Rozdział 12

Dirka to nie zdziwiło. Pod ubraniem nadal czuł na skórze zimny dotyk szeptoklejnotu, przypominający mu o dawnych obietnicach i zdradach. Właściwie przestało go cokolwiek obchodzić. Skrzyżował ramiona i czekał spokojnie.

Janacek miał rozczarowaną minę.

— Nie wyglądasz na zaniepokojonego — zauważył.

— To nie ma znaczenia, Garse — odparł Dirk. — Opuszczając Kryne Lamiya, spodziewałem się, że zginę. — Westchnął. — Ale w czym ma to pomóc Jaanowi?

Janacek nie odpowiedział od razu. Omiótł Dirka uważnym spojrzeniem niebieskich oczu.

— Zmieniasz się, t’Larien — stwierdził wreszcie. Z jego twarzy zniknął uśmiech. — Czy naprawdę los Jaana Vikary’ego obchodzi cię bardziej niż własny?

— Skąd mam wiedzieć? — warknął Dirk. — Gadaj, jaki masz plan!

Janacek zmarszczył brwi.

— Zastanawiałem się nad możliwością wylądowania w samym środku obozu Braithów i bezpośrednią konfrontacją, ale odrzuciłem ten pomysł. Nie pragnę jeszcze śmierci tak bardzo jak ty. Choć mógłbym wyzwać kilku łowców na pojedynek, byłoby to zbyt oczywiste i pomyśleliby, że robię to po to, by osłaniać zbrodniczego bezwięzowca. Nie zgodziliby się ze mną walczyć. Mój status jest obecnie niepewny. Z uwagi na to, co powiedziałem i uczyniłem w Wyzwaniu, Braithowie nadal uważają mnie za człowieka, choć okrytego hańbą. Gdybym jednak otwarcie spróbował pomóc Jaanowi, skaziłbym się w ich oczach. Przestałyby mnie chronić zasady kodeksu. Ja również stałbym się zbrodniarzem, a zapewne także niby-człowiekiem. Druga możliwość to nagły atak bez ostrzeżenia, by zabić tylu, ilu tylko zdołamy. Nie jestem jeszcze tak zdeprawowany, by na serio rozważać podobny plan. W porównaniu z taką zbrodnią to, co uczynił Jaan Myrikowi, byłoby małym występkiem. Najlepiej oczywiście byłoby, gdybyśmy mogli zlokalizować Jaana i potajemnie zabrać go w bezpieczne miejsce. Myślę, że nie mamy na to zbyt wielkich szans. Braithowie mają psy. My ich nie mamy. Są doświadczonymi myśliwymi i tropicielami, zwłaszcza Pyr Braith Oryan i sam Lorimaar high-Braith. Ja nie mam w tym zakresie dużych umiejętności, a z ciebie nie ma żadnego pożytku. Jest bardzo prawdopodobne, że znaleźliby Jaana przed nami.

— To prawda — zgodził się Dirk. — I co w takim razie zrobisz?

— Jestem fałszywym Kavalarem już z tego powodu, że zgodziłem się pomóc Jaanowi — zaczął Janacek odrobinę zakłopotanym głosem. — Stanę się więc jeszcze nieco bardziej fałszywy. To nasza jedyna szansa. Przylecimy do nich i oddam cię im, tak jak powiedziałem. W ten sposób w pewnej mierze zyskam ich zaufanie. Potem przyłączę się do polowania i zrobię wszystko, co tylko zdołam, pomijając jedynie morderstwo. Być może uda mi się sprowokować kłótnię i wyzwać paru z nich na pojedynek w taki sposób, by nie wywołać wrażenia, że osłaniam Jaana Vikary’ego.

— Możesz przegrać — stwierdził Dirk.

Janacek kiwnął głową.

— To prawda, mogę przegrać. Ale nie sądzę, by tak się stało. W walce w pojedynkę tylko Bretan Braith Lantry jest naprawdę groźnym przeciwnikiem, a jeśli rzeczywiście widziałeś wszystkie autoloty, jego i jego teyna nie ma wśród łowców. Lorimaar sporo umie, lecz Jaan zranił go w Wyzwaniu. Pyr jest szybki i zręcznie włada swą małą pałką, ale nie mieczem czy pistoletem. Pozostali to starcy i słabeusze. Nie przegrałbym.

— A jeśli nie uda ci się sprowokować pojedynku?

— To przynajmniej będę z nimi, kiedy dopadną Jaana.

— A wtedy?

— Nie wiem, co zrobię. Ale nie dostaną go. Obiecuję ci to, t’Larien. Nie dostaną go.

— A co tymczasem stanie się ze mną?

Janacek ponownie obrzucił go pełnym namysłu spojrzeniem niebieskich oczu.

— Będzie ci groziło poważne niebezpieczeństwo — przyznał Kavalar — ale nie sądzę, by zabili cię od razu, zwłaszcza że oddam cię związanego i bezbronnego. Będą chcieli na ciebie zapolować. Z pewnością Pyr zażąda tego prawa dla siebie. Liczę na to, że rozwiążą cię, rozbiorą i wypuszczą wolno w lesie. Jeśli niektórzy z nich postanowią przyłączyć się do polowania na ciebie, zmniejszy to liczbę tych, którzy będą ścigać Jaana. Istnieje też inna możliwość. W Wyzwaniu Pyr i Bretan omal się o ciebie nie pokłócili. Gdyby Bretan przyłączył się do łowców, wydaje się prawdopodobne, że pokłócą się znowu. Możemy na tym tylko skorzystać.

Dirk uśmiechnął się.

— Twój wróg również ma wroga — rzucił sardonicznym tonem.

Janacek wykrzywił twarz.

— Nie jestem Arkinem Ruarkiem — zaprotestował. — Pomogę ci, jeśli zdołam. Nim dolecimy do obozu Braithów, wylądujemy, potajemnie, jeśli tylko będzie to możliwe, obok tego strąconego autolotu, który widziałeś, tego wygasłego ognia. Zostawimy we wraku twój laser. Potem, jak już wypuszczą cię nagiego w lesie, będziesz mógł popędzić w tamtą stronę i, jeśli ci się uda, zaskoczyć tych, którzy będą cię ścigali. — Wzruszył ramionami. — Twoje życie będzie zależało od tego, jak szybko i prosto potrafisz biec i jak celnie strzelać.

— I od tego, czy mogę zabić — dodał Dirk.

— I od tego również — przyznał Janacek. — Nie mogę zaoferować ci nic więcej, t’Larien.

— Zaakceptuję to — odparł Dirk. Potem przez długi czas lecieli w milczeniu. Gdy jednak zostawili wreszcie za sobą czarne ostrza ściany gór, a Janacek wygasił wszystkie światła i zaczął powoli i ostrożnie zniżać lot, Dirk spojrzał w jego stronę.

— A co byś zrobił, gdybym odmówił uczestnictwa w twoim oszustwie? — zapytał.

Garse Janacek obrócił się na siedzeniu i położył prawą dłoń na ramieniu Dirka. Nietknięte świeciki jarzyły się bardzo słabym blaskiem w żelaznej bransolecie.

— Więzy żelaza i ognia są silniejsze od wszelkich więzów, jakie znasz — oznajmił Kavalar z powagą w głosie. — Nieporównanie potężniejsze od więzów ulotnej wdzięczności. Gdybyś mi odmówił, t’Larien, wyciąłbym ci język z ust, żebyś nie mógł opowiedzieć Braithom o moich planach, a potem i tak wprowadziłbym je w życie. Odegrałbyś swoją rolę, dobrowolnie albo nie. Zrozum mnie dobrze, t’Larien, nie nienawidzę cię, choć po wielekroć zasłużyłeś na moją nienawiść. Czasem łapię się nawet na tym, że cię lubię, w takim stopniu, w jakim Ironjade może lubić bezwięzowca. Nie zrobiłbym ci krzywdy ze złości, uczyniłbym to jednak, rozważyłem bowiem sprawę i doszedłem do wniosku, że mój plan jest dla Jaana Vikary’ego najlepszą nadzieją.

Na jego twarzy nie pojawił się nawet najlżejszy ślad uśmiechu. Tym razem Janacek nie żartował.


Dirk nie miał zbyt wiele czasu na rozmyślanie nad słowami Kavalara. Opadli w dół pośród nocy niby jakiś niewiarygodnie lekki głaz i przemknęli jak widmo nad wierzchołkami dławców. Wrak nadal był oświetlany przez słaby, pomarańczowy blask, przesączający się z wnętrza poczerniałego, zwalonego pnia, a jego kontury przesłaniał obłok dymu. Janacek zawisł nad rozbitym wehikułem, otworzył jedne z pancernych drzwi i cisnął karabin laserowy na leśną ściółkę kilka metrów poniżej. Na nalegania Dirka wyrzucił też ukradzioną Braithom kurtkę, którą ten miał na sobie. Gruby, podszyty futrem skórzany strój będzie prawdziwym darem niebios dla człowieka, który musiał uciekać nago przez las.

Potem znowu wzbili się ku niebu i Garse związał Dirkowi ręce oraz nogi. Cienki sznurek wpijał się boleśnie w kończyny, grożąc powstrzymaniem krążenia, co wyglądało bardzo autentycznie. Następnie Janacek włączył reflektory oraz światła pozycyjne i pomknął ku kręgowi blasku. Nad brzegiem jeziorka spały przywiązane psy, które jednak obudziły się, gdy tylko pojawił się nieznany autolot. Lądującego Janacka przywitało ich przeraźliwe wycie. Zauważyli tylko jednego z Braithów, chudego, kościstego łowcę, którego czarne, rozczochrane włosy sterczały tak sztywno, jakby spalił je sobie na węgiel. Dirk wiedział, że to teyn Pyra, nie pamiętał jednak jego imienia. Mężczyzna siedział przy płonącym słabo ognisku nieopodal psów Braithów, a u jego boku leżał karabin laserowy. Gdy tylko ich zobaczył, podniósł się pośpiesznie.

Janacek ponownie otworzył szeroko masywne drzwi, pozwalając, by do ciepłej kabiny napłynęło zimne, nocne powietrze. Potem podniósł Dirka i wypchnął go brutalnie na zewnątrz, zmuszając związanego jeńca do klęknięcia w chłodnym piasku.

— Ironjade — przywitał go ochrypłym głosem pełniący straż mężczyzna. Zaczęli się już schodzić jego kethi, którzy wygrzebywali się ze śpiworów i wyłazili z autolotów.

— Mam dla was dar — oznajmił Janacek, wspierając ręce na biodrach. — Prezent od Ironjade dla Braithu.

Gdy klęczący Dirk podniósł wzrok, zauważył, że łowców jest sześciu. Wszystkich pamiętał z Wyzwania. Łysy, tęgi Pyr spał na dworze, blisko swego teyna, i w związku z tym przybył pierwszy. Wkrótce potem zjawili się Roseph high-Braith i jego milczący, muskularny towarzysz. Oni również spali na ziemi obok autolotu. Na koniec z czerwonego wehikułu o kopulastej osłonie kabiny wygramolił się Lorimaar high-Braith Arkellor. Lewą połowę jego klatki piersiowej spowijały ciemne bandaże i wspierał się na ramieniu grubasa, który towarzyszył mu również wcześniej. Wszyscy zjawili się tak, jak spali — w pełni ubrani i uzbrojeni.

— Radujemy się z tego daru, Ironjade — oznajmił Pyr. U czarnego, metalicznego pasa miał pistolet, ale zgubił gdzieś swoją pałkę. Wydawał się bez niej niemal niekompletny.

— Ale nie radujemy się z twojej obecności — dodał wlokący się z trudem ku kręgowi Lorimaar. Znaczną część ciężaru ciała wspierał na swym teynie i wydawał się przez to zgarbiony i złamany. Nie był już takim olbrzymem, jak jeszcze niedawno. Spoglądając na niego, Dirk odniósł wrażenie, że dostrzega na ciemnej, pooranej głębokimi bruzdami skórze nowe zmarszczki — świeżo wyryte kanały bólu.

— Nie ulega już wątpliwości, że pojedynki, w których miałem być arbitrem, nigdy się nie odbędą — odezwał się Roseph spokojnym tonem, pozbawionym przesycającej głos Lorimaara intensywnej wrogości — nie mam więc żadnych szczególnych praw i nie mogę twierdzić, że przemawiam w imieniu Dumnego Kavalaanu ani Braithu. Jestem jednak pewien, że przemawiam w imieniu nas wszystkich. Nie będziemy tolerować twojej ingerencji, Ironjade, bez względu na dar krwi.

— To prawda — poparł go Lorimaar.

— Nie chcę ingerować — odparł Janacek. — Pragnę się do was przyłączyć.

— Polujemy na twojego teyna — poinformował go teyn Pyra.

— On o tym wie — warknął Pyr.

— Nie mam teyna — oznajmił Janacek. — Po lesie krąży zwierzę, które nosi moje żelazo i ogień. Pomogę wam je zabić i odzyskać to, co należy do mnie.

Jego głos brzmiał bardzo twardo i przekonująco.

Jeden z psów chodził nerwowo w tę i z powrotem, skrępowany łańcuchem. Nagle warknął i zatrzymał się na chwilę, by wykrzywić na Janacka szczurzy pysk i odsłonić szereg pożółkłych kłów.

— To kłamca — warknął Lorimaar high-Braith. — Nawet nasze psy czują smród jego łgarstw. Nie lubią go.

— Niby-człowiek — dodał jego teyn.

Garse Janacek obrócił bardzo lekko głowę. Jego broda zalśniła czerwonymi ognikami w migotliwym blasku płomienia. Rozciągnął wargi w swym wąskim, groźnym uśmieszku.

— Saanelu Braith — zaczął — twój teyn jest ranny i może znieważać mnie bezkarnie, wiedząc, że nie zażądam, by dokonał wyborów. Ty nie masz takiej ochrony.

— W tej chwili ma — oznajmił twardo Roseph. — Ta sztuczka ci się nie uda, Ironjade. Nie wyzwiesz nas po kolei, by uratować swego teyna bezwięzowca.

— Przysiągłem już, że nie pragnę go ratować. Nie mam teyna. Nie możesz pozbawić mnie praw, jakie daje mi kodeks.

Mały, skurczony Roseph — o pół metra niższy od pozostałych Kavalarów — wbił wzrok w Janacka i nie wzdrygnął się.

— Jesteśmy na Worlornie — oznajmił. — I zrobimy, co zechcemy.

Kilku pozostałych mruknęło coś na znak zgody.

— Jesteście Kavalarami — nie ustępował Janacek, lecz przez jego twarz przemknął cień zwątpienia. — Jesteście Braithami i związanymi dumą z Braithu, połączonymi więzami ze swym schronieniem, jego radą i zwyczajami.

— W minionych latach — zaczął z uśmiechem Pyr — widziałem, jak wielu moich kethi i jeszcze więcej mężczyzn z innych schronień porzucało dawną mądrość. „To i to, i tamto jest niesłuszne”, powtarzali przemądrzali Ironjade’owie. „Nie będziemy już tak postępować”. Owce z Redsteel powtarzały ich słowa, podobnie jak zniewieściali mężczyźni z Shanagate i, niestety, również wielu Braithów. Czy pamięć mnie myli? Opowiadasz nam o kodeksie, ale czy nie przypominam sobie, jak Ironjade’owie w latach mojej młodości powtarzali, że nie wolno mi już polować na niby-ludzi? Czy tylko sobie uroiłem miękkich Kavalarów, których wysłano na Avalon po to, by nauczyli się czegoś o gwiazdolotach, broni i innych użytecznych rzeczach, a oni po powrocie powtarzali kłamstwa o tym, że musimy zmienić nasze zwyczaje w taki czy inny sposób i że znacznej części naszego kodeksu powinniśmy się wstydzić, mimo że przez tak długi czas stanowił naszą dumę? Powiedz mi, Ironjade, czy się mylę?

Garse milczał. Skrzyżował mocno ramiona na piersi.

— Jaan Vikary, który nosił ongiś miano high-Ironjade, był największym z tych kłamców, tych orędowników zmian. Ty niewiele mu ustępowałeś — wtrącił Lorimaar.

— Nigdy nie byłem na Avalonie — odparł po prostu Janacek.

— Odpowiedz mi — zażądał Pyr. — Czy nie próbowaliście z Vikarym zmienić dawnych zwyczajów? Czy nie wyśmiewaliście się z tych części kodeksu, które się wam nie podobały?

— Nigdy nie złamałem kodeksu — zapewnił Janacek. — Jaan… Jaan czasami…

Głos mu się załamał.

— Sam to przyznaje — odezwał się gruby Saanel.

— Omówiliśmy już tę kwestię — rzekł ze spokojem w głosie Roseph. — Jeśli związani dumą mogą zabijać wbrew wskazaniom kodeksu, jeśli wszystko, co znaliśmy jako prawdę, wolno zmienić i zlekceważyć, w takim razie my również możemy przeprowadzić zmiany i odrzucić fałszywą mądrość, która nam nie odpowiada. Nie łączą nas już więzy z Braithem, Ironjade. To najlepsze ze schronień, ale to nie wystarczy. Nasi dawni kethi wpuścili do swych serc zbyt wiele miękkich kłamstw. Nie pozwolimy już więcej, by nas wypaczano i igrano z nami. Wrócimy do starych prawd, do wiary, która była już starożytna w dniach upadku Bronzefist, a nawet do dni, gdy związani dumą z Ironjade, Taalu i Głębokich Kopalń wspólnie walczyli z demonami pośród Wzgórz Lameraan.

— Rozumiesz, Ironjade — dodał Pyr — nazwałeś nas fałszywym imieniem.

— Nie wiedziałem o tym — rzekł Janacek, nieco zbyt powoli.

— Nazwij nas prawdziwie. Nie jesteśmy Braithami.

Ciemne oczy Ironjade’a nie wyrażały niczego. Ramiona nadal trzymał skrzyżowane na piersi. Spoglądał na Lorimaara.

— Założyliście nowe schronienie — stwierdził.

— Istnieją precedensy — odrzekł Roseph. — Redsteel zrodziło się z tych, którzy odłączyli się od Glowstone Mountain, a sam Braith wyrósł z Bronzefist.

— Jestem Lorimaar Reln Winterfox high-Larteyn Arkellor — oznajmił Lorimaar twardym, przepojonym bólem głosem.

— Cześć twemu schronieniu — odpowiedział Janacek, nie zmieniając sztywnej pozycji. — Cześć twemu teynowi.

— Wszyscy jesteśmy Larteynami — dodał Roseph.

Pyr wybuchnął śmiechem.

— Jesteśmy radą związanych dumą Larteynu i przestrzegamy starych zwyczajów.

Zapadła cisza. Janacek przenosił spojrzenie z jednej twarzy na drugą. Dirk, który nadal klęczał bezsilnie na piasku, obserwował, jak Ironjade kręci głową, przyglądając się wszystkim po kolei.

— Nazwaliście się Larteynami — odezwał się wreszcie Janacek — więc jesteście Larteynami. Cała dawna mądrość jest w tej kwestii zgodna. Przypominam wam jednak, że wszystkie te sprawy, o których mówicie, ludzie, nauki i schronienia, które wymieniacie, wszystko to jest już martwe. Bronzefist i Taal zostały zniszczone w dumnych wojnach przed waszym narodzeniem, a Głębokie Kopalnie zalała woda jeszcze w Czasie Ognia i Demonów.

— Ich mądrość żyje w Larteynie — stwierdził Saanel.

— Jest was tylko sześciu — nie ustępował Janacek. — A Worlorn umiera.

— Pod naszymi rządami rozkwitnie na nowo — zapewnił Roseph. — Gdy wieści dotrą na Dumny Kavalaan, przybędą tu inni. Nasi synowie narodzą się tutaj i będą polować w dławcowych lasach.

— Jak sobie życzycie — stwierdził Janacek. — Dla mnie to się nie liczy. Ironjade nie wiedzie sporu z Larteynem. Przyszedłem do was otwarcie i proszę, byście pozwolili mi przyłączyć się do łowów. — Opuścił rękę na ramię Dirka. — I przynoszę wam dar krwi.

— To prawda — odezwał się Pyr, po czym umilkł na chwilę. — Jestem za tym, żeby go przyjąć — dodał wreszcie, zwracając się do swych towarzyszy.

— Nie — sprzeciwił się Lorimaar. — Nie ufam mu. Za bardzo się do tego pali.

— Nie bez powodu, Lorimaarze high-Larteyn — odezwał się Janacek. — Moje schronienie i moje imię okryto wielkim wstydem. Pragnę zmazać tę plamę.

— Mężczyzna musi bronić swej dumy, bez względu na ból — stwierdził Roseph, kiwając głową. — Tę prawdę każdy rozumie.

— Pozwólmy mu polować — poparł go jego teyn. — Nas jest sześciu, a on jest jeden. Jak może nam zagrozić?

— To kłamca! — upierał się Lorimaar. — Jako kto do nas przyszedł? Zapytajcie o to! I spójrzcie!

Wskazał na prawą rękę Garse’a, gdzie świeciki gorzały niczym czerwone oczy. Brakowało tylko garstki.

Janacek zacisnął lewą dłoń na rękojeści noża i wysunął go gładko z pochwy. Potem wyciągnął prawą rękę do Pyra.

— Pomóż mi ją unieruchomić — rzekł tonem spokojnej rozmowy — a usunę fałszywe ognie Jaana Vikary’ego.

Pyr zrobił to, o co go proszono. Nikt się nie odzywał. Dłoń Janacka była szybka i pewna. Kiedy skończył, świeciki leżały na piasku niczym węgielki z rozrzuconego ogniska. Schylił się, uniósł jeden z nich i podrzucił go lekko w powietrzu, a potem złapał, jakby poddawał próbie jego ciężar. Cały czas nie przestawał się uśmiechać. Nagle zamachnął się i cisnął kamieniem, który zatoczył długi łuk w powietrzu, zanim zaczął spadać. Pod koniec lotu wyglądał jak spadająca gwiazda. Dirk niemal się spodziewał, że gdy świecik pogrąży się w ciemnych wodach jeziora, rozlegnie się syk, lecz z tej odległości nie usłyszał nawet plusku.

Janacek podniósł wszystkie świeciki, zagrzechotał nimi krótko w dłoni, a potem oddał je jezioru.

Gdy już zniknęły w ciemnej toni, odwrócił się do łowców i pokazał im prawą rękę.

— Puste żelazo — oznajmił. — Spójrzcie. Mój teyn nie żyje.

Nie robili mu już więcej trudności.


* * *

— Zbliża się świt — oznajmił Pyr. — Przygotujcie moją zwierzynę do polowania.

Łowcy zajęli się Dirkiem. Wszystko odbyło się mniej więcej tak, jak przewidywał Janacek. Przecięli mu więzy i pozwolili przez chwilę rozcierać nadgarstki i kostki, żeby przywrócić krążenie krwi. Potem oparto go o autolot. Roseph i gruby Saanel trzymali go, podczas gdy Pyr wyjął mały nóż i zaczął przecinać jego ubranie. Łysy łowca posługiwał się tym narzędziem równie biegle jak swoją pałką, był jednak brutalny: zostawił na wewnętrznej powierzchni uda Dirka długą szramę, a drugą, krótszą i głębszą, na jego piersi.

Dirk skrzywił się, gdy Pyr go skaleczył, nie opierał się jednak. Po chwili był już zupełnie nagi i zaczął drżeć na wietrze, zbyt mocno wciśnięty plecami w zimny, metalowy bok autolotu.

Pyr zmarszczył nagle brwi.

— Co to jest? — zapytał, zaciskając małą, białą dłoń na szeptoklejnocie.

— Nie — zaprotestował Dirk.

Pyr szarpnął z całej siły za cienki, srebrny łańcuszek, który wpił się boleśnie w szyję jeńca. Klejnot zerwał się z prowizorycznego kółka.

— Nie! — krzyknął Dirk. Rzucił się nagle naprzód i zaczął się wyrywać. Roseph potknął się, wypuścił z rąk jego prawe ramię i padł na ziemię. Saanel nie zwalniał uchwytu, lecz Dirk zdzielił go mocno pięścią w grubą, byczą szyję tuż poniżej podbródka. Grubas zaklął i puścił jeńca. Dirk zamachnął się na Pyra.

Ten złapał już za swą pałkę. Uśmiechał się. Dirk postąpił pośpiesznie krok w jego kierunku i zawahał się.

Chwila niepewności wystarczyła. Saanel otoczył od tyłu jego głowę grubym ramieniem i ścisnął ją mocno, powoli przesuwając uchwyt na szyję.

Pyr przyglądał się temu bez zainteresowania. Wepchnął pałkę w piasek, trzymając szeptoklejnot między kciukiem a palcem wskazującym.

— Niby-ludzka biżuteria — stwierdził z pogardą. Klejnot nic dla niego nie znaczył. Wytrawione przez espera wzory nie wywołały rezonansu w jego umyśle. Być może zauważył, że mała łza jest bardzo zimna w dotyku, a być może nie, nie słyszał jednak szeptów.

— Chcesz prezent od t’Lariena? — zawołał do swojego teyna, który tymczasem zasypywał nogami ognisko.

Mężczyzna podszedł do niego bez słowa, wziął klejnot, potrzymał go przez chwilę, a potem włożył do kieszeni kurtki. Następnie odwrócił się bez uśmiechu i zaczął okrążać obóz, gasząc po drodze wetknięte w piasek elektryczne latarki. Kiedy wszystkie już wyłączył, Dirk zauważył nad horyzontem na wschodzie pierwszy rumieniec jutrzenki.

Pyr skinął pałką na Saanela.

— Puść go — rozkazał. Grubas zwolnił uścisk i odsunął się. Dirk odzyskał swobodę ruchów. Bolała go szyja, a suchy piasek pod jego stopami był szorstki i zimny. Pozbawiony szeptoklejnotu, bał się znacznie bardziej. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu Garse’a Janacka, lecz Ironjade stał po drugiej stronie obozu, pogrążony w ożywionej rozmowie z Lorimaarem.

— Świt już nadszedł — oznajmił Pyr. — Mogę bezzwłocznie ruszyć w pogoń za tobą, niby-człowieku. Uciekaj.

Dirk obejrzał się przez ramię. Roseph masował sobie bark z zasępioną miną. Uderzył się mocno, padając na ziemię. Saanel uśmiechał się głupkowato, wsparty o bok autolotu. Dirk postąpił kilka niepewnych kroków w stronę lasu.

— No nie, t’Larien, jestem pewien, że potrafisz biec szybciej — zawołał Pyr. — Jeśli będziesz uciekał żwawo, może zdołasz ocalić życie. Będę cię ścigał na piechotę, z moim teynem i z psami. — Wyjął z kabury pistolet i rzucił go Saanelowi, który zręcznie złapał broń w dwie dłonie o palcach grubych jak kiełbasy. — Nie będę miał lasera, t’Larien — ciągnął łowca. — To będzie czyste polowanie w najstarszym stylu. Łowca uzbrojony w nóż i rzucadło, naga zwierzyna. Uciekaj, t’Larien, uciekaj! — Podszedł do niego czarnowłosy, kościsty towarzysz. — Mój teynie — rzekł do niego Pyr. — Spuść psy z łańcuchów.

Dirk odwrócił się i pognał sprintem ku skrajowi lasu.


Ucieczka okazała się prawdziwym koszmarem.

Zabrali mu buty i gdy tylko zagłębił się między drzewa na jakieś trzy metry, skaleczył sobie po ciemku stopę o ostry kamień i zaczął utykać. Były też inne kamienie. Wydawało mu się, że nadeptuje po drodze na wszystkie.

Zdjęli mu ubranie. Pod osłoną drzew, gdzie wiatr nie był tak ostry, było trochę lepiej, lecz nadal marzł. Straszliwie. Przez chwilę miał gęsią skórkę, która potem ustąpiła. Inne cierpienia przyćmiły chłód, który przestał mu się wydawać tak ważny.

W zewnętrznoświatowym lesie było za ciemno i zarazem zbyt jasno. Za ciemno, by mógł widzieć, co ma pod nogami. Potykał się, ocierał sobie paskudnie kolana i dłonie, wpadał w wykroty. Było też jednak zbyt jasno. Świt nadchodził szybko, nazbyt szybko. Między drzewa przenikało powoli światło i Dirk tracił z oczu gwiazdę przewodnią. Za każdym razem, gdy wybiegał na otwartą przestrzeń i mógł cokolwiek zobaczyć poza gęstym listowiem, unosił spojrzenie, by ją znaleźć. Samotną, jasną, czerwoną gwiazdę, słońce Dumnego Kavalaanu płonące na niebie Worlornu. Garse pokazał mu ją, mówiąc, by na nią właśnie się kierował, jeśli zgubi drogę. Miała go zaprowadzić przez gąszcz do lasera i kurtki. Świt jednak nadchodził za szybko. Braithowie zbyt długo zwlekali z wypuszczeniem go na swobodę. Za każdym razem, gdy podnosił wzrok — gęsty las uniemożliwiał mu orientację, dławce tworzyły gdzieniegdzie nieprzebyte zasieki, które musiał okrążać, wszystkie kierunki wyglądały tak samo i łatwo było zgubić drogę — za każdym razem, gdy odnajdywał swą gwiazdę przewodnią, jej blask był coraz słabszy. Łuna na wschodzie nabrała czerwonawego koloru. Gdzieś tam wschodził Tłusty Szatan i jego gwiazda przewodnia wkrótce zniknie z pseudowieczornego nieba. Starał się przyśpieszyć bieg.

Miał do pokonania mniej niż kilometr, mniej niż kilometr. Ale kilometr to daleka droga, gdy ktoś biegnie przez las, nagi i bliski zabłądzenia. Po jakichś dziesięciu minutach usłyszał za sobą szaleńcze ujadanie psów Braithów.

Potem nie myślał już ani się nie martwił. Biegł.

Zawładnęła nim zwierzęca panika. Dyszał ciężko, krwawił, a jego obolałym ciałem wstrząsało drżenie. Bieg stał się czymś bez końca, czymś poza czasem, snem w gorączce pełnym poruszających się miarowo nóg, urywków gwałtownych wrażeń oraz ujadania psów za jego plecami. Były coraz bliżej, a przynajmniej tak mu się zdawało. Biegł i biegł, i nigdzie nie mógł dobiec. Biegł i biegł, i nie ruszał się z miejsca. Przedarł się przez gęstą ścianę ognistych głogów i ciernie o czerwonych czubkach rozdarły mu skórę w stu różnych miejscach, ale nie krzyknął. Biegł, biegł. Dotarł na obszar pokryty płaskim, szarym łupkiem i spróbował przebiec przez niego pośpiesznie, i przewrócił się, i grzmotnął z głośnym trzaskiem podbródkiem o kamień, i usta wypełniła mu krew, i wypluł ją. Na skale również była krew, nic dziwnego, że się przewrócił. Jego krew, tylko jego, z ran na stopach.

Przeczołgał się przez połać gładkiego kamienia i znowu dotarł do drzew, i pobiegł jak szaleniec, aż wreszcie przypomniał sobie, że stracił z oczu swą gwiazdę przewodnią. Kiedy ją ponownie odszukał, była za jego plecami i z boku, bardzo blada. Mały, błyszczący punkcik na szkarłatnym niebie. Odwrócił się i pobiegł w tamtą stronę. Znowu przeszedł przez gładką skałę, potykał się o niewidoczne korzenie, przedzierał się przez gęste listowie, szarpiąc je wściekle rękami, biegł, biegł. Wpadł na nisko wiszącą gałąź, usiadł ciężko, wstał, trzymając się za głowę, biegł, biegł. Potknął się na śliskim mchu, czarnym i śmierdzącym zgnilizną, wstał pokryty cuchnącą mazią, biegł, biegł. Poszukał wzrokiem swej gwiazdy przewodniej i przekonał się, że zniknęła. To musiał być właściwy kierunek, musiał. Zamarzał. Płonął. Pierś przeszywały mu noże. Biegł dalej, zachwiał się, potknął, upadł, wstał i biegł dalej. Psy były za nim, blisko, blisko, psy były za nim.

I nagle — nie wiedział kiedy, nie wiedział, jak długo biegł, nie wiedział, jak daleko dotarł, gwiazda zniknęła — wydawało mu się, że czuje słaby odór dymu unoszący się z leśnym wiatrem. Pobiegł w tamtą stronę, wybiegł spomiędzy drzew na małą polanę, popędził na drugą stronę otwartego, jałowego pola i zatrzymał się nagle.

Psy były przed nim.

A przynajmniej jeden z nich. Wychynął z lasu, warcząc głośno. W małych ślepiach miał śmiertelny błysk i podkurczył bezwłosy pysk, odsłaniając paskudne kły. Dirk spróbował obiec go wkoło i bestia runęła na niego, przewracając go na ziemię. Kłapnęła na niego zębami i oboje przetoczyli się po polanie. Potem pies poderwał się zwinnie. Dirk podniósł się z wysiłkiem na kolana, lecz bestia krążyła wokół niego, kłapiąc wściekle zębami, gdy tylko spróbował wstać. Ugryzła go w lewe ramię i znowu popłynęła krew. Nie zabiła go jednak, nie rozerwała mu gardła. Szkolona, pomyślał, jest szkolona. Krążyła wokół niego, krążyła, ani na moment nie spuszczając zeń wzroku. Pyr wysłał ją przodem i podążał za nią, razem ze swym teynem i innymi psami. Ten miał go tu unieruchomić do chwili ich przybycia.

Zerwał się nagle i pognał ku drzewom. Pies skoczył za nim, ponownie zwalił go z nóg i przycisnął do ziemi, omal nie wyrywając mu kończyny z barku. Tym razem Dirk już nie próbował wstawać. Bestia odsunęła się od niego i czekała spokojnie. Paszczę wypełniała jej krew i ślina. Dirk spróbował wesprzeć się na zdrowej ręce. Przeczołgał się pół metra i zwierzę warknęło. Pozostałe były blisko. Dirk słyszał ich ujadanie.

Nagle, w górze, usłyszał coś innego. Podniósł z trudem wzrok, spojrzał na mały skrawek pochmurnego nieba, ledwie rozświetlony promieniami wschodzącego Oka Piekieł i jego towarzyszy. Pies Braithów odsunął się od niego na metr i również popatrzył w górę. Dźwięk rozległ się po raz drugi. To był jęk skargi i okrzyk wojenny, przeciągły, zawodzący krzyk, śmiertelne pohukiwanie, niemal muzyczne w swej intensywności. Dirk zadał sobie pytanie, czy umiera, a jego umysł wypełniają tony Kryne Lamiya. Pies jednak również to usłyszał. Przycupnął, jak sparaliżowany, nadal spoglądając w górę.

Z nieba opadł ciemny kształt.

Dirk widział, jak leci w dół. Był ogromny, zupełnie czarny prawie jak smoła, a jego dolną powierzchnię pokrywało tysiąc maleńkich, czerwonych ust. Wszystkie były otwarte, wszystkie śpiewały, ze wszystkich dobywał się ten sam przeraźliwy, budzący dreszcz ton. Stworzenie zdawało się nie mieć głowy, wyglądało jak wielki, trójkątny żagiel, unosząca się na wietrze manta, skórzany płaszcz, który ktoś cisnął pod niebo. Skórzany płaszcz z niezliczonymi ustami i długim, cienkim ogonem.

Wtem ów ogon uderzył z szybkością bicza, trafiając psa Braithów w pysk. Bestia zamrugała i cofnęła się nieco. Latające stworzenie znieruchomiało na chwilę w powietrzu, falując ogromnymi skrzydłami z zachwycającą powolnością, a potem opadło na psa, owijając się wokół niego. Oba zwierzęta milczały. Pies — ogromny, muskularny pies o szczurzym pysku, dorównujący wzrostem człowiekowi — zniknął. Tamto pokryło go w całości i leżało na trawie i ziemi niczym czarna, skórzana kiełbasa o gigantycznych rozmiarach.

Zapadła cisza. Zawodzenie łowcy sparaliżowało cały las. Dirk nie słyszał już innych psów.

Podniósł się z wysiłkiem i ominął, utykając, odrętwiały płaszcz-zabójcę. Stworzenie niemal się nie poruszało. W słabym świetle poranka można by je wziąć za wielką, pokraczną kłodę.

Oczyma wyobraźni Dirk jednak nadal widział je tak, jak wyglądało na niebie: czarny kształt, opadający na ziemię z głośnym wyciem, same usta i skrzydła. Przez chwilę, widząc tylko samą sylwetkę, pomyślał, że to Jaan Vikary przybył mu na ratunek w swym szarym autolocie w kształcie manty.

Po drugiej stronie polany wznosiła się bariera dławców, żółtobrązowa i bardzo gęsta. Dym jednak wyłaniał się zza niej. Znużony Dirk przecisnął się przez nią, odpychając na bok woskowate gałęzie, a gdy było to konieczne, łamiąc je.

Wrak przestał się już palić, lecz wciąż wisiał nad nim całun rzadkiego dymu. Jedno ze skrzydeł autolotu zostawiło w ziemi głęboką bruzdę i zwaliło kilka drzew, zanim wreszcie się złamało. Drugie wznosiło się ku niebu, a jego nietoperzowy kształt zniekształciły rowki pozostawione przez ściekające krople stopionego metalu oraz dziury wypalone przez działko laserowe. Kabina była ciemną, bezkształtną plamą. Ziała w niej wielka, wyszczerbiona dziura.

Dirk odszukał leżący nieopodal karabin laserowy. Znalazł też szczątki: dwa szkielety obejmujące się w uścisku śmierci, ciemne, wilgotne kości, nadal jeszcze brązowe od krwi oraz przylegających do nich skrawków mięsa. Jeden ze szkieletów był ludzki. Wszystkie kończyny miał połamane, a większość strzaskanych żeber zniknęła, Dirk rozpoznał jednak złożony z trzech zębów hak wieńczący złamaną w dwóch miejscach rękę. Leżały tu również pomieszane z ludzkimi szczątki stworzenia, które wyciągnęło zwłoki z płonącego autolotu — jakiegoś padlinożercy, którego naznaczone czarnymi żyłkami kości wyglądały jak zrobione z gumy. Banshee dopadło je podczas żerowania. Nic dziwnego, że było tak blisko.

Nigdzie nie znalazł śladu obszytej futrem skórzanej kurtki, którą zrzucili tu z Garse’em. Wdrapał się na zimny kadłub autolotu i skrył się w jego mrocznej paszczy. Skaleczył się o ostrą, metalową powierzchnię, ale niemal tego nie zauważył. Cóż znaczyło jedno draśnięcie więcej? Usiadł tam i czekał, osłonięty przed wiatrem. Miał nadzieję, że nie zauważy go tu ani banshee, ani Braithowie. Spostrzegł, że większość z jego ran już się zasklepiła. Krwawił tylko lekko, tu i ówdzie. Niemniej wszystkie brązowe strupy pokrywała warstwa ziemi i Dirk zadał sobie pytanie, czy powinien coś zrobić, by nie dopuścić do zakażenia. Wydawało się jednak, że to nie ma znaczenia. Odepchnął od siebie tę myśl i ścisnął laser w rękach odrobinę mocniej. Miał nadzieję, że łowcy dotrą tu szybko.

Co ich zatrzymało? Być może bali się niepokoić banshee. To miało trochę sensu. Położył się w zimnym popiele, wspierając głowę na ramieniu. Starał się o niczym nie myśleć, nic nie czuć. Jego stopy gorzały gwałtownym bólem. Uniósł je niezgrabnie, by niczego nie dotykały. To mu odrobinę pomogło, lecz brakowało mu sił, by utrzymywać je w tej pozycji przez dłuższy czas. Czuł też pulsujący ból w ramieniu, w miejscu, gdzie ugryzł go pies Braithów. Przez chwilę rozpaczliwie pragnął, by ból wreszcie ustąpił, a wraz z nim koszmarne zawroty głowy. Potem jednak zmienił zdanie. Doszedł do wniosku, że ból jest zapewne jedynym, co pozwala mu zachować przytomność. A gdyby w tej chwili zasnął, raczej wątpił, by miał się jeszcze kiedyś obudzić.

Widział Tłustego Szatana, który zawisł nad lasem. Jego krwawy dysk skrywała w połowie zasłona z niebiesko-czarnych gałęzi. Obok niego bardzo jasno lśniło samotne żółte słońce, maleńka iskierka na firmamencie. Zamrugał, by przywitać obie gwiazdy. Były jego starymi przyjaciółkami.

Z zamyślenia wyrwały go odgłosy psów Braithów. Łowcy wypadli niecierpliwie z listowia w odległości dziesięciu metrów od niego. Nie tak blisko, jak się tego spodziewał. Oczywiście, pomyślał, okrążyli dławce, zamiast się przez nie przedzierać. Pyr Braith był niemal niewidzialny, niebiesko-czarny jak drzewo, na którego tle stał, Dirk zauważył jednak jego ruch, pałkę, którą trzymał w ręce, oraz jaskrawą, srebrną tyczkę, wyższą niż on sam, którą ściskał w drugiej dłoni. Jego teyn szedł kilka kroków przed nim, trzymając dwa psy na krótkich łańcuchach. Zwierzęta ujadały szaleńczo, ciągnąc go za sobą niemal kłusem. Trzeci pies biegł swobodnie u jego boku. Gdy tylko wydostał się z chaszczy, przyśpieszył nagle i popędził susami w stronę autolotu.

Dirkowi, który leżał na brzuchu pośród popiołów i roztrzaskanych instrumentów, wszystko to raptem wydało się bardzo zabawne. Pyr uniósł srebrną tyczkę wysoko nad głowę i zerwał się do biegu. Był pewien, że w końcu dopadł zwierzynę. Nie miał jednak lasera, a Dirk go miał. Rozchichotany, dręczony zawrotami głowy mężczyzna uniósł karabin i wycelował starannie.

Gdy wystrzelił, wróciło do niego wspomnienie, które przeszyło go równie gwałtownie jak impuls światła tryskający z jego lasera. Janacek, przed krótką chwilą, oznajmił mu z poważną miną i wzruszeniem ramion: „Twoje życie będzie zależało od tego, jak szybko i prosto potrafisz biec i jak celnie strzelać”. Dirk dodał wtedy: „I czy mogę zabić”. Wówczas wydawało mu się to straszliwie ważne. Zabójstwo wyglądało na coś znacznie trudniejszego niż zwykła ucieczka.

Znowu zachichotał. Ucieczka okazała się straszliwie trudna, a zabójstwo było po prostu czymś, co uczynił, czymś niemal łatwym.

Jasna, płonąca igła laserowego promienia wisiała w powietrzu przez dobrą sekundę, trafiając w sam środek wielkiego brzuszyska biegnącego ku wrakowi Pyra. Braith zachwiał się i osunął na kolana. Na chwilę niedorzecznie rozdziawił usta, a potem padł na twarz i Dirk stracił go z oczu. Długi, srebrny oręż, który niósł, wbił się w przeoraną skrzydłem wraku ziemię, kołysząc się gwałtownie na wietrze.

Czarnowłosy towarzysz Pyra wypuścił z rąk trzymane łańcuchy i zamarł w bezruchu, gdy tylko jego teyn padł na ziemię. Dirk przesunął nieco laser i ponownie nacisnął spust, lecz nic się nie wydarzyło. Broń potrzebowała piętnastu sekund, żeby się naładować. Przypomniał sobie, że to właśnie czyni z polowania sport, daje zwierzynie szansę ucieczki, jeśli myśliwy chybi. Zachichotał po raz kolejny.

Łowca ocknął się nagle i padł plackiem na ziemię. Potem przetoczył się do długiego zagłębienia wyrytego przez skrzydło autolotu. Skrył się w okopie i szuka lasera, pomyślał Dirk, ale go nie znajdzie.

Psy otoczyły wrak, szczekając na Dirka, gdy tylko się poruszył albo uniósł głowę. Żaden jednak nie próbował go atakować. Zabicie zwierzyny było przywilejem myśliwego. Dirk wycelował uważnie i trafił najbliższe zwierzę w gardło. Padło martwe, a dwa pozostałe odsunęły się trwożnie. Dirk podźwignął się na kolana i wyczołgał z kryjówki. Spróbował wstać, przytrzymując się jedną ręką wygiętego skrzydła. Świat wirował wokół niego. Jego nogi przeszywały gwałtowne ukłucia bólu. W ogóle nie czuł już stóp. W jakiś sposób zdołał się jednak nie przewrócić.

Rozległ się krzyk, jakieś słowo po starokavalarsku. Dirk go nie znał. Wielkie psy rzuciły się do ataku, jeden obok drugiego. Warczały głośno, rozdziawiając czerwone, ociekające śliną paszcze. Dirk zauważył też kątem oka, że łowca wyszedł z bruzdy w odległości dwóch metrów od niego. W uniesionej ręce trzymał nóż. Kavalar machnął błyskawicznie cienką kończyną i nóż odbił się ze szczękiem od skrzydła, o które opierał się Dirk. Mężczyzna odwrócił się i rzucił do ucieczki. Stojący bliżej pies skoczył na Dirka, który padł na plecy, unosząc karabin. Kły kłapnęły, chybiając celu, lecz cielsko bestii uderzyło go i przewróciło. Pies wylądował na nim, ale on zdołał jakoś znaleźć spust. Rozbłysło światło, poczuł woń spalonej sierści i usłyszał przeraźliwe skomlenie. Zwierzę raz jeszcze kłapnęło zębami, lecz słabo, po czym zadławiło się własną krwią. Dirk zrzucił z siebie ścierwo i podźwignął się na jedno kolano. Braith podbiegł tymczasem do leżącego Pyra i uniósł długi, srebrzysty oręż. Ostatni pies zaczepił łańcuchem o wyszczerbiony metal wraka. Gdy Dirk wstał, zwierzę szczeknęło i rzuciło się naprzód. Wydawało się, że cały wielki, wypalony autolot zadrżał i przesunął się nieco, lecz bestia nie zdołała się uwolnić.

Czarnowłosy łowca miał już w dłoniach srebrzysty przedmiot. Dirk wycelował i wystrzelił. Wiązka chybiła, ale sekunda trwa długo i zdążył przesunąć laser z prawa na lewo i z lewa na prawo.

Padający na ziemię Kavalar zdołał jeszcze rzucić swą bronią, która przeleciała w powietrzu kilka metrów, odbiła się od wygiętego skrzydła i wbiła w ziemię, kołysząc się na wietrze. Dirk wciąż poruszał laserem: w lewo i w prawo, w lewo i w prawo, w lewo i w prawo, na długo po tym, jak łowca padł, a światło zgasło. Wreszcie broń naładowała się ponownie i wypuściła kolejny sekundowy impuls, który spalił jedynie szereg dławców. Zaskoczony tym Dirk zdjął palec ze spustu i wypuścił broń.

Pies nadal był uwięziony. Szarpał się i warczał głośno. Dirk popatrzył na zwierzę niemal bez zrozumienia, rozdziawiając szeroko usta. Potem zachichotał. Uklęknął, wziął w rękę laser i poczołgał się w stronę Kavalarów. Trwało to straszliwie długo. Bolały go stopy, a także pogryzione ramię. Pies wreszcie się uspokoił, lecz Dirk nadal słyszał czyjś płacz, nieustanne ciche skomlenie.

Przeczołgał się po ziemi i popiołach, przegramolił przez zwęglony pień dławca, do miejsca, gdzie obaj łowcy leżeli obok siebie. Chudy, ten, którego imienia nigdy nie poznał, który próbował go zabić przy użyciu noża, psów i srebrzystej broni, nie ruszał się, a usta miał pełne krwi. Jęczał Pyr, który padł na ziemię twarzą w dół. Dirk uklęknął obok leżącego, wsunął ręce pod jego ciało i obrócił go z wysiłkiem. Twarz Kavalara pokrywały popiół i krew. Padając, rozbił sobie nos i z jego nozdrza nadal sączyła się cienka strużka, zostawiająca jaskrawy ślad na usmarowanych sadzą policzkach. Wyglądał staro. Nie przestawał jęczeć, zaciskając ręce na brzuchu. Wydawało się, że w ogóle nie widzi Dirka. Ten przyglądał się mu przez długi czas. Dotknął jednej z jego dłoni — była dziwnie miękka i mała, a także czysta, oprócz jednej czarnej szramy, przecinającej jej wewnętrzną powierzchnię. To była niemal dłoń dziecka, nie pasowała do starej twarzy i łysej głowy. Uniósł rękę i odrzucił ją na bok, a potem zrobił to samo z drugą, by przyjrzeć się dziurze, którą wypalił w brzuchu Pyra. Kałdun był wielki, a czarny otwór maleńki. Nie powinien mu sprawić tak wiele bólu. Nie było też widać krwi, poza tą, która płynęła z nosa. Mogło to niemal wydawać się śmieszne, lecz Dirk przekonał się, że odechciało mu się już chichotania.

Pyr otworzył usta. Dirk zastanawiał się, czy Braith próbuje mu coś powiedzieć: być może jakieś ostatnie słowa albo prośba o przebaczenie. On jednak wydał z siebie tylko niski, zdławiony charkot, a potem znowu zaczął pojękiwać.

Jego pałka leżała tuż obok. Dirk podniósł ją i zacisnął dłonie na gałce z twardego drewna, a potem dotknął krótkim nożem na jej drugim końcu klatki piersiowej Pyra w miejscu, gdzie powinno być serce, i wsparł się na niej całym ciężarem, by skrócić męczarnie rannego. Ciężkie ciało łowcy miotało się straszliwie przez krótką chwilę. Dirk wyciągnął nóż z jego piersi i wbił go znowu, a potem jeszcze raz. Pyr nie chciał się jednak uspokoić. Dirk doszedł po chwili do wniosku, że nóż jest za krótki, zdecydował się więc rozwiązać to inaczej. Znalazł tętnicę w miękkim gardle Pyra, przycisnął do niej ostrze bardzo mocno i przebił się przez bladą skórę oraz warstwę tłuszczu. Krew trysnęła obfitym strumieniem, spryskując twarz Dirka. Wypuścił pałkę z rąk i odsunął się pośpiesznie. Pyr znowu zaczął się miotać. Z jego gardła nadal tryskała krew, Dirk zauważył jednak, że każda fontanna jest mniej intensywna od poprzedniej. Po pewnym czasie fontanny zamieniły się w cienki strumyk, który po chwili przestał cieknąć. Znaczna część krwi wsiąkła w popiół i piasek, lecz między Dirkiem i Pyrem i tak uformowała się spora kałuża. Nie miał pojęcia, że w człowieku jest tak wiele krwi, iż starczy jej na prawdziwą kałużę. Dopadły go straszliwe mdłości. Ale Pyr wreszcie znieruchomiał i skomlenie ucichło.

Dirk siedział samotnie, odpoczywając w bladoczerwonym świetle dnia. Było mu straszliwie gorąco, a zarazem bardzo zimno. Wiedział, że powinien zdjąć z trupów jakieś ubrania, żeby się nimi okryć, ale nie potrafił znaleźć na to sił. Stopy bolały go potwornie, a obrzękłe ramię było dwukrotnie grubsze niż zwykle. Nie zasnął, lecz był ledwie przytomny. Przyglądał się Tłustemu Szatanowi, który wznosił się coraz wyżej na niebie, zbliżając się do południa. Otaczające go kręgiem żółte słońca gorzały bolesnym blaskiem. Kilkakrotnie słyszał wycie psa Braithów, a raz również niesamowity zew polującego banshee. Zastanawiał się, czy stworzenie wróci tu, by pożreć go razem z ludźmi, których zabił. Krzyk dobiegał jednak z oddali. Być może był to tylko wytwór jego ogarniętego gorączką umysłu, być może tylko wiatr.

Gdy lepka błonka pokrywająca mu twarz wyschła już, zmieniając się w brązowy pył, a mała kałuża krwi wreszcie zniknęła, Dirk uświadomił sobie, że musi zacząć się ruszać, bo w przeciwnym razie umrze. Zastanawiał się przez dłuższy czas nad perspektywą śmierci. Z jakiegoś powodu wydawało mu się, że to bardzo dobry pomysł, ale nie potrafił się zdecydować na taki krok. Przypomniał sobie o Gwen i poczołgał się do miejsca, gdzie leżało ciało teyna Pyra. Starając się w miarę możliwości ignorować ból, przeszukał jego kieszenie i znalazł szeptoklejnot.

Lód w jego pięści, lód w jego umyśle, wspomnienia obietnic, kłamstw, miłości. Jenny. Moja Guinevere, a on był Lancelotem. Nie mógł jej zawieść. Nie mógł. Ścisnął mocno w dłoni zimną łzę i przelał jej lód w swoją duszę. Potem nakazał sobie wstać.

Od tej chwili wszystko szło już łatwiej. Rozebrał powoli zabitego i wdział jego strój, choć wszystko było dla niego za długie, kurtka z kameleonowej tkaniny została z przodu przecięta promieniem lasera, a do tego Kavalar narobił w portki. Dirk zdjął mu również buty, lecz okazały się one za wąskie na jego krwawiące, pokryte strupami stopy. Musiał zabrać buty Pyrowi, który miał wielkie stopy.

Wspierając się na karabinie laserowym i na pałce Pyra jak na laskach, Dirk powlókł się ciężko w stronę lasu. Zagłębiwszy się kilka metrów pomiędzy drzewa, zatrzymał się i rozejrzał pośpiesznie. Potężny pies szczekał i wył, próbując się uwolnić. Metalowy autolot drżał za każdym szarpnięciem. Dirk widział nagie ciało leżące na ziemi, a za nim wysoki srebrzysty przedmiot, nadal kołyszący się na wietrze. Pyr był niemal niewidoczny. Jego splamiony krwią kombinezon przybrał barwę czarną w brązowe cętki, a gdzieniegdzie ciemnoczerwoną, upodabniając się do ziemi, na której zginął łowca.

Dirk zostawił uwięzionego, szczekającego psa własnemu losowi i oddalił się, utykając, w gąszcz dławców.

Загрузка...