Obudziła się, gdy Marco delikatnie wsuwał w jej dłonie miskę zupy. On i Srebrna rozpalili ognisko. Pomarańczowe płomienie strzelały wysoko, oświetlając liście pobliskich drzew i otaczając obozowisko kręgiem ciepłego blasku. Pokrywa autokuchni lśniła.

— Sam wiem najlepiej, że to niebezpieczne — stwierdził Kung, widząc niedowierzanie w jej oczach. — Lecz jestem na tyle człowiekiem, że mogę powiedzieć — do diabła z tym. Srebrna stoi na warcie pierwsza. Potem ty. Jeszcze trochę pośpij.

— Dzięki. Słuchaj, jeśli chodzi o tę pływającą wyspę…

— Nie wracajmy już do tego. Teraz będziemy lecieć nad lądem.

— Możemy niczego nie znaleźć.

— Oczywiście. Ale czymże jest życie, jeśli nie podróżą do Centrum?

— Bardziej martwią mnie zasilacze, pasów. Myślisz, że wystarczy im mocy?

— Nie wiem. Ale przynajmniej mają wbudowany system zabezpieczający przed upadkiem. Jeśli moc będzie spadać, łagodnie posadzą nas na ziemi.

— Albo na morzu.

— Słusznie. Wiem, co cię niepokoi. Że to wszystko sprawka Kompanii. Tylko po co mieliby to robić?

— Bo mogą.

— Nie rozumiem.

— Wiem. Teoretycznie jesteśmy w stanie zbudować smoki, wyhodować ludzi czy odtworzyć wymarłe gatunki wielorybów, ale nie robimy tego, bo są pewne zasady. Jest to jednak możliwe. Posiadamy wiedzę i umiejętności potrzebne do zbudowania takiego dysku, lecz w znanej przestrzeni nikt nie ośmieliłby się tego zrobić. Tu, poza nią, to co innego.

Marco spojrzał na nią smutnym wzrokiem.

— Srebrna przekonała mnie — mruknął. — Zachowuję się rozsądnie, więc jestem Kungiem. Dobrze, że nie człowiekiem.

Skończyła jeść zupę i położyła się. Czuła sytość i ciepło. Obok Marco zwinął się w kłębek, z czterema mieczami wikingów w dłoniach. Srebrna siedziała nieruchomo na wzgórku. Kin pomyślała, że to uspokajający widok. Dopóki kuchnia działa.


* * *

Nie miała snów.

Srebrna obudziła ją przed północą. Ziewnęła i stękając wstała.

— Wydarzyło się cokolwiek? — mruknęła.

Srebrna zastanowiła się.

— Chyba godzinę temu pohukiwała sowa, pojawiły się też nietoperze. Poza tym całkiem spokojnie.

Shandyjka zaległa na ziemi. Po kilku minutach głośne chrapanie dawało Kin do zrozumienia, że może liczyć wyłącznie na siebie.

Księżyc wisiał wysoko, lecz wciąż płonął na czerwono. Gwiazdy za to świeciły intensywnym blaskiem, który zwykle pojawia się w środku nocy. Ciężka od rosy trawa zaszeleściła pod jej stopami.

Nawet teraz na krawędzi nieba jarzyła się zielonkawa poświata oznaczająca granicę dysku. Obok jej twarzy grasowały ćmy, pachniało tymiankiem.

W pewnej chwili wydawało jej się, że przysnęła stojąc. Księżyc był wciąż wysoko, a zielona linia na — powiedzmy — zachodzie jaśniała słabą poświatą. Po stoku jednak niosły się dźwięki muzyki, najwyraźniej rozbrzmiewające już od jakiegoś czasu.

Wibrujące tony robiły się coraz wyższe, jakby o coś prosiły. Nie sposób było odgadnąć o co, choć Kin wydawało się że o coś, co nigdy nie istniało. Muzyka była czysta.

Resztki ogniska wyglądały jak czerwone oko pomiędzy śpiącymi. Wdrapała się na łagodne zbocze, zostawiając na wilgotnej trawie ciemne ślady. Wyobraziła sobie, że muzyka jest czymś żywym, istotą krążącą po lesie dookoła wzgórza. Powiedziała sobie, że może wrócić w każdej chwili i brnęła dalej.

Na szczycie pagórka, na omszałym kamieniu, siedział ze skrzyżowanymi nogami elf. Pochylał się nad piszczałką, najwyraźniej całkowicie pochłonięty graniem. Jego sylwetka była dobrze widoczna na tle jaśniejszego nieba.

Jakby druga Kin Arad, znajdująca się wewnątrz jej oniemiałego umysłu, biła na alarm. „To jakiś insekt! Nie słuchaj tego! Wygląda jak skrzyżowanie człowieka z chrząszczem! Popatrz na te antenki! To nie uszy!”

Muzyka nagle umilkła.

— Nie… — szepnęła.

Trójkątna główka odwróciła się. Przez moment Kin spoglądała w wąskie, błyszczące oczy, bardziej zielone niż poświata na niebie. Rozległ się syk, tupot stóp na mchu i szelest w gęstwinie. Po chwili wszystko okrył aksamit nocy.


* * *

O świcie wznieśli się ponad drzewa i znów poszybowali ku osi, zostawiając za sobą pokrętne zawirowania mgły.

Słup dymu na horyzoncie tkwił w miejscu niczym boży palec. Był tak gruby, że rzucał cień.

— Nie wiem, co o nim sądzą tubylcy, ale mnie to przeraża — stwierdziła Kin. — Powinniśmy byli unicestwić statek w kosmosie, Marco.

— To ich planeta w nas uderzyła — odburknął tamten. — Oni są za to odpowiedzialni.

Las ustąpił miejsca uprawnym polom, pociętym rzędami stogów. Daleko w dole, jakiś człowiek brnący za pługiem ciągniętym przez woły ukląkł, gdy przeleciał nad nim ich cień. Od granicy pola do grupki chałup pokrytych mchem biegła zakurzona droga, która dalej przechodziła w bród na niewielkiej rzeczce i znikała wśród drzew.

— Nie wyglądał mi na genialnego konstruktora planety, ani nawet na zwykłego technika — stwierdziła Kin.

— Raczej na przerażonego wieśniaka — mruknął Marco.

— Ktoś to jednak zbudował.

Śniadanie zjedli nad brzegiem morza, na szczycie klifu. Marco obserwował je uważnie.

— Kin, gdybyś była twórcą tego świata, jak zrobiłabyś pływy? — spytał po jakimś czasie.

— To proste. Pod spodem dysku trzeba mieć zbiornik z wodą i od czasu do czasu pompować jej trochę.

— Ten przypływ jest cholernie wysoki. Tam na dole są na wpół zatopione drzewa… A ty co wyprawiasz? Coś cię gryzie?

— Owszem. Marzę o miłej, gorącej kąpieli. Z mydłem! O Grenlandii. Mam pasażerów!

Popatrzył na nią nic nie rozumiejąc. Westchnęła.

— Pchły, mój drogi! Bardzo denerwujące pasożyty. W tej chwili mam ochotę zapomnieć o nakazie ochrony wymarłych gatunków i zatłuc je wszystkie. W tym paskudnym skafandrze nie można się nawet porządnie podrapać.

— Też by mi się przydała odrobina higieny — chrząknęła Srebrna.

W końcu Marco zgodził się na przedłużenie postoju, zwłaszcza że Kin zagroziła, iż wyląduje przy pierwszej chałupie wyglądającej na karczmę.

— Zbliżamy się do Germanii. To niezbyt ciekawe miejsce — stwierdziła później Srebrna, gdy lecieli już nad morzem.

— Dlaczego? — spytał Marco.

— To jedno wielkie pole bitwy. Duńczycy idący na południe spotykają Węgrów zmierzających na zachód i Turków podążających we wszystkich kierunkach naraz. Do tego potyczki lokalne. Tutaj wszyscy walczą ze wszystkimi. Przynajmniej tak to wyglądało na Ziemi.

— Czy ktoś dysponował lotnictwem?

— Technika była wtedy pry…

— Żartowałem.

Kin podrapała się i popatrzyła ponuro na dół. Naraz odniosła wrażenie, że widzi łódź przewróconą do góry dnem, dryfującą na falach. Lecieli jednak zbyt szybko, by mogła się jej przyjrzeć. Za to pierwsza dostrzegła wodną rozetę.

Z góry wyglądała jak kwiat o zielonych płatkach z białymi krawędziami, wykwitającymi ponad poziom morza. Schodząc niżej ujrzeli jednak masy wody, co kilka sekund pchane od dołu ku powierzchni, by z hukiem przewalać się dookoła ogromnymi falami.

— Pompa do robienia pływów! — zawołał Marco i pomknął dalej.

Potem przelecieli nad szeroką plażą, przecięli szachownicę pól i lasów, aż wreszcie dotarli do jakiegoś miasta. Małego, sennego, ale miasta.

— Poznaję twierdzę — oznajmił Marco, wskazując na kwadratowy, kamienny budynek sterczący pomiędzy ukośnymi dachami. — Ale co to za drewniana konstrukcja?

— Może to wielki, podgrzewany basen — zaciekawiła się Kin. — Nie patrz tak na mnie, Remianie mieli łaźnie.

— Romanie — sprostowała Srebrna. Marco mruknął coś niewyraźnie i ruszył z kopyta.

— Skąd ten pośpiech? — zdziwiła się Kin.

— Stąd — wskazał na słup dymu. Musiała mu przyznać, że sprawiał wrażenie. Nawet z tej odległości.

— Srebrna twierdzi, że tutejsi są w stanie zachowywać się jak oszalały motłoch. Jak myślisz, do czego są zdolni, gdy zobaczą go na niebie?

Wylądowali w lesie, daleko za miastem, nad brzegiem kryształowo czystego strumienia.

Kiedy tylko stanęli na ziemi, Kin natychmiast zrzuciła skafander i podczas gdy Srebrna rozgrzebywała piasek, wydała autokuchni jedno z najmniej skomplikowanych poleceń. Wypływająca z podajnika gorąca woda wkrótce zapełniła wykopaną dziurę. Zanurzyła się w niej z rozkoszą.

Marco natomiast przemierzył brzeg niespokojnym krokiem i zniknął gdzieś na zalesionym zboczu pagórka. Po chwili zbiegł w pośpiechu.

— Musimy się stąd zabierać! Tam jest droga!

Srebrna spojrzała na Kin, wzruszyła ramionami i poczłapała pod górę. Kiedy wróciła, wyglądała na zamyśloną.

— Wprawdzie wyczuwam odległy, ludzki zapach, ale to zwykły leśny trakt, nic więcej. Do tego zarośnięty.

Spojrzały na Marco.

— Używają go ludzie — powiedział. — Mogą mieć broń.

— Co najwyżej topory — stwierdziła Kin. — Poza tym chronią nas przesądy. Na Kung są lasy, prawda?

— Chyba tak.

— No to jak zachowa się prosty Kung, który spotka w lesie przerażające stworzenia?

— Rzuci się na nie i zaszlachtuje.

Przygryzła wargę.

— Zapewne tak. Ale ludzie są inni, tak że nie martw się.

Kazała kuchni wyprodukować mydło a potem zrobiła pranie. Srebrna natomiast powędrowała w dół strumienia, gdzie z rozkoszą zagłębiła się w lodowatym nurcie. Marco odpoczywał, mocząc w wodzie szerokie stopy.

Nagle coś się w niej poruszyło. Syknął ostro, skoczył do góry i już stał gotowy do walki. Kin spojrzała z szeroko otwartymi oczyma, potem wyciągnęła rękę i chwyciła małą, żółtą żabkę.

Pokazała mu ją bez słowa. Zaczerwienił się. Kin nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem. Popatrzył na nią, przeniósł wzrok na obojętne stworzenie, zasyczał wściekle, po czym odwrócił się i powlókł piaszczystą mierzeją.

Kin pomyślała, że zachowała się nieuprzejmie. Kungowie nie mieli poczucia humoru, nawet ci wychowani na Ziemi. Wypuściła żabę i zagłębiła się w strumieniu.

W tym miejscu złotobrązowa rzeczka płynęła leniwie, zaś na jej powierzchni kołysały się lilie. Gdy zanurkowała, ujrzała jakiegoś chrząszcza, zamaszyście wiosłującego i umykającego przed jej ciałem. Wpłynęła pod żółtawe kwiaty, delikatnie poruszając dłońmi i stopami. Popatrzyła na rogate ślimaki i maleńkie rybki przemykające w podcieniach wodorostów niczym jaskółki wśród katedr.

Wynurzyła się pomiędzy kwiatami, otoczona woalem z pęcherzyków powietrza. Strząsnęła wodę z włosów…

Łucznicy byli wyćwiczeni znakomicie. Spojrzała na rząd zastygłych grotów i natychmiast doszła do wniosku, że lepiej nie nurkować. Wprawdzie pod wodą perspektywa zmienia się, ale i tak mogli ją trafić.

Było ich ośmiu, ubranych byle jak, w przypadkowe fragmenty zbroi i kolczug. Spod dopasowanych hełmów łypały na nią nieruchome, niebieskie oczy. Ani jeden nie mrugnął.

W uchu zatrzeszczał słaby głos.

— …i nie zrób jakiegoś głupstwa. Zbyt duże ryzyko. Musimy załatwić to delikatnie.

Rozejrzała się powoli. W dole strumienia dostrzegła jedynie kępy trawy i gęste krzewy.

— To miłe, że używasz liczby mnogiej — powiedziała głośno.

— Po prostu nie gap się zbytnio na ten wielki krzak z czerwonymi kwiatkami — ciągnął Marco.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, jakiś mężczyzna rozepchnął łuczników, stanął na przedzie i uśmiechnął się do niej.

Był niski, szeroki jak ściana, i nawet jego skóra miała kolor cegły. Na twarz opadała mu strzecha włosów tak samo jasnych jak wąsy, zaś oczy lśniły blaskiem, który uświadomił jej, że inteligencja niekoniecznie zaczyna się wraz z nastaniem rewolucji przemysłowej.

Nosił wysokie sztylpy, przepasaną tunikę opadającą do kolan i czerwoną pelerynę. Ubranie wyglądało tak, jakby w nim sypiał. Kościstą dłoń opierał na rękojeści na wpół wysuniętego miecza.

Kin odwzajemniła uśmiech.

Mężczyzna jednak zakończył wzajemne przymilanie się, ukląkł i wyciągnął rękę. Pierścienie na brudnych palcach błysnęły tak, jakby chciały dać do zrozumienia, że kiedyś należały do kogoś innego.

Przyjęła dłoń z takim wdziękiem, na jaki tylko było ją stać, i wdrapała się na brzeg. Pozostali mężczyźni jęknęli. Obdarzyła ich uśmiechem tak promiennym, że aż cofnęli się z niepokojem w oczach. Strąciła z włosów kwiat lilii.

Przywódca o ceglastej twarzy obrzucił ją taksującym spojrzeniem i powiedział coś, co wywołało ogólny rechot.

— Włącz odbiornik — zabrzęczało jej w uchu. — Jeśli mówi po łacinie, może Srebrna przetłumaczy.

— Tego nie musi tłumaczyć — odparła, racząc patrzących uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów. Ceglasta Twarz skinął głową i jeden z mężczyzn pośpiesznie usunął się z jej drogi.

Wokół autokuchni stało ich trzech. Dwaj nosili ciężkie, szare habity, zaś trzeci, dużo młodszy, ubrany był w coś jaskrawego i najwyraźniej niepraktycznego. Gdy podeszła, odsunęli się od maszyny z minami winowajców. Młodzieniec coś powiedział, po czym wyjął zza pazuchy jakiś amulet i na sztywnych nogach ruszył ku niej, trzymając go przed sobą niczym broń. Jego oczy błyszczały, czoło miał zroszone potem.

Stanął przed nią, patrząc nieruchomo przed siebie. Wyczuła, że pozostali na coś czekają.

Wyciągnęła dłoń i delikatnie ujęła amulet.

Od strony odzianych w habity dobiegło ją westchnienie. Z tyłu Ceglasta Twarz wybuchnął gwałtownym śmiechem. Młodzian wciąż gapił się na nią, bezgłośnie poruszając wargami. Uprzejmym wzrokiem spojrzała na przedmiot w jej rękach. Był to drewniany krzyżyk z czymś, co w pierwszej chwili wzięła za sylwetkę akrobaty. Po chwili zwróciła amulet równie delikatnie. Tamten chwycił go, rozejrzał się po polanie i pognał w górę zbocza, w stronę traktu.

Kiedy dwaj pozostali zaczęli podążać za nim, zobaczyła wreszcie, co robili. W otworze autokuchni tkwił miecz.

— Oni psują kuchnię — syknęła.

— W porządku. Gdy zawołam „padnij”, to padaj. Padnij!

Coś przeleciało ponad jej głową i uderzyło jednego między oczy. Ten westchnął tylko i runął jak długi.

— Cape illud, fracturor — usłyszała zadowolony głos w uchu. Ceglasta Twarz natychmiast chwycił ją mocno za nadgarstek i pociągnął w kierunku stoku. Łucznicy ruszyli za nim, rzucając w las wystraszone spojrzenia.

— Co to było? — spytała, gdy szarpano ją do góry. Igły z sosen kłuły ją w stopy.

— Srebrna rzuciła kamieniem — odparł Marco, zaś słuchawka zdradziła strach w jego głosie. Spojrzała na autokuchnię, swój skafander i ciało mężczyzny.

— Teraz niewiele możemy zrobić — powiedział Kung pojednawczo. — Ale ich broń jest raczej śmiechu warta, a sytuacja nie tak jeszcze dramatyczna, by interweniować.

— Hm?

— Nie myśl sobie, że kieruję się czymkolwiek innym niż inteligencją i rozsądkiem.

— Dobrze, Marco.

— Teraz Srebrna chce ci coś powiedzieć.

W słuchawce rozległ się chrzęst.

— Wzięli cię za jakiegoś wodnego ducha — powiedziała Shandyjka. — Najwyraźniej to typowi przedstawiciele tutejszej społeczności. Kiedy pokazali ci tę figurkę Christosa, chyba lepiej było wrzasnąć. Teraz radzę się czymś okryć, mają tu, jak sądzę, absolutny zakaz nagości.

Na drodze czekało więcej uzbrojonych mężczyzn oraz kolejni odziani w habity. Ceglasta Twarz wskoczył na czekającego konia, po czym bez słowa podniósł Kin i posadził sobie za plecami. Zaraz też przestał się nią interesować i wydał krótką komendę. Oddział ruszył.

— Nie rozpaczaj — znów odezwała się Srebrna.

— Nie rozpaczam — odpowiedziała głośno. — Po prostu zaczynam się złościć.

— Jesteśmy na polanie. Marco cuci ogłuszonego kapłana — nagle rozległ się gromki okrzyk. — Kin?

— Wciąż tu jestem — odparła.

Ksiądz jadący obok Ceglastej Twarzy, okryty płaszczem obszytym futrem, wydawał się być kimś ważnym. Kipiał z wściekłości.

— To jest doskonała okazja — powiedziała Srebrna. — Mam nadzieję, że wkrótce dowiemy się o nich czegoś więcej. Jeśli znajdziesz się w kłopotach, możesz oczywiście nawiązać stosunki seksualne ze swym zdobywcą. Oni nazywają go Lothar.

Ten w płaszczu ciągle coś wrzeszczał i pokazywał na drogę za nimi, od czasu do czasu posyłając Kin jadowite spojrzenia. Lothar odpowiadał mu od niechcenia i monosylabicznie. W pewnej chwili złapał kapłana za sutannę, niemal ściągając go z siodła, po czym warknął i splunął daleko. Ksiądz zbladł ze złości. Albo ze strachu.

— To jest wyjątkowo interesujące — oznajmiła Srebrna. Kin wydawało się, że w tle usłyszała piskliwy bełkot po łacinie.

— Czy bardzo zniszczyli kuchnię? — zapytała.

— Nie. Możemy ją naprawić. Centymetr w prawo i ostrze trafiłoby w kabel 5000 kV. Marco! Postaraj się, żeby znowu nie zemdlał.

Oddział wydostał się z lasu i podążył, według oceny Kin, w kierunku osi. Jechali pomiędzy pasmami niedbale uprawionej ziemi i wrzosowiskami.

Na niebie wciąż widać było słup dymu, choć jego szczyt postrzępiły już wiatry.

Wkrótce napotkali grupę idącą z przeciwka. Gdy tamci dostrzegli bandę Lothara, rozpierzchli się, lecz i tak jeden został pojmany i przyprowadzony przed oblicze herszta. Wijąc się zaczął odpowiadać na zadawane mu pytania.

— Srebrna — odezwała się Kin. — Jak powiedzieć „jest mi piekielnie zimno”?

Gdy Shandyjka przetłumaczyła, klepnęła swego zdobywcę w ramię i powtórzyła, najlepiej jak umiała.

Tamten odwrócił się w siodle, popatrzył w osłupieniu, po czym odpiął wielką broszę spinającą płaszcz. Kin owinęła się ciężkim, cuchnącym materiałem. Ważny kapłan powiedział coś ledwie słyszalnym głosem.

— On mówi, że wkrótce was oboje ogrzeje piekielny ogień — zamruczała usłużnie Srebrna.

— Wspaniale. Jestem tu dopiero kilka godzin, a już zdobyłam przyjaciół.

— Słuchaj uważnie. W twoim oddziale jadą kapłani religii Christosa-Stwórcy. Oni podążają ku słupowi dymu wierząc, że jest to znak jego powrotu. Z kolei Lothar to niezbyt ważny szlachetka, w którego linię genealogiczną zaplątało się kilku rzezimieszków, sam na pół etatu parający się rozbojem. Według naszego informatora jest synem Saitana.

— Ten Saitan ma wielu krewnych w tych rejonach — mruknęła Kin.

— To dziwna religia. Każdy jest zły, dopóki nie udowodni, że jest święty. Informator twierdzi, że księża i Lothar spotkali się po drodze i połączyli ku wspólnej korzyści i dla ochrony. Ten związek może się jednak rozpaść w każdej chwili.

— Chcesz powiedzieć, że Bóg Lothara wraca, a on nie myśli o niczym innym niż o grabieży?

— Prawdopodobnie również o gwałtach i morderstwach. Noc spędzicie w świętym domu, wtedy też spróbujemy cię uwolnić. Teraz wyłączam się, bo trzeba opatrzyć rannego człowieka. Jedno co mogę powiedzieć o tych Christerach, to że są odważni. On uderzył Marco. Wyobrażasz sobie rezultat?

— Nie żyje?

— Przekonałam Marco, że bardziej przyda nam się żywy. Połamał mu tylko ręce.

Wczesnym wieczorem dotarli do miasteczka składającego się z niskich domków otaczających budowlę, którą Srebrna zidentyfikowała jako miejsce kultu. Błotniste ulice pełne były ludzi i drewnianych wozów. Oddział mógł posuwać się do przodu tylko dzięki temu, że ludzie Lothara torowali mu drogę płaskimi, a czasem ostrymi uderzeniami mieczy.

Wokół świętych budynków zebrał się hałaśliwy tłum, przyodziany przeważnie szaro lub pobożnie. Ważnego kapłana witano radośnie, nawet fanatycznie. Oczekujący pomogli mu zsiąść z konia. Lothar obserwował wszystko beznamiętnym wzrokiem. Rozglądając się dookoła Kin spostrzegła, że jego ludzie powyjmowali łuki, wmieszali się w tłum i od czasu do czasu spoglądali w niebo.

Kapłan, określony przez Srebrną jako Otto, przemówił ostro do jakiegoś pobożnego człowieka. Tamten gdzieś pobiegł i po kilku minutach przyprowadził, idąc w pewnym oddaleniu, kogoś, kto musiał być jeszcze bardziej świątobliwy, jako że tłum rozstępował się przed nim.

Był otyły i miał zaczerwienione oczy, jakby od dawna nie spał. Na zwykłej sutannie nosił czerwony płaszcz wyszywany złotą nicią, teraz poczerniałą od brudu. Z ponurym wyrazem twarzy wysłuchał opowieści Ottona, po czym podszedł do konia Lothara i popatrzył na Kin. Po chwili wyciągnął rękę i uszczypnął ją w udo.

Ze względu na okoliczności postanowiła nie reagować.


* * *

Lothar natomiast zsiadł z konia i z ręką na sercu przyklęknął przed kapłanem na jedno kolano. Zaczął coś opowiadać głosem, który przypominał gadanie domokrążcy. Wywołała Srebrną.

— Nie bardzo mogę ci pomóc — odparła tamta. — Łacina jest językiem od uroczystości, takim religijnym uniwersalnym. On natomiast mówi, jak sądzę, jakimś starogermańskim. Ten grubas to zapewne miejscowy biskup, a całe przedstawienie to sąd. Mają chyba rozstrzygnąć, czy Lothar cię zatrzyma, czy będzie musiał oddać.

— A co z waszą odsieczą? Wiesz, to czekanie, aż któreś z przyjaciół spadnie z nieba z laserem w dłoni, jest nieco nużące.

— Miałam zamiar użyć twojego ogłuszacza, ale nie było go w skafandrze. Pewnie wypadł na tej pływającej wyspie. Plan „B” też się raczej nie uda. Marco chciał nadlecieć z dwoma pasami i zabrać cię do góry, ale ci łucznicy ciągle obserwują niebo. Może to z powodu smoków?

— W takim razie, jaki jest plan „C”?

Srebrna westchnęła.

— Marco zamierza wylądować i wyrżnąć wszystko, co się rusza.

— To dobry plan — stwierdziła Kin.

— On jest zupełnym wariatem. Wikingowie mieli takie określenie „demon walki”. Jakby wymyślone dla niego.

Lothar zakończył przemowę. Biskup popatrzył na niego, po czym przeniósł wzrok na Kin. Skinął jej dłonią.

Zsunęła się z siodła. Kiedy stanęła na ziemi, płaszcz trochę się ześlizgnął. Tłum ogarnęło poruszenie. Kapłan kiwnął głową, by poszła za nim i ruszył przed siebie chwiejnym krokiem. Milcząca gawiedź zamknęła się z tyłu.

Weszli na udeptany dziedziniec pomiędzy świętymi budynkami, pełen długich cieni rzucanych przez zachodzące słońce. W zadaszonej części podwórza Kin dostrzegła kraty.

— Chcą mnie zamknąć, Srebrna — syknęła. — Gdzie jesteście, do diabła?

— Na zalesionym wzgórzu za miastem. Kraty nie wyglądają na zbyt grube, ale według nich są na tyle mocne, by nie zostawiać straży.

— Srebrna, jakim cudem ty je widzisz?

— Marco jest w tłumie za tobą i jest ze mną w kontakcie. Ale nie szukaj go.

Biskup zatrzymał się przy środkowej celi i otworzył ją. Gdy Kin stanęła, poczuła na plecach delikatne szturchnięcie miecza. Weszła.

Pomieszczenie było prymitywne, ale duże. Rzekomo wątłe kraty miały po piętnaście centymetrów średnicy. Co oni normalnie tu trzymali, że musiały być aż tak grube?

Gdy usiadła na podłodze, odeszli. Po chwili z dziedzińca zniknęli ostatni gapowicze. Pozostało jedynie kilku rozstawionych w zakamarkach łuczników, wciąż obserwujących niebo. Jakiś mężczyzna przyniósł jej miskę z odpadkami, którą rzucił na ziemię i umknął.

Rozbłysły gwiazdy. Z oddali dochodziły krzyki i turkot wozów.

— Srebrna? — odezwała się płaczliwym głosem.

Nastała przerażająca chwila ciszy.

— Ach, Kin. Teraz mam już więcej informacji. Jeszcze nie ustalono, co z tobą zrobić. Natomiast twój przyjaciel Lothar uchronił cię od natychmiastowej egzekucji. Dowiedziałam się też trochę o sytuacji na dysku. Chcesz to usłyszeć? I tak nie zabierzemy cię przed zapadnięciem całkowitych ciemności. Wątpię, by ci strzelcy mieli lepszy wzrok niż Marco.

— No to mów, zabaw mnie trochę — powiedziała Kin, krzywiąc się nad miską z jedzeniem. Pomyślała, że może się od niego rozchorować. Zresztą wyglądało tak, jakby już komuś się to przydarzyło.

— To wyjątkowo interesujące — zaczęła Srebrna. — Miejscowa ludność jest przekonana, że nadszedł czas powrotu Christosa lub końca ich świata, albo jednego i drugiego naraz. Zwiastunem tego jest wielki ogień, czyli nasz statek, i znaki na niebie. Połowa miasta to śpieszący na sąd, druga połowa to uciekający przed nim.

Kin wsłuchała się w krzyki na zewnątrz.

— Dlaczego uciekają? — zapytała.

— Bóg traktuje ich bardzo wybiórczo.

— Skąd się tego wszystkiego dowiedziałaś?

Nastąpiła cisza. Srebrna odezwała się dopiero po chwili.

— Obiecaj mi, że jak wrócimy, nikomu nie zdradzisz sposobu zbierania informacji, który, hm, wynaleźliśmy. Wolę uniknąć nieprzyjemności ze strony Międzyplanetarnego Komitetu Do Spraw Metod Badań Antropologicznych.

— Będę milczeć jak grób.

— Marco chwyta odpowiedni obiekt, przylatuje z nim tutaj i maltretuje tak długo, aż się wszystkiego dowiem.

Kin uśmiechnęła się.

— Nie jest to rysowanie kółek na piasku, prawda?

— Za to o wiele skuteczniejsze.

Nagle przy wejściu na dziedziniec powstało zamieszanie. W półmroku Kin dostrzegła zbliżającą się grupę mężczyzn, otaczających podskakującą, wysoką na trzy metry sylwetkę. Wtem dziwny kształt wyprostował się i rozpostarł ogromne skrzydła. Jeden z eskortujących natychmiast skoczył do przodu, po czym wysoka postać jęknęła i skuliła się. Uczepiona krat Kin dostrzegła łuski i klatkę piersiową umięśnioną jak beczka.

Odskoczyła, gdy otworzono drzwi sąsiedniej klatki i wepchnięto do niej tajemnicze stworzenie. Ujrzała głowę z krótkimi rogami i jasne, zielone oczy, które zwęziły się na jej widok.

Drzwi zamknięto z hukiem i eskorta szybko odeszła. Więzień warknął, zatrząsł kratami, po czym poczłapał w kąt i usiadł z ramionami owiniętymi wokół kolan.

Gdy mężczyźni wrócili, tym razem prowadzili coś małego i szamoczącego się. Rozpoznała istotę, którą widziała na szczycie pagórka — mieszaninę człowieka, zwierzęcia i owada. Szarpała się wściekle, przenikliwie gwiżdżąc. Jeden ze strażników puścił ją, by otworzyć drzwi celi, a wówczas ta wrzeszcząc rozorała mu pazurami pierś. Kiedy strażnik upadł, przekręciła się, rąbnęła drugiego w żołądek małym kopytkiem i zatopiła zęby w ramieniu trzeciego, zanim pozostali zdołali ją unieruchomić.

Raniony w pierś wstał bez słowa i uderzył ją. Rozległ się trzask, jakby ktoś miażdżył chrabąszcza. Poleciała na słomę w celi i znieruchomiała.

Tym razem mężczyźni nie opuścili już dziedzińca. Po chwili wartownik rozpalił ognisko. Kin wezwała Srebrną.

— Zostają tu — jęknęła. — Jest ich teraz dziesięciu. Marco nigdy się tu nie dostanie!

— Oni chyba pilnują twego przyjaciela z sąsiedniej klatki — odparła Srebrna. — Marco ma już plan, a właściwie dwa. Jeśli pierwszy się nie uda, proponuje wysadzić autokuchnię.

Kin zastanowiła się.

— To by nas wszystkich zabiło — stwierdziła. — Zostałby tylko krater szeroki na kilometr.

— Dokładnie, ale my byśmy wygrali.

Nigdy nie było wojny pomiędzy ludźmi i Kungami, jedynie kilka starych incydentów, przezornie puszczonych w niepamięć. Kungowie nie znali takich pojęć jak podbój, litość, jeńcy czy zasady walki. Marco był wprawdzie przesiąknięty ludzkimi ideami, ale…

— Mówi to poważnie?

— Przypuszczam, że jest śmiertelnie przerażony.

Wielki stwór wciąż ją obserwował. Kin niemal czuła w ciemności wzrok płonących, zielonych oczu.

— Ale ja mam własny plan — oznajmiła Srebrna.

— Wspaniale, uwielbiam wysłuchiwanie planów.

— Ułożyłam przemowę. Kiedy następnym razem kapłan zbliży się do ciebie, wyrecytujesz ją. Otóż jesteś etiopską księżniczką, podróżującą samotnie, gdyż twoją eskortę zaatakowali bandyci. Zażądaj, by cię natychmiast wypuszczono. Tak na marginesie, to jesteś też głęboko wierzącą Christerką, tak samo jak twój ojciec. Gdy ten z kolei dowie się, jak cię tutaj traktują, jego gniew może przybrać bardzo nieprzyjemną formę fizycznej przemocy.

— Wygląda to na zbyt naciągane — stwierdziła Kin. Wciąż patrzyła na olbrzyma z sąsiedniej celi. Trzy metry wzrostu. Co on miał zamiast kości stóp?

— KIN ARAD — odezwał się nagle.

Wytrzeszczyła oczy. Obok nie poruszyło się nic. Stwór nadal opierał się o kraty i spoglądał na nią. Kiedy znów zabrał głos, odniosła wrażenie, choć po ciemku nie była tego pewna, że ruch jego warg niezbyt zgadza się ze słyszanymi dźwiękami. Jakby niepoprawny dubbing.

— Jestem Kin Arad — odpowiedziała.

— JAKIE JEST TWOJE DOMINIUM? — spytał nieznajomy w płynnym uniwersalnym.

— Nie wiem, co to znaczy.

— JA JESTEM SPHANDOR Z DOMINIUM ALGIE-RAP. NIE MOGĘ ROZPOZNAĆ TWOJEGO DOMINIUM ANI MIEJSCA.

— Wydaje mi się, że mówi po shandyjsku — powiedziała Srebrna.

— POWIEDZ, CZY JESTEŚMY TOWARZYSZAMI NIEDOLI?

— Słyszę to w uniwersalnym — stwierdziła Kin. — To chyba jakaś bezpośrednia stymulacja mózgu. Jego usta nie poruszają się prawidłowo.

— PRZESTAŃ MAMROTAĆ. MYŚLISZ, ŻE NIE WIEM O ISTOTACH, DO KTÓRYCH MÓWISZ, UŻYWAJĄC MOCY PIORUNA? O TYM MYŚLĄCYM NIEDŹWIEDZIU I WYPROSTOWANEJ ŻABIE Z CZTEREMA RĘKAMI? I MECHANICZNYM URZĄDZENIU, KTÓRE WYTWARZA POŻYWIENIE W SPOSÓB PRZEKRACZAJĄCY MOŻLIWOŚCI HUICTIIGRARAS?

— Czy ty czytasz w moich myślach?

— OCZYWIŚCIE, GŁUPIA SUKO. LECZ JEST TO TRUDNE. JESTEŚ Z TEGO ŚWIATA I JEDNOCZEŚNIE NIE JESTEŚ. NIE NALEŻYSZ TEŻ DO STOWARZYSZENIA POTĘPIONYCH, CHOĆ MODLĄCY SIĘ UWIĘZILI CIĘ.

— Niech mówi — mruknęła Srebrna.

— Christerowie uważają mnie za wodnego elfa — powiedziała.

— ELFY NIE UMIEJĄ MÓWIĆ I JAK WSZYSCY WIEDZĄ, MAJĄ NISKI POZIOM INTELIGENCJI. TEN TUTAJ TEŻ.

Sphandor rozciągnął się i paznokciem u stopy uderzył stworzonko, które jęknęło żałośnie.

— Jest ranny — powiedziała Kin. — Czy możemy mu pomóc?

— PO CO? ON SAM NIE BARDZO WIE, ŻE ŻYJE. ELFY I MUCHY TO PRAWIE TO SAMO. TY UWAŻASZ, ŻE PIĘKNIE GRAJĄ, ALE ICH MUZYKA JEST JAK CYKANIE ŚWIERSZCZY — BEZMYŚLNA. — DOMYŚLAM SIĘ, ŻE TY MASZ COŚ WSPÓLNEGO Z EKSPLOZJĄ, KTÓRA STRĄCIŁA MNIE Z POWIETRZA TRZY DNI TEMU.

— Och, tak — pośpieszyła Kin. — Widzisz, mieliśmy latający rydwan, który…

— GWIAZDOLOT O MASIE TRZECH TYSIĘCY TON — zgodził się Sphandor. — UDERZAJĄCY Z PRĘDKOŚCIĄ 640 KILOMETRÓW NA GODZINĘ.

— Czy ty rozumiesz, co te słowa znaczą?

— NIE. BYŁY NA SAMYM WIERZCHU TWOJEGO UMYSŁU. FALA UDERZENIOWA STRĄCIŁA MNIE I WPADŁEM W RĘCE JAKICHŚ CHRISTERÓW. OCKNĄŁEM SIĘ ZWIĄZANY I NIE MOGŁEM ODLECIEĆ. GDYBYM BYŁ WOLNY, POWYRYWAŁBYM IM USZY.

Na pewno został wyhodowany, pomyślała. Takie coś nie mogło być efektem naturalnej ewolucji. Jeśli jego skrzydła były sprawne, musiał mieć kości jak u ptaka i być bardzo lekki. Chciałaby zadać mu parę pytań, ale to później.

— Chcę stąd uciec — powiedziała. — Srebrna? — w słuchawce panowała cisza.

— JA RÓWNIEŻ. NIESTETY, JEST TO NIEMOŻLIWE. JUTRO BĘDZIEMY SĄDZENI PRZEZ BISKUPA. Z PEWNOŚCIĄ CZEKA MNIE EGZEKUCJA.

— Będą tracić czas na sądy, kiedy wiedzą, że ich bóg przybywa?

— TO NAJLEPSZY MOMENT, ŻEBY DOPILNOWAĆ TEGO, CO UWAŻAJĄ ZA JEGO INTERES, KIN ARAD.

— Za co cię zabiją?

— JA JESTEM SPHANDOR! ZSYŁAM ARTRETYZM, BÓLE KOŚCI I ZIMNICE SZYI. RZUCAM ZŁE UROKI NA PLONY I POWODUJĘ PORONIENIA U KRÓW. MÓWIĄ TEŻ, ŻE ZATRUWAM STRUMIENIE I CISKAM KULISTYMI PIORUNAMI.

— Robisz to wszystko?

— TAK SĄDZĘ. A PRZYNAJMNIEJ STARAM SIĘ.

Kin spojrzała w kierunku ogniska. Mężczyźni porozchodzili się i widziała jedynie ciemne kształty na tle ostatnich przebłysków zachodzącego słońca. Obserwowali niebo.

— MYŚLĄ, ŻE MOI BRACIA BĘDĄ CHCIELI MNIE WYRATOWAĆ — stwierdził Sphandor. — MAŁE SZANSE.

Na dziedziniec wszedł duchowny niosąc tacę z jedzeniem. Kin spojrzała na niego bezwiednie.

Jeden ze strażników podszedł i wziął kolację. Gdy kapłan stanął zwrócony do niej plecami, nagle ujrzała, jak wartownik sztywnieje, wypuszcza z rąk miskę i osuwa się na ziemię. Spod sutanny wynurzyła się trzecia ręka, trzymająca miecz.

Kilku podbiegło, słysząc zagniewany głos księdza i otoczyli leżącego.

Wtem zakotłowało się.

Dwóch mężczyzn fiknęło do tyłu, zaś dwóch następnych, próbujących uciekać, runęło jednocześnie na ziemię z nożami w plecach.

Chichocząc jak hiena Marco runął z gołymi rękami na pozostałych. Wykorzystując zaskoczenie, w ciągu kilku sekund jego kungijskie digitsju dokonało koszmarnego spustoszenia, Strzały łuczników śmigały dookoła. Sphandor zarechotał.

Z okrzykiem bojowym Kungów na ustach, Marco ruszył na najbliższego strzelca. Jego ciało lśniło w płomieniach. Jęknęła cięciwa i strzała utkwiła głęboko w piersi. Kung zachwiał się, ale nadal parł do przodu. Łucznik wciąż gapił się bezmyślnie, gdy dwie dłonie chwyciły go za gardło, a dwie inne uniosły w górę i zgięły w pół, gruchocząc mu kości.

Pozostali przy życiu jak jeden mąż rzucili swoją broń i w popłochu pognali do wyjścia.

— Marco! — wrzasnęła Kin. — Klucze! Znajdź klucze!

Tamten popatrzył na nią bezmyślnie i podniósł głowę do góry. Z ciemności opadło na ziemię białe cielsko, ciągnące za sobą znajomy kształt autokuchni.

Srebrna wylądowała z niezwykłą lekkością. Marco wyrwał z piersi strzałę i spojrzał na nią tępym wzrokiem.

— SPRYTNE — odezwał się zaciekawiony Sphandor.

Shandyjka przyjrzała się celom.

— Nie lubię niszczyć czyjejś własności — stwierdziła — ale szybkość jest teraz szalenie istotna.

Cofnęła się kilka kroków i z rozpędu naparła na kraty.

Kiedy Kin przeskakiwała żelazne resztki, Shandyjka ruchem głowy wskazała na Sphandora.

— A co z tym? — spytała.

— BŁAGAM — odezwał się tamten.

— Wypuść go — powiedziała Kin, łapiąc skafander i zapinając pas. — Byłoby cudownie, gdyby w tej chwili rozsiał wokół morowe powietrze, czy cokolwiek on tam rozsiewa.

— Robi coś takiego? — zdziwiła się Srebrna. — Starożytni uważali, że to demony roznoszą choroby.

— Ten jest jak ruchoma strefa nieszczęść — mruknęła Kin.

— No to chyba wypuszczenie go nie jest zbyt rozsądne.

— Może nam wiele powiedzieć. Jeśli masz skrupuły, to pamiętaj, że Marco właśnie zatłukł pół tuzina ludzi, a ty brałaś udział w maltretowaniu obiektów.

Srebrna zastanowiła się.

— To prawda — odparła i rozerwała kraty jednym ciosem. — Skoro już nas uznano za złych, bądźmy nimi.

Marco zrobił krok naprzód i z dwoma nożami gotowymi do rzutu czekał, aż potwór wylezie przez dziurę. Wokół jego rany rozlała się różowa plama. Czy ulżyłoby to martwemu łucznikowi, gdyby wiedział, że podczas bitewnej furii organy Kunga są praktycznie skąpane w regenerujących je enzymach? Widok walczącego byłby dla ziemianina ciężki do zniesienia, zwłaszcza że jego ranne ciało zrasta się niczym rozgrzany wosk.

— Nie ufam tej kreaturze. Zwiąż go.

Srebrna szybkim ruchem chwyciła Sphandora za ogon, drugą ręką odwiązując trochę liny i robiąc supeł wokół jego szyi. Stwór zaskrzeczał jękliwie.

— GDZIE TY JESTEŚ, SOIGNATORIE, UNSORE, DILAPIDATORE… — zaczął.

— Zamknij się — poradził mu Marco, biorąc od Srebrnej drugi koniec kabla. — Wszyscy gotowi? Ci ludzie niedługo zapanują nad swoim strachem.

Szybko wzbili się do góry. Marco zawisł pięćdziesiąt metrów nad ziemią i spojrzał w dół na potwora, który był teraz wysokim cieniem, oświetlonym blaskiem księżyca. Stworzenie rozpostarło skrzydła.

— ŻEBY POLECIEĆ POTRZEBUJĘ ROZBIEGU.

Marco huśtał się w powietrzu, podczas gdy tamten gnał przez dziedziniec, bijąc skrzydłami. W połowie drogi machnął tak silnie, że wzbił tuman kurzu, po czym tłukąc zamaszyście zawisł przez chwilę nad ziemią, aż wreszcie wzniósł się ciężko jak gigantyczna czapla.

Gdy po stu metrach zrównał się z nimi, złapał kawał liny w swe szpony.

— ŻEGNAJCIE, GŁUPCY! — huknął i szarpnął. Na jego twarzy pojawił się jednak wyraz głębokiej konsternacji.

Marco wciąż wisiał nieruchomo na pełnej mocy stabilizatorów. Gdy zwijał linę, nie ruszyłaby go żadna ilość szamoczących się skrzydeł. Kiedy wreszcie rogaty łeb znalazł się zaledwie kilka metrów od niego, szepnął.

— Podobno czytasz w myślach…

— TYLKO W TYCH NA WIERZCHU, PROSZĘ PANA.

— No to przeczytaj moje.

Po sekundzie twarz Spharidora zmieniła się w maskę przerażenia.

Z potworem na linie poruszali się powoli, gdyż jego wielkie skrzydła działały jak hamulce. On sam trzymał pętlę w obu łapach i szybując chwiejnie z tyłu obrzucał ich na przemian błaganiami i przekleństwami.

Dym przestał już dominować nad niebem. Teraz sam nim był. Wiatry w wyższych warstwach atmosfery rozdmuchały go na kształt poszarpanego grzyba.

Nie licząc dobiegającego z tyłu bełkotu, lecieli w milczeniu. Marco był nieco wysunięty. W końcu radio Kin zaszumiało.

— Tu Srebrna. Nadaję jedynie na fali twojego skafandra. Czy chciałabyś coś powiedzieć? Jeśli przesuniesz gałkę na pozycję cztery, Marco nie usłyszy.

— Słuchaj, on ich zarżnął! Nie mieli żadnej szansy!

Srebrna mruknęła coś niezrozumiale.

— Mieli przewagę dziesięć do jednego.

— Ale nie oczekiwali Kunga, do cholery! — cisnęły się jej na usta długo powstrzymywane słowa. — On się bawił! Widziałaś go, zabił nawet tych, którzy uciekali, rzucił… zawinili mu tym, że znajdowali się na jego drodze. To było całkowicie nieludz… — słowo uwięzło jej w gardle.

— Właśnie — dokończyła Srebrna.

Kin pomyślała o pierwszym spotkaniu z Kungami. Już wcześniej ludzkość nawiązała kontakt z Shandami, którzy z wyjątkiem swojej Gry nie mieli pojęcia o wojnie i patrzyli na krwawą historię człowieka z niekłamanym przerażeniem. Pierwszy lądujący na Kung statek nie miał na pokładzie żadnej broni.

Pięć ofiar przekonało ludzi, że w skali galaktyki byli rasą łagodną i miłującą pokój. Być może warto było poświęcić tę piątkę.

— Wszyscy myślimy, że rozumiemy się nawzajem — Kin usłyszała smętny głos Srebrnej. — Jemy razem, handlujemy ze sobą, wielu z nas jest dumnych, że ma przyjaciół wśród Obcych. Jednak to wszystko jest możliwe tylko dlatego, że tak naprawdę to nie jesteśmy w stanie zrozumieć innych. Studiowałaś historię Ziemi. Czy potrafiłabyś pojąć zachowanie japońskiego wojownika sprzed tysiąca lat? A on jest twoim bliźniakiem w porównaniu z Kungiem czy ze mną. Tak łatwo nadużywamy słowa „kosmopolici”, które oznacza jedynie galaktycznych turystów, potrafiących dogadać się powierzchownie. My się nie rozumiemy. Nie jesteśmy w stanie pojąć wzajemnej odmienności. Pochodzimy z różnych światów, przyciągały nas inne planety, wychowały inne promienie i ewolucja.

— Jeśli ta kreatura przywykła do czytania ludzkich myśli, to nic dziwnego, że te Marco tak ją przeraziły.

Nagle usłyszały podejrzliwy głos tego ostatniego.

— A o czym to tak gawędzicie?

— O kobiecej higienie — odparła Srebrna szorstko. — Marco, czy nie powinniśmy wylądować? Trzeba go przesłuchać.

— W porządku. Poszukam jakiegoś godnego miejsca. Przepraszam, że przeszkodziłem w rozmowie — rozległ się dźwięk wyłącznika.

Kin usłyszała odgłos, który mógł być chrząknięciem Shandyjki.

— Jest jeszcze jedna drobna sprawa. Czy kruki są często spotykanym gatunkiem?

— Hm? Nie sądzę. Czemu pytasz?

— Od kiedy opuściliśmy Eiricka, na niebie zawsze widzę jednego. Czasami pałęta się gdzieś z tyłu, a czasem po prostu leci równolegle do nas.

— To może być zbieg okoliczności — stwierdziła Kin z powątpiewaniem.

— My lecimy ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.

— Racja! Czyli on nas śledzi?

— Tak. Ale nawet nie próbuj go dostrzec. Jest daleko poza zasięgiem ludzkiego wzroku, co zresztą robi chyba specjalnie. Przypadkowo widziałam go raz czy dwa i zaczęłam uważać. Teraz zastanawiam się nawet, czy to nie latający robot.

— Na statku też był kruk — zamyśliła się Kin. — Uciekł z klatki, pamiętasz? Ale przecież zabiliśmy go opróżniając statek, prawda?

— Zastanawiam się, czy rzeczywiście to zrobiliśmy.


* * *

Przelecieli ponad wioską, gdzie oprócz palącej się chaty nie było żadnego ruchu. Marco przerwał im rozmowę, polecił Kin wziąć linę i sam zszedł niżej, by się rozejrzeć.

Potwór zawisł kilka metrów dalej, ciężko machając skrzydłami. W świetle poranka Kin po raz pierwszy przyjrzała mu się bliżej. Nie miała już wątpliwości. Jego rysy były nieco rozmazane.

— Też to widzę — mruknęła Srebrna. — Jakby obraz był trochę nieostry. Dziwne.

Sphandor spoglądał na nie posępnie.

— CHCECIE MNIE ZABIĆ — zaskamlał.

— Nie, chyba że chcesz nam zrobić krzywdę — odparła Kin.

— TEN CHUDY Z RĘKAMI JAK KALI CHCE MNIE ZABIĆ.

— To jedynie jego generalne pragnienie dotyczące całego wszechświata, a nie akurat ciebie. Nie pozwolę mu na to.

— UBŁAGAM BERITHA, ŻEBY DAŁ CI ZŁOTO! PRZYWOŁAM TRESOLAY, ŻEBYŚ BYŁA JESZCZE PIĘKNIEJSZA…

Marco był kropką na tle czegoś, co mogłoby być nazwane rynkiem, gdyby nie wszechobecne błoto.

— Nikogo tu nie ma — usłyszały jego głos — nie licząc trupów.

Przywiązały Sphandora do pala w miejscu, które kiedyś było kuźnią. Kiedy Kin delikatnie dotknęła go, poczuła, że drży jak szyba w sali koncertowej, choć powierzchnia jego skóry sprawiała wrażenie elektryzującego futra.

Zagadka. Drzemiąc w cieniu popatrywała, jak Srebrna zdejmuje z autokuchni tablicę rozdzielczą i wyciąga z szufladki zestaw narzędzi.

Gdy się obudziła, słońce stało już wysoko, zaś części kuchni poustawiane były równo na ziemi. Sterta blach zasłaniała Srebrną niemal do połowy.

Spod przymkniętych powiek spojrzała na Sphandora. Skakał uczynnie na uwięzi i od czasu do czasu podawał Shandyjce narzędzia. Kiedy jej ręka wysunęła się, szukając po omacku kolby lutownicy, zrobionej z kawałka miedzi, Sphandor sięgnął łapą w płonące węgle, chwycił za rozżarzony koniec, wyciągnął i podał Srebrnej drugim końcem.

— On właśnie złapał rozpalone do czerwoności żelastwo — zawołała Kin.

Srebrna spojrzała na nią zdezorientowana, przeniosła wzrok na potwora, popatrzyła na pręt w swej dłoni, wzruszyła ramionami i wróciła do przerwanej naprawy.

— Odporność na żar jest jedną z cech potworów — dobiegł jej przytłumiony głos.

— A jak tam kuchnia?

— To niewielkie uszkodzenie, ale wiesz, jak to jest — żeby dobrać się do jednego przewodu trzeba rozbabrać połowę maszyny. Prawie skończyłam.

Kin wstała, przeciągnęła się i powlokła na rynek. Nagle przypomniała sobie o czymś i odruchowo spojrzała w niebo.

— Kruk siedzi na wielkim kamiennym budynku za tobą — powiedziała Srebrna.

— Myślisz, że to jakiś szpieg?

— A ty?

— Myślę, że tak.

— Ja też.

Kin odwróciła się.

— Gdzie jest Marco? — zapytała. — Czas przesłuchać tego wiercipiętę.

— BŁAGAM.

Srebrna złożyła ostatnią część i zaczęła montować pokrywę.

— Powiedział, że pójdzie się rozejrzeć. Mówiłam mu o kruku.

Kin pokręciła głową.

— To nie było zbyt mądre — mruknęła. — Teraz będzie chciał go złapać. Sphandor mógłby powiedzieć nam więcej. Na przykład o transmisji materii.

Srebrna gwałtownie spojrzała w górę, po czym przeniosła wzrok na potwora. Ten skulił się. Podeszła i popatrzyła nań tak przenikliwie, że aż próbował skryć się za słupem. W końcu wyjęła z zestawu narzędzi powiększacz i przytknęła mu do skóry.

— Rozumowanie godne pochwały — odezwała się w końcu.

— Jak na to wpadłaś, Kin?

— On nie powinien latać, nawet z takimi muskułami klatki piersiowej. Przy tym wzroście musiałby też mieć nogi jak słoń. Poza tym te niewyraźne rysy i wibracja…

Srebrna wyłączyła powiększacz.

— Myślę, że zamazanie jest skutkiem nieprawidłowego działania przekaźnika. No, no. Sprytne rozwiązanie problemu transmisji, trzeba im przyznać. Bardzo pomysłowe. Mówiąc szczerze ten dysk można już sobie darować. To tylko okropna zabawka. Ale ta maszynka jest coś warta.

— Racja. Chodź, poszukamy Marco.

Znalazły go w wielkiej kamiennej budowli, górującej nad miasteczkiem. W jednym jej końcu znajdowała się kwadratowa wieża. Kung stał nieruchomo w półmroku głównej sali. Gdy weszły, odwrócił się. W dwóch dłoniach trzymał długie lichtarze.

— Co to za miejsce? — spytała Kin, patrząc na cienisty sufit.

— Chyba jakaś świątynia — odparł. — Zastanawiałem się właśnie, czy nie przeszukać wieży. Wewnątrz powinny być schody. — Był nienaturalnie ożywiony i spoglądał na nią dziwnym wzrokiem. — Z najwyższego okna powinniśmy mieć dobry widok na okolicę. Można by zaplanować dalszy lot bez wyczerpywania baterii pasów.

— Ale pasy są doskonale… — umilkła.

Marco zaczął wymachiwać dwoma wolnymi rękoma.

— Musimy oszczędzać energię! — ściany gmachu rozbrzmiały echem jego głosu. Spojrzał na Kin i położył palec na ustach, nakazując milczenie. — Srebrna, zostań tu — mruknął. — Chciałbym pokazać Kin te rzeźby.

Lecz kiedy ta zrobiła krok do przodu, zatrzymał ją ruchem ręki i poszedł sam. Zaczął tak stukać trzymanymi w dłoniach lichtarzami, jakby po posadzce szły dwie osoby.

Kin pomyślała, że tym razem zupełnie zwariował. Srebrna tylko się do siebie uśmiechnęła. Po chwili Marco wrócił.

— A teraz wejdźmy na wieżę — powiedział. — Tędy.

Podał lichtarze Kin i wskazał na odległy koniec sali, po czym bezszelestnie przesunął się w kierunku otwartych drzwi, stanął za nimi i przywarł do ściany.

— No dobra, idziemy — westchnęła Kin i zaczęła stukać lichtarzami.

Srebrna miała pewne trudności z wejściem na wąskie, kręte schody. Kin pomagając wejść lichtarzom, czuła się głupio.

— Wiesz, Marco, dowiedzieliśmy się paru interesujących rzeczy od potworka — zagadnęła Srebrna. Po chwili sama odpowiedziała, doskonale naśladując głos Kunga. — Mianowicie? — Wiesz, że próbowano skonstruować przekaźnik materii, ale to się nie udało? No cóż, tutaj działa. — Co ty wygadujesz? — Kin to zauważyła. Powiedz mu, Kin.

Lepiej się przyłączę, pomyślała ta ostatnia, bo dojdą do wniosku, że zwariowałam… a właściwie, skąd ta liczba mnoga?

— Kompania poświęciła mnóstwo pieniędzy na badania nad przekaźnikiem materii — zaczęła. — Teoretycznie powinien działać, gdyż jest logicznym rozwinięciem operacji wykonywanych przez maszynę warstwową czy autokuchnię. Problem w tym, że zużywa potworne ilości energii. O wiele za dużo. Raz tylko udało się przemieścić pewien obiekt, ale po dwóch milisekundach wrócił na swoje miejsce.

— Owszem, słyszałem — odparła Srebrna głosem Marco.

— Materia jest cholernie odporna na takie numery. Musi się pogodzić ze skokami gwiezdnymi, bo latamy przez złącza, ale bezpośrednia teleportacja to jakby rzucanie, piłki przywiązanej do dłoni.

— Tak. Najwyraźniej istnieją jakieś zasady trzymające cię w jednym punkcie przestrzeni.

— A co potwór ma z tym wspólnego?

— On jest transmitowany. Coś emituje go może ze sto razy na sekundę, tak często jak wymagają tego powroty do punktu wyjścia. Dlatego może latać. Po prostu przesuwają ogniskową transmisji. Jest z nami, może widzieć i słyszeć, ale właściwie nie ma go tutaj. Nie wiadomo, dlaczego wciąż jest związany — dodała po chwili. — Mogą go przecież przesunąć poza sznur.

— Więc im wcześniej wrócimy…

Rozległ się wrzask.

Kiedy co tchu dobiegły do drzwi, Marco stał tam ze wszystkimi czterema dłońmi zaciśniętymi na pęku piór. Para małych oczek patrzyła na nich intensywnie.

— On po prostu przeszedł spacerkiem przez drzwi — powiedział Kung.

— O co tu chodziło z tymi lichtarzami? — zapytała Kin.

Srebrna parsknęła.

— Marco wykombinował, że ta kreatura musi mieć fantastyczny aparat słuchowy — powiedziała.

— Wydawało się logiczne, że jak usłyszy nas troje idących na wieżę…

— Jest o wiele za ciężki jak na ptaka — wtrącił Marco. — To musi być maszyna. A teraz możemy porozmawiać z kontrolerami dysku i wyjaśnić…

Gdy ptak obrócił głowę o sto osiemdziesiąt stopni, Kung gwałtownie zamknął usta.

— To ty jesteś tym draniem, który wyrzucił mnie w próżnię — zaskrzeczał kruk. — Zobaczysz, co dzieje się z tymi, którzy nie szanują Oka Boga.

Marco rozchylił wargi, ale zaraz zwarł je ponownie.

— Niech wszyscy święci mają w opiece twe dłonie, jeśli za pięć sekund jeszcze będziesz mnie trzymał — powiedział kruk beznamiętnym tonem. — Cztery, trzy, dwa… — spomiędzy piór wydobyła się smużka dymu.

— Marco!

Dłonie odskoczyły. Kruk zawisł w powietrzu, kołysząc się na cienkim aktynicznym płomieniu, który rzucał po sali rozedrgane cienie i pod którym kamienna posadzka zaczęła trzeszczeć jak wiosenny lód.

I już go nie było. Kin zachowała na tyle przytomności umysłu, by ukoczyć, gdy posypały się kawałki dachu. Spojrzeli do góry na ziejący pustką otwór, spoza którego dobiegło ich wołanie.

— Jeszcze pożałujecieeee!!!


* * *

— Mów — zaczął Marco.

— BŁAGAM.

— Kto rządzi dyskiem? Gdzie oni są? Jak możemy się z nimi skontaktować? Żądamy dokładnych wskazówek i szczegółowej analizy możliwych zagrożeń.

Kin podeszła bliżej i uśmiechnęła się uspokajająco do związanego olbrzyma.

— Skąd ty się wziąłeś, Sphandor?

— ZAWSZE WIERZYŁEM, ŻE PIES CIERPIĄCY NA KOLKĘ ZATRZYMAŁ SIĘ OBOK PNIA A MNIE WYLĘGŁY PROMIENIE SŁOŃCA. PANI, NIE POZWÓL MNIE SKRZYWDZIĆ! WIDZĘ JEGO MYŚLI I…

— Nie pozwolę mu.

— Tak? W jaki sposób? — zaczął gniewnie Marco.

Dwie dłonie obwiązane miał bandażami.

— Na osi świata jest wyspa — ciągnęła słodko, ignorując uwagę. — Opowiedz mi o niej.

— WIELKA PANI, MÓWIĄ, ŻE WĘDRUJĄ PO NIEJ STRASZNE BESTIE. NIKT Z NAS NIE MOŻE TAM IŚĆ POD GROŹBĄ…

— Czego?

— AGONII, PANI. ŚWIAT ZNIKA A POTEM JEST SIĘ W ZUPEŁNIE NOWYM MIEJSCU I WTEDY PRZYCHODZI AGONIA.

— Ale ty próbowałeś się tam dostać?

— TAM JEST TYLKO CZARNY PIASEK, O PANI, I SZKIELETY STATKÓW. A W SAMYM ŚRODKU KOPUŁA Z MIEDZI I STRASZLIWE URZĄDZENIA! ICH NIE MOŻNA OSZUKAĆ!

Kin wypytywała go jeszcze przez następne dziesięć minut, po czym poddała się.

— Wierzę mu — powiedziała, podchodząc do reszty i zamawiając u autokuchni kawę.

— On jest najwyraźniej wytworem skomplikowanej technologii — stwierdził Marco.

— Tak, ale sam uważa się za demona. I co tu zrobić? Kłócić się z nim?

— Może jak mu utnę nogę, zacznie myśleć inaczej — stwierdził Marco, sięgając po nóż.

— Nie — mruknęła Srebrna, stukając palcami po pokrywie kuchni. — Myślę, że nie. Musimy przyjąć, że twórcy dysku rozumują raczej kategoriami ludzkimi, zaś ludzie biorą pod uwagę litość i uczciwość, przynajmniej jeżeli nie koliduje to z ich interesem. Dlatego właśnie wypuścimy to bydlę na wolność, żeby zademonstrować moralną wyższość. Przekona ich to, że jesteśmy cywilizowani i litościwi. Tak czy siak — zniżyła głos, wszyscy zaś instynktownie unieśli oczy w górę w poszukiwaniu kruka — nie sądzę, żeby jeszcze mógł się do czegoś przydać.

Kin pokiwała głową. Srebrna natomiast podeszła do potwora i rozwiązała go. Sphandor wstał, spojrzał na nich poważnie i wyszedł na światło dnia.

Wzbijając się w powietrze poderwał chmurę kurzu, niczym człowiek-czapla niezgrabnie podleciał kilkanaście metrów i zawisł nad ziemią.

— ŻAIGONEN TRYON (TFGKI) BERIGO HURS-HIM!

— To tyle na temat wdzięczności — powiedziała Srebrna.

— Rozumiesz ten język? — spytała Kin.

— Nie, ale z grubsza pojmuję, o co chodzi.

— ASFALAGO TEGERAM! NEMA! DWOLAH NAR-MA! GDZIE JESTEŚCIE, SOIGNATORIE, USORE, DI-LAPIDATOR — NIEEEEEEEE…

Wtem potwór stał się czarnym obłokiem, potem mgiełką migoczących, zamazanych obrazów, z których wyzierało przerażone oblicze, aż w końcu znikł. Rozległ się jedynie huk implozji.


* * *

Lecieli szybko i wysoko, ponad lasem ściętym przez spadający statek. Kolumna dymu wydawała się jakby cieńsza, ale teraz gdy byli coraz bliżej, wypełniał on całą atmosferę.

Marco prowadził prosto do celu, wypatrując niebezpieczeństw. Jego skafander błyszczał w przodzie jak srebrna iskra na tle mroku.

Gdy wlecieli w dym, Kin z zaskoczeniem stwierdziła, że nadal widzi. Może byłoby lepiej, gdyby było inaczej. Pomiędzy kłębami rozciągał się krajobraz jak z piekieł.

Marco odezwał się po pięciu minutach.

— Nie rozumiem. Nie ma promieniowania. Właściwie nie powinno być, ale zniszczenia są zbyt duże. Srebrna?

Las pod nimi płonął jak pijany. Zanim Shandyjka zdążyła odpowiedzieć, ziemia nagle zniknęła, jakby znaleźli się nad urwiskiem.

— Nic nie widzę w tym mroku — powiedziała. — A ty?

Marco widział. Oczy Kungów lepiej sprawdzały się w ciemności. Zaklął. Zwolnił lot. Poszły za jego przykładem, zbliżając się do siebie tak bardzo, że skafandry niemal otarły się w kłębach dymu. Marco patrzył w dół.

— Nie mogę w to uwierzyć — wysylabizował miękkim głosem. — Zejdźmy niżej.

— Ja lecę na oślep — poskarżyła się Srebrna. — Musisz mną kierować, bo walnę w ziemię.

— Nie walniesz — zapewnił Kung.

Kin opadała, podświadomie oczekując zderzenia. Nagle wydostała się z gęstych oparów, wlatując prosto w księżycową poświatę.

Blask padał od dołu.

Poczuła bolesny zawrót głowy. Przestrzeń kosmiczną mogła znieść, gdyż tam wszędzie był dół i kierunki traciły sens. Latanie ponad ziemią też nie stanowiło problemu, przypominało podróż powietrzną taksówką.

Ale tego wytrzymać nie mogła.

Wisiała nad dziurą w świecie.

Księżyc był dokładnie pod nią, unosząc się na dnie tunelu prowadzącego w dół, chyba ku nieskończoności.

— Jest głęboki na jakieś osiem kilometrów. Co ty o tym sądzisz, Srebrna? — odezwał się Marco z pewnej odległości. — I szeroki na co najmniej trzy. Kin, wszystko w porządku?

— Ha?

— Ciągle opadasz.

Wciąż czując zawroty głowy poszukała kontrolek skafandra. Na poziomie jej oczu, czterysta metrów dalej, widniała krawędź dziury obramowana warstwą skały. Poniżej — zmusiła wzrok, by poruszał się wolniej — kolejne warstwy, a potem linia czegoś metalicznego.

I rurociąg buchający wodą. Zaczęła się histerycznie śmiać.

— Dobra nasza! — chichotała. — Nie musimy lecieć dalej, wystarczy poczekać na zespół naprawczy! Wiecie, jak to jest z hydraulikami. Kiedy ich potrzebujesz nigdy…

— Zamknij się. Srebrna, zobacz co z nią — prychnął Marco. Kin ujrzała, jak przesunął ręką po kontrolkach na piersi i szybko opadł. Jej oczy powędrowały za nim, lecz wtedy ręka Shandyjki chwyciła ją wpół. Poczuła ruch i jakoś dotarło do niej, że jest odciągana poza wyrwę.

Po chwili usłyszała głos Marco.

— Tu jest rura o średnicy trzydziestu metrów. I wiecie co? Woda zbiera się jakieś trzy kilometry niżej — w powietrzu. To dlatego nie wciąga nas żaden huragan, tam w dole jest jakieś źródło grawitacji. Wkrótce zrobi się niezłe jeziorko. Jestem mniej więcej czterdzieści metrów pod krawędzią. Wygląda to jak wybuch w stacji energetycznej. Wszystko jest poszarpane, kable, chyba wielozwojowe, przewody fal czy rury wylotowe, albo jeszcze coś innego. Srebrna?

— Słyszę cię. Przypuszczam, że statek uderzył w maszynerię czuwającą nad środowiskiem, która eksplodowała.

— Na to wygląda. Wszystko się stopiło, ale do diabła z tym. Tu jest tunel. Prawdziwy. Słyszysz mnie? Unoszę się na wprost półkolistego tunelu. Są nawet szyny! Całe wnętrze tego dysku to jedna wielka maszyna! Powinnaś zobaczyć tę dziurę, statek kosmiczny by przez nią przeleciał. Jest, hm, osiemnaście szyn. Są jak sądzę dla zespołów naprawczych, ale do połowy zasypał je gruz.

— Statek spadł pięć dni temu — mruknęła ponuro Srebrna. — Mieli pięć dni na naprawę. Marco, budowniczowie dysku są martwi. Nie może być innego wytłumaczenia.

— Nie widzę żadnych śladów napraw — doleciał głos z otworu.

— Właśnie. Coś się gdzieś popsuło. Dlatego morza wariują i ciała niebieskie mylą orbity. W którą stronę prowadzi ten tunel? Czy z drugiej strony jest dalsza część?

Przez chwilę panowała cisza.

— Tak. Widzę drugi koniec. On biegnie prosto od krawędzi do osi — stwierdził Kung. — Pomyślałem, że można by spróbować polecieć tunelem, ale…

— …lepiej ryzykować pod otwartym niebem. Dokładnie.

Kin otworzyła oczy. Unosiła się nad błogosławioną ziemią, może trochę przypaloną, przypieczoną, ale stałą.

— Dzięki — westchnęła. — To było głupie. Moi przodkowie zwieszali się z drzew za kolana.

— Nie ma się czego wstydzić — odparła Srebrna. — Ja nie lubię ciemności. Wszyscy mamy jakieś fobie. Kin? A teraz co tak zbladłaś?

Nawet nie próbowała odpowiedzieć. Wiedziała, że nie da rady. Zdobyła się jedynie na zduszony jęk i wyciągnięcie ręki.

Coś z trudem wyłaziło z rozpadliny. Ledwie sobie radziło, gdyż było niesamowicie wielkie. Jedyne porównanie, jakie przychodziło jej na myśl, to pomnik Mr Tryggvasona.

To była jedna z atrakcji turystycznych Valhalli. W skale wysokiej na kilkadziesiąt metrów wykuto cztery głowy prezydentów: Halfdana, Thorbjorna, Mokasyna Łasicy i Teuhtlile’a.

Właśnie coś takiego wydostawało się teraz z otworu. Góra Tryggvasona bez jednego łba. Trójgłowe coś. Jeden ryj, zwrócony w ich stronę, był ludzki, drugi należał do monstrualnej ropuchy, trzeci — jakiegoś owada. Trzy pyski obrzydliwie zrośnięte w jeden, z trzema koronami wielkimi jak domy na czubkach. Poniżej głów wiło się kłębowisko pajęczych nóg, długich na sto metrów.

Cały efekt psuł nieco fakt, że przez postać potwora prześwitywał przeciwległy koniec rozpadliny.

— Marco — odezwała się Srebrna.

— Nie sądzę, bym mógł się tutaj dowiedzieć czegoś więcej.

— Czy cokolwiek minęło cię po drodze?

— Nie rozumiem.

— Spójrz w górę.

— O cholera!

Kin zachichotała.

— Nie bój się — stwierdziła Srebrna spokojnie.

— Czego tu się bać? — odparła Kin. — Tego monstrum? Wiecie, co to jest? Kosmiczny strach na wróble, obraz mający odstraszyć tych, którzy chcieliby zajrzeć do środka i dowiedzieć się, czym w istocie jest ten świat.

— Kiedy wrócimy, bez względu na to, kim są jego twórcy, dopilnuję, by dostali takiego kopa, że pójdą z torbami. Zrobili świat, z którego ludzie wypadają, na którym gnębią ich potwory i można przeżyć tylko dzięki przesądom. Mam tego dosyć!

Marco jak rakieta pojawił się w centrum hybrydy. Wyglądał niczym płomyk w oku Saitana, iskra w mózgu Boga.

— Niematerialny — oświadczył. — Zwykły obraz. Wielka ludzka twarz wykrzywiła się, wyniosła i zimna.

Gdy otworzyła usta, smutne westchnienie odbiło się echem po rozpadlinie. Natomiast piorun padający z zadymionego nieba trafił autokuchnię tak precyzyjnie, że kawałki stopionego metalu rozprysły się na wszystkie strony.


* * *

Grad łomotał o skafandry. Czas uciekał.

Za mniej więcej pięćdziesiąt godzin Srebrna zwariuje i będzie próbowała popełnić samobójstwo. Kungowie i ludzie długo wytrzymują bez jedzenia. Mieszkańcy Shand — nie.

Dookoła szalała burza. Kiedy jednak Marco wyprowadził ich ponad chmury, pozostała na dole. Wypadli prosto w zachodzące słońce.

Mieli je daleko za plecami, czerwone, gniewne, skryte za obłokiem. Z tej wysokości zobaczyli, że na całym dysku panowała zła pogoda. Choć nie było to właściwe słowo. Niektóre chmury przybrały kształty wręcz obłędne.

Marco przerwał milczenie.

— Musimy przebyć półtora tysiąca kilometrów.

— To daje przeciętną szybkość trzydziestu kilometrów na godzinę — odparła Kin. — Z łatwością dotrzemy do osi, nawet przy kilku postojach na odpoczynek.

— No więc dotrzemy do osi. I co? Znajdziemy tam autokuchnię?

— Ktoś, kto skonstruował dysk, zdolny jest także do zbudowania kuchni.

— No to dlaczego nie próbowali naprawić dziury? Eirick, Lothar, oni wszyscy są potomkami konstruktorów, tyle że cofniętymi do stanu barbarzyństwa. Albo ci ostatni nie żyją.

— No dobra. Masz lepszy pomysł?

Marco jedynie parsknął.

Srebrna leciała kilkaset metrów za nimi. Wyglądała jak punkcik na sinym niebie. Odchrząknęła uprzejmie oznajmiając, że jest włączona w obwód.

— Jednak istnieje prawdopodobieństwo, że znajdziemy kuchnię. O ile to Kompania zbudowała dysk. Nie jęcz, Kin. Idea płaskiego świata na wiele sposobów pasuje do zasad jej polityki. A tak na marginesie, pół kilometra za mną leci kruk.

Kin zapatrzyła się w przepływające pod nią chmury. Polityka. Może ten krążek rzeczywiście był jej elementem.

Wielcy królowie Wrzecionowatych, Kuliści, Paleotechniczni, ChTony — byli mieszkańcami wszechświata. I wszechświat był nimi.

Dawno temu astrohistorycy rozumowali kategoriami wielkiej, rozgwieżdżonej sceny, czystego płótna, czekającego na pędzel życia. W rzeczywistości, jak wreszcie zrozumiano, pojawiło się ono w ciągu trzech mikrosekund prawybuchu. W przeciwnym razie, kosmos byłby teraz jedynie zbiorowiskiem przypadkowych kombinacji materii. To Życie kierowało jego rozwojem. Najpierw kłębiło się w ogromnych chmurach pyłu, dających początek gwiazdom, z których każda stawała się potem szkieletem kosmicznego dinozaura. Jura wszechświata.

Później formy życia były już mniejsze, bardziej bystre. Niektóre z nich, jak Kuliści, okazały się ślepym zaułkiem ewolucji. Inne, zwłaszcza królowie Wrzecionowatych czy Shameleoni, odniosły większy sukces, oczywiście w kategoriach, w jakich mierzy go ewolucja — przetrwały dłużej. Jednak rasy podróżujące do gwiazd też wymierały. Wszechświat składał się z mauzoleów, stojących na mogiłach, umieszczonych nad katakumbami. Kometa rozjaśniająca pogańskie niebo była zmiażdżonym ciałem naukowca, żyjącego trzy eony wcześniej.

Polityka Kompanii była prosta: osiągnąć nieśmiertelność Człowieka.

Zabierze to sporo czasu, prace dopiero rozpoczęto. Otóż jeśli Człowiek zamieszka na wielu światach i osiągnie różne formy, może przetrwa. Wrzecionowaci wymarli, gdyż wszyscy byli do siebie podobni. Teraz na rozmaitych planetach odmienne siły natury zmieniały ludzi, różne księżyce doprowadzały ich do szaleństwa, inna grawitacja zginała im kark.

Ponieważ wszechświat zapewne nie zakończy swojego istnienia w sposób naturalny, jako że w ogóle taki nie jest, stanowiąc jedynie sumę różnych, kształtujących go istnień, Człowiek postanowił żyć wiecznie. Czemu nie?

Zachować nieme, idee — oto cała tajemnica. Jeśli posiada się setkę planet, to jest miejsce na odmienne nauki, przedziwne wierzenia, nowe techniki, stare religie mogące rozkwitać w nowych, zacisznych kątach. Kiedyś na Ziemi istniała jedna cywilizacja i omal nie została z tego powodu unicestwiona. Jeśli zaś Człowiek stanie się wystarczająco zróżnicowany, to zawsze gdzieś znajdzie się ktoś, kto będzie zdolny stawić czoła przyszłości.

Ludzie na dysku pilnowani przez potwory, otoczeni wodospadem — jakiego rodzaju meme mogliby wnieść do genów cywilizacji? Próbowała wyjaśnić to Marco.

— Co to jest meme? — spytał.

— To idee, przekonania, pojęcia, sposoby zachowania — odparła. — Geny umysłu. Kłopot w tym, że te mogące rozwinąć się na dysku będą nastawione na zniszczenie swych nosicieli. Jednym z nich jest antropocentryzm.

Bladoczerwony księżyc wzeszedł ponad skłębionymi chmurami. Lecieli rozdzieleni, wysoko i szybko, licząc pozostałe godziny. Kin patrzyła na plamkę będącą Srebrną i martwiła się.

Oczywiście, przenoszenie ludzkiego sposobu myślenia na Obcych byłoby zupełnym nieporozumieniem, ale człowiek znajdujący się w sytuacji Srebrnej żyłby nadzieją, że wcześniej czy później naje się do syta. Ludzie byli optymistami.

Jednak od mieszkańców Shand nie można było oczekiwać ludzkiego rozumowania. Niezmiernie łatwo przychodziło myśleć o przyjaciołach jako o przebranych czy zabawnie wyglądających ludziach, zwłaszcza że od dawna zachęcano do tego, z dobrych i szlachetnych pobudek. Jednak to, że Obcy nauczyli się grać w pokera albo czytać po łacinie, nie czyniło ich ludźmi.

Krótko mówiąc Kin zastanawiała się, kiedy Srebrna podejmie próbę samobójstwa. Dała znać Marco i powiedziała mu o tym.

— Nie możemy nic zrobić — stwierdził. — Już postanowiłem, że na znak solidarności, przed dotarciem do osi nic nie zjem. Jeśli analizy kuchni były prawdziwe, możemy przyjmować proteiny dysku.

— Czy przez to ona poczuje się lepiej?

— Może my tak się poczujemy. Jest jeszcze jeden problem, który ostatnio zwrócił moją uwagę. Nie wiem, czy ci o tym powiedzieć…

— Mów, mów.

— Spójrz na tarczę na twoim lewym nadgarstku. Na tle zielonego paska jest pomarańczowa, fluoryzująca kreseczka. Widzisz?

Zerknęła w dół na migające światełko.

— Widzę. Tylko że to pomarańczowa kropka.

— Właśnie, a powinna być kreska. Kin, kończy się energia.

Przez chwilę lecieli w milczeniu. Wreszcie spytała:

— Jak długo jeszcze?

— Ty i ja około sześciu godzin. Może godzina mniej dla Srebrnej. To by rozwiązało jeden problem, zeszłaby na ziemię kilometry za nami.

— Tyle że my oczywiście zostaniemy z nią — stwierdziła Kin oschle.

Udał, że nie dosłyszał.

— Gdybyśmy mieli kuchnię, problem nie byłby taki straszny. Oś nie jest daleko. Moglibyśmy zmusić mieszkańców do przewiezienia nas, nawet mam w tej chwili ze sto pomysłów, jak to zrobić. To mogłoby być całkiem zabawne. A poza tym nowe doświadczenia.

— Jakie?

— Igraszki z tubylcami z pozycji istot wyższych. Już wcześniej planowałem, że jeśli na osi nie będzie nic interesującego, utworzę imperium. Zapewne ty też o tym myślałaś?

Rzeczywiście, przelotnie. Wyobraziła sobie Dżyngis Marco, Marco Cezara, Marco Prestera. Pewnie by mu się udało. Czteroręki król-bóg.

— Jak sądzisz, ile zabrałoby nam czasu, zanim tutejsza cywilizacja osiągnęłaby poziom podróży kosmicznych? — spytał. — To znaczy, gdyby one były głównym celem? My mamy wiedzę.

— Ależ wcale nie. Tylko tak się nam wydaje. Wszystko co potrafimy, to operowanie urządzeniami. Oczywiście sam statek kosmiczny mógłbyś zbudować w ciągu dziesięciu lat.

— Tak szybko? W takim razie może…

— Nie, nie da rady — stwierdziła po namyśle. — Udałoby się skonstruować co najwyżej zwykłą, prymitywną kapsułę, napędzaną stałym paliwem rakietowym, o mocy wystarczającej jedynie do staranowania tej kopuły. Moglibyśmy wystartować skacząc po prostu z krawędzi nad wodospadem.

— Po pierwsze, trzeba by zjednoczyć dysk — powiedział z rozwagą w głosie. — Żaden problem. Wystarczy pięciuset ludzi z północy…

— Jest jeszcze Srebrna — przerwała mu Kin. — Tak czy owak, ja mam nadzieję, że na osi znajdziemy rozwiązanie.

Chociaż…

Zanim jeszcze stracili autokuchnię, też o tym wszystkim myślała. Z kuchnią mogliby opanować dysk, wypełniając pustkę po jego twórcach, którzy zapewne odeszli. Bez niej jednak jedyną rzeczą, o jakiej mogliby marzyć, to życie w luksusie. W sumie, nie byłoby to takie złe. Obca, ale wśród ludzi. Choć może więcej łączyło ją z Kungiem i Shandyjką niż z tymi barbarzyńcami na dole. Przerażające.

— Te pasy powinny być zdolne do lotu przez pół systemu planetarnego i lądowania — poskarżyła się.

— Nie przewidziano, że będą musiały pokonywać tysiące kilometrów w warunkach grawitacji, i to na różnych wysokościach — odparł. — To jest rzeczywiście dokuczliwe.

— Dokuczliwe!

— Jeśli tak ci przeszkadza, złóż reklamację u producenta.

— Jak ja mogę… To był żart? — zdumiała się. — O rany!


* * *

Świt zastał ich lecących nad pustynią, pokrytą jedynie rzadkimi zaroślami. Niebo było bezchmurne. Raz przemknęli nad szeregiem wielbłądów, prawie niewidocznych na piasku, rzucających migotliwe cienie.

W nocy trochę zeszli z kursu i o ile Marco mógł się zorientować, posuwali się teraz w dół doliny Tygrysu i Eufratu.

— To nas zaprowadzi do południowo-wschodniej Turcji, co oznacza Bagdad — powiedział z tęsknotą w głosie. — Chciałbym go zobaczyć.

— Dlaczego?

— Och, kiedy byłem dzieckiem, moi przybrani rodzice dali mi książkę z niezwykłymi opowieściami o, hm, dżinach, magicznych lampach i innych takich. Wywarły na mnie wielkie wrażenie.

— Tylko nie próbuj lądować — przerwała mu. — Nawet o tym nie myśl.

Przelecieli nad miastem pełnym niskich, białych domków, otaczających pałace i przedziwne budowle pokryte kopułami. Poza jego murami rozciągała się osada złożona z samych namiotów. Rzeka, nad którą to wszystko leżało, w dolnym biegu przybierała wyraźnie inny odcień oraz tak niski poziom, że można tu było mówić o suszy. W wysokim słońcu cały widok migotał.

Kilometr dalej pas Srebrnej wyczerpał się. Nie upadła, tylko zaczęła delikatnie tracić wysokość.

Podążyli za nią prosto do lasku słodko pachnących drzew. Kiedy Kin zdjęła hełm, żar z nieba uderzył niczym tchnienie piekła. Zbyt tu gorąco, stwierdziła. Nic dziwnego, że pola wyglądają na spalone. Z tego miejsca rzeka przypominała krwistoczerwonego węża, leniwie wijącego się pomiędzy płachtami spękanego błota.

— No cóż — zagadnęła, co miało oznaczać „stało się”.

— Nie wiem, co robić — stwierdził Marco, chowając się pośpiesznie w cieniu drzew.

— To znaczy, że nie masz planu?

— Tak sądzisz?

— Och, nieważne — siorbnęła łyk wody ze zbiornika w skafandrze. Z tym też należało uważać.

Srebrna usiadła, opierając się plecami o pień, i wpatrzyła się w miasto. Słońce za nią przypominało miedziany nit topiący się na powierzchni rozpalonego żelaza.

Nagle odezwała się.

— Właśnie wystartował jakiś pojazd powietrzny.


* * *

Wyglądał staro, twarz miał pomarszczoną jak zwiędłe jabłko, a szarą brodę ozdobnie ufryzowaną. Jego oczy bez białek nie wyrażały niczego, zwłaszcza zaskoczenia.

Twórca płaskiego świata? Patrząc na niego i Srebrną, siedzących ze skrzyżowanymi nogami i pogrążonych w rozmowie, Kin intensywnie myślała. Ubiór miał po prostu wspaniały, choć o modzie w tutejszym świecie nie wiedziała niczego. Pojazd z kolei był wytworem zaawansowanej techniki i on wiedział, jak go używać. Teraz pozostawał zwinięty i wciśnięty w worek zwisający u pasa jego towarzysza podróży, wielkiego, barczystego mężczyzny, mającego na sobie jedynie przepaskę biodrową i surowy wyraz twarzy. Olbrzym trzymał długi, zakrzywiony miecz i nie spuszczał wzroku z Marca.

Kin przysunęła się do Kunga.

— Ciekawe, gdzie trzyma swój blaster — zagadnęła. — Marco, czy ty i Srebrna uważaliście, że mogę przeżyć tu dzięki seksowi?

— Tak. Masz nad nami tę przewagę.

— No cóż, możecie o tym zapomnieć.

— To znaczy?

— Po prostu zapomnieć. Ten nasz tłusty przyjaciel z mieczem, on jest… — umilkła zła, że się rumieni. — Czy pamiętasz coś jeszcze z tej książki z bajkami?

Jego twarz przez chwilę nie wyrażała niczego. Wreszcie skrzywił się.

— Ach, rozumiem. Chodzi ci o coś niezwykłego?

— Nie tak znów niezwykłego w tym miejscu i czasie — odparła i odwróciła głowę ku Srebrnej. Tamta spojrzała na nią.

— To może być arabski — stwierdziła Shandyjka. — Nigdy go nie słyszałam. Próbowałam łaciny, którą on trochę rozumie, ale słabo. Do tej pory wiem tyle, że on chce nasze skafandry.

Kin i Marco wymienili spojrzenia. Twarz Kunga przybrała wyraz, jakiego nie powstydziłby się nawet handlarz z Ehftni.

— Powiedz mu, że są bardzo cenne — powiedział. — Że nie wymienimy ich nawet za to jego latające cacko. Dodaj też, że musimy szybko dostać się na wybrzeże.

— On się na to nie zgodzi — mruknęła Kin. — A poza tym w pasach już niewiele zostało.

— To jego problem — odparł Marco. — Mam pewien pomysł, ale najpierw chciałbym zobaczyć, jak on tą szmatą kieruje. Powiedz, że w tym miejscu jest zbyt gorąco na negocjacje. To zresztą prawda.

Nastąpiła długa wymiana skrzekliwych słów, powtarzanych z różną dozą irytacji. W końcu mężczyzna kiwnął głową i wstał, ręką dając znak słudze.

Wielkolud zrobił krok do przodu, sięgnął do worka i podał swemu panu…

Do diabła, to jest latający dywan, pomyślała Kin.

Dywan o rozmiarach dwa metry na trzy pokrywały geometryczne wzory w kolorze błękitnym, zielonym i czerwonym. Rozwinięty na ziemi, delikatnie przykrył nierówności.

Nieznajomy wypowiedział jakieś słowo. Spod materiału wystrzeliły obłoczki piasku, dywan zaś wyprostował się, zesztywniał i zawisł kilkanaście centymetrów nad ziemią. Kin wydawało się, że słyszy delikatny szum.

Dywan nie zachwiał się nawet pod ciężarem Srebrnej. Człowiek z mieczem usiadł z tyłu, zaś starzec znów coś powiedział. Grunt bezszelestnie umknął spod ich nóg.

— Można pokryć powierzchnię elastycznymi elementami wznoszącymi — stwierdził po chwili Marco z odrobiną drżenia w głosie — ale co z energią? Czy istnieją tak cienkie baterie?

Kin myślała o tym samym, z uwagą wpatrując się w dywan pomiędzy kolanami, tak by nie spojrzeć poza krawędź. Zauważyła, że Marco przysuwa się delikatnie.

— Też się denerwujesz? — spytała.

— Po prostu nie opuszcza mnie świadomość, że mam pod sobą kilka milimetrów nieznanej mi i nie sprawdzonej machiny latającej — odparł.

— Nie byłeś taki nerwowy, nakładając pas.

— One mają gwarancję na sto lat. Jeśliby zawiódł choć jeden, jak długo producent pozostałby w interesie?

— Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł z tego spaść, nawet jeśliby próbował — odezwała się Srebrna i machnęła łapą w bok. Rozległ się dźwięk, jakby ktoś uderzył w galaretę. — Pole bezpieczeństwa — oznajmiła. — Spróbujcie sami.

Kin ostrożnie pomachała dłonią poza krawędzią dywanu. Było to jak mieszanie ręką w syropie. Kiedy naparła mocniej, poczuła opór skały. Ali Baba odwrócił się, uśmiechnął do niej i znów coś powiedział.

Kiedy ponownie zaczęli lecieć poziomo, nastała cisza. W końcu Marco odezwał się sztywnym głosem.

— Powiedz temu idiocie, że jak spróbuje tego jeszcze raz, zabiję go.

Kin rozwarła odrętwiałe palce, zaciśnięte na wzorzystym materiale.

— Ale delikatnie, taktownie. I dodaj, że najpierw ja obedrę go ze skóry — dodała.

Dwie pętle i podwójna beczka!

W grawitacji wytwarzanej przez dysk, ktoś stworzył pojazd o kształcie dywanu, łącząc ruchome pola i kontrolki głosowe.

Kin zastanowiła się, jak Marco zamierzał go ukraść.

Przelecieli nisko ponad płaskimi dachami. Zauważyła, że ludzie w wąskich uliczkach patrzą w górę, po czym wracają do swych zwykłych zajęć. Najwyraźniej magiczne dywany były tu czymś normalnym.

Okrążyli niewielki pałacyk, kwadratowe, białe cudeńko z kopułą i dwiema ozdobnymi wieżami. Za dekoracyjnym ogrodzeniem pysznił się ogród. Dziwne.

— Musi mieć własne źródło wody — powiedziała głośno Kin.

— Dlaczego? — spytał Marco.

— Ziemia dookoła jest spalona. To jedyne zielone miejsce, jakie spotkaliśmy.

— Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby był twórcą dysku — odparł Marco. — A w to wątpię.

— Ja również — zamruczała Srebrna. — Ale dywanem kieruje sprawnie a nasze pasy wzbudziły w nim tylko chciwość, nie strach. Pomyślałam właśnie, że może urządzenia budowniczych tego świata są tu używane bez zrozumienia sposobu ich działania. Dzikus mógłby doskonale prowadzić samochód i wierzyć, że napędem są konie uwięzione pod maską.

Ali Baba bezbłędnie sprowadził ich na dół. Dywan powoli przepłynął przez balkon, po czym łukowatym wejściem dostał się do wysokiego pokoju. Przez chwilę wisiał tuż nad wzorzystą podłogą, aż wreszcie opadł. Nieznajomy wstał i klasnął w dłonie. Zanim pozostali rozprostowali nogi, a Marco także kurczowo zaciśnięte dłonie, do pomieszczenia weszła służba, niosąc ręczniki i duże misy.

— Lepiej, żeby to była woda — mruknął Marco — bo zamierzam to wypić.

Głośno wpakował głowę do ustawionego przed nim naczynia, wywołując lekką konsternację. Srebrna wzięła swoje, trochę powęszyła i, otwierając pysk niczym lej, również wlała do niego zawartość misy. Kin wypiła tylko trochę, jak dama, a resztą zmyła kurz z twarzy.

Wykorzystała też okazję, by się trochę rozejrzeć.

Dookoła było niewiele mebli. Pokój był raczej ładnym pudełkiem, ozdobionym geometrycznymi i roślinnymi motywami na ścianach. W jednym końcu znajdowały się wielkie zasłony, zaś obok nieruchomego dywanu stał niski stół o blacie wykonanym najwyraźniej z jednego kawałka kryształu.

Ali gdzieś zniknął razem ze służącymi. Srebrna popatrzyła dookoła.

— Woda jest lodowato zimna — stwierdziła. — Były w niej nawet kryształki lodu. Pokaż mi taką wodę, a wskażę ci cywilizację.

— Gdzie indziej oznaczałoby to istnienie lodówki — przyznała Kin — ale tutaj, założę się, że w każdym pokoju trzymają zamrażające demony.

Marco podszedł do dywanu i obejrzał go ostrożnie. Następnie stanął na nim i wypowiedział słowo.

— Być może jest czuły jedynie na głos właściciela — powiedziała Srebrna nie oglądając się. Marco cicho zaklął.

Spomiędzy zasłon wyszedł Ali Baba, za nim dwaj mężczyźni uzbrojeni w miecze. Niósł małe czarne pudełko, ułożone na czerwonej poduszce.

Spojrzawszy z ukosa na Srebrną powiedział kilka słów łamaną łaciną.

— On zamierza, hm, wezwać tego-co-mówi-wszystkimi-językami — przetłumaczyła. — Jak sądzę.

Ali Baba położył pudełko na podłodze i uniósł wieko. Przedmiot, który wyciągnął, zdumiał Kin. Wyglądał jak mały, płaski imbryczek do herbaty zrobiony ze sztucznego złota. Potarł go rękawem.

— Czy Nie Dasz Mi Spokoju, Czarnoksiężniku?

TO pojawiło się z metr dalej, niewyraźne, spowite purpurowym dymem. Kin od razu zrozumiała, dlaczego wygląd Marco nie niepokoił starca. Jeśli przyzwyczajony był do istot takich jak ta, nic go nie mogło zadziwić.

Było wysokości człowieka, to znaczy byłoby, gdyby stanęło wyprostowane. Siedziało zgięte niemal w pół. Miało grube, złote, łuskowate ramiona i monstrualne ręce zamiast nóg. Z karku wyrastały kępki macek. Twarz była pociągła, jakby końska, zakończona parą spiczastych uszu i ozdobiona wąsami, które ciągnęły się po podłodze. Na czubku głowy nosiło małą, stożkowatą czapeczkę.

— Wiedzcie, Że Jestem Azrifel — zaczęło mówić śpiewnym głosem — Dżin Pustyni, Postrach Tysięcy, Bicz Milionów I, Mówiąc Szczerze, Niewolnik Lampy. Więc Czego Chcesz Tym Razem, Panie?

Czarnoksiężnik mówił coś długo, po czym dżin obrócił się i stanął twarzą ku trójce.

— Mój Pan Abu Ibn Infra Wyraża Swe Uszanowanie, Wita Was W Swej Skromnej Siedzibie I… Taka Tam Gadka. Jeśli Chcecie Jeść, Po Prostu Powiedzcie Stołowi. Wasze Życzenie Jest Dla Niego Rozkazem. Tutaj Jest Cała Masa Takich Dziwnych Rzeczy.

Kin przykucnęła obok stołu i przyjrzała mu się bliżej. Był litym blokiem kryształu, lecz wewnątrz dostrzegła delikatnie poruszające się kształty, jakby smużki dymu.

Pomyślała o ogórku, sałatce z zielonej papryki i cynamonowych lodach, jakie zwykle kupowała w sklepie Grnh Oldego w Wonderstrandzie, tych, których receptury Grnh nie sprzedał programistom autokuchni. Na ich czubku zawsze znajdowała się czarna wisienka Treale. Na samo wspomnienie smaku pociekła jej ślinka.

Zaczęły wynurzać się z blatu, w którego wnętrzu coś jakby się kotłowało, po czym już tam stały, parujące mrozem.

Szczyt ozdobiony był czarną Treale. Uniosła opakowanie i osłupiała.

Karton ozdabiały znajome kolory: błękit, czerń i biel, miał też rysunek uczłowieczonego pingwina w kucharskiej czapie. Wokół biegł napis: Sklep Spożywczy Oldego, róg Skrale i Wysokiej, Upperside, Wonderstrands 667548. Znak. Tow. Tregin, Grnh i Bliźniaki. ZAMRAŻAMY, BY ZADOWOLIĆ.

Marco gapił się na opakowanie, po czym spojrzał na niespokojne cienie wewnątrz stołu.

— Nie wiem, jak ci się to udało — powiedział ostrożnie — ale ja chcę Błękitny Półmisek, specjalność Restauracji Kungijskiej Henry’ego Konia na Nowej…

Umilkł, gdyż już tam stała miska z grubego fajansu, zawierająca coś zawzięcie bulgoczącego pod pomarańczowożółtym ciastem.

— To musi być telepatia — odezwał się niepewnie. — To po prostu telepatyczna autokuchnia. Chodź, Srebrna. Jestem głodny.

— Ty jesteś głodny? — prychnęła Shandyjka.

Postukała ciężkimi paluchami po krawędzi stołu, po czym powiedziała z powątpiewaniem:

— Myślę o uroczystej potrawie z truduka.

Cień zawirował i znikł. Palce Srebrnej znów zabębniły.

— Wędzony guaracuc z grintzami? — zasugerowała.

Ponad kryształem zamajaczył niewyraźny kształt, lecz ozwiał się.

— Dadugi w Brine? Słodkie bułeczki Chaque? Xiqua? Suszone qumqum?

— Jest Jakiś Problem? — spytał Azrifel.

— Stół nie może sobie poradzić z proteinami z Shand — odparła Srebrna, siadając ciężko i opierając policzki o kolana.

— Co To Jest Proteina?

Abu Ibn Infra usiadł wygodnie w drugim końcu stołu i chwycił w dłoń kielich różowego płynu, który się właśnie zmaterializował. Powiedział coś, na co Azrifel poruszył się i kiwnął głową.

— Mój Pan Życzy sobie Porozmawiać O Waszych Latających Ubraniach i Podobnych Sprawach. — Znów zamienili kilka słów. — Mój Pan Składa Swe Uszanowanie Kolegom Kolekcjonerom I W Zamian Za Wszystkie Trzy Przedmioty Oferuje Zwierciadło-Widzące-Wszystkie-Rzeczy-Które-Nie-Są-Zbyt-Daleko oraz Dwie Sakiewki Bez Dna.

Kin poczuła, że pozostała dwójka patrzy na nią, więc odpowiedziała.

— Pozostawiając na boku tę, w pewnym sensie, śmiechu wartą ofertę — czuła, że brak umiejętności targowania się może być poczytany za słabość — chciałabym wyjaśnić, że przybyliśmy z dalekiego kraju i niezbyt dobrze rozumiemy, co oznacza słowo „Kolekcjonerzy”. Kolekcjonerzy czego?

Abu Infra zmarszczył brwi, słuchając tłumaczenia, po czym splunął odpowiedzią. Kin nigdy nie przypuszczała, że można wypluć kilka długich zdań, ale jemu udało się, i to jak.

— Mój Pan Jest Zdumiony. Posiadacie Trzy Dary Boga, Lecz Nie Wiecie O Kolekcjonerach. Pyta, Jak To Możliwe?

— Słuchaj, demonie — przerwała mu Kin. — Ty wiesz, że jesteś tylko projekcją jak Sphandor, prawda?

— Jest Mi Zabronione Odpowiadać Na To Pytanie W Tej Chwili — odparł płynnie Azrifel. — Wiem Jednak, Iż Siedzicie Po Uszy W Gównie. Jeśli Myślicie, Że Wyjdziecie Z Tego Cało, To Moja Reakcja Jest Ha Ha Ha.

— Zabiję cię — warknął Marco unosząc się. Strażnicy Ibn Infra napięli mięśnie.

— Siadaj — mruknęła Kin. — A ty, Demon, odpowiadaj na pytanie. Kim jest kolekcjoner?

— Mój Pan Mówi, Że To Nie Jest Tajemnica. On Sam Był Kiedyś Biednym Rybakiem, Aż Pewnego Dnia, Po Wypatroszeniu Ryby, Znalazł Wewnątrz Niniejszy Podarunek Boga, Lampę, Której Niesławnie Jestem Niewolnikiem. Ja, Azrifel Z Dziewiątego Dominium Przeklętych. Mogę Znaleźć Wszystko, Nawet Siłę Do Tego, By Z Wami Mówić. Oto Moja Moc.

Od Pięciu Lat Ciężko Pracuję Dla Tej Zarozumiałej, Nowobogackiej Świni, Byłego Rybaka. Sprowadzam Do Tego Trochę Pretensjonalnego Pałacu Takie Dary Boga, Na Jakich Innym Kolekcjonerom Zbytnio Nie Zależy, Albo Które Należą Do Pechowców Posiadających Demony Słabsze Ode Mnie. Przebyłem Głębiny Morza i Kratery Wulkanów, Zro…

— Przestań — powiedziała Kin. — Ten latający dywan, stół, sakiewki, to są Dary Boga?

— Tak. Od Dywanu Uwolniłem Handlarza W Basrze, Stół Znalazłem Na Dnie Morza, Pokryty Skorupiakami…

— I twój pan nie wie, jak one działają? To znaczy, są dla niego zwykłymi przedmiotami magicznymi?

— A Czyż Nie Są? — spytał demon z uśmiechem na ustach.

— Tak właśnie myślałem — prychnął Marco. — Jeszcze jeden ignorant, który wie o prawdziwej naturze dysku tyle co reszta. Zajmę się strażą, a potem zabierzemy go i odlecimy na dywanie.

— Poczekaj chwilę — odparła ostro Kin.

— Na co? On nic nie wie, umie tylko posługiwać się zabawkami, które znosi mu ten bydlak.

Kin pokręciła głową.

— Jeszcze raz spróbujmy dyplomacji. Demonie, powiedz swemu panu, że nie jesteśmy Kolekcjonerami. Damy mu do kolekcji nasze latające pasy, jeśli przewiezie nas swym dywanem na wyspę, która leży daleko na południowym wschodzie.


* * *

Jak tylko skończyła, wiedziała, że powiedziała coś niewłaściwego. Usłyszawszy tłumaczenie, Abu zbladł.

Marco westchnął i wstał.

— No dobra, to byłoby na tyle, jeśli chodzi o dyplomację.

Skoczył. Azrifel również. W powietrzu wykwitł szarożółty, zamazany wir, rozległ się grzmot, po czym Demon powrócił na swoje miejsce, nietknięty, zaś Marco znikł.

— Coś ty z nim zrobił — wykrzyknęła Kin.

— Został Umieszczony W Bezpiecznym Miejscu, Nic Mu Nie Jest, Z Wyjątkiem Kilku Niedużych Oparzeń.

— Rozumiem. Okupem za niego mają być nasze latające pasy?

Abu odezwał się, Demon przetłumaczył.

— Nie. Mój Pan Mówi, Że Teraz Już Wie, Że Przybyliście Z Innego Świata. Był Już Jeden Taki Podróżnik, Jakiś Czas Temu, Który…

— Jago Jalo? — spytała Kin.

Abu spojrzał na nią.

— Czyś ty zgłupiała? — syknęła Srebrna.

— Takie Było Jego Imię — zgodził się Azrifel. — Szaleniec. Nadużył Naszej Gościnności. Okradł Naszą Kolekcję. On Też Szukał Zakazanej Wyspy.

— I co się z nim stało? — zapytała Kin.

Wzruszył ramionami.

— Uciekł Na Dywanie Z Sakiewką Bez Dna I Płaszczem O Niezwykłej Mocy. Nawet Ja Nie Mogłem Go Znaleźć. Jednakże Mój Pan Odnosi Wrażenie, Że Nie Wszystko Jest Stracone.

— Nie?

— Ma Teraz Trzy Nowe Latające Urządzenia, Dwa Pojmane Demony I Ciebie.

Kin uniosła się i rozejrzała dookoła. Na balkonie stali dodatkowi strażnicy, dostrzegła też łuczników. Pomyślała o skoczeniu w przestrzeń, z pasem ustawionym na całą moc. Mogli ją trafić, a poziom medycyny na dysku był wątpliwy. Nie rozwiązałoby to również problemu Srebrnej.

Opadła więc na podłogę i zalała się łzami.


* * *

Usłyszała krótką rozmowę pomiędzy Demonem i jego panem, po czym wezwano dwie kobiety, które wyprowadziły ją z sali.

Zanim weszła w labirynt ozdobnych łuków i zasłon, zdążyła dostrzec beznamiętny wyraz twarzy Srebrnej. Z tyłu szedł strażnik z obnażonym mieczem.

Kobiety zawzięcie ją obgadywały. Gdy dotarli do półkolistych drzwi, mężczyzna został na zewnątrz. Wkrótce otoczyła ją gromadka chichoczących, małych, ciemnookich piękności ubranych w skąpe kawałki tkanin. Starsza z eskorty odgoniła je, zaś Kin poczuła, że jest popychana, ku kanapie. Usiadła i zapatrzyła się przed siebie.

Jakiś czas później kobieta w średnim wieku przyniosła jedzenie. Spojrzała na nią z wdzięcznością. Pod jej dziwnym makijażem kryło się współczucie, dlatego też przeprosiła ją w duchu i uderzyła jak najdelikatniej. Tamta westchnęła i upadła, zaś Kin gnała już co sił w nogach.

Przebiegła przez kilkanaście niskich, przewiewnych pokoi, w przelocie dostrzegając fontanny, śpiewające ptaki i znudzone hurysy siedzące na wielkich poduszkach. Patrzyły na nią osłupiałe wymalowanymi oczami, zaś gdy zderzyła się ze sługą niosącym tacę, podniosły krzyk.

Daleko za nią inne wrzaski oznajmiły, że strażnik, chcąc nie chcąc, wpadł do seraju.

Dotarła bo balkonu i rozważyła skok na dziedziniec poniżej. Zmieniła jednak zamiar i zaczęła się wdrapywać po ozdobnej kracie. Listewki zadygotały pod jej ciężarem. Po chwili weszła na płaski dach, zalany południowym słońcem.

Krzyki poniżej świadczyły, że strażnik był już przy balkonie. Padła na ziemię, dysząc ciężko i mając nadzieję, że pomyśli, iż wybrała łatwą drogę na dziedziniec. Niestety. Nastąpiła nagła cisza, przerywana jedynie ciężkim sapaniem.

Nagle drewno trzasnęło i dał się słyszeć przeciągły wrzask, gwałtownie przerwany dźwiękiem, jaki wydaje człowiek upadający na twarde kamienie.

Przemierzyła dach i dopadła najbliższej wieży. Nie był to najlepszy wybór, ale nie mogła wymyślić niczego innego. Znalazła sklepione wejście a za nim ciemne, kręcone schody. W porównaniu z upałem na dachu, panowało tam lodowate zimno.

Schody kończył na szczycie pokój z oknami bez szyb, wychodzącymi na miasto. Rozejrzała się w półmroku. Wyglądało to na jakiś magazyn.

Pod ścianą stało kilka zwiniętych dywanów, obok zalegały stosy pudeł. Wysoki posąg z brązu, odziany jakby pochodził ze Śródmorza, oparty był o trójnogi stół, na którym walały się resztki po jakimś przyjęciu. Było tam kilkanaście mieczy, wliczając ten, który — nie mogła wprost uwierzyć, ale bliższe oględziny upewniły ją — który był do połowy wbity w kowadło.

Na środku podłogi tkwiła statua konia, wykuta w jakimś ciemnym metalu. Mięśnie zrobione były nieźle, ale poza tym — mało inspirujące. Stał tak po prostu na czterech nogach, ze zwieszonym łbem, i wpatrywał się w posadzkę.

— Śmieć — mruknęła. Spróbowała zabarykadować nim schody, po chwili jednak zrezygnowała i usiadła. Z dołu nie dobiegał żaden dźwięk.

Można się tu bronić przez tygodnie, pomyślała, ale z wodą i jedzeniem. Jedzenie! Z tęsknotą pomyślała o magicznym stole, a nawet o autokuchni. Jednak nie mogłaby jeść przy Srebrnej, wiedząc, że za dwa dni, niezależnie od własnej woli, Shandyjka zmieni się w drapieżne, żarłoczne zwierzę.

— Marco? Srebrna? — wyszeptała.

Za piątym razem Kung odpowiedział.

— Kin! Gdzie jesteś?

— Jestem na… czy możemy mówić swobodnie?

— Siedzimy w zoo! Masz pojęcie? Musisz nas stąd wydostać!

— A ja na jakimś muzealnym strychu — powiedziała. — Poczekam, aż się ściemni. Gdzie dokładnie jest to zoo?

— Chyba gdzieś w pałacu. Pośpiesz się, wsadzili nas do tej samej klatki!

— A co ona teraz robi?

— Popłakuje.

— Och.

— Co?

Kin westchnęła.

— Zrobię, co się da — odpowiedziała.

Podpełzła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Gdzieś daleko ktoś krzyczał, lecz rozgrzany dach był pusty. Na niebie dostrzegła czarną plamkę. Oko Boga, kimkolwiek On był.

Większość mieczy ledwie mogła unieść obydwiema rękami, więc nie wchodziły w rachubę.

— Mówiąc szczerze — mruknęła do siebie — jak, do cholery, wyobrażasz sobie tę wielką, bohaterską akcję ratunkową?

Z drugiej jednak strony, oczekuje się tego od ciebie. Przecież wszystkie rasy galaktyki patrzą na człowieka jak na stworzenie zasadniczo zwariowane.

Zrobiła krok do tyłu i kopnęła w stół. Stojący na nim dzban przewrócił się na blat i rozlał śmierdzące octem wino. Cienka struga pociekła na podłogę. Popatrzyła i ostrożnie postawiła go z powrotem.

Rozległ się świst.

Zaglądając do środka zobaczyła rosnący poziom ciemnego płynu. Gdy naczynie wypełniła po brzegi wirująca czerwień, chwyciła je za ucho i chlusnęła przez pomieszczenie, po czym grzmotnęła dnem dzbanka o kant stołu.

Zgrzytnęło i przez chwilę powietrze wypełniał zapach ozonu. Kawałki obwodów laminatowych potoczyły się po podłodze.

— Pięknie — powiedziała miękkim głosem. — Wspaniale. O ile nie jest to robota wróżki.

Kompania też nie wierzy w transmisję materii. Przypuśćmy jednak, że w podstawie naczynia była maleńka, jedno-funkcyjna autokuchnia, ssąca cząsteczki z najbliższego powietrza. Zdecydowała, że uwierzy we wszystko, z wyjątkiem magii.

Na dole schodów ktoś się poruszył.

Nie miała gdzie się schować. Pokój miał mnóstwo kryjówek, ale żadna nie była wystarczająco dobra. Zdjęła miecz z pobliskiego wieszaka i pomyślała, że utnie pierwszą głowę, która się pojawi.

Nie da rady. Spojrzała w górę na małą klapkę w suficie. To już lepszy pomysł obrony. Jeśli wyjdzie na dach, być może zobaczy ją kruk — o ile oznacza to coś dobrego. Tak czy owak, mogłaby poucinać im paluchy.

Podeszła do posągu konia, wspięła się na strzemię, stanęła na siodle na czubkach palców i zaczęła szarpać klapę.

Koń zadrżał. Zachwiała się i spadła okrakiem na siodło tak gwałtownie, że aż ją zatkało. Nie mogła poruszyć nogami. Z paniką w oczach spojrzała w dół. Jej stopy tkwiły w uchwytach, które wysunęły się z boków posągu i trzymały delikatnie, ale mocno.

Koń podniósł szyję, obrócił głowę i spojrzał na nią jasnymi, owadzimi oczami.

— TWOJE ŻYCZENIE JEST DLA MNIE ROZKAZEM — usłyszała głos wewnątrz umysłu.

— Do diabła!

— TE WSPÓŁRZĘDNE NIC MI NIE MÓWIĄ.

— Jesteś robotem?

Czuła pod sobą drżenie trybów.

— JESTEM WSPANIAŁYM MECHANICZNYM KONIEM AHMEDA, KSIĘCIA TREBISONDU.

Usłyszała, jak ktoś skrada się na schodach.

— Zabierz mnie stąd — syknęła.

— PROSZĘ TRZYMAĆ WODZE. PROSZĘ ZNIŻYĆ GŁOWĘ. W PRZYPADKU CHOROBY POWIETRZNEJ PROSZĘ UŻYĆ ZNAJDUJĄCEJ SIĘ PRZY SIODLE TOREBKI.

Wewnątrz zwierzęcia rozległ się głuchy szum i dudnienie pracujących tłoków. Wznieśli się i łagodnie poszybowali przez okno. Schyliła kark, by nie zaczepić o krawędź ściany. Wreszcie wierzchowiec był wolny i spokojnie pogalopował przez powietrze, szybując wysoko w miedziane niebo.

Spojrzała na miecz w swej dłoni. Był czarny jak noc i nienaturalnie lekki. Powinien wystarczyć. Nie przypuszczała, by Abu nauczył się już używać pasów, więc zapewne jedynym latającym pojazdem był dywan. Gdyby doszło do walki, wolała siedzieć na koniu.

— TWOJE NASTĘPNE ŻYCZENIE JEST DLA MNIE ROZKAZEM.

— Najpierw powiedz mi, w jaki sposób latasz — odparła, patrząc na rozciągające się pod nią ogrody.

— SKONSTRUOWAŁ MNIE MAG ABNAZZARD. PRZEMIESZCZAM SIĘ DZIĘKI ZASTOSOWANIU SPRĘŻONEGO SILNIKA PODRZUTU MASY, CO W PUNKCIE KRYTYCZNYM WYMAGA CIĄGŁEGO WSPARCIA DŻINA ZOLAHA.

— Czy wiesz, gdzie w pałacu jest zoo?

— TAK.

— W takim razie tam wylądujemy.

— USŁYSZEĆ, ZNACZY WYKONAĆ, O PANI.

Wciąż galopując, koń zaczął schodzić w dół po spirali. Kiedy byli na wysokości dachów, przez chwilę widziała uniesione ku nim twarze. Przelecieli nad poszarpaną linią zakurzonych drzew i dotarli do szerokiej alei między rzędami niskich klatek. W zapadającym zmierzchu wyglądały ciemno i odpychająco. Rumak delikatnie dotknął ziemi, zaś kopyta płynnie przeszły w trucht po jej powierzchni. Coś uderzyło w pręty najbliższej klatki. W przelocie dostrzegła skrzydła i zęby. Całe mnóstwo zębów.

— Marco!

Jakieś stwory zaczęły wyć i prychać w cienistych zamknięciach.

— Tutaj!

Popędziła do przodu. Dostrzegła oczy Kunga wyglądające zza krat grubych niczym pnie drzew. Może nimi były.

Szarpała rygle tak długo, aż opadły z hałasem. Marco wypadł jak z procy.

— Dawaj miecz — rozkazał.

Zanim zdała sobie sprawę, że może odmówić, było za późno. Wyrwał jej z ręki.

— Nie było nic lepszego? — zasyczał. — Tępy jak zęby starca.

— Coś takiego! Mogłam odlecieć i zostawić cię tu!

Pacnął płazem w otwartą dłoń i spojrzał na nią z namysłem.

— Tak — odparł. — Mogłaś. Ten wystarczy. Dziękuję. Skąd wzięłaś tego latającego robota?

— Weszłam…

— Jak się tym lata?

— Po prostu wykonuje polecenia i… hej, złaź! Marco, nie zwracając na nią uwagi, usadowił się w siodle.

— Znasz drogę do pałacu, czworonożny robocie?

— TAK, PANIE.

— No to leć.

Zastukały kopyta i po chwili stali się malejącą plamką na niebie. Popatrzyła, aż zniknęli, po czym zajrzała, do klatki.

— Srebrna? — powiedziała łagodnie.

W mroku poruszył się jaśniejszy kształt.

— Chodź. Lepiej stąd znikać. Jak się czujesz?

Shandyjka usiadła.

— Gdzie jest Kung? — spytała grubym głosem.

— Poleciał bić złoczyńców, szaleniec.

— No to dokąd mamy iść? — dodała, gramoląc się na nogi.

— Myślę, że za nim. Masz lepszy pomysł?

— Nie. Wszyscy będą chyba zbyt zajęci, żeby zwracać na nas uwagę.

Wyszły na alejkę.

— Tu są jednorożce — stwierdziła Srebrna, wskazując palcem. — Widzieliśmy, jak je karmili. W basenie chyba trzymają syreny, dawali im ryby.

— Jak widać, Abu to urodzony kolekcjoner.

Ujrzały białą kopułę wielkości świątyni. Z bliska okazała się być jajem, w jednej trzeciej zakopanym w piasku. Z tyłu widniał niewielki otwór.

— Złożył to jakiś ptak? — zapytała Srebrna pokazując kciukiem.

— Mnie pytasz? Nie chciałabym rzucać mu okruchów. Tam jest jeszcze jedno. Nie…

To nie było jajo, lecz skorupa ładownika planetarnego sondy Terminusa. W myślach Kin ujrzała nagle starą kopię jeszcze starszego filmu oświatowego. Tam lądownik zdawał się być mniejszy niż w rzeczywistości. Po jego bokach widniały trzy głębokie rysy, jakby usiłowała go złapać jakaś wielka bestia.

Może to prawda. Jeśli ta rzecz obok była jajem, coś musiało je złożyć.

Wnętrze było kompletnie zniszczone.

— Jalo przynajmniej wylądował w pobliżu centrum — mruknęła Srebrna. Kin spojrzała na, no cóż, nazwijmy je śladami szponów. W końcu mogły nimi być.

— Nie zazdroszczę mu — odparła. — Nasz Abu jest prawdziwym entuzjastą, niczego nie wyrzuca.

Za nimi rozległ się tupot. Ujrzały dwóch obserwujących ich mężczyzn. Jeden trzymał pikę, którą łagodnie wysunął w kierunku Srebrnej.

To był błąd. Shandyjka chwyciła jej czubek, powaliła go na ziemię, następnie uniosła i podcięła ciałem nogi stojącego obok.

Natychmiast też runęła w kierunku pałacu, unosząc strzaskane drzewce jak maczugę.

Kin podążyła jej śladem. Nie miała wyjścia.

Znalazły Marco kierując się wrzaskami.

Na dziedzińcu kłębił się tłum, w którego środku szalał rozmazany kształt, otoczony ścianą mieczy. Marco walczył z pięcioma przeciwnikami naraz i najwyraźniej wygrywał.

Jeden z mężczyzn odwrócił się i widząc Srebrną skoczył ku niej z podziwu godną odwagą. Mrugnąwszy sennie okiem, machnęła na odlew pięścią i zgruchotała mu kręgosłup.

Jeden miecz cały czas śpiewał. Kin słyszała takie określenie w poezji, lecz ten robił to naprawdę. Dziwaczne elektryczne zawodzenie, przerywane cięciami i jękiem.

Marco trzymał go w daleko wyciągniętych dłoniach i niemalże przed nim uciekał. Miecz poruszał się sam, skacząc pomiędzy klingami i ciałami, bez widocznego przemieszczania się w przestrzeni. Wzdłuż krawędzi trzeszczały niebieskie płomyki.

Srebrna poczłapała do dwóch mężczyzn i zwaliła ich z nóg. Trzech innych, którzy się do niej odwrócili i zagapili, wykończył Marco.

Zostali sami, nie licząc martwych. Kung osunął się na ziemię i rzucił broń. Kin podeszła i spojrzała na ostrze. Nie zostały nawet ślady krwi. Było po prostu czarne, jak dziura we wszechświecie prowadząca do innego wymiaru.

— To jest żywe — wymamrotał Kung. — Wiem, że mnie wyśmiejecie, ale…

— Mamy tu — powiedziała Kin — zwyczajną, nietrącą klingę z elektronicznym ostrzem. Metal jest przewodnikiem. Na pewno widziałeś podobne rzeczy, na przykład miecze rzeźnicze.

Nastąpiła cisza. Marco kiwnął głową.

— Oczywiście, masz rację — odparł.

— Więc wynośmy się stąd do diabła! Rozejrzała się i pognała ku najbliższym schodom.

— A ty dokąd? — zawołał Marco.

— Znaleźć magika! — zanim ty to zrobisz, dodała w myślach. Nie można go zabić, jest jedyną szansą wydostania się stąd.

Przebiegła przez puste pomieszczenia, kierując się w górę. Krótkie schody wyglądały znajomo. Wspięła się po nich i na końcu korytarza znalazła komnatę.


* * *

Abu Ibn Infra siedział zamyślony na magicznym dywanie, obserwując ją ponad cienkimi, spiczastymi palcami. W pobliżu przykucnął na swych dłoniach Azrifel.

Rozejrzała się po pokoju. Nie było nikogo więcej.

Głos zabrał Infra.

— Czemu Twoje Potwory Zaatakowały I Wyrżnęły Moich Ludzi? — przetłumaczył Azrifel.

— Oczekiwaliśmy lepszego traktowania — odparła.

— Dlaczego Przybyłaś Z Kraju Złodziei I Kłamców Z Dwoma Zdradliwymi Demonami…

— Oni nie są demonami — przerwała ostro. — To inteligentne, żywe istoty. Po prostu należą do innych ras. A teraz przejdźmy do latającego dywanu.

— TO DEMONY.

Poczuła delikatny ciąg powietrza. Odwróciła się na czas, by dojrzeć materializację dwóch postaci.

Kungowie. Nie były to doskonałe kopie, poruszały się dziwnie, jakby ich twórca oblókł je w kształty nie znając anatomii pierwowzorów.

Abu musiał wezwać duchy, by się z nią rozprawiły, a gdzieś istniało coś, co zaobserwowało, że Kungowie są doskonałymi wojownikami.

Dodało też co nieco od siebie. Podczas walki prawdziwy Kung używa jedynie krótkiego miecza i małej tarczy, mając dwie ręce wolne na wypadek walki wręcz. Ci tutaj trzymali broń w każdej dłoni, i to w każdej inną. Jeden nawet kręcił młynka gwiazdką na łańcuchu.

Wyglądali jak kosiarki do trawy przeszkadzające sobie na wzajem.

Kin popatrzyła na twarze, martwe i bez wyrazu, i powstrzymała się od ucieczki. Musiałby biec w dół, z tym czymś za plecami.

Z nadzieją wzniosła miecz.

Szarpnął jej rękę. Ból przeszył ramię, zadzwonił o zęby. Gdy Kungopodobne postacie skoczyły, zaskrzeczał.

Wszelki ruch zwolnił. Przez różową poświatę widziała stwory sunące powoli, jakby biegły przez galaretę. Dźwięku nie słyszała w ogóle. Poczuła za to senny napływ nienawiści i z zainteresowaniem spojrzała na unoszące się ostrze.

Nie odczuła żadnego wstrząsu, gdy strzaskało topór, weszło w ramię, przecięło szare ciało bez krwi czy kości i rozłupało następny miecz. Odsunęła się przed pchnięciem dzidą, powolnym jak ziewnięcie ślimaka, wykonała długi, płynny skok i cięcie w kark.

Na czas wykręciła stopy, delikatnie wylądowała, okręciła się i pozwoliła ostrzu przelecieć jak kosa.

Teraz pora na trzeciego napastnika, cofającego się przez czerwoną mgłę. Miecz runął do przodu. Skoczyła za nim czując, jak jej ciało skręca się niczym ogon komety. Uderzył prosto w pierś i tam go zostawiła.

Poleciała prosto na ścianę. Uderzyła w nią, czując delikatne iskierki. Zaczęła opadać na podłogę, odległą o kilkanaście kilometrów.

Nie miała żadnego prawa przyjąć ją tak twardo.


* * *

Czuła się tak, jakby jedna strona jej ciała była wielkim siniakiem. Mięśnie barku paliły żywym ogniem, ramię jakby przeszło przez sito.

Przez błogosławione kilka sekund mogła obserwować oszałamiające doznania obiektywnie, podziwiając własny umysł jak kalejdoskop. Nagle subiektywność powróciła, i to gwałtownie.

Z tyłu dobiegło chlaśnięcie i miękki, głuchy łomot. Odwróciwszy obolałą głowę, zobaczyła Abu rozpłaszczonego na ścianie poniżej długiej, czerwonej plamy.

Leżała tak, ciesząc się chłodem podłogi. Następnie palcami lewej ręki, która zaledwie strasznie bolała, przewędrowała ku wysuniętej dłoni maga. Rozprostowała jego palce i powoli przysunęła lampę sobie przed nos.

Nie wyglądała na nic specjalnego. Potarła powierzchnię.

— Jestem Azrifel, Niewolnik Lampy — oznajmił Demon śpiewnym głosem. — Twoje Życzenie Jest Dla Mnie Rozkazem.

— Sprowadź mi doktora — wycharczała. Demon znikł, rozległ się słaby huk.

Powrócił o całą agonię później. W jego ramionach, niezdarnie kopiąc i jęcząc, tkwił niewielki człowieczek o twarzy bladej jak papier, ubrany w czarną pelerynę.

— Co to? — zapytała.

— Johannes Angelego Z Uniwersytetu W Toledo.

Uniosła lampę i walnęła nią o płyty posadzki. Azrifel wrzasnął, mały uczony zawtórował mu i zemdlał.

— Mam na myśli lekarza, ty koniu — jęknęła. — Zabierz tego faceta z powrotem i przyprowadź właściwego doktora. To takie pudło długie na dwa i pół metra, Demonie, i ma na sobie światełka i przyciski. DOKTOR, kapujesz? Och, do diabła, nawet ludzki doktor wystarczy.

Znów uderzyła lampę. Azrifel zawył i znikł.

Tym razem trwało to dłużej. Kiedy wrócił, miał na plecach jakąś postać, trzymającą w ramionach wielkie pudło. Spojrzała mętnym wzrokiem na znajomy, zielony kombinezon internisty Centrum Medycznego Kompanii. Mężczyzna zeskoczył na ziemię, lądując zgrabnie jak ktoś mający ograniczony dostęp do zabiegów odmładzających.

Rozpoznała Jena Teremilta. W miarę jak ból narastał, jego twarz chwiała się. Dobry, stary Jen. Jakieś sto czterdzieści lat temu prawie go poślubiła. Mógłby zajść wysoko, gdyby nie zginął na Siostrze, podczas polowania na chaque.

Jego zimne palce wyciągnęły się ku niej.


* * *

Chociaż dywan z łatwością udźwignąłby ich troje — Azrifel, jak się wydawało, nic nie ważył — Marco nalegał, by koń leciał tuż obok.

— Jesteśmy gotowi? — spytał.

Słońce jeszcze nie wzeszło spod dysku, lecz perłowy blask był na tyle jasny, by oświetlić Kin i Srebrną siedzące na dywanie pośrodku chłodnego dachu.

Ramiona Kin były odrętwiałe. Zadrżała.

— Ruszajmy — mruknęła i potarła lampę. Azrifel pojawił się obok niej.

— No? — powiedział. — Co?

— A gdzie się podziało „O Pani”? — spytała ze zdziwieniem.

Marco parsknął niecierpliwie.

— No Dobra, Nie Wkurzaj Się. Takie Odzywki Były Dobre Dla Niego. Myślałem, Że Jesteście Bardziej Demokratyczni.

Przypomniała sobie lekcję dobrych manier sprzed stu dziewięćdziesięciu lat. Osoba dobrze wychowana to ktoś taki, kto zawsze mówi „dziękuję” swojemu robotowi.

— Przypuśćmy, że oddam ci tę lampę — zagadnęła.

Demon zamrugał oczami i zastanowił się. Po chwili oblizał wyschnięte wargi zielonym językiem.

— Wziąłbym Ją I Wyrzucił Za Krawędź Świata, O Pani. Wtedy Mógłbym Wreszcie Odpocząć.

— Doprowadź ten dywan do centrum świata, a oddam ci ją — powiedziała.

Azrifel uśmiechnął się szeroko.

— Widzisz tego Kunga na koniu? On ma magiczny miecz. Ja dam mu lampę. Jeśli nas zdradzisz, bez wątpienia znajdzie niejeden sposób, by ją zniszczyć.

Demon zadrżał.

— Rozumiem — odparł ponuro. — Czy Na Tym Świecie Nie Istnieje Już Zaufanie?

— Nie — odparł Marco oschle.

Dywan uniósł się i poszybował ponad ciemnym miastem. Marco mknął z tyłu na latającym koniu.

Kin popatrzyła na przesuwające się w dole domy.

Coś zagląda w nasze mózgi, pomyślała. Kiedy potrzebowałam lekarza, przysłało Azrifela z człowiekiem, o którego mi chodziło, ale nie umiało wyprodukować autodoktora. Dlaczego?

Azrifel siedział obok, Srebrna na przedzie patrzyła bezmyślnie przed siebie.

— Azrifelu — powiedziała Kin — przynieś mi, hm, przynieś w pełni wyekwipowany statek, szybszy niż światło, z napędem matrycowym i ostatnim modelem autokuchni.

Ze słuchawki dobiegł ją chichot Marco.

— Nie — odparł demon.

— Odmawiasz? Mamy twoją lampę.

Azrifel potrząsnął głową.

— To Nie Jest Odmowa. To Stwierdzenie. Ostrygi Nie Umieją Latać. Nie Mogę Przynieść Tego, Czego Chcesz. A Teraz Zniszcz Lampę, Jeśli Musisz.

— Żadnych anachronizmów — mruknął Marco. — O to chodzi, tak?

Demon przez chwilę milczał, jakby wsłuchiwał się w jakiś wewnętrzny głos. Oglądany z bliska, też wyglądał na nieco rozmazanego, niczym zdjęcie zrobione przy zbyt słabym świetle i z poruszonego aparatu.

— Żadnych Nachronizmów — zgodził się.

— Ale człowiek zwany Jalo opuścił ten świat i pojawił się dwieście lat świetlnych… o wiele, wiele mil dalej — stwierdziła Kin. — W jaki sposób?

— Nie Wiem.

— Jego statek krąży po wysokiej orbicie — zauważył Marco. — Moglibyśmy przerobić system podtrzymywania życia, wypatroszyć trochę nasz ładownik i jakoś dolecieć do domu.

— To by trwało zbyt długo!

— Niekoniecznie.

— A co z energią?

— Może by tak złączyć krawędziami tysiąc takich magicznych dywanów?

— A nawigacja?

— Na oko. Będziemy celować w sferę liczącą 50 lat świetlnych z odległości 150 lat. Żaden kłopot.

— Sprytne. Tylko co ze Srebrną?

Marco umilkł.

Wzeszło zielonkawe słońce.


* * *

Przelecieli ponad burzą piaskową o wysokości niemal kilometra. Gnała się przez wsie i miasteczka niczym zamieć z piekieł.

Marco nie mówił wiele. Srebrna milczała jak zaklęta, leżała zwinięta w kłębek i patrzyła w niebo.

Przemknęli nad portem Basry, gdzie po ulicach przewalały się deski z rozbitych statków, zaś morze systematycznie zalewało miasto.

— Na horyzoncie coś błyszczy — odezwała się wreszcie Shandyjka.

Kin nie była pewna, czy dostrzega słabą poświatę na granicy widoczności, ale po dziesięciu minutach wiedziała już, że to nie złudzenie.

Srebrna zaczęła się wiercić.

— Odejdźcie — rozkazała nagle. — Niech Kung tu przyjdzie. Z mieczem.

— Marco…

— Słyszałem. Zatrzymaj dywan. Ty możesz wziąć konia.

— Przecież wiesz, o co ona prosi!

— Oczywiście. Jeśli sprawy zaczną przybierać zły obrót, będę musiał ją zabić.

— Jak możesz mówić o tym tak spokojnie!

— Dlaczego nie? Lepsza martwa istota rozumna niż żywe zwierzę. Ja się z nią zgadzam.

— A co będzie później?

Zacisnął wargi.

— Ona przejdzie tu reinkarnację, jak sądzę. Lepszy żywy człowiek niż martwa Shan…

— Przestań tak mówić!

Poświata przeistoczyła się w wysoką kopułę wtopioną w skałę rozległej wyspy, pokrytej przeważnie czarnym piachem. Kin wydawało się, że na brzegu zauważyła resztki kilku spalonych statków.

Okrążyli ją najpierw w odległości kilometra, potem zaczęli się zbliżać. Kin zobaczyła czarny kształt opadający spiralą w dół i sadowiący się na kopule.

— Wystarczy — powiedziała Kin. — Marco, wchodzę.

Odpowiedzią Kunga był zduszony charkot. Odwróciła się w siodle.

Kilka metrów dalej Srebrna leżała na brzegu dywanu. Futro na ramieniu, gdzie ciął miecz, mokre było od pomarańczowej krwi. Trzymała Marco wpół, zaś jego dwie ręce ściskały ją za gardło. Zmagali się tak ze sobą, podczas gdy miecz między nimi wrzeszczał.

Dywan dryfował przed siebie. W przelocie Kin dostrzegła wykrzywioną twarz Shandyjki i jej ociekający śliną pysk.

Chwyciła lampę. Pojawił się Azrifel. Stanął w powietrzu i z uwagą zaczął obserwować milczących zapaśników.

— Rozdziel ich — rozkazała.

— Nie — odparł.

Marco odskoczył od Srebrnej, wykonując salto. Trzema rękoma złapał ją za ramię i przerzucił przez bark. Jego kościste nogi ugięły się jak sprężyny, natomiast Shandyjka wyleciała poza dywan.

Ale nie spadła. Zawisła pod nienaturalnym kątem w polu bezpieczeństwa, warcząc i tłukąc rękoma powietrze.

— Nie?

— Nie Ośmielę Się Podejść Bliżej Kopuły.

— Ja mam lampę, demonie.

— Wolałbym, Żebyś Jej Nie Użyła.

Zobaczyła, jak Kung unosi miecz lecz waha się. Srebrna w próżni złapała równowagę i skoczyła ku niemu.

Nagle Shandyjka, Kung i dywan zniknęli. Kin bezmyślnie patrzyła w pustkę. Poniżej huczało morze. Wokół nie było nic, oprócz fal, nieba, kopuły i dżina o końskiej twarzy, unoszącego się nad nicością.

W końcu odezwała się.

— Co się stanie, jeśli wrzucę lampę do morza? Tylko mów prawdę.

— Czasami Otrą Się O Nią Ryby Albo Kraby. Ich Pragnienia Są Proste I Łatwe Do Spełnienia.

— Co się stało z dywanem?

— Zniknął? — odparł niepewnie.

— To wiem. Dlaczego?

— Tak Dzieje Się Z Rzeczami, Które Za Bardzo Zbliżą Się Do Środka Świata.

— Nie powiedziałeś nam tego.

— Nie pytaliście.

— Dokąd one się udają?

— Dokąd? Po Prostu Znikają. To Wszystko Co Wiem.

— Zaraz dowiesz się więcej.

Wsunęła lampę do kieszeni i pognała konia. Azrifel zawył.

W tym momencie zniknęła również.


* * *

Obudziła się wśród rubinowych gwiazd, w sercu galaktyki. Dotyk informował, że leży na podłodze z gładkiego metalu, zaś inny zmysł, do tej pory jeszcze nie nazwany, że znajduje się w jakimś wnętrzu. Budynek. Może jaskinia.

Dookoła lśniły miliony punkcików światła. Rozpływały się w skomplikowane konstelacje, wspinały na niewidzialne ściany dziesiątki metrów dalej i spotykały na czerni ponad głową. Czasem wzór nagle się zmieniał i zastępował go inny, równie czerwony i przerażający. Wizja piekła stworzona przez punktystę.

Poruszyła głową.

Popłoch. Światła spłynęły ze ścian i skupiły wokół niej. Wstała i zrobiła eksperymentalny krok. Było to odpowiednie słowo. Uczepiła się go kurczowo. Bądź racjonalna. Nie wariuj.

Sądziła, że jest przygotowana na wszystko. Roboty, lasery, jajogłowi twórcy dysku w srebrnych kombinezonach, inteligentne galarety — cokolwiek. Lecz nie te światła. Wydawało się, że oświetlają jedynie same siebie.

— Zabierzcie mnie stąd — krzyknęła.

Błysk. Stała w półkolistym korytarzu, wypełnionym zapachem gorącego metalu, ozonu i smaru do maszyn. Tunel oświetlała jaskrawa linia na suficie. Wzdłuż ścian niczym węże ciągnęły się rury i kable, podłoga zasłana była istnym labiryntem szyn. Z daleka dobiegał huk i uderzenia, wszędzie brzęczała elektryczność.

Wybrała kierunek i ruszyła przed siebie, uważnie unikając wszystkiego, co mogło być pod napięciem.

Więc to jest maszynownia, powiedziała do siebie. Jestem pomiędzy trybami świata. Wszystko bez sensu. Technologia wygląda na archaiczną. Tryby i koła zębate to właściwe określenie. O rany.

Mijała właśnie zagłębienie w ścianie, kiedy coś się w niej poruszyło. Już chciała zacząć uciekać ale pomyślała, że czego się do diabła bać.

To był wielki robot o kształcie najbardziej typowym dla robotów. Jednym z manipulatorów grzebał w otworze w metalowej ścianie, na podłodze obok leżała kwadratowa płyta.

Ramię cofnęło się ze szczękiem, trzymając coś małego, czego nie mogła dokładnie zobaczyć i co zaraz zniknęło w pojemniku u boku robota. Powyżej zbiornika wysunęła się natomiast szufladka i tym razem mogła już dostrzec przedmioty spoczywające w wymoszczonym wnętrzu. Mechaniczne ramię zachwiało się niepewnie, wybrało jeden z nich i uniosło ku dziurze.

Gdy maszyna pochłonięta była swymi tajemniczymi czynnościami, skoczyła i chwyciła przedmiot z szuflady. Był wielkości jajka, z jednego końca wystawały setki bolców, zaś w środku miał filigranowe druciki, rurki i siatki.

Podobne rzeczy widziała kiedyś w muzeum. Lampa elektronowa. Coś w rodzaju prawnuka układu scalonego. Lampa skonstruowana przez kogoś, kto nigdy nie wynalazł tranzystora i kto musiał wkładać coraz więcej wysiłku w udoskonalanie istniejącej techniki.

Skojarzyło jej się to z komputerami Ehftów. Nigdy nie doszli do poziomu elektroniki, lecz potrzebowali ich dla swych skomplikowanych organizacji religijno-bankowych. Tamtejszy komputer składał się z tysiąca doskonale przeszkolonych Ehftów, z których każdy zajmował się wąskim wycinkiem matematyki. I to działało.

Ale prędzej kaktus wyrośnie jej na dłoni, niż uwierzy, że płaską Ziemię zbudowały istoty znające jedynie technikę lamp elektronowych.

Ramię wysunęło się ze ściany. Robot podniósł pokrywę i wstawił na miejsce z zaskakującą szybkością. Zanim się spostrzegła, z turkotem szedł już w głąb tunelu. Ponieważ poruszał się z prędkością piechura, podążyła za nim.

Przeżyje. Gdyby chcieli ją zabić, już by to zrobili. Będzie żyć, pod warunkiem że nie da za to głowy.

Raz minęli sześcienny automat majstrujący jakimś narzędziem w odsłoniętym układzie. Mogła to być lutownica i obwód drukowany, ale nie zatrzymała się, by sprawdzić.

Jakiś czas później dotarli do niszy w ścianie, kształtem jakby dopasowanej do konturów robota. Z tyłu znajdowało się gniazdko. Wielkolud z przesadną ostrożnością wlazł do środka, znieruchomiał i przestał szumieć. Najwyraźniej mechanik poszedł spać.

Zastanowiła się nad sytuacją. Tunele sprawiały wrażenie nieskończonych. Mogłaby kręcić się w kółko przez wiele dni, po czym umarłaby. Ale istniała alternatywa.

Wróciła do tunelu i znalazła maszynę lutującą. Wyrwanie jednego z ramion było trudne, ale udało się. Potem zaczęła tłuc nim automat tak długo, aż przestał dawać znaki życia. Na dokładkę wcisnęła wysięgnik w odsłonięty obwód, który sypnął iskrami.

Zaczęła czekać.

Kiedy po kilku minutach pojawił się półkolisty robot naprawczy, przewróciła go na grzbiet. Zamruczał z wyrzutem.

Następny miał kształt gruszki. Kropla z wieloma wypustkami jadąca wzdłuż szyny pod sufitem. Kin usiłowała strącić ją kawałkiem automatu, ale ta wycofała się pośpiesznie.

Przynajmniej odczuli jej obecność. Ktoś musi zreperować roboty reperujące roboty reperujące roboty. To tylko kwestia czasu.

Mijały godziny. Wreszcie przybyła czołgopodobna machina. Była nieco powyginana, niektóre wysięgniki miała powykręcane, brakowało kilku pokryw. Jeśli to był naczelny naprawiacz, pomyślała Kin, sam czas mógł doprowadzić go do tak opłakanego stanu.

Z drugiej strony fakt, że na pancerzu siedział Marco z garściami drutów w każdej dłoni, mógł mieć z tym coś wspólnego.


* * *

— Może tu nie ma żadnych urządzeń potrafiących zająć się ludźmi — zasugerowała Kin.

Marco mruknął niewyraźnie, nie odrywając się od pracy. Z wnętrzności robota konstruował coś dziwacznego, pomagając sobie naprawczą półkulą jako młotkiem.

— Muszą być — odparł. — Ten świat na pewno jest wypchany przejściami, szybami wentylacyjnymi i energetycznymi. Ludzie wlezą we wszystko i wszędzie. A poza tym nie zapominaj, że zostaliśmy tu sprowadzeni. To ciągłe ignorowanie naszej obecności jest wręcz nieuprzejme.

Wstał.

— Idziemy?

— Dokąd?

— Gdzie tylko są jakieś delikatne obwody. To — pomachał wyrwaną kończyną — jest pokryte izolacją. Idealne do spięć.

— A to drugie? — spytała z niepokojem w głosie.

Poszarpane wysięgniki zostały połączone w pokraczną lecz niebezpieczną klingę. Marco zważył ją w dłoni.

— Hm? Jasne, że broń.

— Spodziewasz się agresywnych robotów? — spytała zimno.

Był na tyle uczciwy, by nie spojrzeć jej w oczy.

— To dla Srebrnej — powiedział chrapliwie. — Myślisz, że znalazła coś do jedzenia? A może masz lepsze pomysły?

Poszedł wzdłuż bocznego korytarza i zawołał przez ramię.

— Tak czy siak, tunele są oświetlone. Roboty nie potrzebują świateł.

Wzruszyła ramionami. Może lutownicze potrzebują.

Choć drobne zniszczenie oświetlenia też mogło być sensownym sposobem zwrócenia na siebie uwagi. Tyle że Marco sprawiał wrażenie gotowego unicestwić cały dysk.

Z oddalenia ujrzała, jak uderza w kable. Nie było to jednak działanie mające na celu zwrócenie uwagi. Raczę pojedynek Marco kontra Wszechświat.

Co się teraz działo na powierzchni? Plaga much? Deszcz żab? Wysychanie mórz? Wymieranie ptaków dodo?

Pognała co sił. Marco otoczony dymem, tłukący solidny kawał wielkiego obwodu, wyglądał strasznie. Robił to tak zapamiętale, że przestraszyła się, iż oszalał. Albo przynajmniej wyszła na jaw cała natura Kunga.

Stanęła jak wryta, gdy ostrze przeleciało o kilka centymetrów od jej gardła.

— Chcą się bawić? — wycharczał. — Obserwować nasze reakcje? Pokażę im!

Grzmotnął żelastwem niczym maczugą. Obwód eksplodował.

— Ja im dokopię!

Kin odsunęła się, z oczami utkwionymi w ostrzu klingi. Jakiś ruch na prawo od chmury dymu przyciągnął jej uwagę. Marco zauważył ów wyraz twarzy i zawahał o ułamek sekundy za długo.

Srebrna skoczyła. Kung zrobił unik przed wiosłowatym ramionami, mogącymi zgruchotać kości, po czym zaczął okładać głowę napastnika trzema rękami naraz. Wrzasnęła i uniosła jedną stopę z wysuniętymi szponami, chcąc wyrwać mu wnętrzności. Te jednak znów zniknęły jej z oczu, razem z właścicielem. Kiedy rzucała się po podłodze, próbując dosięgnąć siedzącego na jej karku diabła, Kin dostrzegła, jak ten robi zamach dzidą.

Ostrze zakręciło płynnie, przecięło gorące powietrze niczym kosa śmierci i utkwiło głęboko w kablu energetycznym.

Rozległo się jakby buczenie szarańczy. Walczący zamarli, Srebrna wyglądała jak wielka, futrzasta piłka ze sterczącym włosami.

Kin podpełzła do przeciwdyskowej broni Marco i z całej siły wybiła wibrującą dzidę. Gdy ta odskoczyła, dwoje Obcych upadło.

Obcy, pomyślała. Nazwałam ich obcymi. A pieprzyć to. Uklękła i sprawdziła, czy żyją. W piersi Srebrnej coś się poruszało, ale gdzie były serca Marco nie miała pojęcia.

Światła ponad jej głową przygasły, pozostała słaba, pomarańczowa poświata. Za plecami usłyszała stukot dziwnych kroków. Wciąż w przysiadzie, odwróciła się i ujrzała wysoką postać.

Jedyne, co w pierwszej chwili potrafiła rozpoznać, to lecące ku sobie ostrze. Instynktownie uniosła do góry rękę, w której nadal tkwiła maczuga Marco. Kosa trzasnęła w nią mocno i rozleciała na kawałki.

Roześmiała się. Sylwetka przed nią była szkieletem w czarnym szlafroku, który krzywił się ze zdumienia na widok drewnianej rękojeści pozbawionej ostrza. Kogo Oni próbowali przestraszyć?

Trzonek kosy w białych łapach Śmierci zafalował. To w co się zmienił, przynajmniej pasowało do wieku ludobójstwa. Nawet miała czas, by się zastanowić, skąd wzięli wzór. Były tam dwa rzędy drgających zębów i silniczek.

Elektryczna piła. Sama używała takich przy oczyszczaniu nowych planet.

Śmierć postąpiła krok do przodu. Gdyby zrobiła wypad i pchnęła, Kin byłaby martwa, ale trudno jest pozbyć się odwiecznych przyzwyczajeń. Zamiast tego zamachnęła się jak kosą i Kin zdążyła zanurkować pod ostrzem. Usłyszała zgrzyt zębów po podłodze. Zajrzała w puste oczodoły i z trudem zadała cios kolanem. Bez sensu. Jedynie rozbolała ją rzepka. Przecież śmierć nie ma jaj.

Wokół jej gardła zwarł się naszyjnik kościanych palców. Zacisnęła dłoń w pięść i machnęła. Gdy trafiła prosto w twarz, usłyszała jakby eksplozję w fabryce domina.

Po chwili stała w tunelu sama, na podłodze leżała jedynie czarna peleryna. Dookoła walały się kawałki kości, które stopniowo przestawały istnieć z głośnym pyknięciem. Natomiast większy huk oznaczał zniknięcie Marco i Srebrnej.

Sama też zniknęła.

Minutę później para sześciennych automatów zaturkotała w tunelu i zaczęła uprzątać bałagan.


* * *

Teraz była w…

— Nie — powiedziała. — Nie chcę. Poddaję się. Czy wy wiecie, kiedy ostatni raz coś piłam?

Przed nią pojawiła się w powietrzu szklanka wody. Nawet nie była tym zbytnio zaskoczona. Ujęła ją delikatnie i wypiła. Gdy jednak chciała zawiesić ją z powrotem w próżni, ta spadła i rozbiła się.

Teraz znajdowała się w czymś w rodzaju pomieszczenia kontrolnego. Sterownia dysku. To na pewno to.

Był zaskakująco mały. Mógł być sterówką statku średniej wielkości, tyle że tam znajdowałoby się więcej ekranów i przełączników. Tutaj — zaledwie jeden ekran, rząd guzików i głębokie, czarne krzesło, ponad którym wisiało coś, co mogło stanowić podłączony do komputera hełm.

— Och nie — zaprotestowała. — Ja tego nie założę.

Ekran zamigotał, pojawiło się na nim jedno słowo. ZAKŁAD?

Podeszła bliżej i przyjrzała się krzesłu. Miało podejrzanie skomplikowany kształt. Wyglądało niemal jak żywe.

Natomiast ten, kto je zajmował, był martwy. Nie tak potwornie, gdyż powietrze w pokoju było ostre, suche i doskonale mumifikujące, ale bez wątpienia martwy. Gdyby istniała reinkarnacja, mógłby z powodzeniem powrócić w tym samym ciele.

Na chudej ręce widniała stara rana. Nie wyglądała fatalnie, lecz na podłodze czerniało kilka zaschniętych kropli krwi. Może wykrwawił się, lecz jak na władcę świata było to śmieszne.

O ile nim był. Jakoś nigdy nie myślała o nich jako o ludziach, a przecież ten był zdecydowanie człowiekiem. Ogolić go i dać nową skórę, a będzie twoim krewnym.

Ekran nad krzesłem znów zamigotał i wypluł kolejne słowo. Żałośnie zajaśniało przed jej oczami.

POMOCY.

* * *

Marco siedział skulony w półmroku, gdy usłyszał głos.

Po chwili otrząsnął się z oparów wściekłości na tyle, by zrozumieć, że mówi do niego. Był znajomy. Ta pochodząca od małpy kobieta?

— Kin Arad? — wychrypiał.

— Marco, gdzie jest Srebrna? — nalegał głos.

Jego oczy piekły żywym ogniem, lecz miliony czerwonych punkcików jaśniejących wokół pomogło wyostrzyć wzrok. Kilka metrów dalej leżał niewyraźny kształt, otoczony świetlną konstelacją.

— Ten niedźwiedź jest tu. Oddycha.

— Marco — powiedziało powietrze. — Nie wiem, czy sobie z tym poradzę. Musisz mi pomóc. Nie ruszaj się.

Powietrze przed Kungiem zawirowało i nagle pojawił się nóż. Zanim spadł na ziemię, złapały go trzy dłonie. Popatrzył tępo na wysadzaną klejnotami rękojeść, migoczącą w czerwonym świetle.

— Nie trać czasu — powiedziało. — Chcę, żebyś uciął kawałek ciała Srebrnej. Tylko za bardzo się nie wczuwaj. Może być skóra, ale lepiej mięsień.

Wróciły wspomnienia. Popatrzył na nóż i pomyślał o Shandyjce.

— Nie ma mowy — odparł beznamiętnie.

— Zrób to. Jeśli nie, następny nóż będzie leciał. Lepiej mi uwierz.

Z rykiem wściekłości skoczył i ciął ją w ramię. Cielsko jedynie słabo zadrżało.

— Dobra. Krew na nożu wystarczy. Puść go, Marco. No zostaw ten nóż!

Kung był spragniony. Nie pamiętał też, kiedy jadł po raz ostatni, a skóra swędziała w suchym powietrzu. Byłby idiotą wypuszczając go. Jeśli cokolwiek myślał na ten temat, to z pewnością właśnie to.

— W porządku, załatwimy to po męsku.

W głosie było coś, co kazało mu poluzować uchwyt. Dzięki temu znikające ostrze ledwie zdarło mu z dłoni trochę ciała, zamiast ją uciąć.

Automatycznie chwycił nadgarstek i nakazał bólowi odejść. Wciąż tak gapił się na ranę, kiedy poruszenie powietrza i tępy łomot przyciągnęły jego uwagę.

Obok Srebrnej leżało na podłodze coś długiego i zakrwawionego. Ręka Shandyjki poruszyła się wolno, pomacała mięso, chwyciła je i wsunęła do ociekającej śliną gęby.

Zaczęła jeść.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał w końcu Marco.

— Nie jestem całkiem pewna — odparł głos Kin. — Z tobą wszystko w porządku?

— Chciałbym się czegoś napić. I zjeść. Kazałaś mi naciąć Srebrną, żeby dostać próbkę protein?

— Tak. Nie ruszaj się.

Obok pojawiła się jakby pognieciona bańka z wodą, która miękko odskoczyła od podłogi. Chwycił ją i pośpiesznie przystawił sobie do ust.

— Teraz jedzenie — oznajmiła Kin. Następny pojemnik, wypełniony czerwoną breją, potoczył się pokracznie po podłodze. Spróbował. Smakowało jak flaki z olejem.

— To wszystko, co mogę zrobić — powiedziała Kin. — Jedynym skutkiem twojej niszczycielskiej działalności było rozregulowanie głównego obwodu autokuchni. Wysłałam już roboty, żeby to naprawiły, ale dopóki tego nie zrobią, nasze menu nie będzie rewelacyjne.

— Srebrna ma dobre żarcie — mruknął niewyraźnie.

— Powiedziałam ci, że nie mam czasu na smakołyki. Ona je Shandyjkę wyhodowaną z własnych komórek. Nie pytaj, jak to zostało zrobione w ciągu kilku sekund. Ja tylko wydałam polecenie. I chyba lepiej jej o tym nie mówić.

— Chyba. Czy ty coś tutaj możesz?

— Można to tak określić.

— Dobrze. No to zabierz mnie stąd!!!

Nastąpiła chwila ciszy. Wreszcie Kin odezwała się.

— Dużo nad tym myślałam.

— Dużo nad tym myślałaś???

— Tak. Dużo nad tym myślałam. Znajdujecie się w jakiejś komorze do badań. Nie ma tam wejścia czy wyjścia, z wyjątkiem teleportacji. I gdybyś wiedział to co ja teraz, raczej zostałbyś w niej i umarł z głodu. Nie ośmielę się też zbytnio wtrącać, bo mógłbyś zostać, że tak powiem, uszkodzony, więc biorąc pod uwagę to wszystko…

Metr obok z hukiem wylądował na podłodze długi kształt. Podniósł go i obejrzał podejrzliwie.

— Wygląda na przemysłowy rozwarstwiacz — stwierdził.

— Jest nim. Lepiej używaj go ostrożnie.

Wykrzywił twarz, oświetloną piekielnym blaskiem i wycelował.

Fragment ściany pokoju stał się gęstą mgłą. Szybko wyłączył urządzenie i poszukał wzrokiem Srebrnej.

Klęczała, ściskając łapami głowę.

— Jak się czujesz? — spytał z troską w głosie. Trzymał rozwarstwiacz delikatnie, niezupełnie w nią celując. Spojrzała na niego mętnym wzrokiem.

— Dziwne rzeczy się… działy… — zaczęła.

Pomógł jej wstać. Gest raczej symboliczny, ważyła dziesięć razy więcej niż on. Jedną ręką musiał też trzymać przyrząd, w zasadzie celując obok.

— Możesz iść?

Mogła się wlec noga za nogą.

Kung wyjrzał z pomieszczenia w słabo oświetlony tunel. Dwa małe automaty pracowicie pochłaniały wciąż opadający pył. Popatrzył do tyłu na Srebrną i zdecydował, że lepiej wycelować rozgrzaną lufę w zbliżającego się metalowego dziwoląga.

— Odłóż to żelastwo — odpowiedział ten cofając się.

— Kin Arad?

— Marco, ta broń jest tylko dla twojego spokoju ducha, ale jeśli jej użyjesz, urwę ci ręce nie ruszając się z tego miejsca. Naprawdę mogę to zrobić.

Rozważał sytuację przez chwilę, podczas gdy Shandyjka gramoliła się przez dziurę w ścianie. W końcu wzruszył wszystkimi czterema ramionami i cisnął broń na podłogę.

— Małpia logika — stwierdził. — Nigdy tego nie zrozumiem.

— Myślałam, że uważasz siebie za człowieka — powiedział robot głosem Kin.

— No to co? Pewnych rzeczy myślenie nie zmieni.

— Cogito ergo kung. Chodźcie za mną.

Robot potoczył się w głąb tunelu. Podążyli jego śladem.


* * *

Godzinę później wciąż szli. Przekraczali metalowe otchłanie po kratowanych mostach, czasem kulili się w niszach, gdy olbrzymie maszyny z hukiem sunęły wzdłuż tuneli. Raz kwadratowy robot zaprosił ich na platformę wznoszącą, zaś na następnym poziomie ta stanęła i wtoczyło się kilkanaście hałaśliwych, złotych cylindrów pachnących ozonem.

Przemierzyli wąski korytarz pomiędzy niebotycznymi, huczącymi machinami.

— Krellowie — powiedziała Srebrna.

— Hm?

Shandyjka uśmiechnęła się.

— Nie widziałeś „Zakazanej Planety”? To ludzki film. Kręcili go z pięć czy sześć razy. W jednej wersji grałam rolę potwora, ale potem poszłam do college’u.

— Chyba nie przypominam sobie.

— Przeważnie miałam walić w drzwi i ryczeć. Musiałam też dzielić garderobę z robotem. Był człowiekiem.

— Ludzki robot?

— Reszta obsady to byli aktorzy roboty, ale występował tam też prawdziwy robot i nie mogli znaleźć żadnego, który umiałby zachowywać się jak… no, jak robot właśnie. Musieli więc zaangażować człowieka. Właśnie w tym filmie była scena wewnątrz ogromnej maszynerii zbudowanej przez Krellów, chyba tak się nazywali. Zupełnie jak ta tutaj. Rozumiesz, to były fikcyjne istoty wymyślone na użytek filmu… — przerwała, widząc wyraz jego twarzy.

Westchnął.

— Byliśmy wśród ludzi zbyt długo — stwierdził. — Przesiąknęliśmy ich szaleństwem.

— Myślałam, że wychowałeś się na Ziemi. Podobno z prawnego punktu widzenia jesteś człowiekiem?

— Moje dokumenty są tam w górze, na statku. Też coś.

— W takim razie uważaj się za kosmopolitę — mruknęła.

— A cóż to tak naprawdę oznacza, droga przyjaciółko?

— Dobrowolne postrzeganie rasowej świadomości w świetle pryncypialnej jedności istot rozumnych.

Prychnął.

— Wcale nie. Oznacza tyle, że to my uczymy się języków tych małp i dopasowujemy do ich świata. Widziałaś kiedyś człowieka zachowującego się jak Kung czy Shandyjka?

— Nie — przyznała. — Lecz z drugiej strony, to Kin Arad jest wolna, a my byliśmy uwięzieni. Oni zawsze obejmują przywództwo. Zawsze dostają, czego chcą. Lubię ich tak samo jak cała rasa. W przeciwnym razie może już by nas nie było. Co to jest?

Poszedł za jej spojrzeniem. Pół kilometra dalej, ponad metropolią maszyn wznosiła się wieża. Była zbudowana jakby z gigantycznych kul, ułożonych jedna na drugiej. Jaśniała mętną czerwienią. Srebrna widziała roboty stłoczone na otaczających ją pomostach, lecz Kung musiał się zadowolić niewyraźnym, załzawiającym oczy widokiem czegoś ogromnego i złowieszczego.

— Gigantyczna maszynka do kawy? — stwierdził.

Shandyjka krzyknęła do małego, toczącego się przed nimi dziwaka. Posłusznie zawrócił. Wskazała na sznur kul znikający gdzieś w górze.

— To proste urządzenie do topienia skały i wyrzucania w górę pod ciśnieniem — odparł robot głosem Kin.

— Po co? — spytał Marco.

— Wulkany.

— To coś jest po to, żeby na dysku mogły istnieć wulkany? Idiotyzm!

— Kung osłupiał. Maszynka potoczyła się dalej.

— To jeszcze nie wszystko. Poczekaj, aż zobaczysz urządzenia do trzęsień ziemi.


* * *

Podróż pod dyskiem zabrała im dwa dni. Przeważnie szli piechotą. Czasem jechali skuleni na płaskich platformach, które wlokły się tunelami w ślimaczym tempie, wspinali gdzieś albo przesuwali cal za calem wzdłuż wąskich półek nad przepaściami. Niekiedy pędzili jak wiatr przez skrzyżowania, mijając grzmiące maszyny, które toczyły się gdzieś w swoich sprawach.

Widywali także autokuchnie, bezsensownie ulokowane w tym rozedrganym, podziemnym świecie. Wyglądały na nowe, w odróżnieniu od zdezelowanych urządzeń dookoła, wprawdzie naprawianych, ale całkiem zużytych.

Marco wspomniał o tym, kiedy siedzieli oparci o jedną.

— Gdyby mieszkańcy dysku przeszli rewolucję przemysłową a potem zajrzeli tutaj, umarliby ze strachu — stwierdził.

Srebrna żuła coś, co według przypuszczeń Marco było lekko podgotowanym Shandem.

— Wygląda to na straszne niedbalstwo twórców. Jak mogli doprowadzić je do takiego stanu? Zauważyłam bardzo dużo zepsutych urządzeń, które przecież można by naprawić.

— A kto zreperuje te, które wykonują naprawy? Przez sto lat taka maszyneria musi spalić mnóstwo bezpieczników. Co byś zrobiła, gdyby w robocie naprawiającym maszyny wykonujące części dla fabryki montującej roboty obsługujące urządzenia produkujące bezpieczniki złamał się trybik? Jeśli od czasu do czasu ktoś nie dokona generalnego przeglądu, dysk się stopniowo zużyje.

— Zapytajmy robota.

To był niestety żart. Automat mógł odpowiedzieć tylko na pytania dotyczące bezpośrednio działania mechanizmów. Potraktował ich dziesięciominutowym wykładem na temat maszyny do regulacji pływów, zaś inne tematy zignorował. Marco zabawiał się myślami o podważeniu mu pokrywy, ale w końcu zdobył się na rozsądek.

— To miejsce z czerwonymi światełkami musiało być niedaleko krawędzi dysku — stwierdziła Srebrna. — Mam wrażenie, że znów zbliżamy się do osi. Może Kin coś będzie wiedziała.

Robot stojący w milczeniu kilka metrów dalej potoczył się do przodu.

— Odpoczęliśmy? — spytał pogodnie. — Możemy ruszać dalej?

Wstali sztywno. Kanciasty automat poprowadził ich wąskim pomostem. Wyszli na obszerną, okrągłą, jaskrawo oświetloną galerię. Trochę blasku dawała jasna mgła nad ich głowami, lecz większa jego część pochodziła z małego, aktynowego słoneczka.

Sunęło może ze sto metrów ponad dokładnym, kilkusetmetrowym modelem powierzchni dysku. Tyle że normalne modele nie mają maleńkich chmur rzucających cień, ani aktywnych wulkanów.

Galeria nie miała barierki, zaś ruchoma mapa znajdowała się metr pod nią. Promienie słońca błyszczały na morskich falach niepokojąco realnie.

Marco patrzył na dół dość długo.

— Dość — powiedział w końcu. — To jest piękne. Tylko czemu służy?

— Może to model wykonany przez jakiegoś architekta — mruknęła Srebrna. — Spójrz na skazę, zaraz za tym wewnętrznym morzem.

Kung zmrużył oczy, ale poddał się.

— Nie widzę. Budowniczowie dysku albo mieli doskonały wzrok, albo to wszystko jest tylko na pokaz.

Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu robota. Nie było go.

— Chciałabym obejrzeć to bardziej dokładnie — stwierdziła Srebrna. W tej samej chwili z dalszego końca mapy przyfrunęła jakaś szklana płyta. Weszła na nią ostrożnie, lecz mimo jej ciężaru platforma nawet nie drgnęła.

— Nie wierzę własnym oczom! Jak to zrobiłaś?

— Umie się to i owo. Chyba zaczynam pojmować, jak to wszystko tutaj działa. Idziesz?

Szklany dywan posłusznie reagował na jej polecenia. Przesuwali się kilka centymetrów ponad powierzchnią chmur. Marco poczuł dziwną ochotę wyciągnięcia ręki i zamieszania w cyklonie. Mapa była przerażająco realna. Gdyby jej dotknąć, to czy na niebie pojawiłby się gigantyczny palec?

Kiedy Shandyjka znów się odezwała, spojrzał w dół przez szkło.

Pod nimi rozciągała się spalona, zniszczona ziemia z okrągłą dziurą w samym środku.

Srebrna odkryła, że kiedy platforma lekko się wznosi, sceneria poniżej natychmiast ulega powiększeniu. Wydawało się też, że granica zdolności rozdzielczej nie istnieje. Widzieli mikroskopijne, prawie nieruchome figurki ludzi.

Lecz tylko prawie. Co sekundę obraz migotał i sylwetki przybierały nieznacznie zmienione pozycje. Marco spędził masę czasu fascynując się widokiem dzikusa ścinającego drzewo. Pstryk — siekiera w powietrzu — pstryk — uderzenie w pień — pstryk — znowu zamach i drzazga wybita z pnia przez magię.

— To można zrobić — stwierdził sam do siebie. — Trzeba tylko zgrać obraz z wielu czujników w jeden hologram.

— Potrzebowałbyś mnóstwo czujników.

— Miliardy. Trzeba by je podłączyć do każdej żyjącej istoty.

— Widzisz te puste miejsca?

— Może w tym momencie ptak nie patrzy w tę stronę. Kiwnęła ponuro głową i rozejrzała się po ogromnej hali.

— Może ta mapa dysku zawiera również swoją własną miniaturową mapę dysku — powiedział powoli.

Napotkała wzrok Marco, uśmiechnęła się i rozkazała platformie polecieć nad oś. Wiedziała już, że ta mapa leży właśnie na niej.

Spojrzeli w dół na kopułę. Srebrna wydała kilka poleceń, ale nie dały one żadnego efektu. Obniżyła ją.

Patrząc w dół między stopami zobaczyli ziemię i metal, które stapiały się i uciekały w bok. Na chwilę ujrzeli maszynerię płaskiego świata. Potem coś wypłynęło, jakaś krawędź…

Był tam mały dysk, a w jego centrum szarobiała plamka oraz dwie figurki, jedna większa, futrzasta, a druga cienka i gruzłowata jak gałązka. Obie z natężeniem patrzyły pod nogi…

Pstryk. Ta chuda patrzyła teraz w górę, na mikroskopijną galeryjkę otaczającą mapę mapy. Pstryk. Stała tam postać. Pstryk. Uniosła rękę. Pstryk.


* * *

— Cześć — powiedziała Kin.

Srebrna nie była ekspertem w odczytywaniu ludzkiego wyrazu twarzy, ale tak na oko to ta kobieta od dawna nie spała. Nawet lekko się chwiała.

— Cieszę się, że się wam udało. Nie mogłam rozkazać komputerom, żeby was teleportowały. Ryzyko, że zawiedzie dopływ energii, kiedy będziecie w drodze, wynosiło trzydzieści procent. Chodźcie, zostało niewiele czasu.

— Ale my… — zaczął Marco.

Gwałtownie potrząsnęła głową.

— Nie, to nie my — przerwała mu. — No chodźcie.

Kung zaczął marudzić, więc Srebrna chwyciła go stanowczo za parę ramion. Kin już pędziła tunelem wychodzącym z hali.

Prowadził on do sali równie wielkiej. Stał w niej statek kosmiczny. Przynajmniej tak wyglądał na pierwszy rzut oka.

Nie posiadał jednak żadnych silników. Oprócz nienaturalnie wielkich dysz, znajdujących się w najzupełniej właściwym miejscu, wyglądał na jedną wielką kabinę z taką ilością okien, że w środku można by hodować winogrona. Dookoła kręciły się sześcienne automaty. Jeden natryskiwał farbę na dysze hamowania, dwa inne dłubały coś przy statecznikach.

Kin była już na pokładzie. Wciąż burcząc, Marco wspiął się po krótkiej drabince i ujrzał ją siedzącą przy pulpicie kontrolnym w kształcie podkowy. Wychodzące od niego kable prowadziły do skrzynek bezładnie porozrzucanych po wnętrzu. Na środku podłogi regiment maleńkich sześcianów uwijał się wokół gmatwaniny drutów i jakichś metalowych konstrukcji. Jeden z nich tak długo postukiwał Kunga w nogę, aż ten musiał zejść mu z drogi.

— Srebrna, zamknij właz — poleciła Kin. — Pośpiesz się! A teraz módlcie się do takich bogów, jakich chcecie.

Odwróciła się i następne zdanie wypowiedziała tonem dającym do zrozumienia, że mówi do kogoś innego.

— Jesteśmy gotowi.

Odpowiedź zabrzmiała jakby z zewnątrz.

— UMOWA STOI?

— Stoi — odparła.

Przez chwilę nie działo się nic, po czym statek lekko zadrżał. Marco spojrzał do tyłu i zobaczył uciekające w tył ściany groty.

— Nie mówcie nic nieprzemyślanego — ostrzegła Kin. — Nawet nie myślcie, jeżeli chcecie wrócić do domu. Trochę wiary, dobrze? Proszę.

Nagle kabinę zalało jasne, słoneczne światło. Spojrzeli w górę i zobaczyli kwadrat nieba, rosnący z każdą chwilą, w miarę jak rozsuwał się dach. Wreszcie podłoga wyniosła pojazd w górę.

U ich stóp mały robot wyszarpnął kawał rury ze sterty na środku kabiny. Jedno z jego ramion zawarczało i przecięło ją w pół.

Srebrna gwałtownie potrząsnęła głową, gdy coś dotknęło jej uszu. Odwróciła się i stanęła oko w oko z małą metalową kostką zwisającą z sufitu na trzech ramionach. Choć ta nie miała twarzy, jednak sprawiała wrażenie zakłopotanej. W jej czwartym wysięgniku tkwił cyrkiel.

Marco syknął i strącił inną maszynkę, która próbowała wspiąć się po jego łydce. Wylądowała na podłodze, bezradnie machając w powietrzu wszystkimi sześcioma łapami.

Kin wybuchnęła śmiechem.

— Nie bądźcie dziećmi — jęknęła. — Podczas skoku w przestrzeń lepiej przecież znaleźć się w dopasowanych leżankach, co? One chcą was tylko zmierzyć, pozwólcie im.

Marco już otworzył usta, by zaprotestować, kiedy coś dotknęło jego twarzy. Spojrzawszy w dół zobaczył metalową taśmę, rozwijającą się do podłogi. Nad jego głową chwiał się mały automat. Westchnął.

Statek wyjechał prosto w światło dnia. Wyłonił się na samym środku plaży z czarnego piasku, tyłem do miedzianej kopuły osi. Kilka metrów dalej morskie fale leniwie lizały brzeg. Wstrząs oznajmił zawarcie się platformy.

Usłużne sześciany zaczęły rozpylać pianę nad trzema konstrukcjami z pokrzywionych rur, poukładanymi na podłodze. Substancja wkrótce zestaliła się w kształty Shandyjki, Kunga i człowieka.

— Mamy niewiele czasu do startu — powiedziała Kin i wstała. — Ktoś ma jakieś pytania? Dobra, wiedziałam, że bez tego się nie obejdzie. Ale połóżmy się.

— Chyba nie sądzisz, że zabiorę nas w kosmos prosto z powierzchni tego świata? — spytał Marco. — Nie mielibyśmy żadnych szans!

— Zrobiłeś to na Kung — odparła Kin, układając się wygodnie.

— Tam nie było nad głową żadnej przeklętej kopuły! — Nie. A poza tym jeszcze nie będziemy skakać. Leżanki są potrzebne do startu początkowego.

— Ale kto będzie sterował? Stąd nie sięgnę do kontrolek.

— Nikt nie będzie. Tu nie ma sterów. Zaufaj mi.

— Nie ma sterów i ja mam ci zaufać?

— Tak, dokładnie.

Marco położył się i sięgnął po pasy. Srebrna była już umocowana. Przez chwilę leżeli w milczeniu.

— Marco, widzisz ze swojego miejsca ten czerwony ekran? — spytała Kin.

— Widzę.

— To radar. Pilnuj go. A teraz może odrobina wyjaśnień…


* * *

POMOCY — wyświetlił ekran.

Nie zastanawiając się nad tym co robi, zsunęła martwego człowieka z krzesła. Nie spuszczając hełmu z pola widzenia przejechała ręką po poręczy. Nie stało się nic, tyle że ekran wypełniły inne słowa.

TY JESTEŚ KIN ARAD.

— To… — w ciasnym pomieszczeniu jej głos zabrzmiał słabo. Odchrząknęła. — To prawda — powiedziała. — Kim wy jesteście?

PRZYPUSZCZAMY, ŻE UWAŻASZ NAS ZA WŁADCÓW DYSKU, ALE MY NAZYWAMY SIEBIE KOMITETEM.

— To brzmi bardzo demokratycznie. Chcę was zobaczyć.

NATYCHMIAST?

— No cóż, przebyłam długą drogę, żeby się z wami spotkać. Taka pogawędka niewiele wyjaśnia — rozejrzała się dookoła, szukając drzwi czy ukrytych kamer. Ściany były puste.

ŹLE NAS ZROZUMIAŁAŚ. JESTEŚMY MASZYNAMI. KOMPUTERAMI, JAK NAZWAŁ NAS JAGO JALO. NIE ROZUMIEMY TWOJEGO ZASKOCZENIA.

— Nie jestem zaskoczona — skłamała.

W TAKIM RAZIE CZUJ SIĘ WINNA ZNIESŁAWIENIA.

— Dlaczego potrzebujecie pomocy? To ja jej potrzebuję. Co się stało z moimi przyjaciółmi?

ZOSTALI ZATRZYMANI I SĄ POD OCHRONĄ. ZACHOWYWALI SIĘ ZBYT AGRESYWNIE, BY MOGLI POZOSTAĆ NA WOLNOŚCI. CZY CHCESZ, ŻEBY ICH UWOLNIĆ I UMOŻLIWIĆ WAM POWRÓT DO WASZYCH ŚWIATÓW? JEŚLI WYDASZ TAKI ROZKAZ, WYPEŁNIMY GO.

— Ja wam mogę rozkazywać?

SIEDZISZ W FOTELU. NIKT INNY NIE SPRAWUJE WŁADZY, JESTEŚ PRZEWODNICZĄCĄ. Z TEGO WYNIKA, ŻE MOŻESZ ROZKAZYWAĆ. PROSIMY O TO.

— Czy możecie zbudować dla mnie statek?

ZBUDOWALIŚMY GO DLA JAGO JALO. WYBRAŁ UCIECZKĘ Z DYSKU ZAMIAST DOWIEDZENIA SIĘ O NIM CZEGOŚ WIĘCEJ. POMAGALIŚMY MU POMIMO TEGO, CO ZROBIŁ. W TAKICH KWESTIACH MASZYNY NIE MOGĄ WYBIERAĆ.

Kin przemyślała to dokładnie. Kiedy zabrała głos, mówiła powoli.

— Dostanę statek, ale jeśli zdecyduję się opuścić ten świat, nic mi o nim nie powiecie?

WŁAŚNIE.

— Mówiliście, że mogę wydawać rozkazy.

TAK. ALE PODEJRZEWAMY, ŻE WKRÓTCE W NASZYM OBWODZIE SŁUCHOWYM COŚ SIĘ ZEPSUJE. MOŻE TO PRZESZKODZIĆ W DOSŁYSZENIU PÓŹNIEJSZYCH POLECEŃ.

Uśmiechnęła się.

— Nie ma wyboru, prawda? Zwłaszcza w przypadku szantażu. No to mówcie.


* * *

— Kin, coś jest na ekranie — powiedział Marco.

— Najwyższy czas — odparła. — Nie martw się.

— Tak, pamiętam, zaufać ci. Cholernie wielkie. Co to jest?

— Nasz pojazd startowy.


* * *

Kin oparła się o bardzo wygodne krzesło i wpatrywała w ekran przez dłuższy czas.

— Zużywacie się — stwierdziła. — Przez to morza wariują i klimat dostaje kręćka. Rozumiem. Dysk jest maszyną, a te mają skończony czas funkcjonowania. Dlatego Kompania buduje planety.

PLANETY TEŻ MAJĄ SKOŃCZONY CZAS ISTNIENIA.

— Ale dłuższy. Nie pękają w szwach po setkach tysięcy lat.

CZUJESZ Z TEGO POWODU SATYSFAKCJĘ?

— Nie. Myślę o milionach ludzi na planecie jak o pasażerach statku kosmicznego i przychodzi mi do głowy wszystko, co może się na nim popsuć. Nie czuję z tego powodu satysfakcji. Trzęsę się ze strachu. I wściekłości.

Wstała i pospacerowała po pokoju, żeby rozluźnić zesztywniałe mięśnie. To była długa sesja. Podziemna saga o kosmicznej maszynerii. W pamięci utkwił jej zwłaszcza obraz machiny do trzęsień ziemi. Tyle inwencji zmarnowano na reprodukcję czegoś, co na każdym innym, przeciętnym świecie dzieje się w sposób naturalny. No i te demony… no cóż, przynajmniej im położyła kres.


* * *

Rozległ się trzask, kiedy Marco odczepił pasy i skoczył ku pulpitowi. Popatrzył na ekran, po czym wyjrzał na zewnątrz kabiny.

— Gdzie to jest, do cholery? Znikło z ekranu. Co to było, Kin? Większe niż…

Łup. Plaża za oknami zamieniła się w burzę piaskową. Marco uniósł głowę. Kabinę wypełniła ciemność, coś zasłoniło słońce.

Łup.

Ujrzał opadające z nieba szpony. Potężny ptak zawisł w powietrzu. Jego pazury były tak wielkie, że mógł chwycić statek. Kung cicho jęknął i dał nura w leżankę.

Łup. Drapanie. Łup. Łupłup. Łupłup.

Pojazd zatrzeszczał w delikatnym uchwycie i uniósł się, trzęsąc rytmicznie.

Kopuła opadła w dół i umknęła gdzieś na bok. Dysk podążył za nią, huśtając się na tle nieba. Przypominał teraz niebiesko-żółtą ścianę. Zamierał, spadał pod statek, wynurzał z drugiej strony. Łup. Kin z uporem patrzyła przed siebie, by nie myśleć o rozkołysanym, skaczącym świecie. Szpony trzymały statek za jego górną część, ale od czasu do czasu migały wielkie, białe skrzydła. Ruszały się powoli, jak przypływ.

Kabinę wypełnił pisk. Zaczął się w paśmie bolesnych ultradźwięków, schodząc w dół skali, jakby mokre palce tarły o okno duszy.

Wysoko nad powierzchnią ziemi Roc zawisł w powietrzu i zaśpiewał.


* * *

Demony przestały istnieć. Rozumiała teraz, do czego były potrzebne. Niemniej idea ta wyczerpała się. Koniec.

Zresztą te, które spotkali, były prawie ludźmi, w porównaniu z niektórymi, hodowanymi w cichych, zielonych laboratoriach pod osią. Stanowiły policję tego świata, pilnowały ukrytych wentylatorów i wejść do maszynerii, ścigały śmiałków zapuszczających się na samą krawędź. Od czasu do czasu porywały nowego Przewodniczącego dla Komitetu.

Przewodniczący. Wpatrywała się w pusty ekran, potem spojrzała na unoszący się ponad nią hełm. Nie miała zamiaru sprawdzać, czy rozmiar jest odpowiedni dla niej. Komputery nie nalegały, jedynie pokazały, jak się go używa.

To one rządziły. Regulowały pływy, mieszały wody, liczyły spadające liście, czyściły i odmulały stawy dla lilii. Jednakże zostały skonstruowane wyłącznie do służenia, tak by świat nie stał się mechaniczny. Kierować nimi miał człowiek.

W ciągu siedemdziesięciu tysięcy lat historii było dwustu osiemdziesięciu Przewodniczących, siłą wsadzanych pod hełm, który obdarzał ich nową, bezwzględną wiedzą.

Odpowiedziała, że nie wierzy.

— Jak możecie zrobić inżyniera planetarnego z neolitycznego wieśniaka? — zawołała.

MOŻEMY. TWÓRCY DYSKU SKONSTRUOWALI NAS SPRYTNIE.

— Powiedzcie mi o tych twórcach. Ekran zgasł.


* * *

Łup. Kin chwyciła mocno krawędzie leżanki. Roc nie leciał, lecz jak kula torował sobie drogę przez górne warstwy atmosfery, rozdzierając je ze świstem.

Trudno było im rozmawiać, kiedy przeciążenia zmieniały się straszliwie nierównomiernie. Jedynie Srebrnej mogła coś powiedzieć ze stosunkowo najmniejszym trudem.

— Ja też w to nie wierzę — stwierdziła. — Wiadomo, czego potrzeba takiemu urządzeniu jak dysk. — Łup. — Rozumnego opiekuna. Żadna maszyna nie sprosta problemom, które się w końcu mogą… — Łup — mogą pojawić. Bo jeśli taka istota nie miała do czynienia ze skomplikowaną techniką, po prostu oszaleje.

Kin skurczyła się, oczekując następnego zrywu. Ten jednak nie nastąpił. Za oknami dostrzegła rozpostarte skrzydła z koniuszkami olbrzymich piór drżących w strumieniu powietrza. Ptak rozpoczynał szybowanie.

Przed pochyloną kabiną rozciągała się połowa dysku. Kin wylazła ze swej leżanki i chwiejnym krokiem dotarła do ściany.

Świat wyglądał jak płynący przez niebo talerz z klejnotami. Daleko w przodzie widniał ocean krawędzi, otulający zachodzące słońce niczym pierścień drogocenny kamień.

Roc ześlizgiwał się z przerażającymi ślepiami utkwionymi w jego tarczę. Czasem strząsał z barków kawałki lodu, które błyskając spadały w dół.


* * *

Kin uklękła na platformie i obserwowała mikroskopijne figurki Srebrnej i Marco, podążające tunelami.

Maszyneria dookoła rozpoczynała nową, gorączkową pracę. Zastanawiała się, co by było, gdyby Przewodniczącym został jakiś średniowieczny chłop. Czy pomógłby komputerom zabrać się do naprawy tego wszystkiego?

Wstała i poleciła platformie dotrzeć do balkonu otaczającego halę. Pośpieszyła wytartymi schodami w górę, do pomieszczenia komunikacyjnego.

WITAJ — pojawiło się na ekranie.

— Już mnie nie potrzebujecie — powiedziała. — Dostaliście wszelkie instrukcje potrzebne do naprawy. Zabierze ona wiele czasu, ale można to zrobić bez zbytniego naruszania biosfery. Tyle że przecież nie możecie tak działać wiecznie. Potrzebne wam dostawy z zewnątrz.

WIEMY. ENTROPIA DZIAŁA NA NASZĄ NIEKORZYŚĆ.

— Nie można bez końca rozbierać stare maszyny w poszukiwaniu części zamiennych. To wystarczy na jakieś sto lat, ale nie dłużej.

WIEMY.

— Czy ci ludzie na powierzchni w ogóle was obchodzą?

ONI SĄ NASZYMI DZIEĆMI.

Wpatrzyła się w jaśniejące litery. W końcu odezwała się miękkim głosem.

— Opowiedzcie mi o Jago Jalo. Musiał się wam wydawać wysłannikiem boga…

TAK. JUŻ WCZEŚNIEJ MIELIŚMY ŚWIADOMOŚĆ, ŻE DYSK JEST STRACONY. WTEDY UTRZYMYWALIŚMY EKRAN PRZECIWKO METEOROM I ZREDUKOWANIE PRĘDKOŚCI JEGO STATKU BYŁO SPRAWĄ STOSUNKOWO ŁATWĄ. OBSERWOWALIŚMY, JAK PRZEPROWADZA SWÓJ LĄDOWNIK PRZEZ SKLEPIENIE NIEBA, ALE NIE MIELIŚMY Z NIM ŁĄCZNOŚCI. TO POWINNO WZBUDZIĆ NASZE PODEJRZENIA.

— Mimo to pozwoliliście mu wylądować?

NIESTETY, ROC ZAUWAŻYŁ GO PODCZAS OPADANIA.

— Roc?

WIELKI PTAK.


* * *

— Nie wierzę w to — powiedział Marco. — Widzę, ale nie wierzę. Tym mamy polecieć do domu, tak?

Ziemia pod nimi uciekała tak szybko, że wyglądała jak zamazane pasmo kolorów. Przez chwilę mignęły przybrzeżne fale, co wskazywało, że opuścili obszar morza.

— Nie widziałeś tego wielkiego jaja w zoo, kiedy siedziałeś w klatce? — spytała Kin znużonym głosem. — Nie zastanawiałeś się, co mogło je złożyć? Oczywiście, że nie może nas zabrać do domu, to tylko wielki ptak. Na osi widziałam jego opis.

— To co teraz powiem, może wydawać się nieco głupie — wtrąciła Srebrna — ale istnienie takiej istoty z krwi i kości wydaje się raczej niemożliwe. Jest zbyt ciężka, by latać.

— Nie waży więcej niż pięć ton — odparła Kin. — Jest jedną z najwspanialszych konstrukcji budowniczych dysku. On żyje. Ma ścięgna jak włókna Liny i pneumatyczne kości. Po prostu rury wypełnione gazem pod ciśnieniem. Komputery pokazały mi wykresy. Wspaniałe, prawda?

— Dlaczego traci wysokość? Wylądujemy w morzu — zaniepokoił się Marco.

— Tak — odparła Kin. — Na waszym miejscu wróciłabym do leżanek.

— To znaczy, że będziemy lądować w wodzie?

Kung spojrzał w dół na pędzące fale. Byli już tak nisko, że mogli je rozróżnić. Przeniósł wzrok na to, co nazywało się horyzontem. Słońce stanowiło jedynie czerwoną poświatę, na wpół schowaną za pasmami chmur, rzucającą na grzbiety fal ogniste blaski. Marco zastanowił się.

— O nie — jęknął. — Powiedz, że się mylę, że nie zamierzasz zrobić tego, co myślę, że zamierzasz…


* * *

— Jeśli to wam w czymś pomoże — powiedziała Kin — Jago Jalo był szalony nawet jak na swój zwariowany wiek.

TO STAŁO SIĘ OCZYWISTE POTEM. NIE SĄDZILIŚMY, ŻE JAKAKOLWIEK RASA MOŻE WYSŁAĆ W KOSMOS WARIATA.

— Takim statkiem mógł polecieć tylko ktoś taki.

ON DOTARŁ NA OŚ Z WYMONTOWANYM LASEREM GEOLOGICZNYM I ZABIŁ AKTUALNEGO PRZEWODNICZĄCEGO.

— Nie próbowaliście go powstrzymać?

NIE MIELIŚMY INSTRUKCJI, JAK TO ZROBIĆ. POZA TYM TEN CZŁOWIEK NAJWYRAŹNIEJ POCHODZIŁ Z KULTURY TECHNICZNEJ, A MY MUSIELIŚMY SIĘ TROSZCZYĆ O PRZYSZŁOŚĆ DYSKU. KAZAŁ NAM ZBUDOWAĆ TEN STATEK. TO NIE BYŁO TRUDNE. LICZYLIŚMY NA TO, ŻE JEŚLI POMOŻEMY MU WRÓCIĆ NA JEGO OJCZYSTY ŚWIAT, WKRÓTCE PRZYBĘDĄ TU NASTĘPNI DLATEGO TEŻ WYSŁALIŚMY Z NIM JEDNO Z NASZYCH SZPIEGOWSKICH URZĄDZEŃ — KRUKA OKO BOGA, NASZEGO PIĘKNEGO PTAKA.

— To dlaczego nie skontaktowaliście się z nami, gdy tylko przylecieliśmy? Opadły mnie pchły, prawie zostałam spalona na stosie, wsadzona do haremu…

ZDECYDOWALIŚMY, ŻE NAJPIERW MUSIMY SIĘ WAM PRZYJRZEĆ. NIE WIEDZIELIŚMY, CZY JALO BYŁ WYJĄTKIEM. TA CZTERORĘKA ISTOTA JESZCZE ZWIĘKSZYŁA NASZE PODEJRZENIA.

Patrzyła na znikające litery.

— Wiecie, że potrafimy tworzyć światy. Prawidłowe. Planety. Możemy stworzyć jedną dla ludzi z dysku. Czy wiecie, że jest on niezłą kopią tej, z której pochodzę?

TAK.

— Czy wiecie, dlaczego?

TAK.

— Powiecie mi?

Przez kilkanaście sekund ekran był pusty. Potem wypełnił się taką ilością słów, że komputery musiały zmniejszyć litery. Wstała i zaczęła czytać.

CHCESZ DOWIEDZIEĆ SIĘ CZEGOŚ O BUDOWNICZYCH DYSKU. CHCESZ WIEDZIEĆ, DLACZEGO GO STWORZONO. MOŻEMY CI POWIEDZIEĆ, ALE TO NASZA JEDYNA KARTA PRZETARGOWA W GRZE O NASZE DZIECI. ISTNIEJE MOŻLIWOŚĆ, ŻE WYJEDZIESZ I POWRÓCISZ, BY ZŁUPIĆ DYSK, TAK JAK TO ZAMIERZAŁ ZROBIĆ JALO. NIE MOŻEMY CIĘ POWSTRZYMAĆ. JEDNAK ZDAJEMY SOBIE SPRAWĘ, ŻE NAJBARDZIEJ POŻĄDASZ WIEDZY. DAMY CI JĄ, A TY ZBUDUJESZ NOWY ŚWIAT DLA NASZYCH DZIECI.

Już przedtem rozważała ten problem. Oznaczał on budowę gwiazdy typu G w odległości kilku minut świetlnych od dysku, chyba że dałoby się jakąś przyciągnąć.

— Potrzebowalibyśmy dostępu do techniki tego świata — stwierdziła. — Teleportacja, teorie pól siłowych, mnóstwo rzeczy.

OCZYWIŚCIE DOSTANIECIE WSZYSTKO.

— No to będziecie mieli swój nowy świat. Jeśli Kompania tego nie zrobi, z tym wszystkim tutaj mogę stworzyć swoją własną. Znam jednego początkującego operatora… Tak, zrobię to.

W TAKIM RAZIE UMOWA STOI.

— Tak po prostu? Nie potrzebujecie żadnego… No cóż, przypuszczam, że nie jestem w stanie dać wam żadnego poręczenia — stwierdziła, sama zaskoczona.

OBSERWOWALIŚMY CIĘ. WEDŁUG NASZYCH OBLICZEŃ, MAMY 99.87 PROCENT SZANSY, ŻE DOTRZYMASZ UMOWY. WŁÓŻ HEŁM.

Spojrzała w górę, na miękką poduszkę na krawędzi.

MY UFAMY TOBIE. TY ZAUFAJ NAM. POŁĄCZYSZ SIĘ Z PEWNYMI OBWODAMI ZAPROJEKTOWANYMI WŁAŚNIE NA TAKĄ SYTUACJĘ. OTRZYMASZ NIE INFORMACJĘ A WIEDZĘ, KTÓREJ NIE ZDOBĘDZIESZ NIGDZIE W CAŁYM WSZECHŚWIECIE.

— Celem życia jest odkrywanie — odparła niepewnie.

TAK. KTÓŻ ZLEKCEWAŻYŁBY WIEDZĘ?

Westchnęła, wyciągnęła dłoń, zrobiła wdech i nałożyła.


* * *

Roboty na środku pomieszczenia były bardzo zajęte. Jeden toczył się ku półkolistemu pulpitowi, ciągnąc jakiś kabel, reszta uwijała się wokół dziwnie pogiętego, błyszczącego kawałka prętu. Kiedy Kin spojrzała na niego, rozbolały ją oczy. Był poskręcany w sposób, jakiego normalna materia nie wytrzymałaby. Znaczyło to, że patrzy w serce matrycy sterującej.

Czuła zadowolenie. Nachodziły ją straszliwe myśli, co by było, gdyby nie potrafili tego skonstruować.

Roboty zbudowały również odpowiedni fotel dla pilota przed sterami. Teraz siedział w nim Marco i klął na czym świat stoi.

— To będzie jak szukanie dziury we mgle — stwierdził. — Mam nadzieję, że twoi metalowi przyjaciele zbudowali dobre silniki.

— Dziura pokaże się na ekranie — powiedziała Srebrna.

— Jasne, ale będziemy lecieć cholernie szybko. Kin, jesteś pewna, że wszystko jest wyliczone?

Uśmiechnęła się.

— Łącznie z momentem obrotowym dysku i rotacją sklepienia niebios. Nie sądzisz chyba, że maszyny zdolne do zarządzania tym światem przez siedemdziesiąt tysięcy lat nie potrafią…

— …przewlec nitki przez ucho igielne oddalone o szesnaście tysięcy kilometrów, zrzucając ją z wodospadu? Nie. Chcę wypróbować silniki.

— Będziesz mógł.

Uderzenia skrzydeł roca przetaczały się z łopotem przez noc, kiedy krążył ponad ciemną wodą. Wreszcie puścił statek i zaczął zmagać się z grawitacją, muskając fale końcami skrzydeł.

Przez chwilę spadali wolno, po czym rozległ się głośny plusk, gdy kadłub uderzył w powierzchnię wody. Zakołysał się jak bańka i powoli zakręcił.

Ptaszysko wzleciało w niebo, waląc głośno skrzydłami, i odleciało ku swej ukrytej dolinie. Kin mogła się wreszcie rozluźnić. Usłyszała nowy dźwięk. Miękkie buczenie silników. I wodospad.


* * *

Czekała. Miękka wyściółka hełmu naciskała jej zamknięte oczy. Nic.

Nagle przypomniała sobie. Przyszło to jak szok, ale zaraz uspokoiło się, kiedy przejęła kontrolę nad ciałem. Jak mogła zapomnieć? Przypomniała sobie również i to. Czy można się uczyć nie zapominając?

Poczuła Kin gdzieś we własnym umyśle, niczym maleńką probówkę smaków, struktur, zmysłów i doświadczeń. Dookoła wyczuwała obecność dysku i wiedziała, że jest on w niebezpieczeństwie. Byłoby zbyt łatwo zatracić się w prostej, radosnej przyjemności, więc zwróciła swe myśli ku komputerom.

Dobrze zrobiłeś.

TAKIE BYŁO MOJE ZADANIE.

Pozwolę, by Kin Arad zachowała swe wspomnienia. Przecież ona i tak jest Mną. Obudzi się wiedząc o Nas pewne rzeczy. I będzie znała prawdę o dysku.

TAK.

Sięgnęła ku umysłowi wewnątrz Niej i dokonała pewnych poprawek. Następnie zadowolona pozwoliła Sobie zapomnieć…

Pamiętała. Wspomnienia tkwiły tam zimne, twarde, realne jak lodowate drzazgi wbite w jaźń. Przywołała wiedzę o tym świecie.

— Dysk — powiedziała głosem sztywnym po szoku — jest butem pozostawionym w pokładzie węgla, monetą w krysztale, plombą w zębie triceratopa. Sekretnym znakiem ujawniającym wykonawcę. Nie mogli się temu oprzeć. Zbudowali doskonały wszechświat, zgodnie z założeniami, ale nie powstrzymali się przed dodaniem tego dysku, tej wskazówki ukrytej w miejscu trudnym do znalezienia. Skąd ja to wiem? — zawołała.

Ekran pozostał pusty.

— Po prostu wiem. Zbudowali nie tylko ten świat. Oni stworzyli wszystko — prawdziwą Ziemię, Kungów, wszystkie gwiazdy. Nasze podwaliny. Myśleliśmy, że to wielcy królowie Wrzecionowatych, ale oni nigdy nie istnieli. Byli częścią fałszywej warstwy nowego wszechświata. Zastanawialiśmy się, czy ci królowie pomogli nam w ewolucji, a jej nigdy nie było! Zostaliśmy stworzeni, tak jak sami stwarzamy wieloryby i słonie dla naszych kolonii.

Nasz wszechświat też jest kolonią. Twórcy po prostu przyszli i zbudowali go. A ponieważ wszyscy potrzebują historii, dali nam ją. Tak jak my to robimy z nowymi światami. Starożytne kości, wspaniałe potwory, wielcy królowie Wrzecionowatych, Kuliści. Nigdy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Robiliśmy to samo i nawet przez myśl nam to nie przeszło.

A potem jeden z nich zbudował dysk. Może był to zwykły żart? Z pewnością nie zrobił tego z jakichś ważnych powodów. Ćwiczenie inwencji? Ta idea musiała powstać później. Składała się z wielu sprytnych pomysłów, zebranych po skończeniu głównego zadania.

Siedemdziesiąt tysięcy lat! Oto wiek wszechświata. I farba odłazi tylko gdzieniegdzie. A sądziliśmy, że cztery miliardy. Wskazywały na to dowody, a my im wierzyliśmy.

Odchyliła się do tyłu. Niemal czuła wypełniające ją wspomnienia, dawno zapomniane fakty. Sięgała ku nim delikatnie, niczym język badający dziurę w zębie.

— Starzy. Inteligentni. Oddzieleni od materii. W taki sposób pamiętam Budowniczych. Każdy większy od czegokolwiek, co potrafiłabym sobie wyobrazić, a może mniejszy, gdyż właściwie z niczym nie można ich porównać. Chyba tylko ze świadomością. Czy powiedziałam starzy? Nawet ich wiek nie może być obliczony, gdyż zanim zbudowali wszechświat, nie było czasu. Czy mam rację?

NIE MOŻEMY ODPOWIEDZIEĆ NA TO PYTANIE W KILKU SŁOWACH. NIE WIEMY O NICH NIC POZA TYM, CO SAMI NAM POWIEDZIELI.

— W takim razie, co o nich wiecie?

PRZED NIMI ISTNIAŁO TYLKO PRAWDOPODOBIEŃSTWO. TO ONI NADALI MU FORMĘ.

— Dlaczego?

TWOJA KOMPANIA BUDUJE ŚWIATY, CHOĆ NIE MA KU TEMU REALNEJ POTRZEBY. TWÓJ WŁASNY ŚWIAT NIE JEST PRZELUDNIONY, WIĘC DLACZEGO?

— Kiedyś Ziemia była przeludniona. Wtedy zauważyliśmy, że im więcej ludzi żyje razem, tym bardziej stają się do siebie podobni. To był jedyny sposób, w jaki mogliśmy przetrwać. Ludzie zawsze marzyli o zjednoczonym świecie. Myśleliśmy, że będzie bogatszy, ale tak się nie stało. Oznaczało to tyle, że Eskimos uzyska wykształcenie i opanuje zasady księgowości choć Niemiec nie nauczy się łowienia fok. W końcu wszyscy umieliby naciskać guziki, ale nikt już by nie pamiętał, jak nurkować w poszukiwaniu pereł.

Potem nadeszły wstrząsy umysłów. To się zdarzyło… tak, parę lat po wysłaniu Terminusów. Ludzie po prostu umierali. Miliardami. Ich umysły jakby zapadały się w sobie.

No i musieliśmy zaczynać od nowa. Przynajmniej mieliśmy te zabawki Wrzecionowatych, więc mogliśmy zacząć ekspansję. Po tych wstrząsach była to konieczność. One doprowadziły nas do tego, że zaczęliśmy poszukiwać nowych miejsc, gdzie można by egzystować inaczej, zacząć uczyć się zapomnianych sposobów życia. Musieliśmy zbudować roboty, by zapamiętały dla nas niektóre z nich.

Sądziliśmy, że była to naturalna, już przetarta ścieżka. Widzisz, mieliśmy przykład królów Wrzecionowatych. Uważaliśmy, że każdy inteligentny gatunek wypełnia swój rodzinny świat do punktu, w którym ciśnienie umysłów zaczyna go zabijać, po czym ci co ocaleli, zaczynają kolonizować inne światy. I w jakikolwiek sposób by to usprawiedliwiać i wyjaśniać, prawdziwą przyczyną jest zawsze nagląca potrzeba ucieczki od innych istot. A ponieważ niewiele jest odpowiednich do tego celu planet, rasy musiały uczyć się inżynierii planetarnej. Och, to wszystko bardzo dokładnie sobie przemyśleliśmy. Jedna rasa po drugiej, zanim zginie, kreuje nowe światy, zaszczepiając na nich nowe życie. Napisałam o tym książkę i zatytułowałam ją „Nieprzerwana kreacja”, ha ha ha.

MOŻE TERAZ NAPISAĆ SUPLEMENT?

— Byłby trochę krótki, jestem tego cholernie pewna. Co mogłabym dodać? „Światła na niebie są jedynie dekoracją”?

CZEMU NIE?

— Nie powiedzieliście mi, dlaczego oni budowali. Słowa natychmiast zajaśniały na ekranie, jakby komputery już dawno miały je przygotowane.

LUDZIE SĄ CIEKAWSCY. TO FUNKCJA ICH CZŁOWIECZEŃSTWA. ISTOTY, KTÓRE ZBUDOWAŁY TEN WSZECHŚWIAT, ZROBIŁY TO, GDYŻ BYŁOBY NIE DO POMYŚLENIA, ŻEBY TEGO NIE ZROBIŁY. TWORZENIE NIE JEST CZYMŚ, CO ROBIĄ BOGOWIE. JEST CZYMŚ, CZYM ONI SĄ.

— A potem? Co zrobili potem?


* * *

Dookoła statku rozciągała się spieniona woda. W jednym z iluminatorów Kin dostrzegła małą, porośniętą drzewami wyspę, wielki kształt ciemniejący w zapadającym zmierzchu. Czuła kołysanie kadłuba na falach.

Niebo jakby skręciło. Nie poczuli żadnego wstrząsu, jedynie podłoga stała się ścianą. Na moment piana pokryła iluminator i wówczas Kin mogła spojrzeć w dół.

Przed nimi rozpościerał się brzegospad, wyglądający dokładnie jak oświetlona, biała woda. Marco siedział przywiązany do fotela pilota. Kin zauważyła, że instynktownie zaczął szukać nogami oparcia.

Daleko w dole wisiała kula ognia. Płaski świat otulały teraz ciemności, lecz małe słońce dawało powierzchni wodospadu krótki dzień. Gdy Kin patrzyła na nie, wzniosło się i znikło, zasłonięte przez statek.

Później, gdzieś na granicy widoczności zobaczyła chmurę. Pozostawała tam przez jakiś czas, po czym popędziła w górę błyszczącego strumienia z szybkością, która ją zaskoczyła. Statek lekko się zakołysał, gdy zostawiał za sobą wodę w molekularnym sicie, a potem pojawiły się gwiazdy.

Od strony Marco dobiegł przeciągły syk. Mogło to być westchnienie ulgi.


* * *

— Wolałabym, żeby komputery zorganizowały bardziej konwencjonalny start, ale muszę przyznać, że ten miał swój styl — stwierdziła Srebrna.

— Z ich punktu widzenia, był to najbardziej skuteczny sposób — odparła Kin.

Niebo zawirowało, kiedy Marco obrócił statek tak, aby dół znalazł się tam, gdzie umieściła go tradycja, to znaczy w okolicy stóp.

Srebrna odpięła pasy i spojrzała na Kin.

— My budujemy światy, prawda? — powiedziała. — Znaczy nie my, jako kawałki kości i mózgu, ale to, co jest w nas, co sprawia, że jesteśmy tym czym jesteśmy, co marzy, kiedy reszta śpi.

Kin uśmiechnęła się.

— Komputery nie określiłyby tego w ten sposób, ale masz racje. Przypuszczam, że one posiadają pewną dodatkową funkcję. Mogą stłumić zakłócenia umysłu, żeby… do diabła, dlaczego unikać tego słowa — aby bóg z ich wnętrza mógł wynurzyć się na chwilę i działać. Dlatego praktycznie każdy może być władcą dysku. Gdyby Jalo spróbował włożyć hełm, nadal by tam był.

— Nikt nam nie uwierzy — mruknął Marco bez odwracania głowy.

— Nie sądzę, że będzie to taka wielka tragedia — odparła Kin. — Ten świat został zbudowany jako dowcip lub podpowiedz. Nikt nie musi w to wierzyć. Zbudujemy planetę dla jego mieszkańców, przeniesiemy ich na nią i to wszystko, co należy zrobić.

Świadomość wyzwania pobudzała ją. Tworzenie nowej Ziemi. Trzeba zrobić to tak dokładnie, aby przeniesieni na nią mieszkańcy nawet tego nie zauważyli. Zaprojektować nowe kontynenty, zahibernować wystarczająco dużo ludzi, by mogli się potem rozmnożyć. To może zabrać tysiące lat. Należy ściągnąć cały system słoneczny. Wielkie planety krążące wokół odległych gwiazd umieścić w obszernych polach i przepchnąć przez lata świetlne.

Zaprojektować bizony.

Życie nie będzie nudne.

Czy komputery mogłyby zażądać zapłaty za takie życie?

Tak.

Spali i jedli, podczas gdy statek nurkował w monstrualny cień na niebie. Małe słoneczko już nie rozświetlało ciemności.

Daleki koniec brzegospadu zaczął rosnąć. Marco wśliznął się w fotel i porozumiał z mózgiem statku.

— Dobra — mruknął. — Największy ból przed nami. Tutaj powiemy sobie do widzenia, więc właźcie do leżanek. Resztę zrobił Komitet.

Przez dziesięć minut leżeli w niewygodzie i słuchali delikatnego buczenia silników korekcyjnych. Gdy nastała cisza, do uszu Kin doleciało westchnienie Marco.

— Już — powiedział. — Teraz albo trafimy w dziurę, albo spudłujemy. Nigdy bym nie przypuszczał, że mogę się obawiać zderzenia ze ścianą świata.

Brzegospad pozostał kilka tysięcy kilometrów w tyle, lśniący w świetle pełni. Nawet Kung wziął głęboki wdech, kiedy statek skoczył ponad krawędź dysku i runął ku niebu. Płaski świat pokryty był plamami czerni i bieli, niczym moneta ze srebra i hebanu płynąca pod niebem oszalałym od gwiazd. Księżyc był już tylko perłą wiszącą gdzieś w oddali, zaś gwiazdy zdecydowanie zbliżały się.

Otwór, który Jago wyciął w sklepieniu niebios był na tyle duży, by przeszedł przezeń pierścieniowy kolos, statek o wiele większy od tego, którym teraz lecieli. Tyle że podchodzili pod niewielkim kątem.

Komputery uspokajały Marco, że dziura będzie wystarczająco szeroka. Kin powiedziały to samo, dodając szacunkową odległość od jej brzegów. Nie ośmieliła się powtórzyć jej Kungowi. W niektórych miejscach była mniejsza niż metr. Zorientowała się, że patrzy przed siebie, szukając czegoś na niebie. Pozostała dwójka robiła to samo. Ponad ich głowami sunęły gwiazdy. Kiedy na nie spojrzeli, ten powolny ruch płatków śniegu przeszedł w pęd. Stały się smugą światła. Przez chwilę odnosili wrażenie, że coś okrążyło statek, natomiast gwiazdy nabrzmiały, zamigotały i znikły. Lekki wstrząs oznajmił utratę jednej z dysz korekcyjnych, która zahaczyła o krawędź.

Gwiazdy pojawiły się ponownie, złudnie podobne do tych przyczepionych do „kopuły”, zaś statek zaczął mknąć w międzygwiezdną pustkę.

Marco oddychał hałaśliwie a Srebrna mruczała dźwięcznym barytonem jakąś melodyjkę.

Patrząc na gwiazdy Kin uprzytomniła sobie, że mają siedemdziesiąt tysięcy lat, niewiele więcej niż ich kuzynki zwieszające się z nieba płaskiej Ziemi. Są jedynie światłami, tym większymi, im większe niebo.

Zaczęła rozmyślać o suplemencie. Statek pomknął przed siebie, prosto w dekorację.

Загрузка...