Wężyca obudziła się wcześniej niż Gabriel, kiedy noc miała się ku końcowi. Wraz z nastaniem świtu do sypialni wsączyło się szarawe światełko. Wężyca leżała na boku, podpierając się łokciem, i patrzyła na śpiącego Gabriela. Kiedy spał, był — jeżeli to w ogóle możliwe — jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Wyciągnęła rękę, ale powstrzymała się i nie dotknęła Gabriela. Zazwyczaj lubiła kochać się rano, ale nie chciała go teraz budzić.
Zmarszczyła brwi i położyła się, usiłując stwierdzić, w jakim stanie sama się w tej chwili znajduje. Ostatnia noc nie należała do najciekawszych doznań seksualnych w jej życiu. Gabriel nie był może zupełnie beznadziejny, ale wyraźnie brakowało mu doświadczenia. Pomimo braku pełnego zaspokojenia noc spędzona z nim nie okazała się jednak czymś nieprzyjemnym.
Pokierowała myśli w głąb siebie i doszła do wniosku, że ją niepokoją. Było w nich zbyt wiele strachu. Nie bała się, oczywiście, Gabriela — to byłoby po prostu śmieszne. Jednak nigdy nie była jeszcze z mężczyzną, który nie umiałby kontrolować swojej płodności. A to ją niepokoiło i nie umiała przed tą obawą uciec. Na jej własnej kontroli można było polegać — nie miała co do tego wątpliwości. Gdyby zaś jakimś cudem zaszła w ciążę, zawsze mogła ją usunąć bez obawy o reakcję organizmu, która prawie zabiła Leę. Nie. Jej lęk miał niewielkie oparcie w rzeczywistości. Chodziło tu tylko o świadomość, że Gabriel jest pod tym względem ułomny, ona bowiem przywykła do samokontroli swoich kochanków, którym odwzajemniała się takimi samym gwarancjami. A jemu zaufać przecież nie mogła, choć to nie on był sprawcą swoich problemów.
Po raz pierwszy w pełni pojęła, jak bardzo musiała doskwierać mu samotność przez te minione trzy lata, z jakimi spotykał się reakcjami i jak oceniał sam siebie. Westchnęła ze smutkiem i wyciągnęła ku niemu rękę, gładząc koniuszkami palców jego ciało i tym samym powoli go budząc. Żegnała się w ten sposób z wahaniem i niepokojem.
Wężyca schodziła po urwisku ze swoją torbą na węże. Musiała ponownie spotkać się z kilkoma pacjentami, a popołudnie przeznaczyła na dalszy ciąg szczepień. Gabriel został w domu ojca, gdzie pakował się i przygotowywał do podróży.
Wiewiór i Strzała lśniły po wyszczotkowaniu. Stajennego o imieniu Ras nigdzie nie było widać. Wężyca wprowadziła Wiewióra do boksu, chcąc rzucić okiem na jego nowe podkowy. Podrapała go za uszami i powiedziała, że będzie musiał się trochę rozruszać, bo w przeciwnym razie grozi mu wypadek. W sianie nad jej głową coś zaszeleściło, ale Wężyca nie doczekała się niczego innego.
— Poproszę stajennego, żeby pogonił cię trochę po wybiegu zwróciła się do kucyka i znowu zamieniła się w słuch.
— Ja się tym zajmę, panienko — wyszeptało dziecko.
— Skąd mam wiedzieć, że umiesz jeździć?
— Umiem.
— Zejdź na dół, proszę.
Dziewczynka powoli wysunęła się z otworu w suficie, zawisła na rękach i wylądowała tuż przy Wężycy. Stała ze spuszczoną głową.
— Jak ci na imię?
Dziewczynka wymruczała dwie niewyraźne sylaby. Wężyca przyklękła i chwyciła ją łagodnie za ramiona.
— Przepraszam. Nie usłyszałam.
Mała uniosła oczy, zniekształcone przez okropną bliznę. Siniec z drugiego policzka powoli znikał z jej twarzy.
— M… Melissa.
Wymówiła to imię bardzo defensywnie, jak gdyby skłaniając Wężycę do zaprzeczenia. Uzdrowicielka była ciekawa, czy to samo powiedziała za pierwszym razem.
— Melissa — powtórzyło dziecko, przeciągając dźwięki.
— Ja jestem Wężyca, Melisso. — Wymieniły uścisk dłoni. — Pojeździsz na Wiewiórze?
— Tak.
— Może trochę wierzgać.
Melissa chwyciła górną krawędź drzwi do boksu i podciągnęła się aż po brodę.
— Widzisz tamtego?
Stał tam ogromny srokaty koń, wysoki na ponad siedemnaście dłoni. Wężyca zauważyła go już wcześniej — kulił uszy i odsłaniał zęby, kiedy ktoś koło niego przechodził.
— Jeżdżę na nim — rzekła Melissa.
— Wielcy bogowie! — powiedziała Wężyca ze szczerym uznaniem.
— Tylko ja to potrafię. No i jeszcze ktoś.
— Kto? Ras?
— Nie — odparła z pogardą dziewczynka. — Nie on. Ten z zamku. Z żółtymi włosami.
— Gabriel.
— Chyba. Ale on tu rzadko przychodzi, no i ja jeżdżę jego koniem. — Melissa zeskoczyła na ziemię. — Jest świetny. Ale twój konik też jest fajny.
Widząc, że dziewczynka jest kompetentna, Wężyca nie wysuwała już żadnych zastrzeżeń.
— W takim razie dziękuję. Z przyjemnością przekażę go komuś, kto wie, co robi.
Melissa weszła na żłób i już miała zniknąć na swoim stryszku, zanim Wężyca zdążyła wymyślić inny interesujący dla dziecka temat. Zatrzymała się jednak i odwróciła do uzdrowicielki.
— Panienko, powiesz mu, że mam pozwolenie? — Z jej głosu zniknęła pewność siebie.
— Oczywiście, że powiem.
Melissa zniknęła.
Wężyca osiodłała Strzałę i wyprowadziła ją na zewnątrz. Spotkała tam stajennego.
— Melissa zajmie się moim Wiewiórem — rzekła Wężyca. — Pozwoliłam jej na to.
— Kto?
— Melissa.
— Ktoś z miasta?
— Twoja pomocnica w stajni — odparła Wężyca. — Ruda dziewczynka.
— Masz na myśli Brzydulę? — zaśmiał się stajenny.
Wężyca poczuła, jak czerwieni się najpierw z zaskoczenia, a potem ze złości.
— Jak śmiesz naigrawać się z tego dziecka?
— Naigrawać się? Mówiąc jej prawdę? Nikt nie chcę na nią patrzeć i lepiej, żeby o tym pamiętała. Sprawiła ci jakiś kłopot?
Wężyca wsiadła na konia i popatrzyła z góry na stajennego.
— Lepiej ćwicz swoje pięści na kimś o takich rozmiarach jak twoje.
Przycisnęła obcasy do boków Strzały, która wyrwała się do przodu, zostawiając za sobą stajnię, Rasa, zamek i burmistrza.
Dzień minął szybciej, niż się tego spodziewała. Kiedy w Podgórzu dowiedziano się o przybyciu uzdrowicielki, do miasta ściągnęli ludzie z całej doliny. Przyprowadzali do niej dzieci i starców, choć tym ostatnim — podobnie jak wcześniej chorej na artretyzm Grum — nie mogła pomóc, jeśli ich dolegliwości miały chroniczny charakter. Nadal jednak jej się szczęściło, bo chociaż zdarzyło się kilku pacjentów z poważnymi infekcjami, guzami, a nawet chorobami zakaźnymi, żaden z nich nie był w stanie agonalnym. Mieszkańcy Podgórza byli równie zdrowi, jak piękni.
Przez całe popołudnie Wężyca pracowała w parterowym pomieszczeniu położonej w centrum miasta gospody, gdzie z początku miała zamiar się zatrzymać. Właścicielka stworzyła jej znakomite warunki i już wieczorem ostatni z rodziców wyprowadził z pokoju rozpłakane dziecko. Żałowała, że nie ma przy niej Pauli, która mogłaby zabawiać pacjentów dowcipami i historyjkami.
Wężyca oparła się na krześle, zamknęła oczy, przeciągnęła się i ziewnęła. Po chwili usłyszała otwierające się drzwi, a potem kroki i szelest długiej sukni. Poczuła również ciepły aromat ziołowej herbaty.
Wężyca wyprostowała się, a Lainie, właścicielka gospody, położyła tacę na stoliku. Lainie była przystojną i sympatyczną kobietą w średnim wieku o dość mocno zbudowanym ciele. Usiadła, nalała dwa kubki herbaty i jeden z nich podała uzdrowicielce.
— Dziękuję — powiedziała Wężyca, wdychając unoszącą się znad napoju parę.
Przez kilka minut w milczeniu piły herbatę, a jako pierwsza przemówiła Lainie:
— Cieszę się, że przyjechałaś. Stanowczo za długo w Podgórzu nie było żadnego uzdrowiciela.
— Wiem — odparła Wężyca. — Nie możemy zbyt często zapuszczać się tak daleko na południe.
Zastanawiała się, czy Lainie wie tak samo dobrze jak ona, że przyczyną nie była odległość dzieląca Podgórze od ośrodka uzdrowicieli.
— Gdyby zamieszkał u nas jakiś uzdrowiciel — rzekła Lainie — wiem, że miasto nie szczędziłoby mu wyrazów wdzięczności.
Jestem pewna, że burmistrz poruszy z tobą ten temat, jak tylko wydobrzeje. Ja jestem członkiem rady i mogę cię zapewnić, że jego propozycja spotka się z aprobatą.
— Dziękuję ci, Lainie. Będę o tym pamiętać.
— To znaczy, że mogłabyś zostać?
— Ja?
Zdumiona Wężyca wpatrywała się w herbatę. Nawet nie przyszło jej do głowy, że to zaproszenie jest skierowane bezpośrednio do niej. Podgórze ze swymi pięknymi, zdrowymi mieszkańcami stanowiłoby dla nie chcącego uczyć innych uzdrowiciela wspaniałe miejsce do zamieszkania po latach spędzonych na ciężkiej pracy.
— Nie, nie mogę. Wyjeżdżam jutro rano. Ale po powrocie do domu opowiem innym uzdrowicielom o waszej propozycji.
— Na pewno nie chcesz tu zostać?
— Nie mogę. Nie mam prawa przyjmować takich propozycji.
— I jutro musisz nas opuścić?
— Tak. W Podgórzu nie ma dla mnie zbyt wiele pracy. Wy wszyscy jesteście zdrowi — powiedziała Wężyca z szerokim uśmiechem.
Lainie również się uśmiechnęła, ale jej głos pozostał poważny.
— Jeżeli chcesz wyjechać, ponieważ miejsce, w którym się zatrzymałaś… bo potrzebujesz czegoś lepszego do swojej pracy… — zawiesiła głos — moja gospoda zawsze stoi przed tobą otworem.
— Dziękuję. Gdybym miała zostać tu dłużej, na pewno bym się tutaj przeniosła. Nie chciałabym… nadużywać gościnności burmistrza. Ale ja naprawdę muszę jechać.
Spojrzała na Lainie, która znowu się uśmiechnęła. Obie kobiety wzajemnie się rozumiały.
— Zostaniesz tu na noc? — zapytała Lainie. — Musisz być zmęczona, a to przecież kawał drogi.
— Ależ nie. To przyjemna przejażdżka — odparła Wężyca. — Odprężająca.
Wężyca jechała ciemnymi uliczkami w stronę rezydencji burmistrza, a rytmiczne odgłosy kopyt Strzały ukołysały ją do snu. Wysoko nad nią unosiły się rozrzedzone tego wieczora chmury, a księżyc w ostatniej kwadrze rzucał cienie na drogę.
Nagle usłyszała odgłosy butów na bruku. Strzała gwałtownie odskoczyła w bok. Tracąc równowagę, Wężyca chwyciła się za łęk siodła i grzywę klaczy. Próbowała wciągnąć się z powrotem na konia, ale ktoś złapał ją za koszulę i usiłował ściągnąć na ziemię. Uderzyła napastnika jedną ręką. Pięść ześliznęła się po szorstkiej tkaninie. Uderzyła ponownie i tym razem trafiła. Mężczyzna jęknął i zwolnił uchwyt. Wdrapała się z powrotem na grzbiet klaczy i spięła ją kolanami. Strzała rzuciła się do przodu. Napastnik ciągle jednak trzymał się siodła. Wężyca słyszała odgłosy jego butów, próbował bowiem dotrzymać im kroku. Ciągnął teraz siodło, które w pewnym momencie wyśliznęło mu się z ręki i wróciło na swoje miejsce. Ułamek sekundy później Wężyca ściągnęła cugle. Torba z wężami zniknęła.
Wężyca zawróciła klacz i pogalopowała za uciekającym mężczyzną.
— Stój! — krzyknęła. Nie chciała, żeby Strzała wpadła na niego, ale napastnik jej nie posłuchał. Mógł dać susa w uliczkę, zbyt wąską dla konia z jeźdźcem, a zanim Wężyca zeskoczyłaby na ziemię, by za nim pobiec, już by go nie było.
Wężyca pochyliła się, chwyciła mężczyznę za ubranie i rzuciła się na niego całym ciałem. Oboje upadli i szamotali się na ziemi. Wcześniej złodziej zdołał się jeszcze odwrócić, tak że Wężyca zwaliła się prosto na bruk, przygnieciona jego ciężarem. Mimo to udało jej się go przytrzymać, choć próbował się oswobodzić, a ona ledwie łapała oddech. Chciała mu powiedzieć, żeby zostawił torbę, ale nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Uderzył ją i poczuła na czole ostry ból. Wężyca również wymierzyła cios i oboje potoczyli się po ulicy. Usłyszała, jak torba ze zgrzytem przesuwa się po bruku, toteż czym prędzej się na nią rzuciła; to samo uczynił zakapturzony mężczyzna. Wyrywali sobie torbę z grzechoczącym w środku Piaskiem niczym dzieci bawiące się w przeciąganie liny.
— Puść! — krzyknęła Wężyca.
Miała wrażenie, że zrobiło się ciemniej i wszystko staje się niewyraźne, ale nie czuła zawrotów głowy. Zamrugała i rzeczywistość zaczęła falować.
— Nic ci po niej!
Przyciągnął torbę do siebie, jęcząc rozpaczliwie. Przez moment wydawało się, że Wężyca zrezygnowała, ale potem nagłym ruchem wyrwała swoją własność. Była tak zdumiona skutecznością tego prostego triku, że upadła, lądując na biodrze. Krzyknęła z bólu, gdy z ziemią zetknęła się nadwrażliwa część jej łokcia. Zanim zdążyła ponownie się podnieść, napastnik uciekł w głąb ulicy.
Wężyca podniosła się, przyciskając do siebie posiniaczony łokieć, a w drugiej ręce trzymając rączkę torby. Mogło być gorzej. Otarła twarz, zamrugała i odzyskała ostrość wzroku. Do oczu spływała krew z rany na czole. Zrobiła krok i zachwiała się; prawe kolano było stłuczone. Pokuśtykała w stronę Strzały, która prych-nęła niepewnie, ale nie uciekła. Wężyca poklepała klacz. Nie miała już dzisiaj ochoty na konne przejażdżki. Chciała wypuścić Mgłę i Piaska, aby upewnić się, że nic im się nie stało, ale wiedziała, że klacz bardzo się niecierpliwi. Przywiązała więc torbę z powrotem do siodła i ponownie dosiadła swojego wierzchowca.
Wężyca zatrzymała klacz przed stajnią, która wyłoniła się z panującej już dokoła ciemności. Czuła się osłabiona i miała zawroty głowy. Chociaż nie straciła dużo krwi, a napastnik nie przyprawił jej o wstrząs mózgu, wywołany bójką przypływ adrenaliny zdążył już ustać i Wężyca była zupełnie pozbawiona energii.
Wciągnęła powietrze do płuc.
— Stajenny!
Przez chwilę nikt nie odpowiadał, a potem, pięć metrów nad jej głową, otworzyły się drzwi na stryszek.
— Jego tu nie ma, panienko — powiedziała Melissa. — On sypia w zamku. Mogę w czymś pomóc?
Wężyca uniosła wzrok. Melissa znajdowała się w cieniu, poza zasięgiem światła księżyca.
— Nie chciałam ciebie budzić…
— Co się stało, panienko? Jesteś cała zakrwawiona!
— Nie, już jest dobrze. Wdałam się w bójkę. Czy mogłabyś pójść ze mną na wzgórze? Usiądziesz za mną i wrócisz tutaj, jadąc na Strzale.
Melissa chwyciła za linę i spuściła się na dół.
— Zrobię wszystko, co mi każesz, panienko — rzekła cichym głosem.
Wężyca podała jej rękę i Melissa usadowiła się na koniu za jej plecami. Wiedziała, że wszystkie dzieci na świecie pracują, ale ręka tej dziesięcioletniej dziewczynki była twarda i szorstka jak dłonie dorosłego robotnika.
Wężyca ścisnęła klacz kolanami i Strzała ruszyła do przodu. Melissa trzymała tylny łęk siodła, próbując w tej niewygodnej pozycji zachować równowagę. Wężyca sięgnęła do tyłu i ułożyła ręce dziewczynki na swojej talii. Melissa była tak sztywna i zamknięta w sobie jak Gabriel. Wężyca zastanawiała się, czy mała nie czekała jeszcze dłużej na kogoś, kto czule by ją dotknął, niż ona.
— Co się stało? — zapytała Melissa.
— Ktoś próbował mnie okraść.
— To okropne, panienko. W Podgórzu nikt na nikogo nie napada.
— A mnie napadnięto. Ktoś chciał ukraść mi węże.
— To pewnie jakiś wariat — stwierdziła Melissa.
Wężyca zadrżała, rozpoznając to słowo.
— O bogowie — powiedziała. Przypomniała sobie pustynne ubranie, które miał na sobie napastnik; mało kto nosił tu takie stroje.
— Pewnie tak.
— Co?
— Wariat. Nie, nie wariat. Szaleniec nie jechałby za mną tak daleko. On czegoś szuka, ale nie wiem, czego. Nie posiadam żadnej rzeczy, której mógłby pragnąć inny człowiek. Tylko uzdrowiciele mogą mieć jakiś pożytek z węży.
— Może chodziło mu o Strzałę, panienko. To dobry koń, a ja w życiu nie widziałam takiej świetnej uprzęży.
— Zniszczył moje obozowisko, jeszcze zanim sprezentowano mi Strzałę.
— W takim razie jest zupełnie szalony — powiedziała Melissa.
— Nikt inny nie napadałby na uzdrowicielkę.
— Wolałabym nie słyszeć takich rzeczy — odparła Wężyca.
— Jeżeli on nie próbuje mnie obrabować, to o co mu chodzi?
Melissa ciaśniej objęła Wężycę, a jej ramię otarło się o rękojeść noża.
— Dlaczego go nie zabiłaś? — zapytała — A przynajmniej nie zraniłaś go tym nożem?
Wężyca dotknęła gładkiej, kościanej rękojeści.
— Nawet nie przyszło mi to do głowy — powiedziała. — Nigdy nie używam mojego noża przeciwko innym ludziom. — Mimo to zastanawiała się teraz, czy byłaby do tego zdolna. Melissa milczała.
Strzała wspinała się po trakcie na wzgórze. Spod jej kopyt odskakiwały kamienie, które spadały po stromym zboczu urwiska.
— Czy Wiewiór zachowywał się jak należy? — zapytała w końcu Wężyca.
— Tak, panienko. No i teraz już nie kuleje.
— To dobrze.
— Fajnie się na nim jeździ. Nigdy nie widziałam konia w takie paski.
— Musiałam wykazać się czymś oryginalnym, zanim mianowano mnie na uzdrowicielkę. Dlatego stworzyłam Wiewióra. Nikt przede mną nie wyizolował tego genu.
Zdała sobie sprawę, że Melissa nie ma pojęcia, o co jej chodzi. Zastanawiała się teraz, czy nie ucierpiała w tej bójce bardziej, niż przypuszczała.
— To ty go stworzyłaś?
— Stworzyłam… lek… który sprawił, że Wiewiór ma właśnie taką maść. Musiałam zmienić żywą istotę, nie raniąc jej, aby dowieść, że umiem zmieniać węże. Dzięki temu możemy leczyć więcej chorób.
— Chciałabym umieć robić coś takiego.
— Melisso, ty umiesz jeździć na koniach w taki sposób, o jakim ja nie mogę nawet zamarzyć.
Dziewczynka nie odpowiedziała.
— Co się stało?
— Miałam zostać dżokejką.
Była małym, chudym dzieckiem i z pewnością mogłaby jeździć prawie na każdym koniu.
— No to dlaczego… — Wężyca urwała, ponieważ zdała sobie sprawę, że Melissa nie może zostać dżokejką w Podgórzu.
Po chwili dziewczynka odpowiedziała:
— Burmistrz chce, żeby dżokeje byli równie piękni jak jego konie.
Wężyca delikatnie ścisnęła dłoń Melissy.
— Przepraszam.
— Nic się nie stało, panienko.
Widziały już światła dziedzińca. Kopyta Strzały stukały o kamienie. Melissa ześliznęła się z grzbietu klaczy.
— Melisso?
— Proszę się nie martwić, panienko. Ja odprowadzę konia. Hej!
krzyknęła. — Otwórzcie bramę!
Wężyca zsiadła powoli i odwiązała od siodła torbę z wężami. Była cała zesztywniała i czuła ostry ból w stłuczonym kolanie.
Brama rezydencji otwarła się i wysunął się z niej służący w nocnym stroju.
— Kto tam?
— To panienka Wężyca — powiedziała pogrążona w ciemności Melissa. — Jest ranna.
— Nic mi nie jest — rzekła Wężyca, ale zaszokowany służący odwrócił się, krzyknął i pobiegł w głąb dziedzińca.
— Dlaczego nie wjechałyście do środka? — wyciągnął rękę, żeby pomóc Wężycy, ale ta łagodnie go odepchnęła. Nadbiegli inni ludzie, tłocząc się wokół uzdrowicielki.
— Zabierz konia, głupi dzieciaku!
— Zostawcie ją! — rzuciła Wężyca ostrym tonem. — Dziękuję ci, Melisso.
— Nie ma za co, panienko.
Kiedy znalazła się w sklepionym holu, Gabriel zbiegał właśnie po ogromnych, krętych schodach.
— Wężyco, co się stało? Dobrzy bogowie, co się dzieje?
— Nic mi nie jest — powtórzyła Wężyca. — Wdałam się w bójkę z niekompetentnym złodziejem. — Mówiąc to, wiedziała jednak, że to tylko część prawdy.
Podziękowała służącym i poszła z Gabrielem na górę, do południowej wieży. Stał potem obok niespokojnie, podczas gdy ona troskliwie oglądała Mgłę i Piaska; chciał, żeby najpierw zajęła się sobą. Oba węże miały się dobrze, toteż Wężyca zostawiła je w torbie i poszła do łaźni.
Dostrzegła swoje odbicie w lustrze — miała zakrwawioną twarz, a włosy przykleiły się do skóry. Patrzyło na nią dwoje szeroko otwartych, niebieskich oczu.
— Wyglądasz, jakbyś o włos uniknęła śmierci.
Gabriel odkręcił wodę. Przyniósł też gąbki i ręczniki.
— Nie da się ukryć, że masz rację.
Gabriel przemył szramę na jej czole, a Wężyca oglądała swoją ranę w lustrze — było to wąskie i płytkie rozcięcie, zrobione pewnie jakimś pierścieniem, bo raczej nie kłykciem.
— Chyba powinnaś się położyć.
— Rany na głowie zawsze tak krwawią — rzekła Wężyca. — W rzeczywistości nie jest tak źle, jak się wydaje. — Spojrzała na siebie i zaśmiała się smutno. — Nowe koszule nigdy nie są zbyt wygodne, ale wolałabym, żeby znosiły się w nieco inny sposób.
Koszula była rozdarta na ramieniu i łokciu, podobnie jak spodnie na kolanie. Stało się to podczas upadku z konia. Poza tym wszystko było brudne. Przez dziury w ubraniu widziała tworzące się siniaki.
— Przyniosę ci coś nowego — powiedział Gabriel. — Trudno mi uwierzyć, że do tego doszło. W Podgórzu nie zdarzają się napaści. Do tego wszyscy wiedzą, że jesteś uzdrowicielką. Kto chciałby atakować uzdrowiciela?
Wężyca wzięła od niego kawałek płótna i sama dokończyła obmywanie szramy. Gabriel czyścił ją zbyt delikatnie, a Wężyca nie chciała, żeby rana zabliźniła się z okruchami ziemi i żwiru.
— To nie był nikt z Podgórza — powiedziała.
Gabriel przetarł gąbką spodnie w okolicach kolana, chcąc rozluźnić materiał przyklejony do skóry zakrzepłą krwią. Wężyca opowiedziała mu o szaleńcu.
— Dobrze, że nie był to ktoś z naszych — stwierdził Gabriel.
— Poza tym obcego będzie łatwiej znaleźć.
— Może.
Przecież szaleniec uciekł przed ludźmi pustyni, a w mieście znajdowało się więcej kryjówek.
Wstała. Z kolanem było coraz gorzej. Pokuśtykała do ogromnej wanny i odkręciła gorącą wodę. Gabriel pomógł jej zdjąć resztę ubrań i siedział tuż obok, gdy ona próbowała zmyć z siebie ból. Denerwował się na myśl o tym, co się wydarzyło.
— Gdzie byłaś, kiedy ten wariat na ciebie napadł? Poślę tam miejskich strażników, by przeszukali teren.
— Och, Gabrielu, nie zajmujmy się tym dzisiaj. Minęła już godzina albo i więcej. Jego już dawno tam nie ma. Powyciągasz tylko ludzi z ich przytulnych łóżek, a oni rozbiegną się po mieście i zbudzą resztę mieszkańców Podgórza.
— Chcę coś zrobić.
— Wiem. Ale teraz nic nie da się zrobić.
Położyła się i zamknęła oczy.
— Gabrielu — odezwała się nagle po kilkuminutowej ciszy.
— Co się stało Melissie?
Spojrzała na niego. Marszczył czoło.
— Komu?
— Melissie. Tej małej pomocnicy stajennego z bliznami po poparzeniu. Ma dziesięć, może jedenaście lat i rude włosy.
— Nie wiem… Chyba nigdy jej nie widziałem.
— Jeździ na twoim koniu.
— Na moim koniu? Dziesięcioletnie dziecko? Chyba żartujesz.
— Tak mi powiedziała. Nie wyglądało na to, że kłamie.
— Może siedzi na grzbiecie mojego konia, kiedy Ras wyprowadza go na pastwisko. Nie jestem nawet pewien, czy stajenny by się na to zgodził. Przecież on sam nie umie na nim jeździć, a co dopiero dziecko.
— A zresztą… nieważne — powiedziała Wężyca. Może Melissa chciała po prostu jej zaimponować; nie zdziwiłaby się, gdyby to dziecko żyło w krainie fantazji. Nie mogła jednak tak łatwo odrzucić słów małej. — To nie ma znaczenia — rzekła do Gabriela.
— Jestem tylko ciekawa, jak i gdzie nabawiła się tych oparzeń.
— Nie wiem.
Była wyczerpana i poczuła, że zaśnie, jeśli zostanie w wodzie nieco dłużej. Wygramoliła się zatem z wanny, a Gabriel obwiązał ją dużym ręcznikiem. Pomógł wytrzeć plecy i ciągle jeszcze bardzo obolałe nogi.
— W stajni był pożar — powiedział nagle. — Cztery albo pięć lat temu. Myślałem, że nikomu nic się nie stało. Rasowi udało się nawet wyprowadzić wszystkie konie.
— Melissa ukrywała się przede mną — rzekła Wężyca. — Może ukrywała się przez te cztery lata?
Gabriel przez moment milczał.
— Jeżeli ma blizny… — Wzruszył niespokojnie ramionami.
— Nie myślę o tym w ten sposób, ale ja od trzech lat ukrywam się prawie przed wszystkimi. Sądzę, że to możliwe.
Pomógł jej wrócić do sypialni i nagle zatrzymał się w drzwiach, jakby poczuł się zakłopotany. Wężyca zdała sobie sprawę, że znowu go podekscytowała, choć tym razem zupełnie niechcący. Żałowała, że nie może zaproponować mu miejsca w swoim łóżku, a miała ochotę na towarzystwo. Z drugiej strony jej siły były na wyczerpaniu. Brakowało jej teraz energii na seks, a nawet na okazanie mu sympatii. Nie chciała zaś jeszcze bardziej go drażnić, każąc mu leżeć przy sobie niewinnie przez całą tę noc.
— Dobranoc, Gabrielu — powiedziała. — Chciałabym przeżyć raz jeszcze naszą ostatnią noc.
Nieźle poradził sobie z rozczarowaniem i z kłopotliwą świadomością tego, że jest rozczarowany, chociaż wiedział, że Wężyca jest ranna i zmęczona. Kiedy pocałowali się na dobranoc, poczuła nagły przypływ pożądania. Przed zaproszeniem go do łóżka powstrzymywała ją tylko obawa, jak będzie się czuła rano po fizycznych i emocjonalnych stresach tego wieczoru. Kolejna porcja przygód ciała i umysłu, choćby nawet przyjemna, tylko pogorszyłaby sprawę.
— Cholera — powiedziała Wężyca, kiedy Gabriel wychodził z pokoju. — Ten wariat mi za to zapłaci.
Z głębokiego snu zbudziły ją jakieś dźwięki. Pomyślała, że to Larril przyszła w związku z burmistrzem, ale nikt się nie odezwał. Przez krótką chwilę światło z korytarza rozjaśniło pokój, ale potem drzwi się zamknęły i znowu zapanowała ciemność. Wężyca leżała nieruchomo. Przygotowując się do obrony, słyszała bicie własnego serca. Przypomniała sobie, co Melissa mówiła je; o nożu. W obozowisku miała go zawsze pod ręką, choć atak był równie mało prawdopodobny podczas podróży, jak tutaj, w zamku burmistrza. Teraz jednak jej pas i nóż leżały gdzieś na podłodze — tam, gdzie je rzuciła — a kto wie, czy nie w łaźni. Nie mogła sobie przypomnieć. Bolała ją głowa i ranne kolano.
„O czym ja myślę? — dziwiła się. — Nawet nie umiem walczyć nożem”.
— Panienka Wężyca? — Głos był tak cichy, że ledwie go usłyszała.
Wężyca odwróciła się i usiadła na łóżku, w pełni już rozbudzona. Rozluźniła odruchowo zaciśniętą pięść.
— Co takiego? Melissa?
— Tak, panienko.
— Dzięki bogom, że się odezwałaś. Mogłam cię uderzyć.
— Przepraszam. Nie chciałam cię budzić. Chciałam tylko… chciałam się upewnić…
— Czy coś się stało?
— Nie, ale nie wiedziałam, czy tutaj wszystko w porządku.
Zawsze widzę tu światła i pomyślałam, że nie wszyscy jeszcze śpią.
Pomyślałam, że kogoś zapytam… tylko że… Nie mogłam… Lepiej sobie pójdę.
— Nie, zaczekaj. — Oczy Wężycy przywykły już do ciemności i widziała sylwetkę Melissy oraz słabiutkie światło na spłowiałych od słońca pasemkach jej rudych włosów. Czuła też przyjemny zapach siana i czystych koni. — To miło z twojej strony, że przeszłaś całą tę drogę, by o mnie zapytać. — Przyciągnęła dziewczynkę do siebie, pochyliła się i pocałowała ją w czoło. Gęsta, kręcona grzywka nie mogła zupełnie zasłonić znajdującej się pod nią blizny.
Melissa zesztywniała i cofnęła się.
— Nie brzydzi się pani mnie dotykać?
— Melisso, kochanie… — Wężyca podkręciła płomyk lampy, zanim mała zdążyła ją zatrzymać. Teraz dziewczynka się odwróciła. Wężyca wzięła ją za ramię i delikatnie okręciła twarzą ku sobie.
Melissa nie chciała na nią spojrzeć.
— Lubię cię. A ja zawsze dotykam ludzi, których lubię. Inni też by cię polubili, gdybyś tylko dała im szansę.
— Ras mówi co innego. Mówi, że nikt w Podgórzu nie chce oglądać takich brzydul.
— A ja mówię, że Ras jest wstrętnym człowiekiem i że ma inne powody, by wpoić w ciebie strach przed wszystkimi. To przecież jego chwalą za twoją pracę. On tylko udaje, że umie ujeżdżać konie.
Melissa wzruszyła ramionami. Stała ze spuszczoną głową, żeby jej blizny były mniej widoczne.
— A pożar — powiedziała Wężyca. — Co się wtedy naprawdę wydarzyło? Gabriel mówił mi, że Ras uratował konie i tylko ty odniosłaś obrażenia.
— Każdy wie, że ośmioletnie dziecko nie mogło wyprowadzić koni z pożaru — odparła dziewczynka.
— Ależ Melisso…
— To nieważne!
— Na pewno?
— Mam gdzie mieszkać. Dostaję jedzenie. Mogę zajmować się końmi, a im nie przeszkadza…
— Melisso! Bogowie! Dlaczego ciągle tu siedzisz? Człowiekowi potrzeba więcej niż tylko pożywienia i miejsca do spania.
— Nie mogę stąd odejść. Nie mam jeszcze czternastu lat.
— Czy on ci powiedział, że jesteś jego niewolnicą? Niewolnictwo jest w Podgórzu zakazane.
— Nie jestem niewolnicą — odrzekła zirytowana Melissa. — Mam dwanaście lat. A myślałaś, że ile?
— Myślałam, że koło dwunastu — powiedziała Wężyca, nie chciała bowiem przyznać, że uważała ją za jeszcze młodszą. — Co za różnica?
— A ty mogłaś iść tam, gdzie chciałaś, gdy miałaś dwanaście lat?
— Tak, oczywiście, że mogłam. Miałam szczęście przebywać w miejscu, którego nie chciałam opuszczać. Ale mogłam wyjechać.
Melissa zamrugała.
— Tak… Tu jest inaczej. Jeśli odejdziesz, pójdzie za tobą twój opiekun. Już raz to zrobiłam i właśnie tak się stało.
— Ale dlaczego?
— Bo ja nie mogę się ukrywać — odparła rozzłoszczona Melissa. — Mówiłaś, że ludziom to nie przeszkadza, ale powiedzieli Rasowi, gdzie jestem, i on zabrał mnie z powrotem…
Wężyca dotknęła jej dłoni. Melissa milczała.
— Przepraszam — rzekła Wężyca. — Nie to chciałam powiedzieć. Chodzi mi tylko o to, że nikt nie ma prawa zmuszać cię do przebywania tutaj wbrew twojej woli? Dlaczego musiałaś się ukrywać? Nie mogłaś po prostu odebrać zapłaty i pójść tam, gdzie miałaś ochotę?
Melissa zaśmiała się gorzko.
— Jakiej zapłaty? Dzieciom się nie płaci. A Ras jest moim opiekunem. Muszę robić, co mi każe. Muszę z nim zostać. Takie jest prawo.
— To prawo jest straszne. Wiem, że on cię krzywdzi. Prawo nie może nakazywać ci przebywania z kimś takim jak on. Pozwól mi porozmawiać z burmistrzem. Może jakoś to urządzi i będziesz mogła robić, co zechcesz.
— Panienko, nie! — Melissa przypadła do łóżka i klęcząc, chwyciła się posłania. — Kto mnie weźmie? Nikt! Zostawią mnie u niego, ale będę musiała powiedzieć o nim niedobre rzeczy. A wtedy on będzie jeszcze podlejszy. Proszę cię, niczego nie zmieniaj!
Wężyca podniosła ją z klęczek i objęła, ale Melissa skuliła się i wyrwała z ramion uzdrowicielki. Kiedy zaś Wężyca, puszczając dziewczynkę, przesunęła ręką po jej łopatce, mała rzuciła się nagle do przodu i krzyknęła z bólu.
— Co się stało?
— Nic!
Wężyca podciągnęła koszulę Melissy i popatrzyła na jej plecy. Bito ją pasem albo kijem — czymś, co sprawia ból, lecz nie zostawia krwawych śladów. I nie czyni Melissy niezdolną do pracy.
— Jak… — urwała. — Niech to cholera! Ras był na mnie wściekły, prawda? Nakrzyczałam na niego, a teraz masz przeze mnie kłopoty. Zgadza się?
— Panienko Wężyco. On bije, kiedy chce. On tego nie planuje.
Tak samo traktuje mnie i konie. — Cofnęła się i popatrzyła na drzwi.
— Nie idź. Zostań tu na noc. Jutro pomyślimy, co dalej.
— Nie, panienko, proszę. Jest dobrze. Nic się nie stało. Spędziłam tu całe życie i wiem, jak sobie radzić. Nic nie rób. Proszę.
Muszę już iść.
— Poczekaj…
Ale Melissa wyśliznęła się z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Kiedy Wężyca wyszła z łóżka i poczłapała za dziewczynką, ta była już w połowie drogi do schodów. Wężyca oparła się o futrynę i wychyliła się na korytarz.
— Musimy o tym porozmawiać! — krzyknęła, ale Melissa zbiegła w milczeniu po schodach i zniknęła.
Wężyca, utykając, wróciła do swojego luksusowego łóżka, wsunęła się pod ciepłe koce i przykręciła światło lampy, myśląc o Me-lissie pogrążonej w ciemnej i chłodnej nocy.
Budząc się powoli, Wężyca leżała nieruchomo. Chciałaby przespać cały dzień i mieć go już za sobą. Tak rzadko zdarzało się jej chorować, że kiedy już się to zdarzyło, nie umiała spokojnie przyjąć tego do wiadomości. Biorąc pod uwagę surowe wykłady, które robiła burmistrzowi, ośmieszyłaby się teraz, gdyby nie skorzystała z własnych rad. Westchnęła. Mogła ciężko pracować przez cały dzień, mogła odbywać długie podróże pieszo lub konno — i czułaby się dobrze. Obecnie jednak wściekłość, adrenalina i zaciętość stoczonej bójki sprzysięgły się przeciwko niej.
Zebrała w sobie resztę sił i nieznacznie się poruszyła. Wciągnęła powietrze i zamarła. Ból w prawym kolanie — tam, gdzie artretyzm najbardziej dawał się we znaki — jeszcze bardziej się nasilił. Kolano opuchło i zesztywniało, bolały ją wszystkie stawy. Przywykła już do tego bólu, ale tego dnia po raz pierwszy czuła też kłucie w prawym ramieniu. Z powrotem się położyła. Gdyby zmusiła się dzisiaj do wyjazdu, rozłożyłaby się nawet na dłużej, gdzieś na głuchej pustyni. Umiała w razie potrzeby ignorować ból, ale kosztowało ją to wiele energii i odbijało się później na wszystkim. A teraz jej ciało nie mogło sobie na to pozwolić.
Ciągle nie pamiętała, gdzie położyła pas ani dlaczego szukała go w nocy. Usiadła nagle, przypomniawszy sobie Melissę. O mało co nie krzyknęła. Poczucie winy było równie silne jak protesty jej ciała. Musiała coś zrobić, ale przecież spór z Rasem nie pomógłby małej. Nie wiedziała, co może jeszcze uczynić. Przez chwilę nie była nawet pewna, czy uda się jej dojść do łaźni.
Zdołała jednak tam dotrzeć. Pas z przyczepionym do niego woreczkiem i nożem wisiał na haczyku. Wydawało jej się, że zostawiła to wszystko na podłodze. Była nieco zakłopotana, gdyż zazwyczaj dbała o porządek.
Miała posiniaczone czoło, a na długiej, płytkiej szramie zrobił się strup. Nie mogła już z tym nic więcej zrobić. Wyciągnęła z woreczka aspirynę, połknęła dużą dawkę leku i poczłapała z powrotem do łóżka. Czekając na sen, zastanawiała się, o ile częstsze staną się ataki artretyzmu wraz z upływem lat. Nie dało się im zapobiec, ale można było radzić sobie z nimi w całkiem przytulnym miejscu. Takim jak to.
Szkarłatne słońce było już wysoko ponad rzadkimi, szarymi chmurami, kiedy Wężyca znowu się obudziła. W uszach czuła lekkie dzwonienie po aspirynie. Zgięła ostrożnie prawe kolano i z ulgą stwierdziła, że jest już bardziej sprawne i mniej boli. Ponownie rozległo się stukanie do drzwi, które chwilę wcześniej wyrwało ją ze snu.
— Proszę.
Gabriel otworzył drzwi i zajrzał do środka.
— Wężyco, dobrze się czujesz?
— Tak. Zapraszam.
Gabriel wszedł do środka, a ona usiadła na łóżku.
— Jeśli cię obudziłem, to przepraszam. Zaglądałem tu już kilka razy, a ty nawet nie drgnęłaś.
Wężyca odrzuciła koce i pokazała mu kolano. Opuchlizna wyraźnie zmalała, choć nie był to jeszcze stan normalny. Poza tym stłuczenie stało się czarnofioletowe.
— Dobrzy bogowie… — westchnął Gabriel.
— Jutro rano będzie wyglądać lepiej — rzekła Wężyca. Przesunęła się, żeby mógł usiąść przy niej. — Myślę, że mogło być gorzej.
— Skręciłem sobie kiedyś nogę w kolanie i przez tydzień wyglądała jak melon. Jutro rano, powiadasz? Uzdrowiciele muszą szybko wracać do zdrowia.
— Ja nie skręciłam kolana, ja je tylko sobie stłukłam. Ten obrzęk to skutek artretyzmu.
— , Artretyzmu! Myślałem, że ty nigdy nie chorujesz.
— Nigdy nie zapadam na choroby zakaźne. Uzdrowiciele zawsze cierpią na artretyzm albo coś jeszcze gorszego. — Wzruszyła ramionami. — Przyczyną jest układ odpornościowy. Już ci o nim opowiadałam. Czasami coś szwankuje i przeciwciała atakują organizm, który mają bronić.
Nie znalazła powodu, by opisywać mu naprawdę poważne choroby, zagrażające uzdrowicielom. Gabriel zaproponował jej śniadanie i Wężyca ze zdziwieniem stwierdziła, że jest głodna.
Spędziła dzień na gorących kąpielach i wylegiwaniu się w łóżku, ponieważ po tak dużej dawce aspiryny ogarnęła ją senność. Tak przynajmniej lek działał na nią. Co jakiś czas przychodził Gabriel, by trochę przy niej posiedzieć, lub pojawiała się Larril z tacą albo Brian z raportem na temat stanu burmistrza. Ojciec Gabriela nie potrzebował opieki uzdrowicielki, odkąd próbował wstać z łóżka. Brian okazał się znacznie lepszym opiekunem niż ona.
Chciałaby jak najszybciej wyruszyć w drogę, przejechać przez dolinę i kolejne pasmo gór; pragnęła już rozpocząć swoją podróż do Miasta. Fascynowała ją ta perspektywa. Poza tym chciała opuścić zamek burmistrza. Pomimo otaczającego ją komfortu, jakiego nie zaznała nawet w domu, w ośrodku uzdrowicieli, rezydencja wydawała się jej nieprzyjemna. Im lepiej ją poznawała, tym wyraźniej widziała napięcia emocjonalne pomiędzy jej mieszkańcami. W tym dużym budynku bardzo brakowało rodzinnej atmosfery. Do tego unosił się duch władzy, a brakowało poczucia bezpieczeństwa. Burmistrz nikomu nie przekazywał swoich uprawnień, natomiast Ras nadużywał swojej władzy. Choć Wężyca nie mogła doczekać się wyjazdu, nie umiałaby spokojnie opuścić zamku, nie robiąc nic dla poprawy losu Melissy. Melissa…
Burmistrz miał bibliotekę, z której Larril przyniosła kilka książek. Wężyca próbowała czytać. W normalnym stanie rzeczy pochłaniała kilka lektur dziennie, czytając — dobrze o tym wiedziała za szybko, by umieć ocenić dany tekst. Tym razem jednak była znużona, niespokojna i zdekoncentrowana. Poza tym ciągle ktoś jej przeszkadzał.
Późnym popołudniem Wężyca wstała z łóżka i poczłapała do stojącego przy oknie krzesła. Miała stamtąd widok na dolinę. Nie mogła porozmawiać z Gabrielem, który udał się do Podgórza, żeby podać jego mieszkańcom opis szaleńca. Miała nadzieję, że ktoś tego człowieka znajdzie i że okaże się, iż można mu pomóc. Czekała ją długa podróż i nie cieszyła jej perspektywa nieustannej obawy przed prześladowcą. O tej porze roku nie natknie się na zmierzające do Miasta karawany — a zatem albo odbędzie tę podróż sama, albo nie pojedzie tam wcale.
Wystosowane przez Grum zaproszenie, by spędziła zimę w wiosce staruszki, wydawało się teraz jeszcze bardziej atrakcyjne. Z drugiej strony konieczność zawieszenia na pół roku wykonywania swojego zawodu była dla niej nie do zniesienia. Przez cały ten okres dręczyłaby ją przecież obawa, czy uda jej się zrehabilitować. Pojedzie więc do Miasta albo wróci do ośrodka uzdrowicieli i przyjmie wydany na nią werdykt.
Grum. Może Melissa właśnie do niej powinna się wybrać, zakładając, że Wężyca wydobędzie małą z Podgórza. Grum nie była przecież piękna i nie przywiązywała wielkiej wagi do powierzchowności. Blizny Melissy nie powinny być dla niej odrażające.
Jednakże przesłanie wiadomości do Grum i oczekiwanie na odpowiedź zajęłoby kilka dni, jej wioska bowiem leżała na dalekiej północy. Wężyca musiała też uczciwie przyznać, że zbyt słabo znała tę kobietę, by skłaniać ją do przyjęcia tak wielkiej odpowiedzialności. Westchnęła i przeczesała palcami włosy. Chciałaby, żeby ten problem zatonął gdzieś w jej podświadomości i wynurzył się już rozwiązany — jak we s’nie. Rozejrzała się po pokoju, jakby bezpośrednie otoczenie mogło podpowiedzieć jej, co ma uczynić.
Na stoliku pod oknem stał kosz pełen owoców, talerz z ciastkami, ser i taca z mięsnymi pasztecikami. Personel burmistrza był aż nazbyt hojny, jeśli chodzi o ludzi chorych. Przez cały ten dzień Wężyca nie mogła pozwolić sobie na rozrywkę oczekiwania na posiłek. Namawiała do poczęstunku Gabriela, Larril, Briana i innych służących, którzy przychodzili, by pościelić łóżko, wypolerować szyby w oknach lub zmieść okruszki (nie miała pojęcia, ile osób pracuje w rezydencji na usługach Gabriela i jego ojca, ponieważ za każdym razem poznawała nową twarz i nowe imię). Mimo to w większości naczyń nadal było pełno jedzenia.
Działając pod wpływem impulsu, Wężyca opróżniła koszyk z mniej soczystych owoców, po czym wrzuciła do niego ciasteczka, ser i paszteciki, które wcześniej zawinęła w serwetki. Zaczęła pisać list, następnie się rozmyśliła i na kawałku papieru narysowała zwiniętego węża. Wsunęła tę karteczkę między wiktuały i przykryła to wszystko serwetką. Potem zadzwoniła po służbę.
Przyszedł młody chłopak — kolejny służący, którego po raz pierwszy widziała na oczy — i poprosiła go, żeby zaniósł koszyk do stajni i wsunął go na stryszek nad boksem Wiewióra. Młodzieniec miał trzynaście, może czternaście lat, był chudy i nadmiernie wyrośnięty. Wężyca poprosiła go, żeby nie naruszył zawartości kosza, a w zamian obiecała mu wszystko, czegokolwiek zażyczy sobie ze specjałów znajdujących się na stole. Nie wyglądał na niedożywionego, ale Wężyca nie poznała jeszcze dziecka, które w okresie gwałtownego rozwoju nie byłoby ciągle choć trochę głodne.
— Czy taki układ cię zadowala?
Chłopak uśmiechnął się szeroko. Miał duże, białe i trochę krzywe zęby. Wyrośnie z niego przystojny mężczyzna. Wężyca zauważyła, że w Podgórzu nawet nastolatki cieszą się gładką cerą.
— Tak, panienko — powiedział.
— To dobrze. Postaraj się, żeby nie dostrzegł cię stajenny. Z tego, co wiem, potrafi sam zdobyć sobie żywność.
— Tak, panienko!
Chłopak znowu wyszczerzył zęby w uśmiechu, zabrał koszyk i wyszedł z pokoju. Z jego głosu Wężyca wywnioskowała, że Melissa nie jest jedynym bezbronnym dzieckiem, wydanym na pastwę nastrojów Rasa. Ale dla dziewczynki nie stanowiło to przecież żadnej pociechy. Ten służący również nie chciałby narazić się stajennemu.
Chciała porozmawiać z Melissą, ale minął cały dzień, a dziewczynka się u niej nie pojawiła. Wężyca bała się posyłać bardziej wyraźny sygnał od tego, który umieściła w koszyku. Nie chciała, żeby z jej powodu mała znowu dostała lanie.
Było już ciemno, kiedy Gabriel wrócił do zamku i przyszedł do pokoju Wężycy. Pomimo nawału zajęć nie zapomniał przynieść jej nowej koszuli.
— Nic — oznajmił. — Ani jednej osoby w pustynnym ubraniu.
Nikogo, kto by się dziwnie zachowywał.
Wężyca przymierzyła koszulę i ze zdumieniem stwierdziła, że świetnie na nią pasuje. Poprzednia była brązowa, z szorstkiego płótna domowego wyrobu, tę zaś wykonano z bardzo delikatnego, białego materiału, cienkiego jak jedwab, choć mocnego, z wymyślnymi niebieskimi wzrokami. Wężyca wyciągnęła rękę i powiodła palcami po kolorowej tkaninie.
— Jeśli kupił nowe ubranie, jest już innym człowiekiem. Wynajął pewnie pokój w gospodzie i nikt nie zwraca na niego uwagi, gdyż nie różni się od innych obcych przejeżdżających przez Podgórze.
— Większość obcych przejeżdżała tędy parę tygodni temu — oznajmił Gabriel i westchnął. — Ale masz rację. Nawet teraz nie zwrócono by na niego uwagi.
Wężyca wyjrzała przez okno. Zauważyła kilka rozproszonych światełek, dobiegających z położonych w dolinie farm.
— Jak kolano?
— Teraz już dobrze.
Opuchlizna zniknęła, a ból był nie większy niż podczas zmiany pogody. To właśnie — pomimo upałów — podobało się jej na pustyni: niezmienność pogody. Kiedy się tam budziła, nie czuła się jak niepełnosprawna staruszka.
— Świetnie — rzekł Gabriel. W jego głosie dało się słyszeć nutkę nadziei i niepewne zapytanie.
— Uzdrowiciele naprawdę szybko wracają do zdrowia — powiedziała Wężyca. — Kiedy mają po temu ważne powody.
Uśmiechnęła się szeroko, a w odpowiedzi ujrzała promienny uśmiech Gabriela.
Tym razem nie przestraszył jej odgłos otwierających się drzwi. Bez trudu otrząsnęła się ze snu i podparła na łokciu.
— Melissa?
Podkręciła płomień w lampce na tyle, by dobrze widzieć dziewczynkę. Nie chciała budzić Gabriela.
— Przyniosłam koszyk — rzekła Melissa. — Jedzenie było dobre. Wiewiór lubi ser, ale Strzała raczej nie.
Wężyca roześmiała się.
— Cieszę się, że przyszłaś. Chciałam z tobą porozmawiać.
— Tak. — Melissa powoli wypuściła powietrze z płuc. — Dokąd to miałabym pójść? Gdybym mogła.
— Nie wiem, czy uwierzysz mi po tym, co nagadał ci Ras. Jeśli chcesz, to naprawdę możesz zostać dżokejką, wszędzie z wyjątkiem Podgórza. Z początku będziesz miała więcej pracy, ale ludzie będą cenić cię za to, co robisz i kim jesteś.
Te słowa brzmiały nijako nawet dla Wężycy.
„Ty idiotko — pomyślała — namawiasz to przestraszone dziecko, żeby wyszło w świat i samo dało sobie w nim radę”. Szukała teraz bardziej odpowiednich wyrażeń.
Leżący przy niej Gabriel, który obejmował ją w pasie ramieniem, poruszył się i coś wymamrotał. Wężyca obejrzała się przez ramię i położyła dłoń na jego ręce.
— Wszystko dobrze, Gabrielu — powiedziała. — Śpij dalej.
Westchnął i ponownie pogrążył się we śnie.
Wężyca odwróciła się do Melissy. Przez chwilę dziecko wpatrywało się w nią, trupio blade w przyćmionym świetle. Nagle dziewczynka obróciła się i wybiegła.
Wężyca wyskoczyła z łóżka i popędziła za nią. Rozpłakana Melissa szamotała się przy drzwiach i zdołała je otworzyć w momencie, gdy Wężyca do niej dobiegła. Mała rzuciła się na korytarz, ale Wężyca ją dogoniła i zatrzymała.
— Melisso, co się stało?
Dziewczynka skuliła się, trzęsąc się od płaczu. Wężyca przyklękła i objęła ją, powoli przyciągając małą do siebie. Pogłaskała ją po włosach.
— Dobrze, już dobrze — wymruczała, chcąc rzec cokolwiek.
— Ja nie wiedziałam, nie rozumiałam… — Melissa próbowała wyrwać się z jej uścisku. — Myślałam, że jesteś silniejsza… Myślałam, że możesz robić, co chcesz, ale ty jesteś taka jak ja.
Wężyca nie puszczała dłoni dziewczynki. Zaprowadziła ją do drugiego pokoju dla gości i zapaliła światło. W tym pomieszczeniu nie ogrzewano podłogi i Wężyca miała wrażenie, że kamienna posadzka wysysa całe ciepło z jej bosych stóp. Ściągnęła koc z eleganckiego łóżka i owinęła się nim. Następnie poprowadziła Melissę do stojącego przy oknie krzesła. Dziewczynka niechętnie usiadła przy niej.
— Powiedz mi teraz, o co chodzi.
Ze spuszczoną głową Melissa przyciągnęła kolana do piersi.
— Ty też musisz robić to, co oni chcą.
— Nie muszę robić nic, co ktokolwiek ode mnie by chciał.
Melissa uniosła wzrok. Łza z prawego oka spłynęła jej na policzek, a łza z oka lewego zatrzymała się na pokrytej bliznami skórze. Ponownie zwiesiła głowę. Wężyca przysunęła się bliżej i objęła ją ramieniem.
— Odpręż się. Nie ma pośpiechu.
— Oni… Oni robią takie rzeczy…
Wężyca zmarszczyła brwi. Zupełnie nie wiedziała, o co chodzi.
— Jakie rzeczy? Jacy „oni”?
— On.
— Kto? Chyba nie Gabriel?
Melissa skinęła głową, nie patrząc jej w oczy. Wężyca nie umiała sobie wyobrazić, by Gabriel umiał kogoś naumyślnie skrzywdzić.
— Co się stało? Jeśli zrobił ci krzywdę, to na pewno tylko przez przypadek.
Melissa wpatrywała się w uzdrowicielkę.
— Mnie nic nie zrobił — powiedziała głosem pełnym pogardy.
— Melisso, moja droga. Nic z tego nie pojmuję. Jeżeli Gabriel nic ci nie zrobił, to dlaczego jego widok tak bardzo cię wzburzył?
On jest naprawdę uroczym człowiekiem.
Może Melissa słyszała coś o Lei i obawiała się o los Wężycy.
— Wciągnął cię do swojego łóżka.
— To moje łóżko.
— Nieważne czyje! Ras nie wie, gdzie śpię, ale czasami…
— Ras?
— Ja i on. Tak jak ty i tamten.
— Poczekaj — rzekła Wężyca. — Ras każe ci spać w swoim łóżku? Nawet, jeśli ty tego nie chcesz?
Pomyślała, że jej pytanie nie było zbyt mądre, ale nic lepszego nie wymyśliła.
— Ja miałabym tego chcieć? — powiedziała z obrzydzeniem Melissa.
Z niedowierzaniem Wężyca zapytała:
— Co jeszcze każe ci robić?
— Powiedział, że później nie będzie już boleć, ale nie przestało…
Dziewczynka wcisnęła twarz między kolana.
Dopiero po chwili Wężyca zrozumiała to, co mała próbowała jej powiedzieć. Ogarnęła ją litość i uczucie zniesmaczenia. Objęła Melissę, poklepała ją i głaskała po włosach. Dziewczynka — jakby w obawie, że ktoś to zobaczy i przerwie — objęła uzdrowicielkę i rozpłakała się, wtulona w jej ramię.
— Nie musisz mi już nic mówić — rzekła Wężyca. — Teraz już rozumiem. Och, Melisso. To nie tak ma wyglądać. Nikt nigdy ci o tym nie opowiadał?
— Powiedział mi, że mam szczęście — wyszeptała Melissa. — Mówił, że powinnam mu być wdzięczna za to, że mnie dotyka. — Ogarnął ją gwałtowny dreszcz.
Wężyca kołysała ją łagodnie.
— To on miał szczęście — stwierdziła. — Miał szczęście, że nikt się o tym nie dowiedział.
Otworzyły się drzwi i Gabriel zajrzał do środka.
— Wężyco? O, tutaj jesteś.
Kiedy do niej podchodził, światło odbijało się od jego złotej skóry. Wystraszona Melissa wbiła w niego wzrok. Gabriel zatrzymał się nagle, a na jego twarzy pojawił się wyraz szoku i przerażenia. Dziewczynka znowu schowała głowę i jeszcze mocniej przytuliła się do Wężycy. Była roztrzęsiona i z całej siły próbowała zdusić w sobie płacz.
— Co…?
— Wracaj do łóżka — powiedziała szorstkim głosem Wężyca. Zamierzała zwrócić się do niego łagodniej, ale i tak nie wyraziła w ten sposób niechęci, którą w tym momencie w niej wywoływał.
— Co się tutaj dzieje? — zapytał płaczliwie. Zmarszczył czoło i spojrzał na Melissę.
— Idź stąd! Jutro porozmawiamy.
Zaczął protestować, ale gdy zauważył minę Wężycy, urwał w pół zdania i wyszedł z pokoju. Siedziały potem jeszcze długo z Melissą, nic już nie mówiąc. Oddech dziewczynki był teraz wolniejszy i bardziej regularny.
— Widziałaś, jak ludzie na mnie patrzą?
— Tak, kochanie. Widziałam.
Po reakcji Gabriela Wężyca nie mogła już roztaczać pięknych obrazów ludzkiej tolerancji. Teraz jednak, nawet bardziej niż wcześniej, chciała, żeby Melissa stąd wyjechała. Każde inne miejsce będzie dla niej lepsze. Każde.
Złość Wężycy wzrastała powoli, niebezpiecznie, nieubłaganie. Okaleczona, skrzywdzona i przerażona dziewczynka miała takie samo — albo i większe — prawo do inicjacji seksualnej jak każde piękne i pewne siebie dziecko. Małą Melissę spotkała jednak jeszcze większa krzywda i teraz bała się nawet bardziej. Do tego była upokorzona. Wężyca dalej ją kołysała. Dziewczynka przylgnęła do niej, jakby była zupełnie małym dzieckiem.
— Melisso…
— Tak, panienko.
— Ras jest złym człowiekiem. Uczynił ci krzywdę, jakiej nie zrobiłby ci żaden dobry człowiek. Obiecuję ci, że już więcej tak się nie stanie.
— Co za różnica, czy zrobi to on, czy ktoś inny?
— Pamiętasz, jak bardzo dziwiło cię to, że ktoś chciał mnie okraść?
— Ale to był wariat, a Ras nie jest szalony.
— Na świecie jest więcej wariatów niż ludzi takich jak Ras.
— Tamten drugi też jest jak Ras. Musiałaś być z nim razem.
— Nie, nie musiałam. To ja go zaprosiłam. Istnieją rzeczy, które ludzie robią dla siebie nawzajem…
Melissa uniosła wzrok. Wężyca nie umiała stwierdzić, czy w wyrazie jej twarzy było więcej ciekawości czy zatroskania. Blizny po poparzeniu zbyt zniekształcały jej oblicze. Wężyca po raz pierwszy zauważyła, że blizny nie kończą się na szyi. Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
— Co się stało, panienko?
— Powiedz mi coś, kochanie. Jak poważne są twoje poparzenia? Dokąd sięgają blizny?
Melissa przymknęła lewe oko. Jedynie w ten sposób dawało się poznać, że marszczy brwi.
— Moja twarz. — Cofnęła się i dotknęła swojego obojczyka, trochę na lewo od szyi. — Tutaj. — Przesunęła ręką po klatce piersiowej, a potem nieco w bok. — To kończy się w tym miejscu.
— Niżej nic już nie ma?
— Nie. Bardzo długo miałam sztywną rękę. — Pokręciła lewym ramieniem, które rzeczywiście nie było w pełni sprawne. — Miałam szczęście. Gdyby stało się jeszcze gorzej i nie mogłabym jeździć konno, nikt nie chciałby utrzymywać mnie przy życiu.
Wężyca odetchnęła z ulgą. Widziała wcześniej ludzi z takimi poparzeniami, że o seksie w ogóle nie mogło być mowy — nie funkcjonowały im narządy i nie mogli odczuwać żadnej przyjemności. Podziękowała bogom wszystkich ludów świata za to, czego się właśnie dowiedziała. Ras wprawdzie ją skrzywdził, ale bolało ją tylko dlatego, że była jeszcze dzieckiem, on zaś dużym i brutalnym mężczyzną. Poparzenia nie pozbawiły jej zatem zdolności do odczuwania innych uczuć niż ból.
— Ludzie mogą być ze sobą w taki sposób, że każdemu z nich jest przyjemnie — rzekła Wężyca. — To dlatego widziałaś mnie z Gabrielem. Chciałam, żeby mnie dotykał, a on chciał dotykać mnie. Ale gdy ktoś dotyka innej osoby i nie przejmuje się jej odczuciami… Kiedy robi to wbrew jej woli… — Urwała, bo nie umiała zrozumieć tych wszystkich dziwnych ludzi, dla których seks łączy się z przemocą. — Ras jest złym człowiekiem — powtórzyła.
— A ten drugi cię nie skrzywdził?
— Nie. I jemu, i mnie było bardzo dobrze.
— Rozumiem — powiedziała niechętnie Melissa.
— Mogę ci pokazać…
— Nie! Proszę! Nie!
— Nie martw się już — rzekła Wężyca. — Nie martw się. Od teraz nikt nie zrobi ci nic, czego byś nie chciała.
— Panienko Wężyco, ty go nie powstrzymasz. Ja też nie. Ty stąd odejdziesz, a ja zostanę.
„Wszędzie byłoby lepiej niż tu — pomyślała Wężyca. — Wszędzie. Nawet na wygnaniu”. Odpowiedź pojawiła się zupełnie nagle, jak treść opierającego się przypomnieniu snu. Roześmiała się i sama siebie zbeształa za to, że nie wpadła na to wcześniej.
— Pojechałabyś ze mną, gdybyś mogła?
— Z tobą?
— Tak.
— Panienko Wężyco!
— Uzdrowiciele adoptują dzieci, nie wiedziałaś? Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że już od dawna kogoś takiego szukam.
— Ale mogłabyś wybrać inne dziecko.
— Chcę ciebie, jeśli ty zgodzisz się na mnie.
Melissa znowu się do niej przytuliła.
— Oni nie pozwolą mi odejść — wyszeptała. — Mam blizny.
Wężyca pogłaskała małą po włosach. Wyjrzała przez okno, za którym widać było rozrzucone pośród ciemności światełka bogatego, pięknego Podgórza. Jakiś czas później, zasypiając już, Melissa powtórzyła:
— Mam blizny.