Tego dnia jej los bez wątpienia odmienił się. Po raz drugi. Jednak dostrzec to mogła o wiele, wiele później.
Tego właśnie dnia dyrektorka pensjonatu wezwała Elizę do siebie i z udawaną radością, którą próbowała zamaskować zdziwienie, obwieściła sensacyjną, z jej punktu widzenia, nowinę: dyrekcja ekskluzywnej szkoły Tron wpisała Elizę w poczet swoich uczennic. Oczywiście znacznie obniżając opłatę, ponieważ sierocego zasiłku nie wystarczyłoby.
Eliza wysłuchała nowiny obojętnie. Zapewne dyrektorka oczekiwała od niej jakiejkolwiek reakcji. Możliwe, że wypadało zarumienić się, bądź głupio zachichotać, albo przyłożyć dłonie do policzków. Jednak Eliza nie wykonała żadnego gestu. Z zimnej, czteroosobowej sypialni, gdzie w końcu przywykła do sąsiadek, z pensji, gdzie było jej, nie to, żeby dobrze, ale przynajmniej swojsko, z tego całego szarego, ale już ustabilizowanego światka, miała ruszyć w nową, nieznaną rzeczywistość.
Eliza nie wierzyła w zmiany na lepsze. Od dnia, w którym samolot kompanii „Eo”, z wyglądu doskonały jak ptak, a w rzeczywistości ciężki i bezradny jak wszystkie samoloty z zawodnymi silnikami, od dnia, w którym ten właśnie liniowiec, rozpoczynający lot jedenaście zero pięć ledwie zdążył wzlecieć i runął… Od momentu, kiedy na szkolnym obozie dyżurny odebrał telefon z zagranicy i trzymając słuchawkę przy uchu zbladł jak ściana, po czym z przerażeniem skierował się ku nadbiegającej Elizie. Od tamtego właśnie czasu wszystkie zmiany na świecie straciły sens. Dlatego, że ta jedyna rzecz, którą chciałaby zmienić nie zmieni się nigdy.
Dyrektorka pensji nie umiała ukryć zdziwienia, wręcz zmieszania. Nie do przyjęcia było to, że jej skromna, ale dobrze funkcjonująca pensja została zlekceważona. Z drugiej strony Tron niezmiernie rzadko skłaniał się ku zwyczajnym dziewczętom, bowiem niezwykłe zasady nauczania łączyły się tam z nadzwyczaj ostrą selekcją wstępną. Obwieszczając tę nowinę Elizie, szanowna dama pozwoliła sobie na chwilę marzeń, że także i ją wezwie teraz nieznana „dyrekcja”, a dostojna urzędniczka radośnie wstąpi w szeregi wybrańców, wychowawców Tronu.
Eliza podziękowała. Niepojęte było dla niej to, jakim sposobem dyrekcja Tronu w ogóle skłoniła się do rozpatrzenia jej kandydatury. Z tego co pamiętała, szkolny związek opiekuńczy kierował prośbę o przyjęcie zwykle tylko do jednej szkoły i nikomu nie przyszła nawet na myśl jakaś tam „superszkoła”.
Dyrektorka pokiwała głową ze zrozumieniem: do Tronu, okazuje się, przysyłane są kopie petycji ze WSZYSTKICH pensji — taka tradycja. Ale zrozumiałe, że normalnej, przeciętnej dziewczynie nic to nie daje, no chyba że zdarzy się ślepy traf, jak na przykład ten…
Eliza podziękowała znowu. Ukłoniła się, podziękowała po raz trzeci i poszła pakować swoje rzeczy.
Nie można powiedzieć, że uciekające za oknem pociągu pola zupełnie jej nie interesowały. Niekiedy patrzyła nawet z zaciekawieniem; na osiedla przykryte czerwonymi dachami i zielone zbocza, poznaczone pstrymi krowimi grzbietami. Od czasu do czasu przypominały się jej urywki innej podróży: czerwona kraciasta walizka na półce bagażowej, wąski słoneczny promień na podróżnym stoliku, mama patrzy w okno, coś wskazuje palcem…
Eliza milczała całą drogę. Towarzysze podróży spoglądali na nią z niewielkim, zabarwionym obojętnością, zdziwieniem.
Czerwona, kraciasta walizka…
Nic z niej nie zostało. Ani jeden skraweczek.
Odrętwienie opuściło ją, kiedy wyjaśniło się, że na wyspę Tron nie można dostać się inaczej niż helikopterem. Nie bała się latających maszyn bez powodu — była wręcz przekonana, że śmigłoskrzydły ptak obowiązkowo musi wpaść do morza. Podróż, podczas której każda inna dziewczyna popiskiwałaby ze strachu i zachwytu, okazała się męcząca aż do mdłości. Niezgrabnie wychodząc na twardą ziemię Eliza mimochodem pomyślała, że teraz przyjdzie jej spędzić na wyspie całe życie, ponieważ nie wystarczy jej już odwagi, aby odbyć drogę powrotną śmigłowcem.
Jechali. Z początku żwirową drogą, potem przez łąki, a wreszcie wąską aleją, po której morski wiatr leniwie rozsiewał zapachy cyprysów to tu, to tam; zza bukszpanowych krzaków wyglądały zielone abażury ogrodowych latarni. W pewnym momencie przewodnik silniej ścisnął jej rękę — Eliza wzdrygnęła się i podniosła głowę.
W pierwszej chwili wydało się jej, że szerokie schody, podobne do miecha harmonii, wiodą do podnóża ogromnego, pustego krzesła; wysokiego tronu wielkości okrętowego masztu.
Jednak po chwili dostrzegła, że się pomyliła. Przed jej oczami stał solidny i bogato zdobiony, otoczony delikatnymi, brązowymi pniami wysokich drzew, z daleka widoczny pałacyk.
Pang, pang, pang…
Głuche uderzenia piłeczki o ścianę już trzeci raz obudziły Elizę tego nadzwyczaj wczesnego ranka. Jej sąsiadka z pokoju, tęga piętnastolatka, okazała się przesadnie skłonna do dziecięcych zabaw. Gumowa piłeczka, znajdująca się nieustannie w jej rękach, pobudzała ją do zabawy w najmniej odpowiednich momentach. Na przykład teraz, kiedy wszyscy jeszcze śpią, kiedy w parku dopiero przekrzykują się pierwsze ptaki, a zza uchylonych drzwi do loggii wieje chłodem.
Eliza usiadła na łóżku. Podciągnęła kolana pod brodę. Pang, pang…
Wczoraj i przedwczoraj udawała, że jej to nie przeszkadza. Dzielnie leżała i zasłaniała głowę poduszką, próbując zasnąć. Nic z tego oczywiście nie wyszło, a sąsiadka — nazywana Danielą — patrzyła tak niewinnie, jakby to nie z powodu jej głupich figli Elizie przez cały dzień zamykały się oczy.
Koniec końców, do momentu pojawienia się nowej wychowanki, Daniela żyła tutaj sama. I czuła się swobodnie.
Bosą nogą Eliza wymacała kapcie. Wstała, trzęsąc się z zimna. Podeszła do szklanych drzwi wiodących do loggii i uchyliła portierę.
W swojej długiej nocnej koszuli pulchniutka Daniela przypominała młodą meduzę, a sięgające do ziemi koronki tylko potęgowały to wrażenie. Nie zwracając uwagi na bladą twarz sąsiadki, która pojawiła się za szklanymi drzwiami, dziewczyna, niczym wyrośnięty uczniak, jak gdyby nigdy nic kontynuowała dziecięcą zabawę.
Pang, pang, pang…
Daniela rzucała piłeczką w ceglastą ścianę loggii — to prawą ręką, to lewą, to przez ramię, to spod łokcia. Jej usta poruszały się. Dziewczyna mruczała pod nosem dziwną wyliczankę:
— Znam… pięć… imion… dziewczyn… Znam… pięć… nazw… miast…
Pang, pang.
Eliza nie wiedziała, co o tym myśleć. Milczała.
— Dziewczęta, przed chwilą dzwonił pan opiekun!
Przy stole zapanowało ożywienie.
Przełożona, bo tak ją wszyscy nazywali, podniosła ręce i powiedziała przebijając się przez gwar głosów:
— Pan opiekun przesyła dla wszystkich pozdrowienia i życzenia zdrowia. Przybędzie nie później niż za dwa tygodnie!
Nagła radość zapanowała w całym pomieszczeniu. Maleńka, około dziesięcioletnia dziewczynka siedząca po prawej stronie od Elizy, wyskoczyła zza stołu i wesoło podrzuciła w powietrze malutką, gumową piłeczkę.
Z przełożoną Eliza rozmawiała trzy dni temu, od razu po przybyciu na wyspę. Wtedy właśnie zaprowadzono ją do zacisznego gabinetu, przesiąkniętego ledwie wyczuwalnym zapachem sosnowej żywicy. Elizie z jakiegoś powodu nie spodobało się, że na stary, służbowy kostium, przełożona zakłada domowy fartuch z falbankami i nosi go jak ubranie robocze, jak symbol swej profesji. Za dużo miękkich fałdek, zanadto przylegająca kieszeń na brzuchu.
„Witaj w Tronie, dziewczynko”.
Wtedy dowiedziała się także, że dyrekcji jako takiej w pensjonacie w ogóle nie ma. Jest pani przełożona, pokojówki i nauczycielki, a także strażnicy na brzegu. I, oczywiście, pan opiekun.
„Przykrości zostaną za tobą… Niestety, pan opiekun nie może przywitać cię teraz osobiście… Dobry duch naszego pensjonatu, jego założyciel i, można powiedzieć, trzon… Akurat teraz jest poza wyspą, w podróży. Wybrał ciebie spośród tysiąca innych dzieci… Przy spotkaniu nie zapomnij mu podziękować…”
Uderzyło ją, że okna wszystkich bez wyjątku pokoi sypialnych wychodzą na cyprysowy park. Że kwitnie on tak, jak kwitły orchidee w ogrodzie jej rodzinnego domu, że za miesiąc, kiedy morze się ogrzeje, będzie można kąpać się ile dusza zapragnie.
„Idź już. Urządzimy cię tutaj jak można najlepiej — przecież to teraz twój dom”.
Pokojówka lekko chwyciła obie torby z rzeczami Elizy. Widać było, że dla silnej kobiety taszczenie dziewczęcych manatków nie stanowiło problemu.
Jedna torba była nowa. Kupiła ją pełna współczucia matka koleżanki z klasy. Ta sama, która po śmierci rodziców zabrała Elizę do pensjonatu.
Drugą, tę z naderwaną rączką, kiedyś kupiła mama.
Kilka miesięcy przed lotem jedenaście zero pięć.
Wychowanice Tronu odczuwały niezdrowe zamiłowanie do gumowych piłeczek. Na stołówce i na spacerze, a nawet w klasie, to jedna, to druga dziewczynka ni stąd, ni zowąd, wyciągała z torebki swoją piłkę i odbijała nią o sufit albo o ścianę. Nauczycielki, ku zdziwieniu Elizy, nie zwracały na te zachowania najmniejszej uwagi. Elizę, nieprzyzwyczajoną do dziwnych obyczajów panujących w Tronie, wszędobylskość piłeczek drażniła. I bez tego zamknięta w sobie, zaprzestała wszelkich starań w kierunku znalezienia z kimkolwiek wspólnego języka. Na szczęście ogromny pensjonat i rozległy park dawały możliwość przebywania w samotności, kiedy tylko jej potrzebowała, a wielka biblioteka posiadała tyle fascynujących książek, że starczyłoby ich i na dziesięć lat czytania.
Eliza brodziła przy brzegu zbierając muszelki. Wodziła dłonią po szorstkich krawędziach strzyżonych krzaków bukszpanu, liczyła drzewa i mierzyła krokami aleje. Szczególnie podobało jej się na dalekim krańcu parku — tam, gdzie za gęstymi krzakami kryło się urwisko. Niebezpieczny odcinek był zapobiegawczo ogrodzony. Przywykła uważać to miejsce za własne królestwo i nawet narysowała w zeszycie jego mapę — z granicami wzdłuż dróżek i ze stolicą w czaszy wysokiej fontanny.
Kiedy znudziło jej się bawić samotnie, godzinami przesiadywała nad jakąś powieścią przygodową o piratach i skarbach, a zapach morza, razem z naturalnym szumem fal, pobudzały jeszcze bardziej jej wyobraźnię. Ale wystarczyło zamknąć książkę, aby cały ten romantyczny świat zniknął niczym kurz zdmuchnięty z okładki.
Eliza dostrzegła już to, co w Tronie było bez porównania lepsze niż w jej starym pensjonacie, do którego przecież przywykła. Mimo to, z niewiadomego powodu, nie potrafiła się tym cieszyć.
Pan opiekun przybył o świcie; po raz pierwszy od wielu dni Elizę obudził nie stukot piłki, wprawianej w monotonny taniec zręcznymi rękami Danieli, a warkot helikoptera, który zawisł nad pałacykiem. Z werandy widać było ogromne, szare, drapieżne cielsko, powoli opuszczające się na ziemię i do połowy już skryte za drzewami. Zobaczywszy helikopter, senna Daniela pędem rzuciła się do powieszonego na krześle ubrania, przy czym zaczepiona w pośpiechu falbanka jej meduziej koszuli oberwała się i zawisła na dwóch niteczkach.
W całym pałacyku zaczęła się krzątanina. Zaspane pensjonarki pospiesznie przygładzały rozczochrane włosy i zawiązywały rozwiązane sznurowadła. Eliza bardzo szybko przekonała się, że opiekun jest na wyspie bardzo lubiany. Dobry duch, założyciel pensjonatu i jego podpora, trzon… Czy to wystarczy, żeby Daniela promieniała nieskrywaną radością? Dlaczego drogi jest jej obcy w sumie człowiek? Czy tylko dlatego, że jest bogaty, że utrzymuje ten park, tę wyspę, taką Danielę?
Eliza oczekiwała, iż pan opiekun zjawi się na śniadaniu. Zamiast niego pojawiła się jednak przełożona. Nie miała na sobie swojego zwyczajowego falbaniastego fartucha i przez to właśnie ta postawna kobieta wydawała się o wiele subtelniejsza, a nawet trochę młodsza.
— Dziewczęta, teraz wszystkie idziemy na lekcje! Pan opiekun nie spał dwie noce, musi odpocząć, spotka się z wami wieczorem!
Słychać było ciche chlipnięcia i jęki zawodu. Na deser podano uczennicom czekoladę, żeby osłodzić gorycz rozczarowania.
Już z pierwszej lekcji, geografii, Elizę wezwała przełożona, Wyprowadziła na pusty korytarz, spojrzała w oczy:
— Pan opiekun chce poznać nową wychowankę. Chodźmy zatem.
„Ale on przecież jest zmęczony i odpoczywa” — chciała powiedzieć Eliza.
Jednak nie powiedziała nic. Krótkie słowo „bujda” ma piękną siostrę o imieniu „dyplomacja”. Jedno warte jest drugiego.
Przełożona prowadziła ją za rękę jak maleńką dziecinkę. Eliza odczuwała nieodpartą potrzebę wyswobodzenia dłoni, ale jakoś ją przemogła. Od czasu, który minął od lotu jedenaście zero pięć, nauczyła się zachowywać się tak, jak tego oczekiwali dorośli. Wszyscy ci opiekunowie i inspektorzy, kładący dłoń na jej głowie. Ktoś z profesjonalną litością, ktoś ze szczerym współczuciem. Zachowywała się dokładnie tak, jak powinna zachowywać się wdzięczna sierota: nie zawsze było to łatwe, ale ostatecznie umiejętnie nakładana maska zaoszczędziła Elizie wielu nerwów i łez.
Przełożona prowadziła Elizę do tej części pałacyku, w której jeszcze nie była. Przełożona była przejęta i czując jej napięcie Eliza także się zaniepokoiła.
Ilu ich już było, dobroczyńców, przed którymi przyszło jej się kłaniać?
Nigdy się tym nie przejmowała, nigdy się nad tym nie zastanawiała. Z reguły, było jej wszystko jedno. Teraz jednak denerwowała się bardzo, a niepokój wynikający z całej sytuacji powoli przeobrażał się w najprawdziwsze przerażenie.
— Nie zapomniałaś, że powinnaś mu podziękować?
Eliza skinęła nie zatrzymując się.
Boi się? Czego? Że ją wsadzą do helikoptera i wróci do poprzedniego, skromnego pensjonatu? Pozbawią parku, morza i wątpliwej przyjemności słuchania stuku piłki Danieli?
— Proszę pana, oto ona.
Pomieszczenie okazało się być dość ciemne. Tylko na środku pokoju widać było samotny, słoneczny promień, który przebił się, albo raczej został przepuszczony przez szczelne story.
— Podejdź, maleńka…
Przełożona delikatnym, ale stanowczym ruchem poprowadziła ją w głąb pokoju. Najpierw Eliza zobaczyła tylko rękę, leżącą na szerokim podłokietniku. Zobaczyła i mimowolnie się wzdrygnęła. Dłoni brakowało małego palca.
— Chodź, chodź tutaj…
Znalazła się na wprost fotela. Zasady dobrego wychowania wymagały, żeby podniosła oczy i spojrzała opiekunowi w twarz. Ufnie i z wdzięcznością — jak przystoi dobrze wychowanej sierocie.
Miękkie, sportowe pantofle. Jasne spodnie, które domagały się wygładzenia; koszula z rozpiętym kołnierzem, w jej rozcięciu ostre obojczyki. Krótka, ciemna bródka, wargi pod pasem wąsów, kości policzkowe. Twarz w cieniu, koloru oczu nie można było dojrzeć.
— Mam wrażenie, że jesteś zakłopotana? Dlaczego? Z jakiego powodu?
Eliza z niejakim opóźnieniem ukłoniła się. Zupełnie nie tak wyobrażała sobie opiekuna Tronu. Sądziła, że jest o wiele starszy.
— Podejdź bliżej, proszę.
Pachniało od niego odurzająco, drogą wodą kolońską. Ten zapach nie pasował ani do sportowych pantofli, ani do bródki, ani do rozpiętego kołnierzyka koszuli. Ten zapach należał niejako do innego człowieka. Do tego pełnego powagi pana, którego Eliza spodziewała się zobaczyć.
Przełożona głośno westchnęła za jej plecami. Ach tak…
— Panie opiekunie, ja…
„…Jestem wdzięczna, że uznał pan za możliwe przyjąć mnie do tego wspaniałego pensjonatu…”
Tak powinna powiedzieć. Wcześniej zdarzało się jej mówić podobne formuły wdzięczności, ale teraz głos jej uwiązł w gardle.
Patrzył na Elizę tak, jak gdyby chciał rozpoznać w niej kogoś, dawno temu zapomnianego lub utraconego, lub jakby z wysiłkiem przypominał sobie gdzie wcześniej widział tę dziewczynkę. Może starał się zapisać sobie jej portret w pamięci. Niezależnie od intencji opiekuna słowa nie zostały wypowiedziane. Elizie nagle zrobiło się gorąco.
Przełożona westchnęła znowu.
— Patrzcie, jaki zuch — cienkie wargi otoczone wąsami i bródką odrobinę uniosły się w uśmiechu. — Jesteś dobrą dziewczyną. Mam nadzieję, że znajdziesz swoje przeznaczenie, gdy dorośniesz. A póki co… Mam coś dla ciebie.
W czteropalczastej dłoni pojawiła się, jak za sprawą czarów, maleńka gumowa piłeczka. Eliza ledwie się powstrzymała, żeby nie otworzyć ust.
— Weź… To podarunek. Proszę cię, weź go. I nie zgub… Dobrze?
Za oknem słychać było pierwsze w tym roku cykady. Eliza machinalnie wyciągnęła rękę, wewnętrznie zaś odczuwała opór przed tym, by dotknąć czy nawet musnąć czteropalczastą dłoń i dlatego podarunek o mały włos nie upadł na podłogę.
Zatem, jak się okazało, pan opiekun był bogaty i szczodry, ale miał też swoje dziwactwa. To wcale nie dziewczynki były winne temu, że na wyspie panowała mania gumowych piłeczek. Przyczynił się do tego sam założyciel. Może był sportowcem? To by wiele wyjaśniało, w tym również i pewną nonszalancję, wręcz niedbałość w ubiorze. Zresztą, kto powiedział, że sportowcy nigdy nie zdejmują swoich znoszonych adidasów? Ojciec Elizy nieźle grał w tenisa. Jednak nie chodził z rakietą ani na przyjęcia, ani do pracy.
Na następną lekcję nie poszła. Zaszyła się w parku i dokładnie obejrzała podarowaną jej zabaweczkę.
Piłeczka nie była nowa; rozmiarów średniego jabłka, w połowie zielona, w połowie czerwona. Nie wiadomo, kto i ile razy odbijał nią o ziemię i o ścianę. Gdzieniegdzie starła się farba i widać było spod niej czarną warstwę gumy. Tym dziwniejsze było to, że piłeczka pozostawała twarda i sprężysta. Podskakiwała na tę samą wysokość, z której ją zrzucano. Chociaż, może wystarczyłby jeden gwóźdź, żeby…
Eliza przypomniała sobie wzrok opiekuna, gdy ten obdarowywał ją zabawką. Nie, ona będzie strzec tej piłeczki jak oka w głowie. Nieprzyjemnie byłoby obwieścić temu dziwnemu czteropalczastemu człowiekowi, że jego podarunek przepadł lub się zepsuł.
Po lekcjach podeszła do niej Daniela. Było to tym bardziej niezwykłe, że wcześniej sąsiadka nigdy nie próbowała nawiązać rozmowy z Elizą poza ścianami ich wspólnego pokoju.
— Pokaż — powiedziała bez uśmiechu i Eliza zrozumiała, iż chodzi o piłeczkę.
Daniela długo obracała w rękach podarunek opiekuna, ważyła go w dłoni, po czym oddała i Elizie wydało się, że w jej spojrzeniu zobaczyła poważanie:
— Dobra… Za to ty tak nie potrafisz! — I wyciągnąwszy z torebki własną piłeczkę, Daniela wykonała nią skomplikowany, żonglerski trik. Trudno było posądzić tę powolną tłuścioszkę o taką zręczność.
— O, właśnie tak — Daniela uśmiechnęła się protekcjonalnie i rozpłynęła w zachwycie nad swoim dziełem.
Później, kiedy Eliza została sama w pokoju, starała się powtórzyć jej sztuczkę. Daremnie. Nic nie wyszło. Piłeczka potoczyła się przez balkonową kratkę do parku, a Eliza musiała ją gonić niemalże przez cały placyk.
Wieczorem opiekun Tronu w końcu ukazał się swoim wychowankom. Koszulę i spodnie zmienił, ale sportowe pantofle zostały te same. Po jadalni roznosił się zapach drogiej wody kolońskiej. Eliza przyznała sama przed sobą, że podoba jej się ten zapach. Chociaż ojciec używał zupełnie innego. Jego wodę kolońską zawsze wybierała mama.
Młodsze dziewczynki bezwstydnie lepiły się do opiekuna, nie posiadając się z radości, kiedy jego dłoń — normalna, bądź czteropalczasta — spoczywała na ich główkach. Starsze wychowanice zachowały większy dystans, ale one także nie potrafiły ukryć pełnych uwielbienia spojrzeń. Eliza z niejaką pogardą pomyślała, że wszystkie są zakochane w nim po uszy. Jednak z drugiej strony, w kim się zakochiwać, skoro chłopców na wyspie nie było.
Opiekun zachowywał się naturalnie i beztrosko, sprawiając doskonałe wrażenie. Śmiał się, obnażając białe zęby, nosił małe na ramionach, urządzał gry i sam w nich przewodził. Eliza prowadziła taneczne korowody, bawiła się z młodszymi dziewczynkami. Nie chciała już trzymać się całkiem na uboczu. Jej obojętność lub bezczynność jaskrawo wyróżniałaby się na tle wszechobecnej wesołości. A Eliza nie chciała zwracać na siebie uwagi.
Pozostałe dziewczęta bawiły się i rozmawiały z nią chętnie, jak gdyby dopiero dzisiaj stała się w rzeczywistości jedną z nich — wychowanką Tronu. W końcu naprawdę poweselała. Bo nawet samotność się przejada, a jak się dzisiaj okazało nie była całkowicie samotna.
W ogólnym zamęcie opiekun tylko raz poklepał ją po ramieniu. I dwa razy uchwyciła na sobie jego roztargniony, życzliwy wzrok.
Na drugi dzień po ogólnym świętowaniu Danielę rozbolał brzuch. Przełożona, naradziwszy się z doktorem, zostawiła ją na noc w izolatce.
A to znaczyło, że Eliza wreszcie będzie miała możliwość porządnie się wyspać.
Śniło jej się, że tka dywan. Nigdy w życiu nie zajmowała się rękodziełem i dlatego sen był szczególnie dziwny. Widziała nieskończoną liczbę nitek, ciągnących się z góry, z warsztatu. Nitki przeplatały się, ściągały w węzełki, ona zaś rozplątywała je i związywała na nowo, a przepracowane palce bolały.
Prawdopodobnie ten właśnie ból spowodował, że się obudziła.
Nie było słychać zwykłego sapania Danieli, co podkreślało jeszcze panującą w pokoju ciszę. Za oknem grała cykada. Eliza nie od razu zorientowała się gdzie się znajduje. Wstrzymała oddech.
I w tym momencie oblał ją zimny pot.
Tuż przy jej łóżku. Jego oddech był niesłyszalny. Brzęczenie cykady wszystko zagłuszało. Ale zapach… Zapach poznała od razu. Bajecznie droga woda kolońska.
Opiekun stał w ciemności, niemalże trącając pościel Elizy. Prawdopodobnie miał klucze do wszystkich drzwi w pałacyku.
Elizie przypomniało się wszystko, co kiedykolwiek słyszała o zboczeńcach, o pedofilach, o rozpustnikach. Cała ta wyspa, ten rozkoszny pensjonat… I młody gospodarz, wpadający tutaj od czasu do czasu. Po co? Żeby pograć z dziewczętami w piłeczkę?!
Nocna koszula przylepiła się jej do ciała.
Mijała minuta za minutą. Łóżko Danieli było puste. Eliza była sama, całkowicie sama, sam na sam z dorosłym mężczyzną. Dziewczynki, które spały za ścianą, może usłyszą jej krzyk. Tylko czy krzyknie od razu. Ze strachu przecież zupełnie wyschło jej w gardle.
— Nie śpisz?
Całkowicie spokojny głos. Jakby gawędzili u niego w gabinecie. Jakby nie było tej dusznej nocy, cienkiego koca, wilgotnej nocnej koszulki…
— Elizo… Wybacz, przestraszyłem cię?
Milczała.
— Nie sądziłem, że się ob0udzisz. Ty bardzo czujnie śpisz, czyż nie?
Zagryzła wargi, powstrzymując łzy.
— Elizo — jego głos stał się bardziej miękki. — Wybacz. Zapomniałem, że jesteś już duża… I możesz pomyśleć Bóg wie co. Przepraszam, więcej nie będę tak robić. Już odchodzę… Śpij.
Ledwie odczuwalne poruszenie powietrza. Opiekun wyszedł, zamknąwszy za sobą drzwi.
Jakiś czas leżała nieruchomo, bojąc się poruszyć. Chwilę później żal i przeżyty strach zwinęły ją w kłębek. I rozpłakała się.
One grały.
Grały zgodnie z nieznanymi Elizie zasadami. Piłeczki latały uderzając o ściany, ani razu nie zderzając się w locie, nie wypadając z rąk.
Na drugi dzień nauczycielki i koleżanki kilkakrotnie pytały ją o samopoczucie. Zrzuciła wszystko na ból głowy, posłusznie przełknęła pigułkę i opuściła lekcję matematyki. Za to Daniela wróciła już z izolatki i czuła się doskonale. Eliza zdecydowała się porozmawiać z nią o opiekunie, ale już po pierwszym, niezbyt fortunnie sformułowanym i niezrozumiałym dla Danieli pytaniu speszyła się, poczerwieniała i skierowała rozmowę na inny temat.
Daniela wytłumaczyła sobie jej zmieszanie po swojemu:
— Dziewczyny już ci powiedziały? Nie zamartwiaj się tym, najprawdopodobniej nie wezmą cię dzisiaj do gry. Co z tego, że masz piłkę? Ty przecież nie umiesz jeszcze grać.
I na potwierdzenie tych słów zrobiła serię uderzeń piłką o ścianę — prosto, z obrotu, spod łokcia, znad głowy.
Elizie przeszła wszelka ochota na kontynuowanie rozmowy.
W czasie kolacji w stołówce panowało wszechobecne podniecenie. Dziewczynki pojawiły się w strojniejszych sukienkach, starsze nawet z delikatnym makijażem i wszystkie do znudzenia rozmawiały o zbliżającej się dzisiaj „grze”.
Elizie nie starczyło sił, żeby udawać. Siedziała nad swoją porcją, niczym mokra wrona wśród szczebioczących papużek i niejednokrotnie złowiła rzucone w jej stronę współczujące spojrzenia. „Co z tego, że masz piłkę? Ty przecież nie umiesz grać”.
Herbatę już wypito, ale żadna z uczennic nie spieszyła się do pokoju. Dziewczęta spacerowały po przestronnym holu, przerzucały się piłeczkami, mrugały znacząco do koleżanek i głośno rozmawiały.
Kiedy zegar przy wejściu do pałacyku wybił ósmą, z piętra zszedł opiekun w towarzystwie przełożonej. Eliza spodziewała się nowego wybuchu emocji, ale dziewczęta, wbrew jej oczekiwaniom, przycichły i zerkały po sobie.
Przeszedł przez rozstępujący się przed nim nierówny szyk wychowanic. Którąś pogłaskał, inną poklepał po policzku. Przy drzwiach wyjściowych spojrzał za siebie, milcząco przywołując, aby szły za nim.
Poszły. Dziwną, niemą procesją, przez ciemniejący wieczorny park z jego bukszpanami i cyprysami, obok starych fontann, do oddalonego pawilonu, w którym Eliza nigdy wcześniej nie była, ponieważ drzwi do niego były zawsze zamknięte.
Przełożona odłączyła się po drodze. Opiekun sam zdjął ciężki zamek i pchnął skrzydła drzwi. Ze środka powiało dziwnym, niepokojącym zapachem i nawet Eliza, stojąca dalej od wszystkich, była w stanie go poczuć.
Sinobrody… Martwe dzieci… Zamknięty pawilon, gdzie składa się maleńkie trupy…
Ktoś zachichotał. Eliza wzdrygnęła się. Koleżanki, jedna za drugą, przechodziły przez drzwi i nie wyglądało na to, żeby się bały. Trochę się denerwowały, były przejęte, jakby w oczekiwaniu na coś wyjątkowego, ale wchodziły chętnie. Sznur wychowanek przesuwał się, pociągając do wejścia i Elizę.
Była ostatnia. Opiekun ostrożnie położył na jej ramieniu czteropalczastą dłoń.
— Poczekaj…
„Najprawdopodobniej ciebie nie wezmą dzisiaj do gry”. Powie teraz: Idź pospacerować — a Eliza doświadczy bardziej ulgi niż rozczarowania.
— Widzisz stopnie?
Skierowała wzrok zgodnie z sugestią i zobaczyła. Schody wiły się spiralą. Tak zarosły bluszczem, że z daleka można było je wziąć za pień drzewa.
— Wejdź… Tam jest okienko. Po prostu popatrz.
Raz potknęła się i nieomal spadła. Mrok zgęstniał, stopnie wysoko odstawały jeden od drugiego, a wszędobylski bluszcz trzeba było po prostu rwać całymi garściami, aby utorować sobie drogę. Zacisnąwszy zęby Eliza dotarła na górny balkon. Pawilon był przecież wysoki na dobre dwa piętra.
Okienko nie miało szyby. Spróchniała rama porosła mchem. Przechyliwszy się przez nią, Eliza, nie bez drżenia, zajrzała do środka.
Tam, w dole, była sala balowa. W każdym razie w jej wyobrażeniu sala balowa powinna wyglądać właśnie tak. Błyszczący parkiet — kto i kiedy tak go wyszorował?! — I wiele, wiele lampionów, choć nie dawały one wiele światła. Do tego czterdzieści dziewcząt od ośmiu do szesnastu lat, wszystkie ubrane jak na święto. Tutaj najwidoczniej szykują się tańce. Czyżby to był, po prostu, tradycyjny bal?
Przez moment Eliza poczuła się Kopciuszkiem, zaglądającym nieśmiało w okno pałacu. Z jakiegoś powodu nie chciała, aby którakolwiek z koleżanek zobaczyła jej sylwetkę wysoko w oknie i dlatego zaglądała ukradkiem. Minęło jakieś dziesięć minut zanim pojęła, że nikt jej tutaj nie zauważy. Wychowanice pensjonatu Tron mają ważniejsze zajęcie.
Stały wzdłuż ścian. Milczące i skoncentrowane. Każda trzymała w dłoni swoją piłeczkę.
W ciszy zmierzchu, jedna za drugą, zaczynały swój koncert cykady. Eliza czekała.
Obrzęd? Rytuał? Składanie ofiary?
W ciągu swojego krótkiego życia Eliza przeczytała mnóstwo powieści, w tym wiele dla dorosłych. Możliwe, że właśnie dlatego w jej głowie kłębiły się teraz najokropniejsze myśli i przypuszczenia.
Sekta?
Opiekun nie miał na sobie ani rogatej maski, ani kaptura z otworami na oczy; żadnych przerażających atrybutów. Nie słychać było ani terkotu bębnów, ani grzechotu przewierconych muszli, ani dzikiego rytmu kastanietów.
Czterdzieści piłeczek uderzyło o podłogę. Głosy bezładnie zadudniły w wielkiej sali:
— Znam… pięć… znam… imion… pięć… dziewczyn… imion… znam…
One grały.
Każda na własną rękę i wszystkie razem. Grały, zgodnie z nieznanymi Elizie zasadami. Piłeczki latały uderzając o ściany, ani razu nie zderzając się w locie, nie wypadając z rąk. Eliza wstrzymała oddech. To było zbyt nieprawdopodobne. Takie rzeczy można pokazywać w cyrku.
Dziewczęta tańczyły. Nawet Daniela. Eliza specjalnie ją śledziła wzrokiem, wydawała się szczuplejsza i zgrabniejsza niż zwykle, a jej pulchne policzki pałały natchnieniem:
— Wioletta! Raz! Róża! Dwa! Maria! Trzy!
— Znam… pięć… nazw… okrętów… „Samum”! Raz! „Krieczet”! Dwa! „Legenda”! Trzy!
— Znam… pięć… nazw… rzek…
— Znam…
Piłeczki uderzały o podłogę i o ściany, akompaniowały tańcowi, zastępując i werble, i bębny, i kastaniety. Niezwykły korowód odbijał się w wypolerowanym parkiecie, a latarnie, z początku ledwie się jarzące, teraz rozbłyskały coraz jaśniej i jaśniej, zalewając salę ciepłym światłem. Eliza przechyliła się przez ramę okna, ryzykując upadek do środka.
— Gramy! — Głos opiekuna bez trudu przebił się przez czterdzieści dziewczęcych głosów. — Gramy! Raz! Dwa! Trzy! Cztery! Pięć!
Wyliczanka trwała, ale teraz w jej kanwę wplatał się nowy rytm. Opiekun szedł przez salę, piłki śmigały przed jego twarzą, ale ani jedna nie śmiała go uderzyć.
— Znam… pięć… wyjątkowych… dat… Daniela!
Eliza zobaczyła jak jej sąsiadka z pokoju znajduje się w środku ogólnego kręgu i szczęśliwymi, żółtawobrązowymi oczami bezmyślnie wodzi po ścianach i suficie.
Nagła cisza. To wszystkie piłeczki, oprócz zabawki Danieli, wróciły do rąk swoich właścicielek. Rytm się urwał. Eliza mimo woli przycisnęła dłonie do uszu.
Głos pana opiekuna rozbrzmiał w ciszy urywanie i ostro:
— Czwarty lipca! Dwunasty września! Siódmy listopada! Szósty czerwca! Dwudziesty czwarty grudnia!
Samotna piłeczka Danieli latała przez całą salę. Pang!
— O ścianę. Pang! — O podłogę. Pang…
— Gramy, Daniela! Gramy! Czwarty lipca! Dwunasty września! Siódmy listopada! Szósty czerwca! Gra…
Piłeczka opadała.
Eliza dałaby sobie głowę uciąć, że na moment przed tym, kiedy Daniela złapała piłeczkę w dłoń, ta wyraźnie zwolniła swój lot.
— Dwudziesty szósty — ochryple powiedziała Daniela.
— Dwudziesty szósty grudnia.
Piłeczka wyskoczyła z jej ręki i potoczyła się po podłodze.
Eliza siedziała na plaży tuż przy brzegu. W ciemności ledwie słyszalnie szumiało morze, gdzieś niedaleko huśtał się na falach samotny kuter. Wszystkie ognie, oprócz sygnalizacyjnych, były zgaszone. Strażnicy wyspy, a było ich pięciu, cenili służbę i nigdy nie naruszali głównej zasady kontraktu. Nie wchodzić w oczy młodym pensjonarkom.
Dziewczętom, z kolei, przykazywano nie zapuszczać się na przylądek. Eliza przyszła tutaj chcąc pobyć z dala od wszystkich. Stukot piłeczek drażnił ją, a podniecone grą koleżanki wcale nie zamierzały rozejść się do łóżek. Przełożona, zazwyczaj surowa, dzisiaj patrzyła na to przez palce. Wychowanki śpiewały piosenki, biegały po ciemnym parku, chowały się jedna przed drugą i rzucały piłkami.
Zza ciemnych krzaków ukazała się plamka światła — błysk ręcznej latarki. Popełzła po brzegu, podskakując w rytmie kroków dorosłego człowieka. Eliza podniosła się z kamienia, na którym siedziała.
— Eliza…
— Jak mnie pan znalazł?
Z pewnością nie było to grzeczne pytanie. Tak rozmawiać z opiekunem?! W świetle dnia coś podobnego nigdy nie przyszłoby jej do głowy.
— Czyżbyś się chowała?
— Przepraszam — wymamrotała wykonując dyg, którego w ciemności i tak nie mógł zobaczyć.
Opiekun skierował latarkę na wodę. Ciemne rybie sylwetki rozpierzchły się w różne strony.
— Nie chcę żebyś źle o mnie myślała. Nie jestem szaleńcem i nie jestem pedofilem. Nie jestem też ludożercą, ani Sinobrodym. A to, że gram z dziewczętami? Co w tym karygodnego? To swojego rodzaju współzawodnictwo; kto zręczniej nauczy się żonglować piłką. Hazard. Spodobało ci się?
Grajcie choćby jutro w cyrku, pomyślała Eliza. A głośno powiedziała:
— Ja nigdy się tak nie nauczę.
— Dlaczego? — Szczerze zdziwił się opiekun. — Spróbuj. To jest wciągająca zabawa. To swego rodzaju sport. Spróbujesz nauczyć się do następnego mojego przyjazdu?
— A pan wyjeżdża?
— Tak… I wrócę mniej więcej za miesiąc. Nauczysz się radzić sobie z piłeczką. Niech Daniela cię pouczy.
Eliza kiwnęła głową. Teraz opiekun niczym nie różnił się od innych dorosłych — odpowiednio troskliwy, odpowiednio roztargniony, odpowiednio dobry, odpowiednio obojętny.
Skąd u niej takie myśli, że on…
— Przy okazji… Zaszedłem do twojego pokoju tylko dlatego, że od czasu do czasu chcę zobaczyć jak żyją wychowanki Tronu. W tym także co im się śni. Czy tobie śnią się kolorowe sny?
Przytaknęła posłusznie.
— To świetnie — powiedział zadowolony. — To znaczy, że wszystko w porządku. Przejdźmy się, dobrze?
Plama światła szła przodem wyznaczając drogę. Weszli do parku. Tutaj było odczuwalnie cieplej, w trawie, to tu, to tam, jarzyły się ogniki świetlików.
Eliza liczyła kroki. Zapytać — nie zapytać… Zapytać — nie zapytać…
— A co to za data; dwudziesty szósty grudnia?
— Słucham? A, to! — Wyglądało na to, że pan opiekun myślał o czymś innym. — Tego dnia miał miejsce zamach stanu w jednym dalekim państwie. Dawno. A dlaczego pytasz?
Powiedzieć — nie powiedzieć?
— Dlatego, że pan powiedział — dwudziesty czwarty. A Daniela… Ona się pomyliła. Powiedziała — dwudziesty szósty…
Przed nimi ukazało się zalane światłem skrzydło pałacu i przełożona, która zwoływała starsze dziewczęta. Młodsze zapewne dawno spały.
— To nie Daniela się pomyliła — swobodnie oświadczył opiekun. — To ja.
Gdy dziewczęta odprowadziły wzrokiem szary helikopter, życie zaczęło wracać do normy. Rano Elizę budziło energiczne odbijanie piłki w rękach Danieli.
Z nastaniem lata zwykłe lekcje się skończyły. Zastąpiły je zajęcia z rękodzieła, układania bukietów, rysowania i zasad etykiety. Wychowanki Tronu otrzymały nowe kostiumy kąpielowe i Eliza razem ze wszystkimi pluskała się w zatoce ogrodzonej połyskującymi w słońcu bojami. Wydawało się, że nad wyspą Tron nigdy nie zbierają się chmury. Wkrótce Eliza tak się opaliła, że z zaniepokojeniem zaczęła myśleć, czy nie poskrobać policzków piaskiem. Jej mama zawsze dbała o to, by twarz córki zachowała biel podczas lata.
Wspomnienia o rodzicach nie były już takie bolesne. W ciągu miesiąca spędzonego na Tronie kryzys zdarzył się jedynie dwa razy.
Za pierwszym razem obudziła się z głębokim przekonaniem, że mama jest tuż obok. Była czwarta nad ranem. Daniela sapała przez sen, z parku przesączał się szary świt. Rozczarowanie było tak wielkie, że Eliza wybuchła spazmatycznym płaczem i nie podniosła się z łóżka przez cały dzień. Pani przełożona chodziła dookoła niej zaaferowana, starając się ją uspokoić. Daniela podsuwała czekoladki, ale Eliza niczego nie widziała przez łzy.
Drugi raz straciła nad sobą panowanie, kiedy jedna z koleżanek puściła w dół alei samolot z papieru.
Pięknie schodził do lądowania, gdy nagle poryw wiatru poderwał go i papierowy samolocik od razu zaczął pikować. Eliza rzuciła się za nim i upadła rozbijając kolana, ale pochwyciła spadający samolot nad samą ziemią. Głupia… Wszystko wydarzyło się wcześniej, zanim zdążyła uświadomić sobie, co się dzieje.
Cały park był świadkiem skandalicznej histerii po tym wydarzeniu.
Za każdym razem w ślad za kryzysem następowała depresja. Na szczęście wszyscy byli wyrozumiali. Nawet pulchna Daniela przejawiała niezwykły takt, a przełożona osobiście przynosiła z biblioteki najweselsze, w jej mniemaniu, książki. Pewnego razu, zaprowadziwszy Elizę do swojego gabinetu, opowiedziała historię sieroctwa Danieli. Eliza zagryzła wargi i od tamtej pory patrzyła na sąsiadkę innymi oczyma. Możliwe, że z czasem nauczy się widzieć w grubasce najprawdziwszą siostrę.
Nie raz i nie dwa, myszkując po parku, Eliza przychodziła do zamkniętego pawilonu. Któregoś razu nawet wdrapała się po schodach pożarowych, ale wewnątrz było ciemno i pachniało stęchlizną. Jakby za drzwiami z głucho zatrzaśniętym zamkiem znajdował się stary magazyn, a nie sala balowa.
Pamiętając nakaz opiekuna, żeby nauczyć się miejscowego „sportu”, Eliza każdego dnia zostawała sama, aby poodbijać piłeczką o ścianę. Daniela pokazała jej ćwiczenie: piłkę należało rzucać z zamkniętymi oczami. Grubasce szło dobrze, za to Elizie sprzykrzyło się nieustanne bieganie za uciekającą piłeczką. Złościła się i w końcu rzuciła piłeczkę głęboko pod łóżko.
Pewnego razu Eliza zawędrowała, po dłuższej przerwie, do swojego „królestwa” nad urwiskiem. Tam ogarnął ją nagły niepokój. Uderzyła jakaś nieprawidłowość. Najbardziej nieprzyjemne było to, że nie potrafiła znaleźć wytłumaczenia dla swego lęku. Wszystko niby wyglądało jak zawsze: baranki na dalekim morzu, fontanna, cyprys, stara akacja… Eliza przetarła oczy.
Akacja stała nazbyt blisko fontanny. Kiedyś Eliza zmierzyła odległość własnymi stopami. Piętnaście stóp.
Zmierzyła jeszcze raz. Stóp od fontanny do akacji było dwanaście i ciut.
Popatrzyła na swoją nogę. Noga rośnie, oczywiście, ale minął przecież tylko miesiąc!
Machnęła ręką. Głupoty. O czymś istotnym zapewne zapomniała, albo pominęła jakiś element.
Ale wewnętrzny niepokój nie mijał. Odnalazła w swoim biurku stary obrazek „królestwa”; „kamienną stolicę”, fontannę i „czarodziejskie drzewo” — akację, dzieliłopiętnaście dnipodróży, a to oznaczało piętnaście stóp Elizy.
Wtedy dopiero się przeraziła. Czy można przenieść fontannę z miejsca na miejsce? Czy można przesadzić stuletnią akację, której każdy korzeń jest rozmiarów ręki młodej dziewczyny?!
Zapomnieć! O tej zawikłanej sprawie należało jak najszybciej zapomnieć. W najgorszym wypadku bowiem okaże się, że oszalała.
Długo biła się z myślami, czy powinna podzielić się z Danielą swoimi wątpliwościami.
I zdecydowała się milczeć.
— Dziewczęta, dzisiaj dzwonił pan opiekun! Będzie za tydzień!
Ożywienie w jadalni.
Należy sądzić, że od dzisiejszego dnia piłeczki zastukają weselej. Tak, i Eliza powinna wejść pod łóżko i wyłowić zakurzony gumowy podarunek.
— Dani, cieszysz się, że on przyjeżdża? Masz ochotę pograć?
Pytanie zostało zadane najbardziej niedbałym tonem, na jaki tylko było Elizę stać. Daniela uśmiechnęła się protekcjonalnie.
— A jakże! Oczywiście, że mam ochotę. Sama pograsz to zrozumiesz, jakie to jest ekscytujące. Tylko że ciebie i tym razem nie wezmą. Nie nauczyłaś się grać.
— To dlatego, że jestem tępakiem — obwieściła Eliza, jak mogła najbardziej obojętnie. Zdławiła w sobie chęć szybkiego zagarnięcia swojej piłeczki, by potrenować i poszła do parku.
Nie było co robić. Dziwna myśl, która zalęgła się w niej jeszcze rano, po cichutku rosła, zagłuszając sobą słabe protesty zdrowego rozsądku.
Gdyby była całkiem dorosła, nigdy by czegoś takiego nie wymyśliła.
Rezultat nie budził wątpliwości. Kiedyś przecież zmierzyła krokami prawie wszystkie dróżki, a dłonią klomby przed wejściem. Teraz powtórzyła pomiary. Dwie dróżki okazały się odrobinę dłuższe niż poprzednio. A wszystkie klomby odrobinę mniejsze.
Wydawało się jej, że traci zmysły. Nie wytrzymała tego i podzieliła się swoimi wątpliwościami z Danielą. Ta roześmiała się w odpowiedzi:
— Cóż, niekiedy tak bywa, gdy miewa się mdłości. Słuchaj, a może wyspa rośnie?! A może w ogóle na wielorybie mieszkamy? Wiesz, było takie zdarzenie: ludzie żyli na wyspie, a to była ryba, ona zasnęła i…
Eliza przestała słuchać.
Szary helikopter zawisł nad lądowiskiem. Od huraganu, jaki wywołało śmigło, uginały się drzewa.
— Przyleciał! Przyleciał!
Eliza sama przed sobą bała się przyznać, jak bardzo czekała na ten dzień. A teraz doświadczyła niejasnej ulgi, podobnej do tej, kiedy po nieprzespanej nocy z powodu bólu zęba przychodzi czas zasiąść na fotelu u stomatologa.
Opiekun przyszedł do wychowanic natychmiast, przed śniadaniem. Dziewczęta garnęły się, każda chciała go dotknąć; choć poły eleganckiej marynarki, choć skrawka jasnych spodni. Eliza, jak zwykle, czekała z boku. Kiedy przyszła jej kolej się przywitać nie wytrzymała — odwróciła wzrok.
— Nauczyłaś się grać, Elizo?
— Nie, nie bardzo…
— Ale dlaczego? Tak na ciebie liczyłem.
Wyraźnie się zmartwił. Teraz sam wydawał się obrażonym dzieckiem, niewiele starszym od swojej rozmówczyni i tylko kędzierzawa broda trochę burzyła to wrażenie.
— Postaram się — powiedziała Eliza, żeby go pocieszyć. — Ja… Spróbuję.
— Znam… pięć… imion… chłopców…
Wydawała się sobie głupim, dziecinnym podrostkiem. Piłeczka stukała o ściankę loggii. Przecież tak prostej gry można się jakoś nauczyć.
— Paweł… raz… Edward… dwa… Ryszard… trzy… Daniel… cztery…
Nie poszła na plażę. Chciała poćwiczyć w samotności.
Pewnie nie pomoże jej to odzyskać spokoju, a już na pewno nie pomoże odzyskać szczęścia, ponieważ to słowo zostało tam, wraz z tragicznym finałem lotu jedenaście zero pięć.
Ale dzisiaj wieczorem będzie grała razem ze wszystkimi.
Z jakiegoś nie do końca uświadomionego powodu bardzo tego chciała.
Biegła, dopóki pod jej nogami nie zachrzęściły otoczaki. Kilka razy potknęła się w ciemności, ale udało się jej nie upaść. Szkoda tylko nowych rajstop. Kolan nie żal. Wątpiła, czy jest teraz zdolna odczuwać ból.
Ciekawe czy przełożona wie jak to jest?
Jak to jest, kiedy wokół ognie i rytm, a ty nie tańczysz, lecz latasz, a piłeczka kładzie się do twoich rąk?!
Teraz zrozumiała, dlaczego koleżanki tak lubią Grę. Teraz zrozumiała, dlaczego wszędzie noszą ze sobą piłeczki.
„Znam! Pięć! Imion! Prezydentów!”
Dzisiaj opiekun grał z Tais, dziesięcioletnią cichą dziewczynką o blond włosach. W pewnej chwili Tais, która nie była zbyt zdolna i pewnie nawet nie pojmowała, co to takiego „prezydent” i czym różni się on od „króla” — ta właśnie, zwykle mamrocząca pod nosem Tais, dźwięcznie wykrzyknęła łapiąc piłeczkę:
— Douglas!
Tais pomyliła się, jak to zwykle ona. Piąte imię, które wypowiedział opiekun brzmiało, zdaje się Dutakis, albo Dukakis, albo coś na „d”, ale na pewno nie „Douglas”.
Tais pomyliła się. Ale opiekun był zadowolony.
Koleżanki również były zadowolone. Eliza już dawno nie słyszała tyle śmiechu. I dawno już nie śmiała się sama. Do rozpuku.
A teraz, pod nogami skrzypiące otoczaki i kuter straży przyczajony za przylądkiem, podświetlający reflektorem jego mglisty zarys. I gwiazdy jaśniejące na nieboskłonie, a wzdłuż brzegu ciągnąca się biała wstęga przyboju.
Przylądek.
Znowu się potknęła.
Przylądek rzeczywiście był podobny do śpiącego krokodyla. Dlaczego Eliza nie zauważyła tego wcześniej? Zazwyczaj takie podobieństwo od razu rzucało jej się w oczy.
Czyżby przylądek się zmienił?
Brzeg. W ciemności… W blasku słabego światła… Nie takie rzeczy mogą się przywidzieć…
Gdy Eliza zawróciła, żeby pójść w drugą stronę, zobaczyła jak zza krzaków bukszpanu wypełza okrągła plama światła ręcznej latarki.
— Nie boję się…
— Aaa, nie boisz się, to powiedz!
— Będzie się pan śmiał…
— Nie.
— Pomyśli pan, że oszalałam.
— Ależ skąd!
Dlaczego czekała właśnie na NIEGO? Bo ani z Danielą, ani z panią przełożoną taka rozmowa nie byłaby możliwa.
Czteropalczasta dłoń spoczywała na jej ramieniu. Miała chęć się od niej uwolnić, ale jakoś nie mogła się zdecydować.
— Wyspa się zmienia! — Wypaliła, gotowa i na drwinę, i na surowe upomnienie.
Dłoń na jej ramieniu drgnęła. Ledwie odczuwalnie. Ciut, ciut.
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— Akacja… Przesunęła się… Przylądek… Zarys…
— A bardzo się przesunęła? — Uśmiechnął się.
— Nie. O krok.
— No i co? Co z tego, że gdzieś tam, w dalekim kącie parku, jakaś akacja przesunęła się o krok? A może niedokładnie policzyłaś, a może twoje nogi stały się dłuższe?
— A skąd pan wie, że ona jest W DALEKIM KĄCIE?
Kuter straży powoli wynurzał się zza przylądka, razem z nim pojawiło się ostre światło reflektora. Obraz stawał się coraz bardziej urzekający i nieprawdopodobny.
— Elizo… Ty się boisz?
— Tak.
— Nie bój się. Tutaj nie ma niczego strasznego. To po prostu gra.
Odszukała w encyklopedii „dwudziesty szósty grudnia”. Hasło „Douglas” także znalazła. Rzeczywiście wybrali go jakieś dwadzieścia lat temu, przy czym w tychże wyborach kandydował również niejaki Dukakis i jego szanse na wygraną oceniano wyżej. O Douglasie było napisane, że znajdował się u władzy trzy i pół roku i w czasie jego rządów państwo osiągnęło pewne sukcesy i wygrało jakąś lokalną wojnę.
Eliza zwróciła książkę.
Znalazła Tais na placu zabaw. Mała grała w klasy wraz z parą takich jak ona dziesięciolatek. Kratki były narysowane na piasku. Prawy sandałek, którego sprzączka właśnie się oderwała, klapał jej na stopie.
— Podejdź tutaj.
Tais mruknęła coś pod nosem, ale Eliza była starsza, więc gra została na pewien czas przerwana.
— Kim jest Douglas?
Tais wzruszyła ramionami.
— Grałaś w piłeczki i powiedziałaś — „Douglas”.
— A kto tam wie co mówi przy grze? — Cicho zdziwiła się Tais. — A klituś-bajduś to niby kto?
Eliza milcząco przyznała małej nieprzeciętną zdolność do logicznych wyjaśnień.
Biblioteka była otwarta w czasie, kiedy nie było lekcji. Nauczycielka, opiekująca się księgozbiorem, drzemała w fotelu na biegunach przy wejściu. Eliza zawahała się przez moment, po czym weszła.
Opiekun był tutaj. Siedział na brzegu stołu, a przed nim leżał stos bibliotecznych kart wychowanic. Eliza od razu poznała swoją, rozrośniętą do czterech fiszek, zapisaną gęstym, oszczędnym pismem.
— Eliza? Tak sobie patrzę, która z dziewcząt lubi czytać…
Zatrzymała się dwa kroki przed nim.
Ostatnim w spisie przeczytanych przez nią książek był słownik encyklopedyczny — „Ważne daty i imiona w historii”.
— Ty podobno czytasz najwięcej ze wszystkich… Prawda, Elizo?
Wreszcie dostrzegła kolor jego oczu. Były szare jak pochmurny świt.
— …A teraz pytaj.
Stali w dalekim kącie parku, nad urwiskiem, a tymczasem wiatr wzmagał się i morze, na które patrzyli, pokrywało się siateczką białych baranków.
— Kim pan jest?
Wiatr był chłodny.
— No… Elizo, nie rozpraszaj się na nieistotne pytania. Moje imię nic ci nie powie.
— Dlaczego przyjął mnie pan do Tronu? Właśnie mnie?
— Spodobałaś mi się.
On nigdy nie powie mi prawdy, pomyślała Eliza. Prawdopodobnie ta myśl odzwierciedliła się na jej skupionej twarzy Czteropalczasta dłoń podniosła się, zamierzając opuścić się na jej ramię, ale zawisła w powietrzu.
— Elizo… Czy wierzysz w przypadki?
Wiatr przedostawał się pod ubranie. Eliza patrzyła na własną, opaloną rękę, pokrytą gęsią skórką. Przypadki…
— Moi rodzice… Spóźnili się na ten lot! Mama pomyliła dzień i… Spostrzegła pomyłkę, kiedy było już tylko dwie godziny do wylotu. Pojechali taksówką. W ostatniej chwili! Nie chciano ich wpuścić do samolotu, ale oni uprosili obsługę. A GDYBY się spóźnili?!
Opuściła wzrok na własne zakurzone sandały.
— Albo rodzice Danieli… JAK można utonąć w kanale nawadniającym? Tam są dwa metry szerokości. Przypadek, traf, zbieg okoliczności?
W oddali przeleciały — skrzydło w skrzydło — dwie wielkie mewy.
— Zimno ci, Elizo?
— To wiatr…
— Wiatr. Mądrzy ludzie z centrum meteorologicznego umieją rozszyfrować jego szlak i z wyprzedzeniem przesyłają nam informacje o nadchodzących sztormach…
Morze zmieniało się w oczach. Opiekun zdjął z krzaka bukszpanu tkwiące w liściach ptasie pióro. Podrzucił je nad głowę, a wiatr schwycił zdobycz i poniósł do parku. Pióro kręciło się, tańczyło w locie.
— Zbyt wiele… Jak ci to wyjaśnić. Zbyt wiele sił targa tym piórem… Chociaż wydaje się, że jedna — wiatr… I żadnej różnicy dla wszechświata, tak czy siak pióro wróci, upadnie na trawę, albo utkwi w krzakach…
— Żadnej różnicy? — Powoli powtórzyła Eliza.
Opiekun skłonił głowę spoglądając jej w oczy.
— Dla nas — żadnej. Dla pióra… Ależ ty zupełnie zmarzłaś. Idziemy stąd.
W parku wiatr nie miał już takiej siły. Lekko chwiały się różane kwiatostany egzotycznych, południowych drzew. Delikatnie szeleściły palmy — i to wszystko.
— Żadnej różnicy — powiedziała Eliza, rozglądając się. — Dwudziestego szóstego czy dwudziestego czwartego, Douglas czy Dukakis, lot jedenaście zero pięć czy… Jakikolwiek inny lot…
— Elizo, co ty?!
Chwycił ją za ramię i odwrócił do siebie. Gdyby ktoś z boku widział tę scenę, mógłby sobie wyobrazić, że niesforna dziewuszka wyprowadziła z równowagi dobrego i spokojnego wujka opiekuna.
— Mam rację? — Zapytała spoglądając w jego szeroko otwarte, okrągłe ze zdziwienia oczy.
— Bujasz w obłokach — uśmiechnął się z wysiłkiem.
— Nie! Dziewczyny mylą się. Powtarzają nie to, co pan mówi. Pan mówi jak było. One mówią, jak powinno się stać i się staje!
Puścił jej ramię. Popatrzył nieomal ze zgrozą.
— Elizo… Ty rzeczywiście lubisz czytać. To, co rzeczywiste i fantastyczne. To w twoim umyśle narasta w sumie do…
— Sama bym do tego nie doszła — odwróciła głowę, nie wytrzymując jego wzroku. — Ale ta akacja… Przecież WIEM, że ona się przesunęła! PO TYM, jak pan grał z Danielą.
Przez jakiś czas oboje milczeli. Szli w dół alei, która już się kończyła. A razem z nią, prawdopodobnie, zakończy się i rozmowa.
Opiekun odezwał się pierwszy.
— Jak ty to sobie wyobrażasz? — Zapytał łagodnie. — Za każdym razem, kiedy któraś z dziewczynek… „pomyli się”, na świecie następuje maleńka zmiana? Przeprowadzają się drzewa, zmniejszają się klomby, zmieniają się losy świata? I ludzie na całym świecie, włączając w to ciekawskie, spostrzegawcze dzieci, niczego nie widzą? Oślepli?
— Nie wiem — szeptem odpowiedziała Eliza. — Może oni myślą, że tak było? Dwadzieścia lat temu wybrali… Tego Douglasa, a drzewo, z kolei, rośnie… Gdzie rosło.
— „Z kolei”… — odparł opiekun przedrzeźniając ją. — Nie mówisz jak zwykła trzynastolatka. Jesteś rzeczywiście inteligentna, ale nawet twoja erudycja nie wyjaśnia, dlaczego TY widzisz zmiany, a reszta inteligentnych ludzi nie.
Eliza spuściła głowę.
Niedługo kolacja. Jej rówieśnice bawią się na boiskach, któraś pluska się w basenie, inna gorliwie pochyla się nad robótkami. A ona rzeczywiście zwariowała. Przeżyty szok zmienił jej percepcję i z czasem jej szaleństwo będzie widoczne coraz bardziej, będzie przejawiać się coraz jaskrawiej.
— Istnieje inne wyjaśnienie, całkiem proste… Ty widzisz zmiany nie tylko dlatego, że jesteś spostrzegawcza. Po prostu ZROZUMIEĆ zmiany można tylko na Tronie. A my jesteśmy na Tronie, Elizo. Nie patrz tak na mnie.
Zza zakrętu wybiegła gromadka młodszych dziewczynek. Usłyszały głos opiekuna i teraz spieszyły, aby go obstąpić, podstawiając główki pod czteropalczastą dłoń.
Daniela kląskała językiem o podniebienie.
Eliza zaś trenowała w milczeniu, z zaciętością. Od momentu, w którym szary helikopter wzbił się nad wyspę, nie zaznała ani snu, ani spokoju — stukała piłeczką o ścianę.
— Znam… pięć… nazw… lotów!
Ostatnie słowo wypowiadała niesłyszalnie. Niekiedy samymi wargami. Niekiedy w myślach.
Zawiązywała sobie oczy i do ochrypnięcia liczyła uderzenia. Doskonaliła grę z taką szybkością, że nawet starsze dziewczęta ze zdziwieniem spoglądały na siebie obserwując ją. A obserwować Elizę można było wszędzie: w stołówce, w parku, w loggii: raz… dwa… trzy… cztery… pięć…
Przestała czytać. Przełożona siłą zaganiała ją na plażę. Przed świtem, ledwie niebo zaczynało jaśnieć, Eliza w nocnej koszuli wychodziła z piłeczką do loggii. — Daniela biadoliła, naciągając poduszkę na głowę. Eliza nie słyszała jej zawodzenia. W mrokach świtu zdawało jej się, że widzi badawcze spojrzenie ciemnoszarych oczu.
Jest szalona?! To nie było teraz problemem. Znalazła wreszcie sens życia i to taki, że warto było walczyć do końca, do ostatniego tchu.
Nie było go ponad miesiąc. Eliza spała po kilka godzin na dobę. Już nawet nie grała, dlatego że nie było już możliwości dalszego doskonalenia się w grze. Po prostu włóczyła się o świcie po parku, przystawała nad urwiskiem i na nowo mierzyła krokami dróżki. Liczyła i mierzyła z uporem, jakby chcąc wyuczyć się tych wymiarów na pamięć, do końca życia.
Zbliżała się jesień, czyli czas, kiedy zaczną się zajęcia. W rzeczywistości letnia pogoda na Tronie zachowa się jeszcze długo i po lekcjach będzie można się kąpać.
Wchodząc do wody, Eliza zanurzała piłeczkę jak mogła najgłębiej, po czym puszczała, a ona wyskakiwała z morza jak rakieta.
Warkot śmigła sprawił, że podskoczyła na łóżku. Potrzebowała ledwie sekundy, aby stwierdzić, że to się jej nie śni. Ile razy, słysząc we śnie ten dźwięk, zrywała się, a nad parkiem panowała cisza. Wsadziła nocną koszulę w sportowe spodnie. Na wierzch zarzuciła kurtkę, ale nie wpadła na to, że trzeba założyć pantofle, bo w kapciach biegać ciężko…
Na schodach, ciągnących się w kierunku morza, z rozdrażnieniem zrzuciła przeklęte ciapy. Chłodny kamień okazał się wręcz lodowaty.
Górował nad tłumem radosnych, gadatliwych nauczycielek. Spojrzenia wszystkich kobiet zatrzymały się na Elizie. Wszystkie brwi się uniosły, a przełożona klasnęła w dłonie i krzyknęła:
— Wychowanka! W takim stanie…
Eliza wstydziła się koszulki wychodzącej ze spodni, rozczochranych włosów i bosych nóg. Było jej wstyd — i było jej wszystko jedno.
Patrzył na nią. Jego wzrok wyrażał zrozumienie.
— Władca świata?!
— Ty, mimo wszystko, jesteś dzieckiem. Światem bardzo trudno władać. Są rzeczy, na które nie mamy wpływu…
Wzięła go za zdrową rękę. Bardzo dawno nie dotykała, ot tak, nikogo z dorosłych. Obca była jej ta cielesna czułość, z braku której dzieci z sierocińców lgną do wszystkich tych, którzy ich nie biją.
Przecież ona nie wyrosła w sierocińcu.
— Bardzo… Bardzo pana proszę. Oddam wszystko na świecie. Tylko…
— Dziewczyno, źle mnie zrozumiałaś. Nie chciałbym cię… Urazić, ale to nie jest gra w żołnierzyki, w której możesz „zabijać” i „ożywiać” jak ci się podoba. To jest w przybliżeniu podobne do… W bardzo wielkim przybliżeniu… Do szachów. Nie każda figura może poruszać się swobodnie po planszy. Są zasady, określające, kiedy i w jaki sposób… Wybacz, to tylko przybliżona analogia… Wiesz, co to takiego „analogia”?
Przylgnęła ustami do jego dłoni.
— A ty co?!
Ostrożnie się wyswobodził.
— Elizo… Powiedziałem ci to wszystko, ponieważ jesteś dorosła. Dlatego, że możesz zrozumieć… Istnieją swoiste prawa. Nie można zrobić tak, żeby po kolejnej Grze twoja ulubiona akacja spadła do morza. Przecież, kiedy płyniesz żaglowcem ster powinien być w zgodzie z żaglami, inaczej twoja łódka łatwo może się wywrócić.
Teraz i jej ręce pachniały drogą wodą kolońską. Nieprawdopodobnie drogą.
— Jedenaście zero pięć — powiedziała szeptem. — Może tak się zdarzy… że jakaś inna zmiana… Wybory, trzęsienie ziemi, czyjeś spotkanie… Zmieni także i MÓJ przypadek? Samolot nie spadnie? Albo oni mimo wszystko się spóźnią?!
— Bardzo trudno przewidzieć wszystko. W czasie każdej gry istnieje minimalne prawdopodobieństwo, że nastąpi zachwianie równowagi sił i świat stoczy się do Tartaru. Bardzo trudno. Inaczej gralibyśmy częściej… I śmielej.
Jego głos zmienił się. Stał się cichszy i bardziej głuchy, a w Elizie zrodziło się nagłe przekonanie, że opiekun jest starszy, o wiele starszy niż jej się wydawało na początku.
— A PO CO panu to wszystko? — Zapytała, niemal tracąc dech z powodu swojej zuchwałości. — Pan i tak przecież ma wszystko! Pan jest bogaty, ma pan Tron, czy chce poprawić coś, co już się wydarzyło? Czy po prostu tworzy pan świat? Jak z gliny? Zgodnie ze swoim upodobaniem?
— Jesteś zbyt inteligentna, jak na trzynaście lat.
— Możliwe. A pan zbyt młodo wygląda… Jak na swoje trzysta.
W parku grały świerszcze. W pałacyku panował gwar — dziewczęta doprowadzały do porządku swoje balowe suknie, przygotowując się do dzisiejszej Gry.
— Przepraszam… Niefortunnie zażartowałam.
— Dlaczego? Cieszę się, że starasz się żartować. Zrobiło ci się lżej na duszy?
Eliza wyciągnęła z kieszeni swoją piłeczkę. W ciągu wielu dni treningów zabawka jeszcze bardziej oblazła z farby. Z zielonej i czerwonej powłoki zostało jedynie wspomnienie.
— Nauczyłam się grać. Lepiej od wszystkich.
— Już mi przekazano.
— Niech mi pan dzisiaj pozwoli…
— Elizo…
— Ale pan…
— Elizo, nie zapytałaś mnie dlaczego ja, taki bogaty człowiek, podarowałem sympatycznemu, skrzywdzonemu przez los dziecku starą, zniszczoną piłeczkę. Nie zapytałaś, do kogo należała wcześniej. Należała do innej dziewczynki, która tak jak i ty była bardzo inteligentna. A przede wszystkim, jej pomyłki zmieniały świat na lepsze.
— Aja…
— Tak! Zabrałem cię z pensji i zawiozłem na Tron dlatego, że umiesz grać. Nie stukać piłką o ścianę — GRAĆ, rozumiesz o czym… Każdej z was los kiedyś spłatał paskudnego figla. Dalsze życie każdej z was, w którymś momencie, zależało wyłącznie od absurdalnej przypadkowości…
Na ścieżce pojawiła się przełożona. Uchwyciwszy spojrzenie opiekuna szybko, wręcz pospiesznie, oddaliła się.
— A co się stało z tą dziewczynką? — Zapytała Eliza, mimowolnie się Wzdrygając.
— Czemu się wzdrygasz? Nie zabiłem jej i nie zakopałem na plaży. Tutaj dorosła, skończyła osiemnaście lat i poszła na dobry uniwersytet. Została adwokatem… Ale nie w tym rzecz. Ojciec zastrzelił jej matkę z myśliwskiej strzelby. Głupota, tragedia, dzika przypadkowość. Potem stracił zmysły i popadł w chorobę, ale to było później… I oto, za każdym razem zabierając się za Grę, dziewczyna chciała TO zmienić. Ten moment, kiedy strzelba…
— Czyli ona także ROZUMIAŁA? — Szybko zapytała Eliza.
— Tak — odezwał się opiekun po chwili. — Zazwyczaj wychowanki Tronu nie są świadome tego, co robią. Ale niekiedy trafiają się osoby w twoim rodzaju.
Podniósł rękę z zegarkiem. Na cyferblacie błysnął kamyczek. Opiekun lekko się podniósł.
— Na nas pora.
— Jej, tej dziewczynce, ostatecznie nie udało się zmienić swojego losu?
— Nie.
— Ale dlaczego?! Pan tego nie chciał? Dlatego, że panu była potrzebna tego dnia… Zupełnie inna pomyłka? I pan mówił o jakimś prezydencie, a nie o…
Odwrócił się, a na jego twarzy pojawiło się rozdrażnienie:
— Wiesz co… Nie gadaj głupstw.
Kiedy wszystkie piłki w sali nagle zamilkły — zabrakło jej tchu. Jedyna piłka na świecie — jej piłka…
Na ułamek sekundy przed tym jak upadła jej w dłoń, zatrzymała się. Eliza zobaczyła pięknie podświetlone kształty. Niewyraźne zarysy kontynentów, świecącą się warstwę atmosfery, błękitną mgiełkę, widmo, miraż…
Zaśmiała się szczęśliwa i coś krzyknęła. W następnej sekundzie okazało się, że koleżanki wokół niej głośno mówią i przepychają się w żartach, że uderzają piłeczkami bezładnie, wręcz ze zmęczeniem, że z otwartych drzwi pawilonu ciągnie wieczornym chłodem i że pana opiekuna nigdzie nie było widać.
Nie mogła uwierzyć.
— Co… Już? To wszystko?!
Gra się skończyła, zostawiając po sobie pustkę i zmęczenie.
— Daniela… Danka… Co ja powiedziałam? Co?!
Grubaska pokręciła palcem przy skroni. Eliza z wysiłkiem wzięła się w garść:
— Ja… Grałam. Co powiedziałam… Na samym końcu?!
— Coś jak z gazet — Daniela wzruszyła ramionami. — O podatkach, o odpowiedzi albo o odprowadzeniu, do końca nie zrozumiałam, bo pan opiekun lubi wymyślać takie skomplikowane sytuacje.
Eliza nie pamiętała, kiedy i jak dotarła do łóżka. Położyła się twarzą do ściany i nie wstała przez całą dobę.
Nastała jesień.
Gdzieniegdzie w parku pojawiły się żółte liście, ale większa część drzew okazała się wiecznozielona. Sprzątaczka rytmicznie machała miotełką wędrując po alejach. Zaczęły się zajęcia. Na wyspę zjechali nauczyciele, a Eliza uczyła się jak pilna woskowa kukła.
Na koniec semestru miała czwórki ze wszystkich przedmiotów.
Piłka leżała pod krzakiem. Kilka wielkich opadłych liści przykryło ją i zasłoniło od ciekawskich oczu. Eliza wiedziała, że nigdy więcej nie weźmie jej do ręki.
Warkot helikoptera rozległ się, kiedy dziewczęta siedziały w sali lekcyjnej. Wszystkie, oprócz Elizy, zerwały się ze swoich miejsc i przylgnęły do okien, chociaż zza ściany cyprysów niczego nie było widać. Nauczycielka odczekała minutkę, po czym przywołała pensjonarki do porządku. Lekcja jednak już nie wróciła do dawnego rytmu. Uczennice wierciły się, oczekując przerwy.
— Witamy, panie opiekunie! Witamy!
Eliza tylko przez chwilę spotkała się spojrzeniem z mrocznymi, szarymi oczami i od razu odwróciła głowę.
— A ty co, zupełnie zwariowałaś?! — Daniela nie posiadała się z oburzenia. — JAK ty tak możesz?! To przecież Gra!!
Eliza, nie rozbierając się, położyła się na łóżku i zarzuciła nogi na oparcie.
— Kto powiedział, że ja MUSZĘ grać? Przekaż panu opiekunowi, że rozbolał mnie brzuch.
— To idź do izolatki!
— Nie… Lepiej powiedz panu opiekunowi, że musiałam odrobić lekcje. Nie… Nic mu nie mów. Sama mu powiem.
Daniela odeszła wstrząśnięta do głębi. Eliza przykryła się pledem i zapłakała.
W urywanym półśnie widziała swoją piłeczkę z niewyraźnym zarysem kontynentów, błękitną warstwę atmosfery. Uprzejmy głos z głośnika ogłaszał koniec odprawy na lot jedenaście zero pięć. Wtedy Eliza odrobinę zacisnęła palce. Warstwa atmosfery pękła, zarysy lądów zaczęły się zacierać, metaliczny, uprzejmy głos rwał się, aż w końcu zamarł, a numer lotu zmienił się w ciąg bezsensownych cyfr.
Potem powrócił w jej myślach dawno zapomniany sen.
Śniło się jej, że tka dywan. Widziała nieskończoną liczbę nitek ciągnących się gdzieś z góry, z warsztatu. Nitki przeplatały się, ściągały w węzełki, a ona rozplątywała je i związywała znowu, przepracowane palce bolały…
„Tkam swój los”.
Nitki plątały się. Eliza rozplątywała i ściągała węzełki, wzór wciąż się nie układał…
Łzy wyschły na rzęsach.
W łóżku obok spokojnie i głęboko oddychała Daniela. Głucha noc. Trzecia godzina.
Eliza usiadła na łóżku. Poszła spać nie rozbierając się. Zerwała się wiedziona niejasnym przeczuciem, otworzyła drzwi loggii.
Pod ciemną stelą cyprysu nieruchomo stał mężczyzna. Jasna koszula i jasne spodnie pozwalały widzieć go nawet w bezksiężycową noc.
Cykady w parku milczały.
— Za co się na mnie gniewasz, Elizo?
— Nie gniewam się… Ja pana nienawidzę. Jest pan dyrektorem teatru marionetek. My gramy dla pana, ale dla siebie zagrać nie mamy prawa. My zniekształcamy świat dla pana, ale dla siebie… Nie wolno nam poprawić… Niczego.
W pałacyku było cicho. I w parku było cicho. W oddali szumiało morze.
Eliza wczepiła się w plecioną kratkę oddzielającą loggię od parku. Powoli osunęła się po niej na chłodną podłogę.
— Niech oni po prostu spóźnią się na samolot! Niech się spóźnią! Niech…
— To niemożliwe, Elizo. Wybacz. Powinienem był od razu ci to wyjaśnić, tak żebyś zrozumiała… To Tron. Tutaj się nie zmieniasz… Jeśli zdarzy się, że… Jeśli spróbuję spełnić twoje życzenie, okaże się, że ty NIE MOGŁAŚ znaleźć się na Tronie. Rzeczywistość, broniąc swoich zasad, wywoła niezależną zmianę. Twoi rodzice i tak zginą… żeby uzasadnić twoją obecność tutaj. W innym przypadku — zakłócenie continuum, paradoks i bezwład świata… Uwierz. Jeśli mógłbym ci pomóc, ja… Wierzysz mi?!
— Niech mnie pan odwiezie na ląd — Eliza nie rozluźniła palców wczepiwszy się w lodowate pręty kratki. — Niech mnie pan odwiezie i wtedy…
— To także niemożliwe! Dlatego, że świat się zmienia… I jeśli żyłabyś tam, na lądzie, byłabyś dwa miesiące starsza, nazywali by cię Ksenią, a twoje włosy byłyby…
Odsunęła się.
— I to nie byłabyś ty — głucho zakończył opiekun.
W pokoju, za przymkniętymi drzwiami, głośno sapała śpiąca Daniela.
— Pan chce powiedzieć, że żadna z dziewcząt nigdy nie opuści Tronu?!
— To nie tak. Wszystkie dorastają i wyjeżdżają. Chcę powiedzieć tylko że…, że żadna z was nie jest w stanie rozegrać na nowo swojego losu. Nawet gdybym tego chciał…
Cyprysy w parku pachniały drogą wodą kolońską.
Spadł śnieg i od razu stajał. Eliza wiedziała, że na Tronie rzadko pada śnieg. Naprawdę wyjątkowo…
Koleżanki, nie to, żeby od niej stroniły, po prostu nie zauważały jej. Była odmieńcem, była niepojętą, obcą istotą. Kto z normalnych ludzi dobrowolnie wyrzeka się Gry?
Pan opiekun przylatywał z reguły raz w miesiącu. Dziewczynki piszczały z radości i stroiły się. Za każdym razem, gdy przychodził dzień gry, Eliza kładła się spać trochę wcześniej i za każdym razem nie zamykała oczu prawie do świtu.
Któregoś razu nie wytrzymała i poszła w głąb parku, do pawilonu. Weszła po spiralnych schodach i zajrzała przez okno. Na dole paliły się świeczniki. Plotły swoją pajęczynę latające piłki i ani jedna nie dotknęła drugiej. Rytm uderzeń o podłogę i o ściany zastępował i bęben, i baraban, i kastaniety.
— Znam! Pięć! Ciekawych! Liczb!
Piłki zamilkły.
Śliczna Diana ze starszej grupy poderwała rękę. Jej, jedyna pozostała w locie, piłka na sekundę zwolniła opadanie. Eliza nie wiedziała, czy Diana widzi w tym momencie świecącą błękitną kuleczkę.
Grająca dziewczyna wykrzyknęła bezsensowną, z punktu widzenia Elizy, liczbę. Gdzieś trzasnęła tkanina wszechświata i zaraz potem, w tym samym miejscu, pojawiła się tkanka, aby zasklepić szczelinę i przywrócić całość.
W następnej sekundzie opiekun, który ukazał się w tłumie bawiących się dziewcząt, niczym figlarz, czy też dobroduszny wujek, podniósł głowę i bezbłędnie uchwycił spojrzenie Elizy.
Potknęła się i spadła ze schodów. Spadała niedługo, ale przez ten czas zdążyła odczuć przerażenie samobójcy odpychającego się od poręczy mostu Waterloo.
Złapał ją metr od ziemi. Złapał i mocno objął — tak, że zapach wody kolońskiej ogarnął ją całą.
Kiedyś w taki sam sposób złapał ją ojciec, gdy spadła z górki jako dziecko. I nawet ręce, boleśnie ściskające żebra, przypomniały ręce ojca. Tylko ojciec inaczej pachniał i wszystkie palce, oczywiście, miał na miejscu.
— Niech mnie pan puści…
Dziewczęce głosy oddaliły się. Pawilon też został daleko w tyle. Mężczyzna szedł, prawie biegł i Eliza nijak nie mogła wyswobodzić się z jego rąk.
Koniec końców poniechała bezskutecznych prób oporu.
W dole fale morskie cicho uderzały o urwisko. Cień akacji wisiał nad czaszą starej fontanny.
— Elizo, chcesz? Pojedziesz ze mną?
Jeszcze jej całkiem nie wypuścił z objęć. Zresztą nie wyrywała się. Dlatego, że było chłodno, a jego ręce grzały jak piecyk Dotyk szorstkiej brody nie był znowu taki nieprzyjemny.
— Kim jesteś? Kimże pan jest? Czego pan chce?
— Chcę, żebyś była szczęśliwa.
— Kim pan jest? Kim pan jest? Kim?…
— Chcesz, zaadoptuję cię? Przecież nie mam dzieci… Zobaczysz świat. Cały. Będziesz mieszkać gdzie zechcesz i uczyć się, czego zapragniesz. Czego jeszcze można chcieć w wieku trzynastu lat? Pięknej miłości, jak w książkach?
— Boję się pana.
— Nieprawda. Ty już od dawna nikogo się nie boisz…
— Możliwe. Wszystko czego się bałam już minęło.
— Adoptować cię?
— I będę musiała nazywać pana tatą?
W ostatnim pytaniu było tyle sarkazmu, że rozłożył bezradnie ręce.
Odsunęła się.
Jego oczy zapadły się tak głęboko, że zdawały się nie być szare, ale wręcz czarne. W ciągu ostatnich kilku miesięcy zauważalnie schudł i zmizerniał, ale się nie postarzał. I jak dawniej, w niczym nie przypominał statecznego pana, którego Eliza kiedyś spodziewała się zobaczyć w fotelu opiekuna.
— Nie chciałam pana obrazić.
— Rozumiem.
— Dlaczego nie odnosi się pan do mnie tak, jak do innych dziewczynek?
— Dlatego że… Elizo, nie mogę ci tego wyjaśnić. Kiedyś, potem, za wiele lat, zapytasz i… Chociaż nie. Z czasem sama…
Jego ręce opadły na jej ramiona.
— Wybacz… Mogę znowu cię objąć? Tak po prostu, po przyjacielsku?
Zmrużyła oczy. Jeśli w jej ciele mieszka dusza, to mieści się w gardle i w jej mieszkanku jest teraz ciepło i sucho. I tylko odrobinkę dławi, jakby dusza Elizy podrapała sobie kolana.
— Elizo… Czy cieszysz się, kiedy przyjeżdżam do Tronu?
— Tak. Nie. Złoszczę się. Boję się. Ja…
— Ja także. Czasami złoszczę się na ciebie, czasami się boję… Nie, nie boję… Dodajesz mi zmartwień. Nie dajesz mi spokoju. Zbyt wiele… Mnie męczy, Elizo.
Było chłodno. Okrągła kałuża na dnie fontanny pokryła się cienką lodową skorupką.
Dziewczynka stała przed zwierciadłem spoglądając w swoją nieznajomą twarz.
Była starsza od siebie. Doroślejsza od tych dziewczynek, które mają już szesnaście lat. Mówią, że tak bywa…
Wcześnie się też postarzeje. Gdyby nie lot jedenaście zero pięć nie byłaby taka stara!
Odwróciła się od zwierciadła. Odrzuciła je od siebie. W głębi pokoju czekała na nią grupa wystrojonych kobiet i eleganckich mężczyzn.
Poszła korytarzem pomiędzy szpalerem życzliwych, radosnych ludzi, a jej ręka leżała na zgięciu łokcia idącego obok mężczyzny.
Nie widziała twarzy towarzysza, ale odczuwała rytm jego kroków.
Przed nią czekała niziutka, opleciona kwiatami szafka nocna, z pamięci napłynęło słowo — „ołtarz”…
Czy ołtarz tak wygląda?
Wystrojeni ludzie, półmrok, przepełnione ławki… Gęstwina ludzka, wspaniały korowód i gwałtowna pustka. Dwa wolne miejsca, jakby w łańcuchu wyrwano ogniwa…
…Tka dywan. I raz za razem stara się ściągnąć szpetną dziurkę, która pojawiła się dokładnie pośrodku wzoru…
Dwa puste kielichy na świątecznym stole.
Ciemność.
Szary świt, przebijający się z loggii.
Posapywanie Danieli.
Ranek.
Przełożona długo potrząsała jej ręką, zaglądała w oczy. Rzeczy były spakowane jeszcze wczoraj, a w miejsce dwóch toreb, z którymi Eliza przyjechała do Tronu, trzeba było spakować cztery większe walizki.
Przełożona uśmiechała się i w jej oczach Eliza widziała zazdrość, która jednak nie była zła. Szczęści się ludziom, to dobrze — można było wyczytać z tego spojrzenia. Bywa na świecie prawdziwe szczęście, jak w kinie…
Dzisiaj wieczorem lecą razem.
Dzisiaj wieczorem. Po Grze…
Dzisiaj wieczorem zrzuci swoją piłkę z urwiska. Wyrzuci razem z ostatkami dzieciństwa i widmo tej dawnej, naiwnej nadziei także poleci w przepaść. Ale przedtem Eliza nagra się do woli i możliwe, że będzie miała szczęście zobaczyć w miejscu obskurnej piłeczki błękitną kuleczkę z zarysami kontynentów.
Bardzo trudno było się jej zdecydować na tę Grę, ale nie może się teraz wycofać.
Koleżanki rozstąpiły się, kiedy podeszła.
Jeszcze nie wiedziały. Nie powinny wiedzieć. Inaczej umrą z tęsknoty i zazdrości…
Rozstąpiły się dlatego, że Eliza już od pół roku nie grała. A dzisiaj wyciągnęła swoją piłkę i jak gdyby nic dołączyła do towarzystwa.
W parku panowała wiosna, ale czuło się już lato.
Triumfalną, milczącą procesją szły obok bukszpanowych płotów, obok wiecznie zielonych cyprysów i odnowionych wiosennych akacji. Szły po alejkach, które Eliza poznała do ostatniego kroku. Doszły do pawilonu. Lekko zleciał z zawiasów nowiutki zamek. Z wnętrza powiało stęchlizną, ale lampy już jarzyły się słabym światłem i dziewczęta, trącając się, przestępowały próg, wbiegały na salę, tupały i z rozpędem ślizgały się po parkiecie, jak po nieistniejącym na Tronie lodzie.
Eliza była ostatnia.
Zwolniła i obejrzała się za siebie.
Grały cykady.
Stojący za nią mężczyzna chciał coś powiedzieć, ale nie wyrzekł ani słowa.
Przypomniał się jej ostatni sen.
Wiele razy pytała sama siebie. Pytała, czy kapryśny taniec stokrotnie zmieniającej się rzeczywistości przypadkowo połączył ją z tym człowiekiem. I co za rytm, co za nici ich wiążą, czy nie dlatego zaczęła się cała ta gra gumowych piłeczek, żeby teraz, w ciemniejącym parku, mogła odwrócić się i zobaczyć jego twarz?
Patrzył z dziwnym wyrazem. Jakby obliczał w myśli równanie z trzema niewiadomymi… Albo raczej z setką niewiadomych, z tysiącem…
— Rozwiązuje pan zagadkę? — Uśmiechnęła się.
— Mojej zagadki nie można prawidłowo rozwiązać…
Jego twarz była bardzo blisko i spostrzegła, że on się starzeje. Raptownie. O całe lata.
Ale w parku zmierzchało, a zmrok zazwyczaj kłamie.
— Gramy!!
Morze ognia.
Żałowała ogromnie, niewyobrażalnie. Przepuściła tak wiele; skróciła sobie czas swobody i beztroski, czas, kiedy latają piłki, kiedy chce się śmiać i pląsać, a twarze koleżanek zdają się być miłe, siostrzane…
— Znam! Pięć! Imion! Chłopców!!
— Znam! Pięć! Znam! Imion! Pięć!
Porzucone krosno tkackie, dywan z nieskończoną liczbą węzełków. Rozchodzące się nici…
Co za POMYŁKA zdarzy się dzisiaj? Czy w kursach walut, w ukierunkowaniu rzek, czy w parlamentarnym głosowaniu? Czy nieświadoma Murzynka w głuchej wioseczce urodzi zamiast dziewczynki — chłopczyka?
Cały ten potworny chaos, istna masa czasu, wszechświat, rozgrzewał się, jak skóra w rękach garbarza…
Nie czuła strachu. Było jej wesoło i lekko. Pang, pang, pang…
— Znam…
Niczego nie wiem. Naprawdę niczego.
— Eliza!
Wszystkie piłeczki w sali zamilkły. Została jedna. U niej w rękach. I oto idzie, kroczy, płynie po parkiecie — władczyni świata…
— Ja!
„Światem bardzo trudno władać”.
— Znam!
„Wiesz co… Nie gadaj głupot”.
— Pięć!
„I będę nazywać pana tatą?”
— Numerów!
„Mojej zagadki nie można prawidłowo rozwiązać…” Cisza. Co za cisza, przecież właśnie teraz powinien wykrzyknąć decydujące, piąte słowo… Nie widziała jego twarzy.
— LOTÓW! — Mocna fala dźwięku zalała salę, nieomal zwalając Elizę z nóg. Czy to jego głos? Czy ryk samolotowych turbin?!
— 1101! — Głos ledwie utrzymywał się na granicy załamania. — 1102! 1103! 11…
Stan nieprzytomności… Puszczają, rozchodzą się szwy wszechświata…
„Zakłócenie… Brak równowagi… Do Tartaru”.
Wydało jej się, że się śmieje.
Maleńka błękitna kuleczka krążyła na jej dłoni.
Spadał, spadał… Samolot kompanii „Eo” spadał, niezgrabny jak wszystkie ptaki z zawodnymi silnikami…
Podstawiła dłonie i chwyciła go. Kilka metrów nad zbliżającą się w szaleńczym tempie ziemią.