Wyszedłszy z dżungli na plażę, mężczyzna zatrzymał się. W dżungli panował plamisty półmrok, miejscami cień głębszy od ciemności księżycowych nocy, i oczy blondyna, nagle zaatakowane igłami promieni wysoko stojącego słońca, oślepły; stał i potrząsał głową, póki nie odzyskał wzroku. Wreszcie białe plamy rozpłynęły się; nasunął głębiej na oczy jasny kapelusz, rozejrzał się, zaklął melancholijnie – i ruszył na południe.
Ocean szumiał leniwie, raz głośniej, raz ciszej, w rytm podnoszących się i gasnących fal.
W ciągu dziesięciu minut marszu blondyn minął sześcioro wczasowiczów. Przyglądali mu się zdziwieni: na całych siedemdziesięciu milionach hektarów należących do konsorcjum Paradise ludzi noszących ubrania można było policzyć na palcach jednej ręki – a on miał na sobie czarne spodnie, ciemną koszulę, nawet krawat. Kochająca się w cieniu drzew para ujrzawszy go zaczęła się dziko śmiać; rechotali tak, póki nie stracili tchu. Zignorował ich.
Minąwszy niewielki cypel, skręcił na południowy zachód; wzdłuż głębokiego łuku zatoki zmierzał ku drugiemu, przeciwległemu cyplowi. Przyspieszył, rozciągnął usta w mimowolnym uśmiechu ulgi: rozpoznał rysy twarzy nagiego mężczyzny rozciągniętego leniwie pod nadbrzeżną skarpą.
Gdy blondyn zatrzymał się tuż przy jego głowie, przywleczony przezeń cień padł na twarz śpiącego.
W zasięgu wzroku, prócz nich, nie było nikogo: dżungla, plaża, ocean, niebo, słońce. Fascynujący, odległy i głęboki poszum ścigających się fal; usypiający koncert porażonej zaklęciem niezrozumienia przyrody – nic więcej.
Blondyn na moment odgiął rondo kapelusza i wytarł rękawem zroszone potem czoło. Odetchnął. Po czym kucnął i potrząsnął ramieniem śpiącego.
Obudzony niechętnie uniósł lewą powiekę.
– Czego? – wymamrotał.
– Seńor Praduiga?
– Czego?
– Lopez Praduiga?
– A jeśli tak, to co? Strzeli mi pan w łeb? Kim pan w ogóle jest?
– Przysyła mnie Dunlong, jestem z Ziemi Stalina; pan zapomniał telefonu.
– Odczep się pan, w tyłek miałem sobie go wetknąć? Czy też kisić się tak we własnym pocie? – Lopez obrzucił mężczyznę spojrzeniem pełnym obrzydzenia. – A w ogóle to dałem sobie urlop. Tego panu Dunlong nie powiedział?
– Ja nic nie wiem. Mam tylko pana zawiadomić, że Dunlong prosi pana o jak najszybsze przybycie.
– Wracam za miesiąc. I trzy… cztery dni… Który dzisiaj jest?
– Jak najszybsze, to znaczy natychmiastowe.
– Aha. Do widzenia. Nie zasłaniaj mi pan słońca, ja się opalam.
– Powtarzam…
– Według kontraktu mam prawo do urlopu. Niech Dunlong mi tu…
Blondyn przerwał mu.
– Pan nie rozumie. Pan Dunlong prosi pana o powrót. Gdyby to było proste polecenie, posłużylibyśmy się kimś z obsługi Raju. A ja pana proszę.
Lopez wolno wstał. Był mężczyzną wzrostu doskonale średniego i doskonale średniej tuszy i mógłby uchodzić za przeciętnego, trzydziestokilkuletniego biznesmena, gdyby
nie wspaniała koordynacja ruchów, gracja zawodowego szermierza oraz dziwnie spokojnie spojrzenie, wzrok prawie senny.
Chwilę trawił słowa blondyna.
– Legitymacja – rzucił.
Wysłannik Dunlonga wyjął ją z tylnej kieszeni spodni i niechętnie podał Lopezowi. Była to gruba, niewielka karta ze zdjęciem blonyna, kodami identyfikacyjnymi (DNA, profilu głosu, siatkówki oka), danymi osobowościowymi właściciela (nazywał się Ulrich K. G. Tysler), opatrzona emblematem departamentu wkomponowanym w uniwersalne, zaakceptowane przez UEO logo niepodległej Ziemi z dodatkiem: „Stalin's Earth, K. T. O. G." Na odwrocie znajdowała się płytka kontrolna. Lopez odblokował ją i oddał legitymację Tyslerowi.
Ten, westchnąwszy, przycisnął do płytki kciuk – choć po prawdzie równie dobrze mógłby to być którykolwiek inny palec, dowolny kawałek ciała: dla sprawdzenia genotypu każda komórka jest dobra – płytka pożerała nabłonek, linie papilarne można wszak zmieniać jak kolor oczu, a samego siebie nie podmienisz. Nie włączył się alarm.
– Aleś pan strachliwy.
– Mam nadzieję, że to nie jest fałszywka; nie ma tu nigdzie żadnego terminalu, na którym mógłbym ją sprawdzić.
– Paranoja.
– Dobrze o tym wiem. – Praduiga odwrócił wzrok i zaczął wypatrywać czegoś na oceanie. – A teraz powie mi Pan, czego to właściwie Dunlong ode mnie chce.
Ulrich zdjął kapelusz i zaczął się nim wachlować.
– Nie wiem.
– Nie poinformował pana, cóż to za argument mnie przekona? Zapomniał go pan?
– Nie zapomniałem. Powiedziałem już: on pana prosi.
– Tak, to istotnie niezwykłe… No dobrze, a panu nic nie obiło się o uszy?
– Panie, plotki mam tu powtarzać? Idzie pan czy nie?
– Niby z jakiego powodu?
Ulrich westchnął do nieba.
– Tak myślałem.
– Tak pan myślał? A co, znamy się skądś?
– Nie, nie. Celiński to przewidział. Tu mi kaktus, powiedział, jak on na to pójdzie. Lopez oderwał wzrok od oceanu.
– Celiński?
– Czeka w helikopterze przy Bramie. Mamy zabukowany przerzut na czternastą czterdzieści. – Tysler nagle zaniepokoił się. – Zegar, czas – rzucił.
– Dwunasta pięćdziesiąt dwa – poinformował go zegarek.
– Cholera.
– Celiński. – Lopez pokręcił głową. – Co w tym robi Zwrotnicowy ze Zwiadu? – spytał, bardziej samego siebie. Tyslerowi ręka omdlała i przełożył kapelusz do lewej.
– Dunlong go wysłał, w nadziei, że pana przekona. Kumpel kumpla.
Lopez doznał objawienia.
– Jest Nić?
– Co?
– Złapaliście Nić?
– Mówiłem, nie będę tu powtarzał plotek. Nie chcę wylądować w Piekle.
Lopez uśmiechnął się.
– A za jaką to plotkę można wylądować w Piekle? -pokręcił głową. – Nić złapali. Ulrich jęknął.
– Człowieku, miejże litość! Powiedz, żebym się odwalił i kończmy to. Roztapiam się! Cóż tam widzisz w tej wodzie?!
– Czego nie widzę – zaakcentował Praduiga. – Masz pan szczęście, jakby tu była, prędzej wyprułaby ze mnie flaki… – skrzywił się porozumiewawczo. – Może popłynęła za cypel. Jazda, zmywamy się stąd, zanim wróci.
Ulrich z ulgą wypuścił powietrze z płuc, założył kapelusz i powtórnie się uśmiechnął – uśmiechem męczennika.
– No. To już. Zejście do tuneli jest na północy; mam nadzieję, że nie północny cypel miał pan na myśli.
– Ślepy nie jestem. Pozostawiał pan ślady jak ranny
żółw.
Lopez wyminął Tyslera i ruszył wstecz po tych śladach. Ulrich ponownie jęknął i truchtem podbiegł do niego: Praduiga narzucił straszliwe tempo.
Po minięciu cypla dostrzegli kołyszący się w oddali na falach kuter straży przybrzeżnej Imperium Azteckiego. Korzystając z gwarantowanej przez konsorcjum słonecznej pogody, żołnierze Syna Bogów opalali się na pokładzie, przyglądając się z zaciekawieniem owym tajemniczym nadludziom, za odezwanie się do których, uśmiechnięcie – prawo karze śmiercią.
Praduiga i Tysler dotarli do sztucznej ścieżki, gładkim łukiem wcinającej się w dżunglę, w dziesięć minut; ścieżką, nareszcie osłonięci od straszliwie palącego słońca, doszli do zejścia do stacji sieci podziemnych kolejek Raju, które stanowiły jedyny dostępny na jego terenie środek komunikacji – każdy inny zburzyłby tę niemal czarodziejską wizję bezczasowej krainy szczęścia i spokoju. W końcu dojechali do Bramy, gdzie Lopez złożył był w przechowalni swoje rzeczy; czekał już tam na nich na platformie startowej śmigłowiec.
Kwadrans potem znajdowali się już w powietrzu, w drodze do Tenochtitlanu.
– Panie majorze.
– Taa?
– Linainen.
– Przełącz.
W miniaturowych słuchawkach majora, ukrytych w jego małżowinach usznych, zaszemrał głos porucznika Linainena:
– Wszystko obsadzone. Trzymamy wąwóz i zbocza, nikt niczego nie zauważył.
Nie odrywając wzroku od układu trójwymiarowych Projekcji, przedstawiających pod różnymi kątami i w różny sposób rozpościerającą się niżej zalesioną kotlinkę, major rzucił od niechcenia:
– A jak Carterczycy?
– Jak to oni. W końcu co yantscharzy, to yantscharzy. – Linainen zaśmiał się powtórzywszy stary slogan reklamowy.
– Gdyby coś się zaczęło, natychmiast meldować.
– Tajes.
Major strzelił palcami i sierżant łącznościowiec przerwał połączenie.
Nad kotliną leniwie wstawał szary świt. Major podszedł do skarpy zamykającej od północy półkę skalną, na której mieścił się punkt dowodzenia. Był on zamaskowany jednostronnymi holografikami przedstawiającymi tę samą wiszącą nad przepaścią półkę i nagą ścianę za nią, puste i nie tknięte przez człowieka, lecz przesunięte w przód o sześć metrów, co z odległości pół mili było praktycznie nie do dostrzeżenia – chyba, że ktoś wycelowałby w to miejsce laserowy dalmierz bądź przyjrzał się mu okiem analizatora KTZ, jednakże podobnego sprzętu demajska partyzantka antykomunistyczna nie posiadała. Poza tym maskowanie było doskonałe, pochłaniano nawet ciepło ciał ludzkich ukrytych za holografikami; maszyny na jego miejsce emitowały sztuczne, znikome ciepło skały, oszukując w ten sposób satelity i wprowadzając w błąd ewentualnych dociekliwych obserwatorów wyposażonych w gogle wychwytujące promienie podczerwone. To również był zbytek ostrożności – partyzanci wszak nie mieli dostępu do tak wyrafinowej techniki, nie dysponowali żadnym kosmodromem, z którego mogliby wysłać na orbitę własne sputniki. Zresztą i tak huntery Sojuszu natychmiast by je strąciły.
I właśnie z uwagi na owe huntery, aż nazbyt sprawne zabytki okresu Zimnej Wojny – niech je szlag, klął w myślach major – przerzut Skalpela musiał nastąpić w ostatniej chwili, zgrane musiało być to co do sekundy. Ostatnią rzeczą, jakiej Dunlong i rząd Ziemi Stalina sobie życzyli, było dozbrajanie tych, których zamierzali podbić -jeśliby bowiem Skalpel został trafiony przez jakiś orbitujący myśliwiec, niechybnie do tego właśnie doprowadziłaby analiza jego szczątków przeprowadzona przez naukowców Sojuszu. Czas rozpoczęcia akcji ustalono z góry i atakujący musieli się do niego dostosować, nie wchodziły w grę żadne korekty: Skalpel miał zostać wystrzelony na tutejszą orbitę o szóstej siedemnaście i pięć sekund; trochę późno, lecz ani jedna z trzech stalińskich orbitalnych Katapult nie przechodziła wcześniej nad analogicznym obszarem Ziemi Stalina. Major odczytał czas: 5.57. Jeszcze dwadzieścia minut. Nie lubił akcji o tak napiętym harmonogramie.
Kotlina posiadała kształt zbliżony do elipsy zorientowanej południkowe, o krótszej średnicy bliskiej trzem kilometrom, dłuższej dwa razy większej. Porastał ją gęsty, zbity las, puszcza prawie; teren był tam mocno pofałdowany, poryty pomniejszymi jarami i wąwozami, w których szemrały kręte strumienie spływające do dość sporej rzeczki opuszczającej nieckę wąwozem południowo-wschodnim. Ponadto z kotliny wyjść można było na zachód, przez niską przełęcz, oraz wspinając się po północnym zboczu, które jako jedyne nie było morderczo strome.
Major mruknął hasło i mikroprocesor szkieł kontaktowych pokrywających jego gałki oczne strzyknął rozkazami zbitymi w elektromagnetyczne impulsy: wzrok mężczyzny natychmiast wyostrzył się nieludzko. Major rozpoczął powolną lustrację kotliny; wypatrywał jakichkolwiek oznak nienaturalnego ożywienia w obozie partyzantów.
Jego ubioru maskującego nie przyozdabiały żadne znaki identyfikacyjne ani oznaczenia stopnia, podobnie było z resztą żołnierzy – mogli służyć w armii każdego tutejszego kraju. Bardzo skrupulatnie skontrolowano ich ekwipunek w poszukiwaniu zbędnych przedmiotów, które -w wypadku klęski – mogłyby dać do myślenia partyzantom czy też za dużo powiedzieć jajogłowym Sojuszu. Odrzucono nawet jednego Carterczyka z racji niezwykle skomplikowanych operacji, jakie przeszedł po zranieniu w którejś z wcześniejszych batalii – ślady owych operacji Pozostały w jego ciele i na pewno wprawiłyby w zdumienie przeprowadzających jego sekcję demajskich patologów.
– Majorze Crueth?
– O co chodzi, Fauers?
– Pozostało dziesięć minut do wyjścia Skalpela. Trzeba wysłać potwierdzenie.
– Potwierdzam. Od tej chwili zabraniam używać także laserów komunikacyjnych.
Crueth przeniósł wzrok na zachodni stok. Przełęcz obsadzał oddział porucznika Łęczyńskiego (pięciu technicznych plus pluton Carterczyków pod dowództwem sierżanta Murphy'ego). Mieli tam trzy TZ-16 oraz dwa niskoenergetyczne lasery snajperskie – oprócz, rzecz jasna, podstawowego uzbrojenia yantscharów. Ze wszystkich trzech zajętych przez ludzi Cruetha był to punkt najtrudniejszy do obrony. Przełęcz niska, szeroka, las sięgający grani z obu stron. Zdecydowano się więc na wysadzenie zbocza w powietrze: po prostu spłynie ono, wraz z lasem, w kotlinę – potem każdy wspinający się będzie widoczny jak na dłoni. Z kolei oddział porucznika Linainena (trzy drużyny, czterech technicznych) miał za zadanie zamknięcie partyzantom drogi ucieczki przez grań północną. Stok ów był od dwóch trzecich wysokości pozbawiony roślinności: sucha, kamienista pochyłość. Natomiast Carterczykami obsadzającymi wąwóz południowo-wschodni dowodził sam major. Wąwóz teoretycznie był łatwy do obrony – lecz stanowił główne i najczęściej używane przez partyzantów wejście do kotliny i po ataku Skalpela to właśnie nim będzie się próbowała wydostać z piekła większość z nich. Major nie zamierzał ryzykować: ściągnął z Ziemi Stalina Cerbera-1200 – samobieżną, obdarzoną sztuczną inteligencją śmierć. Owa półtoratonowa bestia zdolna była w pojedynkę zatrzymać szturm kompanii czołgów starej generacji. Ten cud techniki mordu i zniszczenia skonstruowano na Ziemi Hanta; Musslijczycy sprzedali Ziemi Stalina tysiąc jego sztuk jako bonus do tajemnicy wszczepu mózgowego za prawo do eksploatacji przez pół wieku stalinowego Charona. Crueth oceniał, iż sama ta maszyna zdoła spokojnie utrzymać wąwóz, na wszelki wypadek jednak obsadził zbocza czterema drużynami, piąta zaś, w charakterze ostatniego zabezpieczenia, usadowiła się za tezetką u przeciwległego jego wylotu. Major Crueth był człowiekiem systematycznym, dokładnym, pedantem niemalże, potrafił zabić za głupotę i niedopatrzenia wystawiające na niepotrzebne ryzyko życie jego ludzi. Żołnierze, którymi dowodził, wiedzieli o tym (sam postarał się, by wiedzieli) i dawało im to specyficzne poczucie bezpieczeństwa: Crueth zastępował im prawo i bogów – on był sprawiedliwością świata, który sprawiedliwy nie jest, jeśli nie musi.
– Pięć minut, sir.
Wytępienie partyzantów – od dziesiątków lat soli w oku Sojuszu – stanowiło niejako gest dobrej woli, a zarazem demonstrację siły Stalińczyków. Pertraktacje znajdowały się na etapie zdzierania masek – Sojusz wciąż jeszcze nie wiedział, z kim właściwie rozmawia. Według ocen specjalistów całkowite przejęcie władzy winno nastąpić najwyżej za półtora roku. Było to tempo doprawdy rekordowe. Dla porównania: Musslijczycy Ziemię Sto podbijali lat prawie dwanaście, a nadal mówiło się o jakichś powstaniach czy zorganizowanym podziemiu. Ziemia Demajskiego stanowiła łup o tyle łatwy, iż panował na niej ustrój totalitarny, który jest wręcz stworzony dla zakulisowych podbojów, jako że z założenia utrzymuje naród w stanie permanentnego podboju, a więc jedyne, co zdobywca musi uczynić, to zmienić kilku ludzi na szczycie; tych, którzy dzierżą w swych rękach władzę absolutną, a którzy już i tak stanowią dla ludu ciemną tajemnicę. Gdy po powrocie pierwszych Zwiadowców z dopiero co odkrytej Ziemi Demajskiego rozeszła się wieść, iż komuniści zdążyli już zapanować tam nad całym globem, świętowano w wydziale przez kilka dni.
Według analiz przedstawionych przez Biuro Zwrotnic Ziemia Demajskiego była efektem dosyć późnego rozgałęzienia: w roku 1901 pewien Murzyn z jednego z plemion Afryki Środkowej umarł tam minutę wcześniej, niż powinien. (Normę stanowiła, rzecz jasna, historia Ziemi Stalina). Głębszych, subtelniej szych i bardziej szczegółowych praprzyczyn nie doszukano się, zresztą nie były one aż takie ważne. W każdym razie w wyniku owej przyspieszonej śmierci czterdzieści lat później Związek Radziecki, którego przywódcą był rzeczony Anatolij Demajski (ojciec Polak, matka Ukrainka) – bynajmniej nie ufający ślepo zapewnieniom Hitlera – sam napadł i zdruzgotał Trzecią Rzeszę, wskutek czego jego strefa wpływów sięgnęła Atlantyku. I także właśnie Sowieci, nie USA, zyskali dostęp do umysłów większości najlepszych fizyków pracujących dla Niemców – stanowiło to zresztą również pochodną szczególnej, długofalowej polityki Demajskiego w kwestii nauki i naukowców. Nie było Hiroszimy, Nagasaki, nie było i Jałty – był za to szkocki pogrom i Traktat Tananariwiański. W roku 1961 już tylko podbita przez cesarską Japonię Australia nie znajdowała się pod panowaniem Nieomylnych. Teraz major Crueth miał za zadanie zlikwidować ostatnie gniazda oporu; Stalińczycy chcieli przejąć całą Ziemię za jednym zamachem.
Faktem dość zastanawiającym było, iż Josif Wissarionowicz Dżugaszwili vel Józef Stalin został władcą rosyjskiego imperium tylko na jednej z dotychczas odkrytych Ziem, na Ziemi Stalina właśnie – stąd też jej nazwa. Na wszystkich innych jakieś wcześniejsze odgałęzienie (śmierć tego Murzyna, dajmy na to) wykluczało tę ewentualność. Długi czas trwały dyskusje, czy nazywanie Ziemi imieniem największego zbrodniarza w jej dziejach nie jest rzeczą co najmniej niesmaczną. Lecz konwencja UE nie pozostawiała wyboru: to ten człowiek stanowił podstawowy wyróżnik. (Drugim zastanawiającym faktem był procent Ziem, których podstawowymi wyróżnikami byli podobni ludobójcy – sięgał on siedemdziesięciu). Ostatecznie zaakceptowano tę nazwę: pomimo wszystko Stalin był już jedynie papierową przeszłością. Podobnie niewiele osób protestowałoby przeciwko nazwaniu Ziemi imieniem Nerona – już śmiano się z pożaru Rzymu. Historia nie jest dobra ani zła – historia po prostu jest.
Zdobycie przez Ziemię Stalina dostępu do tego świata, do którego podboju właśnie przyczyniał się Crueth, stanowiło niewątpliwie wielki sukces Katapulciarzy. Ziemia Stalina nie była bynajmniej Ziemią najbogatszą z wszystkich czterech Ziem niepodległych, chociaż to na niej skonstruowano pierwszą Katapultę i to ona (przez głupotę swych przywódców) zdradziła za darmo sekret maszyny odkrytym na początku światom równoległym – tracąc w ten sposób jedyną przewagę, jaką dysponowała. Nie była również potęgą kolonialną: podbiła wszystkiego trzy Ziemie, z czego jedna przechodziła właśnie okres wtórnego średniowiecza, na drugiej po zagładzie atomowej tylko wiatr hulał pod czarnym niebem zasnutym obłokami radioaktywnego pyłu; jedynie Ziemia O'Liete'a była coś warta, jej naukowcy w niektórych dziedzinach przegonili nawet naukowców stalińskich, a złoża ropy mieli tam wciąż obfite. Po prawdzie to Ziemia Stalina była biedna -na pewno w porównaniu do takich mocarstw, jak Ziemie Mussli czy Tera. Stalińczycy na gwałt potrzebowali nowych technologii, ropy, złóż rud, taniej siły roboczej, przestrzeni życiowej i żyznych ziem. Groził im głód, groził kryzys, groziła nagła inwazja z innych światów. Jedynym ratunkiem zdawała się – znowu – Katapulta; marzyła im się następna Ziemia – Cartera czy Hanta. To była loteria. Układ sił mógł się bardzo szybko zmienić.
Dlatego też utrzymując w tajemnicy fakt zdobycia Ziemi Demajskiego, sprytnie to wykorzystując – mogli tak wiele zyskać.
Crueth zastanawiał się, ile naprawdę Ziem zostało dotąd odkrytych: każdy wszak rozumował w ten sposób.
Sierżant Fauers podszedł do majora i podał mu maskę przeciwgazową wraz z niewielką butlą z powietrzem.
– Odliczamy od trzydziestu – poinformował Cruetha.
Crueth skinął głową, wyłączył wzmocnienie szkieł i założył maskę oraz czarne gogle.
Skalpel został katapultowany dokładnie o oznaczonym czasie. Zgodnie z planem ustabilizował swój lot, wszedł na orbitę stacjonarną i przesłał na powierzchnię sygnał: „Ready".
– Start – mruknął major, a Fauers „klepnął" w niematerialny klawisz widmowego terminalu – i w kotlinę uderzył grom.
Główny poziom bazy partyzantów mieścił się osiem metrów pod powierzchnią gruntu; mogliby się tam bronić dość długo. Jej zniszczenie było podstawowym zadaniem
Skalpela. Straszliwej mocy promień jego lasera ciął ziemię jak masło; mknął szybko i pewnie, po spirali, ku środkowi celu. W pięć sekund przebył całą zaprogramowaną drogę. Po czym w tytanowej kuli satelity nastąpiła implozja, błysnęły na moment jego dysze i posłuszny autodestrukcyjnemu algorytmowi Skalpel runął w atmosferę, spalając się do nierozpoznawalnych szczątków.
Podziemna baza partyzantów już nie istniała; wyżej, na powierzchni ziemi, szalał pożar. Niecka zaczynała się zmieniać w szalone inferno.
Major pozwolił, by ogień rozprzestrzenił się na prawie całą kotlinę, po czym wydał rozkaz.
– Tlenówka.
Grzmotnęło i po stromej paraboli wspiął się w błękit cygarowaty pocisk. Po chwili eksplodował: na niebie jęła się w błyskawicznym tempie rozrastać tłusta chmura. Major odkręcił zawór butli z powietrzem.
Pożar zgasł w ciągu kilku minut: chmura – złowrogi ciemny stwór rozpełzły po nieboskłonie – piła tlen, wysysała go spod siebie jak wampir krew z ofiary.
Zanim zdążyła się nasycić, Crueth rozkazał wystrzelić następny pocisk.
I następny.
I następny. Po kwadransie mruknął:
– Powinni już się zorientować, że to się nie skończy.
Obliczał, iż w maski i butle z powietrzem wyposażonych było nie więcej jak czterystu-pięciuset partyzantów. Część z nich zginęła w bazie. Jednak i tak pozostaje znacząca siła. Crueth sądził, iż pojąwszy, że chmura tlenowa tak szybko nie zniknie, rzucą się w panice do wyjść z kotliny, nie bardzo nawet myśląc o uzbrojeniu – był jednak z urodzenia i wychowania pesymistą, przygotował się więc na regularny szturm.
Gdzieś na północy rozległ się huk.
W tej samej chwili sierżant Fauers zameldował:
– Idą na przełęcz. I po chwili:
– Stok północny, sir.
Taką kolejność prognozował wcześniej komputer – ze względu na odległości. Czterdzieści sekund później mieli się pojawić pierwsi uciekinierzy, którzy wybrali drogę przez wąwóz.
Crueth przeszedł na wschodnią stronę półki.
Pojawili się.
Poukrywani za osobistymi holografikami Carterczycy rozpoczęli nieregularny, spokojny ostrzał – wynurzające się z lasu sylwetki padały już po kilku krokach. Strzałów nie było słychać: steirlsony posiadały wbudowane tłumiki próżniowe, był to ostatni model, dopiero co wypuszczony przez hantyjską spółkę Steirl amp; Son – pracowała ona wyłącznie na zamówienia Carterczyków, co od dawna stanowiło przedmiot sporu pomiędzy nimi a Musslijczykami. Komputery celownicze karabinków przesyłały przetworzone obrazy celu szkłom kontaktowym pokrywającym oczy żołnierzy: każde ich spojrzenie stanowiło dla owych komputerów rozkaz. Żaden partyzant nie przeszedł więcej jak dziesięć metrów.
Potem nagle w wąwóz wbiegło kilkudziesięciu uzbrojonych, ostrzeliwujących się chaotycznie Demajczyków. Cerber uznał, iż czas wkroczyć do akcji. Rozległo się stłumione: „Strfurrrch!" – i partyzanci opadli powoli na ziemię w postaci rzadkiego, czerwonego deszczu krwi, kości i mięsa.
– Jak idzie Łęczyńskiemu? – spytał Crueth Fauersa.
– Popisuje się. Odczekał i przysypał tym zboczem kilkunastu skubańców.
– Ale kłopotów nie ma?
– Niee.
Niewidoczny Cerber posłużył się tym razem niewielkiej mocy laserem: niewidzialna dla człowieka jego igła wypaliła w czołach atakujących mikroskopijne dziurki; potykali się dziwnie i upadali.
Carterczycy zintensyfikowali ostrzał.
Z północy dobiegł przeciągły, wibrujący grzmot.
– Co jest?
– To Linainen, panie majorze. Demajczycy wyciągnęli skądś wyrzutnie rakiet ziemia-ziemia.
. – O, kurwa. Daj mi go.
W uszach Cruetha zaszemrał głos porucznika; w tle trzaskała broń maszynowa partyzantów, coś huczało.
– Co tam się dzieje, Linainen?
– Te sukinsyny miały tu gdzieś tajny arsenał. Walą do nas zza załomu.
– Poradzisz sobie?
– Nam krzywdy nie zrobią, a sami na zbocze i tak wyjść nie mogą, bo yantscharzy ich zetną. Pięć… trzy minuty i poduszą się jak nic.
Siedem minut później strzały na wszystkich trzech przejściach ostatecznie ustały.
Crueth odczekał chwilę, polecił wystrzelić jeszcze jedną tlenówkę i wydał rozkaz powrotu.
Najpierw do jaskini wycofać się miał kilkuosobowy „sztab" majora wraz z paroma skrzynkami sprzętu. Jaskinia owa sięgała w głąb skały za półką na jakieś dwadzieścia metrów; obszar przerzutowy – kula o promieniu dwóch i pół metra, której rzutem na skalne podłoże było koło oparte na jej średnicy, odznaczające się jaśniejszym kolorem, albowiem liczba dotychczasowych przerzutów była nieparzysta – umiejscowiony był dokładnie na środku groty, aby uniknąć, w razie przypadkowych odchyłów, wbicia jakiegoś nieszczęśnika w ścianę. Od siódmej trzydzieści pięć, co pół minuty, Katapulta umieszczona w tym samym miejscu na Ziemi Stalina dokonywała kontrolnych przerzutów.
Po rozkazie Cruetha szeregowy Loon pobiegł w głąb jaskini, wyjął wcześniej już przygotowany na plastikowej tabliczce harmonogram powrotu (oznaczony symbolem A-l; istniało dwanaście jego wariantów), odczekał, aż koło piasku zniknie, położył tabliczkę na polu przerzutowym i szybko odskoczył – szeregowy Loon bał się Katapult. Potem dał znak przygotowanym już do powrotu technikom; podeszli doń, a on porozmieszczał ich wokół koła, by mogli na nie wejść maksymalnie szybko – taka była procedura.
Z powrotem zmaterializował się piasek, harmonogram zniknął. Loon zanotował czas; minutę od pojawienia się
potwierdzenia rozpocznie się seria przerzutów – co dziewięćdziesiąt sekund jeden.
I znów – zniknęło koło piasku, powróciła skała. Stał na niej zielony ostrosłup.
– Okay, włazić – zakomenderował Loon i technicy, wraz z całym swym elektronicznym złomem, weszli na pole Katapulty.
To samo działo się w podobnych punktach przerzutowych przy północnym zboczu i zachodniej przełęczy.
Major Crueth, stojąc przy wejściu do jaskini, obserwował sprawne wycofywanie się z wąwozu drużyn Carterczyków. Ci słynni żołnierze w swym pełnym rynsztunku prawie już nie przypominali ludzi, może tylko liczbą kończyn i ogólnym zarysem sylwetki. Dwie godziny zabierało im samo ubranie się, przygotowanie do akcji. Najpierw, na gołe ciało, wdziewali lekki, przezroczysty kombinezon – wyrafinowany produkt hantyjskiej biotechnologii, utrzymujący stałą wilgotność, temperaturę, zamykający wszelkie rany, zatrzymujący upływ krwi. Na to szły skomplikowane zespoły wzmacniaczy ruchów, stanowiących zarazem dodatkowe ochraniacze. Potem właściwe pancerze. Na to strój maskujący. Na to uzbrojenie: podstawowe, pomocnicze, setka innych bajerów; na plecach, na wysokości nerek, niewielkich rozmiarów butla z powietrzem wystarczającym na tydzień forsownego marszu. Ubiór carterskich żołnierzy był hermetyczny, chronił również przed potężną dawką promieniowania. Buty – wysokie, ciężkie – stanowiły część kombinezonu; dłonie pokrywały grube rękawice, zaopatrzone w wiele niedostrzegalnych gołym okiem mechanizmów, które dla Cruetha stanowiły już lekką przesadę (na przykład taki punktowy laser oświetlający). Głowę okrywał jajowaty hełm powleczony kapturem kombinezonu maskującego. Górna część twarzy ukryta była za gładką bulwą lustrzanej osłony, która kryła również systemy celownicze – ich ostatnią warstwą były owe szkła kontaktowe: yantschar mógł patrzeć na pole bitwy na dziesiątki różnych sposobów, z których ludzki wcale nie znajdował się na pierwszym miejscu listy. Dolna część twarzy przesłonięta była maską przeciwgazową z dodatkową osłoną, zwykle bowiem owa maska stanowiła najsłabszy punkt – wybiegał z niej wąż prowadzący do butli z powietrzem, niewidoczny pod kombinezonem. Ani jeden skrawek ciała nie pozostawał odkryty. Gdyby sto, sto pięćdziesiąt lat temu pojawiły się w jakimś mieście Ziemi Stalina podobne stwory – ludzie uciekaliby z krzykiem.
Powszechnie sądzi się – i słusznie – że żołnierz najemny, walczący za pieniądze czy też z innych powodów, z których najważniejszym nie jest uwarunkowanie kulturowe oraz osobisty stosunek do sprawy, za którą się bije, jest nic nie wart w porównaniu z żołnierzem armii regularnej. Yantscharowie byli jednakże kimś w rodzaju nowożytnych Szwajcarów – praktycznie jedyny eksportowy towar Ziemi Cartera stanowili najemnicy.
Ziemia ta została odkryta przez Terajczyków. Ich Zwiadowcy szybko zorientowali się w tamtejszych wypaczeniach historii: za prezydentury Cartera (bardzo prawdopodobne, że i z jego winy) rozpętała się trzecia wojna światowa, w której poszły w ruch atomówki, wskutek czego nastąpiło jeśli nie cofnięcie się w rozwoju, to w każdym razie silne jego zahamowanie: rozpad państw, wszelkich dawnych struktur, ogólny chaos, powszechna wojna. Zwierzęta normalne walczyły ze zwierzętami zmutowanymi, zwierzęta zmutowane z ludźmi, ci z własnymi mutantami, a ludzcy mutanci z maszynami – i wszyscy między sobą. Walka, przetrwanie – oto cel: być doskonałym wojownikiem. Każde kolejne pokolenie Carterczyków było w tym lepsze. Terajczycy popełnili zasadniczy błąd w ocenie. Ich analitycy stwierdzili, że świat, w którym panuje podobna anarchia i gdzie każdy bije się z każdym, jest bardzo łatwy do podbicia, a to chociażby na zasadzie wygrywania jednych przeciwko drugim, a także dlatego, iż Carterczycy, jeśli chodzi o technikę, zostali ładnych parę dziesiątków lat w tyle, co – zwłaszcza w przypadku techniki wojskowej – stanowi handicap straszliwy.
Drogo kosztowała ich ta pomyłka. Yantscharzy po pierwszych klęskach szybko zjednoczyli się w obliczu wspólnego wroga, zaczęli zdobywać na nim broń, opanowali także nierozważnie przerzuconą na ich Ziemię Katapultę i sami jęli gnębić Terajczyków. Następnie sprzymierzyli się z Musslijczykami, którzy już od dawna mieli chrapkę na Ziemię Hanta. Musslijczycy zaczęli dostarczać im nowoczesny oręż. Trzy miesiące później prezydent Ziemi Tera podpisał układ pokojowy. Carterczycy zachowali niepodległość, Ziemia Hanta przeszła pod protektorat musslijski, ponadto Terajczycy zobowiązani zostali do zapłacenia gigantycznej kontrybucji. W zamian zaś za dostawy Musslijczycy mieli zapewnioną pomoc carterskich najemników przy kolejnych podbojach. Z czasem najemnicy ci zyskali sobie sławę wojowników wręcz niepokonanych; oczywiście wiele w tym było mitu i reklamy – lecz także część prawdy.
Yantscharów można kupić całkowicie: na czas tej akcji zamontowano im ładunki wybuchowe dla szybkiej destrukcji ich ubioru i broni, gdyby zaszła taka konieczność, a pomimo wysiłków inżynierów istniała w owym wypadku zaledwie pięćdziesięcioprocentowa szansa przeżycia żołnierza. Ale yantscharzy i to mieli zapisane w kontraktach, podobnie jak przymusową, automatyczną amnezję w razie dostania się do niewoli.
Ostatnia wycofała się z wąwozu drużyna piąta, która w czasie wcześniejszych przerzutów przesunęła się ku kotlinie. Katapultowano ją w dwóch strzałach; potem ściągnięto Cerbera. W końcowym, parzystym strzale wrócić mieli major Crueth z szeregowym Loonem.
Zniknął Cerber, pojawiło się koło piasku (w istocie była to, rzecz jasna, półkula). Loon odchrząknął.
– Panie majorze.
– Tak, już idę.
Weszli w pole przerzutu.
– Powiecie mi, kiedy zostanie dziesięć sekund, Loon.
– Siedemdziesiąt… sześćdziesiąt osiem… Czekali.
– Dziesięć.
Crueth nacisnął guzik nadajnika.
W sześciu wbitych w ziemię w różnych punktach kotliny miniaturowych wyrzutniach nastąpiły wybuchy – pomknęły w niebo srebrne tuleje. Spadając po krótkich łukach, pozostawiały za sobą ledwie widoczne, rzadkie, białe obłoki. Wiatr szybko zmył je z błękitu.
Podobna procedura – albowiem operacja powyższa stanowiła przecież jedynie część większego przedsięwzięcia -stała się już standardem, było to obliczone na zrobienie wrażenia na sprzymierzeńcach. W pojemnikach, które eksplodowały nad kotliną, znajdował się pył radioaktywny. Według symulacji istniała możliwość, iż atak przeżyło kilku, kilkunastu partyzantów – nie sposób mieć pewność, gdy w grę wchodzi tak duży obszar i tak wiele zmieniających się czynników – na przykład ten arsenał przy północnym stoku: pojęcia o nim nie mieli. A więc ci, którzy przeżyli, mieli być odtąd żywym świadectwem siły, a przede wszystkim bezwzględności Stalińczyków – „Oto jak kończą nasi wrogowie!" Jeśliby knuli jakiś podstęp (a knują z pewnością), da to wiele do myślenia przywódcom Sojuszu. Te żyjące trupy porażone chorobą popromienną, błagające o śmierć.
Żadnego imperium nie zbudowano na miłosierdziu i dobroci.
– Już! – krzyknął Loon i nim przebrzmiał jego okrzyk, byli na Ziemi Stalina.
W wielkiej sztucznej grocie, wykutej w skale specjalnie dla potrzeb tej akcji (wszak w naturalnym swym stanie owo zbocze kotliny na Stalinie otwierało się identyczną jaskinią, co na Demajskim), jasno było jak w laboratorium; Crueth zamrugał, oślepiony. Panował tu ów charakterystyczny dla operacji wojskowych rodzaj uporządkowanego chaosu, który tak fascynuje cywili. Krzyżowały się komendy wypowiadane ostrym głosem przez niezliczonych dowodzących, prawie każdy bowiem miał kogoś pod sobą; mruczały i warczały maszyny; Katapulta, wypełniająca metalowym swym cielskiem większą część groty, z przeciągłym jękiem zatrzymywała rozpędzone w sobie mechanizmy. Wizualny rozgardiasz rzucał się w oczy -wydawało się, że to ich ktoś zaatakował, nie na odwrót.
Crueth zszedł z platformy przerzutowej po stromej pochylni; platformę stanowił walec o wysokości czterech metrów i średnicy ośmiu, wypełniony syntetycznym, dobrze ubitym piaskiem o owej osobliwej czerwonobrunatnej barwie, dobrze znanej wszystkim Zwiadowcom, agentom i żołnierzom Korpusu.
Major dostrzegł Misińskiego, jedynego tu cywila, rozmawiającego z jakimś yantscharem (Carterczyk, nadal w rynsztunku bojowym, stał tyłem do Katapulty, Misiński opierał się o skałę) i podszedł do nich.
– Misiński…
– O! – wpadł mu w słowo Misiński. – Jest pan major.
Carterczyk odwrócił się. Miał podniesioną lustrzaną przyłbicę i rozsunięte płytki systemów celowniczych. Crueth rozpoznał w nim sierżanta Murphy'ego, dowódcę przydzielonych do tej akcji najemników.
– O co chodzi? – spytał; spostrzegł manewr Misińskiego i warknął: – Misiński, mam z tobą do pogadania na temat tego twojego geniusza wywiadu.
– Dwóch moich ludzi zostało rannych – mruknął Murphy. – Lewa ręka, złamana kość; lewa noga, skręcona kostka.
– I co z tego?
– Forsę chcą mieć teraz.
– W kontrakcie termin wypłacania odszkodowań… Okay, będziesz miał te pieniądze.
Murphy skinął głową i nagle wyraz jego twarzy zmienił się.
– Zna pan ten kawał, panie majorze… – zaczął, przerzucając steirlsona na plecy, gdzie czarne macki objęły go i wciągnęły w rozpłaszczony na kombinezonie futerał.
– Nie teraz. – Crueth obrócił się za umykającym Misińskim. – Misiński, wracasz tu! Misiński wrócił.
– Ktoś do pana – powiedział, podając majorowi telefon. Crueth spojrzał podejrzliwie na cywila, lecz telefon Przyjął.
– Major Crueth.
– No, nareszcie.
– Meyer?
– A kto? Co za dupek twierdził, że cię nie ma?
– Bo mnie nie było. Ale że dupek, to prawda.
– Dunlong cię chce.
– Co to znaczy: chce? Zakochał się?
– Nie utrudniaj. Ma dla ciebie jakąś robotę.
– A czym ja się teraz według niego zajmuję? Jak posiądę zdolność rozmnażania się przez podział, to go powiadomię i wtedy i siedem robót naraz będę w stanie wykonywać. Na razie jestem człowiekiem.
Na Meyerze ta, jak na Cruetha, wstrząsająco długa wypowiedź pozornie nie wywarła żadnego wrażenia.
– Zostałeś zdjęty. Misiński przejmie po tobie tę operację; część wojskowa właściwie się przecież już zakończyła. Dziś wieczorem masz się zgłosić w sto szesnastce.
– Że co?!
Meyer przezornie wyłączył się.
Crueth na moment przymknął oczy i zaklął.
Kiedy je otworzył, był już niemal spokojny.
– Misiński!
Piątą Aleją szła demonstracja związkowców. Protestowali przeciwko zatrudnianiu na Ziemi Stalina robotników z Ziemi O'Liete'a; ta nieprawdopodobnie tania siła robocza pozbawiała setek tysięcy niewykwalifikowanych Stalińczyków miejsc pracy, a ich rodziny jedynych źródeł utrzymania. Celiński wszedł do salonu AAA, by bezpiecznie przeczekać tu marsz. Gigafony przywódców ryczały ogłuszająco, niknął w tym hałasie nawet warkot kołujących wyżej bezzałogowych śmigłowców policyjnych: płaskich, wąskich maszyn o pokracznych, modliszkowatych sylwetkach, wyposażonych w autopiloty o symulowanej inteligencji. Natomiast na ziemi towarzyszył manifestacji oddział policji konnej. Celiński obserwował to obojętnie. Zebranie u Dunlonga miało się rozpocząć za godzinę. Wysiadłszy na La Guardii z wyczarterowanego meksykańskiego paragga, skierował się, podobnie jak Praduiga, prosto do swego domu; obaj, z racji zatrudnienia w takiej, a nie innej instytucji, posiadali służbowe mieszkania na przedmieściach Nowego Jorku. Jednakże córka Celińskiego nie wróciła i Janusz miał jeszcze trochę wolnego czasu; zwolnił taksówkę, poszedł piechotą – taksiarz, imigrant z Ziemi Mussli, oklął go gęsto w przedziwnym angielskim, owej niestrawnej musslijskiej jego mutacji, w uszach Stalińczyków brzmiącej niczym podwójnie zdegenerowany gangsterski slang. Dlaczego nowojorscy taryfiarze to zawsze muszą być obcokrajowcy z wadą wymowy?
W salonie AAA spotkał czarnoksiężnika z Ziemi Ziem, z którym podczas feralnego rekonesansu na tym wtórnie średniowiecznym świecie siedział był w jednej celi, oczekując na proces przed trybunałem papieskim, a którego miał za zmarłego. Lecz nie tyle zaskoczył Celińskiego fakt, iż Vaudremaux żyje, co miejsce jego pobytu; wszak Ziemia Ziem, jednostronnie jawna kolonia Stalina, wciąż objęta była przez Piąty Departament pełną kwarantanną.
Podszedł, złapał czarnoksiężnika za ramię.
– Co ty tu robisz, u licha? – spytał w ziemickiej neołacinie.
Vaudremaux obejrzał się; rozpoznał Celińskiego i wyszczerzył zęby. Był w gustownym, ciemnym garniturze o terajskim kroju, długie, kruczoczarne włosy splecione miał w warkocz; na palcach pierścienie, w nozdrzu kolczyk. Uścisnął mocno dłoń Janusza.
– Co za spotkanie!
– Ja myślę! Duch zmarłego z innego świata!
Vaudremaux zaśmiał się głośno; czwórka Murzynów studiujących kopię hantyjskiej wersji Ostatniej wieczerzy tamtejszego Leonarda da Vinci obejrzała się nań zgorszona. Celiński zerknął na zewnątrz: demonstracja już przeszła. Pociągnął czarnoksiężnika, wyszli na ulicę. Yaudre-aux sięgnął do kieszeni i założył na nos filtry powietrzne.
– Nie mogę się przyzwyczaić do tego smrodu – mruknął.
Skręcili, i za chwilę znowu. Janusz rozglądał się za jakąś małą, cichą kawiarenką. Przechodząc przez ulicę, lawirowali pomiędzy unieruchomionymi w korku samochodami; Celiński spostrzegł, jak niewiele z nich to wozy stalińskiej produkcji: parę mazd, fordów, nissanów – reszta to hantyjskie anaguy, denatrie, amuksy i sportowe coulae; nawet żółto pomalowane taksówki były autami obcoziemnej produkcji. Mijany policjant wypisywał mandat źle zaparkowanemu amuksowi na dyplomatycznych numerach, należącemu do carterskiego przedstawicielstwa.
– Samochody – parsknął Vaudremaux.
Weszli do „Niticco", dwupiętrowej kafejki prowadzonej przez stare musslijskie małżeństwo; usiedli w kącie i zamówili fautre mauchois, specjalność zakładu. Celiński, który gustował w musslijskiej francuskiej kuchni, zachwalał potrawę czarnoksiężnikowi. Vaudremaux wyraził tymczasem swoje zdziwienie obserwowanym w Nowym Jorku przemieszaniem różnoziemnych kultur.
Janusz uśmiechnął się pod nosem.
– Mała Mussla rozrasta się jak rak. Pochłonęła już Małą Italię; była prawdziwa mafijna wojna, wyrzynali się dziesiątkami.
– Nie rozumiem, czemu na to pozwalacie. Celiński wzruszył ramionami.
– Takie prawo. Nikt nie protestuje w UEO, każdy się boi zamknięcia innych Ziem. Otwarte, prywatne Katapulty są najlepszą gwarancją pokoju. Ty tego może nie rozumiesz, ale ten strach przed konfliktem międzyświatowym jest bardzo duży. W czasach wewnętrznej zimnej wojny powstrzymywała nas pewność samozagłady: jak już by ktoś zaczął, to koniec z całą planetą. Ale ze świata alternatywnego możesz spokojnie oklepać wodorówkami inną Ziemię, a sam jesteś bezpieczny; na dodatek technologia Katapult uniemożliwia zastosowanie jakiegokolwiek systemu obronnego. Kolonijne Ziemie nafaszerowane są więc bezludnymi Katapultami z wielomegatonowymi ładunkami umieszczonymi w ich polach przerzutu, Katapultami zaprogramowanymi na automatyczne kontruderzenie w ojczyste Ziemie nieprzyjaciół, gdyby po naszej ojczystej Ziemi nic już nie pozostało i nie miał kto się mścić; wszechmożliwościowy holocaust na zasadzie odwetu martwej ręki. Wszyscy się boją. Tylko w strachu pokój.
Vaudremaux pokręcił głową.
Zadzwonił telefon Janusza. Zwrotnicowy wyjął go, rozłożył. Rozmowa była z Ziemi Tera: prowadzili ją krótkimi, urywanymi zdaniami. Uzyskanie ciągłej łączności pomiędzy dwoma równoległymi wszechświatami jest niemożliwe; a taka rwana, fragmentaryczna łączność stanowi efekt użycia małopolowych katapult AT amp;T o wysokiej częstotliwości przerzutów terabajtowych nośników informacji, każdorazowo od nowa odczytywanych i zapisywanych. Z uwagi na energie konieczne dla utrzymania katapult w owym „cyklu rezonansowym" telefoniczne rozmowy międzyświatowe były niezwykle drogie, raczej nie dzwoniono na inną Ziemię z błahych powodów.
– Co się stało? – spytał czarnoksiężnik znad parującej kawy, gdy Celiński z powrotem złożył i schował aparat.
– Ambasada. Chcą mnie powołać na eksperta w sporze o piekielną Wenus. Nieważne. Słuchaj, Vaudremaux, ty mi wciąż nie powiedziałeś, jakim cudem dostałeś się na Stalina.
– Ach, to prawdziwa historia miłosna. Jest w Zwiadzie niejaka Pauline von Kreuz, znasz ją może?
– W Zwiadzie są tysiące ludzi.
– W każdym razie kochana Pauline nie mogła patrzeć, jak łamią mnie kołem: wzięła Cytadelę szturmem i uwolniła mnie.
– Sama jedna?
– No… ponoć przekabaciła dwóch yantscharów; myśleli, że taki jest rozkaz.
– Rany boskie… że też ja o tym nie słyszałem!
– Usłyszysz, usłyszysz. Będzie proces, będą ją sądzić z tuzina paragrafów.
– A co z tobą? Jaki ty w ogóle masz status prawny?
– A jak myślisz? Piąty Departament zaangażował mnie jako rzeczoznawcę, biegłego czy kogoś takiego… Nie mogli ranie odesłać, a nie zdecydowali się uśpić. Mam paszport, jestem Stalińczykiem. No, Janusz, teraz my koledzy po fachu. Gdzie to żarcie?
Celiński wciąż niedowierzająco kręcił głową.
– Przecież ta Pauline musiała kompletnie zidiocieć! Wywalą ją na zbity pysk i wyślą do Piekła! Wielka miłość, też coś. W życiu się już nie zobaczycie.
– Też tak myślę.
– Coś nie bardzo cię to martwi.
– To ona się zakochała, nie ja.
Zwrotnicowy spojrzał uważnie na uśmiechniętego Vaudremaux.
– Przyznaj się – szepnął. – Jak tyś to zrobił?
– Ostatecznie jest się tym czarnoksiężnikiem, no nie?
Przyniesiono fautre mauchois. Zaczęli jeść.
Janusz popatrywał to na Vaudremaux, to przez okno, ponad gigantycznym korkiem samochodowym, na widmowe tablice informacyjne mdło rozjarzone przed ścianą przeciwległego budynku: wskaźnik Dow-Jonesa sinusoidował w okolicy linii wsparcia, staliński EPT (współczynnik wypadkowy kursów głównych walut danej Ziemi) dołował, musslijski natomiast nieubłaganie piął się wzwyż. Mussla nas w końcu podbije gospodarczo, westchnął Celiński w duchu, nie będzie żadnej inwazji.
– Powiedz mi – zagadnął pomiędzy jednym kęsem a drugim – jak ci się podoba ten świat? Co cię najbardziej zdziwiło?
– Mmm… nie jesteś specjalnie oryginalny, każdy mnie o to pyta.
– I co odpowiadasz?
– Różnie. Zależy, ile mam czasu.
– Teraz masz dosyć. Powiedz prawdę.
Czarnoksiężnik zamyślił się; przeżuwając, grzebał machinalnie widelcem w talerzu. Spoglądał gdzieś w bok. Najwyraźniej mówienie prawdy nie należało do jego naturalnych odruchów. Celiński pamiętał z owej ciemnej, cuchnącej, zaszczurzonej celi inkwizycyjnych kazamatów zupełnie innego Vaudremaux. Ludzie się zmieniają; zazwyczaj na gorsze, ponieważ mało kto jest w ogóle w stanie sobie wyobrazić lepszą wersję siebie.
– Chodziłem po kościołach – zaczął czarnoksiężnik wolno i cicho. – Słuchałem mszy, obserwowałem ludzi, rozmawiałem z księżmi. Oglądałem telewizję. Grałem na komputerach, wchodziłem w virtual reality. Czytałem książki. Skleciło mi się takie hasło: Bóg wirtualny.
– Co…?
– Słuchaj, słuchaj. – Popił wodą mineralną. – Ja jestem jak gdyby z przeszłości; ale znam przecież waszą historię. Ja jestem z przeszłości, ze świata, którym kiedyś był Stalin, i widzę różnice. A pamiętaj, kto ci to mówi: heretyk na stos przeznaczony, sługa diabła. Więc ta różnica to jest Bóg wirtualny. Bóg chwilowy; istniejący jedynie w wybranych momentach, sytuacjach, miejscach. W straszliwym tempie postępuje u was atomizacja postrzegania świata. Niegdyś świat był całością i każdy jego element łączył się z wszystkimi innymi w złotych proporcjach, niezmienną równowagą filozofii bytu. Teraz widzenie świata rozszczepiło się: jeśli choroba, to mikroskopy, chemia, medycyna wyspecjalizowana; jeśli śmierć, narodziny -pstryk, wchodzimy w przestrzeń religijną – ewangelizacja telewizyjna, oto prawdy ostateczne z ust bohatera opery mydlanej; a jeśli miłość, to psychologia, podświadomość, Freud, i znowu inny świat, niekompatybilny z resztą. Nawet gorliwy katolik pomyśli o Bogu jako Bogu właśnie jedynie w kościele, na pogrzebie czy podczas teologicznej dyskusji bądź skłaniającej do podobnych refleksji lektury, choć to już rzadziej. Poza tym Bóg jest jedynie słowem, bladym skojarzeniem, postacią z mitologii stojącą na równi z bogami greckimi; widmem ze świata uirtual reality. To jest Bóg wirtualny. Zamknięty w czysto sakralnym oprogramowaniu rzeczywistości. Na cmentarzu jesteś chrześcijanin, na giełdzie makler, w urzędach podatnik, na ulicy kierowca, w domu mąż; coraz mniej punktów wspólnych. Wasza kulturosfera rozszczepia się jak te światy alternatywne, odchodzi gałęziami w różnych kierunkach, potrzebujecie Katapulty, żeby przeskoczyć ze świata psychologii do świata religii. A ja pamiętam, znam średniowiecze. Znam czas, gdy świat był jednością. Ja jestem z tego czasu, z tego świata. Moja pamięć nie jest podzielona na sektory odczytywalne jedynie pojedynczo. Chciałem porozmawiać o ekonomii systemu kolonialnych Ziemi w kontekście ostatniej encykliki papieża. Nie było zkim, ludzie nie pojmują, o czym mówię, w ekonomii nie ma Boga. – Vaudremaux odłożył sztućce, pochylił się nad blatem, po czym spytał w swym kalekim stalińskim angielskim: – Czy ty mnie słuchasz, czy ty mnie rozumiesz, Janusz?
– Późno już, muszę iść, Dunlong czeka.
– Pozwolicie panowie, że was sobie przedstawię. Pan Janusz Celiński i pan Lopez Praduiga się znają; to jest major Edwin Crueth z Korpusu.
Nikt nie powiedział: „Miło mi".
Lopezowi nie spodobał się Crueth. Dostrzegał w tym prawie dwumetrowym, zawodowym żołnierzu niepokojącą symetrię siły ciała i woli. Lopez nie lubił takich ludzi. Nie potrafił nimi sterować. To go deprymowało.
Natomiast Celiński najwyraźniej nieźle się bawił. Przemrukując coś pod nosem, uśmiechnięty lekko, przyglądał się bezczelnie Cruethowi. Crueth odpowiadał mu uśmiechem zaskakująco szczerym.
Lopez odchrząknął.
– Nie chciałbym psuć ci zabawy, Johnny, tak jak ty mi zepsułeś urlop, ale…
Dunlong zamachał rękoma.
– To był twój wybór.
– Nie powtarzaj mi tego, bo jeszcze zmienię zdanie.
– Ale też ty nie wypominaj mi rzeczy, których nie zrobiłem.
– Kusicielu. Specjalnie podesłałeś mi Celińskiego.
Przez cały czas lotu do Tenochtitlanu, a potem do Nowego Jorku, Celiński wymigiwał się od odpowiedzi, dlaczego nie zabrał się razem z Ulrichem do przekonywania Lopeza i pozostał w helikopterze, choć Dunlong wydał mu tak wyraźne polecenie; Lopez podejrzewał, iż ze strachu przez Rosalie. Jednocześnie inna myśl przyszła mu do głowy. A jeśli Dunlong wysłał po niego Celińskiego właśnie w nadziei, iż Praduiga pomyśli to, co pomyślał? Jeśli to zmyłka, podstęp? Wszak gdyby nie mimochodem rzucona uwaga Ulricha, nigdy nie zgodziłby się na przerwanie dopiero co rozpoczętego urlopu. Ani Ulrich, ani Celiński słowem się nie zająknęli o nowej Nici. Dyrektor Piątego Departamentu mógł to zaplanować, świadomie zagrać na przysłowiowej podejrzliwości Praduigi; trzecie dno? Może więc i Celiński celowo chciał odsunąć Lopeza od sprawy, w końcu Rosalie nie demon.
Głębokie i powikłane były intrygi Dunlonga.
– To zagranie poniżej pasa – ciągnął Lopez. – Ty wiedziałeś, że tylko jeden wniosek mogę z tego wysnuć. To nie fair.
Dyrektor się śmiał.
– O czym wy mówicie? – zirytował się Celiński.
– Nić – rzucił Lopez w przestrzeń.
– Nić – przyświadczył rozbawiony Dunlong. Celińskiemu szczęka opadła.
– Nie wiedziałeś? – zdziwił się Praduiga.
– Nie wiedział – przyznał Dunlong. – Mógłby ci powiedzieć, zanim byś się zgodził, a tobie diabli wiedzą, co chodzi po głowie.
– Myślałem, że to podstęp podwójny.
– Przeceniasz mnie.
– W życiu mi się to nie zdarzyło.
– Zaraz, zaraz – włączył się Celiński. – Co z tą Nicią? Kiedy ją złapaliśmy?
– Miesiąc temu. Niecały. Lopez uniósł brwi.
– Trochę szybko jak na analizę. Zwrotnicowi sporządzili wykres? Drzewa?
– Po minie Janusza mogłeś się zorientować, że Zwrotnicowych jeszcze tam nie było – oznajmił Dunlong, de facto znów wykręcając się od jednoznacznej odpowiedzi.
– Zwiadowcy? – indagował Lopez.
– Poniekąd.
– To „poniekąd" oznacza coś paskudnego.
– Masz rację.
– Może byś to wszystko opowiedział w jakimś porządku; ciągnę z ciebie jak z jeńca.
Dunlong zapalił cygaro i zaciągnął się głęboko.
Przyjął ich w saloniku przylegającym do głównej sali konferencyjnej. Było to niewielkie, ciemno wytapetowane Pomieszczenie, wyposażone w sześć niskich foteli, o podłodze przykrytej ręcznej roboty dywanem z Ziemi Ziem Za oknem błyszczał w promieniach zachodzącego Słońca niebosiężny główny budynek Ministerstwa Kolonii; za nim, niewidoczne, wznosiły się wysokościowce Departamentów Trzeciego i Czwartego. Pierwszy i Drugi nie istniały, wchłonął je i przejął ich funkcje kierowany przez Johna C. Dunlonga Departament Piąty, w chwili obecnej odpowiedzialny za odnajdywanie nowych Ziem, zwiad, analizę historyczną i podbój – w istocie biurokratyczno – militarne imperium Dunlonga, tego nowożytnego Hoovera, posiadało większe prerogatywy niż niejedno ministerstwo i wciąż się rozrastało. W oddali, prawie na horyzoncie, lśnił toroidalny kompleks budynków United Earths Organization, wzniesiony w miejscu, które niegdyś zajmowała siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych. UEO obradowała akurat na Ziemi Stalina z racji jej „niewątpliwych zasług położonych na polu kontaktów z innymi światami".
– Jak już powiedziałem, złapaliśmy tę Nić miesiąc temu. Najpierw poszedł klasyczny zwiad automatyczny: sekundowe przerzuty maszyn badawczych. Zgodnie z procedurą objęliśmy nimi obszar całego globu. Zestawienie wyników było obiecujące, jak zwykle. Atmosfera cudo, żadnych zanieczyszczeń, mówili autorzy raportu. Na co inni, że jak nie ma zanieczyszczeń, znaczy: nie ma tam ludzi albo nie wyleźli jeszcze z jaskiń. Zdjęcia nieba nie wykazały zmian w układzie gwiazd, co wyklucza odległe czasowo deformacje, nie zauważono też satelitów. I znowuż: jedni twierdzili, że tym lepiej, nie ma satelitów, to i kłopotów będzie mniej; a drudzy, że to skutek niedorozwoju umysłowego mieszkańców. Dokonywaliśmy pikosekundowych dwustrzałów nad nocną półkulą, z Katapult orbitujących, żeby zarejestrować światła domostw, jakichś większych skupisk czy nawet ogniska. Efekt mierny: nie mamy pewności co do ich sztucznego pochodzenia. To był pierwszy etap, dwa tygodnie trwał, dostroiliśmy wówczas wszystkie Katapulty, są teraz równie bezpieczne, jak liniowe.
Dunlong na chwilę przerwał, by artystycznie wydmuchnąć dym.
– Drugi etap to głęboka penetracja. Jak panowie się orientujecie, polega on na wysyłaniu na kilkunastominutowe zwiady samodzielnych decyzyjnie maszyn, których jedynym zadaniem jest jak najwięcej zobaczyć, usłyszeć i wywąchać. Z uwagi na brak satelitów postanowiliśmy wpierw puścić naszego niskoorbitalnego szperacza. Zwinęliśmy go wojskowym, wywiad używa tego malucha do rejestracji ruchów warg rozmówców, z których odtwarzają sobie potem treść rozmowy.
– Skoro to taki cud techniki, to jak znam życie, coś musiało trzasnąć – zauważył Lopez. Dunlong uśmiechnął się krzywo.
– Gdzież te czasy łuku i strzały, a? Nie przerywaj mi z łaski swojej.
– A co, nie mam racji?
– Rację masz. Powinienem cię zatrudnić na pół etatu jako zawodowego pesymistę. Wysłać go wysłaliśmy, ale z powrotem ściągnęliśmy tylko próżnię.
– Nie będę złośliwy i nie spytam, ile coś takiego kosztuje.
– Jaki nie będziesz? Prosiłem cię: zamknij się, Lopez. – Dunlong rozgniótł resztkę cygara. – Więc tak. Spróbowaliśmy z kolei satelitów ze zmienną asekuracją. W istocie był to powrót do etapu pierwszego. Katapulta, rozumiecie, strzelała tak szybko, żeby pomiędzy kolejnymi przerzutami przekaźnika nie mogło zajść nic niekontrolowanego. Jednocześnie mieliśmy dzięki temu prawie bezpośrednią łączność ze szperaczem. To znaczy do czasu. Nagle łączność urwała się i w fazie powrotu asekurujący satelita przekazywał jedynie informację o braku informacji. Przy dwóch następnych próbach było tak samo; szperacze – jak kamień w wodę.
– Co bit, to zabit.
Dunlong spojrzał na Lopeza ponuro.
– Zrezygnowaliśmy z satelitów. Puściliśmy szperacze naziemne. Niektóre wracały, niektóre nie. Mamy bogaty bank danych na temat tamtejszej roślinności, zwierząt i tak dalej. Wykluczyliśmy również istnienie tam jakichś śmiertelnych dla Stalińczyków mutacji wirusów. W ewolucji żadnych znacznych odchyłów.
– Ludzie? – spytał Celiński.
– Ani śladu.
– Ślad jest – zauważył Lopez. – Maszyny, które nie wróciły.
– Myślisz, że przerobili je na konserwy? – ironizował Celiński.
– Hę, kochany, te tak zwane naziemne szperacze to nie byle bydlaki. Takie czołgi w miniaturze; robią je na licencji Cerberów.
Major Crueth, najwyraźniej znudzony jałowym sporem Lopeza i Celińskiego, zwrócił się do Dunlonga:
– Co z tymi Zwiadowcami?
– Jakimi Zwiadowcami? – Celiński nie zrozumiał.
– Tymi, co poniekąd – mruknął Praduiga.
– Wysłaliśmy ich siedmiu – rzekł Dunlong. – Po jednym z Los Angeles, Kairu, Berlina, Londynu i Ałrna Aty i dwóch znad Zatoki Meksykańskiej. To jest trzeci etap. Właściwie nie powinniśmy do niego przechodzić, nie zaliczywszy poprzednich, ale nie było wyjścia; moja decyzja, ja się podpisałem.
– No i?
– Mhm… żaden nie wrócił. Przez chwilę trwało milczenie.
– Urodziwe córki wodzów autochtonów? – zażartował bez powodzenia Celiński.
– Chciałbym widzieć, Johnny, jak się będziesz z tej indolencji tłumaczył przed Komisją.
– Nie twoje zmartwienie – rzekł twardo Dunlong.
– A owszem, mam wrażenie, że moje – natarł Praduiga. – Po pierwsze: ściągnąłeś tu, na równych prawach, wojskowego, speca od akcji w terenie, jak wnoszę z naszywek, z Korpusu Inwazyjnego. Po drugie: zupełnie niepotrzebnie zapewniłeś nas, że Katapulty wycelowane w tamtą Ziemię są teraz równie bezpieczne, jak liniowe, o ile pamiętam. Nie podoba mi się ta kombinacja.
– Jestem pełen podziwu – mruknął Dyrektor z miną całkowicie przeczącą wypowiadanym słowom.
– Za to mi płacisz. Żebym się nie dał zwieść pozorom.
– Hej, zaraz. – Celiński zaczynał coś podejrzewać. -O co tu chodzi?
– To my mamy być następną porcją armatniego mięsa – wymamrotał tym swoim gładkim basem Crueth. Zwrotnicowy wytrzeszczył oczy.
– Ty na mózg upadłeś, Dunlong, demencja starcza cię dopadła. Masz nas za samobójców?
Dyrektor Piątego Departamentu Ministerstwa Kolonii Ziemi Stalina uciekł spojrzeniem na sufit.
– Major Crueth samobójcą jest z zawodu. Ty, Janusz, jesteś samobójcą z natury; pamiętasz jak na Ziemi Ziem grałeś w kości z inkwizytorem o własne życie?
– A ja? – spytał Lopez.
– Ty też się zgodzisz.
– Dlaczego?
– Mnie się pytasz? A dlaczego tu przyleciałeś? Moja intryga, a? Myślałeś, że to Nić, no i jest Nić. Więc co? Zrobisz mi na złość i wycofasz się?
– I ja ciebie przeceniam? Ja ciebie przeceniam?
– Taak, takie czasy, Lopez. W twoich aktach mam i to, o czym marzysz i czego nienawidzisz; mam cię rozłożonego na słowa i procenty. Różni są specjaliści.
W zapadającym zmroku, w chłodnej ciszy wieczoru trwał taniec cieni; cienie tańczyły w świętym obrządku, przywołując noc. Choreografem był wiatr, każde drżenie poruszonej przezeń gałęzi natychmiast odbijało się na powierzchni gruntu polany zmianą układu plam jasnych i ciemnych.
Powoli kontrast zmniejszał się. Ostatecznie zapanowała niepodzielnie gruboziarnista, mroczna szarość. Polana stała się jednym wielkim, wypełnionym nocą naczyniem.
Lasek spał.
Nie ocknął się nawet wtedy, gdy w jego sercu pojawiło się obce ciało. Wyższe od krzaka, niższe od drzewa. Węższe od pnia, grubsze od gałęzi. Nieruchome. O nieregularnym zarysie. Człowiek. Stał i patrzył, słuchał. Nie drgnął przez prawie minutę: posąg nieomal. Raz wiatr załopotał połą jego płaszcza, rozwiał włosy, zafurkotał rękawami.
Potem człowiek zniknął.
Lasek spał.
Nie zbudził się i przy powtórnym wtargnięciu weń skrawka obcego świata. Tym razem było to pięć nieforemnych brył. Pięciu ludzi. Ramię w ramię, ustawieni w okrąg, twarzami na zewnątrz. Mężczyźni. Długie płaszcze. Głowy odkryte. Ręce wolne. Stopy szeroko rozstawione dla utrzymania równowagi.
Jeden z nich poruszył wargami; żaden dźwięk się zza nich nie wydostał, lecz pozostała czwórka doskonale słyszała nie wypowiadane przezeń słowa. Mężczyźni wszczepione mieli w krtanie i języki urządzenia rozszyfrowywujące z niemych ruchów organów mowy, co chce tym sposobem ich posiadacz powiedzieć, i transmitujące jego słowa, już jako zakodowany zbitek dźwięków, do „impulsowników" interlokutorów: miniaparatów przesyłających z kolei owe dźwięki bezpośrednio do ośrodków słuchu w mózgu, a to w postaci impulsów właśnie, przerzucanych na neurony. W programie każdej gadałki uwzględniony był indywidualny sposób mówienia jej posiadacza, tak iż mimo wszystko można było rozpoznać rozmówcę po głosie, chociaż głosu nie wydawał. Laryngofon ostatniej generacji: mówisz ust nie otworzywszy, nikt nie jest w stanie poznać – nie podłączywszy się do gadałki – co takiego mówisz i czy w ogóle coś mówisz.
– Spokój – powiedział major Crueth. – Nikogo. Tam po prawej to lis.
Po czym wykonał jakiś dziwny ruch dłonią i zameldował:
– Crueth na Zapis. Jesteśmy. Bez kłopotów. Amen.
Słowo „Amen" stanowiło powszechnie używany w całym Korpusie Inwazyjnym kod zamykający; powoli przechodzono wyłącznie na niego i kody mu pokrewne, aby przy operacjach łączonych (które zdarzały się coraz częściej) czy innych przypadkach pokrywania się języków bitewnych nie występowały zakłócenia. W Korpusie służyli ludzie z setek krajów z trzech Ziemi i nie wszędzie rozpowszechniony był zwrot OVER lub inne, już czysto idiomatyczne. Natomiast mitologia chrześcijańska znana była każdemu.
Miniaturowa maszynka rejestrująca (milimetr na milimetr na dwa), wbita w ziemię pod stopami mężczyzn, zapisała w swej pamięci wypowiedziane przez Cruetha słowa. Co dwie minuty – w dzień co dziesięć minut – półkula gleby należąca do obszaru objętego działaniem Katapulty będzie wymieniana przez jej „strzał", a w to miejsce pojawiać się będzie identyczny fragment polany, również wyposażony w rejestrator. W ten sposób łączność z Ziemią Stalina zostanie utrzymana, mimo iż obydwa wszechświaty nie posiadają przecież ani jednego punktu wspólnego. Zasięg gadałek był teoretycznie nieograniczony, wszystkie transmisje zaś szyfrowane systemem kodowanego przypadku.
– Lepiej się zmywajmy z tego lasu – mruknął Lopez.
– Gdzie znajdziesz lepszą kryjówkę? – leniwie zdziwił się Crueth.
– Niepokoi mnie to, że ci Zwiadowcy musieli podobnie myśleć.
– Nikogo w to miejsce nie przerzucano. – Costa del Soi było przeciętnie popularnym terenem przerzutowym; z jednej strony, z uwagi na jego atrakcyjność dla turystów, pozwalał na względnie szybkie wtopienie się w tłum jeszcze jednego cudzoziemca, z drugiej zaś, z racji bliskości Gibraltaru, bywał aż nazbyt często strefą zmilitaryzowaną.
– Chodzi mi o to, że Zwiadowcy na pewno rozumowali w sposób poprawny, podobnie jak ty. Tak, jak ich nauczono. No i co z nich zostało?
– Nie – zdecydował Crueth. – Jestem odpowiedzialny za wasze bezpieczeństwo i w tym względzie ja podejmuję decyzje. Mówię: nie. Nie przekonałeś mnie. To, że przypuszczasz, że ich wyszkolenie mogło się przyczynić do niepowodzenia misji, nie oznacza, iż mam je teraz całkowicie zanegować. W większej części opiera się ono po prostu na zdrowym rozsądku. Nie zacznę robić głupot tylko dlatego, ze ci, którym się nie powiodło, również głupot nie robili.
Było to jedno z najdłuższych przemówień majora Cruetha.
Praduiga wzruszył ramionami.
– W każdym razie dziękuję za obszerne wyjaśnienia.
– Proszę nie oczekiwać kolejnych.
Odeszli z pola przerzutowego. Dwóch w podobne płaszcze odzianych żołnierzy z Korpusu odsunęło się na rozkaz majora kilka metrów w lewo i prawo i odtąd utrzymywali tę odległość. Sam Crueth lekko wyprzedził Praduigę i Celińskiego, przez co znaleźli się oni w środku trójkąta, którego wierzchołki stanowili wojskowi.
Lopeza już zaczynała drażnić ta tak ostentacyjna ochrona.
Przy północnym krańcu polany teren wznosił się, po czym stromo opadał ku strumieniowi. Na szczycie owego pagórka spoczywało kilka potężnych głazów porośniętych mchem, a miejscami i trawą. Kamienny parawan.
– Tutaj – zakomenderował Crueth. Celiński i Praduiga skrzywili się jednocześnie, jak na rozkaz. Major dostrzegł te grymasy.
– Co znowu?
– Nic.
Zarządzenie Zwiadu nakazujące dokonywać przerzutów tuż za terminatorem, po ciemnej stronie, miało wielu przeciwników, nic lepszego jednakże jak dotąd nie wymyślono. Początkowo preferowano strzały w świt, lecz ułomność tej procedury, wykazana podczas penetracji Ziemi Ziem, spowodowała zmianę pory. Teraz przerzucano Zwiadowców w wieczór, dając im całą noc na rozpoznanie terenu i przygotowanie do wyprawy. Przerzuty w dzień wykluczono. Było to zarządzenie ze wszech miar rozsądne, jednakowoż Zwiadowcy klęli je regularnie: musieli przezeń nocować po podobnych tej leśnych dziurach.
Jeden z żołnierzy – sierżant Calver, jak go nazywał major – wspiął się na głazy i umieścił tam niewielki analizator KTZ, który miał za zadanie strzec ich obozowiska. Dane przezeń przekazywane pojawiały się na Indeksie Cruetha, ilekroć opuścił on lewą powiekę.
Major ustawił jeszcze miniprojektory holografiku maskującego, po czym, wraz ze swymi podwładnymi, rozpłynął się w ciemności.
Celiński westchnął i zblokował gadałkę na zamkniętą rozmowę z Praduiga.
– Słuchaj, Lopez, może mi wreszcie powiesz, dlaczego się zgodziłeś na ten idiotyzm. Dunlong ma w aktach jakiegoś haka na ciebie czy co?
Lopez spojrzał nań jak na wariata.
– No powiedz – naciskał Celiński. – Dlaczego?
– Wiesz, czym się zajmuję? – spytał Praduiga po długiej chwili, zapaliwszy hantyjskiego bezdymnego; poczęstował papierosem Janusza, ale ten odmówił.
– Nie, dzięki. Mhm… psychologią, prawda?
– W dużym skrócie. Ty rozszyfrowujesz świat, ja rozszyfrowuję ludzi. Znając różnice pomiędzy naszą a ich Ziemią, określam różnice między nami a nimi. I na odwrót. Dlaczego ten człowiek poderżnął Zwiadowcy gardło? Bo nieszczęśnik usiadł w tym sanktuarium po jego lewej ręce, ubrany na czarno. A dlaczego nie powinien? Bo ileś tam lat temu… i tak dalej. Rozumiesz? Rozkładam ludzi na czynniki pierwsze: na przeszłość, na to, co przeżyli i czego nawet ich przodkowie nie pamiętają. To się nazywa wpływ środowiska – ciągnął z goryczą Lopez – historii, kultury, obyczajów. Nie robisz czegoś, bo chcesz to zrobić, lecz dlatego, że tak chciała przeszłość, że w ten sposób ułożyły się w tobie wspomnienia, że tak zagrał na tobie świat. Determinizm, ot co. Gdybym jeszcze znał podkład genetyczny – a przecież każdy z nas jest jedynie odwzorowaniem, rozwinięciem swego DNA, niezależnie od tego, czy potrafimy go odczytać, czy nie – gdybym więc znał i ów podkład, całego człowieka miałbym już zamkniętego w ciągach rozkazów przeznaczenia. Nie mamy wolnej woli; tak samo nasze poczynania analizowano by jako efekty tego, co zapisano w naszych umysłach i komórkach naszego ciała, gdybyśmy to my byli obiektem inwazji. A ja robię to na obcych Ziemiach. Nie człowiek, lecz maszyna. Poznając program, według którego działa, poznaję programistę: świat. – Lopez zaśmiał się do Księżyca, co na moment wypłynął zza chmur. – Sądzisz, że kim Ja jestem? Też marionetką. Sznurki… Pociągnął Dunlong za odpowiednie i oto rezygnuję z urlopu, oto gnam na obce światy. Sądzisz, że kim t y jesteś?
– Nie wiem. Człowiekiem, sobą, Januszem Celińskim. Tak myślę – odparł Janusz, absurdalnie ostrożny w obliczu takiego Lopeza.
– Aha. Ale dlaczego tak myślisz? Celiński prychnął, mimo wszystko zirytowany.
– Nie powiedziałeś mi, czemu się zdecydowałeś na tę wyprawę – zmienił temat.
– Ja zdecydowałem?
– Nie wykręcaj się. To prymitywne tłumaczenia, tak usprawiedliwiają się przed sądem mordercy. Lopez wzruszył ramionami.
– Nie, nie wiem, naprawdę. Może dlatego, że wciąż mam nadzieję, iż znajdę gdzieś taki cudowny, zwariowany świat, na którym człowiek byłby człowiekiem, a nie robotem; nie wiem. – Praduiga uśmiechnął się lekko, przekrzywił głowę, machinalnym ruchem schował do kieszeni dogaszonego peta bezpopielnego papierosa; przymknął oczy, jakby upity krystalicznym nocnym powietrzem. – Ja w człowieka już po prostu nie wierzę.
– Co to?
– Komar, cholera.
– Myślałem, że rano komary nie gryzą. – Pobożne życzenia.
– Śmierć komarom.
– Śmierć!
Płask.
Szli przez jedną z kamienistych równin Andaluzji, słońce malowało długie i głębokie ich cienie. Na Ziemi Stalina zieleniłyby się tutaj owe słynne hiszpańskie winnice – to jednak nie była Ziemia Stalina i nawet nie wiedzieli, czy ewentualni tuziemcy nazywają te tereny Andaluzją.
Ubiory, które mieli na sobie, chroniły od zimna i upału, licznych rodzajów promieniowania – mogły służyć setkom przeróżnych celów, tak zostały zaprojektowane; ich celem podstawowym jednakże było umożliwienie Zwiadowcom przystosowania się do jakiejkolwiek mody – czy jej braku – panującej na penetrowanej Ziemi. Z ich części można było uzyskać ponad trzysta kombinacji. Tymczasem jednak ta ich funkcja nie miała zastosowania: Crueth pokrył grupę ruchomym holografikiem. Nie zrobiłby tego, gdyby istniało uzasadnione przypuszczenie, że cywilizacja, jaką mają szpiegować, może się na tym poznać – wówczas bowiem istotnie za nikogo innego prócz szpiegów nie mogliby ich wziąć.
– Na godzinie piątej, sto metrów nad ziemią, sześć kilometrów – zameldował nagle sierżant Ho, ponuroślepny paker o lekko orientalnych rysach, wyższy i od Cruetha.
– Nie wiem, co to jest, sir – mówił, wytężając swój sztucznie sokoli wzrok. – Nie widzę skrzydeł. Nie widzę śmigieł. Nie widzę dysz ani smugi odrzutu. Nie widzę ciepła żadnego systemu napędowego. Prędkość stała, w granicach półtora Macha. Minie nas w odległości czterech i dwie trzecie kilometra. Dokładne dane rzucam panu na Indeks.
Indeksem nazywali niematerialny trójwymiarowy ekran „unoszący" się przed ich oczyma, a istniejący tylko w ich umysłach, działający zaś na zasadzie analogicznej do zasady działania popularnych zegarków widmowych, również nieistniejących, zaledwie „symulowanych", a w dowolnej postaci widzianych przez użytkownika, gdy tylko przymknął on lewe czy prawe oko.
Crueth dał znak, by grupa nie zatrzymywała się ani nie zmieniała tempa.
– Nie rejestruję działania żadnych aktywnych systemów celowniczych – kontynuował Ho. – Albo nas nie zauważył, albo ignoruje, albo pozostaje przy systemach biernych.
Obiekt po chwili zniknął za horyzontem.
– Co to było, Crueth? – spytał Lopez.
– Słyszał pan – odmruknął major. – Linia była otwarta.
– Jakim cudem to leciało?
Crueth wzruszył ramionami – postrzegli ten gest jako nagłe wydęcie się jego płaszcza: utrzymywano szyk z dnia wczorajszego i major wyprzedzał Lopeza i Celińskiego o jakieś pięć metrów.
– Antygrawitacja? – rzucił Crueth. – Telekineza? Celiński zaniepokoił się.
– Antygrawitacj a, myśli pan? Cholera… moment. Mam już symulacje. – Przez nie w pełni ludzki mózg mknęły mu ciągi pojęć i obrazów generowanych przez analityczne oprogramowanie wszczepki Zwrotnicowego, a niewyrażalnych poza językową przestrzenią jej sztucznych myśli. – Znajomość antygrawitacji implikuje parę innych rzeczy. Rzucam wam na Indeksy; widzicie: nie jest to wesołe. Proponowałbym zdjąć to holo: osiemdziesiąt siedem procent, że znają i to.
– Zdejmujemy – zgodził się Crueth i wyłączył system mimetyczny.
– A może to w ogóle nie są ludzie? – mruknął Calver. – Co, panie majorze?
– Tylko tego nam brakowało – wymamrotał Lopez. -Nie ludzie, to kto? Mrówki? Jakich rozmiarów było to latające pudło?
– Stodoły.
– Więc raczej nie mrówki – zauważył z przekąsem Celiński.
– Chyba że dwumetrowe – zaśmiał się bezdźwięcznie Calver.
– Upiorny żart – parsknął ubawiony Janusz. Lopez, zdziwiony, zerknął nań; Celiński się uśmiechał, by nie pozwolić wypełznąć na twarz innemu grymasowi.
– Głupoty gadacie – warknął Crueth. – Wykresu ewolucyjnego nie widzieliście? Nie ma odchyłów. Szli. Wspiąwszy się na kolejny pagórek, Crueth zwolnił.
– Uwaga! – „krzyknął" przez gadałkę. – Człowiek. Mężczyzna. Lat piętnaście-osiemnaście. Leży na plecach, ręce pod głową. Prawdopodobnie śpi. Czterdzieści dwa metry, prosto naprzód. Lopez. Ty.
Praduiga zaczął wspinać się na pagórek.
– W co on jest ubrany? – dopytywał się Celiński. Lopez był już na szczycie i sam go poinformował:
– Tunikowate szarobiałe giezło. – Po czym jął się w szybkim tempie przebierać, usiłując upodobnić swój ubiór do ubioru młodzieńca.
– Obstawić to – rozkazał tymczasem major.
Lopez powoli zszedł z pagórka i podszedł do leżącego. Gdy tylko się zatrzymał, chłopak otworzył oczy.
Klasycznym sposobem postępowania w tej sytuacji, polecanym przez wszystkie podręczniki Zwiadowców, było wyczekiwanie z uśmiechem na twarzy, aż tuziemiec odezwie się pierwszy – wówczas można było bez kłopotów przejść na język, którym ten się posługiwał, nie zdradzając się z własną niewiedzą w tym zakresie. Wszyscy Zwiadowcy, agenci, każdy, kogo w fazie zwiadu przerzucano na obcą Ziemię, wcześniej poddawany był procesowi hipnotycznej nauki ponad tysiąca podstawowych języków, dialektów i narzeczy, jakimi mogli się posługiwać jej mieszkańcy. To oczywiście nie załatwiało sprawy, nieraz bowiem, na światach odchylonych dawno temu, stykano się z językami na Ziemi Stalina po prostu nie istniejącymi, oryginalnymi, lub też drastycznie odbiegającymi od stalinowej ich wersji – lecz były to przypadki stosunkowo rzadkie.
Lopez milczał.
Chłopak milczał.
Ukryci poza zasięgiem ich wzroku żołnierze i Celiński wsłuchiwali się w tę ciszę.
– A jak on skoczy mu do gardła? – niepokoił się Janusz.
– To jest ryzyko – przyznał major. Chłopak spytał o coś.
– Klasyczny aramejski – zidentyfikował język Ho. -Pyta, czy Lopez czegoś nie chce – dodał, zupełnie niepotrzebnie zresztą, bo wszyscy w aramejskim byli podobnie biegli.
Praduiga zwilżył językiem wargi. Od ładnych parunastu godzin mówił jedynie za pośrednictwem gadałki, ani słowa tak naprawdę nie wypowiedział – i teraz na moment opanował go irracjonalny strach, iż nie będzie zdolny normalnie przemówić, że gadałka odjęła mu zdolność mowy.
Była to jednak zaledwie chwila.
– Witaj – powiedział.
Młodzieniec wstał i lekko się ukłonił.
– Witaj – odparł. Dało się w jego głosie wyczuć lekkie zdziwienie.
Lopez potrząsnął opuszczoną dłonią dla odpędzenia pomniejszych demonów strachu. Zaczyna się. Zagadka w zagadce w zagadce. To również był narkotyk, nałóg.
Postąpił zgodnie z zaleceniami podręczników, a także zgodnie z własnym doświadczeniem: od razu dał się poznać jako swego rodzaju dziwak, obcy – nie odpowiadając na powitalne, w gruncie rzeczy, jak mniemał, retoryczne pytanie młodzieńca, lecz tak poważnie go witając. Lepiej było od początku zadeklarować się jako cudzoziemiec, niż chcąc uchodzić za swojego, narazić się później na przeróżnego rodzaju podejrzenia. Lepiej nawet za wariata robić -wariatowi wszystko wolno.
Praduiga nie był Zwiadowcą i wyprawa do obcego świata w tak wczesnym etapie jego podboju i dla niego stanowiła nowość, zwykle sporządzał swe ekspertyzy – na ten czy inny temat – kiedy dana Ziemia znajdowała się już pod skrytym bądź jawnym panowaniem jego mocodawcy; był stremowany.
– Widzisz… jestem wędrowcem. Nie bardzo wiem, gdzie się znalazłem. To znaczy… co to za miejsce.
Śmiertelne zdumienie wykrzywiło twarz chłopaka. Lopez zdenerwował się. Nie oceniłby swego zachowania jako aż tak dziwnego.
– Jesteś obcy – stwierdził chłopak w dziwnym niemieckim.
– Jakiś domorosły poliglota – zauważył z przekąsem Celiński.
Niemiecki. O co tu chodzi? Praduidze przemknęło, czy aby jego ubiór nie jest przypadkiem właściwy dla tutejszych Niemców. A może jakaś wycieczka z Niemiec plącze się po okolicy i młodzieniec wziął go za zagubionego jej członka?
Na wszelki wypadek odpowiedział również po niemiecku:
– Tak, jestem obcy.
Chłopak milczał, gapiąc się w bezruchu na Lopeza.
– Mógłbyś mnie poinformować, gdzie się znajduję? -spytał Praduiga, nadal trzymając się niemieckiego.
Twarz chłopaka wykrzywiło przerażenie.
– Ty nie jesteś – rzekł w narzeczu Indian Navaho; czwartego jego słowa Lopez właściwie nie zrozumiał. Było to jedno z owych dziwacznych, wieloznaczeniowych słów, w jakie obfitują stare języki społeczeństw przesiąkniętych magią i mistycyzmem, żyjących w czystej, naturalnej przyjaźni i nienawiści do swych bogów. Nikt, kto nie urodził się Navaho, nie pojmie w pełni tego narzecza. Co więc oznaczało słowo wypowiedziane przez młodzieńca? Pewien rodzaj skończoności, całości; także świętość i przeznaczenie; także wyższość, boskość; także dobro.
Ledwo zamknąwszy usta – chłopak zniknął.
Major z żołnierzami, a za nimi Celiński, wypadli zza pagórka – obserwowali oni to zdarzenie oczyma Lopeza, słuchali za pośrednictwem jego uszu i podobnie zaszokowało ich zniknięcie tubylca.
– Co to było? – zachłysnął się Celiński, rozglądając się wokół, jakby przekonany, iż chłopak wcale nie rozpłynął się w powietrzu, lecz tylko kryje się gdzieś – gdzie?
– Czy ja dobrze zrozumiałem? – pytał major. – Miał ci za złe, że nie jesteś świętym?
Ho z Calverem, przełączywszy się na zamkniętą linię, dyskutowali nad techniką dematerializacji nastolatka – jednocześnie lustrując swymi nieludzkimi ślepiami okolicę.
– Może to od początku był hologram?
– Widziałeś na Indeksie: major miał go na wszystkich systemach.
– Może jakaś nowa generacja hologramów… – rzucił Calver bez specjalnego przekonania.
– Prędzej teleportacja.
– I co jeszcze? Nie było ruchu powietrza. To już prędzej strzał Katapulty o zmiennokształtnym polu przerzutowym.
Lopez siedział na kamieniu i nie odzywał się.
Celiński kręcił z niedowierzaniem głową.
– Naszła mnie taka myśl – mruknął po chwili. – A jeśli oni używają danego języka tak jak my akcentu albo intonacji głosu? To znaczy… każdy język ma własną charakterystykę, jeden jest twardy, drugi subtelny… Może znają – niekoniecznie przez hipnozę – wszystkie języki i używają ich kombinacji dowolnie, w zależności od tego, co i jak chcą przekazać.
– Taa, rozumiem – przytaknął Crueth. – Chociaż przy zastosowaniu takiej interlingwistycznej technologii na skalę ogólnoświatową bardziej prawdopodobnym zdaje mi się wykształcenie jakiegoś amalgamatycznego, wspólnego metajęzyka. Ale nie jestem w tym specjalistą. Nieważne, to sprawa poboczna. Mnie niepokoi jego zniknięcie. Zastanawiam się, czy w tych okolicznościach…
Celiński spojrzał pytająco na Praduigę. Praduiga wzruszył ramionami.
Major machnął ręką, zblokował gadałkę i rozpoczął składanie raportu, który zostanie zapisany w jednym z dwóch naprzemiennie pojawiających się w tym świecie rejestratorów. Gdy skończył, szczeknął: „Amen" i milisekundowy, nasycony informacją impuls pomknął ku odległemu o kilkanaście kilometrów laskowi oraz ukrytemu w nim polu przerzutów.
– Nic – zameldował Calver. – Nikogo tu nie ma. Crueth czekał.
– Idziemy – zdecydował wreszcie Lopez.
Po pół godzinie wyszli na płaską, porośniętą wysoką trawą równinę, z rozrzuconymi tu i ówdzie skupiskami niskopiennych drzew. W oddali majaczyła cienka, ciemna kreska, która mogła być drogą.
– Droga – potwierdził major. – Nie mogę zidentyfikować typu nawierzchni.
– Ktoś tam jest – dodał sierżant Ho. – Stoi na niej. Krzaki go zasłaniają, mam go na podczerwieni. Mężczyzna, średniego wzrostu. Nie porusza się. Co on tam robi?
– Odlewa się w te krzaki – mruknął Celiński, spoglądając w niebo, kryształowo błękitne błękitem ognistego lodu.
Przyspieszyli; sierżanci wysunęli się nieco naprzód. Ho i Calver byli rodowitymi Stalińczykami: choć dyskrecja i słowo Carterczyków stały się wręcz przysłowiowe, to na tak wczesnym etapie inwazji nie korzystano z najemników, podobnie jak i z obcoziemnych ekspertów. Ho i Calver, z racji częstego operowania na obcych Ziemiach w początkowym stadium ich podboju, musieli przejść także pełne przeszkolenie Zwiadowców – w istocie byli Zwiadowcami; na Ziemi Ziem to przecież wyłącznie Korpus zajmował się zwiadem.
Drugi napotkany tubylec okazał się trzydziestokilkuletnim mężczyzną o ogniście rudych włosach, odzianym w szerokie spodnie i przedziwną bufiastą koszulę; po jego odzieniu, podobnie jak po ubiorze chłopca, nie sposób było wnioskować o ich pochodzeniu i użytej do ich wytworzenia technologii, jeśli w ogóle jakiejkolwiek użyto.
Mężczyzna czekał na nich.
– Witajcie – rzekł, kłaniając się lekko Lopezowi, choć towarzysze Stalińczyka byli dla niego niewidoczni i nie miał prawa ich wcześniej dostrzec.
Praduiga wszedł wolno na szosę. Tak w pierwszej chwili o niej pomyślał: szosa. Lecz szosa się pod nim ugięła, zapadł się w nią po kostki – i zrewidował swój pogląd: deptak do spacerów na bosaka.
– Wyjdźcie – rozkazał przez gadałkę.
– To nie jest dobry pomysł – oponował Crueth.
– Nie możecie się dalej kryć. Wyjdźcie. Wyszli. Rudowłosy nie okazał zdziwienia.
– Skąd wiedziałeś, że przyjdziemy? – spytał Lopez, wciąż po aramejsku, ze swobodą sugerującą, iż zna się z rudym od lat – bo i tak zachowywał się rudy. Bardzo nienaturalnie to wyglądało w oczach Praduigi.
– Tak miało się stać – odparł tubylec w tutejszej łacinie.
– Powiedział ci ktoś?
– Nie.
– Otrzymałeś od kogoś wiadomość?
– Tak było mi przeznaczone. – Łacina. – To światło. -Staroegipski. Światło oznaczało tu również coś boskiego.
– Nie rozumiem cię, człowieku – rzucił Lopez po angielsku.
– Bardzo mi przykro. – Starogrecki. Rudy aż skręcił się ze zmartwienia.
Praduiga przyglądał mu się podejrzliwie.
– Jak się nazywasz? – spytał Celiński, również po angielsku.
– Różnie.
– A na przykład? Jak my cię mamy nazywać?
– Ohlen – rzucił mężczyzna z wahaniem.
– Dlaczego używasz tylu języków? – spytał Lopez, akceptując pomysł Celińskiego, by ograniczyć się do angielskiego, skoro dla Ohlena nie ma to znaczenia, a oni w angielskim czują się najpewniej.
– Wy też.
– Skąd je wszystkie znasz? – nie ustępował Praduiga.
– Znam.
– Kto cię ich nauczył?
– Nikt. Mam je – odpowiedział rudy, tym razem w którymś z afrykańskich narzeczy, a Lopezowi już nie chciało się dochodzić, co oznacza stwierdzenie, iż on te języki m a. Przesłuchiwali tego Ohlena niby podejrzanego w sprawie o morderstwo; co dziwniejsze, sam Ohlen zdawał się nie mieć nic przeciwko temu. Realność całej tej sytuacji bladła i bladła. Może będziemy zmuszeni go zabić, przemknęło Lopezowi.
– Gdzie my się właściwie znajdujemy? W jakim państwie?
– Państwie?
– Nie istnieje u was podział na państwa? – spytał Praduiga, całkowicie już rezygnując z udawania cudzoziemca.
– Od ponad dwóch tysięcy lat – odparł Ohlen, ani trochę nie zdziwiony.
– Ale jakiś rząd macie.
– Nie, nie mamy żadnego rządu.
– Cholera – mruknął przez gadałkę lekko zdezorientowany Lopez.
Podstawową rzeczą, jakiej godni tego miana Zwiadowcy powinni się dowiedzieć, były kwestie podziału politycznego danej Ziemi oraz rządów na niej panujących. To winno stanowić dla Zwiadowcy sprawę pierwszoplanową, Zwiadowca bez przerwy musiał myśleć – i działać – mając na uwadze rychłą inwazję.
Procedura podboju Ziemi, na której nie istnieje jedno potężne mocarstwo ani nie ma silnej organizacji ponadpaństwowej, a zatem procedura stosowana w większości
przypadków, choć skomplikowana, była już dość dokładnie opracowana, zresztą głównie metodą prób i błędów. Najpierw doprowadzano do zwycięstwa jednej ideologii (dobrze, jeśli była ona zgodna z ideologią odkrywcy, aczkolwiek nie stanowiło to warunku sine qua non) i do ogólnoświatowego zjednoczenia na jej bazie, pod kontrolą już jedynego mocarstwa: zanikają wówczas granice, powstają struktury bardziej luźne. Konieczna jest unifikacja wartości kulturowych, historycznych, etycznych – to osłabia związek z danym krajem, a więc i z Ziemią w ogóle, osłabia również same te wartości. Potem powoli rozpoczyna się proces dyskredytowania wszelkich organizacji i osób mających wpływ na opinię publiczną, a które mogłyby później stanowić przeszkodę, utrudnienie – proces ten ma być niezauważalny, wskazane jest jego maksymalne rozciągnięcie w czasie. (Na tym etapie wprowadza się kontrolę urodzin, obowiązek rejestracji materiału genetycznego, osobiste identyfikatory itd.) Z kolei dąży się do stworzenia niezależnego od czyjejkolwiek woli, a podatnego na kryzysy systemu ekonomicznego. Kryzys prędzej czy później nadchodzi i dopiero wtedy wkraczają zdobywcy głosząc: „Oto niesiemy wam pomoc, bracia z innego świata!" Mieszkańcy owego świata są już wówczas tak rozmiękczeni, iż nie mają siły ani chęci, by walczyć. A nawet gdyby – i tak nie wiedzieliby o co.
Lopez napisał był swego czasu, poniekąd dla zabawy, coś w rodzaju poradnika dla podbijanych; wciągnięto go zresztą na listę lektur ponadobowiązkowych kandydatów na Zwiadowców. Wyłuszczał w nim, po czym można poznać, iż szykuje się inwazja na twój świat, że twoja rzeczywistość infiltrowana jest przez intruzów z innej gałęzi możliwości. Jeśli mianowicie następują na twej Ziemi nagłe zmiany w konfiguracji układów władzy, załamują się długofalowe socjopolityczne procesy, wbrew logice układa się historia; jeśli następuje wzmocnienie dążeń pacyfistycznych, zjednoczenie w tych dążeniach, rozbrojenie; jeśli rośnie rola instytucji międzynarodowych, ogólnoświatowych; jeśli królować zaczyna, jako uniwersalny, jeden język na Ziemi; jeśli podobnie jeden wzór kulturowy zaczyna dominować; jeśli tworzy się wokół nauki, naukowców sprzyjająca atmosfera więcej niż akceptacji; jeśli się rozsypują, niby od środka, Kościoły, sypią się tak wszystkie religie i autorytety, poprzez doktrynalną i wywalczoną świętość dotąd nienaruszalne – pierwsze to niechybne znaki, iż niewidoczni emisariusze obcego uniwersum, za niewidoczne sznurki pociągając, przygotowują już twój świat do wchłonięcia w swe międzymożliwościowe imperium wybrańców przypadku. (Po prawdzie – nie da się ukryć – także Ziemia Stalina pasowała do takowego schematu. Nie tak dawno po Departamencie krążyła następująca zagadka-dowcip: „Agentem jakiej nad-Ziemi jest Dunlong?" I Dunlong się z niej śmiał. Inna rzecz, że będąc tym agentem, tak właśnie powinien postępować).
Właściwie zatem jedynym systemem gwarantującym niepodległość, a przynajmniej znaczne utrudnienia w podboju i niemożność potajemnego jego przeprowadzenia -jest anarchia, czyli brak jakiegokolwiek systemu.
I oto Lopez dowiaduje się, iż na tej Ziemi nie tylko nie ma zorganizowanych państw, ale w ogóle żadnej władzy.
– A handel? Kto nim zawiaduje?
– Handel? – zdziwił się rudowłosy.
– Rany boskie…! -jęknął po polsku, prawie błagalnie, zrezygnowany Celiński.
– Co? – Ohlen zerknął nań pytająco. Celiński machnął ręką.
– To takie powiedzenie.
Lecz nie na darmo tak wysoko opłacano Praduigę.
– Chodziło mu o rany Jezusa Chrystusa – wyjaśnił uprzejmie.
– Co? – powtórzył wyraźnie zdezorientowany Ohlen.
– Został On ukrzyżowany… – Ukrzyżowany?;: – Nie słyszałeś o Nim? W Betlejem urodzony?
– Tak, tak. Ale On nie został ukrzyżowany.
– A co się z Nim stało?
– Nic/wszystko – rudy korzystał z jakiegoś mętnego narzecza.
– To jak umarł?
– Nie umarł.
– No tak. Wstąpił do nieba.
– Nieee.
– Znaczy: nadal znajduje się na Ziemi?
– Jasne.
Celiński przekrzywił głowę.
– Ty… wierzysz… w tego Boga?
Ohlen zdziwił się przeraźliwie; wszystkie emocje, nawet najdrobniejsze, widoczne były na jego twarzy niczym na ekranie. Teraz zdumienie wręcz eksplodowało z niego.
– Czy wierzę? On jest.
Ohlen zaprosił ich do swego domu, położonego w pobliskiej dolince porośniętej rzadkim, parkowym w swym porządku lasem. Płynęło tam kilka potoków, lśnił staw.
Owa droga, której nawierzchni nie mógł się Praduiga nadziwić, prowadziła właśnie do domu rudowłosego. Wiła się między drzewami zupełnie chaotycznie, na przypadek zakrawało, iż w końcu – co ujrzeli z grani – dociera przed drzwi jego dworku.
Ptaki śpiewają, słońce jak blask kryształu – dumał Calver, po raz pierwszy patrzący na ten świat ludzkimi oczyma – powietrze niczym nektar, w nim zapach wiecznego spokoju, kusząca woń leniwej nirwany; tu chciałbym żyć. Raj, raj – pomyślał sierżant, po czym wyprysnął mu przed źrenice wykaz sposobów zniszczenia domu Ohlena z odległości trzech kilometrów.
Crueth miał inne zmartwienia.
– To nie jest dobry pomysł, Lopez.
– Świetnie o tym wiem. Ale co innego, prócz odwrotu, możemy zrobić? Przecież ten facet odpowiada na wszystkie pytania, to niemal wymarzony przewodnik, i jeszcze do domu nas prowadzi.
– I to jest w tym wszystkim najbardziej podejrzane. Podstawili go. Ten chłopak poinformował ich, że plącze się po okolicy pięciu podejrzanych facetów pytających o głupoty i oto zjawia się tubylec ochoczo odpowiadający na wszelkie pytania.
– Strasznie gadatliwy się zrobiłeś.
– Nie podoba mi się ta sytuacja. – Ohlen uśmiechnął się do majora i Crueth, nie przestając „mówić", odpowiedział mu uśmiechem. – Powtarzam: powinniśmy wrócić. Zawrę tę opinię w najbliższym raporcie.
Zirytowany Praduiga przełączył się na gadałkę Celińskiego.
– Masz już prognozy? – spytał. Celiński tylko „odchrząknął".
– Masz? Tak czy nie? A może nawaliła ci ta maszynka, co ją nosisz w głowie?
– Odwal się, Lopez, dobra? Mój program potrafi rozłożyć każdą kwestię historyczną, polityczną czy socjologiczną, ale nie ugryzie teologii. Nikt nie przewidział takiej deformacji. W jakiż sposób mogę zanalizować, czy nawet określić, poczynania Boga? Jaki profil osobowościowy tu zastosować? Jak myśli Bóg? Jakimi kategoriami? Nie żądaj ode mnie rzeczy niemożliwych, jestem Zwrotnicowym, nie filozofem.
– Ponoć Chrystus był człowiekiem. Czy jest.
– Jasne. Ale nie dlatego wstał z martwych.
– Tu nie wstał.
– Kłóć się z Cruethem.
Dom Ohlena był dwupiętrowym drewnianym dworkiem, nie przypominającym niczego, co Praduiga dotąd widział, a widział na tych kilkunastu światach, które dotychczas odwiedził, sporo. Jak się można było spodziewać, ten styl architektoniczny nie posiadał swego odpowiednika na Ziemi Stalina. Lopez nazwałby go stylem natury -lecz już samo to słowo – „styl" – sugeruje pozorowanie czegoś, sztuczność, podczas gdy dworek zdawał się być przedłużeniem lasu. Trudno było sobie wyobrazić, iż został wybudowany, raczej wyrósł, wraz z drzewami, trawą, wraz z wiosną.
– Piękny – pochwalił Lopez.
Ohlen spojrzał na niego dziwnie.
Przez gadałkę odezwał się Crueth:
– Nie wejdziemy do środka.
– Co?
– Już i tak głupio postępujemy. Nie pozwolę nikomu wejść do tego budynku. Jestem odpowiedzialny za wasze bezpie…
– Tak, wiem.
Ohlen otworzył drzwi.
– Proszę, proszę – mruczał po kantońsku, uśmiechając się rozbrajająco.
Praduiga zaklął w duchu. Ten facet gotów jest popełnić samobójstwo z rozpaczy, jeśli nie wejdziemy. (Nieprawda: samobójstwo grzech śmiertelny.)
– Przykro mi, Ohlen – powiedział. – Nie możemy tam wejść. Nie teraz w każdym razie.
Ohlenowi boleśnie wolno spłynął uśmiech z twarzy. Ranie go, pomyślał niespodziewanie dla samego siebie Praduiga.
– Tak – mruknął rudy. Nie spytał, dlaczego goście nie mogą przekroczyć progu jego domu.
– Mógłbym z tobą porozmawiać? – Lopez chciał zatrzeć wrażenie wywołane odmową przyjęcia zaproszenia. – Gdzieś tu. – Machnął ręką, wskazując obszerną altanę stojącą nad stawem. – Dobrze? Dobrze?
Równocześnie Crueth wydawał przez gadałkę rozkaz swym sierżantom:
– Sprawdzić mi tę chałupę. Dyskretnie.
Calver i Ho rozeszli się na boki spacerowym krokiem.
– Jasne – odparł Ohlen. Zbyt ochoczo, jak na gust Cruetha.
W altance panował cień, przyjemny chłód, powietrze pachniało wilgocią podziemnych grot. Stał tam stolik i cztery piękne, misternie rzeźbione krzesła, wyglądające na zbyt delikatne, by wytrzymać ciężar dorosłego człowieka. Lopez nie mógł dojść, z czego zostały wykonane – z jakiegoś nieznanego gatunku drzewa (a wszak w ewolucji nie zanotowano tu odchyłów) czy z plastiku.
To Crueth był tym, który usiadł przy Ohlenie.
– Idioci, przecież on nie gryzie – mruknął przez gadałkę po chwili konsternacji, kiedy to wszyscy chcieli zająć miejsce naprzeciwko tubylca.
– Nie gniewaj się – powiedział Lopez do Ohlena. – Nie chcieliśmy cię urazić. Po prostu nie możemy tam wejść.
Ohlen przestraszył się.
– Ja się nie gniewam! – zaprzeczył energicznie.
– Dlaczego on tak emocjonalnie na wszystko reaguje? Co, Janusz? Czyżby tu wszyscy byli tak przewrażliwieni?
– Ja nic nie wiem. Ja jestem tylko Zwrotnicowym.
– Nie dziwisz się, że zadajemy takie pytania?
– Nie.
– Spodziewałeś się nas?
– Tak.
– Mówiłem – mruknął przez gadałkę Crueth. – Jak myślisz, kim jesteśmy?
– Gośćmi.
– Tak, twoimi gośćmi. Ale kim?
– Ludźmi. Jego gośćmi.
– Kogo?
– Jego.
– Masz na myśli Jezusa? Boga?
– Tak.
– Czy to On kazał ci tam na nas czekać?
– Nie, nie, nie! – Ohlen gwałtownie pokręcił głową.
– Więc skąd o tym wiedziałeś?
– Wiedziałem.
– Skąd?
Ohlen był wyraźnie zdezorientowany.
– Wiedziałem – powtórzył w kolejnym, jeszcze bardziej mętnym języku.
– Telepatia? Wspólna świadomość?
– A dlaczego czekałeś?
– Aby was powitać. Jesteście gośćmi. Lopez westchnął, zrezygnowany.
– Więc masz nas ugościć, tak? – prychnął.
– Tak – przytaknął poważnie Ohlen.
– Nie mów mu, że nic nie rozumiemy z tego bełkotu, bo znów wpadnie w depresję.
Niespodziewanie do rozmowy wtrącił się Crueth.
– Jakie jest twoje zdanie o nas i naszym zachowaniu? – spytał prosto z mostu, zdawał sobie już bowiem sprawę, że tu nawet nie pojmują słowa „nieszczerość".
– Moje zdanie? Cieszę się ze spotkania.
– Dlaczego?
– Jak to dlaczego? Nie rozumiem. Lopez już szykował się do zadania kolejnego pytania, gdy Ohlen nagle podniósł się.
– Przepraszam, bardzo przepraszam, moja żona właśnie wróciła – rzekł i podreptał w kierunku domu.
– Sprawia wrażenie półgłówka – ocenił Celiński. – „Nie rozumiem, nie wiem, tak, nie"; debil.
– Może wariat? – rzucił Crueth.
– Dla nas czy dla nich? – sarknął Lopez.
– Wiem, wiem – skinął głową Celiński. – Ale może on faktycznie jest tutejszym wariatem: żyje sobie na odludziu wierząc, że Chrystus nie zginął na krzyżu, i witając każdego nowo napotkanego niby długo oczekiwanego gościa, którego zesłał mu Bóg. To bardziej prawdopodobne. Zwróciliście uwagę: on nie jest niczego ciekawy, jest ponad tym, wierzy, że tak, jak sobie umyślił, jest naprawdę, że my jesteśmy tym, kim chciał, żebyśmy byli.
– Raczej wie; to już nie wiara, to wiedza. Jak sam zresztą zauważył.
– Właśnie, „wiedza". Ostatni stopień szaleństwa.
– No dobrze, a teleportacja tego chłopaka? Ten latający pojazd? Dar języków? – naciskał Lopez.
– Może naśladuje apostołów…
– Tu zapewne nie było apostołów… Twoja hipoteza to w istocie obrona przed koniecznością zaakceptowania… uwierzenia w ten świat, z którego Bóg nigdy nie odszedł. W taką zwariowaną rzeczywistość. Skąd możemy wiedzieć, jakie były dalsze poczynania Jezusa? Miał na to dwa tysiąclecia, mógł zrobić z Ziemią, co chciał. Władca absolutny, a nawet nie władca, bo to nie podporządkowywanie sobie czegoś, to posiadanie.
– Cóżeś taki rozgorączkowany?
– Hę, Janusz – wykrzywił się Praduiga – ty się zastanów, co z tego wszystkiego wynika. Ty się zastanów, kim my jesteśmy dla Boga. Ty się zastanów nad tymi Zwiadowcami, co nie wrócili. A może istotnie Ohlen jest aniołem?
– Aniołem?
– Jakby nie było, to jest Ziemia Jezusa Chrystusa. Rozmowę przerwał sierżant Calver.
– Oni tu mają prawdziwą bibliotekę. Tysiące książek. Skarby.
– Włamaliście się?
– Nie, nie; rzuciliśmy przez okno miniszperacza. Jesteśmy teraz dokładnie po drugiej stronie tego drewnianego pałacu.
– I co w tej bibliotece?
– No właśnie prześwietlamy czwartą losowo wybraną pozycję. Żadna nie zaprzecza wersji Ohlena.
Był to klasyczny test. Źródło informacji Zwiadowcy mogło świadomie – bądź nieświadomie – kłamać, mogło być szalone czy też po prostu niereprezentatywne dla ogółu infiltrowanego społeczeństwa – lecz nawet gdyby dysponowało odpowiednimi środkami, nie byłoby w stanie sfałszować całego banku danych czy księgozbioru. To jest po prostu niemożliwe, niewykonalne dla jednego człowieka: nie ma takich omnibusów. Wystarczy więc przejrzeć byle encyklopedię, słownik, byle kryminał czy romansidło. Oczywiście o wiele prościej jest kupić pierwszą z brzegu gazetę albo włączyć holo na newsy – lecz nie na każdej Ziemi istnieją gazety oraz inne typowo stalińskie środki masowego przekazu.
– Aha, Calver – przypomniał sobie major – przechwyciliście transmisję nadajnika żony naszego gospodarza?
– Nic, panie majorze. Ta Ziemia jest cicha jak grób.
Był to jeden z argumentów Dunlonga na rzecz teorii Ziemi jaskiniowców: jeśli planeta nie wyje w kosmos elektromagnetycznym szumem i trzaskiem, niby gwiazda -znaczy: życie nieinteligentne.
– Ale żona faktycznie przyszła?
– Przyszła. Rzucić foto?
– Nie trzeba. Calver wyłączył się.
– No i co? – rzucił Praduiga. – Telepata?
– Nie podoba mi się to – powtórzył po raz nie wiadomo który major Crueth.
Lopez starał się tego nie okazywać, ale był śmiertelnie przerażony. Oto trafił do najgorszego ze swych koszmarów. Oto jego deliryczne niemal rojenia stawały się rzeczywistością – co prawda inną, nie tą, w której się urodził, lecz nie mniej przez to prawdziwą. Robotami jesteśmy, mawiał Lopez, robotami, których programu nikt nie zna – bo nie wierzył w Boga. Nie wpajano weń od młodości, od dzieciństwa, prawd nieudowadnialnych a świętych, kiedy więc nadszedł czas odpowiedzi, rzekł: „Nie wierzę, że Bóg jest, bo nie wierzę – wiara to uczucie spontaniczne, nie wymuszę jej w sobie. Nie wierzę, co więcej: nie wydaje mi się prawdopodobne istnienie Boga". Lopez sam sobie wyznaczał granice racjonalności. Jego wszechświat był maszyną samorodną, poniekąd samobójczą, pozbawioną świadomości i celu. Zarazem więc owe programy, według których się kręcił, nie będąc narzędziem służącym do osiągnięcia danej rzeczy, a jedynie zabójczo precyzyjnymi, nierozrywalnymi łańcuchami przyczynowo-skutkowymi – nie były programami. Istnienie programu czemuś służy, samo słowo „narzędzie" sugeruje kogoś, kto się nim posługuje, kto to narzędzie wymyślił i stworzył. We wszechświecie Lopeza nie było nikogo takiego. Zatem gdy Praduiga mówił o straszliwej nieuchronności ludzkiego losu, o człowieczej niewoli i ograniczeniu przypisanym do człowieka jak śmierć – w istocie mówił o suchym porządku przyrody, w istocie mówił o przypadku, który kiedyś tam, przed miliardami lat, nadał kierunek tej lawinie materii i energii, rzygnął nimi w pustkę w praeksplozji pierwotnego i ostatecznego jądra wszechświata; który tylko ten jeden jedyny raz się objawił jako pierwsza przyczyna – i to wystarczyło. Dalej wszystko potoczyło się tak, jak musiało się potoczyć – determinizm albo jest absolutny, albo go nie ma. Tak więc się to plotło, eonami i eonami; wolność to utopia. W ludzkiej skali determinizm ma okrutne oblicze. Cóż bowiem oznacza ta wieczna nieuchronność losu każdego kwarka, elektronu, atomu – i tak dalej – jak nie nieuchronność losu człowieka, kamienia, góry, planety, galaktyki, które to rzeczy stanowią po prostu sploty większej liczby łańcuchów przeznaczenia, bo większą liczbę przyczyn i skutków zawierają? Skala; to
wszystko. Nie, nie wszystko. Człowiek się wyróżnia; człowiek myśli, czuje i – jest świadomy siebie. Każda myśl Lopeza – także ta – była mu przeznaczona, nim się urodził, jako jedyny możliwy skutek przeszłości. Na nic nie miał wpływu, wszystko otrzymał – chciał tego wszechświat, a wszechświat to rzecz. Otrzymał więc w darze od swych rodziców, ich przodków i przodków tych przodków – i tak aż po bielmo zwierzęcości – taki, a nie inny wzorzec DNA, przez który jest, jaki jest; przez który robił to, co robił, myślał to, co myślał, doświadczył, czego doświadczył – wskutek czego jest, jaki jest. Na żaden z owych dwóch etapów kształtowania siebie nie miał wpływu, na nic nie miał wpływu – wszak i nie dumałby nad tą teorią, gdyby nie był takim Lopezem Praduigą, jakiego sobie utoczył wszechświat. Maszyna. Maszyna. Nie jest to wizja aż tak przerażająca, gdy uznamy ten proces za naturalny – albowiem nie można czuć nienawiści do przypadku, natury, świata, tylko szaleńcy wygrażają im pięścią i kłótliwe monologi do tych pojęć – słów, niczego więcej – wygłaszają. Podobnie nie masz żalu do natury o to, że musisz umrzeć. Ale Boga – o tak, Boga możesz za to kląć. Dla Boga możesz być narzędziem, Bóg może mieć w tym cel, Bóg może świadomie cię zaprogramować – nie tylko nadając wybrany przez siebie kierunek owemu prawybuchowi, ale niewidzialną swą ręką w każdej chwili twego życia manipulując tobą i światem; Bóg to nie Heisenberg, nie ogranicza Go ludzka fizyka. To obłęd – nigdy nie poznasz Jego myśli, nigdy nie rozszyfrujesz z niedostrzegalnych dla ciebie śladów Jego poczynań owego celu, do którego zmierza. To obłęd – Bóg jest wszędzie wokół ciebie, Bóg jest we wszystkim; obłęd, obłęd, obłęd. Nie w świecie Lopeza. W świecie Lopeza w Boga zaledwie się wierzy, jest On tam mitem, silniejszym, bo powszechniejszym i mocniej zakorzenionym niż inne, jak wiara w wampiry, pechowe piątki i przynoszące szczęście czterolistne koniczynki – mitem nie potwierdzonym, czymś, co każdy może sobie opowiedzieć, jak mu się podoba, więc opowiadają sobie piękne bajki. Tymczasem w tej rzeczywistości… w tej rzeczywistości Bóg jest. Niezmienny, niezależny od marzeń i strachów. Jedno ma oblicze. Jest równie realny jak wilgoć w twych ustach; w poszukiwaniu raju trafiłeś do piekła. Gdy siedzicie tak w trójkę w tej altance, a wiatr szumi wam w uszach łagodnym echem odległych bitew staczanych z niebem i ciszą, szeptem muszli ukrytych w piasku zatopionych plaż; słońce świeci, by mógł was chłodzić cień, niesie się po dolinie zapach lasu – gdy tak siedzicie w milczeniu, pewni – wiedzący – że i w wietrze, i w niebie, i w ciszy, i w słońcu, i w cieniu, i w lesie, i w waszym milczeniu jest On obecny, że dzieje się to z Jego woli, że wszystko dzieje się w tym wszechświecie z Jego woli, a więc że i wasze myśli Jego myślami wpierw były; gdy tak siedzicie przytłoczeni tą wiedzą, co nagle na was spadła, z którą nie urodziliście się, lecz która chwilę temu zburzyła porządek waszego życia; gdy tak trwacie tą świadomością oszołomieni…
– To przecież czyste szaleństwo. Ten Bóg… – na moment w oczach Lopeza zalśniło przerażenie…zaczyna w was pęcznieć soczysta nienawiść. Wrócił Ohlen.
– Powiedz – zaatakował go Praduigą. – Powiedz mi, ty się nas boisz, prawda? Ty się boisz tego… To straszne, takie całkowite… to, to, to… – zamachał rękoma.
Crueth przyglądał mu się dziwnie: takiego Lopeza nie znał.
Ohlen zamrugał.
– Ja was kocham – powiedział i nikt nie odważył się zwątpić w jego słowa. Ta miłość buchała zeń, podobnie jak wszystkie inne uczucia – to było to, czego nie mogli pojąć, co umykało im przez cały ten czas, na co w przedziwny sposób pozostawali ślepi: Ohlen kochał ich spokojną, silną miłością już w chwili spotkania na drodze. Wszak byli jego bliźnimi.
Zostali w domu w dolinie prawie tydzień. Crueth protestował. Celiński protestował. Nawet Praduigą nie popierał stanowiska Dunlonga. Lecz nic nie dały ich sprzeciwy. Przekraczając bramy innego świata, właściwie zdali się na łaskę i niełaskę Dunlonga, oddali swe życie w jego ręce. Powiedział: „Zostajecie" – i zostali; nie istniało przecież bezpośrednie zagrożenie ich życia.
Ta wymiana zdań dokonywała się za pośrednictwem rejestratorów przerzucanych w coraz częstszych „strzałach" Katapulty. Na Ziemi Stalina Dunlong zapisywał w nich swe odpowiedzi, które potem były odtwarzane Zwiadowcom. W istocie więc również nad tą rozmową Dyrektor Piątego Departamentu sprawował całkowitą kontrolę. Jedyne, co udało się Lopezowi i Celińskiemu wytargować, to obietnica postawienia w stan gotowości yantscharskiej jednostki ubezpieczającej; była ona grupą kontruderzeniową, albowiem zwykle – z przyczyn techniczych – przybywała na miejsce o tę sekundę za późno. I zastawała trupy. Tym razem – twierdził jednak Dunlong – będzie inaczej. Znali przecież położenie domu Ohlena. W analogicznym miejscu na Ziemi Stalina rozłożono przenośną Katapultę i zakwaterowano pluton Carterczyków. Zwiększono również częstotliwość wymian rejestratorów do dziesięciu sekund. Owe dziesięć sekund stanowiło teraz najdłuższy okres, jaki będą musieli wytrzymać do przybycia odsieczy. Po prawdzie, ostatnią rzeczą, której Dyrektor sobie życzył, było przerzucanie w nowo odkryty świat tłumu nie-Stalińczyków: nie ufał każdemu, komu mógł nie ufać. Lecz yantscharom płaciło się również za ich image, za poczucie bezpieczeństwa, jakie wzbudzali; stało w kontrakcie: Jednostka carterska -i tak miało być. Dunlong sądził, iż wszystkie te zabezpieczenia, niewątpliwie imponujące, zmniejszą strach Zwiadowców. Otóż mylił się.
Stali się nerwowi, kłótliwi, prawie już nie potrafili ze sobą rozmawiać, nie skacząc sobie do gardeł. Wykształcił się w nich przedziwny odruch: bez przerwy oglądali się za siebie. Siedząc w pokoju, co chwila zerkali przez okno. Znajdując się na zewnątrz dworku, czuli się jeszcze bardziej niepewnie: On mógł na nich zerkać ze źdźbła trawy wykluwającego się z ziemi, z cumulusa płynącego po niebie. Świetnie zdawali sobie sprawę z paranoidalności
własnego zachowania i nawet śmialiby się z niego, gdyby tak dziko nie brzmiał ich chichot. Mania prześladowcza. Nie było takiego miejsca, w którym nie odnosiliby wrażenia, że są obserwowani przez wszystkowidzące oko.
Żadna z ich obaw nie była bezpodstawna, każdy lęk po stokroć słuszny.
Na dodatek Lopez i Celiński czuli się zdradzeni. Celiński był gwiazdą Piątego Departementu, Praduiga sławą bez mała międzyświatową, do ich ochrony i po kilkudziesięciu ludzi przydzielano. Tymczasem Dunlong poświęcił ich – po prostu poświęcił – dla informacji, jakie mogli zdobyć. Cruetha i jego żołnierzy to nie dziwiło. Lopez przypomniał sobie rozmowę w gabinecie Dunlonga: „To my mamy być następną porcją armatniego mięsa", powiedział major. A Dunlong: „Major Crueth jest samobójcą z zawodu". Nagle pojęli, że podobna klauzula wpisana była między wierszami i w ich kontrakty. Są rzeczy cenne i cenniejsze, a życie człowieka nie jest bynajmniej wartością niewymierną. Wręcz przeciwnie: bardzo wymierną. Dunlong po prostu zbyt często zmuszał się do dokonywania wyborów między złem a złem mniejszym. Mniejsze zło pozostaje nim zaledwie dopóty, dopóki się je za takie nie uzna, wówczas bowiem automatycznie staje się złem największym, bo akceptowanym. To choroba wszystkich bogów zrodzonych z kobiety i mężczyzny.
– Nie rozumiem, jak mogło to nam umknąć – dziwował się Celiński. Siedzieli – on, Praduiga i sierżant Ho -w jednym z widokowych pokoi dworku Ohlena i usiłowali zgubić swój lęk w pozornie logicznej rozmowie. Był ranek trzeciego dnia ich pobytu na Ziemi Chrystusa. – Zgodnie z teorią światów alternatywnych, są one odbiciem możliwości, które nie zaistniały w świecie naszym. Jeśli więc jadłeś dziś na śniadanie jajka, to możesz być pewien – niezależnie od tego, którą Ziemię uznajesz za oryginalną – że istnieje taki świat, w którym tych jajek nie jadłeś, i że to właśnie stanowi punkt rozszczepienia tych rzeczywistości. Każde, dosłownie każde zdarzenie kwantowe (a dokonana – lub nie – czynność zjedzenia rzeczonych jajek stanowi przecież jedynie wielkoskalową manifestację możliwego zajścia miliardów miliardów takich zdarzeń) jest dla jakichś dwóch uniwersów takim punktem, wykres funkcji falowej wszechświata jest płaski jak decha, każdy jego wariant o tożsamej stałej kosmologicznej równie prawdopodobny. Było więc oczywiste, że gdzieś tam, za którąś błoną bezwymiaru, kręci się wszechświat, w którym Jezus nie zginął, nie zmartwychwstał, nie został ukrzyżowany, lecz założył swe królestwo na Ziemi -ponieważ była taka możliwość. Jest to jedyny i całkowity powód istnienia tego wszechświata: ponieważ była taka możliwość! Tymczasem nie opracowano żadnych instrukcji na ową okoliczność, żadnych analiz, Drzew, nic – wydawać by się mogło, że taka właśnie deformacja, jako jedyna, zdarzyć się nie miała prawa. Doprawdy, nie wiem dlaczego.
– Może dlatego, że większość Piątki obsadzają ateiści – mruknął Praduiga.
– Toteż tym bardziej powinni to potraktować jako zwykły fakt historyczny i spisać dla niego Drzewo.
Drzewem nazywano w Biurach Zwrotnic obszerne prognozy historyczno-socjologiczne sporządzane na postawie jednego konkretnego zmienionego przeszłego zdarzenia. Na przykład brano takiego Attylę i zadawano sobie pytanie, co by było, gdyby ów Bicz Boży umarł jako dziecko? Od tego punktu w czasie rozchodziły się, niby konary potężnego drzewa, linie odkształceń rzeczywistości. A – paradoksalnie – im dalej od pnia, tym grubsze, gęstsze i mocniejsze były to gałęzie: tym bardziej wypaczona historia. Zdawałoby się, że podobne przedwczesne analizy nie mają sensu: o ileż bardziej prawdopodobne jest, że świat potknie się na przysłowiowym Johnie Smithcie, co któregoś ranka obudził się, gnębiony koszmarem, o te kilka sekund wcześniej. W porównaniu z takimi faktami liczba faktów uznawanych za historyczne jest przerażająco znikoma. Nie o to tu jednak chodziło; nie łudzono się, że odkryty zostanie świat odmieniony akurat przez jedną z bezpośrednich przyczyn jakiegoś ważnego dla historii wyboru. Drzewa to zabezpieczenie. Ziemia Demajskiego: przedwczesna śmierć bezimiennego Murzyna z buszu.
Nawet wariat nie sporządzałby dla czegoś takiego Drzewa. Lecz co stanowiło jeden z odległych efektów tej, historycznej już, śmierci? Atak Związku Radzieckiego na zaskoczonego Hitlera wiosną 1940 roku. A na tę ewentualność przygotowano kilka Drzew. Wystarczyło wybrać najlepsze z nich – najwierniej odzwierciedlające tamtejszą sytuację – i uwzględnić w nim inne efekty pierwotnego wypaczenia, choć – zgodnie z teorią chaosu – wcale nie takie małe. Zwiadowcy mieli na Demajskim łatwą robotę.
– Być może uznali religię i wszystko, co się z nią wiąże, za kłamstwo, mit, legendę… Legendom nie robi się Drzew.
– Dla mniej udokumentowanych zdarzeń się je robiło. Ja też nie wiedziałem, czy jest ono faktem, czy zmyśleniem, lecz mogło być faktem, należało więc tak je potraktować.
– Owszem. Pamiętaj jednak o specyfice religii: z zasady musi sprawiać wrażenie poniekąd kłamstwa, nie może być oparta na zbyt silnych fundamentach historycznych, na realiach. Popatrz, co tu się stało. – Praduiga, nie przerywając, zerknął szybko na korytarz. – Tu nie istnieje religia. Pytałem o to Ohlena i jego żonę. Oni wiedzą, co to słowo znaczy, lecz kojarzą je ze starożytnymi kultami. Natomiast dzisiaj nie znajdziesz religii nigdzie na tym świecie. W takim sensie, w jakim my ją pojmujemy, oni sobie nawet wyobrazić jej nie potrafią. Inny sposób myślenia. Ohlen dobrze to wyraził: oni nie wierzą w Boga. Nie ma takiej potrzeby. Bóg jest.
Odezwał się Ho:
– Calver właśnie dogrzebał się do czegoś w rodzaju encyklopedii. Mniej więcej w tym stylu: „Cóż to jest polityka? W czasach przed Objawieniem…" i tak dalej.
– Niech znajdzie coś na temat gospodarki.
– Stara się, stara.
– AAA nie zrobi na tym świecie fortuny.
Alien Arts Agency, stanowiąca agendę UEO, zajmowała się wprowadzaniem na rynek Zjednoczonych Ziem dzieł sztuki z nowo odkrytych światów; był to wspaniały interes. Po pierwsze: świat takowy dysponował tysiącami (dziesiątkami tysięcy – jeśli tylko wypaczenie nastąpiło dostatecznie wcześnie) nieznanych arcydzieł, w których można przebierać według gustu. Po drugie: nie trzeba (nie wolno!) było płacić honorariów niczego nieświadomym twórcom – bądź ich spadkobiercom – póki świat ich nie znajdzie się w UEO, co czasami wlokło się dziesięcioleciami, przez które Agencja obracała owymi pieniędzmi, jak chciała. (A przecież regułę stanowiło nieuświadamianie podbitym, iż zostali podbici; a wejść do UEO nie udało się żadnej Ziem, które utraciły niepodległość. Nikt więc nie może być pewny, czy za słowa, które właśnie pisze, nie zostanie uznany geniuszem – w jakiejś nieznanej rzeczywistości, dla której jest tak szaleńczo odmienny, że aż genialny). Po trzecie: Alien Arts Agency była monopolistą. Monopol ten stanowił fundament finansowej niezależności politycznych i militarnych struktur UEO: Ziemie członkowskie nie płaciły Organizacji żadnych składek, były jedynie zobowiązane do wpuszczania agentów AAA na podbite przez siebie Ziemie. Blisko stumiliardowy rynek konsumentów obcokulturowych produkcji bez trudu zapewniał zrównoważenie budżetu UEO. Najbardziej uniwersalne – najbardziej dochodowe – dziedziny sztuki stanowiły malarstwo, rzeźba i muzyka, potem dopiero literatura, na końcu zaś film czy teatr. Ostatnio Agencja przeżywała kłopoty, bynajmniej jednak nie finansowe. Otóż jeden z jej agentów został zdemaskowany przez Vonequajczyków podczas rejestracji występu pewnego wybitnego aktora, wskutek czego Vonequajczycy zorientowali się, iż ktoś grzebie w ich rzeczywistości. Musslijczycy złożyli w UEO ostry protest. Owym agentem był jeden z protegowanych Misińskiego, nieco bezmyślnie polecony wiceprezesowi AAA przez Cruetha; ostatecznie była to wszak robota niezbyt skomplikowana: wejść do księgarni, kupić jeden egzemplarz danej książki, podkraść kopię danego filmu, miniaturowym skanerem sczytać fakturę danej rzeźby…
– Całkowicie się z panem zgadzam – wymamrotał Ho. – Nosem już mi to wychodzi.
Sierżant Calver wertował księgozbiór Ohlena; Ho był z nim połączony, jemu też migały przed oczyma stronice wypełnione ważnymi i nieważnymi informacjami. Przesiewali je, selekcjonowali.
Żona Ohlena była drobną, energiczną, ciemnowłosą kobietą, matką dwójki dzieci przebywających teraz gdzieś poza doliną. Major Crueth prowadził z nią nie kończące się rozmowy – wybrał do tego mały, ciemny pokoik na parterze, zapewne z racji jego podobieństwa do pokojów przesłuchań. On również przesiewał informacje. Z trudem wydobył z żony gospodarza jej drugie „imię": Esslen. Esslen również kochała swych bliźnich z innego świata.
Wbrew początkowym nadziejom biblioteka nie przyniosła odpowiedzi na wszystkie pytania. W istocie tylko dodatkowo zaciemniła obraz. Bardzo szybko zrezygnowali z dokładnego studiowania kolejnych opasłych tomów. Sierżanci pracowali obecnie nad wyłowieniem z owych długich, mętnych i niezrozumiałych wywodów jakichś w miarę konkretnych szczegółów. Opornie im to szło. Nawet tutejsza „encyklopedia" nie zawierała – chociażby ogólnych – definicji słów i pojęć, a pokrętne, subiektywne opisy wrażeń związanych z tymi pojęciami. Wszystkie książki wypełnione były czymś podobnym. Calver wyraził to w sposób następujący: „Ci ludzie i wzór chemiczny wierszem by zapisali" – wiersze z założenia są niejednoznaczne. Lecz przecież posiadają autorów, nawet one (a może one przede wszystkim) związane są nierozerwalnie z osobą – osobowością – twórcy. Na tej Ziemi wszystkie dzieła były anonimowe, żaden utwór nie podpisany. Ohlen nie rozumiał w ogóle znaczenia czegoś takiego jak podpis. Crueth próbował mu to wytłumaczyć, zdawało się stanowić to jedną z podstawowych rzeczy, jakie wyjaśnić należy: znak indywidualności. Znamię. Piętno! Pokorny, zmartwiony i współczujący Ohlen stwierdził wreszcie: „Tak, tak, chyba rozumiem. Podpis, tak, podpis. Cała książka, tekst -to jest podpis. Tak? Dobrze?" Crueth w myślach obrzucał ten glob wodorówkami. Co za mętlik! Boże drogi, wzdychał w duchu, jestem w stanie zrozumieć inny sposób myślenia, nawet szaleństwo, ale jak mam się wczuć w myśli kogoś, kto wyrósł – kogo społeczeństwo wyrosło – w takiej absolutnej, straszliwej miłości do wszystkiego i wszystkich oraz – co gorsza – w równie absolutnej dobroci, która jako norma tak nieprzekraczalna, że aż niezauważalna, dobrocią już być przestała; jak mam się z nim porozumieć? Boże drogi, wzdychał – i wtem chwytał go strach: bał się tego westchnięcia. W tym wszechświecie było ono czymś więcej niż pustym, uniwersalnym wykrzyknikiem. W tym wszechświecie nawet kod wojskowy stanowił potencjalnie niebezpieczną, świętą inwokację. Przesłuchujący zasmuconego Ohlena Crueth musiał pilnować także swych myśli. Straszny świat.
Zadziwiająco szybko – wręcz podejrzanie – Praduiga i jego towarzysze zdołali zaakceptować rzeczywistość Bożego Królestwa, pogodzić się z nią; prawie nie walczyli, prawie się jej nie sprzeciwiali – dlaczego? dlaczego? A niemałe spustoszenia poczyniła owa świadomość w ich umysłach, świadomość istnienia Boga. To już nie przypuszczenie, nie bajka, nie śmiała spekulacja, nie gorliwa a kulawa wiara – to fakt. Fakt ten obraca w farsę wszelkie późniejsze ich działania, te poszukiwania w przeszłości konkretnych deformacji, te próby analizy osobowości tubylców, to tropienie Boga („No powiedz, Ohlen: gdzie znajduje się Jezus? Skąd włada Ziemią?" „Włada? Co macie na myśli? Przepraszani, przykro mi, naprawdę. Jak to: gdzie? Ja nie rozumiem".) i analizowanie Jego osobowości. Koszmar: pewność, iż w każdym podmuchu wiatru, każdym skrzypnięciu schodów, każdym potknięciu się -objawiana jest boża wola. Prosta droga do obłędu – już pierwszego dnia zrozumiał to Praduiga. Zrozumiał również, iż jedyną alternatywą jest zamknięcie oczu na rzeczywistość – a więc również szaleństwo. W istocie ten świat niewiele – prawie wcale – różnił się od świata Lopeza. Prawdziwa różnica istniała w ich głowach, w sposobie postrzegania go, bo przecież nie ukazywał im się Bóg w spektakularnych demonstracjach swej obecności i mocy. Świat zyskał zupełnie inne oblicze przez samą świadomość człowieka, iż ktoś nad nim stoi.
Szczególnie bliski szaleństwa był Ho – szintoista nawrócony niedawno na katolicyzm, z żarliwością właściwą wszystkim neofitom wyznający swą nową wiarę – także w świecie, gdzie nie ma ani jednego kościoła, ani jednego kapłana i ani jednego wiernego – oprócz niego samego; gdzie i znak krzyża nic nie znaczy.
– Ja nie mogę, panie majorze – mówił już trzeciego dnia. – Przecież rozmawiając z nimi – (miał na myśli Ohlenów) – rozmawiamy z Nim. On ich nam przeznaczył, to Jego usta, oczy, uszy. Obserwuje nas i w tej chwili.
Jest. Jest.
– Co cię napadło, Ho? Mordowałeś na rozkaz, gorsze rzeczy robiłeś.
– Cokolwiek uczynisz najmniejszemu z Mych bliźnich, Mnie uczynisz – zacytował w odpowiedzi, nieprecyzyjnie zresztą, Ho.
Zaniepokojony Crueth wydał Calverowi polecenie dyskretnego kontrolowania drugiego sierżanta. Wydając owo polecenie, sam się bał: Bóg słuchał.
Drugi, słabszy, lecz bardziej rzeczywisty strach Lopeza stanowił lęk przed obcością Ohlenów. Rozumowali w sposób pokrętni ejszy od Tilerczyków, których, co do jednego, miano za wariatów do kwadratu. Pokrętność myślenia tubylców wynikała z jego morderczej prostoty: to Stalińczycy, przyzwyczajeni do potrójnych kłamstw, czwartych den, niedomówień, pułapek słowno-logicznych, psychologicznych labiryntów, wewnętrznego zakłamania, kompleksów i uprzedzeń, prawd wyrażanych przez pół- i ćwierćprawdy, wyrachowania i irracjonalności, tych dwóch biegunów ludzkiej psychiki, innego człowieka nie potrafiący sobie wyobrazić – to oni nie mogli, nie chcieli wczuć się w myśli tuziemców. Oczywiście duży kłopot sprawiały czysto techniczne różnice kulturowe, lecz tego oczekiwali. Nie oczekiwali natomiast miłości i dobroci. Nie rozumieli ich.
Nie znano tu pieniędzy, nie znano wojen, morderstw, kradzieży, nienawiści, kłamstwa – od dwóch tysiącleci. Pamiętano te pojęcia, Ohlenowie potrafili je zdefiniować – lecz w podobnie mętny i niewiele mający wspólnego z prawdą sposób, w jaki Lopez zdefiniowałby wszechogarniającą miłość.
Nie znano tu wyrafinowanej techniki, najwyraźniej nie przekroczono w nauce poziomu dwudziestowiecznego Stalina – Bóg nie chciał, by go przekroczono. Elektryczność wykorzystywana była w niewielkim zakresie, Ohlen pozyskiwał ją z turbiny wodnej założonej na pobliskim strumieniu, lecz dziewięćdziesiąt pięć procent pracy wykonywał ręcznie: żadnych bardziej skomplikowanych maszyn. Rolnictwo na skalę rodzinną. Oczywisty dobrobyt obserwowany przez Stalińczyków zdawał się pozostawać z tym w jaskrawej sprzeczności. Pytali, lecz wszelkie rozmowy zahaczające o gospodarkę, handel – kończyły się obustronną idiomatyzacją wypowiedzi. Bardzo to było frustrujące.
Po pięciu dniach jałowych przesłuchań, lektury niezrozumiałych książek i prowadzenia bezsensownych pseudonaukowych rozmów wrócili do punktu wyjścia, bogatsi o nerwicę i zaczątki obłędu.
– To jest Ziemia nie do podbicia – powiedział Celiński szóstego wieczoru, spędzanego w sali kominkowej dworu Ohlena na leniwej dyskusji przy piwie.
– Dlaczegóż to?
– Pomijam już Jego obecność. Ale, rozumiesz, nie można podbić kogoś, kto w ogóle nie wie, co to podbój.
– A to niby czemu? – zdziwił się Crueth. – Głupoty gadasz.
– Czyżby? No to powiedz, jak sobie wyobrażasz tę operację, a?
Major wzruszył ramionami i splunął w ogień.
Rozmawiali, nie używając gadałek, nie sprawdzili również, czy nie założono w sali podsłuchu – nikt tego właściwie nie powiedział, lecz wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, iż idiotyzmem byłaby jakakolwiek próba ukrycia przed Bogiem swych myśli (co dopiero słów); nie wyposażono ich w detektor Ducha Świętego.
– A mnie najbardziej denerwuje ta ich miłość -zachrypiał Ho, przeciąwszy temat, zarazem nerwowo oglądając się za siebie, co stanowiło już odruch bezwarunkowy.
– E, dlaczego? Myślałem, że to dla ciebie raj.
– Nie dla każdego raj jest odpowiednim miejscem -odparł cicho Ho.
Lopez, całkowicie trzeźwy (podobnie jak innym, krążyły mu we krwi substancje zdolne zneutralizować dowolny obcy związek) podszedł do otwartego okna i wrzasnął w dolinę:
– Niech Cię szlag! Zamarli. Lopez zachichotał i wrócił na swoje miejsce. Nie była to pierwsza próba popełnienia przez nich samobójstwa.
– Oni wszyscy są podstawieni – powtórzył, po raz chyba dziesiąty, Celiński.
– Doskonale o tym wiemy – mruknął major.
– Więc mogą kłamać.
Crueth z politowaniem pokiwał głową.
– Jak to powiedział Lopez: sam fakt ich podstawienia uwiarygadnia każde ich słowo. Tylko Bóg…
– Albo bardziej subtelnie – kontynuował Janusz. – On eliminował wszystkich Zwiadowców, aż trafili mu się tacy, którzy odpowiadają jego zamierzeniom. Pokazuje nam, co chce pokazać, byśmy myśleli, co myślimy i…
– Crueth – przerwał Zwrotnicowemu Praduiga – powspinasz się?
– Nie.
Lopez skinął na Celińskiego. Wyszli z domu. Chłodne powietrze jesiennego wieczoru zatrzęsło nimi.
Na południu doliny, pół kilometra od dworku, wznosiło się strome wzgórze o pozbawionym roślinności, nagim szczycie. Wspinaczka na nie była męcząca, lecz jakże wspaniałe widoki się zeń roztaczały.
Celiński się zasapał – Lopezowi oddech nawet nie przyspieszył: podobnie jak i żołnierze z Korpusu, posiadał on wszczepkę z programem koordynacyjnym „Gladiator", który gwarantował wykorzystanie możliwości organizmu w dziewięćdziesięciu procentach, a także władzę nad wegetatywnym systemem nerwowym – dlatego też Praduiga poruszał się niczym baletmistrz.
Po dotarciu na szczyt usiedli na jednym z rozrzuconych na nim gładkich, szarobłękitnych kamieni. Nad doliną zachodziło słońce.
– Wypytywałem Esslen a propos teleportacji tego szczeniaka – odezwał się Celiński.
– No i?
– Oczywiście nie pojęła słowa. Musiałem jej rzecz dokładnie opisać; nie zdziwiła się. Pytałem, jak to zrobił. Praduiga uśmiechnął się pod nosem.
– Nie zrozumiała pytania – mruknął.
– Jasne. Zacząłem więc dociekać, czy ona albo jej mąż, czy któreś z nich potrafiłoby czegoś podobnego dokonać. Odparła, iż bez problemu. Poprosiłem, żeby zademonstrowała. Po co? Bo chcę to zobaczyć; pilnuję się teraz, żeby nie mówić, że komuś nie wierzę. Na to ona: „To nie powód". A co mogłoby być powodem? Na tym etapie się zacukała.
– Teleportacja, telepatia i co jeszcze?
– Zgroza – przytaknął Celiński. Milczenie.
– Czasami wydaje mi się, że to jeden wielki kawał. Rozumiesz, Janusz? Że w konia nas robią z tym Bogiem, a za naszymi plecami rechoczą dziko.
– To proste: samoobrona. Umysł broni się przed szaleństwem.
Milczenie.
– A czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę – natarł z desperacją Lopez – że Bóg, z definicji wszystkowiedzący i wszechmocny, każdą twą myśl, ruch, instynkt, słowo zaplanował na długo wcześniej, niż zaistniały, że są to Jego myśli, słowa? Że mówię to teraz, ponieważ tak to sobie wymyślił – i to – i to – i to? Że jesteśmy mniej niż pionkami? Edypami, co swoje uczynki – swoje przez ułudę wolnej woli – oceniają podług stopnia własnej niewiedzy. To Bóg jest ostatecznym punktem odniesienia, tylko On -a żaden z nas – wie, co za grzechy popełniliśmy, co uczyniliśmy dobrego. Jeśli dla takiego absolutu istnieje jeszcze dobro i zło. Skąd wiesz, czy przez to, że teraz mrugnąłeś, nie zabiłeś milionów ludzi? Co, Zwrotnicowy? Przelicz to sobie w tej twojej maszynce. Nie masz gwarancji. Jesteś niczym. Niczym, niczym, niczym… – szeptał Praduiga.
Milczenie.
– Chciałbym już wrócić, Lopez.
– Wrócić?
– Na Stalina.
– A co by to zmieniło?
– Żartujesz? Wszystko!
– To znaczy?
– On.
– Nie byłoby Go, co?
– Właśnie.
– Idiota jesteś. Myślałem, że pojąłeś: nie ma wszechświata bez Boga. W niektórych jest nieznany, w niektórych się w Niego wierzy, w niektórych istnieje jawnie -wszędzie jest.
– Nie strasz mnie.
– Umysł broni się przed szaleństwem, co? – zauważył sarkastycznie Praduiga. – Bo sama idea jest ci doskonale znana. Światy alternatywne, specjalistą jesteś w tej dziedzinie.
– Lopez…
– Nie przerywaj! Nie ma takiej deformacji, która mogłaby wyrugować z rzeczywistości istotę naprawdę wszechmocną. A skoro choć w jednym z wszechświatów istnieje ona z całą pewnością, to w jakim ukryciu by się nie znajdowała we wszechświatach pozostałych – również tam jest. Uzyskaliśmy tutaj ostateczny dowód na istnienie Boga, dowód na Jego istnienie wszędzie, zawsze, w każdym z odbić Stalina. Ponieważ nie ma innej możliwości.
Milczenie.
– To straszne, Lopez.
– Nie ma ratunku?
– Są tylko dwa wyjścia. Przystosować się, jak ci tutaj być doskonałym „chrześcijaninem", a przez wszechmocnego Boga, który nie chowa się za parawanem religii, ale jest – i działa – być doskonałym człowiekiem, supermanem miłości; choć po prawdzie nie wierzę w takie cuda: oni się tu urodzili i innego świata po prostu nie znają.
– A drugie wyjście?
– Obłęd.
– Czyli wyjścia nie ma.
– I tak zawsze ci się tylko wydawało, iż dokonujesz wyboru. Teraz masz świadomość własnej małości.
– Och, ten twój determinizm…! Milczenie.
– Toż to czysty horror. Nawet w tej chwili może nas tu trafić piorun, jeśli taka będzie Jego wola. – Celiński pokręcił głową.
– A może.
– A w innych światach…
– W innych światach też może, tylko tam zostanie to uznane za przypadek.
– Ale nie przeze mnie. Ja będę już wiedział… Będę pewien: nie istnieje przypadek!
– Hej, uspokój się, Janusz! Nic na to nie poradzisz. Popatrz: lezie mrówka. Patyk z tej, patyk z tamtej: igram z nią. Co ona może na to poradzić? Nic! W końcu się znudzę. Natomiast ma ten owad nad nami jedną przewagę: nie wie, po co ten but wznosi się do góry, nie wie, że mogę go – o! – rozgnieść. Gdyby to wiedział, gdyby mógł to wiedzieć…
– Ja nie chcę oszaleć! Ty bydlaku!
Lopez nigdy już nie dociekł, do kogo adresowana była owa inwektywa.
A nazajutrz wróciły dzieci gospodarzy; razem z nimi przybył cały tabun znajomych Ohlenów. Nazajutrz Ho zamordował Esslen.
Lopez Praduiga obudził się już przerażony. Zasnął w strachu, lęk był ostatnim uczuciem zapamiętanym z wczorajszego wieczoru, a ponieważ nigdy nie pamiętał słów – nie było przerwy między jednym przerażeniem a drugim. Bał się świata. Świat jest nieobliczalny. Bał się Boga – to On rządził tym światem – Bóg zaś z definicji jest dla człowieka nieobliczalny.
Jak zwykle od kilku dni, musiał się przemóc, by unieść powieki: czego nie widzisz, tego nie ma. Przypomniały mu się ciche noce z dzieciństwa, przedyszane w czerwonej ciemności zamkniętych oczu, przed którymi kłębiły się upiory i demony, niezdolne do zranienia go, póki sam ich nie urealni swym spojrzeniem. Majaczyła mu w umyśle indiańsko kamienna twarz Boga. Jego oczy patrzące nań zewsząd. Uniósł powieki. Nikogo.
Lopez wybrał sobie na kwaterę pokój narożny, mały, słoneczny, ubogo wyposażony. W pracy był ascetą, w życiu prywatnym sybarytą. Traktował niewygody związane ze swą profesją jako swego rodzaju pokutę, dawało mu to specyficzne poczucie wewnętrznej równowagi.
Wstał, podumał, wyjrzał przez okno (świat nadal istniał) i, ubierając się powoli, zaczął w myśli pierwiastkować kolejne liczby całkowite, które to zajęcie miało odegnać odeń lęk. Pierwiastkował dalej, usiadłszy na twardym drewnianym krześle. Zapatrzył się ślepo w przeciwległą ścianę. Wschodziło słońce: cień nieruchomego Lopeza przepełzał z drzwi na podłogę.
Prócz strachu, egzorcyzmował matematyką szaleństwo: buzował mu gdzieś w gardle krzyk, cisnęły się na usta jękliwe słowa. Mało mu brakowało do prowadzenia rozmów z łóżkiem: On słucha.
– Kurwa mać! Lopez! – zawył mu w głowie major.
– Osiem koma zero sześć… Tak, o co chodzi?
– U siebie jesteś?
– Tak.
– Do kuchni! Już! Tam na górze nie mogę cię ochronić! Wybiegając na korytarz, Praduiga krzyknął przez gadałkę:
– Co się, do cholery, stało?! – Spodziewał się wszystkiego.
– Zobaczysz.
Lopez biegł szerokim korytarzem, wyłożonym grubym dywanem. Przecinał on dom Ohlena wzdłuż linii wschód- zachód; piętro wyżej korytarz taki zorientowany był południkowo. Na parterze nie było żadnego. Dworek sam w sobie stanowił architektoniczną zagadkę.
Koniec korytarza. Dalej – schody o poręczy pięknie rzeźbionej w kwiaty, hol jasno oświetlony, sala boczna, uchylone drzwi, kuchnia, Crueth, Celiński, stop i precz od wejścia, oto – trup.
Esslen leżała nieruchomo pod ścianą. Miała kilkumilimetrową dziurę w głowie.
– Nie żyje – zauważył niezbyt inteligentnie Praduiga.
– Ano.
– Jak to się…
– Nie teraz – przerwał mu Crueth. – Spieprzamy stąd. Poinformowałem już Dunlonga, Janusz potwierdził bezpośrednie zagrożenie, teraz ty… Dunlong musi nas zabrać stąd w ciągu kwadransa, inaczej złamie połowę paragrafów waszych kontraktów.
– Moment, moment. – Praduiga mimowolnie oddalił się od ciała Esslen, przesuwając się w kierunku zamkniętych drzwi prowadzących na tyły domu. – Niczego nie potwierdzę, jeśli się nie dowiem, co tu się stało.
– Ty idioto! – wrzasnął Celiński. – Jeszcze ci mało?! Jedyna okazja, żeby się stąd wyrwać!
Lopez nerwowo oblizał wargi, jednocześnie zerkając przez okno, za którym zwidziała mu się czyjaś postać. Przez lewe ramię, przez prawe ramię: nikt cię nie obserwuje. Boże, zapomnij o mnie.
– Sierżant Ho ją zabił – rzekł major.
– Co?!
– Calver pilnuje go na zewnątrz.
Praduiga szybko doszedł do siebie.
– Ale dlaczego?
Zadał o jedno pytanie za dużo, zawiodło go jego wspaniałe wyczucie ksenopsychologa. Celiński, całą tą sytuacją wyraźnie zdenerwowany, przeszeptujący sobie pod nosem klątwy, prośby i żale, strzelający naokoło krótkimi spojrzeniami, oczekujący potwierdzenia przez Lopeza stanu najwyższego zagrożenia niczym wyroku na Sądzie Ostatecznym – wreszcie wybuchł. Z wściekłym, szarpiącym mu wnętrzności szlochem, słyszalnym jako ciche, świszczące rzężenie, rzucił się na Praduigę.
Crueth machnął ręką i Zwrotnicowy zwalił się bez czucia na drewnianą podłogę.
– Pięknie – skomentował Lopez.
– Radziłbym ci wysłać to potwierdzenie.
– Myślisz, że się zemszczą? Wątpię. Nie ma więc bezpośredniego zagrożenia.
– Jak dla kogo.
– Grozisz mi?
– Tak.
Lopez wysłał potwierdzenie, zastanawiając się tępo, dla jakichż to powodów nagle był przeciwny powrotowi, chociaż od kilku dni o niczym innym nie marzył.
Gdy tylnymi drzwiami wyszli z domu na ciągnącą się odeń aż do końca doliny łąkę, gdzie mieli na nich czekać Calver i pilnowany przezeń Ho, okazało się, że Calver zdezerterował.
– Odszedł – szepnął im Ho.
– Nie wierz mu – wymamrotał wściekle Celiński, rozmasowywując potężny siniak na karku. – Równie dobrze mógł go sam utłuc, ukryć, a teraz kręci.
Crueth uciszył go uniesieniem ręki. Przez długą chwilę prowadził z niewidocznym interlokutorem bezgłośną rozmowę na zamkniętym kanale gadałki. Wreszcie skinął głową.
– Rzeczywiście, zdezerterował. Calver… W życiu bym nie pomyślał.
– To ten świat – mruknął Lopez. – To ten przeklęty świat.
Zwrotnicowy usiadł na ziemi, pięć metrów od nich, tyłem do lasu; miał na oku Ho i dom Ohlena.
– No i co zrobimy z tym fantem? Jeszcze jeden Zwiadowca rozpłynął się we mgle, a? Major spojrzał nań ponuro.
– Ten problem został już rozwiązany. Proponuję zająć się teraz czym innym. Przerzut nastąpi za dziesięć minut, z drugiej strony dworku; sami zresztą słyszycie przekaz. Ho, będziesz szedł przede mną.
Szerokim łukiem obeszli dom. Sierżant, idący kilka metrów w przodzie, kroczył niczym skazaniec w drodze na szafot, ciężko i niezgrabnie: zdawał się być czymś odurzony. Obserwowali jego plecy.
Obszarem wyznaczonym do „strzału" była altanka. Choć kula wymiany nie obejmie jej w całości – kawałki dachu zostaną obcięte i porzucone w tym świecie – zdecydowano się na nią, stanowiła bowiem doskonały punkt orientacyjny.
W zasięgu wzroku nie było nikogo. Ohlen najprawdopodobniej pracował – w sadzie, w ogrodzie, na polu czy w przetwórni; ci ludzie mieli obsesję pracy, z przedziwnym – radosnym niemal – spokojem do niej podchodzili. Powołanie. Co dziwniejsze, jej owoce nie wydawały im się już tak ważne; Ohlen twierdził, iż wiele z tego, co wyhodował, wykonał – przeznaczone było na dary. Jakie dary? Wymiana? Handel? Nie, nie – dary. Pracowali dzień w dzień, cóż bowiem świętować mieli w niedziele? Zresztą i tak nie wiedzieliby jak, nie znali wszak żadnych rytuałów.
– Ho… Ho! Dlaczego to zrobiłeś?
Sierżant spojrzał na Praduigę niczym na ducha.
– Dlaczego ją zabiłeś? – pytał Lopez.
– Możesz za to wylądować w Piekle – włączył się Crueth; Praduiga wzrokiem poprosił go o milczenie. Major wzruszył ramionami i odwrócił się od nich. Obserwował dwór. Nie chciał słyszeć odpowiedzi sierżanta, wolałby, żeby morderca – a Ho był mordercą, czyli zabójcą i przestępcą, ponieważ zabił bez rozkazu – zachował wyniosłe milczenie, sklął pytającego czy, ostatecznie, w łeb sobie strzelił. Żołnierz – a nie skruszony zbrodniarz. Jeszcze jeden powód miał Crueth, by bać się tej rozmowy: wszystkosłyszące ucho Boga. Nie kusić, nie kusić.
Sam się postaram, żebyś tam trafił, wyszeptał major w myślach.
Piekłem nazywano Ziemię ze wszechświata, w którym obszary zagęszczenia pyłu kosmicznego inaczej się rozłożyły w Mlecznej Drodze; w efekcie Układ Słoneczny przechodził przez nie w innych niż „normalne" okresach i kiedy indziej występowały na tamtej Ziemi zlodowacenia. Obecnie panowała na jej równiku średnia temperatura 3°C (co samo w sobie mówiło wiele o stopniu zagęszczenia tego pyłu). Piekło było piekielnie zimne. Odkryli je Stalińczycy jako pierwszą obcą rzeczywistość. Nie stanowiła ona czyjegoś wyłącznego dominium: każda Ziemia budowała tam, na terenach przyznanych jej przez UEO, gigantyczne kompleksy więzienne. Nie było z nich ucieczki. Przede wszystkim nikt nie chciał uciekać z ciepłych, przytulnych cel na morderczy mróz. Poza tym nie było po co uciekać: na owej Ziemi nie wzniesiono niczego, prócz więzień, a Katapulty sterowane były jednostronnie i każdy przerzut konsultowano wpierw z macierzystym światem: zero szans. Ostatnio rozważano co prawda projekt przystosowania do życia piekielnej Wenus, z racji panującej tam teraz zupełnie przyzwoitej temperatury, lecz rzecz utknęła na etapie sporów proceduralnych: kto mianowicie miałby prawo decydować o klimacie owej planety? Piekło pozostawało światem więziennym.
– W kuchni ją spotkałem – relacjonował tymczasem Ho wyblakłym głosem. – Ja… naprawdę nie wiem, jak do tego doszło. To znaczy… nie rozumiem. Byłem wściekły z jakiegoś powodu, coś mi nie wyszło… Nie wiem, nie pamiętam. Chyba na nią krzyknąłem. Wrzasnąłem! Zaczęła mnie przepraszać… Czemu ona mnie przepraszała, co? Dlaczego?! Ja nie… ja… Czemu mnie przepraszała?! Uderzyłem ją, lekko, naprawdę. Upadła. Niedobrze mi się zrobiło, wszak to grzech, grzech, grzech… Ale znowu… przeprasza i przeprasza, tak jej przykro, współczuje mi… Ta miłość w jej oczach… Ja nie mogłem, ja… ja… To wszystko jest takie…
– I zabiłeś ją?
– Tak.
– Uwaga! Idzie Ohlen! – syknął Crueth.
Celiński tylko jęknął.
Ohlen nie sprawiał wrażenia człowieka, któremu właśnie zamordowano żonę. Jak zwykle pogodny, jak zwykle spokojny, jak zwykle kochający swych obcych braci.
Podszedł do altanki i zatrzymał się przed majorem, który zastąpił mu drogę do wnętrza. Patrzył prosto na Ho. Blady sierżant uciekał wzrokiem na boki, przytłoczony otwartością spojrzenia Ohlena.
– O co chodzi? – spytał Crueth.
– Chciałbym wam pomóc.
– Pomóc? W czym?
– Musicie przeżywać teraz ciężkie chwile, szczególnie Ho. Bardzo mi przykro, to musi być straszne. Szczerze ci współczuję, Ho – rzekł Ohlen.
Wytrzeszczyli nań oczy.
Po dwunastu latach małżeństwa drugiego stopnia Lopez, ten fanatyczny determinista, łudził się, że wie, czym ono jest. Na pewno nie łatwym do przewidzenia łańcuchem dni dobrych i złych, spojonych miłością i namiętnością; miłość bardzo szybko wycofuje się na z góry upatrzone pozycje, namiętność okazuje się pustym rytuałem -w końcu pozostaje dwoje samotnych ludzi, unikających swych spojrzeń i przypadkowych dotknięć niczym spojrzeń i dotknięć trędowatego; walczących ze sobą myślą i modlitwą. Małżeństwo przez swą pozorną definitywność, a na pewno przez realny ciężar obowiązku, przekształca się w coś więcej – przyzwyczajenie, przynależność. Oto okazuje się, że potężną część swego życia zużyłeś wraz z drugim człowiekiem, dzień w dzień, oddech w oddech; budzisz się pewnego dnia i stwierdzasz, że twoja żona istotnie w jakimś sensie stała się z tobą jednością: znasz wszystkie jej zalety i wady, słabe i mocne strony, ciemne tajemnice, wstydliwe wspomnienia wyszeptane kiedyś w duchocie letniej nocy, jej drogi do radości i rozpaczy; wiesz jakie będzie kolejne jej słowo, reakcja na daną sytuację, i nie możesz już przełamać tego schematu, nie chce ci się, zbyt wielka jest siła inercji. Znajdujesz w nim nawet pewien posmak szczęścia, skończoności. Bezpieczeństwa. Oto nie ma już takiego skrawka jej ciała ani myśli, którego byś doskonale nie znał – i podobnie jest z nią. Stanowi to wasz swoisty tytuł wzajemnej własności: ty należysz do niej, ona do ciebie. Oto stwierdzasz, że siłą tego samego przyzwyczajenia mógłbyś dla niej tak wiele poświęcić – może nie życie, może nie życie, lecz prawie wszystko, co posiadasz – i że prawdopodobnie ona sądzi podobnie. Znacie się tak dobrze, iż kiedy się ranicie, kiedy mścicie się na sobie za świat – potraficie się doprowadzić do granicy depresji jednym słowem – ale znacie
również te granice. Małżeństwo to przymierze, układ, chwiejny i niepewny, jednakże związany z pewnymi korzyściami; człowiek nie jest samotnikiem, nie przetrwa jako człowiek nie mając do kogo mówić, uśmiechać się, kogo kochać i nienawidzić, uszczęśliwiać i unieszczęśliwiać. Zawiera więc swój układ, mając na względzie potrzeby duszy i ciała: ty będziesz moim partnerem. I w przeważającej części przypadków żal z powodu odejścia tego partnera nie wynika z czystej miłości do niego, ale z prostego, egoistycznego uczucia straty: miałem coś, lecz to utraciłem; Boże, jaki okrutny jest świat. Tak, tak; także miłość jest uczuciem egoistycznym. Lopezowa definicja miłości nie obejmowała jej tutejszej odmiany. Miłość Ohlena była miłością eremity do pszczoły, która nawiedza go w jego pustelni: absolutna, i przez to tak przerażająca. Nieludzka. On kochał i mordercę swej żony.
– Ty wiesz… – major potrząsnął głową. Ohlen spojrzał nań pytająco.
– Co?
– Ho zabił Esslen – powiedział Celiński, od pewnego czasu zachowujący się, jakby właśnie usłyszał wyrok skazujący go na śmierć.
– Tak.
– Sześć minut piętnaście sekund – mruknął przez gadałkę Crueth.
– Opuszczacie nas – stwierdził Ohlen. Dawno już przestali się dziwić jasnowidztwu tuziemców.
– Owszem. Lepiej będzie, jak się odsuniesz. Mogłoby cię przeciąć na pół.
Ohlen tylko się uśmiechnął.
– Coś na nas pruje od wschodu. Janusz, Lopez! Pilnujcie Ho.
– Naprawdę, dobrze ci radzę – kontynuował Crueth. – A przy okazji: spodziewasz się jakichś gości?
– To nasze dzieci, i jeszcze parę osób. Nie bójcie się – rzekł Ohlen, a Praduiga po raz setny zadrżał na myśl, iż ten człowiek może być telepatą – iż jakikolwiek człowiek może być telepatą, potrafiącym odczytać najbardziej tajemne pragnienia i lęki kłębiące się w twojej głowie. To by było po prostu niesprawiedliwe.
– Pozwól nam uciec, pozwól nam uciec, pozwól nam uciec… – szeptał ścianie altanki Celiński. Można by to nazwać modlitwą, gdyby nie fakt, że na tym świecie coś takiego jak modły nie istniało – nie było powodów do ich wznoszenia. Celiński jednakże nie pochodził z tego świata.
Pojazd, który major dostrzegł chwilę wcześniej, ujrzeli teraz wszyscy: wystrzelił zza wschodniej grani gładką świecą, zakręcił, obniżył lot i po łagodnym łuku spłynął przed dworek. Przypominał pozbawiony śmigieł, lekko spłaszczony Sikorsky, i można by go wziąć za helikopter, gdyby nie absolutna cisza, w jakiej się poruszał, i materiał, z którego był zbudowany: drewno. Wyjście zeń musiało się znajdować z drugiej strony: zza pojazdu zaczęli się wyłaniać jacyś ludzie. Z tej odległości Lopez nie był w stanie dokładnie im się przyjrzeć – choć major zapewne potrafił policzyć im włosy na głowach – lecz widział: nie byli zaskoczeni widokiem innych gości.
– Wymarzona okazja do dodatkowej weryfikacji – zauważył Lopez. – Ile nam zostało?
– Pięć minut.
Do Ohlena podbiegło dwóch kilkunastoletnich chłopców, chwilę potem starszy mężczyzna o lekko posiwiałych włosach. Część pozostałych przybyszów weszła do dworku, część rozeszła się po dolinie; nawet Crueth zaprzestał śledzenia ich wzrokiem.
Praduiga wyszedł z altanki, podreptał do grupki skupionej wokół Ohlena i szarpnął za ramię odwróconego doń tyłem siwego.
– Wracaj, kretynie!
– A jeśli to jednak mistyfikacja? Jeśli to wszystko kłamstwo?
– Tylko w jednym przypadku mogliby przewidzieć nasze przybycie i to zorganizować: jeśli to, co mówią, jest prawdą. Dobrze o tym wiesz. Wracaj!
Żelazna logika tego wywodu – który zresztą sam był przeprowadził – przyprawiała Lopeza o ból głowy.
– Proszę mi powiedzieć – zagadnął Praduiga siwego – w którym to roku umarł Jezus Chrystus? Przepraszam,że tak…
Siwy popatrzył pytająco na Ohlena, a kiedy z powrotem przeniósł wzrok na Praduigę, Lopez spostrzegł w nim ten sam matowy błysk, co w spojrzeniu gospodarza. Kocham cię, kimkolwiek jesteś, człowieku.
– Nie… -jęknął Lopez.
– Wracaj!
– Proszę, proszę, proszę, proszę… – recytował tępo Celiński w powietrze.
Praduiga obrócił się i pognał ku altance. W drzwiach zderzył się z Ho; sierżant rzucił się między niego a Cruetha, wywracając Lopeza.
– Ho! – krzyknął major przez gadałkę.
Sierżant nie zareagował. W odległości kilku metrów minął grupkę tubylców i biegł dalej – w kierunku lasu. Uruchomił system mimetyczny: zdawał się być teraz zawirowaniem powietrza, dżinnem przemykającym po zielonych pagórkach rozedrganymi słupami gorąca.
– Ho!
Znów bez odpowiedzi.
Crueth uniósł rękę i sierżant zwalił się martwy na ziemię.
– Och, kurwa, kurwa, kurwa – wyszeptał major. Pokręcił głową, policzył w myślach do dziesięciu i – już zwykłym głosem – warknął: – Bierzemy go. Lopez, Jan… -spojrzał na Celińskiego i zmienił zdanie. – Chodź, Lopez, przeciągniemy go we dwójkę.
Podbiegli do trupa sierżanta. Crueth wyłączył jego system maskujący. Ujęli ciało za ramiona i zaczęli je wlec ku altanie. Gdy mijali siwego, Ohlena i jego dzieci, dobiegło ich rzucone przez kogoś pytanie (w jednym z chińskich dialektów):
– Wybaczycie nam?
Nie odpowiedzieli. Nie podnieśli wzroku.
Ułożyli zwłoki Ho na środku altanki.
– Dwie minuty.
Lopez zauważył, że major jakoś dziwnie mu się przygląda. No tak, pomyślał Praduiga, Calver zbzikował, Ho zbzikował, Janusz też, to na kogo teraz kolej? Kto pozostał? Czekali.
– A jeśli… – zaczął Crueth i urwał. Praduiga nie spytał, o co mu chodziło.
Dzieci Ohlena pobiegły gdzieś na południe, siwy i Ohlen ruszyli spacerkiem ku dworkowi. Nikt nie zwracał uwagi na Stalińczyków.
– Jak to zaopiniujesz? – spytał przez gadałkę major.
– Co?
– Aneksję tej Ziemi. Twoja decyzja będzie przecież… Rozumiesz.
Praduiga zagapił się ciężko przed siebie.
– Tylko sekundy – mruknął major. Wnętrza dłoni wycierał nerwowo o płaszcz, pociły się. – Jak myślisz, co się stało z tamtymi Zwiadowcami? Tymi wszystkimi maszynami? – Słowa; musiał mówić. – Dlaczego On tak to zorganizował? Dlaczego chciał, żebyśmy…
– Aaaaaaaaa!!! – rozwrzeszczał się Celiński. Mignięcie.
Na sekundę przed przerzutem wydało się Praduidze, że dostrzegł wychodzącą z dworku Esslen, zdrową i uśmiechniętą – ale to nie mogła być prawda.
Lustrzana kopuła. W kryształowym świecie jej nieskończoności – tysiące odbić. W nich altanka, trzech mężczyzn i trup.
Celiński stracił przytomność.
– Może Oni walczą ze sobą – szeptał Crueth gdzieś w bok, jakby nie zauważył, że zostali przerzuceni. – Ci Bogowie równoległych wszechświatów…
– Co to znaczy?! – krzyknął w pustkę Lopez. – Dunlong!!
– Nie ma powodu do wrzasków – odezwał się z powietrza głos Dyrektora Piątego Departamentu. – Normalne środki ostrożności. Zaraz to zdejmiemy; cholera wie, co mogliście przywlec ze sobą. I nie zdziwcie się: jest druga kopuła. Ta dolina została u nas kilkanaście lat temu zalana, sztuczne jezioro tu mamy. Musieliśmy zbudować keson na dnie. Ho nie żyje?
– Nie żyje.
– Calver?
– Uciekł. – Lope/ zerknął na Cruetha. – Też nie żyje.
Dunlong umilkł.
Lustrzane tafle rozsunęły się na kilka metrów. To samo rozproszone światło, które oświetlało wnętrze zwierciadlanej śluzy, utrzymywało w głównej komorze kesonu irytujący półmrok. Cienie, cienie, cienie.
Crueth, milczący, zamyślony, siedział nieruchomo na pozornie słabym Ohlenowym krzesełku, wpatrując się w jakiś odległy horyzont zagubiony pośród niezliczonych
odbić.
Na platformę przerzutową wbiegło kilku Carterczyków w pełnym rynsztunku: łup, łup, szmach, szmach; synchroniczny taniec wojny. Praduiga zgrabnym slalomem wyminął ich, wykopując piętami za siebie syntetyczny piasek; zeskoczył na podłogę, przekoziołkował, ominął wyłączonego Cerbera i podbiegł do ustawionych w podkowę urządzeń kontrolnych Katapulty, gdzie – jak przypuszczał – znajdował się Dunlong. Był tam. Siedział w fotelu i zagapiony w ekrany gryzł cygaro. Ujrzawszy Lopeza, jego twarz – poderwał się i rzucił do ucieczki. Praduiga dopadł go w kilka sekund pod ścianą komory.
– Dunlong – dyszał – zrobisz to, musisz to zrobić, jesteś mi to winien…
– Zabierzcie go! Meyer, do diabła, ty śpisz?! Szlag by to… Zabierzcie go!
– Amnezja, rozumiesz? Chcę stracić pamięć. Całe osiem dni. Wyczyść mi. Słyszysz? Potrafisz to zrobić, to jest możliwe, ty masz tę możliwość; wiem. Amnezja – zapomnieć, zapomnieć…
– Wy durnie! On mógł już mnie zarżnąć trzy razy!
– Nie jestem szalony – mówił Praduiga wleczony ku kabinie ambulatoryjnej przez Carterczyków. – Zrobisz testy, przekonasz się.
Dunlong wygładził sobie marynarkę i spojrzał nań podejrzliwie.
– Możliwe – mruknął. – Tak czy inaczej chcę mieć najpierw pełny raport.
– Będziesz go miał. Będziesz go miał! Ale potem -amnezja!! Słyszysz?! Amnezja!!!
– Okay, okay – zamamrotał Dunlong i zaczął wywarkiwać rozkazy dla yantscharów powstrzymujących nagle oprzytomniałego Celińskiego przed powieszeniem się na własnym pasku przerzuconym przez jedną z ocalałych desek dachu altanki.
Wyjątek z raportu Lopeza Praduigi dla Komisji ds. Podbojów przy Prezydencie Ziemi Stalina:
Dlatego też wnioskuję o zamknięcie dla wszelkiej komunikacji, wymazanie zapisów i zniszczenie danych dotyczących Ziemi Chrystusa alias Pieklą II; o objęcie wszystkich osób dopuszczonych do tajemnicy procedurą Setsom i przeprowadzenie odpowiednich akcji zabepieczających; o nadanie Ziemi Chrystusa statusu Świata Pandory. Jest to najniebezpieczniejsza rzeczywistość, z jaką Federacja kiedykolwiek się zetknęła. W przypadku otworzenia wolnych kanałów przerzutowych szkody mogą być nieobliczalne, większe niż w razie jakiejkolwiek reinwazji. W ostateczności Federacji może grozić całkowita anarchia. Powtarzam: wnoszę o zamknięcie Ziemi Chrystusa.
Tak też uczyniono.
sierpień 1992; listopad 1995