krzyk, jak uderzenie pulsu.

— Z której gwiazdy przybyłeś, Olhorze? — zapytał cicho Yahan, wpatrując się w niebo.

— Urodziłem się na planecie zwanej Hain przez ludzi mojej matki, a Devenant przez ludzi mojego ojca. Nazywacie jej słońce Zimową Koroną. Ale opuściłem ją dawno temu…

— A więc wy, Władcy Gwiazd, nie jesteście jednym plemieniem?

— Są wśród nas setki plemion. Z urodzenia należę całkowicie do rasy mojej matki; mój ojciec, który był Ziemianinem, zaadoptował mnie. Taki jest zwyczaj, kiedy pobierają się ludzie różnych ras, którzy nie mogą mieć dzieci. To tak, jakby ktoś z twego plemienia poślubił kobietę Fiia.

— To się nie zdarza — oświadczył sztywno Yahan.

— Wiem. Ale Ziemianie i Devenantanie są tak do siebie podobni, jak ty i ja. Niewiele jest światów zamieszkanych przez tak wiele różnych ras jak wasz. Najczęściej na planecie żyje jedna rasa, bardzo podobna do nas, a prócz niej są tylko zwierzęta pozbawione mowy.

— Widziałeś wiele światów — powiedział z rozmarzeniem chłopiec, próbując to sobie wyobrazić.

— Zbyt wiele — odparł starszy mężczyzna. — Według waszej rachuby mam czterdzieści lat, ale urodziłem się sto czterdzieści lat temu. Nie przeżyłem tych stu lat; straciłem je podróżując z jednego świata na drugi. Gdybym wrócił na Devenant albo na Ziemię, mężczyźni i kobiety, których znałem, nie żyliby od stu lat. Mogę tylko iść dalej lub zatrzymać się gdzieś… Co to jest?

Świadomość czyjejś obecności wydawała się uciszać nawet szept wiatru pośród traw. Coś poruszyło się na samej granicy światła — wielki cień, plama czerni. Rocannon ukląkł w napięciu; Yahan odskoczył od ogniska.

Nic się nie poruszyło. Wiatr nadal szeptał pośród traw w słabej poświacie gwiazd. Nad horyzontem na czystym niebie świeciły gwiazdy, nie przesłonięte żadnym cieniem. Dwaj wędrowcy wrócili do ogniska.

— Co to było? — zapytał Rocannon. Yahan potrząsnął głową.

— Piai mówił… o czymś…

Spali po kolei, zmieniając się na straży. Kiedy nadszedł długi świt, byli bardzo zmęczeni. Szukali jakichś śladów w miejscu, gdzie — jak im się wydawało — stał w nocy cień, ale świeża trawa była nietknięta. Zadeptali więc ogień, kierując się na południe według słońca.

Spodziewali się, że wkrótce znowu natkną się na strumień, ale się przeliczyli. Albo strumienie płynęły tutaj z północy na południe, albo po prostu ich zabrakło. W miarę, jak posuwali się naprzód, równina czy też pampa, pozornie niezmienna, stawała się coraz bardziej sucha, coraz bardziej szara. Tego ranka nie widzieli już krzaków peya, a tylko szorstką, szarozieloną trawę ciągnącą się dalej i dalej, aż po horyzont.

W południe Rocannon przystanął.

— To nie ma sensu, Yahanie — powiedział.

Yahan poskrobał się po karku, rozejrzał się dookoła, a potem zwrócił ku niemu swoją młodą, mizerną, zmęczoną twarz.

— Jeśli chcesz iść dalej, panie, pójdę z tobą.

— Nie poradzimy sobie beż wody i żywności. Wracajmy.

Ukradniemy łódź na wybrzeżu i wrócimy do Hallan. To nie ma sensu. Chodź.

Odwrócił się i ruszył na północ. Yahan poszedł za nim. Czyste niebo jarzyło się błękitem, odwieczny wiatr szeptał wśród bezkresnych traw. Rocannon przygarbiwszy plecy szedł naprzód uparcie, krok po kroku, z każdym krokiem pokonując ogarniające go zmęczenie i zniechęcenie. Nawet się nie odwrócił, kiedy Yahan nagle stanął.

— Wiatrogony!

Dopiero wtedy podniósł wzrok i ujrzał je, trzy wielkie gryfy, zataczające koła nad ich głowami z pazurami wysuniętymi do lądowania, czarne na tle błękitnego, rozpalonego nieba.

Загрузка...