Jak odróżnić legendę od prawdy na tych światach oddalonych o tyle lat? — na bezimiennych planetach, zwanych przez swoich mieszkańców po prostu Światami, planetach bez historii, gdzie przeszłość to sprawa mitu, gdzie powracający badacz stwierdza, że jego własne czyny sprzed kilku lat stały się gestem boga. Irracjonalizm wypełnia przepaść czasu, której dwa brzegi łączą nasze światłowce, a w jego mroku plenią się jak zielsko niepewność i niewspółmierność.
Ktoś, kto chce opowiedzieć historię człowieka, zwykłego uczonego Ligi, który udał się przed niewielu laty na jeden z takich bezimiennych, na wpół poznanych światów, czuje się jak archeolog wśród tysiącletnich ruin, przeciskających się przez gąszcz liści, kwiatów, gałęzi i pnączy, by nagle natknąć się na przejrzystą geometrię koła lub polerowanego narożnika; a potem wchodzi w jakieś zwyczajne, oświetlone słońcem drzwi, by w ciemnym wnętrzu ujrzeć nieoczekiwaną iskierkę ognia, błysk klejnotu, ledwie widoczny ruch kobiecej ręki.
Jak odróżnić fakt od legendy, prawdę od prawdy?
W powieści Rocannona powracają błękitne błyski klejnotu. Zacznijmy ją od tego:
8 Strefa Galaktyczna, N. 62: Fomalhaut II.
Istoty rozumne (gatunki poznane):
Gatunek I.
A. Gdemiar (l.poj. Gdem): Wysoce inteligentni, w pełni człekokształtni jaskiniowcy. Wzrost 120–135 cm, skóra jasna, włosy ciemne. W momencie kontaktu ci troglodyci posiadali wyraźnie rozwarstwione oligarchiczne społeczeństwo typu miejskiego, zmodyfikowane zjawiskiem kolonii telepatycznych, oraz technologicznie nastawioną kulturę okresu wczesnej stali.
Skok technologiczny od kultury przemysłowej, poziom C na skutek wypraw Ligi w latach 252–254. W r. 254 oligarchowie okręgu Kirien otrzymali automatyczny statek zapewniający połączenie z Nową Południową Georgią. Status C.
B. Fiia (l.poj. Fian): Wysoce inteligentni, w pełni człekokształtni, tryb życia dzienny, śr. wys. ok. 130 cm. Wśród obserwowanych osobników przeważał typ jasnoskóry i jasnowłosy. Sporadyczne kontakty wskazywały na społeczeństwo typu osiadłej i koczowniczej wspólnoty, częściowo telepatię kolonialną z pewnymi oznakami krótkodystansowej telekinezy. Rasa sprawia wrażenie antytechnologicznej, o minimalnych, płynnych wzorcach kulturowych. Kontakt bardzo utrudniony. Nie opodatkowani. Status E?
Gatunek II.
Liuar (l.poj. Liu): Wysoce inteligentni, człekokształtni, tryb życia nocny, śr. wys. ok. 170 cm. Mieszkają w grodach obronnych, społeczeństwo typu klanowego, technologia zablokowana na epoce brązu, kultura rycerska. Horyzontalny podział społeczeństwa na dwie pseudorasy: a) Olgyior — ludzie średni — jasnoskórzy i ciemnowłosi; b) Angyar — panowie — bardzo wysocy, ciemnoskórzy i jasnowłosi…
— To ona — powiedział Rocannon spoglądając znad Małego Kieszonkowego Przewodnika po Istotach Rozumnych na bardzo wysoką, ciemnoskórą i jasnowłosą kobietę, która stała w głębi długiego korytarza muzeum. Stała nieruchomo, wyprostowana, w koronie złotych włosów, wpatrzona w gablotę. Wokół niej kręciło się czterech niespokojnych brzydkich karłów.
— Nie wiedziałem, że Fomalhaut II ma oprócz troglodytów tyle tych ludów — powiedział Ketho, Kurator. — Ja też. Tu są nawet wymienione „nie potwierdzone” gatunki, z którymi nie doszło do kontaktu. Czas chyba na jakąś gruntowniejszą ekspedycję do nich. Dobrze, że przynajmniej wiemy, kim ona jest.
— Dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, kim ona jest naprawdę…
Pochodziła ze starego rodu pierwszych królów angyarskich i mimo ubóstwa włosy jej błyszczały czystymi szczerym złotem jej dziedzictwa. Mali ludzie, Fiia, kłaniali się na jej widok, nawet gdy jeszcze jako dziecko biegała boso po polach z jasną, płomienną kometą włosów rozjaśniającą mroczną atmosferę Kirien.
Była wciąż jeszcze bardzo młoda, kiedy Durhal z Hallan ujrzał ją, poprosił o jej rękę i zabrał ją ze zrujnowanych wieżyc i pełnych przeciągu komnat dzieciństwa do swego własnego wysokiego domu. W Hallan na zboczu góry też nie było wygód, choć zachowało się bogactwo. Okna nie miały szyb, kamienne podłogi były nagie; w zimnej porze roku można się było rano obudzić i ujrzeć długie języki nawianego w nocy śniegu pod każdym oknem. Młoda żona Durhala stawała wąskimi bosymi stopami na zaśnieżonej podłodze zaplatając pożar swoich włosów i śmiejąc się do młodego małżonka w srebrnym lustrze zdobiącym ścianę jej pokoju. To lustro i ślubna suknia jego matki wyszyta tysiącem drobniutkich kryształków stanowiły cały jego majątek. Niektórzy z pomniejszych krewniaków nadal posiadali całe skrzynie brokatowych szat, pozłacane meble, srebrne rzędy dla swoich wierzchowców, srebrem zdobione zbroje i miecze, drogie kamienie i biżuterię, na którą młoda małżonka Durhala zerkała z zazdrością, oglądając się za wysadzanym kamieniami diademem lub złotą broszą, nawet gdy jej właścicielka przystawała, by przepuścić Semley z szacunku dla jej urodzenia i pozycji męża.
Durhal i jego żona Semley zasiadali podczas Wielkiej Uczty na czwartym miejscu, tak blisko Pana na Hallan, że starzec często własnoręcznie nalewał wina Semley oraz rozmawiał o łowach ze swoim bratankiem i następcą Durhalem, spoglądając na młodą parę z ponurą, pozbawioną nadziei miłością. Nadzieja była wielką rzadkością wśród Angyarów z Hallan i całej Zachodniej Krainy od czasu, kiedy pojawili się Władcy Gwiazd ze swymi domami skaczącymi na kolumnach ognia i straszliwą bronią mogącą rozbijać góry. Naruszyli oni stare obyczaje czasów pokoju i czasów wojny i choć sumy były niewielkie, honor Angyarów cierpiał wielce, że musieli płacić podatki, daninę na wojnę, jaką Władcy Gwiazd mieli stoczyć z jakimś dziwnym wrogiem, gdzieś w pustych przestrzeniach między gwiazdami, kiedyś na końcu czasu. „To będzie także wasza wojna” mówili, ale już całe pokolenie Angyarów siedziało w daremnym wstydzie w swoich wielkich komnatach, patrząc, jak rdzewieją ich długie miecze, jak ich synowie dorastają nie zadawszy ciosu w bitwie, a córki wychodzą za biedaków lub nawet ludzi średnich, nie mając w posagu bogatego łupu godnego męża szlachetnego rodu. Pan na Hallan z zasępioną twarzą spoglądał na jasnowłosą parę słuchając ich śmiechu, kiedy pili cierpkie wino i weselili się w zimnej, zrujnowanej, okazałej fortecy swojej rasy.
Twarz Semley też twardniała, gdy rozglądała się po sali i widziała na miejscach znacznie poniżej swego, nawet daleko wśród mieszańców i ludzi średnich, na tle białej skóry i czarnych włosów lśnienia i blaski drogocennych kamieni. Ona nic nie wniosła mężowi w posagu, ani jednej srebrnej szpilki. Suknię z tysiącem kryształków schowała do skrzyni na ślub córki, jeżeli będą mieć córkę.
Miała córkę i nazwali ją Haldre, a kiedy jej mała brązowa główka porosła nieco już dłuższym włosem, zabłysło na niej szczere złoto; dziedzictwo wielkopańskich przodków, jedyne złoto, jakie kiedykolwiek będzie jej własnością…
Semley nie wspominała mężowi o tym, co jej doskwiera. Przy całej dobroci, jaką miał dla niej, Durhal w swojej dumie żywił tylko pogardę dla zawiści i dla próżnych zachcianek, a Semley bała się jego pogardy. Zdradziła się jednak przed siostrą Durhala, Durossą.
— Moja rodzina miała kiedyś wielki skarb — powiedziała. — Był to szczerozłoty naszyjnik z błękitnym kamieniem, to się chyba nazywa szafir, pośrodku.
Durossa potrząsnęła głową i uśmiechnęła się, również niepewna nazwy. Była późna ciepła pora, jak północni Angyarowie nazywają lato swego osiemsetdniowego roku, licząc cykl miesięcy na nowo od każdego zrównania, co Semley uważała za dziwaczy kalendarz, dobry chyba tylko dla średnich ludzi. Jej rodzina dożywała kresu, ale była starsza i miała czystszą krew niż wszystkie te rody z północno-zachodnich kresów, które zbyt często mieszały się z Olgyiorami. Siedziała z Durossą w słońcu na kamiennej ławie podokiennej, wysoko w Wielkiej Wieży, gdzie mieszkała starsza kobieta. Młodo owdowiała i bezdzietna, Durossa została po raz drugi zaślubiona panu na Hallan, swemu stryjowi. Ponieważ było to drugie małżeństwo dla nich obojga i byli spokrewnieni, Durossa nie miała tytułu pani na Hallan, który pewnego dnia otrzyma Semley, ale zasiadała ze starym panem na wysokim krześle i rządziła wraz z nim jego włościami. Starsza od swego brata Durhala, lubiła jego młodą żonę i uwielbiała ich jasnowłosą córeczkę Haldre.
— Kupiono go — opowiadała Semley — za cały okup, który mój przodek Leynen dostał po zwycięstwie nad Księstwami Południa — pomyśl tylko, wszystkie pieniądze z całego królestwa za jeden klejnot! Na pewno zaćmiłby wszystkie klejnoty Hallan, nawet te kryształy jak jaja kooba, które nosi twoja kuzynka Issar. Był tak piękny, że dostał własne imię; nazywano go Oko Morza. Nosiła go moja prababka.
— A ty nigdy go nie widziałaś? — spytała starsza kobieta leniwie, spoglądając w dół na zielone zbocza, gdzie długie lato wysyłało swoje gorące, wiecznie niespokojne wiatry na lasy i białe drogi ciągnące się hen, aż na brzeg morza.
— Zaginął przed moim urodzeniem.
— Nie, mój ojciec powiedział, że klejnot został ukradziony przed przybyciem Władców Gwiazd na nasze ziemie. Nie chciał mówić na ten temat, ale pewna stara kobieta ze średnich ludzi znająca mnóstwo opowieści powtarzała mi nieraz, że Fiia wiedzą, gdzie jest klejnot.
— Ach, chciałabym zobaczyć tych Fiia! — westchnęła Durossa. — Tyle się o nich słyszy w pieśniach i opowieściach, dlaczego nigdy nie zaglądają w nasze strony?
— Zbyt wysoko i zbyt chłodno zimą, jak sądzę. Oni lubią słoneczne doliny południa.
— Czy są podobni do Gliniaków?
— Gliniaków nigdy nie widziałam; trzymają się od nas z daleka tam, na południu. Podobno są nieforemni i biali jak ludzie średni. Fiia są piękni, wyglądają jak dzieci, tylko szczuplejsze i mądrzejsze. Tak, ciekawe, czy wiedzą gdzie jest naszyjnik, kto go ukradł i gdzie schował! Pomyśl, Durossa, gdybym tak mogła wejść do Wielkiej Sali Hallan i usiąść obok mojego męża z ceną królestwa na szyi, zaćmiłabym inne kobiety tak, jak on zaćmiewa wszystkich mężczyzn!
Durossa pochyliła głowę nad dzieckiem, które oglądało z zainteresowaniem swoje brązowe stópki siedząc na skórze między matką a ciotką. — Semley jest niemądra — szepnęła do dziecka. — Semley, która błyszczy jak spadająca gwiazda, Semley, której mąż nie kocha innego złota poza złotem jej włosów…
A Semley, zapatrzona ponad zielonymi wzgórzami w stronę dalekiego morza, milczała.
Minęła zimna pora i Władcy Gwiazd znowu przybyli po daninę na wojnę z końcem świata — tym razem używając jako tłumaczy pary karłowatych Gliniaków i obrażając w ten sposób wszystkich Angyarów do granic rebelii — potem minęła następna pora ciepła, Haldre wyrosła na uroczą, rozgadaną dziewuszkę i Semley przyniosła ją któregoś ranka do słonecznego pokoju Durossy w wieży. Semley miała na sobie stary błękitny płaszcz, jej włosy przykrywał kaptur.
— Zaopiekuj się Haldre przez kilka dni — powiedziała szybko i spokojnie. — Jadę na południe do Kirien.
— Chcesz odwiedzić ojca?
— Chcę odnaleźć swoje dziedzictwo. Twoi kuzyni z Hagret pokpiwali z Durhala. Nawet ten mieszaniec Parna może mu dokuczać, bo jego żona, ta kluchowata, czarnowłosa flądra, ma aksamitną kapę na łoże, diamentowy kolczyk i trzy szaty, a żona Durhala musi chodzić w łatanej sukni…
— Durhal jest dumny ze swojej żony, nie z jej sukien.
Ale Semley była niewzruszona.
— Panowie na Hallan stają się biedakami w swoim własnym zamku. Przywiozę swojemu panu posag godny moich przodków.
— Semley! Czy Durhal wie, że wyjeżdżasz?
— Mój powrót będzie szczęśliwy, to możesz mu powiedzieć — odparła młoda Semley wybuchając beztroskim śmiechem, potem schyliła się, żeby pocałować córkę, odwróciła się i zanim Durossa zdążyła się odezwać, znikła jakby podmuch wiatru przemknął po zalanej słońcem kamiennej podłodze.
Zamężne kobiety angyarskie nie jeżdżą wierzchem dla zabawy i Semley nie opuszczała Hallan od czasu zamążpójścia, toteż teraz, sadowiąc się w wysokim siodle swojego wiatrogona poczuła się znowu jak panna, jak szalona dziewczyna, która na skrzydłach północnego wiatru ujeżdżała półdzikie wierzchowce nad polami Kirien. Zwierzę unoszące ją teraz ze wzgórz Hallan było szlachetnej krwi: pasiasta skóra ciasno obciągała puste, lekkie kości, zielone oczy mrużyły się od wiatru, lekkie, ale potężne skrzydła biły powietrze po obu stronach Semley, na przemian odsłaniając i przesłaniając chmury nad głową i wzgórza pod stopami.
Na trzeci dzień rano przybyła do Kirien i stanęła na zrujnowanym dziedzińcu. Jej ojciec pił całą noc i tak jak dawniej poranne słońce wpadające przez dziurawy dach drażniło go, a widok córki rozdrażnił go jeszcze bardziej.
— Po co wróciłaś? — warknął nie patrząc na nią zapuchniętymi oczami. Płomień jego włosów przygasł, siwe kosmyki wiły się na czaszce. — Czy młody Halla nie ożenił się z tobą i wracasz chyłkiem do domu?
— Jestem żoną Durhala. Przyjechałam, żeby odzyskać mój posag, ojcze.
Stary pijak warknął z irytacją, ale Semley roześmiała się tak łagodnie, że krzywiąc się musiał znowu na nią spojrzeć. — Czy to prawda, ojcze, że Fiia ukradli naszyjnik Oko Morza?
— Skąd mogę wiedzieć? Stare bajdy. Ta rzecz zginęła chyba przed moim urodzeniem. Lepiej bym się wcale nie rodził. Spytaj Fiia, jak chcesz wiedzieć. Idź do nich, albo wracaj do męża, ale zostaw mnie w spokoju. Kirien nie jest najlepszym miejscem dla kobiet, złota i innych takich rzeczy. Kirien jest skończone, to ruina, puste mury. Synowie Leynena nie żyją, a ich bogactwa znikły. Idź swoją drogą, dziewczyno.
Szary i spuchnięty jak pająk gnieżdżący się w ruinach poszedł niepewnym krokiem do piwnic, by ukryć się przed blaskiem dnia.
Prowadząc pasiastego wiatrogona z Hallan Semley opuściła swój dawny dom i zjechała ze stromego wzgórza, przez wieś średnich ludzi, którzy pozdrawiali ją z posępnym szacunkiem, wśród pól i pastwisk, gdzie pasły się ogromne, półdzikie herilory z podciętymi skrzydłami, aż do doliny zielonej jak malowana miska i wypełnionej po brzegi słonecznym blaskiem. W głębi doliny leżała wioska Fiia i kiedy Semley zsiadła ze swego wierzchowca, mali drobni ludzie wybiegli do niej ze swych chat i ogrodów, i wśród śmiechu wołali cichymi, wysokimi głosami:
— Witaj żono Halla, pani Kirien, ujeżdżająca wiatr piękna Semley!
Nazywali ją miłymi słowami i słuchała ich z przyjemnością nie zwracając uwagi na ich śmiech, bo śmiali się ze wszystkiego co mówili. Ona też tak robiła, mówiła i śmiała się. Stała wysoka, w długim błękitnym płaszczu wśród zamętu ich powitania.
— Witajcie słoneczni Fiia, przyjaciele ludzi! Zaprowadzili ją do wsi i zaprosili do jednego ze swoich przewiewnych domów, a wszędzie towarzyszyła im gromadka małych dzieci. Wieku dorosłego Fiana nie sposób określić, trudno ich w ogóle rozróżnić, a że krążyli nieustannie niczym ćmy wokół świecy, nie wiadomo było, czy mówi się do tego samego osobnika. Wydawało się jednak, że jeden z nich rozmawiał z Semley, podczas gdy inni karmili i głaskali jej wierzchowca oraz przynosili jej wodę do picia i naczynia z owocami z ich karłowatych sadów.
— To nie Fiia ukradli naszyjnik panów Kirien! — krzyknął człowieczek. — Co Fiia robiliby ze złotem, pani? My mamy słońce w ciepłej porze, a w zimnej porze wspomnienie słońca, mamy złote owoce, złote liście przy zmianie pór, złote włosy naszej pani z Kirien; nie trzeba nam innego złota.
— Więc to jakiś średni człowiek ukradł klejnot? Odpowiedzią był długi, zwiewny śmiech.
— Jaki średni człowiek miałby odwagę? O, pani na Kirien, jak skradziono wielki klejnot nie wie żaden śmiertelnik, ani człowiek, ani średni człowiek, ani Fian, ani nikt spośród siedmiu ludów. Tylko zmarli wiedzą, jak on przepadł dawno temu, kiedy Kireley Dumny, twój pradziad, wędrował samotnie do jaskiń nad morzem. Ale może znajdzie się on u Wrogów Słońca.
— U Gliniaków?
Nieco głośniejszy, nerwowy wybuch śmiechu.
— Usiądź wśród nas, Semley słonecznowłosa, która wróciłaś z północy.
Usiadła z nimi do posiłku i cieszyła się ich wdziękiem równie, jak oni jej obecnością. Kiedy jednak usłyszeli jak powtarza, że pójdzie do Gliniaków, żeby odzyskać swój posag, ich śmiech ucichł i stopniowo robiło się wokół niej coraz puściej. Wkrótce została sam na sam z jednym, zapewne z tym, z którym rozmawiała przed posiłkiem.
— Nie chodź do Gliniaków, Semley — powiedział i przez chwilę odwaga ją opuściła.
Fian przesunął powoli dłońmi po oczach i powietrze wokół nich nagle pociemniało. Owoce na talerzu nabrały barwy popielatej, woda znikła ze wszystkich naczyń.
— W dalekich górach dawno temu Fiia i Gdemiarowie rozdzielili się — mówił drobny cichy Fian. — Przedtem byliśmy jednym ludem. Oni są tym, czym my nie jesteśmy. My jesteśmy tym, czym oni nie są. Pomyśl o słońcu, trawie i drzewach rodzących owoce. Pomyśl, że nie wszystkie drogi, które prowadzą w dół, prowadzą również w górę.
— Moja nie prowadzi ani w dół, ani w górę, mój miły gospodarzu, ale prosto do mojego posagu. Pójdę tam, gdzie on jest i wrócę z nim.
Fian skłonił się ze śmiechem.
Za wioską Semley dosiadła swego wiatrogona i odpowiedziawszy okrzykiem na pożegnania wzniosła się na przedwieczornym wietrze i odleciała na południowy zachód w stronę jaskiń na skalistych brzegach morza Kirien.
Obawiała się, że będzie musiała wędrować daleko w głąb jaskiń-tuneli, żeby znaleźć tych, których szukała, gdyż mówiono, że Gliniacy nigdy nie wychodzą ze swoich podziemi na światło dzienne, że boją się Wielkiej Gwiazdy i księżyców. Była to daleka droga i wylądowała raz, żeby jej wierzchowiec mógł zapolować na szczury drzewne, a ona zjeść trochę chleby ze swojej torby. Chleb był już twardy i suchy, i przeszedł zapachem skóry, ale zachował coś ze swego smaku i przez chwilę jedząc go samotnie w cieniu południowego lasu, usłyszała cichy głos Durhala i ujrzała jego twarz zwróconą ku niej w blasku świec Hallan. Przez chwilę siedziała wyobrażając sobie tę surową i żywą młodą twarz, i co mu powie, kiedy wróci do domu z ceną królestwa na szyi: „Chciałam mieć dar godny mego męża, o panie…” Wkrótce ruszyła dalej, ale kiedy dotarła do wybrzeża, słońce już zaszło i Wielka Gwiazda szła w jego ślady. Złośliwy wiatr przybiegł z zachodu, gwałtowny i niestały, i wiatrogon walcząc z nim opadł z sił. Pozwoliła mu wylądować na piasku. Natychmiast złożył skrzydła i podwinął pod siebie grube, lekkie łapy z pomrukiem zadowolenia. Semley stała otulając się ciasno płaszczem i głaszcząc szyję wierzchowca, który położył uszy i nie przestawał mruczeć. Jego ciepłe futro było przyjemne w dotyku, ale wokół jak okiem sięgnąć było tylko szare niebo ze strzępami chmur, szare morze, ciemny piasek. Nagle nad samym piaskiem przebiegło jakieś niskie, ciemne stworzenie, potem drugie, cała grupka, przysiadając, biegnąc, przystając.
Przywołała ich okrzykiem. Chociaż poprzednio jakby jej nie dostrzegli, teraz w jednej chwili znaleźli się wokół niej. Trzymali się na dystans od wiatrogona, który przestał mruczeć, a sierść zjeżyła mu się lekko pod dłonią Semley. Chwyciła go za uzdę ciesząc się z obrony, lecz i bojąc się wybuchu wściekłości zdenerwowanego zwierzęcia. Dziwne istoty stały patrząc w milczeniu, ich masywne bose stopy jakby wrosły w piasek. Nie było wątpliwości: byli wzrostu Fiia i we wszystkim innym stanowili ich cień, czarny obraz tamtych roześmianych istot. Nadzy, przysadziści, niezgrabni, mieli proste włosy i białoszarą skórę, wilgotnawą jak skóra robaków; oczy jak kamienie.
— Czy jesteście Gliniakami?
— Jesteśmy Gdemiarami, ludźmi panów Królestwa Nocy. — Nieoczekiwanie donośny i niski głos zabrzmiał pompatycznie wśród słonego wiatru i mroku, ale podobnie jak z Fiia, Semley nie potrafiła określić, który się odezwał.
— Pozdrawiam was, panowie nocy. Jestem Semley z Kirien, żona Durhala z Hallan. Przybyłam do was w poszukiwaniu mojego posagu, naszyjnika zwanego Okiem Morza, który zaginął dawno temu.
— Dlaczego szukasz go tutaj, o pani? Tutaj jest tylko piasek, sól i noc.
— Szukam go tutaj, bo w głębokich miejscach wiedzą o rzeczach zaginionych — odparła Semley nie lękając się pojedynku na słowa — i dlatego że złoto, które pochodzi z ziemi, ciągnie do ziemi z powrotem. A czasem, powiadają, rzecz wraca do tego, kto ją zrobił.
Z tym ostatnim strzeliła na chybił trafił i trafiła w dziesiątkę.
— To prawda, że znamy naszyjnik Oko Morza z imienia. Był zrobiony w naszych jaskiniach dawno temu i sprzedany Angyarom. Błękitny kamień pochodził z kopalni naszych krewniaków ze wschodu. Ale to są bardzo dawne opowieści, o pani.
— Czy mogę ich posłuchać w miejscach, gdzie są opowiadane?
Przysadziste ludziki milczały przez chwilę, jakby się zastanawiały. Szary wiatr dął nad piaskiem, ciemniejąc jeszcze, ponieważ zaszła Wielka Gwiazda; odgłos morza to cichł, to narastał. Wreszcie głęboki głos znów się odezwał:
— Tak, pani, możesz wejść do Głębokich Komnat. Chodź z nami teraz.
Głos był zmieniony, jakby udobruchany, ale Semley nie zwróciła na to uwagi. Poszła za Gliniakami po piasku trzymając krótko za uzdę swego pazurzastego wierzchowca.
U wejścia do jaskini, bezzębnej, ziejącej paszczy, dyszącej ciepłem i stęchlizną, jeden z Gliniaków powiedział:
— Latające zwierzę nie wejdzie. — Wejdzie — powiedziała Semley. — Nie — powiedzieli przysadziści.
— Tak. Nie zostawię go tutaj. Nie mam prawa go zostawić. Nie zrobi wam krzywdy, dopóki go trzymam za uzdę.
— Nie — powtórzyły niskie głosy, ale inne wtrąciły: — Jak chcesz — i po chwili wahania ruszyli dalej. Ogarnęły ich takie ciemności, jakby paszcza jaskini zatrzasnęła się za nimi. Posuwali się gęsiego.
Wkrótce mrok się rozjaśnił i zbliżyli się do wiszącej pod stropem kuli słabego białego ognia. Dalej była następna i jeszcze następna, między nimi ciągnęły się po ścianach długie czarne robaki. Im dalej szli, tym więcej było kul ognistych, aż wreszcie cały tunel wypełniło jasne, zimne światło.
Przewodnicy Semley zatrzymali się u zbiegu trzech korytarzy zamkniętych żelaznymi wrotami.
— Tu zaczekamy, pani — powiedzieli, i ośmiu pozostało z nią, a trójka otworzyła jedne drzwi i weszła do środka. Wrota zatrzasnęły się za nimi z hukiem.
Nieruchoma, wyprostowana stała córa Angyarów pod białym, ostrym światłem lamp; jej wierzchowiec przysiadł obok bijąc końcem pasiastego ogona, a jego wielkie zwinięte skrzydła drgały raz po raz zdradzając hamowaną chęć ucieczki. Za plecami Semley ośmiu Gliniaków przysiadło na piętach mamrocząc niskimi głosami w swoim języku.
Ze zgrzytem otworzyły się środkowe wrota.
— Wprowadźcie Angyarkę do Królestwa Nocy! — zawołał nowy głos, dudniący i napuszony. Stojący we wrotach Gliniak miał coś na kształt odzieży na krępym, szarym ciele.
— Wejdź i podziwiaj cuda naszej krainy, dzieła rąk panów Nocy! — powiedział zapraszając gestem.
Semley bez słowa szarpnęła za uzdę swego wierzchowca i poszła schylając głowę w drzwiach zrobionych dla karłowatego ludu. Otworzył się przed nią nowy rozjarzony korytarz z wilgotnymi ścianami skąpanymi w białym świetle, tylko tym razem na podłodze zamiast chodnika leżały dwie lśniące żelazne belki ciągnące się równoległą linią jak okiem sięgnąć. Na belkach stał jakiś wózek na metalowych kołach. Posłuszna gestom swego nowego przewodnika Semley bez wahania i bez cienia zdziwienia na twarzy weszła do wózka i skłoniła wiatrogona, żeby przysiadł koło niej. Gliniak usiadł z przodu, gdzie manipulował jakimiś dźwigniami i kółkami. Rozległ się głośny hałas, metal zazgrzytał o metal i ściany korytarza zaczęły uciekać do tyłu. Umykały tak coraz szybciej, aż wreszcie ogniste kule nad głową zlały się w jedno pasmo, a ciepłe, stęchłe powietrze zmieniło się w cuchnący wiatr, który odrzucił jej kaptur z głowy.
Wózek zatrzymał się. Semley weszła za przewodnikiem po bazaltowych schodach do rozległego przedpokoju, a stamtąd do jeszcze większej sali wyżłobionej przed wiekami przez wodę, a może wykutej w skale przez Gliniaków. Mrok, którego nigdy nie naruszyło światło dzienne, rozjaśniał niesamowity, zimny blask ognistych kul. W otworach wyciętych w ścianach obracały się wielkie śmigła wyciągając stęchłe powietrze. Rozległa zamknięta przestrzeń huczała i wibrowała hałasem: donośnymi głosami Gliniaków, zgrzytem, piskiem i szumem pracujących wentylatorów i kół, wielokrotnym echem tych dźwięków odbitym od skał. Tutaj wszyscy przysadziści Gliniacy mieli na sobie stroje naśladujące Władców Gwiazd; spodnie, miękkie buty i bluzy z kapturami, chociaż nieliczne kobiety, pośpiesznie przemykające się karlice, były nagie. Wśród mężczyzn przeważali żołnierze noszący przy boku broń wyglądającą jak straszne miotacze światła Władców Gwiazd, ale Semley zauważyła, że są to tylko żelazne pałki. Wszystko to widziała nie patrząc. Szła, dokąd ją prowadzono, nie zwracając głowy w lewo ani w prawo. Kiedy doszła do grupki Gliniaków noszących na czarnych włosach żelazne obręcze, jej przewodnik stanął, skłonił się i zahuczał:
— Panowie Gdemiaru!
Było ich siedmiu i wszyscy spojrzeli na nią z taką butą na swoich z gruba ciosanych szarych twarzach, że miała ochotę roześmiać im się w nos.
— Przybywam do was w poszukiwaniu zaginionego skarbu mojej rodziny, o władcy królestwa mroku — powiedziała poważnie. — Szukam nagrody Leynena, Oka Morza. — Jej głos zabrzmiał słabo w hałasie wielkiej krypty.
— Tak nam donieśli posłańcy, o pani Semley. — Tym razem zauważyła, kto mówi; Gliniak niższy jeszcze od pozostałych, sięgający jej ledwie do piersi, z białą, srogą twarzą. — Nie mamy rzeczy, której szukasz.
— Mówią, że kiedyś była w waszym posiadaniu.
— Różne rzeczy mówią na górze, tam gdzie pali słońce. — A wiatr roznosi słowa wszędzie, dokąd dociera. Nie pytam, w jaki sposób naszyjnik zginął i wrócił do was, którzy go kiedyś zrobiliście. To dawne opowieści, dawne pretensje. Chcę tylko znaleźć go teraz. Nie macie go, ale może wiecie, gdzie jest.
— Tutaj go nie ma.
— Zatem jest gdzie indziej.
— Jest tam, dokąd nigdy nie dotrzesz. Chyba że my ci pomożemy.
— Więc pomóżcie mi. Proszę o to jako wasz gość.
— Powiedziane jest: Angyarowie biorą, Fiia dają, Gdemiarowie dają i biorą. Jeżeli zrobimy to dla ciebie, co za to dostaniemy?
— Moje podziękowanie, panie nocy.
Stała wśród nich wysoka i jasna, uśmiechnięta. Wpatrywali się w nią wszyscy z zazdrością i podziwem, z ponurą tęsknotą.
— Posłuchaj, Angyarko, prosisz nas o wielką rzecz. Sama nie wiesz, jak wielką. Nie potrafisz tego zrozumieć. Należysz do rasy, która nie chce rozumieć, która umie tylko ujeżdżać wiatrogony, uprawiać zboże, machać mieczem i krzyczeć chórem. Ale kto robi wasze miecze z jasnej stali? My, Gdemiarowie! Wasi panowie przychodzą do nas, kupują miecze i odchodzą nie oglądając się za siebie, nie rozumiejąc. Ale ty jesteś tutaj, ty będziesz patrzeć, możesz zobaczyć kilka z naszych niezliczonych cudów, światła, które palą się wiecznie, wóz, który sam jedzie, maszyny, które robią nam ubrania, gotują nam pożywienie, odświeżają nam powietrze i służą nam we wszystkim. Wiedz, że wszystkie te rzeczy są dla ciebie nie do pojęcia. I wiedz, że my, Gdemiarowie, żyjemy w przyjaźni z tymi, których wy nazywacie Władcami Gwiazd! Byliśmy z nimi w Hallan, w Reohan, w Hul-Orren, we wszystkich waszych zamkach, żeby pomóc im w rozmowach z wami. Książęta, którym wy, dumni Angyarowie, płacicie daninę, są naszymi przyjaciółmi. Świadczymy sobie nawzajem przysługi! Cóż jest dla nas twoje podziękowanie?
— To wy musicie odpowiedzieć na to pytanie, a nie ja — odparła Semley. — Ja zadałam pytanie. Odpowiedz mi, panie.
Siedmiu Gliniaków naradzało się przez chwilę słowami i w milczeniu. Spoglądali na nią, odwracali się, mamrotali coś i milkli. Powoli, w milczeniu zbierał się wokół nich tłum, aż wreszcie Semley stała otoczona setkami czarnych kudłatych głów i cała wielka hucząca grota z wyjątkiem wąskiego kręgu wokół niej była zapełniona Gliniakami. Wiatrogon drżał ze strachu i zbyt długo powstrzymywanego gniewu, a jego oczy zrobiły się wielkie i jasne, jak oczy zwierzęcia zmuszonego do lotu w nocy. Semley pogłaskała ciepłe futerko na jego głowie szepcząc:
— Spokojnie, mój dzielny, mądry pogromco wiatru… — Pani, zabierzemy cię do miejsca, gdzie jest skarb — zwrócił się do niej Gliniak z białą twarzą i żelazną koroną na skroniach. — Więcej nie możemy nic dla ciebie zrobić. Musisz udać się z nami tam, gdzie jest naszyjnik, i zażądać go od tych, którzy go przechowują. Latające zwierzę musi tu zostać, pojedziesz sama.
— Jak daleka będzie podróż, panie?
Jego wargi rozciągnęły się w uśmiechu. — To bardzo daleka podróż, o pani. Ale potrwa tylko jedną długą noc.
— Dziękuję wam za waszą grzeczność. Czy zaopiekujecie się moim wierzchowcem przez tę noc? Nie chcę, żeby mu się zdarzyło coś złego.
— Będzie spał do twojego powrotu. Kiedy znowu zobaczysz to zwierzę, będziesz miała za sobą jazdę na potężniejszym wiatrogonie! Czy nie spytasz, dokąd cię zabieramy?
— Czy prędko wyruszymy? Nie chcę być zbyt długo z dala od domu.
— Wyruszamy wkrótce. — I znów szare wargi rozciągnęły się w uśmiechu.
Tego, co się działo przez kilka następnych godzin, Sęmley nie potrafiłaby opowiedzieć: pośpiech, hałas, niezrozumiała krzątanina. Podczas gdy trzymała głowę swego wiatrogona, jeden z Gliniaków wbił w jego pasiasty zad długą igłę. Omal nie krzyknęła na ten widok, ale jej wierzchowiec tylko drgnął, po czym mrucząc zasnął. Zabrała go grupa Gliniaków, którzy wyraźnie musieli zmobilizować całą swoją odwagę, żeby dotknąć jego ciepłego futra. Później musiała znieść widok igły wbijanej we własne ramię — pomyślała, że może po to, żeby wystawić na próbę jej odwagę, gdyż zdawało jej się, że nie zasnęła; pewności nie miała. Były chwile, że musiała jechać wózkami na szynach mijając setki żelaznych wrót i sklepionych pieczar; raz wózek przejechał przez jaskinię, która ciągnęła się po obu stronach toru bez końca i cały jej mrok wypełniały ogromne stada herilorów. Słyszała ich ochrypłe nawoływania i widziała jak migały w blasku lamp na przedzie wozu; potem zobaczyła je wyraźniej w białym świetle i zauważyła, że wszystkie są bezskrzydłe i ślepe. Na ten widok zamknęła oczy. Ale dalej były znów tunele i wciąż nowe groty, nowe szare, niekształtne ciała, srogie twarze i huczące chełpliwie głosy, aż wreszcie wyprowadzono ją nagle na otwartą przestrzeń. Była noc; z radością uniosła oczy ku gwiazdom i księżycowi, małemu Heliki, jaśniejącemu na zachodzie. Nadal jednak otaczali ją Gliniacy, którzy kazali jej wejść po schodkach do innego wozu czy jaskini — nie umiała określić, co to jest. Wnętrze było małe, pełne małych, mrugających jak świeczki światełek, bardzo wąskie i lśniące po wielkich, wilgotnych grotach i gwiaździstej nocy. Znów ukłuto ją igłą i powiedziano, że musi zostać przywiązana do czegoś w rodzaju płaskiego fotela.
— Nie dam się związać — powiedziała Semley.
Kiedy jednak zobaczyła, że czterej Gliniacy, którzy mieli być jej przewodnikami, pozwalają się przywiązać, zgodziła się i ona. Wszyscy inni wyszli. Rozległ się ryk, potem zapanowała cisza i przygniótł ją wielki, niewidoczny ciężar. A potem nie było ciężaru, nie było dźwięków, nic.
— Czy ja umarłam? — spytała Semley.
— O nie, pani — odpowiedział głos, który się jej nie spodobał.
Otworzyła oczy i ujrzała schyloną nad sobą białą twarz, grube wargi rozciągnięte w uśmiechu, oczy jak kamyki. Więzy opadły z niej, zerwała się z miejsca. Czuła się nieważka, bezcielesna, czuła się jak obłoczek strachu na wietrze.
— Nie zrobimy ci krzywdy — odezwał się ponury głos czy też głosy — ale pozwól nam się dotknąć. Chcielibyśmy dotknąć twoich włosów. Pozwól nam, pani, dotknąć twoich włosów…
Okrągły wóz, w którym się znajdowali, zadrżał lekko. Za jego jedynym oknem panowała czarna noc, a może była to mgła albo w ogóle nic? Jedna długa noc, powiedzieli. Bardzo długa. Siedziała bez ruchu znosząc dotyk ciężkich szarych dłoni na włosach. Później dotykali jej dłoni, stóp i ramion, a raz dotknęli jej szyi: wówczas zacisnęła zęby i wstała. Gliniacy odstąpili.
— Nie zrobimy ci krzywdy, pani — powiedzieli. Potrząsnęła głową.
Kiedy dali jej znak, położyła się z powrotem w fotelu, a kiedy za oknem błysnęło złociste światło, zapłakałaby, gdyby nie to, że wcześniej zemdlała.
— Dobrze — powiedział Rocannon — że przynajmniej wiemy, kim ona jest.
— Dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, kim ona jest naprawdę — mruknął kustosz. — Ona chce coś, co mamy w muzeum, jeżeli dobrze zrozumiałem tych troglodytów.
— Nie nazywaj ich troglodytami — powiedział Rocannon pedantycznie; jako etnograf kosmiczny miał obowiązek przeciwstawiać się podobnym określeniom. — Nie są piękni, ale to nasi sojusznicy klasy C… Ciekawe, czemu Komisja wytypowała do rozwoju właśnie ich? I to jeszcze przed nawiązaniem kontaktu ze wszystkimi istotami rozumnymi? Założę się, że Komisja była z Centaura; oni zawsze popierają istoty prowadzące nocny tryb życia i jaskiniowców. Ja bym raczej postawił na gatunek II.
— Wygląda na to, że ci troglodyci są nią zachwyceni. — A ty nie?
Ketho rzucił spojrzenie na wysoką kobietę, zaczerwienił się i wybuchnął śmiechem.
— W pewien sposób, niewątpliwie. Przez te osiemnaście lat tutaj, na Nowej Południowej Georgii, nie widziałem tak pięknej rasy. Prawdę mówiąc nigdy w życiu nie widziałem tak pięknej kobiety. Wygląda jak boginka.
Rumieniec doszedł do czubka jego łysej głowy, gdyż Ketho był nieśmiałym kustoszem i rzadko sięgał do hiperboli. Ale Rocannon skinął głową poważnie, wyrażając zgodę.
— Szkoda, że nie możemy z nią porozmawiać bez tych trog… Gdemiarów jako tłumaczy. Ale nic na to nie poradzimy. — Rocannon podszedł do gościa, a kiedy zwróciła ku niemu swoją wspaniałą twarz, skłonił się bardzo nisko przyklękając na jedno kolano z opuszczoną głową i przymkniętymi oczami. Nazywał to interkulturalnym dygiem na każdą okazję i wykonywał go nie bez pewnego wdzięku. Kiedy wstał, piękna kobieta uśmiechnęła się i przemówiła.
— Ona mówić powitanie, Władco Gwiazd — zadudnił jeden z jej przysadzistych przewodników w uproszczonym języku galaktycznym.
— Witaj, pani — odpowiedział Rocannon. — Co nasze muzeum może dla ciebie zrobić?
Jej głos wzniósł się ponad dudnienie troglodytów jak powiew srebrzystego wiatru.
— Ona mówić, bardzo prosić dać z powrotem naszyjnik, własność ojców, jej ojców, dawno — dawno.
— Który naszyjnik? — spytał Rocannon, a ona zrozumiała i wskazała eksponat w centrum gabloty, przed którą stali. Była to wspaniała sztuka, łańcuch z żółtego złota, masywny, ale bardzo misternej roboty, ozdobiony wielkim, pojedynczym, jaskrawobłękitnym szafirem. Rocannon uniósł brwi a Ketho za jego plecami szepnął:
— Ma dobry gust. To jest naszyjnik z Fomalhauta, słynne dzieło sztuki.
Semley uśmiechnęła się do dwóch ludzi i znów przemówiła do nich ponad głowami troglodytów.
— Ona mówić, o Władcy Gwiazd, starszy i młodszy opiekunowie Domu Skarbów, ten skarb jej własność. Długi — długi czas. Dziękuję.
— Jak ta rzecz do nas trafiła, Ketho?
— Poczekaj, sprawdzę w katalogu. Mam go tutaj. Dostaliśmy to od tych troglo… trollów czy jak im tam. Tu jest napisane, że mają obsesję handlową; musieliśmy pozwolić im „kupić” ten statek, AD-4, na którym przybyli. Klejnot był częścią zapłaty. To ich własna robota.
— Założę się, że nie potrafią już robić takich rzeczy, odkąd skierowano ich na drogę przemysłową.
— Wygląda, że uważają tę rzecz za jej własność, a nie swoją lub naszą. To musi być ważne, skoro poświęcili tyle czasu, żeby zająć się jej sprawą. Przecież obiektywna różnica między nami a Fomalhautem musi być niemała!
— Niewątpliwie wynosi kilka lat — powiedział etnograf, któremu nieobce były poślizgi czasowe. — Nie tak wiele. Niestety, ani Podręcznik, ani Przewodnik nie podają cyfr pozwalających na dokładniejszą ocenę tej różnicy. Te gatunki ludzi nie były w ogóle porządnie zbadane. Może ci mali faceci wyświadczają jej zwykłą grzeczność, a może od tego cholernego klejnotu zależy wybuch wojny między gatunkami. Może spełniają jej zachcianki, bo uznają jej wyższość. Albo mimo pozorów ona jest ich więźniem i używają jej na wabia. Co my o nich wiemy?… Czy możesz oddać tę rzecz, Ketho?
— Tak. Wszystkie exotica są teoretycznie wypożyczone, gdyż czasem wypływają podobne roszczenia. Zwykle ustępujemy. Pokój ponad wszystko, dopóki nie wybuchnie wojna…
— Proponuję więc, żeby jej to oddać.
— Z przyjemnością — uśmiechnął się Ketho. Otworzywszy gablotę wyjął złoty łańcuch i w swojej nieśmiałości podał go Rocannonowi mówiąc:
— Ty jej to daj.
I w ten sposób błękitny klejnot znalazł się najpierw przez chwilę w dłoni Rocannona.
Nie myślał o nim; zwrócił się z dłonią pełną błękitnego ognia i złota wprost do pięknej, nieziemskiej kobiety. Semley nie wyciągnęła do niego rąk, tylko pochyliła głowę i Rocannon założył jej naszyjnik, który zabłysnął ogniem na jej złotobrązowej szyi. Posłała znad niego spojrzenie tak przepełnione dumą, radością i wdzięcznością, że Rocannon stał bez słowa, mały kustosz zaś szeptał pośpiesznie w swoim języku:
— Bardzo proszę, bardzo proszę.
Semley skłoniła złotą głowę przed nim i Rocannonem, potem odwróciła się, skinęła swoim przysadzistym przewodnikom — a może strażnikom? — i otuliwszy się znoszonym błękitnym płaszczem odeszła niknąc w perspektywie długiego korytarza. Ketho i Rocannon odprowadzali ją wzrokiem. — Mam uczucie… — zaczął Rocannon.
— Jakie? — spytał zdławionym głosem Ketho po dłuższej chwili.
— Mam czasami uczucie… wiesz, przy spotkaniach z mieszkańcami światów, o których wiemy tak niewiele… uczucie, że natknąłem się na strzęp legendy albo tragicznego mitu, których nie rozumiem…
— Tak — odezwał się kustosz odchrząknąwszy — ciekawe… ciekawe, jak ona ma na imię.
Piękna Semley, Semley złotowłosa, Semley z naszyjnikiem. Narzuciła swoją wolę Gliniakom a nawet Władcom Gwiazd w tym okropnym miejscu, do którego zabrali ją Gliniacy, w tym mieście na krańcu nocy. Nawet oni ustąpili i chętnie oddali ze swego skarbca jej klejnot rodzinny.
Ale wciąż jeszcze nie mogła się otrząsnąć z nastroju tych jaskiń, gdzie skały nawisały nad głową, gdzie nie wiedziało się, kto mówi, ani co się dzieje wokół, gdzie dudniły głosy i wyciągały się szare ręce… Dość tego. Zapłaciła za swój naszyjnik, bardzo dobrze. Teraz jest jej. Cena została zapłacona, co przeszło, minęło.
Jej wiatrogon wyczołgał się z jakiejś zagrody z mętnym okiem, z futrem pokrytym szronem i początkowo, kiedy już wyszli z gdemiarskich jaskiń, nie chciał wzlecieć. Teraz jakby doszedł do siebie i płynął przez jasne niebo na łagodnym południowym wietrze ku Hallan.
— Szybciej, szybciej — przynaglała go Semley zaczynając się śmiać w miarę jak wiatr oczyszczał jej umysł z ciemności. — Chcę jak najszybciej zobaczyć Durhala…
Lecieli szybko i przybyli do Hallan o zmierzchu drugiego dnia. Jaskinie Gliniaków wydawały jej się zeszłorocznym złym snem, kiedy jej wiatrogon pokonywał tysiąc stopni Hallanu i Most Nad Przepaścią, gdzie las zapadał się nagle na setki metrów. W złotym świetle wieczoru zsiadła ze swego wierzchowca na dziedzińcu i resztę schodów przeszła między sztywnymi, rzeźbionymi postaciami bohaterów i dwoma strażnikami, którzy skłonili się przed nią nie mogąc oderwać wzroku od pięknego ognistego przedmiotu na jej szyi.
W sieni zatrzymała przechodzącą dziewczynę, bardzo piękną dziewczynę, z wyglądu jedną z krewniaczek Durhala, chociaż Semley nie mogła sobie przypomnieć jej imienia.
— Czy znasz mnie, panienko? Jestem Semley, żona Durhala. Czy nie zechciałabyś pójść do pani Durossy i powiedzieć jej, że wróciłam?
Dziewczyna spojrzała na nią z dziwnym wyrazem twarzy, ale wyjąkała:
— Tak, pani — i pobiegła do wieży.
Semley stała czekając w pozłacanej zrujnowanej sali. Ani żywego ducha: czyżby wszyscy byli przy stole w Wielkiej Sali? Panowała niepokojąca cisza. Po chwili Semley ruszyła w kierunku Wieży. Naprzeciwko niej spieszyła po kamiennej posadzce stara zapłakana kobieta i wyciągając ramiona wołała:
— Semley, Semley!
Semley cofnęła się, gdyż nigdy nie widziała tej siwowłosej kobiety.
— Kim jesteś, pani? — Jestem Durossa.
Stała w milczeniu, bez ruchu, podczas gdy Durossa obejmowała ją z płaczem i pytała, czy to prawda, że Gliniacy schwytali ją i trzymali przez tyle długich lat pod zaklęciem, czy też może były to sztuczki Fiia? Potem, odsunąwszy się na krok, Durossa przestała łkać.
— Jesteś nadal młoda, Semley. Jak w dniu, kiedy odjechałaś. I masz na szyi naszyjnik…
— Przywiozłam posag mojemu mężowi Durhalowi. Gdzie on jest?
— Durhal nie żyje. Semley znieruchomiała.
— Twój mąż a mój brat Durhal, pan na Hallan, zginął w bitwie siedem lat temu. Władcy Gwiazd nie przyjeżdżają już więcej. Wdaliśmy się w wojnę ze Wschodnimi Zamkami, z Angyarami z Log i Hul-Orren. Durhal zginął w walce przeszyty włócznią średniaka, gdyż miał marną zbroję dla ciała i żadnej dla ducha. Leży pochowany na polach koło orreńskich bagien.
Semley odwróciła się.
— Pójdę zatem do niego — powiedziała dotykając ręką łańcucha ciążącego jej na szyi. — Zaniosę mu mój dar.
— Zaczekaj, Semley! To córka Durhala, twoja córka, Piękna Haldre!
Była to dziewczyna, którą zatrzymała i posłała po Durossę, lat około dziewiętnastu, z oczami ciemnoniebieskimi, jak oczy Durhala. Stała obok Durossy wpatrując się tymi oczami w kobietę, która była jej matką i rówieśniczką. Były w tym samym wieku, miały takie same złote włosy i były równie piękne. Tylko Semley była nieco wyższa i miała błękitny klejnot na piersi.
— Weź to, weź to. Przywiozłam to z krańca długiej nocy dla Durhala i dla ciebie! — krzyknęła Semley schylając głowę, żeby zdjąć ciężki łańcuch i upuściła go na kamienie z zimnym, płynnym szczękiem. — Weź go, Haldre! krzyknęła jeszcze raz, a potem z głośnym płaczem odwróciła się i wybiegła z Hallan. Przebyła most, potem długie, szerokie schody i jak uciekające dzikie stworzenie rzuciła się ku lasom porastającym zbocza gór. I znikła.