— To zwierzęta terytorialne — zastanowiła się Jej Wysokość. — Według legend…
Vimes zrozumiał, że czeka go kolejna porcja smoczych mądrości.
— Potrzebuję faktów, droga pani — przerwał niecierpliwie.
— Właściwie niedaleko — odparła, nieco zaskoczona.
— Dziękuję serdecznie, bardzo nam pani pomogła — wybełkotał Vimes i ruszył biegiem.
Gdzieś w mieście. Całe mile poza jego granicami nie było niczego oprócz pól i bagien. Potwór musi mieszkać gdzieś w mieście.
Sandały stukały o bruk, gdy kapitan pędził ulicami. Gdzieś w mieście! To przecież śmieszne! Śmieszne i niemożliwe.
Nie zasługiwał na to. Ze wszystkich miast na całym świecie, do których mógł lecieć, myślał, musiał trafić akurat do mojego…
Smok zniknął, zanim Vimes dobiegł do Ankh. Ale mgiełka dymu wciąż unosiła się nad ulicami, a kilka łańcuchów ludzi podawało wiadrami bryły rzeki do płonących domów[15]. Pracę tę mocno utrudniały im strumienie ludzi wylewających się z ulic i dźwigających ze sobą dobytek. Większa część miasta zbudowana była z drewna i słomy, a oni nie zamierzali ryzykować.
Tymczasem zagrożenie było niewielkie. Dziwnie niewielkie, jeśli się nad tym zastanowić.
Vimes zaczął potajemnie nosić przy sobie notes. Zapisał więc szkody, jakby sam akt spisania wszystkiego czynił świat miejscem bardziej zrozumiałym.
Jeden: Wozownia (należąca do spokojnego człowieka interesu, który widział, jak jego nowy powóz staje w ogniu).
Dwa: Nieduży sklep warzywny (z wyjątkową precyzją).
Vimes zastanowił się chwilę. Sam kiedyś kupił tu jabłka. Nie miał pojęcia, co takiego w sklepiku mogło smoka rozdrażnić.
Mimo to smok okazał rozsądek, dumał Vimes, zdążając do Strażnicy. Wystarczy sobie przypomnieć te wszystkie składy drewna, stodoły pełne siana, kryte strzechą dachy i magazyny oleju, jakie mógłby przypadkiem trafić… A tak zdołał wszystkich poważnie wystraszyć, nie wyrządzając większych szkód.
Kiedy Vimes pchnął drzwi, promienie porannego słońca przebijały już obłoki dymu. To był jego dom. Nie ten pusty pokoik nad warsztatem wytwórcy świec przy Wixona, gdzie sypiał, ale ten brzydki gabinet z brązowymi ścianami, pachnący nie czyszczonymi kominami, fajką sierżanta Golona, tajemniczym osobistym problemem Nobby’ego i — ostatnio — pastą do polerowania zbroi Marchewy. Prawie dom…
Nikogo nie zastał. I nie był tym zdziwiony. Poszedł do gabinetu, usiadł w fotelu, którego poduszki nawet chory pies wyrzuciłby z niesmakiem z legowiska, nasunął hełm na oczy i spróbował się zastanowić.
Nie ma pośpiechu. Smok zniknął wśród dymu i zamieszania, równie nagle, jak się pojawił. Niedługo przyjdzie pora na pośpiech. Najważniejsze to ustalić, dokąd się spieszyć…
Miał rację. Ptak brodzący! Ale gdzie zacząć poszukiwania smoka w mieście liczącym milion mieszkańców?
Był świadom, że prawa ręka, wykonująca tajne rozkazy tyłomózgowia, całkowicie nieproszona otworzyła dolną szufladę, a trzy palce chwyciły butelkę. Była to jedna z tych butelek, które same się opróżniają. Rozsądek podpowiadał Vimesowi, że przynajmniej czasami musi jakąś zaczynać, zdzierać lak, widzieć bursztynowy płyn lśniący aż po szyjkę. Tyle że nie mógł sobie tego przypomnieć. Całkiem jakby butelki dostarczano mu już w dwóch trzecich puste.
Zerknął na naklejkę. To chyba Smocza Krew, Stara Wyborna Whiskey Jimkina Bearhuggera. Tania i mocna; można nią rozpalać ogień, można czyścić sztućce. Nie trzeba pić dużo, żeby się upić. I bardzo dobrze.
To Nobby obudził go wiadomościami, że smok pojawił się w mieście, a sierżant Colon doznał paskudnego ataku. Vimes siedział i mrugał jak sowa; ani słowo do niego nie docierało. To oczywiste: fakt, że ziejący ogniem jaszczur skupia spojrzenie na czyichś dolnych partiach ciała, i to z odległości kilku stóp, może wzburzyć każdego. Takie przeżycie pozostawi zapewne trwały ślad w osobowości.
Wciąż przetrawiał te wieści, kiedy zjawił się Marchewa z kołyszącym się za nim bibliotekarzem.
— Widzieliście? Wiedzieliście? — pytał.
— Wszyscy widzieli — odparł Vimes.
— Wiem o nim wszystko — oznajmił tryumfalnie Marchewa. — Sprowadzono go tutaj za pomocą magii. Ktoś ukradł książkę z Biblioteki i zgadnijcie, jaki miała tytuł?
— Nie domyślam się nawet.
— Nazywała się Przywoływanie smoków!
— Uuk — potwierdził bibliotekarz.
— Tak? A o czym była? — spytał Vimes. Bibliotekarz przewrócił oczyma.
— O przywoływaniu smoków! Magicznie!
— Uuk.
— A to przecież nielegalne! — dokończył z zachwytem Marchewa. — Wypuszczanie Dzikich Zwierząt na Ulice, wbrew ustawie o Dzikich Zwierzętach (Dekreto…)
Vimes jęknął. To oznaczało magów. A z magami są same kłopoty.
— Przypuszczam — rzekł — że nie znajdzie się w okolicy drugi egzemplarz tej książki?
— Uuk. — Bibliotekarz pokręcił głową.
— A nie wiesz przypadkiem, co w niej było? Co? Trzy słowa. — Westchnął ciężko. — Brzmi jak… rak? Hak? Jak? Jak. Drugie… pierwsza sylaba. Obok? Przy? Przy… Rozumiem, ale chodzi mi o szczegóły. Nie? Jasne.
— Co teraz zrobimy, sir? — spytał niecierpliwie Marchewa.
— On gdzieś tam jest! — zawołał Nobby. — Przypadł do ziemi i pewnie za dnia będzie się chował. Zwinął się w swym tajemnym legowisku, na szczycie góry skarbów, śni pradawne gadzie sny z zarania dziejów i czeka na kryjące zasłony nocy, by znowu wyruszyć… — Zająknął się, urwał, po czym dodał ponuro: — No czego się na mnie tak gapicie?
— Bardzo poetyckie — ocenił Marchewa.
— Przecież wszyscy wiedzą, że prawdziwe dawne smoki sypiały na stosach złota — zapewnił Nobby. — Dobrze znany mit.
Vimes posępnie spoglądał w najbliższą przyszłość. Choć Nobby był dość obrzydliwy, dawał też dobre pojęcie, co się dzieje w urnysłach przeciętnych obywateli. Mógłby posłużyć za szczura laboratoryjnego i umożliwiać prognozy, co się stanie wkrótce.
— Przypuszczam, że chętnie byście sprawdzili, gdzie jest ten stos złota* prawda? — rzucił na próbę kapitan.
Nobby zrobił minę jeszcze bardziej przebiegłą niż zwykle.
— Myślałem, że się trochę porozglądam, kapitanie. No, wie pan. Oczywiście, dopiero po służbie — dodał bohatersko.
— Coś podobnego — mruknął Vimes.
Podniósł pustą butelkę i bardzo ostrożnie odłożył ją do szuflady.
Świetliste Bractwo ogarnął niepokój. Strach niby iskra przeskakiwał od jednego brata do drugiego. Był to lęk kogoś, kto po udanych eksperymentach z sypaniem prochu i stemplowaniem kuli odkrył nagle, że pociągnięcie za spust prowadzi do potwornego huku, a wkrótce ktoś na pewno się zjawi i zapyta, co to za hałasy.
Najwyższy Wielki Mistrz wiedział jednak, że są jego. Owieczki i barany, myślał. Owieczki i barany. Ponieważ nie zrobią już nic gorszego niż do tej pory, równie dobrze mogą przeć naprzód i niech licho porwie cały świat. A przy tym będą udawać, że tak właśnie chcieli od samego początku. O, rozkoszy władzy… Tylko brat Tynkarz był szczerze zadowolony.
— Niech to będzie lekcją dla wszystkich sprzedawców jarzyn, którzy uciskają ludzi — powtarzał.
— Niby tak — zgodził się brat Odźwierny. — Ale… To tylko pytanie, oczywiście… Czy nie jest możliwe, że tak jakby przypadkiem sprowadzimy smoka tutaj? Nie jest?
— Ja… to znaczy my… panujemy nad nim całkowicie — zapewnił go natychmiast Najwyższy Wielki Mistrz. — Nasza jest władza, mogę wam zagwarantować.
Bracia uspokoili się nieco.
— A teraz — podjął Najwyższy Wielki Mistrz — pozostaje sprawa króla.
Bracia zrobili poważne miny — z wyjątkiem brata Tynkarza.
— Więc go znaleźliście? — zapytał. — To prawdziwie szczęśliwy traf.
— Nigdy nie słuchasz — burknął na niego brat Strażnica. — To było tłumaczone w zeszłym tygodniu: nie biegamy i nie szukamy nikogo, ale stwarzamy króla.
— Myślałem, że on ma się pojawić. Z powodu przeznaczenia. Brat Strażnica zachichotał.
— Trochę pomożemy temu przeznaczeniu.
Najwyższy Wielki Mistrz uśmiechnął się w głębi swego kaptura. Zadziwiający jest ten mistyczny interes. Mówi się im kłamstwo, a kiedy nie jest już potrzebne, mówi się inne i tłumaczy, że podążają drogą wiodącą ku mądrości. Oni tymczasem, zamiast człowieka wyśmiać, słuchają go jeszcze pilniej, z nadzieją, że wśród tych kłamstw znajdą prawdę. I tak po kawałku akceptują nieakceptowalne. Niezwykłe…
— Sprytne, niech mnie licho — przyznał brat Odźwierny. — A jak to zrobimy?
— Przecież Najwyższy Wielki Mistrz tłumaczył. Znajdujemy jakiegoś przystojnego młodzika, który potrafi słuchać poleceń, on zabija smoka i Bob jest twoim wujem. Proste. O wiele bardziej inteligentne, niż czekanie na tak zwanego prawdziwego króla.
— Ale… — Wysiłek umysłowy wyraźnie pochłaniał brata Tynkarza całkowicie. — Przecież jeśli to my panujemy nad smokiem, a przecież panujemy, tak? To po co ktoś ma go zabijać? Wystarczy, że przestaniemy go przywoływać i wszyscy będą zadowoleni.
— No tak — mruknął złośliwie brat Strażnica. — Już to widzę. Wychodzimy na rynek i wołamy: „Hej, nie będziemy już podpalać wam domów. Prawda, jacy jesteśmy mili?”. Tak to sobie wyobrażasz? Cała rzecz z tym królem, to że będzie on, tak jakby…
— Niezaprzeczalnie przekonującym i romantycznym symbolem absolutnego autorytetu — dokończył gładko Najwyższy Wielki Mistrz.
— No właśnie — zgodził się brat Strażnica. — Przekonujący autorytet.
— Teraz rozumiem! — zawołał brat Tynkarz. — Zgadza się. Jasne. Taki właśnie ma być król.
— Otóż to.
— Nikt nie będzie się spierał z przekonującym autorytetem, prawda?
— Oczywiście — potwierdził brat Strażnica.
— W takim razie to prawdziwe szczęście, że akurat teraz go znaleźliśmy, tego prawdziwego króla. Szansa, prawdę mówiąc, jedna na milion.
— Nie znaleźliśmy prawdziwego króla — wtrącił ze znużeniem Najwyższy Wielki Mistrz. — Nie potrzebujemy prawdziwego króla. Tłumaczę po raz ostatni! Znalazłem dla nas odpowiedniego chłop ca, który dobrze wygląda w koronie, umie słuchać poleceń i potrafi machać mieczem. A teraz posłuchajcie…
Machanie było ważne, ma się rozumieć. Nie miało też wiele wspólnego z używaniem. Używanie miecza, zdaniem Najwyższego Wielkiego Mistrza, było tylko nieelegancką chirurgią dynastyczną. Kwestią pchnięcia i cięcia. Król jednak musiał mieczem machać. Miecz powinien odbijać światło we właściwy sposób, nie pozostawiając w widzach ani krzty wątpliwości, że patrzą na wybrańca Przeznaczenia. Wiele czasu poświęcił na przygotowanie miecza i tarczy. Poniósł spore koszta. Tarcza błyszczała jak dolar w uchu kominiarza, ale miecz… Miecz był wspaniały.
Był długi i lśniący. Wyglądał jak coś stworzonego przez któregoś z geniuszy metalurgii — jednego z tych małych facetów z Zeń, którzy pracują tylko o brzasku i potrafią skuć dwie płytki złożonej stali w coś, co ma ostrze skalpela i siłę uderzenia opętanego seksem nosorożca na prochach — a potem wycofują się z płaczem, ponieważ już nigdy, nigdy nie zdołają wykuć nic równie wspaniałego. W rękojeści tkwiło tyle klejnotów, że trzeba było owijać ją aksamitem i patrzeć na nią przez okopcone szkło. Samo ujęcie jej w dłoń praktycznie nadawało królewską godność.
Co do chłopca… Był dalekim kuzynem, bystrym i próżnym, i głupim w tym w miarę znośnym arystokratycznym stylu. W tej chwili przebywał pod strażą na dalekiej farmie, w towarzystwie odpowiedniego zapasu butelek i kilku młodych dam. Chociaż najbardziej interesowały go lustra. Prawdopodobnie materiał na bohatera, uznał z niechęcią Najwyższy Wielki Mistrz.
— Mam nadzieję — rzekł brat Strażnica — że nie jest prawdziwym odstępcą tronu.
— O co ci chodzi? — zdziwił się Najwyższy Wielki Mistrz.
— No wiecie… Los czasem płata figle. Cha, cha! Zabawnie by było, gdyby chłopak okazał się prawdziwym królem. Tyle kłopotu…
— Nie ma już prawdziwego króla! — warknął Najwyższy Wielki Mistrz. — Czego się spodziewacie? Że jacyś ludzie przez setki lat włóczą się po pustkowiach i przekazują sobie miecz i znamię? Takie czary? — Splunął, wymawiając to słowo. Wykorzystywał magię jako środek wiodący do celu, wszak cel uświęca środki i w ogóle, ale żeby od razu w nią wierzyć, wierzyć, że ma jakąś silę moralną, niby logika… Krzywił się na samą myśl o czymś takim. — Człowieku, do licha, myślże logicznie. Bądź racjonalny. Nawet gdyby przeżył ktoś z dawnej rodziny królewskiej, to jego krew rozrzedziła się tak, że tysiące ludzi mogłyby zażądać tronu. Choćby… — Spróbował wymyślić najmniej prawdopodobnego następcę. — Choćby i brat Szambownik. — Rozejrzał się czujnie. — A właściwie czemu dzisiaj nie przyszedł?
— Zabawna historia — odparł zakłopotany brat Strażnica. — Nie słyszeliście?
— O czym?
— Kiedy wczoraj wracał do domu, ugryzł go krokodyl. Biedaczysko.
— Co?
— Szansa jedna na milion. Uciekł z menażerii czy coś takiego, i schował się na podwórzu. Brat Szambownik sięgnął pod wycieraczkę po klucz, a bestia złapała go przy funach[16].
Brat Strażnica pogmerał pod szatą i wyjął przybrudzoną brązową kopertę.
— Robimy składkę, żeby kupić mu jakieś owoce i różne takie. Nie wiem, czy też chcecie, tego…
— Zapisz ode mnie trzy dolary — odparł Najwyższy Wielki Mistrz.
— To zabawne. — Brat Strażnica pokiwał głową. — Już to zrobiłem.
Jeszcze tylko parę dni, myślał Najwyższy Wielki Mistrz. Jutro ludzie będą tak zdesperowani, że ukoronują nawet jednonogiego trolla, byle tylko pozbyf się smoka. Będziemy więc mieli króla, a król będzie miał doradcę, oczywiście człowieka zaufanego. Te męty mogą sobie wracać do rynsztoka. Koniec z przebieraniem, koniec z rytuałami.
Koniec z przywoływaniem.
Mogę to rzucić, pomyślał. Mogę przestać, kiedy tylko zechcę.
Ludzie tłoczyli się na ulicach przed pałacem Patrycjusza. Panowała szaleńcza atmosfera karnawału. Vimes wprawnym okiem ocenił zebrany tłum — typowy dla chwil kryzysu w Ankh-Morpork. Połowa przyszła tu, żeby narzekać, ćwiartka, żeby obserwować drugą połowę, a pozostali, żeby kraść, żebrać albo sprzedawać hot dogi. Dostrzegł jednak kilka nowych twarzy. Przez tłum przeciskali się posępni mężczyźni z wielkimi mieczami na plecach i biczami u pasów.
— Wieści szybko się rozchodzą, trzeba przyznać — zauważył znajomy głos przy jego uchu. — Dzień dobry, kapitanie.
Vimes spojrzał na uśmiechniętą szeroko, bladą twarz Gardło Sobie Podrzynam Dibblera, handlarza absolutnie wszystkim, co można szybko sprzedać z otwartej walizki na ruchliwej ulicy i co — jak gwarantował — spadło z wozu drabiniastego.
— Witaj, Gardło — odpowiedział z roztargnieniem. — Czym dzisiaj handlujesz?
— Towar najwyższej jakości. — Gardło przysunął się bliżej. W jego ustach nawet „dzień dobry” brzmiało jak, jedyna wyjątkowa okazja, jaka się nigdy nie trafi”. Oczy poruszały się w oczodołach tam i z powrotem, niczym dwa szczury szukające wyjścia. — Absolutnie niezbędny — szepnął. — To maść antysmocza. Osobista gwarancja: jeśli pan spłonie, zwracamy pieniądze. Natychmiast.
— Chcesz powiedzieć — upewnił się spokojnie Vimes — o ile dobrze zrozumiałem, że jeśli smok upiecze mnie żywcem, oddasz pieniądze?
— Po osobistym zgłoszeniu — zapewnił Gardło Sobie Podrzynam. Odkręcił pokrywkę słoiczka z jadowicie zieloną maścią i podsunął ją Vimesowi pod nos. — Zrobiona z ponad pięćdziesięciu rzadkich ziół i przypraw, według receptury znanej wyłącznie starożytnym mnichom, żyjącym na jakiejś górze daleko stąd. Po dolarze za słoik i gardło sobie podrzynam taką ceną. To właściwie nie handel, tylko służba publiczna — dodał z godnością.
— Trzeba przyznać tym starożytnym mnichom, że szybko warzą tę maść — zauważył.
— Chytre łobuzy — zgodził się Gardło Sobie Podrzynam. — To pewnie przez te medytacje i jogurt z mleka jaków.
— Co się tu dzieje, Gardło? — zapytał Vimes. — Kim są ci ludzie z mieczami?
— Łowcy smoków, kapitanie. Patrycjusz wyznaczył nagrodę pięćdziesięciu tysięcy dolarów dla tego, kto przyniesie mu głowę smoka. I to nie przyczepioną do reszty; taki głupi to on nie jest.
— Co?
— Tak mówił. Wszystko jest wypisane na afiszach.
— Pięćdziesiąt tysięcy dolarów…
— To nie chleb z masłem, co?
— Raczej smocze mięso — uznał Vimes. Nic dobrego z tego nie wyniknie, jeszcze przypomną sobie jego słowa. — Dziwię się, że nie chwytasz za miecz i nie dołączasz do nich.
— Pracuję raczej w sektorze usług, można powiedzieć, kapitanie. — Dibbler rozejrzał się dyskretnie i wręczył Vimesowi zwitek pergaminu.
Było tam napisane:
Lustrzane tarcze antysmocze 500 A$
Przenośne wykrywacze legowisk 250 A$
Strzały przebijające łuskę 100 A$/szt.
Łopaty 5 A$
Kilofy 5 A$
Worki l A$
Vimes przeczytał i zwrócił pergamin.
— Po co worki? — zapytał.
— Na skarb — wyjaśnił handlarz.
— A tak — mruknął smętnie kapitan. — Rzeczywiście.
— Coś panu powiem — rzekł Gardło. — Coś ważnego. Dla naszych chłopców w brązie udzielam dziesięcioprocentowej zniżki.
— I gardło sobie przy tym podrzynasz, co, Gardło?
— Piętnaście procent dla oficerów — nalegał Gardło, kiedy Vimes odchodził.
Przyczyna lekkiej paniki w jego głosie wkrótce się wyjaśniła: miał wielu konkurentów.
Mieszkańcy Ankh-Morpork nie byli z natury heroiczni, ale byli-z natury — kupcami. Na przestrzeni kilku stóp Vimes mógłby nabyć dowolną ilość magicznej broni z Oryginalnym certyfikatem autyntyczności do każdej sztuki, płaszcz niewidzialności — niezły pomysł, uznał, szczerze podziwiając technikę sprzedawcy, wykorzystującego zwierciadło bez szkła — oraz, dla mniej poważnych, smocze herbatniki, balony i wiatraczki na patykach. Dobrym towarem były też miedziane bransoletki, gwarantujące ulgę od smoków.
Miał wrażenie, że na straganach leży tyleż worków i łopat, co i mieczy.
Złoto — magiczne słowo. Skarb!
Pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Oficer Straży zarabiał trzydzieści dolarów miesięcznie i musiał sam płacić za wyklepywanie zbroi…
Czegóż nie mógłby osiągnąć z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów…
Zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym wrócił myślami do tematu, co mógłby osiągnąć z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów. Było tego o wiele więcej.
Niemal wpadł na grupę mężczyzn stojących przed przybitym do muru afiszem. Obwieszczał on, że istotnie, głowa smoka przepełniającego grozą całe miasto warta będzie pięćdziesiąt tysięcy dolarów dla mężnego bohatera, który dostarczy ją do pałacu.
Jeden z grupy — główny heros, sądząc po wzroście, uzbrojeniu i sposobie, w jaki wolno śledził palcem litery — czytał treść pozostałym.
— …d-d-o pa-ła-cu — zakończył.
— Pięćdziesiąt tysięcy — mruknął jeden z pozostałych, w zadumie skrobiąc się po brodzie.
— Tania robota — stwierdził intelektualista. — Poniżej stawki. Powinna być połowa królestwa i ręka jego córki.
— Tak, ale on nie jest królem. To Patrycjusz.
— No to połowa jego Patrymonium czy czego tam. Jak wygląda jego córka?
Zebrani łowcy nie mieli pojęcia.
— Nie jest żonaty — wtrącił się Vimes. — 1 nie ma córki. Zmierzyli go wzrokiem. Widział pogardę w ich oczach. Pewnie codziennie spotykali dziesiątki takich jak on.
— Nie ma córki? — powtórzył któryś z niedowierzaniem. — Chce, żeby ludzie zabili mu smoka, i nawet nie ma córki?
Vimes poczuł, że powinien jakoś wesprzeć władcę miasta.
— Ma małego pieska, którego bardzo lubi — wyjaśnił.
— To obrzydliwe, tak sobie nie mieć córki — stwierdził łowca. — A co to jest dzisiaj pięćdziesiąt tysięcy dolarów? Człowiek więcej wydaje na sieci.
— Zgadza się — poparł go inny. — Ludziom się wydaje, że to cala fortuna, ale nie pamiętają, że w tym fachu nie ma emerytury, dochodzą koszty leczenia, trzeba kupować i konserwować sprzęt…
— Dochodzi zużycie dziewic… — pokiwał głową niski, gruby łowca.
— Właśnie, a jeszcze… Co?
— Specjalizuję się w jednorożcach — niski łowca uśmiechnął się z zakłopotaniem.
— Aha… — Pierwszy łowca sprawiał wrażenie, jakby od dawna chciał zadać to pytanie. — Zdawało mi się, że ostatnio dość trudno je spotkać?
— Racja. I jednorożców też jest coraz mniej — zgodził się łowca jednorożców.
Wyglądało na to, że przez całe życie był to jego jedyny żart.
— No tak. Czasy są ciężkie — oznajmił stanowczo pierwszy łowca.
— I potwory się robią coraz bardziej bezczelne — dodał inny. — Słyszałem o takim jednym, co zabił potwora w jeziorze. Robota bezproblemowa. Przybił jego łapę nad bramą…
— Pour encourjay lays ortras — zauważył ktoś ze słuchaczy.
— Właśnie. I wiecie co? Mama potwora przyszła się poskarżyć. Jego prawdziwa mama przywlokła się następnego dnia ze skargą! Poskarżyła się! Takiego człowiek się doczeka szacunku.
— Samice zawsze są najgorsze — oświadczył ponuro kolejny łowca. — Znałem kiedyś taką zezowatą gorgone… Prawdziwa zgroza. Ciągle zamieniała sobie nos w kamień.
— Ale to my zawsze narażamy tyłki — uznał intelektualista. — Znaczy, chciałbym dostać po dolarze za każdego konia, którego wyżarły mi spod siodła.
— Właśnie. Pięćdziesiąt tysięcy? Może je sobie wsadzić.
— No.
— Zgadza się. Skąpiec.
— Chodźmy się napić.
— Otóż to.
Zgodnie pokiwali głowami i odeszli w stronę Załatanego Bębna. Pozostał tylko intelektualista, który nieco zakłopotany zwrócił się do Vimesa.
— Jaki to pies? — zapytał.
— Co? — nie zrozumiał Vimes.
— Pytałem, jaki to pies.
— Taki mały terier szorstkowłosy, o ile dobrze pamiętam. Łowca zastanawiał się przez chwilę.
— Nie — stwierdził w końcu i ruszył za kolegami.
— Wydaje mi się, że ma jeszcze ciotkę w Pseudopolis! — krzyknął za nim Vimes.
Nie doczekał się odpowiedzi. Wzruszył ramionami i przeciskając się przez tłum, podążył do pałacu Patrycjusza…
…gdzie Patrycjusz przy obiedzie przeżywał właśnie ciężkie chwile.
— Panowie! — warknął. — Doprawdy nie wiem, co jeszcze można by zrobić!
Zebrani radcy mruczeli coś między sobą.
— W takich chwilach tradycja nakazuje, aby pojawił się bohater — oświadczył prezes Gildii Skrytobójców, — Zabójca smoków. Gdzie on jest? Tego chciałbym się dowiedzieć. Dlaczego nasze szkoły nie przekazują młodzieży umiejętności, jakich potrzebuje społeczeństwo?
— Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to niezbyt duża suma — dodał przewodniczący Gildii Złodziei.
— Może dla pana to niewiele, drogi panie, ale to wszystko, na co miasto może sobie pozwolić — odparł stanowczo Patrycjusz.
— Jeśli nie pozwoli sobie na więcej, to sądzę, że niedługo przestanie być miastem — stwierdził złodziej.
— A co z handlem? — spytał przedstawiciel Gildii Kupców. — Ludzie nie przypłyną tu z ładunkami rzadkich potraw tylko po to, żeby spłonęły. Prawda?
— Panowie! Panowie! — Patrycjusz uniósł ręce. — Wydaje mi się — podjął, wykorzystując krótką chwilę ciszy — że mamy tu do czynienia z fenomenem ściśle magicznym. Chciałbym w tej kwestii poznać opinię naszego uczonego przyjaciela. Hm?
Ktoś szturchnął drzemiącego nadrektora Niewidocznego Uniwersytetu.
— Ehm… Co? — spytał zaskoczony mag.
— Zastanawialiśmy się — powiedział głośno Patrycjusz — co zamierzacie zrobić z tym swoim smokiem.
Nadrektor był może stary, ale przetrwał wiele lat w świecie konkurencyjnej magii i splątanej polityki Niewidocznego Uniwersytetu, a to oznaczało, że dobywał argumentów w ułamku sekundy. Nadrektor niedługo pozostałby na stanowisku, gdyby puszczał mimo uszu tego rodzaju prostoduszne uwagi.
— Z naszym smokiem? — zapytał.
— Powszechnie wiadomo, że smoki wymarły — stwierdził szorstko Patrycjusz. — Poza tym ich naturalnym środowiskiem są tereny rolnicze. Wydaje się zatem, że ten smok musi być magicz…
— Z całym szacunkiem, lordzie Vetinari — przerwał nadrektor. — Wprawdzie często twierdzono, że smoki wymarły, jednakże ostatnie wydarzenia, ośmielę się twierdzić, rzucają cień zwątpienia na tę teorię. Co do naturalnego środowiska… Mamy tu do czynienia ze zwykłą zmianą wzorców behawioralnych spowodowaną rozprzestrzenieniem terenów miejskich, co wiele leśnych czy polnych zwierząt zmusiło do adaptacji, nie, do entuzjastycznego przyjęcia bardziej miejskiego trybu życia. Wiele z nich rozkwita wręcz dzięki nowym możliwościom. Na przykład lisy stale przewracają mi pojemniki na śmieci.
Rozpromienił się. Zdołał wygłosić całą tę przemowę, ani razu nie angażując mózgu.
— Chce pan powiedzieć — odezwał się skrytobójca — że mamy tu do czynienia z pierwszym smokiem miejskim?
— Przykład działania ewolucji. — Mag z zadowoleniem pokiwał głową. — Powinien dobrze sobie radzić — dodał. — Wiele dobrych miejsc na gniazda i więcej niż wystarczające rezerwy pożywienia.
Odpowiedziało mu milczenie. Przerwał je kupiec.
— A co właściwie one jedzą? Złodziej wzruszył ramionami.
— Pamiętam chyba opowieści o dziewicach przykutych do skał…
— W takim razie zdechnie tu z głodu — stwierdził skrytobójca. — Straszna na nie posucha.
— Smoki szukają żeru w okolicy — zauważył złodziej. — Nie wiem, czy to dla nas lepiej.
— W każdym razie — dodał przedstawiciel kupców — to chyba znowu pański kłopot, lordzie Vetinari.
Pięć minut później nadąsany Patrycjusz spacerował tam i z powrotem po Podłużnym Gabinecie.
— Pokpiwali sobie ze mnie — oświadczył gniewnie. — Zauważyłem.
— Czy zasugerował pan powołanie grupy roboczej? — spytał Wonse.
— Oczywiście! Ale tym razem nic z tego nie wyszło. Wiesz, naprawdę mam ochotę podnieść wysokość nagrody.
— To chyba nie przyniesie skutku, sir. Każdy porządny zabójca potworów zna stawki za takie zlecenia.
— Ha! Połowa królestwa — mruknął Patrycjusz.
— I ręka twojej córki, sir — dodał Wonse.
— Ciotka nie wystarczy? — spytał z nadzieją władca.
— Tradycja wymaga córki, sir. Patrycjusz smętnie pokiwał głową.
— Może uda się go przekupić — powiedział głośno. — Czy smoki są inteligentne?
— O ile pamiętam, zwyczajowo używa się określenia „chytre”, sir. Jak rozumiem, lubią złoto.
— Naprawdę? A na co je wydają?
— Śpią na nim, sir.
— Znaczy jak? W materacu?
— Nie, sir. Na złocie. Patrycjusz przemyślał tę sprawę.
— Czy nie uwiera ich we śnie? — zapytał.
— Istotnie, sir. Tak przypuszczam. Ale nie wierzę, żeby ktoś o to pytał.
— Hmm… A potrafią mówić?
— Podobno bardzo dobrze sobie z tym radzą.
— Aha. Ciekawe.
Patrycjusz myślał: jeśli smok umie mówić, to można z nim negocjować. A jeśli można negocjować, to złapię go za… za łuski czy co one tam mają.
— Wieść głosi, że mają srebrne języki — dodał Wonse. Patrycjusz usiadł w fotelu.
— Tylko srebrne? — zdziwił się.
Z korytarza dobiegły jakieś głosy i po chwili strażnicy wpuścili Vimesa.
— A, jest kapitan — rzekł Patrycjusz. — Jak tam postępy?
— Słucham, sir? — nie zrozumiał Vimes. Deszcz kapał mu z płaszcza.
— W sprawie zatrzymania smoka — wyjaśnił Patrycjusz.
— Ptaka brodzącego?
— Dobrze pan wie, o czym mówię.
— Dochodzenie trwa — odparł odruchowo Vimes. Patrycjusz parskną! niechętnie.
— Musicie tylko odszukać jego legowisko — stwierdził. — Kiedy znajdziecie legowisko, znajdziecie smoka. To oczywiste. Pół miasta już go chyba szuka.
— Jeśli istnieje legowisko — rzeki Vimes. Wonse podniósł głowę.
— Co chce pan przez to powiedzieć?
— Rozpatrujemy kilka możliwości.
— Jeśli nie ma legowiska, to gdzie siedzi za dnia? — wtrącił Patrycjusz.
— Prowadzimy czynności dochodzeniowe.
— Zatem prowadźcie je pospiesznie. I odszukajcie legowisko.
— Tak jest, sir. Czy mogę odejść, sir?
— Oczywiście. Ale oczekuję postępów jeszcze dziś wieczorem. Zrozumiano?
Właściwie dlaczego wątpię w istnienie legowiska? — zastanawiał się Vimes, wychodząc na zatłoczony plac. Bo ten smok nie wyglądał na rzeczywistego, ot co. A jeśli nie jest rzeczywisty, to nie musi się zachowywać zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Jak mógł wyjść z zaułka, do którego nie wchodził?
Kiedy wykluczy się niemożliwe, to, co pozostanie, choćby całkiem nieprawdopodobne, musi być prawdą. Problem tkwił w ustaleniu, co jest niemożliwe. Tak, na tym polega cała sztuka…
Był też interesujący przypadek orangutana podczas nocnej zmiany…
W ciągu dnia w Bibliotece panował ruch. Vimes przesuwał się nieśmiało między półkami. Zgodnie w prawem, mógł wejść do każdego miejsca w całym mieście. Ale Uniwersytet utrzymywał, że podlega prawu taumaturgicznemu. Kapitan uważał, że nierozsądnie jest przysparzać sobie wrogów, z którymi człowiek miał szczęście, jeśli kończył spór w tej samej temperaturze ciała, nie mówiąc nawet o tym samym kształcie.
Znalazł bibliotekarza zgarbionego za biurkiem. Małpa spojrzała na niego wyczekująco.
— Jeszcze jej nie znaleźliśmy. Przykro mi — powiedział Vimes. — Prowadzimy śledztwo. Ale mógłbyś nam trochę pomóc.
— Uuk?
— To jest biblioteka magiczna, prawda? Znaczy, te książki są tak jakby inteligentne, zgadza się? Pomyślałem sobie, że gdybym to ja dostał się tutaj nocą, zaraz podniosłyby alarm. Ponieważ mnie nie znają. Ale gdyby znały, pewnie by im to nie przeszkadzało. Czyli ten, kto zabrał książkę, musi być magiem. A w każdym razie kimś, kto pracuje na Uniwersytecie.
Bibliotekarz rozejrzał się nerwowo, po czym złapał kapitana za rękę i pociągnął do niszy za regałami. Dopiero wtedy kiwnął głową.
— Ktoś, kogo znają?
Wzruszenie ramion i ponowne skinienie.
— Dlatego przyszedłeś do nas, tak?
— Uuk.
— A nie do senatu Uniwersytetu?
— Uuk.
— Domyślasz się, kto to może być?
Bibliotekarz wzruszył ramionami po raz kolejny — gest wiele znaczący dla ciała, które w zasadzie jest workiem zawieszonym na parze łopatek.
— To już coś. Daj znać, gdyby zdarzyło się jeszcze coś niezwykłego. — Vimes zerknął na rzędy książek. — To znaczy dziwniejszego niż zwykle — dodał.
— Uuk.
— Dziękuję. Przyjemnie jest spotkać obywatela, który pomoc Straży uważa za swój obowiązek.
Bibliotekarz dał mu banana.
Kiedy znalazł się na zatłoczonej ułicy, Vimes poczuł dziwne podniecenie. Stanowczo coś wykrył. Jakieś drobnostki, kawałki układanki… Żaden z nich nie miał wielkiego sensu, ale wszystkie sugerowały jakiś szerszy obraz. Teraz musiał tylko znaleźć kawałek narożny, a przynajmniej jakiś z brzegu…
Był prawie pewien, że to nikt z magów, chociaż bibliotekarz miał chyba inne zdanie. W każdym razie nie porządny, zawodowy mag. Takie rzeczy nie były w ich stylu.
Była też, naturalnie, sprawa legowiska. Rozsądek sugerował zaczekać i przekonać się, czy wieczorem smok znowu nadleci. A jeśli tak, to skąd. To wymagało jakiegoś punktu obserwacyjnego, gdzieś wysoko. Czy istnieje jakiś sposób wykrywania smoków? Obejrzał wykrywacze Gardło Sobie Podrzynam Dibblera — składały się głównie z kawałka drewna na metalowym pręcie. Kiedy drewno całkiem się spali, smok jest blisko. Jak wiele urządzeń Gardła, wykrywacz był całkowicie skuteczny na swój niezwykły sposób, a równocześnie absolutnie bezużyteczny.
Musi być inny sposób znalezienia bestii, niż czekać, aż poparzy człowiekowi palce.
Zachodzące słońce zawisło nad horyzontem niby lekko ścięte żółtko.
Nawet w spokojnych czasach dachy Ankh-Morpork zawsze ozdabiały piękne gargulce. Teraz dachy pokrywały najbardziej upiorne twarze, jakie widziano poza drzeworytami traktującymi o zagrożeniach pijaństwem wśród klas kupujących. Wiele z tych twarzy umocowanych było do ciał ściskających rozmaitą przerażającą broń, od wieków przekazywaną z pokolenia na pokolenie, często z użyciem siły.
Ze swego stanowiska na dachu Strażnicy Vimes widział magów na dachach Uniwersytetu i grupy czekających na okazję poszukiwaczy skarbów z łopatami w pogotowiu. Jeśli smok istotnie miał gdzieś w mieście swoje leże, to jutro będzie musiał spać na podłodze.
Gdzieś z dołu dobiegało wołanie Gardło Sobie Podrzynam Dibblera albo któregoś z jego kolegów, sprzedającego gorące kiełbaski. Vimesa ogarnęła słuszna duma. Można przecież być dumnym z obywateli, którzy w obliczu katastrofy myślą o sprzedawaniu kiełbasek jej uczestnikom.
Miasto czekało. Błysnęły pierwsze gwiazdy.
Colon, Nobby i Marchewa także siedzieli na dachu. Colon był ponury, ponieważ kapitan nie pozwolił mu zabrać łuku i strzał.
Łuki nie były w mieście popularne, gdyż moc i zasięg groziły, że strzała przebije niewinnego przechodnia oddalonego o pięćdziesiąt sążni zamiast niewinnego przechodnia, w którego była wymierzona.
— To prawda — przyznał Marchewa. — Ustawa o Bezpieczeństwie Publicznym z 1634 roku, rozdział Broń Miotająca.
— Przestań wiecznie cytować — zirytował się Colon. — Nie mamy już żadnych praw! To stare zapisy! Teraz wszystko jest bardziej, jak to się mówi… pragmatyczne.
— Prawo czy nie — wtrącił Vimes — powiedziałem: odłóż to.
— Ale kapitanie, kiedyś nieźle sobie radziłem z łukiem — zaprotestował Colon. — A w każdym razie — dodał złośliwie — inni przynieśli.
Rzeczywiście, pobliskie dachy były najeżone łukami. Jeśli nieszczęsny potwór się pojawi, będzie mu się wydawać, że leci przez lite drewno z kilkoma szczelinami. Człowiek zaczynał go trochę żałować.
— Powiedziałem: odłóż — powtórzył Vimes. — Nie chcę, żeby moi strażnicy strzelali do obywateli. Żadnych łuków.
— Ma pan całkowitą rację, sir — uznał Marchewa. — Jesteśmy przecież po to, żeby chronić i służyć. Prawda? Vimes zerknął na niego z ukosa.
— Ehm… — powiedział. — No… Tak. Właśnie.
Na dachu swojego domu na wzgórzu lady Ramkin poprawiła niezbyt wygodne składane krzesło, ułożyła na parapecie lunetę, butelkę kawy i kanapki; potem usiadła. Na kolanie położyła notatnik.
Minęło pół godziny. Grad strzał powitał przepływającą chmurkę, kilka pechowych nietoperzy i wschodzący księżyc.
— Niech licho porwie tę zabawę w wojsko — burknął w końcu Nobby. — Wystraszyli zwierza. Sierżant Colon opuścił pikę.
— Na to wygląda — przyznał.
— W dodatku robi się chłodno — zauważył Marchewa. Z szacunkiem szturchnął kapitana, który oparł się o komin i patrzył w przestrzeń.
— Może powinniśmy już zejść, sir? — zapytał. — Ludzie schodzą.
— Hmm? — mruknął Vimes, nie poruszając głową.
— Chyba zanosi się na deszcz — dodał Marchewa.
Vimes milczał. Od kilku minut obserwował Wieżę Sztuk wznoszącą się pośrodku Niewidocznego Uniwersytetu. To podobno najstarsza budowla w mieście. Z pewnością najwyższa. Upływający czas, pogoda i pobieżne naprawy nadały jej sękaty wygląd. Przypominała drzewo, które przetrwało zbyt wiele burz.
Próbował sobie przypomnieć jej sylwetkę. Jak często się zdarza z obiektami tak doskonale znajomymi, nie przyglądał się Wieży od lat. A teraz usiłował sam siebie przekonać, że las wieżyczek i blanków na szczycie wyglądał dziś wieczorem tak samo jak wczoraj.
Przychodziło mu to z pewnym trudem.
Nie odrywając wzroku od Wieży, złapał sierżanta za ramię i wskazał właściwy kierunek.
— Czy widzicie coś dziwnego na szczycie? — zapytał. Colon przyglądał się przez chwilę, po czym roześmiał się nerwowo.
— Wygląda, jakby smok na niej siedział, prawda?
— Tak. Tak właśnie pomyślałem.
— Tylko, tylko, tylko że kiedy spojrzeć pod odpowiednim kątem, widać, że to cienie, kępy bluszczu i takie różne. Ajak się przymknie jedno oko, wygląda jak dwie kobiety z taczkami.
Vimes sprawdził.
— Nie — oświadczył. — Ciągle wygląda jak smok. I to wielki. Taki jakby przyczajony i patrzący w dół. Spójrzcie, widać złożone skrzydła.
— Za przeproszeniem, sir… To tylko utrącona wieżyczka daje taki efekt.
Obserwowali przez chwilę.
— Powiedzcie, sierżancie — odezwał się w końcu Vimes — a pytam w duchu czystej żądzy wiedzy, jak myślicie, co wywołuje wrażenie rozwijających się wielkich skrzydeł?
Colon przełknął ślinę.
— Myślę, że wywołuje je para wielkich skrzydeł, sir — odparł.
— Brawo, sierżancie.
Smok odpadł. Nie sfrunął. Po prostu odpadł od wieży i runął prosto w dół, znikając za budynkami Uniwersytetu.
Vimes zdał sobie sprawę, że czeka na uderzenie.
A potem smok pojawił się znowu, mknąc jak strzała, jak spadająca gwiazda — ale spadająca ku górze. Poszybował nad dachami trochę powyżej ludzkich głów; wszystko to wydawało się jeszcze bardziej przerażające z powodu dźwięku: brzmiał, jakby ktoś powoli i starannie rozdzierał powietrze na połowy.
Strażnicy padli na dach. Vimes dostrzegł jeszcze przepływający ponad nim ogromny, podobny do końskiego pysk.
— Pieprzone dupki — oświadczył Nobby z okolic rynny.
Vimes mocniej chwycił komin i podciągnął się do pionu.
— Jesteście w mundurze, kapralu — przypomniał. Głos nie drżał mu prawie wcale.
— Przepraszam, kapitanie. Pieprzone dupki, sir.
— Gdzie sierżant Colon?
— Na dole, sir. Trzyma się rynny, sir.
— Wielkie nieba! Wciągnijcie go, Marchewa.
— O rany… — zawołał Marchewa. — Patrzcie, jak leci! Pozycję smoka wskazywał brzęk łuków oraz krzyki i charczenie ludzi trafionych przez chybiające celu i rykoszetujące strzały.
— Jeszcze nawet nie machnął skrzydłami! — Marchewa z trudem utrzymywał równowagę na kominie. — Patrzcie!
Nie powinien być taki wielki, powtarzał sobie Vimes, obserwując potężną sylwetkę nad rzeką. Jest długi jak cała ulica.
Nad dokami błysnął ogień, a potem stwór przepłynął na tle księżyca. Dopiero wtedy machnął skrzydłami, jeden raz, z odgłosem, jakby wilgotne skóry stada rodowodowych psów uderzyły o skalne urwisko.
Smok zakręcił ciasno, kilka razy machnął skrzydłami, by nabrać prędkości, i powrócił.
Przelatując nad Strażnicą, wypluł strugę gorącego białego ognia. Dachówki nie roztopiły się zwyczajnie, ale wybuchły rozżarzonymi czerwonymi kropelkami. Komin eksplodował, zasypując ulicę deszczem cegieł.
Ogromne skrzydła uderzały rytmicznie. Smok zawisł nad płonącym budynkiem i strumieniami ognia zalewał coś, co szybko przekształcało się w rozżarzony stos. Wreszcie, kiedy pozostała tylko kałuża stopionego kamienia z kilkoma interesującymi pasmami i bąbelkami, bestia pogardliwie machnęła skrzydłami, wzniosła się wyżej i odleciała nad miasto.
Lady Ramkin odłożyła lunetę i wolno pokręciła głową. — To niemożliwe — szepnęła. — Nieprawdopodobne. On nie powinien być do czegoś takiego zdolny. Podniosła lunetę, by sprawdzić, gdzie wybuchł pożar. W dole, w zagrodach, małe smoki wyły głośno.
Budząc się z błogiego spokoju nieświadomości, tradycyjnie pytamy „Gdzie ja jestem?” To prawdopodobnie element pamięci gatunkowej czy czegoś w tym rodzaju.
Vimes powiedział to.
Tradycja pozwala na wybór drugiego zdania. Kluczowym elementem procesu decyzyjnego jest próba sprawdzenia, czy ciało posiada wszystkie części, o posiadaniu których pamięta.
Vimes sprawdził.
Potem nadchodzi trudny moment: kiedy śnieżna kula świadomości zaczyna się toczyć, wkrótce odkrywa, że budzi się w ciele leżącym w rynsztoku, z wielokrotnymi… rzeczownik nie ma znaczenia po takim przymiotniku jak „wielokrotne”, po „wielokrotnych” nigdy nie przychodzi nic dobrego. A może będzie to przypadek czystej pościeli, kojącej dłoni i szczupłej postaci w bieli, odsłaniającej okna, za którymi wstaje nowy dzień? Czy już jest po wszystkim i nie czeka nas nic gorszego niż słaba herbatka, pożywny kleik, krótkie wzmacniające spacery po ogrodzie i może też przelotny, platoniczny romans z opiekuńczym aniołem, czy też nastąpiło tylko chwilowe zaćmienie i jakiś wielki drań zaraz solidnie weźmie nas w obroty trzonkiem kilofa? I czy — świadomość chce wiedzieć — są jeszcze jakieś szansę?
W tym momencie przydaje się jakiś bodziec zewnętrzny. Najbardziej cenionym jest „Wszystko będzie dobrze”, podczas gdy „Czy ktoś zapisał jego numer?” to raczej zły znak; lepszy jednak niż „Wy dwaj przytrzymajcie mu ręce z tyłu”.
I rzeczywiście, odezwał się jakiś głos.
— Niewiele już panu brakowało, kapitanie. Wrażenia bólu, które wykorzystały brak przytomności Vimesa, by wyskoczyć na metaforycznego papierosa, powróciły w pośpiechu.
— Arrgh — powiedział Vimes.
I otworzył oczy.
Zobaczył sufit. Widok ten wykluczył pewien szczególny zakres nieprzyjemnych możliwości, był zatem dobrym znakiem. Zamglony wzrok natrafił również na kaprala Nobbsa, który dobrym znakiem nie był. Kapral Nobbs niczego nie dowodził; można umrzeć i wciąż widzieć coś podobnego do kaprala Nobbsa.
W Ankh-Morpork nie działało zbyt wiele szpitali. Wszystkie gildie utrzymywały własne lecznice, a dziwaczne organizacje, takie jak Balansujący Mnisi, prowadziły też kilka publicznych. Ogólnie jednak pomoc medyczna właściwie nie istniała i ludzie musieli umierać mało wydajnie, bez pomocy lekarzy. Powszechnie uważano, że stosowanie leków zniechęca do dyscypliny, a zresztą jest prawdopodobnie wbrew Naturze.
— Czy pytałem już, gdzie jestem? — spytał słabym głosem Vimes.
— Tak.
— Uzyskałem odpowiedź?
— Nie wiem, gdzie jesteśmy, kapitanie. Dom należy do jakiejś wytwornej paniusi. Kazała pana tu wnieść.
Chociaż umysł Vimesa wydawał się zalany różowym, gęstym syropem, zdołał jednak wychwycić dwie wskazówki i spleść je razem. Połączenie „wytworności” i „wnoszenia” coś oznaczało. Podobnie jak dziwny, chemiczny zapach w pokoju, mocniejszy nawet od codziennych odorów Nobby’ego.
— Nie mówimy chyba o lady Ramkin, prawda? — zapytał ostrożnie.
— Może i o niej. Wielka kobita. Ma fioła na punkcie smoków. — Szczurza gęba Nobby’ego rozciągnęła się w najstraszliwszym domyślnym uśmiechu, jaki Vimes widział w swym długim życiu. — Leży pan w jej łóżku.
Vimes rozejrzał się, czując pierwsze uderzenia niejasnej paniki. Potrafił już częściowo skupić wzrok, dostrzegł więc brak pewnej kawalerskiej skarpętowości. I wyczuł lekki zapach talku.
— Kawał baby — stwierdził Nobby z miną konesera.
— Zaraz, zaraz, chwileczkę…Był przecież smok. Wisiał nad nami jak…
Wspomnienie trafiło go niczym urażony zombie.
— Co z panem, kapitanie?
…rozczapierzone na sążeń pazury; huk i podmuch bijących skrzydeł, większych od żagli; smród chemikaliów, bogowie tylko wiedzą jakich…
Był już tak blisko, że Vimes widział drobne łuski na łapach i czerwony błysk ślepiów. Były czymś więcej niż ślepiami gada — to oczy, w których mógłby utonąć…
I oddech, tak gorący, że wcale nie przypominał płomienia, ale coś niemal twardego, nie spalającego, ale rozrywającego wszystko na strzępy…
Ale teraz leżał w łóżku i żył. Stanowczo ocalał, choć jego lewy bok sprawiał wrażenie uderzonego żelazną sztabą.
— Co się stało? — spytał.
— To młody Marchewa — wyjaśnił Nobby. — Złapał pana i sierżanta, a potem zeskoczył z dachu, zanim smok nas dorwał.
— Boli mnie z boku. Musiał mnie zahaczyć.
— Nie. To chyba wtedy, kiedy walnął pan o dach wychodka. A potem się pan stoczył i trafił w koryto z wodą.
— Co z Colonem? Jest ranny?
— Ranny to nie. Właściwie wcale. Wylądował dość miękko. Jest taki ciężki, że przebił dach. Nastąpiła, można powiedzieć, ulewa…
— A co potem?
— No, ułożyliśmy pana jakoś wygodnie, a wszyscy chodzili dookoła i wołali sierżanta. Znaczy, dopóki nie odkryli, gdzie jest, wtedy tylko stali i wołali. A potem z wrzaskiem przybiegła ta kobieta.
— Czy mowa o lady Ramkin? — spytał spokojnie Vimes. Ból że* ber wzniósł się na niezwykły poziom.
— Tak. Solidna baba — odparł niewzruszony Nobby. — Niech mnie, nie powinna tak ustawiać ludzi. „Och, co za nieszczęście, musicie natychmiast zanieść go do mojego domu”. Więc zanieśliśmy pana. To najlepsze miejsce. W mieście wszyscy biegali w kółko jak kurczaki z odrąbanymi głowami.
— Czy smok narobił dużych szkód?
— Kiedy pan był już nieprzytomny, magowie zaatakowali go kulami ognistymi. Wcale mu się to nie spodobało; chyba jeszcze bardziej się rozzłościł. Rozwalił całe opaczne skrzydło Uniwersytetu.
— I…?
— I to już właściwie wszystko. Podpalił jeszcze to i owo, a potem gdzieś odleciał wśród dymu.
— Widział ktoś, gdzie się schował?
— Jeśli widzieli, to nic nie mówią. — Nobby usiadł i wyszczerzył zęby. — To właściwie obrzydliwe, że ona mieszka w takim pokoju. Sierżant mówi, że ma całe worki pieniędzy, więc niby czemu mieszka w takich zwyczajnych pokojach? Niby po co ktoś ma się wyrwać z biedy, jeśli bogatym wolno tak sobie mieszkać? To wszystko powinno być z marmuru. — Prychnął niechętnie. — W każdym razie prosiła, żeby ją zawołać, kiedy się pan obudzi. Karmi teraz te swoje smoki. Dziwne, że pozwolili jej trzymać w domu te bestie.
— A to dlaczego?
— No, wie pan. Niedaleko pada jabłko i w ogóle.
Kiedy Nobby wyszedł, Vimes raz jeszcze rozejrzał się po pokoju. Istotnie, brakowało tu złotych liści i marmurów, które Nobby uważał za obowiązkowe dla ludzi na wysokich pozycjach społecznych. Meble były stare, a obrazy na ścianach, choć z pewnością cenne, wyglądały na takie, które wiesza się w sypialni, ponieważ nie wiadomo, gdzie jeszcze można by je umieścić. Dostrzegł także kilka amatorskich akwareli przedstawiających smoki. Ogólnie mówiąc, pokój wyglądał, jakby był zamieszkiwany tylko przez jedną osobę i w ciągu długich lat dopasował się do niej, niczym ubranie wyposażone w sufit.
Pokój wyraźnie należał też do kobiety, ale takiej, która bez rozczulania się nad sobą przyjmuje wszystkie dary losu i wdzięczna jest za to, że zdrowie jej dopisuje i wszystkie te łzawe, romantyczne historie przytrafiają się innym ludziom w innych miejscach.
Suknie, jakie tu widział, dobierano ze względu na odporność i wytrzymałość, sądząc z wyglądu jeszcze w poprzednim pokoleniu, a nie w celu użycia jako lekkiej artylerii w wojnie płci. Na toaletce stały w równym rzędzie buteleczki i słoiczki, jednak pewna surowość ich linii sugerowała, że naklejki zdobią raczej napisy w stylu „Wcierać co wieczór” niż „Musnąć delikatnie za uszami”. Można było sobie wyobrazić, że mieszkanka tego pokoju sypiała tu przez całe życie, a ojciec nazywał ją „moją małą dziewczynką”, dopóki nie skończyła czterdziestu lat.
Na haku za drzwiami wisiał obszerny, wygodny szlafrok. Vimes bez patrzenia wiedział, że ma wyhaftowanego na kieszeni królika.
Krótko mówiąc, był to pokój kobiety, która nie oczekiwała, by jakiś mężczyzna zobaczył jego wnętrze.
Na szafce nocnej leżały stosy papierów. Pokonując lekkie wyrzuty sumienia, Vimes rzucił na nie okiem.
Zasadniczym tematem były smoki. Znalazł listy z Komitetu Wystaw Klubu Jaskiniowego i Ligi Przyjaznych Miotaczy Ognia. Znalazł biuletyny i prośby o wsparcie ze Słonecznego Schroniska dla Smoków: „Ognie biednego Vinny’ego niemal zgasły po pięciu latach okrutnego wykorzystywania jako palnika do zdzierania farby, ale teraz…”. Były apele, wykłady i inne rzeczy, sumujące się razem w serce tak wielkie, że mogłoby objąć cały świat, a przynajmniej tę jego część, która miała skrzydła i ziała ogniem.
Kiedy człowiek zadumał się nad takim pokojem, ogarniał go dziwny smutek i niejasne współczucie, prowadzące do przekonania, że należałoby może usunąć całą ludzką rasę i zacząć od nowa z amebami.
Obok stosów listów leżała książka. Krzywiąc się z bólu, Vimes sięgnął po nią i zerknął na grzbiet. Napis głosił: Smocze choroby, Sy-bil Deirdre Olgivanna Ramkin.
Z zalęknioną fascynacją przewracał sztywne karty. Ukazywały mu inny świat, świat oszałamiających problemów. Zdrewniałe gardło. Czarny tryk. Suche płuco. Strup. Zachwiania, wzdęcia, łzawienie, kamienie. Zdumiewające, uznał Vimes po lekturze kilku stron, że smok bagienny oglądał czasami w życiu drugi wschód słońca. Nawet jego przejście przez pokój należało uznać za biologiczny tryumf.
Szybko odwrócił wzrok od starannie wykreślonych ilustracji. Nie mógł znieść widoku tylu flaków.
Ktoś zastukał do drzwi.
— To ja! Można wejść? — huknęła wesoło lady Ramkin.
— Ehem…
— Przyniosłam panu coś wzmacniającego.
Z jakiegoś powodu Vimes wyobraził sobie, że będzie to zupa. Dostał jednak talerz załadowany bekonem, smażonymi ziemniakami i jajkami. Patrząc na niego, słyszał paniczny krzyk własnych arterii.
— Zrobiłam też pudding — dodała odrobinę zawstydzona lady Ramkin. — Normalnie nie gotuję, tyle co dla siebie. Wie pan, jak to jest, kiedy się kucharzy dla jednej osoby.
Vimes przypomniał sobie posiłki w swojej kwaterze. Nie wiadomo czemu mięso zawsze było szare i miało w sobie tajemnicze rurki.
— Hm… — zaczął, nie przyzwyczajony do rozmów z damami, prowadzonych z pozycji leżącej w ich łóżkach. — Kapral Nobbs opowiedział…
— Cóż to za barwna postać, ten Nobby! — zawołała lady Ramkin. Vimes nie był pewien, czy to wytrzyma.
— Barwna? — powtórzył.
— Prawdziwy charakter. Od razu znaleźliśmy wspólny język.
— Naprawdę?
— Oczywiście. To prawdziwa kopalnia anegdot.
— Rzeczywiście. Tych mu nie brakuje. — Vimesa zawsze zadziwiało, jak łatwo Nobby dogadywał się praktycznie z każdym. Musi to mieć związek ze wspólnym mianownikiem, uznał. W całym matematycznym świecie nie istniał mianownik bardziej wspólny niż Nobby.
— Eee… — powiedział i odkrył, że nie potrafi zejść z tej nowej bocznej linii rozmowy. — Nie uważa pani jego języka za nazbyt, hm… barwny?
— Soczysty — poprawiła go lady Ramkin. — Szkoda, że nie słyszał pan mojego ojca, kiedy się rozzłościł. W każdym razie odkryliśmy, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Co za niezwykły zbieg okoliczności: mój dziadek kazał kiedyś wychłostać jego dziadka za włóczęgostwo.
To pewnie czyni z nich prawie rodzinę, pomyślał Vimes. I skrzywił się od ukłucia bólu stłuczonych żeber.
— Ma pan kilka solidnych siniaków i prawdopodobnie pęknięte żebro czy dwa — uznała lady Ramkin. — Niech się pan odwróci, to nasmaruję pana tą maścią. — Pokazała mu słoik żółtego mazidła.
Panika przemknęła po twarzy kapitana. Odruchowo podciągnął kołdrę pod brodę.
— Nie udawaj dziecka, człowieku — upomniała go. — Nie zobaczę niczego, czego bym wcześniej nie widziała. Wszystkie zadki są do siebie podobne. Tyle że zwykle zajmuję się takimi, co mają ogony. No już, przewróć się i podciągnij koszulę. Należała do mojego dziadka — dodała z dumą.
Z tym głosem nie można było się spierać. Vimes pomyślał, czy nie zażądać obecności Nobby’ego jako przyzwoitki, po czym uznał, że byłoby to jeszcze gorsze.
Maść piekła niczym lód.
— Co to jest?
— Różne substancje. Przyspiesza gojenie i ułatwia rozrost zdrowych łusek.
— Co?
— Przepraszam. Pewnie nie łusek. Niech się pan tak nie martwi. Jest prawie pewne, że łusek nie będzie. Jestem tego prawie pewna. No, już po wszystkim. — Klepnęła go w siedzenie.
— Pani, jestem kapitanem Nocnej Straży — oznajmił Vimes. Zanim jeszcze skończył, wiedział, że nie był to najlepszy pomysł.
— W dodatku półnagim i w łożu damy — odparła niewzruszona lady Ramkin. — A teraz niech pan siada i je. Musimy doprowadzić pana do zdrowia.
Vimes przestraszył się nie na żarty.
— Dlaczego?
Lady Ramkin sięgnęła do kieszeni swej brudnej kurtki.
— Wczoraj zanotowałam kilka faktów — wyjaśniła. — Dotyczących smoka.
— Aha, smoka. — Vimes uspokoił się nieco. W tej chwili smok wydawał się bezpieczniejszy.
— I trochę policzyłam. Powiem panu jedno: to bardzo dziwne zwierzę. Nie powinien nawet wznieść się w powietrze.
— Szczera prawda.
— Jeśli jest zbudowany jak smoki bagienne, to waży około dwudziestu ton. Dwadzieścia ton! To niemożliwe. Wszystko sprowadza się do stosunku ciężaru i rozpiętości skrzydeł.
— Widziałem, jak spadał z wieży niczym jaskółka.
— Wiem. Coś takiego powinno mu wyrwać skrzydła i zostawić wielką dziurę w ziemi — stwierdziła lady Ramkin. — Nie oszuka się aerodynamiki. Widzi pan, nie można powiększyć czegoś małego i tak zostawić. To sprawa siły mięśni i powierzchni nośnych.
— Wiedziałem, że coś jest nie w porządku — ucieszył się Vimes. — 1 jeszcze ten ogień. Nic nie może mieć w środku takiego żaru. Jak sobie z tym radzą smoki bagienne?
— To tylko substancje chemiczne. — Lady Ramkin machnęła ręką. — Destylują coś łatwopalnego ze wszystkiego, co jedzą, a potem zapalają to, kiedy tylko opuści przewód pokarmowy. Nigdy nic im się nie pali we wnętrzu. Chyba że nastąpi cofnięcie.
— A wtedy co?
— Wtedy zeskrobuje się smoka z okolicy. Obawiam się, że nie są najlepiej zaprojektowane.
Vimes słuchał.
Smoki nigdy by nie przetrwały, gdyby ich rodzinne bagna nie były odizolowane od świata i pozbawione drapieżników. Zresztą smoki nie nadawały się na posiłek — kiedy już odrzuciło się twardą skórę i potężne mięśnie skrzydeł, to, co pozostało, musiało smakować jak marnie prowadzona fabryka chemiczna. Nic dziwnego, że stale chorowały. Bezustanne kłopoty żołądkowe były dla nich źródłem paliwa. Większą część mocy mózgu poświęcały na sterowanie złożonym układem trawiennym, zdolnym do destylacji środków palnych z najmniej prawdopodobnych składników. Potrafiły nawet w ciągu nocy przebudować wewnętrzne połączenia, by poradzić sobie z jakimś trudnym procesem. Przez cały czas żyły na krawędzi chemicznego załamania. Jedno źle umiejscowione czknięcie i zmieniały się w element topografii.
A kiedy przychodziło do wyboru legowiska, samice okazywały zdrowy rozsądek i instynkty macierzyńskie cegły.
Vimes nie mógł zrozumieć, dlaczego w dawnych czasach ludzie tak bardzo się obawiali smoków. Przecież kiedy któryś zamieszkał w pobliskiej jaskini, wystarczyło poczekać, aż sam się zapali, wybuchnie albo umrze na ostrą niestrawność.
— Dokładnie je pani studiowała, prawda? — zapytał.
— Ktoś powinien.
— Ale co z tymi wielkimi?
— Tak, to problem. — Spoważniała nagle. — One do dzisiaj są tajemnicą.
— Tak, mówiła pani…
— Wie pan, istnieją legendy. Wygląda na to, że jeden z gatunków smoków zaczął rosnąć i rosnąć, a potem… potem zwyczajnie zniknął.
— Wymarły?
— Nie. Czasami przybywały. Nie wiadomo skąd. Pełne energii i wigoru. Aż pewnego dnia przestały się pojawiać. — Rzuciła Vime-sowi tryumfujące spojrzenie. — Osobiście podejrzewam, że znalazły miejsce, gdzie mogą naprawdę być.
— Naprawdę być czym?
— Smokami. Gdzie mogą w pełni zrealizować swój potencjał. Może jakiś inny wymiar. Gdzie grawitacja nie jest tak silna albo co…
— Kiedy go zobaczyłem — rzekł Vimes — pomyślałem sobie, że nie może istnieć coś, co lata i ma takie łuski… Spojrzeli na siebie nawzajem.
— Musimy znaleźć jego legowisko — oświadczyła lady Ramkin.
— Żadna przeklęta latająca kijanka nie będzie podpalać mojego miasta — stwierdził Vimes.
— Niech pan pomyśli o wkładzie w rozwój wiedzy o smokach.
— Proszę posłuchać: jeśli już ktoś ma prawo podpalać miasto, to tylko ja.
— Niezwykła okazja… Tak wiele pytań…
— Tu ma pani rację. — Vimes przypomniał sobie wypowiedź Marchewy. — To może nam pomóc w dochodzeniu — zauważył.
— Ale rano — rzekła stanowczo lady Ramkin. Wyraz determinacji zniknął z twarzy Vimesa.
— Położę się w kuchni na dole — poinformowała uprzejmie lady Ramkin. — Rozstawiam tam łóżko polowe, kiedy zbliża się czas składania jaj. Niektóre samice bez przerwy potrzebują pomocy. Proszę się o mnie nie martwić.
— Bardzo nam pani pomogła — wymamrotał Vimes.
— Odesłałam Nobby’ego do miasta, żeby pomógł reszcie przygotować waszą kwaterę.
Vimes dopiero teraz przypomniał sobie o Strażnicy.
— Musiała solidnie ucierpieć…
— Jest całkowicie zniszczona. Została z niej plama stopionego kamienia. Dlatego przeniesiecie się teraz do Pseudopolis Yard.
— Słucham?
— Och, mój ojciec miał posiadłości w całym mieście — wyjaśniła. — Dla mnie właściwie zupełnie bezużyteczne. Poprosiłam więc mojego agenta, żeby przekazał sierżantowi Colonowi klucze do starego domu przy Pseudopolis Yard. Przyda się go trochę przewietrzyć.
— Ale ta dzielnica… Znaczy, na ulicach jest tam prawdziwy bruk… sam czynsz, przecież lord Vetinari nigdy…
— O to proszę się nie martwić. — Poklepała go uspokajająco. — A teraz naprawdę powinien pan już spać.
Vimes leżał w łóżku, a rozbiegane myśli nie pozwalały mu zasnąć. Pseudopolis Yard leżał po stronie Ankh od rzeki, w dzielnicy całkiem wysokich czynszów. Widok Nobby’ego albo sierżanta Golona, idących ulicą w biały dzień, wzbudzi u mieszkańców podobną reakcję co — powiedzmy — otwarcie tam szpitala dla ofiar zarazy.
Zapadł w drzemkę; budził się co chwilę, gdyż we śnie ścigały go ogromne smoki wymachujące słoikami maści…
Ocknął się, słysząc odgłosy gniewnego tłumu.
Prostująca się wyniośle lady Ramkin była widokiem niezapomnianym — choć pewnie można by próbować. Przypominała odwrotny dryf kontynentalny — rozmaite wyspy i subkontynenty skupiały się razem, formując jedną masywną, gniewną protokobietę.
Wyłamane drzwi do smoczych zagród kołysały się na zawiasach. Lokatorzy, już w tej chwili spięci niby harfa po amfetaminie, wpadali w szaleństwo. Wąskie strużki ognia lizały metalowe płyty, gdy smoki w panice biegały wokół klatek.
— A cóż to ma znaczyć? — zapytała.
Gdyby Ramkinowie mieli skłonności do introspekcji, pewnie by przyznała, że nie jest to nazbyt oryginalne zdanie. Jest za to wygodne. Zrobiło swoje. Klisze stają się kliszami właśnie dlatego, że są niczym młotki i śrubokręty wśród narzędzi komunikacji.
Tłum wypełnił wrota. Jego część ściskała rozmaite ostre instrumenty, wymachując nimi w klasycznym układzie góra-dół, typowym dla zamieszek.
— No tak — stwierdził przywódca. — Chodzi o smoka, prawda? Odpowiedział mu chór potwierdzeń.
— I cóż z tego? — spytała lady Ramkin.
— No tak… Podpalał miasto. One nie latają daleko. Macie tu smoki. To mógł być jeden z nich, prawda?
— Tak!
— Dobrze mówi!
— Q.E.D.[17]
— Dlatego teraz mamy zamiar wszystkie je uciszyć.
— Dobrze mówi!
— Tak!
— Pro bono publico!
Łono lady Ramkin wznosiło się i opadało niby imperium. Wyciągnęła rękę i zdjęła ze ściany widły.
— Jeszcze krok, a uprzedzam, że pożałujesz — ostrzegła. Przywódca spojrzał nad jej ramieniem na rozgorączkowane smoki.
— Tak? — zapytał nieprzyjemnym tonem. — A co takiego zrobicie?
Raz czy dwa razy otworzyła i zamknęła usta.
— Wezwę Straż! — zagroziła w końcu.
Groźba nie wywarła oczekiwanego skutku. Lady Ramkin nigdy nie zwracała szczególnej uwagi na te części miasta, których nie porastała łuska.
— To fatalnie — stwierdzi! przywódca. — Naprawdę mnie zmartwiliście! Aż mi kolana zmiękły, ot co. Wyjął zza pasa długi, szeroki nóż.
— A teraz, paniusiu, lepiej się odsuńcie, bo…
Strumień zielonego płomienia wytrysnął z głębi stajni, przemknął o stopę nad głowami tłumu i wypalił zwęgloną rozetę w deskach nad wrotami.
Potem zabrzmiał głos — słodki głos czystej, śmiertelnej groźby.
— To jest lord Mountjoy Szybkokieł Winterforth IV, najgorętszy smok w mieście. Może ci wypalić głowę z ramion.
Kapitan Vimes wynurzył się z mroku.
Kulał. Pod pachą ściskał niedużego, straszliwie przerażonego złotego smoka. Drugą ręką trzymał go za ogon.
Tłum patrzył jak zahipnotyzowany.
— Wiem, o czym teraz myślicie — mówił spokojnie Vimes. — Zastanawiacie się, czy po tym wszystkim zostało w nim jeszcze dość ognia. I wiecie, sam nie jestem pewien…
Pochylił się, celując między uszami smoka, a jego głos przypominał ostrze miecza:
— Musicie sami siebie zapytać: czy mam dziś szczęście? Cofnęli się, kiedy postąpił o krok bliżej.
— No? — zapytał. — Macie dzisiaj szczęście?
Przez chwilę jedynym słyszalnym dźwiękiem było groźne burczenie w brzuchu lorda Mountjoya Szybkokła Winterfortha IV — to paliwo przelewało się do jego komór ogniowych.
— Zaraz, chwileczkę, tego… — odezwał się przywódca, wpatrzony w głowę smoka. — Nie trzeba przecież używać…
— Jeśli się zastanowić, to przecież smok może wybuchnąć sam z siebie — stwierdził Vimes. — Muszą to robić, żeby zmniejszyć ciśnienie gazu. A ono rośnie, kiedy się denerwują. Przed chwilą, myślę, bardzo je zdenerwowaliście.
Przywódca wykonał — miał nadzieję — pojednawczy gest. Niestety, użył do tego ręki, w której wciąż ściskał nóż.
— Rzuć to — rozkazał ostro Vimes. — Albo przejdziesz do historii.
Nóż brzęknął o kamienie. Na tyłach ktoś zaczął się przepychać — pewni ludzie, mówiąc w przenośni, znajdowali się bardzo daleko stąd i nie mieli o tym pojęcia.
— Ale zanim, drodzy praworządni obywatele, rozejdziecie się w spokoju i zajmiecie swoimi sprawami — rzekł z naciskiem Vimes — sugeruję, żebyście przyjrzeli się tym smokom. Czy któryś z nich wygląda na sześćdziesiąt stóp długości? Czy waszym zdaniem mają osiemdziesięciostopową rozpiętość skrzydeł? Jak gorący jest ich płomień, waszym zdaniem?
— Nie wiem…, — mruknął przywódca.
Vimes lekko uniósł głowę smoka. Przywódca zamknął oczy.
— Nie wiem, sir — poprawił się szybko.
— A chciałbyś się przekonać?
Przywódca pokręcił głową. Zdołał jednak wykrztusić:
— A kim pan w ogóle jest? Vimes wyprostował się dumnie.
— Kapitan Vimes, Straż Miejska — oświadczył. Odpowiedzią było niemal całkowite milczenie. Tylko z tyłu zabrzmiał jakiś rozbawiony głos:
— Nocna zmiana, co?
Vimes spojrzał na swoją nocną koszulę. Kiedy w pośpiechu zeskakiwał z łóżka, wcisnął bose stopy w kapcie lady Ramkin. Dopiero teraz zauważył, że są ozdobione różowymi pomponikami.
I właśnie ten moment lord Mountjoy Szybkokieł Winterforth fV wybrał na czknięcie.
Nie był to strumień gorącego płomienia. Była to raczej prawie niewidoczna kula wilgotnego płomyka, która przefrunęła nad tłumem i przypaliła kilka par brwi. Ale stanowczo wywarła wrażenie.
Vimes opanował się błyskawicznie. Nie mogli zauważyć krótkiej chwili jego absolutnej grozy.
— To miało tylko zwrócić waszą uwagę — oznajmił z twarzą po-kerzysty. — Następny pójdzie trochę niżej.
— Ehem… — zaczął przywódca. — Słuszna uwaga. Nic się nie stało. Zresztą i tak już wychodziliśmy. Faktycznie, nie ma tu żadnych wielkich smoków. Przepraszamy za kłopot.
— Ależ nie! — zawołała tryumfująco lady Ramkin. — Nie uciekniecie tak łatwo!
Zdjęła z półki blaszaną puszkę. Puszka miała szczelinę w pokrywce. Brzęczała. Z boku namalowano napis: „Słoneczne Schronisko dla Chorych Smoków”.
W pierwszej rundzie zebrano cztery dolary i trzydzieści jeden pensów. Kiedy kapitan Vimes skinął znacząco smokiem, w cudówny sposób pojawiło się kolejne dwadzieścia pięć dolarów i szesnaście pensów. Potem tłum uciekł.
— Przynajmniej jest z tego jakiś zysk — stwierdził Vimes, kiedy znowu zostali sami.
— Zachował się pan bardzo odważnie!
— Miejmy nadzieję, że to się nie rozniesie. — Vimes delikatnie odstawił zmęczonego smoka do klatki. Kręciło mu się w głowie.
Raz jeszcze zdał sobie sprawę z wpatrzonych w niego oczu. Zerknął z ukosa na wąską, szpiczastą mordkę Zucha Bindle’a Puchogła-za, stojącego w pozie, którą najlepiej można opisać jako Ostatni Szczeniak w Sklepie.
Ku swemu zdumieniu, odruchowo wyciągnął rękę i podrapał smoka za uszami, a w każdym razie za dwoma ostrymi naroślami po bokach, które zapewne służyły za uszy. Maluch odpowiedział dziwnym odgłosem brzmiącym jak skomplikowany zator w browarze.
Vimes szybko cofnął dłoń.
— Wszystko w porządku — uspokoiła go lady Ramkin. — W brzuchu mu zaburczało. To znaczy, że pana lubi.
Vimes ze zdumieniem odkrył, że sprawiło mu to przyjemność. O ile mógł sobie przypomnieć, jak dotąd w jego życiu nic nie uznało go za godnego beknięcia.
— Zdawało mi się, że chciała pani, no… jakoś się go pozbyć — zauważył.
— Chyba będę musiała. Ale wie pan, jak to jest. Patrzą na człowieka tymi wielkimi, smutnymi oczami… Zaległa niezręczna cisza.
— A może ja bym…
— Może panu by się… Urwali oboje.
— Przynajmniej tak mogę się odwdzięczyć — rzekła lady Ramkin.
— Przecież podarowała nam pani już nową kwaterę i w ogóle…
— To był mój obywatelski obowiązek. Proszę, niech pan przyjmie Zucha jako… jako przyjaciela.
Vimes miał wrażenie, że przesuwa się nad bardzo głęboką przepaścią na bardzo cienkiej desce.
— Nie wiem nawet, jak je karmić — powiedział.
— Są właściwie wszystkożerne. Jedzą wszystko oprócz metalu i skał wulkanicznych. Kiedy ewoluuje się na bagnach, nie można być zbyt wybrednym.
— A czy nie trzeba go czasem wyprowadzać na przechadzki? Albo przelotki czy jak to nazwać?
— Zdaje się, że on głównie śpi. — Podrapała brzydkiego malca po czubku łuskowatej głowy. — To najspokojniejszy smok z mojej hodowli.
— A co z… no, wie pani? — wskazał widły.
— To praktycznie sam gaz. Niech pan go trzyma w przewiewnym pomieszczeniu. Nie ma pan jakichś cennych dywanów, prawda? Lepiej im nie pozwalać lizać się po twarzy, ale w zasadzie można je wytresować, żeby panowały nad płomieniem. I przydają się do rozpalania ognia.
Zuch Bindle Puchogłaz zwinął się w kłębek wśród kanonady odgłosów.
Mają po osiem żołądków, przypomniał sobie Vimes. Rysunki w książce były bardzo szczegółowe. Smok miał w środku także inne rzeczy, jak kolumny rektyfikacyjne i zestawy szalonego alchemika.
Żaden smok bagienny nie mógłby terroryzować królestwa, chyba że przez pomyłkę. Vimes zastanowił się, ile tych stworzeń zginęło z rąk wędrownych bohaterów. To okrutne, traktować w ten sposób istoty, których jedyną zbrodnią jest wybuchanie z roztargnienia w powietrzu, choć żadnemu konkretnemu smokowi nie weszło to w zwyczaj. Rozzłościł się, myśląc o tym. Rasa, tak, rasa ogryzków — tym właśnie są smoki. Urodzone ofiary. Żyją szybko, giną z hukiem. Wszystkożerne czy nie, tak naprawdę same są zżerane przez nerwy — machają skrzydłami po świecie, w śmiertelnym strachu przed własnym systemem trawiennym. Rodzina właśnie rozpacza po eksplozji ojca, a tu jakiś drań w pełnej zbroi przybywa taplając się w bagnie, żeby wbić miecz w worek wnętrzności, który i tak tylko krok dzieli od samounicestwienia.
Hm… Ciekawe, jak słynni historyczni rycerze daliby sobie radę z wielkim smokiem. Zbroja? Lepiej nie nosić. W końcu na jedno wyjdzie, tyle że popioły będą od razu zapakowane w folię.
Stał wpatrzony w zdeformowane zwierzę, aż pomysł, który od kilku minut stukał do bram umysłu, wreszcie zdołał wejść. Wszyscy w Ankh-Morpork szukali smoczego legowiska — oczywiście, mieli nadzieję, że znajdą je puste. Kawałki drewna na drucie na pewno w tym nie pomogą. Ale, jak to mówią, wypuść złodzieja, żeby…[18]
— Czy smok może wywęszyć innego smoka? — zapytał. — To znaczy pójść za tropem?
Kochana mamo [pisał Marchewa].
Wszystko było całkiem jak w Bajce. Wczoraj w nocy smok spalił naszą Kwaterę, aż tu nagle dostaliśmy lepszą. Nazywa się Pseudopolis Yard i leży naprzeciwko Opery. Sierżant Colon powiedział, że Idziemy w Górę i zakazał Nobby’emu sprzedawania mebli. Chodzenie w Górę to jedna z metafor, o których dopiero się uczę. To trochę jak Kłamstwo, tylko bardziej Eleganckie. Są tu prawdziwe dywany do plucia. Dzisiaj jacyś ludzie dwa razy chcieli sprawdzić, czy w piwnicy nie ma smoka. To zadziwiające. Tak samo jak kopanie w wychodkach i szperanie po strychach. Przypomina to Gorączkę. Trzeba jednak przyznać, że ludzie nie mają czasu na nic innego. Sierżant Colon twierdzi, że wychodząc na Patrol i krzycząc Już Dwunasta i Wszystko Jest w Porządku, kiedy w tym czasie smok roztapia ulice, człowiek czuje się trochę jak Cudak.
Wyprowadziłem się od pani Palm, ponieważ mamy tutaj dziesiątki sypialni. Było mi smutno; upiekli rni tam tort na pożegnanie. Myślę, że tak będzie lepiej, chociaż pani Palm nigdy nie chciała ode mnie czynszu. To ładnie z jej strony, bo przecież jest wdową i ma tyle pięknych córek, które musi wychować i zatroszczyć się o posagi ekcetra.
Zaprzyjaźniłem się też z małpą, która przychodzi sprawdzić, czy nie odnaleźliśmy jej książki. Nobby twierdzi, że to zapchlony tuman, ponieważ ograł go na 18 p. w Okalecz Pana Cebulę. Jest to karciana gra losowa, w którą nie grywam. Powiedziałem Nobby’emu o Rozporządzeniu o Grach Hazardowych, na co od kazał mi się Odwalić. Uważam, że naruszył tym Przepisy o Przyzwitości z 1389 roku, ale postanowiłem zachować Dyskrecję.
Kapitan Vimes zachorował i opiekuje się nim pewna Dama. Wszyscy wiedzą, jak twierdzi Nobby, że jest Psychiczna, ale sierżant Colon tłumaczy, że to tylko z powodu mieszkania w wielkim domu ze smokami, a tak naprawdę warta jest Fortunę i dobrze, że kapitan Vimes stanie wreszcie na ziemi. Nie wiem, co mają do tego spacery.
Dziś rano wybrałem się na spacer z Reet i pokazałem jej wiele ciekawych przykładów rękodzieła, jakie można znaleźć w mieście. Powiedziała, że to bardzo ciekawe i że jestem całkiem inny niż wszyscy, których dotąd poznała.
Twój kochający syn
Marchewa
(ucałowania)
PS Mam nadzieję, że Blaszka cieszy się dobrym zdrowiem.
Starannie złożył kartkę i wsunął ją do koperty.
— Słońce zachodzi — zauważył sierżant Colon. Marchewa podniósł głowę znad laku.
— To znaczy, że wkrótce zapadnie noc — dodał Colon dla ścisłości.
— Tak jest, sierżancie.
Colon wsunął palec pod kołnierzyk. Jego skóra — w rezultacie porannego szorowania — nabrała intensywnie różowej barwy, ale ludzie nadal woleli zachowywać pełen szacunku dystans.
Niektórzy rodzą się dowódcami. Niektórzy zdobywają dowództwo. A na niektórych dowództwo samo spada. Sierżant, który teraz zaliczał się do tej kategorii, wcale nie był z tego zadowolony.
Lada chwila, wiedział o tym, będzie musiał powiedzieć, że pora już wyjść na patrol. A wcale nie chciał iść na patrol. Chciał tylko znaleźć sobie jakąś cichą i głęboką piwnicę. Ale nobblyess obligay — był tu najstarszy stopniem i nie miał wyboru.
To nie samotność dowódcy napełniała go lękiem. To raczej usmażenie żywcem dowódcy sprawiało problemy.
Był też pewien, że jeśli szybko nie odkryją czegoś o tym smoku, to Patrycjusz będzie bardzo niezadowolony. A kiedy Patrycjusz był niezadowolony, stawał się gorącym demokratą. Znajdował wyszukane i bolesne sposoby rozprzestrzenienia tego uczucia jak najszerzej.
Odpowiedzialność, myślał sierżant, to paskudna rzecz. Podobnie jak straszne tortury. O ile rozumiał, te dwa zjawiska szybko zbliżały się do siebie.
Poczuł więc ogromną ulgę, kiedy przed Yardem zahamował niewielki powozik. Był bardzo stary i odrapany. Na drzwiczkach miał wyblakły herb, a z tyłu trochę nowszy napis „Zarżyj, jeśli kochasz smoki”.
Z powozu, krzywiąc się przy każdym kroku, wysiadł kapitan Vi-mes, a za nim kobieta, znana sierżantowi jako Zwariowana Sybil Ramkin. Wreszcie, skacząc posłusznie na smyczy, mały…
Sierżant był zbyt zdenerwowany, żeby zwrócić uwagę na wielkość.
— Niech mnie zaaportują! Ledwie co wyszli, a już go złapali!
Nobby obejrzał się znad stolika w kącie, przy którym wciąż nie chciał uznać nauki, że niemal niemożliwa jest gra zręczności i blefu z uśmiechającym się bez przerwy przeciwnikiem. Bibliotekarz wykorzystał zamieszanie i wyciągnął kilka kart z dołu talii.
— Nie gadajcie głupstw, sierżancie. To przecież smok bagienny — powiedział Nobby. — A ona jest jak należy, ta lady Sybil. Prawdziwa dama.
Dwaj pozostali strażnicy spojrzeli na niego ze zdumieniem. Czy naprawdę Nobby wymówił te słowa?
— Możecie obaj przestać. Niby czemu mam na pierwszy rzut oka nie poznać damy? Dała mi herbaty w filiżance cienkiej jak papier, ze srebrną łyżeczką w środku — wyjaśnił tonem człowieka, który wspiął się na społeczne wyżyny. — A ja jej oddałem, więc przestańcie się na mnie gapić!
— Co ty właściwie robisz w wolne wieczory? — zapytał Colon.
— Nie wasz interes.
— Naprawdę oddałeś jej łyżeczkę? — nie dowierzał Marchewa.
— Tak, do licha, oddałem!
— Baczność, chłopcy! — zawołał sierżant z ulgą. Przybysze wkroczyli do pokoju. Vimes obrzucił swoich ludzi zwykłym spojrzeniem pełnym rezygnacji i niesmaku.
— Mój oddział — wymamrotał.
— Wspaniali ludzie — pochwaliła lady Ramkin. — Weterani zaprawieni w bojach, co?
— Zaprawieni, owszem, często.
Lady Ramkin uśmiechnęła się zachęcająco. Ten uśmiech wzbudził dziwne poruszenie. Sierżant Colon niezwykłym wysiłkiem woli zdołał wypiąć pierś dalej niż brzuch. Marchewa przestał się garbić. Nobby aż wibrował, wyprężony jak struna, z rękami opuszczonymi wzdłuż boków, kciukami sterczącymi do przodu i ptasią piersią tak wydętą, że jego stopom groziło oderwanie się od podłogi.
— Zawsze wierzyłam, że możemy spać spokojnie, wiedząc, że ci dzielni ludzie nas strzegą — stwierdziła lady Ramkin, przechodząc statecznie po pokoju, niczym galeon sunący po falach. — A któż to taki?
Orangutanom trudno jest stanąć na baczność. Ciało potrafi opanować ogólną zasadę, ale skóra nie. Bibliotekarz starał się jednak, stając jak pełen szacunku snop na końcu szeregu i wykonując złożony salut, możliwyjedynie dla posiadaczy ręki długości czterech stóp.
— Jest w tajnej służbie, psze pani — wyjaśnił gładko Nobby. — Małpie Oddziały.
— Bardzo interesujące, doprawdy, bardzo interesujące. Jak długo już jesteście małpą, dobry człowieku?
— Uuk.
— Dobra robota. — Zwróciła się do Vimesa, który wyglądał na zdumionego. — Należy się panu pochwała. To świetni ludzie…
— Uuk.
— Antropoidy — poprawiła się lady Ramkin prawie bez zająk-nienia.
Przez chwilę strażnicy czuli się, jakby właśnie w pojedynkę podbili daleką prowincję. Czuli się mężni, jak by to zapewne określiła lady Ramkin, a co było o dobre kilka liter alfabetu odległe od tego, jak czuli się zwykle. Nawet bibliotekarz uznał się za wyróżnionego i przynajmniej raz pozostawił bez komentarza zwrot „dobry człowieku”.
Jakieś ciurkanie i ostry, chemiczny zapach, kazały im się rozejrzeć.
Zuch Bindle Puchogłaz ze zmieszaną, niewinną miną przykucnął na podłodze obok nie tyle plamy na dywanie, ile raczej dziury w podłodze. Wiło się nad nią kilka smużek dymu.
Lady Ramkin westchnęła.
— Proszę się nie martwić, psze pani — zawołał usłużnie Nobby. — Zaraz to sprzątniemy.
— Obawiam się, że często to robią, kiedy są podniecone…
— To piękny okaz — mówił dalej kapral, rozkoszując się świeżo opanowaną umiejętnością eleganckiej konwersacji. — Musi być pani z niego dumna.
— Nie należy do mnie — odparła. — Jest własnością kapitana Vi-mesa. Może was wszystkich. Rodzaj maskotki. Nazywa się Zuch Bin-dle Puchogłaz.
Zuch Bindle Puchogłaz, dzielnie znosząc brzemię imienia, zaczął obwąchiwać nogę od stołu.
— Przypomina mojego brata Errola — stwierdził Nobby, rozgrywając do końca rolę bezczelnego, wesołego i sympatycznego opryszka.
— Ma taki sam szpiczasty nos, za przeproszeniem szanownej pani.
Vimes spojrzał na zwierzaka, badającego swoje nowe mieszkanie, i wiedział, że teraz nieodwołalnie stał się Errolem. Mały smok na próbę odgryzł kawałek stołu, żuł go przez sekundę, wypluj, zwinął się w kłębek i zasnął.
— Niczego nie podpali? — zapytał lękliwie sierżant.
— Raczej nie — uspokoiła go lady Ramkin. — Chyba jeszcze nie odkrył, do czego służą przewody ogniowe.
— Ale w spaniu niczego więcej nie da się go nauczyć — dodał Vimes. — Może ktoś z moich ludzi wyjaśni…
— Uuk.
— Nie mówiłem do pana, sir. Co on tu robi?
— Tego… — zaczął pospiesznie sierżant Colon. — Ja, tego… nie było pana, kapitanie, i w ogóle, więc trochę nas brakowało… Mar-chewa powiedział, że to zgodne z prawem i… Odebrałem od niego przysięgę, sir. Od małpy, znaczy.
— Jaką przysięgę, sierżancie?
— Jako specjalnego funkcjonariusza, sir. — Colon zarumienił się. — No wie pan, sir. Coś w rodzaju straży obywatelskiej. Vimes rozłożył ręce.
— Specjalnego? Do licha, jest wyjątkowy! Bibliotekarz uśmiechnął się szeroko.
— Tylko chwilowo, sir — dukał Colon. — Na dany okres. Przyda się nam pomoc, sir… A on jest chyba jedynym, który nas lubi…
— Uważam, że to znakomity pomysł — oznajmiła lady Ramkin.
— Małpa świetnie się nada.
Vimes wzruszył ramionami. Świat i tak już oszalał. Co może się stać gorszego?
— Zgoda — powiedział. — W porządku. Poddaję się. Świetnie. Dajcie mu odznakę, chociaż niech mnie licho porwie, jeśli wiem, gdzie sobie ją przypnie. Cudownie! Tak! Dlaczego nie?
— Dobrze się pan czuje, kapitanie? — spytał Colon z troską.
— Świetnie! Świetnie! Witajcie w nowej Straży! — wolał Vimes, krążąc dookoła pokoju. — Doskonale! W końcu płacimy tyle co na fistaszki, więc czemu nie przyjąć małpisz…
Dłoń sierżanta z szacunkiem zasłoniła Vimesowi usta.
— Jedna sprawa, panie kapitanie — szepnął z naciskiem sierżant. — Nie wolno używać tego słowa, które się kończ)’ na „on”. To go denerwuje, sir. Nie może się powstrzymać, całkiem traci panowanie. To jak czerwona płachta na tego, jak mu tam… „Małpa” może być, ale nie to drugie. Ponieważ, sir, kiedy się zezłości, to nie idzie do kąta się dąsać, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Poza tym nie sprawia kłopotów, sir. Czy to jasne? Ma pan nie mówić „rnałpiszon”. A niech to…
Bracia byli zdenerwowani.
Słyszał, jak rozmawiają między sobą. Jak dla nich, wszystko działo się zbyt szybko. Sądził, że wprowadzi ich do spisku po trochu, nigdy nie zdradzając więcej, niż są w stanie przyjąć ich małe móżdżki, ale i tak ich przecenił. Potrzebowali silnej ręki. Silnej, ale sprawiedliwej.
— Bracia — rzekł Najwyższy Wielki Mistrz. — Czy Kajdany Prawdomówności zostały należycie wzmocnione?
— Co? — nie zrozumiał brat Strażnica. — Aha, Kajdany. Jasne. Wzmocnione. Jak należy.
— Czy Zwiastuny Przywołania są właściwie rozdzielone? Brat Tynkarz drgnął zakłopotany.
— Ja? Co? Och…Jasne, żaden problem. Rozdzielone. Oczywiście. Najwyższy Wielki Mistrz odczekał chwilę.
— Bracia — powiedział cicho. — Jesteśmy już tak blisko… Jeszcze tylko jeden raz. Tylko kilka godzin. Jeden raz, a świat będzie nasz. Czy mnie rozumiecie, bracia?
Brat Strażnica przestąpił z nogi na nogę.
— No… — zaczął. — To znaczy pewnie. Tak. Nie ma obaw)’. Popieramy was w stu dziesięciu procentach…
Zaraz powie „ale”, pomyślał Najwyższy Wielki Mistrz.
— …ale… No właśnie.
— …my, to znaczy my wszyscy, byliśmy… zaskoczeni trochę, bo wy, Mistrzu, jesteście tacy inni po każdym przywołaniu smoka, tak jakby…
— Oczyszczony — podpowiedział brat Tynkarz.
— …tak, mniej więcej. Tylko że to… — Brat Strażnica zmagał się z wężami frazeologii. — Tylko to jakby coś wam odbiera…
— Wysysa — wtrącił brat Tynkarz.
— Tak, właśnie tak, jak brat powiedział, więc my… No, może to trochę niebezpieczne…
— Jak gdyby pradawne istoty spoza Wymiarów wyrywały kawałki waszego żywego mózgu — podsumował brat Tynkarz.
— Ja nazwałbym to raczej paskudnym bólem głowy — stwierdził niepewnie brat Strażnica. — I żeśmy się zastanawiali, no wiecie, nad kosmiczną równowagą i całą resztą, no bo wiecie, weźmy tego biednego Szambownika. To jakby kara… Właśnie.
— To tylko zwariowany krokodyl schowany na kwietniku — odparł Najwyższy Wielki Mistrz. — Coś takiego mogło się zdarzyć każdemu. Ale rozumiem wasze uczucia.
— Naprawdę? — ucieszył się brat Strażnica.
— Oczywiście. Są całkiem naturalne. Nawet najwięksi magowie odczuwali pewien niepokój, kiedy podejmowali dzieło tak ogromne jak nasze. — Bracia wyprężyli się dumnie. Najwięksi magowie. To o nich, oczywiście. — Ale za kilka godzin wszystko dobiegnie końca i jestem pewien, że król wynagrodzi was hojnie. Czeka nas wspaniała przyszłość.
Normalnie to wystarczało. Dziś jednak było inaczej.
— Ale smok… — zaczął brat Strażnica.
— Nie będzie już żadnego smoka. Nie potrzebujemy go więcej. Posłuchajcie uważnie; to całkiem prosta sprawa. Chłopak będzie rniał cudowny miecz. Wszyscy wiedzą, że królowie mają cudowne miecze…
— To ten cudowny miecz, o którym nam opowiadaliście, tak?
— upewnił się brat Tynkarz.
— I kiedy ostrze dotknie smoka — podjął Najwyższy Wielki Mistrz — nastąpi… fiut!
— Tak, one tak robią — potwierdził brat Odźwierny. — Mój wujek kopnął kiedyś bagiennego smoka. Przyłapał go, jak wyjadał dynie na grządce. Niewiele brakowało, żeby stracił nogę.
Najwyższy Wielki Mistrz westchnął ciężko. Jeszcze parę godzin i koniec z tym wszystkim. Nie zdecydował, czy potem zostawić ich w spokoju — no bo kto im uwierzy? — czy też posłać gwardię, żeby aresztowała ich za śmiertelną głupotę.
— Nie — tłumaczył cierpliwie. — Chcę powiedzieć, że smok zniknie. Odeślemy go z powrotem. Koniec smoka.
— Czy ludzie nie zaczną czegoś podejrzewać? — zaniepokoił się brat Tynkarz. — Będą się spodziewać kawałów smoka rozrzuconych po mieście.
— Nie! — zawołał tryumfująco Najwyższy Wielki Mistrz. — Ponieważ jedno dotknięcie Mieczem Prawdy i Sprawiedliwości całkowicie zniszczy Nasienie Zła!
Bracia przyglądali mu się niepewnie.
— W każdym razie uwierzą w to — dodał. — Możemy w kluczowej chwili dostarczyć trochę mistycznego dymu.
— Łatwa rzecz, taki mistyczny dym — uznał brat Pałcy.
— I żadnych kawałków? — Brat Tynkarz był nieco rozczarowany. Brat Strażnica odchrząknął.
— Nie wiem, czy ludziom się to spodoba — rzekł. — Trochę za czysto, moim zdaniem.
— Posłuchajcie — warknął Najwyższy Wielki Mistrz. — Ludzie uwierzą we wszystko! Zobaczą to na własne oczy! Tak będą pragnąć zwycięstwa chłopca, że nawet się nie zastanowią! Możecie mi wierzyć! A teraz… Rozpocznijmy…
Skoncentrował się.
Tak, było łatwiej. Łatwiej za każdym razem. Wyczuwał łuski, czuł wściekłość smoka, kiedy sięgał do miejsca, gdzie odeszły smoki, by przejąć panowanie.
To była władza. I należała do niego.
Sierżant Colon skrzywił się z bólu.
— Au!
— Niech pan nie będzie dzieckiem — upomniała go wesoło lady Ramkin, dociągając bandaż wypraktykowanym gestem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie kobiet rodu Ramkinów. — Prawie pana nie dotknął.
— I jest mu bardzo przykro — dodał surowo Marchewa. — Pokaż sierżantowi, jak ci przykro. No już!
— Uuk — rzekł zmieszany bibliotekarz.
— Niech mnie tylko nie całuje! — zawołał przerażony Colon.
— Jak pan myśli, czy podnoszenie kogoś za kostki i stukanie jego głową o podłogę kwalifikuje się jako napad na starszego stopniem? — zapytał Marchewa.
— Nie wnoszę oskarżenia — zapewnił szybko sierżant.
— Czy możemy wrócić do rzeczy? — wtrącił zniecierpliwiony Vi-mes. — Przekonamy się, czy Errol potrafi wywęszyć smocze legowisko. Lady Ramkin uważa, że warto spróbować.
— Znaczy, chce pan wykopać głęboką dziurę, zamocować kolce na ścianach, rozciągnąć linki potykacze, zainstalować wirujące ostrza napędzane energią wody, wsypać tłuczone szkło i wrzucić parę skorpionów, żeby złapać złodzieja, kapitanie? — Sierżant nie wykazywał entuzjazmu. — Au!
— Tak, i to szybko, zanim zapach się rozwieje. Sierżancie, przecież jest pan dorosłym mężczyzną!
— Świetny pomysł z wykorzystaniem Errola, jeśli wolno zauważyć, psze pani — pochwalił Nobby, a sierżant zarumienił się pod bandażem.
Vimes nie był pewien, jak długo wytrzyma z Nobbym, skoczkiem przez bariery społeczne.
Marchewa milczał. Stopniowo godził się z faktem, że chyba jednak nie jest krasnoludem, ale krasnoludzia krew płynęła mu w żyłach, zgodnie ze słynną zasadą rezonansu morficznego. Pożyczone geny mówiły, że sprawa nie będzie taka łatwa. Szukanie skarbu, nawet kiedy smoka nie ma w domu, to ryzykowne zajęcie. Zresztą na pewno by wiedział, że taki skarb jest w pobliżu. Obecność dużych ilości złota zawsze budziła u krasnoludów mrowienie dłoni, a jego nic nie mrowiło.
— Zaczniemy od tego muru na Mrokach — postanowił kapitan.
Sierżant Colon zerknął z ukosa na lady Ramkin i odkrył, że wobec takiego moralnego wsparcia nie potrafi okazać tchórzostwa. Zadowolił się krótkim:
— Czy to rozsądne, kapitanie?
— Oczywiście, że nie. Gdybyśmy byli rozsądni, nie trafilibyśmy do Straży.
— Brawo! To strasznie ekscytujące! — zawołała lady Ramkin.
— Myślę, że nie powinna pani iść z nami…
— Sybil, jeśli wolno…
— Ta okolica cieszy się złą sławą.
— Będę całkowicie bezpieczna z pańskimi ludźmi — oświadczyła. — Włóczędzy rozpłyną się jak lód, kiedy was zobaczą.
Nie nas, ale smoka, pomyślał Vimes. Rozpływają się, kiedy zobaczą smoka, i pozostawiają tylko cienie na murze. Kiedy zdawało mu się, że zwalnia albo traci zainteresowanie, przypominał sobie te cienie. I wtedy jakby płynny ogień ściekał mu po plecach. Takie rzeczy nie mają prawa się zdarzać. Nie w moim mieście.
W rzeczywistości Mroki były całkiem bezpieczne. Wielu ich lokatorów poszukiwało w tej chwili smoczego skarbu, a ci, którzy pozostali, zdradzali mniejszy niż zwykle entuzjazm do czajenia się w ciemnych zaułkach. Poza tym co bardziej rozsądni spośród nich pojmowali, że osaczona lady Ramkin każe im zapewne podciągnąć skarpety i zachowywać się rozsądnie — głosem tak nawykłym do posłuszeństwa, że prawdopodobnie wykonają jej polecenia. Mur wciąż nie został zburzony i prezentował swój straszny fresk. Errol obwąchał go, podreptał chwilę wzdłuż ulicy i zasnął.
— Nic z tego — stwierdził sierżant.
— Ale pomysł był dobry — dodał lojalnie Nobby.
— Może to z powodu deszczu i ludzi, którzy tędy chodzili — stwierdziła lady Ramkin.
Vimes podniósł smoka. I tak nie miał wielkich nadziei. Po prostu lepsze to, niż nic nie robić.
— Wracajmy — zaproponował. — Słońce już zaszło.
Szli w milczeniu. Smok poskromił nawet Mroki, myślał Vimes. Chociaż go tu nie ma, wziął w posiadanie całe miasto. Lada dzień ludzie zaczną przywiązywać dziewice do skał.
Smok to metafora całej przeklętej ludzkiej egzystencji. Jakby sam w sobie nie był paskudny, to jeszcze jest wielki, gorący i lata.
Wyjął z kieszeni klucz do nowej kwatery. Kiedy męczył się z zamkiem, Errol zbudził się i zaczął skowyczeć.
— Nie teraz — mruknął Vimes. Coś zakłuło go w boku. Noc ledwie się zaczęła, a on już czuł się zmęczony.
Dachówka zsunęła się z dachu i roztrzaskała na bruku tuż obok.
— Kapitanie — syknął sierżant Colon.
— Co?
— On jest na dachu.
Coś w głosie sierżanta przebiło się przez zniechęcenie Vimesa. Ten głos nie był podekscytowany. Nie był przestraszony. Miał ton tępej, lodowatej grozy.
Podniósł głowę. Errol zaczął wyrywać mu się spod pachy.
Smok — ten smok — z zaciekawieniem spoglądał znad rynny. Samą głowę miał wyższą niż człowiek. W oczach — wielkości bardzo dużych oczu i barwy przyćmionej czerwieni — błyszczała inteligencja nie mającą nic wspólnego z ludzkimi istotami. Przede wszystkim była o wiele starsza. Ta inteligencja od dawna smażyła się w przebiegłości i marynowała w sprycie w czasach, kiedy grupa prawie małp zastanawiała się jeszcze, czy pozycja dwunożna jest obiecującym pomysłem. Taka inteligencja nie uznawała, a nawet nie rozumiała sztuki dyplomacji.
Smok nie bawił się z człowiekiem i nie stawiał zagadek. Pojmował za to doskonale arogancję, siłę i okrucieństwo. Gdyby tylko mógł, spaliłby człowieka na popiół. Bo to lubił.
W tej chwili był bardziej nawet zły niż zwykle. Wyczuwał coś za oczami: maleńki, słaby, nadęty zarozumiałością obcy umysł. Ten umysł doprowadzał go do pasji, niby swędzenie w miejscu, którego nie można podrapać. Ten umysł zmuszał smoka do robienia rzeczy, których nie chciał robić… i powstrzymywał od tego, na co miał wielką ochotę.
W tej chwili czerwone oczy skupiały wzrok na Errolu, który szarpał się gorączkowo. Vimes uświadomił sobie, że jedynym, co dzieli go od miliona stopni żaru, jest niejasne zainteresowanie olbrzyma, dlaczego właściwie trzyma pod pachą mniejszego smoka.
— Nie rób żadnych gwałtownych ruchów — odezwał się zza jego pleców głos lady Ramkin. — I nie okazuj lęku. One zawsze wiedzą, kiedy człowiek się boi.
— Czy ma pani jeszcze jakąś dobrą radę? — zapytał powoli Vi-mes, starając się mówić bez poruszania wargami.
— Na ogół pomaga łaskotanie za uszami.
— Aha…
— Albo głośne, surowe „Nie!” i zabranie im miski zjedzeniem.
— Tak?
— Można też przyłożyć mu w nos zwiniętym w rulon papierem, ale robię to tylko w wyjątkowych przypadkach.
W powolnym, jaskrawym, rozpaczliwym świecie, jaki zamieszkiwał w tej chwili Vimes, a który zdawał się obracać wokół odległych ledwie o kilka łokci przepastnych nozdrzy, zabrzmiał cichy, syczący odgłos.
Smok nabierał tchu.
Potem przestał. Vimes patrzył w ciemność przewodów ogniowych i myślał, czy cokolwiek zobaczy. Czy zabłyśnie maleńka biała iskra, zanim go całego pochłonie płomienna burza?
W tej właśnie chwili zagrał róg.
Zaskoczony smok podniósł łeb i wydał dźwięk brzmiący w pewnym sensie pytająco, choć jednocześnie nie będący słowem.
Róg zagrał znowu. Budził liczne echa, z pozoru żyjące własnym życiem. Brzmiał jak wyzwanie. Jeśli nim nie był, to dmący w róg wkrótce znajdzie się w kłopotach, ponieważ smok obrzucił Vimesa wrogim spojrzeniem, rozwinął gigantyczne skrzydła, skoczył ciężko w powietrze i — wbrew wszelkim zasadom aeronautyki — pofrunął wolno w kierunku źródła dźwięku.
Nic na świecie nie powinno latać w ten sposób. Skrzydła uderzały z łoskotem gromu, ale smok sunął, jakby od niechcenia wiosłował w powietrzu. Jego ruch sugerował, że gdyby przestał machać, po prostu szybowałby dalej i w końcu się zatrzymał. Unosił się, nie leciał. Jak na stworzenie wielkości stodoły i okryte pancerną skórą, była to niezwykła sztuka.
Przesunął się nad ich głowami niczym barka. Zmierzał do Placu Pękniętych Księżyców.
— Za nim! — krzyknęła lady Ramkin.
— To nie w porządku, że on sobie tak lata — stwierdził Marchewa. — Jestem pewien, że znajdę coś na ten temat w Prawach Czarno-księstwa. — Sięgnął po notatnik. — W dodatku uszkodził dach. Zbiera sobie te wykroczenia, nie ma co.
— Dobrze się pan czuje, kapitanie? — zapytał Colon.
— Patrzyłem mu w głąb nosa — odparł rozmarzonym głosem Vi-mes. Skupił wzrok na zatroskanej twarzy sierżanta. — Gdzie się podział? — zapytał.
Colon wskazał ręką.
Vimes spojrzał gniewnie na niknącą ponad dachami sylwetkę.
— Za nim! — rozkazał.
Róg zagrał znowu.
Inni także spieszyli na plac. Smok dryfował ponad nimi niczym rekin, który machając od niechcenia ogonem, sunie w stronę zabłąkanego dmuchanego materaca.
— Jakiś wariat chce z nim walczyć! — domyślił się Nobby.
— Tak myślałem, że w końcu ktoś spróbuje — odparł Colon. — Biedaczysko, upiecze się we własnej zbroi.
Taka też była chyba opinia ludzi zebranych na placu. Mieszkańcy Ankh-Morpork mieli spokojny, rzeczowy punkt widzenia na rozrywkę. Co prawda wszyscy chcieliby obejrzeć zabitego smoka, ale z zadowoleniem przyjmą zamiast tego widok człowieka upieczonego żywcem we własnej zbroi. Nieczęsto widuje się kogoś upieczonego żywcem we własnej zbroi. Przez długie lata będzie co opowiadać dzieciom.
Vimesa popychano i potrącano w tłumie. Coraz więcej ludzi wlewało się na Plac Pękniętych Księżyców.
Róg zatrąbił trzecie wyzwanie.
— To ślimaczy róg — oświadczył Colon z miną znawcy. — Jak toksyna, tylko głębszy.
— Jest pan pewien, sierżancie? — upewnił się Nobby.
— Jasne.
— To musiał był bardzo wielki ślimak.
— Orzeszki! Figginy! Gorące kiełbaski! — zajęczał jakiś głos za ich plecami. — Witajcie, chłopcy. Kłaniam się nisko panu kapitanowi. Wszyscy razem w obliczu śmierci, co? Proszę się poczęstować kiełbaską. Na koszt firmy.
— Co się tu dzieje, Gardło? — zapytał Vimes, trzymając się tacy handlarza. Na placu było coraz tłoczniej.
— Jakiś dzieciak przybył do miasta i powiedział, że zabije smoka — wyjaśnił Gardło Sobie Podrzynam. — Mówi, że ma czarodziejski miecz.
— A czarodziejską skórę?
— Brak panu romantycznej duszy, kapitanie. — Dibbler zdjął z maleńkiej patelni bardzo gorący widelec i ukłuł nim w siedzenie tęgą kobietę, zastawiającą mu drogę. — Proszę się odsunąć, moja damo, handel jest krwią tego miasta. Dziękuję. Oczywiście — podjął — zgodnie z tradycją powinna tu stać dziewica przykuta łańcuchem do skały. Ale ciotka odmówiła. Z niektórymi nie można dojść do ładu. Nie mają wyczucia sytuacji. Ten chłopak twierdzi też, że jest prawowitym dziewicem.
Vimes pokręcił głową. Świat wyraźnie tracił rozsądek.
— Chyba nie zrozumiałem — wyznał.
— Dziewicem — powtórzył cierpliwie Gardło. — No wie pan. Dziewicem tronu.
— Jakiego tronu?
— Tronu Ankh.
— Jakiego tronu Ankh?!
— No, wie pan. Królowie i różni inni. — Gardło zadumał się nieco. — Szkoda, że nie wiem, jak, u licha, ma na imię. Zamówiłem u Płomiennego, tego trolla, trzy grosy kubków koronacyjnych; czeka mnie ciężka robota z domalowywaniem imienia. Zamówi pan dwa, kapitanie? Jak dla pana, dziewięćdziesiąt pensów i naprawdę, gardło sobie podrzynam.
Vimes zrezygnował i ruszył z powrotem przez tłum, wykorzystując Marchewę jako latarnię morską. Młodszy funkcjonariusz wystawał ponad głowami, a reszta oddziału cumowała do niego.
— Wszyscy powariowali! — zawołał Vimes. — Co się tam dzieje, Marchewa?
— Na środku placu stoi jakiś chłopak na koniu. Ma taki błyszczący miecz, wie pan. W tej chwili właściwie nic nie robi. Vimes przecisnął się w sąsiedztwo lady Ramkin.
— Królowie — wysapał. — W Ankh. I trony. Są?
— Co? A tak. Kiedyś byli — przyznała lady Ramkin. — Setki lat temu. Bo co?
— Jakiś dzieciak twierdzi, że jest dziedzicem tronu.
— Zgadza się — potwierdził Gardło, który podążał za Vimesem w nadziei na finalizację sprzedaży. — Wygłosił długą mowę o tym, jak to zabije smoka, obali uzurpatorów i naprawi wszelkie krzywdy. Wszyscy wiwatowali. Gorące kiełbaski, dwie za dolara, zrobione z prawdziwej świni; może kupi pan jedną dla damy?
— Czy mówi pan o wieprzowinie? — zapytał Marchewa, zerkając na lśniące kiełbaski.
— Kwestia nazwy, kwestia nazwy — odpowiedział szybko Gardło. — Ale z pewnością są to świńskie produkty. Z prawdziwej świni.
— W tym mieście wszyscy wiwatują na cześć każdego, kto wygłasza mowę — burknął Vimes. — To jeszcze nic nie znaczy.
— Kupujcie świńskie kiełbaski, pięć za dwa dolary! — zawołał Gardło, który nigdy nie pozwalał, by rozmowa przeszkodziła mu w handlu. — Taka monarchia może być dobra dla interesów. Świńskie kiełbaski! Świńskie kiełbaski! W bułce! I naprawa wszelkich krzywd. Uważam, że to bardzo rozsądna idea. Z cebulą!
— Czy wolno mi zaproponować pani kiełbaskę? — odezwał się Nobby.
Lady Ramkin spojrzała na tacę zawieszoną na szyi Gardła. Tysiące lat wychowania przyszly z pomocą i na jej twarzy pojawiła się tylko delikatna sugestia zgrozy.
— Och, smakowicie wyglądają. Cóż za doskonałe danie.
— Czy wytwarzają je mnisi na jakiejś tajemniczej górze? — spytał Marchewa.
Gardło rzucił mu niechętne spojrzenie.
— Nie — odparł pobłażliwie. — Wytwarzają je świnie.
— Jakie krzywdy? — nie ustępował Vimes. — No, wytłumacz mi. Jakie krzywdy on chce naprawiać?
— No… Są na przykład te, no, podatki. — Gardło miał dość przyzwoitości, by zrobić zakłopotaną minę. W jego świecie płacenie podatków zdarzało się tylko innym.
— To prawda — wtrąciła się stojąca obok starsza kobieta. — I jeszcze w moim domu potwornie cieknie rynna, a właściciel nic nie robi. To krzywda.
— I przedwczesna łysina — dodał mężczyzna przed nią. — To też krzywda.
— Król znajdzie na to radę, to pewne — stwierdził inny proto-monarchista.
— Zupełnym przypadkiem — rzekł Gardło, szperając w swoim worku — została mi jedna butelka tej oto przedziwnej maści, wytwarżanej… — zerknął gniewnie na Marchewę — …przez starożytnych mnichów, żyjących na górze…
— Nie mogą się kłócić — ciągnął monarchista. — Po tym się poznaje, że pochodzą z królewskiego rodu. Zupełnie nie są do tego zdolni. To ma jakiś związek z łaskawością.
— Dziwne — uznała kobieta z cieknącą rynną.
— Są też pieniądze — mówił dalej monarchista, zadowolony z powszechnego zainteresowania. — Oni ich nie noszą. Po tym zawsze można poznać króla.
— Dlaczego? Przecież nie są ciężkie — zdziwił się mężczyzna, który rzadkie włosy rozkładał na czaszce niby resztki pobitej armii. — Ja tam mogę nosić choćby setki dolarów. Żaden problem.
— Pewnie kiedy się jest królem, ręce człowiekowi słabną — stwierdziła z mądrą miną kobieta. — To chyba od machania.
— Zawsze uważałem… — monarchista wyjął fajkę i zaczął ją nabijać spokojnymi gestami człowieka, który zamierza wygłosić wykład — …że największym problemem królowania jest ryzyko, że ktoś nakłuje waszą córkę.
Zawiesił głos.
— A ona zapadnie w sen na sto lat — dokończył beznamiętnie.
— Aha… — odpowiedzieli pozostali, nie wiadomo czemu z ulgą.
— Zużywa się też sporo ziarnek grochu — dodał.
— No tak, na to nie ma rady — zgodziła się niepewnie kobieta.
— I trzeba ciągle na nich spać — dodał monarchista.
— Nie wspominając już o setkach materacy.
— Właśnie.
— Naprawdę? Chyba mógłbym mu je załatwić w cenach hurtowych — obiecał Gardło. Zwrócił się do Vimesa, który przysłuchiwał się tej rozmowie z kamienną twarzą. — Widzi pan, kapitanie? A pan znajdzie się pewnie w Straży Królewskiej. Dostanie pan pióropusz na hełm.
— Ech, gala… — Monarchista machnął fajką. — Bardzo ważna. Wszystkie te defilady i parady…
— Za darmo?
— Chyba… Ale za prawne to pewnie jednak trzeba płacić.
— Wszyscy powariowaliście! — nie wytrzymał Vimes. — Nic o nim nie wiecie, a przecież jeszcze nawet nie wygrał!
— To zwykła formalność — uspokoiła go kobieta.
— Przecież ma walczyć ze smokiem ziejącym ogniem! — tłumaczył Vimes, wspominając straszliwe nozdrza. — A to tylko chłopak na koniu, na miłość bogów!
Gardło stuknął go lekko w pancerz.
— Nie ma pan serca, kapitanie — rzekł. — Kiedy obcy przybywa do miasta będącego na łasce smoka i wyzywa go z błyszczącym mieczem w dłoni, no cóż, jest tylko jeden możliwy wynik, prawda? To pewnie przeznaczenie.
— Na łasce smoka?! — krzyknął Vimes. — Na łasce?! Ty złodziejski draniu, Gardło, przecież jeszcze wczoraj sprzedawałeś pluszowe smoki dla dzieci!
— Interes to interes, kapitanie. Nie ma się o co denerwować.
Wściekły i ponury Vimes wrócił do swoich ludzi. Cokolwiek by mówić o mieszkańcach Ankh-Morpork, zawsze byli ludźmi gorąco niezależnymi; dla nikogo nie rezygnowali ze swego prawa, by rabować, kraść, sprzeniewierzać i mordować jak równi równych. Zdaniem Vimesa, było to absolutnie słuszne. Nic nie różniło od siebie najbogatszego z ludzi i najnędzniejszego z żebraków — tyle że ten pierwszy miał mnóstwo pieniędzy, jedzenia, pięknych ubrań, i jeszcze zdrowie na dodatek. Ale przynajmniej nie był w niczym lepszy. Tylko bogatszy, grubszy, potężniejszy, lepiej ubrany i zdrowszy. I tak to trwało już od setek lat.
— A teraz wystarczyło im powąchać gronostajowy płaszcz i wszyscy stracili rozum — mruczał do siebie.
Smok powoli i czujnie krążył nad placem. Vimes wyciągnął szyję, by spojrzeć ponad głowami gapiów.
Rozmaite drapieżniki mają sylwetkę ofiary niemal wytrawioną w podświadomości. Możliwe, że kształt kogoś na koniu, z mieczem w ręku, wywołał ruch kilku trybów w mózgu smoka. Bestia okazywała silne, ale ostrożne zainteresowanie.
Vimes wzruszył ramionami.
— Nie wiedziałem nawet, że byliśmy królestwem.
— Nie byliśmy od wielu stuleci — odparła lady Ramkin. — Królów wypędzono i bardzo dobrze się stało. Potrafili być okropni.
— Ale pani pochodzisz z wyt… z arystokratycznej rodziny. Myślałem, że będzie pani wspierać królów.
— Niektórzy byli strasznymi draniami — stwierdziła swobodnie. — Żony po całym mieście, ucinanie ludziom głów, bezsensowne wojny… Jedli nożem, nie całkiem ogryzione kości rzucali za siebie i tak dalej. Nie z naszej sfery, wcale.
Tłum ucichł. Smok przeleciał na koniec placu i niemal znieruchomiał w powietrzu, jeśli nie liczyć powolnego ruchu skrzydeł.
Vimes poczuł, jak coś drapie go w plecy, a potem nagle Errol usiadł mu na ramieniu, ściskając je tylnymi łapami. Jego krótkie skrzydła uderzały w tym samym rytmie co u większego egzemplarza. Syczał cicho. Oczy wpatrywały się nieruchomo w zawieszonego nad ziemią olbrzyma.
Koń zatańczył nerwowo po bruku. Chłopiec zeskoczył z siodła, machnął mieczem i zwrócił się w stronę przeciwnika.
Wygląda na pewnego siebie, pomyślał Vimes. Ale w jaki sposób umiejętność zabijania smoków daje kwalifikacje władcy? Zwłaszcza w dzisiejszych czasach?
Z pewnością miecz ma bardzo błyszczący. To trzeba przyznać.
Zbliżała się druga w nocy następnego dnia. I wszystko było w porządku, jeśli nie liczyć deszczu. Znowu zaczęło padać.
Są w multiyersum miasta, wierzące, że potrafią się bawić. Takie jak Orleans albo Rio, gdzie wszystkim się wydaje, że nie tylko potrafią zepchnąć łódź na wodę, ale jeszcze podpalić port. Jednak w porównaniu z Ankh-Morpork w szalonych chwilach przypominają raczej walijską wioskę w deszczowe niedzielne popołudnie.
Sztuczne ognie strzelały i rozbłyskiwały w wilgotnym powietrzu nad gęstym błotem rzeki Ankh. Na ulicach pieczono rozmaite zwierzęta hodowlane. Tancerze w podskokach przechodzili od domu do domu, często przy okazji zabierając ze sobą jakieś nie umocowane ozdoby. Widziało się przejawy pijaństwa. Ludzie, którzy w normalnych okolicznościach nawet by o tym nie myśleli, teraz krzyczeli „Hurra!”.
Vimes wędrował smętnie po zatłoczonych ulicach, czując się jak jedyna marynowana cebulka w sałatce owocowej. Dał swoim ludziom wolny wieczór.
Wcale nie uważał się za rojalistę. Co prawda nic nie miał przeciwko królom jako takim, ale widok wymachujących flagami ankh-morporczyków dziwnie go niepokoił. W ten sposób zachowywali się tylko niemądrzy, poddani czyjejś władzy ludzie w innych krajach. Poza tym czuł obrzydzenie na samą myśl o królewskim pióropuszu na swoim hełmie. Nigdy nie lubił pióropuszy. Pióropusz tak jakby, no, zawłaszcza człowieka, ogłasza wszystkim, że właściciel nie należy już do siebie. Z pióropuszem będzie wyglądał jak papuga. Ta kropla przepełniła czarę.
Zbłąkane stopy doprowadziły go z powrotem do Yardu. W końcu gdzie jeszcze mógł pójść? Mieszkanie miał ponure, a gospodyni narzekała na dziury, jakie — mimo ciągłego strofowania — wypalał w dywanie Errol. I na zapach Errola. A nie mógł przecież iść się upić do tawerny, ponieważ zobaczyłby tam sceny, które zirytowałyby go bardziej niż to, co zwykle widywał po pijanemu.
W Yardzie panowała cisza i spokój, chociaż przez okno dobiegały odległe dźwięki zabawy.
Errol zsunął mu się z ramienia i zaczął wyjadać węgiel z kominka.
Vimes usiadł i wyciągnął nogi na biurko.
Co za dzień! I co za walka! Uniki, zwody, krzyki tłumu, młody człowiek, mały i odsłonięty, smok nabierający tchu w sposób tak dobrze Vimesowi znany…
Nie zionął ogniem. To zaskoczyło Vimesa. Zaskoczyło tłum. Z pewnością zaskoczyło smoka, który usiłował spojrzeć zezem na własny nos i rozpaczliwie drapał się w przewody ogniowe. Pozostał taki zdumiony aż do chwili, kiedy chłopak przemknął pod szponem i pchnął mieczem.
Wtedy huknął grom.
Można by się spodziewać, że zostanie gdzieś parę kawałków smoka.
Vimes wyjął kartkę i spojrzał na notatki z wczorajszego dnia.
Punkt: Ciężki jest Smok, a latać umie;
Punkt: Ogień gorący jest, a przecież z żywego stwora się dobywa;
Punkt: Bagienne smoki to Biedne Stworzenia, ale ta potworna odmiana Ma się doskonale;
Punkt: Skąd przybywa, tego nikt nie wie, ani też dokąd odchodzi i gdzie zamieszkiwa pomiędzy;
Punkt: Dlaczego spala tak celnie?
Przysunął sobie pióro i kałamarz, po czym szerokim, okrągłym pismem dodał:
Punkt: Czy smoka zniszczyć można, że jeno nicość pozostawał?
Zastanowił się chwilę i dopisał:
Punkt: Czemuż Wybuchnął tak, że nikt Go znaleźć nie zdołał, choć szukali pilnie?
Niezła zagadka. Lady Ramkin mówiła, że kiedy smok bagienny eksploduje, w efekcie wszędzie jest go pełno. To fakt, jego wnętrzności musiały być alchemicznym koszmarem, a mieszkańcy Ankh-Morpork powinni przez całą noc łopatami zbierać smoka z ulic. A nikt jakoś się tym nie przejął. Za to fioletowy dym rzeczywiście robił wrażenie.
Errol skończył z węglem i zabrał się za pogrzebacz. Jak dotąd zjadł dzisiaj trzy kamienie brukowe, gałkę u drzwi, coś nieokreślonego, co znalazł w rynsztoku i — ku powszechnemu zdumieniu — trzy kiełbaski Gardła Sobie Podrzynam, zrobione z autentycznych świńskich organów. Chrupanie pogrzebacza w paszczy zlało się z bębnieniem deszczu o szyby.
Vimes raz jeszcze spojrzał na kartkę i dopisał:
Punkt: Jakże Królowie znikąd przybywają?
Nie miał okazji przyjrzeć się chłopcu z bliska. Wydawał się dość przystojny, może nie wielki myśliciel, ale profil, który człowiek z przyjemnością oglądałby na drobnych monetach. Co prawda, po zabiciu smoka równie dobrze mógłby być zezowatym goblinem. Tłum w tryumfie poniósł go do pałacu Patrycjusza.
Lord Vetinari został zamknięty we własnym lochu. Podobno prawie nie stawiał oporu. Uśmiechał się tylko do wszystkich i szedł spokojnie.
Cóż za szczęśliwy przypadek, że akurat w chwili, gdy miasto potrzebowało bohatera do zabicia smoka, pojawił się król.
Vimes zastanawiał się nad tym przez chwilę. Sięgnął po pióro i zapisał:
Punkt: Cóż za przypadek szczęśliwy dla chłopca, który ma być Królem, że Smok się trafił akuratnie do zabicia, by ponad wątpliwość wykazać jego autentyczność.
To o wiele lepsze niż znamiona i miecze. Trudno zaprzeczyć. Przez chwilę bawił się piórem, po czym dodał:
Punkt: Smok nie był aparatem mechanicznym, wszelako żaden z magów nie ma dość mocy, by stworzyć istotę tak imp. imppon. ipponuj. Taką wielką. Punkt: Dlaczego, krótko mówiąc, nie zionął Ogniem”? Punkt: Skąd przybył? Punkt: Gdzie się podział?
Deszcz bębnił o szybę. Odgłosy zabawy stały się wyraźnie wilgotne, a potem ucichły całkowicie. Zamruczał grom.
Vimes kilka razy podkreślił „podział”. Po chwili namysłu dodał jeszcze dwa znaki zapytania: ??
Przez jakiś czas przyglądał się efektom swej pracy, po czyni zwinął papier w kulkę i cisnął ją do kominka, gdzie została złapana i zjedzona przez Errola.
Popełniono przestępstwo. Zmysły, z których posiadania Vimes nie zdawał sobie sprawy — pradawne zmysły policjanta — jeżyły mu włoski na karku i przekonywały, że popełniono przestępstwo. Zapewne przestępstwo tak niezwykłe, że nie wymieniono go w książce Marchewy. Ale popełniono. Kilka termicznych zabójstw było tylko pierwszym etapem. Odkryje tę zbrodnię i nada jej imię.
Po chwili wstał, z haka za drzwiami zdjął skórzaną pelerynę i ruszył w nagie miasto.
Tu właśnie odeszły smoki. Leżą…
Nie są martwe i nie są uśpione. Nie czekają, gdyż czekanie implikuje cel. Być może odpowiednim słowem jest… …gniewne.
Bestia pamiętała podmuch prawdziwego powietrza pod skrzydłami i czystą rozkosz płomienia. Pamiętała puste niebo nad sobą, a w dole ciekawy świat, pełen niezwykłych, uciekających stworzeń. Istnienie miało tam inną fakturę. Lepszą.
I właśnie kiedy zaczynała to doceniać, została okaleczona, nie mogła zionąć ogniem, została pchnięta z powrotem niczym jakiś kosmaty, psi ssak.
Odebrano jej świat.
W gadzich synapsach smoczego umysłu zatliła się sugestia, że może świat ten można odzyskać. Smoka ktoś przywołał, a potem pogardliwie odesłał z powrotem. Ale może pozostał trop, zapach, nitka prowadząca na niebo…
Może ścieżka myśli…
Smok przywołał tamten umysł. Rozdrażniony głos, tak przekonany o swej znikomej ważności, umysł podobny do smoczego, ale na maleńką, malutką skalę.
Aha…
Rozprostował skrzydła.
Lady Ramkin przygotowała sobie filiżankę kakao i słuchała deszczu bulgoczącego w rynnach. Zrzuciła znienawidzone taneczne buciki, które — nawet ona była skłonna to przyznać — wyglądały jak para różowych kajaków. Ale nobblyess obligay, jak powiedziałby ten zabawny sierżant, a jako ostatnia przedstawicielka jednego z najstarszych rodów Ankh-Morpork, musiała iść na bal zwycięstwa. Musiała okazać dobrą wolę.
Lord Vetinari rzadko urządzał bale. Była nawet piosenka na ten temat. Ale teraz bale miały się odbywać bez przerwy.
Nie znosiła bali. Jako rozrywka nie mogły się równać z zabawą ze smokami. Bawiąc się ze smokami, człowiek wiedział, na czym stoi. Nie było mu gorąco, nie czerwienił się, nie musiał jeść jakichś głupich przekąsek na patyczku ani nosić sukni, w której wyglądał jak chmura pełna cherubinów. Małych smoków nie obchodziło, jak człowiek wygląda, pod warunkiem że trzyma w ręku miskę zjedzeniem. Właściwie to zabawne. Zawsze sądziła, że przygotowanie balu zajmuje tygodnie, nawet miesiące. Zaproszenia, dekoracje, kiełbasa na słupach, upiorne nadzienie z kurczaka do wtłaczania w te małe pojemniki z ciasta… A tutaj wszystko odbyło się w parę godzin, jakby ktoś był przygotowany. Najwyraźniej cud kuchenny. Zatańczyła nawet z nowym — z braku lepszego słowa — królem. Rzucił jej kilka uprzejmych słów, chociaż były dość przytłumione.
A jutro koronacja. Można by się spodziewać, że będą to ustalać miesiącami.
Wciąż o tym rozmyślała, mieszając smokom wieczorną karmę z oleju skalnego i torfu, przyprawionych krystaliczną siarką. Nie zdjęła nawet balowej sukni, narzuciła tylko na wierzch ciężki fartuch, włożyła rękawice i hełm, ściągnęła na twarz przyłbicę i w deszczu, z wiadrami w rękach, pobiegła do szopy.
Zauważyła to, kiedy tylko otworzyła drzwi. Normalnie smoki witały jedzenie piskami, gwizdami i krótkimi rozbłyskami ognia.
Teraz siedziały nieruchomo w klatkach, czujne i milczące, wpatrując się w sufit.
Trochę się wystraszyła. Brzęknęła wiadrami.
— Nie ma się czego bać! Wielki brzydki smok nie wróci! — zawołała wesoło. — Bierzcie się do jedzenia, kochane!
Jeden czy drugi rzucił jej krótkie spojrzenie, po czym wrócił do…
Do czego? Wcale nie były przestraszone. Tylko bardzo, bardzo skupione. Jak podczas czuwania. Czekały, aż coś się zdarzy.
Znowu zamruczał grom.
Kilka minut później pędziła już w stronę mokrego od deszczu miasta.
Są takie piosenki, których nigdy nie śpiewa się na trzeźwo. Na przykład ta o młodym bosmanie albo wszystkie zaczynające się od „Szedłem sobie raz przez…”. W okolicach Ankh-Morpork ulubioną była „Laska Maga Ma na Czubku Gałkę”.
Strażnicy byli pijani. A przynajmniej dwóch na trzech strażników. Marchewa został namówiony do skosztowania piwa, ale mu nie smakowało. Poza tym nie znał wszystkich słów, a wielu z tych, które znał, i tak nie rozumiał.
— Aha, już wiem — stwierdził po dłuższej chwili. — To taka zabawna gra słów, tak?
— Niby… — rzekł Colon, w zadumie spoglądając na ciągnącą od Ankh gęstą mgłę. — W takich chwilach żałuję, że stary…
— Niech pan tego nie mówi — przerwał mu Nobby, kołysząc się lekko. — Zgodził się pan, że nie będziemy o nim wspominać, bo to i tak nie pomoże.
— To jego ulubiona piosenka — ciągnął smutnie Colon. — Był całkiem niezłym tenorem.
— Panie sierżancie…
— Był prawym człowiekiem, ten nasz Gaskin.
— Nic na to nie mógł poradzić — mruknął Nobby.
— Ale my mogliśmy — stwierdził Colon. — Mogliśmy biec szybciej.
— A co się stało? — chciał wiedzieć Marchewa.
— Umarł — wyjaśnił Nobby. — Zginął podczas spełniania obowiązków.
— Mówiłem mu… — Sierżant pociągnął z butelki, którą zabrał ze sobą do towarzystwa. — Mówiłem. Wolniej, powtarzałem. Zrobisz sobie krzywdę. Nie wiem, co w niego wstąpiło, że tak pędził na przedzie.
— Uważam, że to wina Gildii Złodziei — oznajmił Nobby. — Żeby takich ludzi puszczać na ulice…
— Był taki facet, rozumiesz; pewnej nocy zobaczyliśmy, że dokonuje kradzieży. Na naszych oczach! Kapitan Vimes mówi: „Chodźmy”, więc pobiegliśmy. Ale, rozumiesz, nie wolno biec za szybko. Bo jeszcze możesz kogoś złapać. A takie łapanie ludzi sprowadza kłopoty…
— Nie lubią tego — wtrącił Nobby. Zamruczał grom i zastukały krople deszczu.
— Nie lubią — zgodził się Colon. — A Gaskin całkiem o tym zapomniał, biegł szybko, skręcił za róg i tam czekał już ten facet z paroma kolegami…
— Właściwie to umarł na serce — dodał Nobby.
— No. Wszystko jedno. I tak skończył. Kapitan Vimes bardzo się tym zmartwił. W Straży nie wolno szybko biegać, mój chłopcze — pouczył Marchewę sierżant. — Można być szybkim strażnikiem albo starym strażnikiem, ale nigdy nie będziesz szybkim starym strażnikiem. Biedny Gaskin.
— Nie powinno tak być — oświadczył Marchewa. Colon pociągnął z butelki.
— Ale tak jest — odpowiedział.
Deszcz stukał mu o hełm i ściekał po twarzy.
— Ale nie powinno — upierał się Marchewa.
— Ale jest — zapewnił go Colon.
Ktoś jeszcze w mieście się niepokoił: bibliotekarz. Sierżant Colon dał mu odznakę. Bibliotekarz obracał ją w swych wielkich, delikatnych dłoniach i nadgryzał ostrożnie.
Nie o to chodziło, że miasto zyskało nagle króla. Orangutany są tradycjonalistami, a czy może być coś bardziej tradycyjnego niż król? Ale lubią także mieć wszystko uporządkowane, a tutaj nie wszystko było w porządku. A raczej było za bardzo w porządku. Nieznani dziedzice tronów nie rosną na drzewach. Wiedział o tym dobrze.
Poza tym nikt nie szukał książki. Tak to jest z priorytetami u ludzi.
Książka jest kluczem do wszystkiego. Tego był pewien. No cóż, istniał tylko jeden sposób przekonania się, co w niej zapisano. Bardzo niebezpieczny sposób, ale bibliotekarz przez cały dzień podążał ścieżkami ryzyka.
W ciszy uśpionej Biblioteki otworzył biurko i z najgłębszych zakamarków wydobył małą latarnię, specjalnie zbudowaną, by nie dopuszczać do odsłonięcia nagiego płomienia. Nigdy dość ostrożności, kiedy wokół leży tyle papieru…
Wziął także torbę orzeszków i — po namyśle — duży kłębek sznurka. Odgryzł kawałek i niczym talizman zawiesił sobie na szyi odznakę. Potem przywiązał koniec do biurka i — po chwili kontemplacji — podreptał między regały, ciągnąc sznurek za sobą.
Wiedza to potęga…
Sznurek był ważny. Po chwili bibliotekarz zatrzymał się i skoncentrował całą swą moc bibliotekarstwa.
Potęga to energia…
Ludzie czasem są głupi. Uważają, że Biblioteka to miejsce niebezpieczne z powodu wszystkich magicznych książek. To prawda, ale jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc w multiversum czynił ją prosty fakt, że była biblioteką.
Energia to materia…
Skręcił w alejkę między półkami, z pozoru długą na kilka stóp, i maszerował nią raźnie przez pół godziny.
Materia to masa.
Masa zakrzywia przestrzeń. Zakrzywiają w polifraktalną L-prze-strzeń.
Dlatego, chociaż system Deweya ma swoje zalety, podczas poszukiwań w wielowymiarowych fałdach L-przestrzeni najbardziej przydatny jest kłębek sznurka.
Deszcz rozpadał się na dobre. Połyskiwał na bruku Placu Pękniętych Księżyców, zasypanym tu i tam połamanymi chorągiewkami, flagami, rozbitymi butelkami i gdzieniegdzie czyjąś częściowo przetrawioną kolacją. Wciąż huczał grom, a w powietrzu unosił się świeży, zielony aromat. Kilka strzępów mgły znad Ankh płynęło tuż przy gruncie. Wkrótce nadejdzie świt.
Kroki Vimesa odbijały się echem od murów. Chłopiec stał tutaj.
Przez strzępy mgły Vimes przyjrzał się najbliższym budynkom, by ustalić, gdzie stoi. A zatem smok unosił się… Przeszedł kilka kroków… Tutaj.
— I tutaj — powiedział głośno — został zabity.
Sięgnął do kieszeni. Nosił tam najrozmaitsze drobiazgi: klucze, kawałki sznurka, korki. Wreszcie palce trafiły na okrągły odłamek kredy.
Przyklęknął. Errol zeskoczył mu z ramienia i odszedł, by zbadać pozostałości uczty. Vimes zauważył, że zanim przystąpi do jedzenia, wszystko obwąchuje. Ciekawe, po co traci czas, skoro i tak wszystko zjada.
Głowa smoka znajdowała się, chwileczkę, o, tutaj.
Ruszył tyłem, przyciskając kredę do kamieni. Sunął wolno po mokrym, pustym placu, niby pradawny wyznawca jakiegoś bóstwa szukający wyjścia z labiryntu. Tutaj skrzydło, opuszczone w stronę ogona, który sięgał aż tutaj, zmiana ręki, teraz do drugiego skrzydła…
Kiedy skończył, stanął na środku wyrysowanej sylwetki i przesunął dłońmi po kamieniach. Oczekiwał, zdał sobie nagle sprawę, że będą ciepłe.
Coś przecież powinno zostać. Jakieś… Nie wiedział… Jakieś usmażone kawałki smoka.
Errol zaczął zjadać butelkę, objawiając przy tym wyraźne zadowolenie.
— Wiesz, co myślę? — zwrócił się do niego Vimes. — Myślę, że on gdzieś odszedł.
Zahuczał grom.
— Dobrze, dobrze… Tak tylko pomyślałem. Nic w tym dramatycznego.
Errol znieruchomiał z otwartą paszczą.
Bardzo powoli, jakby na gładkich, doskonale naoliwionych łożyskach, podniósł głowę.
Wpatrywał się w skupieniu w kawałek pustej przestrzeni. Niewiele więcej dałoby się o niej powiedzieć.
Vimes zadrżał pod peleryną. To bez sensu.
— Nie żartuj — powiedział. — Przecież nic tam nie ma. Errol zaczął się trząść.
— To tylko deszcz — przekonywał go Vimes. — No już, skończ tę butelkę. Pyszna butelka, Errol.
Ze smoczej paszczy wydobył się cienki, smutny jęk.
— Pokażę ci.
Rozejrzał się, zauważył jedną z kiełbasek Gardła, odrzuconą przez głodnego biesiadnika, który uznał, że nigdy nie będzie aż tak głodny. Vimes podniósł ją.
— Patrz! — zawołał i cisnął kiełbaskę w górę.
Obserwując jej trajektorię, był pewien, że powinna spaść z powrotem na ziemię. Nie powinna odlecieć, jakby wrzucił ją w samo ujście tunelu w niebie. A tunel nie powinien się nagle przed nim otwierać.
Jaskrawa, fioletowa błyskawica wystrzeliła z pustki, trafiając w domy po bliższej stronie placu, przeskoczyła przez kilka sążni muru i zniknęła tak nagle, jakby w ogóle jej nie było.
Potem uderzyła znowu, tym razem trafiając mury po stronie krawędziowej. Gdzie dotknęła ścian, światło rozpadało się w sieć badawczych pasemek rozpełzających się po kamieniach.
Trzeci błysk uderzył w górę, tworząc kolumnę jaskrawego blasku, która po chwili uniosła się na pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt stóp w powietrze, ustabilizowała i zaczęła wolno obracać.
Vimes uznał, że zjawisko wymaga komentarza.
— Arrgh — powiedział.
Kolumna światła wirowała, posyłając na wszystkie strony zygzakowate wstęgi, które przeskakiwały po dachach, czasem sięgały w głąb, czasem zawracały. Jakby czegoś szukały.
Errol wrócił pędem, wymachując łapami, wskoczył kapitanowi na ramię i z całej siły wbił pazury. Ostry ból przypomniał Vimesowi, że powinien coś zrobić. Może znowu krzyknąć? Spróbował jeszcze raz:
— Arrgh…
Nie, to nie to.
Powietrze zapachniało rozgrzaną blachą.
Z dźwiękiem, jaki wydaje koło ruletki, kareta lady Ramkin wtoczyła się na plac i popędziła prosto na Vimesa. Zatrzymała się tak gwałtownie, że sam powóz poślizgiem zatoczył półokrąg, zmuszając konie, by albo odwróciły się w miejscu, albo splotły nogi w warkocze. Wściekłe zjawisko w grubym skórzanym fartuchu, rękawicach, tiarze i sześćdziesięciu łokciach różowego tiulu wychyliło się i krzyknęło:
— Wskakuj, idioto nieszczęsny!
Rękawica ścisnęła go za bezwładną rękę i wciągnęła do środka.
— I przestań wrzeszczeć — nakazało widmo, ogniskując w tych pięciu sylabach generacje wrodzonej władczości. Kolejny okrzyk zachęcił zdumione konie do galopu ze startu zatrzymanego.
Kareta podskakiwała na bruku. Badawcza wstęga migotliwego blasku musnęła lekko lejce, po czym straciła zainteresowanie.
— Pewnie nie wie pani, co się tu dzieje! — zawołał Vimes, przekrzykując trzaski kolumny wirującego ognia.
— Nie mam pojęcia!
Promienie światła otoczyły miasto niby sieć, przygasając wraz z odległością. Vimes wyobraził sobie, jak zaglądają w okna i wsuwają się pod drzwi.
— Wygląda, jakby czegoś szukało! — stwierdził.
— W takim razie lepiej się stąd wynieść, zanim znajdzie! To chyba najlepszy pomysł!
Jęzor ognia uderzył w Wieżę Sztuk, spłynął po jej porośniętych bluszczem ścianach i zniknął pod kopułą Biblioteki Niewidocznego Uniwersytetu.
Pozostałe wstęgi światła zgasły nagle.
Lady Ramkin wyhamowała konie po drugiej stronie placu.
— Po co mu Biblioteka? — zdziwiła się.
— Może chce tam coś sprawdzić?
— Proszę nie żartować — rzuciła lekceważąco. — Tam jest tylko masa książek. Niby co taka błyskawica miałaby czytać?
— Coś bardzo krótkiego?
— Naprawdę uważam, że powinien pan okazać więcej rozsądku.
Promień światła połączył łukiem kopułę Biblioteki i środek placu, po czym zawisł nieruchomo — pas blasku szerokości kilku stóp.
I nagle zmienił się w kulę ognia, która rosła szybko, aż objęła cały plac i zniknęła nagle, pozostawiając po sobie fioletowe, migotliwe cienie wśród nocy.
I plac wypełniony smokiem.
Kto by przypuszczał? Tyle mocy, i to tak blisko. Smok czuł, jak magia przepływa przez niego, jak odnawia go z sekundy na sekundę, zaprzeczając nudnym prawom fizyki. To nie ta nędzna strawa, jaką dostawał poprzednio. To jest to, co należy. Z czymś takim nic nie ograniczy jego możliwości. Ale najpierw musi złożyć wizyty kilku osobom… Wciągnął w nozdrza wilgotne powietrze przedświtu. Szukał odoru umysłów.
Szlachetne smoki nie miewają przyjaciół. Najbliższy temu pojęciu jest dla nich wróg, który jeszcze żyje.
Powietrze znieruchomiało — znieruchomiało tak dokładnie, że słyszało się niemal szmer opadającego kurzu. Bibliotekarz posuwał się coraz dalej między nieskończonymi regałami. Wciąż miał nad głową kopułę Biblioteki, ale ona przecież zawsze tam była.
Wydawało mu się rzeczą całkiem logiczną, że skoro istnieją przejścia na zewnątrz półek, powinny też istnieć przejścia między samymi książkami, korytarze samą masą słów stwarzane z kwantowych zmarszczek. Zza niektórych pólek dochodziły dziwne odglosy i wiedział, że gdyby delikatnie wyjął jedną czy dwie książki, zajrzałby do innych bibliotek pod innym niebem.
Książki zaginają czasoprzestrzeń. Powodem, dla którego właściciele wspomnianych już ciasnych antykwariatów zawsze sprawiają wrażenie ludzi trochę nie z tego świata, jest to, że wielu z nich rzeczywiście stamtąd pochodzi. Zabłąkali się do nas, skręcając nie w tę stronę we własnym antykwariacie w świecie, gdzie na nogach przez cały czas wypada nosić bambosze, a sklep otwierać tylko wtedy, kiedy ma się ochotę. W L-przestrzeń każdy zanurza się na własne ryzyko.
Najstarsi bibliotekarze jednak, kiedy wykazali już swoją wartość, dokonując jakiegoś bohaterskiego bibliotekarskiego czynu, przyjmowani są do tajnego związku i nauczani sztuki przetrwania poza Półkami, Które Znamy.
Bibliotekarz opanował ją doskonale, ale za to, czego w tej chwili próbował, zostałby z pewnością usunięty nie tylko z tajnego związku, ale i spośród żywych.
Wszystkie biblioteki są połączone z L-przestrzenią. Wszystkie. A bibliotekarz, kierując się znakami książek wyrytymi na regałach przez dawnych wędrowców, kierując się zapachem, kierując się nawet syrenim szeptem nostalgii, zdążał ku jednej z nich, bardzo szczególnej.
Tylko jedno go pocieszało: jeśli mu się nie uda, nigdy się o tym nie dowie.
Na ziemi smok wyglądał gorzej. W powietrzu był żywiołem, pełnym gracji nawet wtedy, kiedy starał się wypalić człowieka do butów. Na ziemi stawał się tylko strasznie wielkim zwierzęciem.
Jego ogromna głowa uniosła się na tle szarości świtu. Lady Ramkin i Vimes wyjrzeli ostrożnie zza poidła. Vimes zaciskał palcami pysk Errola. Mały smok piszczał jak zbity szczeniak i próbował się wyrwać.
— Wspaniała bestia — stwierdziła lady Ramkin głosem, który uważała prawdopodobnie za szept.
— Wolałbym, żeby przestała pani to powtarzać.
Rozległ się zgrzyt — to smok ciągnął swe cielsko po bruku.
— Wiedziałem, że go nie zabił — syknął Vimes. — Nie było żadnych kawałków. Wszystko rozegrało się zbyt czysto. Założę się, że ktoś go gdzieś odesłał, używając magii. Proszę na niego spojrzeć! Jest przecież niemożliwy! Potrzebuje magii do życia!
— O co panu chodzi, kapitanie? — spytała lady Ramkin, nie odrywając spojrzenia od pancernych boków.
O co mu chodziło? O co? Zastanowił się szybko.
— Chodzi mi o to, że taki smok nie jest fizycznie możliwy — wyjaśnił. — Coś tak ciężkiego nie może latać ani ziać ogniem. Mówiłem przecież.
— Wygląda na rzeczywistego. Wie pan, stworzenia magiczne powinny chyba prześwitywać.
— Jest rzeczywisty. Rzeczywisty jak licho — mruknął z goryczą Vimes. — Ale przypuśćmy, że potrzebuje magii tak jak my… jak my… słońca? Albo pożywienia?
— Sugeruje pan, że jest taumatożercą?
— Chcę powiedzieć, że zjada magię i tyle. — Vimes nie odebrał klasycznego wykształcenia. — Proszę pomyśleć: gdyby wśród tych smoków bagiennych, zawsze na skraju wyginięcia, w prehistorycznych czasach któryś z nich nauczył się korzystać z magii?
— Kiedyś sporo było naturalnej magii — stwierdziła po namyśle lady Ramkin.
— No właśnie. W końcu różne stworzenia używają powietrza albo morza. Jeśli jest pod ręką jakieś naturalne źródło, ktoś z niego skorzysta. Wtedy nie musi się przejmować złym trawieniem, ciężarem ani wielkością skrzydeł, ponieważ wszystko to rozwiąże magia. O!
Ale musi jej być dużo, pomyślał. Nie był pewien, ile magii potrzeba do takiej zmiany świata, żeby tony opancerzonego cielska mogły śmigać po niebie jak jaskółka. Ale był pewien, że dużo.
Wszystkie te kradzieże… Ktoś dokarmiał smoki.
Zerknął na gmach Biblioteki Niewidocznego Uniwersytetu, pełnej magicznych ksiąg — największy na Dysku zbiór wydestylowa-nej mocy magicznej.
A teraz smok nauczył się żywić samodzielnie.
Nagle uświadomił sobie, że lady Ramkin się poruszyła. Z przerażeniem zobaczył, że kroczy w kierunku smoka, wysuwając podbródek niczym kowadło.
— Co pani wyprawia, u licha? — szepnął głośno.
— Jeżeli pochodzi od smoków bagiennych, to potrafię chyba nad nim zapanować — odparła. — Trzeba tylko patrzeć im w oczy i przemawiać stanowczo. Nie potrafią się oprzeć surowemu ludzkiemu głosowi. Brakuje im siły woli. To duże pieszczochy.
Zawstydzony Vimes odkrył, że jego nogi nie życzą sobie mieć nic wspólnego z szaleńczym skokiem i ściągnięciem jej z powrotem. Dumie wcale się to nie spodobało, ale ciało zauważyło tylko, że to nie duma wystawia się na ryzyko rozsmarowania na ścianie najbliższego budynku.
Czerwone ze wstydu uszy przekazały do mózgu jej słowa:
— Niegrzeczny chłopczyk!
Echa tej surowej przygany zadźwięczały na całym placu.
Bogowie, myślał, czy tak się szkoli smoki? Trzeba pokazać stopioną kałużę na podłodze i pogrozić, że wetknie się w nią ich nos?
Zaryzykował szybkie spojrzenie zza koryta.
Smoczy łeb obracał się wolno niby ramię dźwigu. Zwierzę z trudem skupiało spojrzenie na lady Ramkin, stojącej wprost pod nim. Vimes widział, jak wielkie czerwone oczy mrużą się, próbując zezować ponad nosem. Smok wyglądał za zdziwionego. Ale nie był zaskoczony.
— Siad! — huknęła lady Ramkin tonem tak rozkazującym, że nogi Vimesa przygięły się mimowolnie. — Grzeczny maluch! Chyba mam tu gdzieś kawałek węgla… — Poklepała się po kieszeni.
Kontakt wzrokowy. To było najważniejsze. Nie powinna nawet na chwilę odwracać głowy.
Smok leniwie uniósł szpon i przycisnął ją do ziemi.
Vimes próbował poderwać się ze zgrozą, gdy Errol wyrwał się i jednym susem przefrunął nad poidłem. Skakał po bruku, wściekle machając skrzydłami i rozdziawiając paszczę. Wydawał przy tym zgrzytliwe beknięcia i próbował zionąć ogniem.
Odpowiedzią na to była struga niebieskobiałego płomienia, który stopił kamienie w bulgoczącą kałużę średnicy kilku stóp, jednak nie trafił w przeciwnika. Trudno było zestrzelić go w powietrzu, ponieważ Errol wyraźnie nie miał pojęcia, gdzie znajdzie się za chwilę ani wjakiej pozycji tam trafi. Jego jedyną szansą był szybki ruch, skakał więc i skręcał między coraz bardziej wściekłymi płomieniami niczym przerażona, ale zdeterminowana subatomowa cząsteczka.
Przy dźwięku rzucanych w kąt dziesięciu kotwicznych łańcuchów wielki smok stanął na tylnych łapach i spróbował strącić napastnika w locie.
Nogi Vimesa w tym momencie skapitulowały i uznały, że przez chwilę mogą być nogami heroicznymi. Kapitan przemknął przez dzielącą go od lady Ramkin przestrzeń, ściskając w ręku miecz, który zresztą na nic by mu się nie przydał, chwycił kobietę za ramię i zmoczoną suknię balową, po czym zarzucił sobie na barki.
Pokonał kilka sążni, zanim dotarła do niego głębia popełnionego błędu.
— Gngh — stęknął.
Kręgosłup i kolana Vimesa usiłowały zmienić się w jedną bryłę. Fioletowe plamki migały mu przed oczami. A w dodatku coś nieznanego, ale najwyraźniej zrobionego z fiszbinu, boleśnie kłuło go w kark.
Z rozpędu przebiegł jeszcze kilka kroków, wiedząc, że jeśli się zatrzyma, zostanie zmiażdżony. Ramkinowie nie przekazywali potomkom urody; dawali im zdrowie, solidną budowę i ciężkie kości. Przez wieki osiągnęli doskonałe wyniki.
Struga błękitnego ognia trzasnęła o bruk kilka stóp od Vimesa.
Później zastanawiał się często, czy tylko sobie wyobraził, że podskakuje kilka cali w powietrze i pokonuje resztę dystansu do poidła w przyzwoitym tempie. Może w sytuacjach ekstremalnych każdy uczy się takich natychmiastowych przemieszczeń, jakie dla Nobby’ego były drugą naturą. W każdym razie koryto znalazło się za nim, a lady Ramkin leżała mu na rękach, a w każdym razie przyciskała jego ręce do ziemi. Zdołał je uwolnić i rozmasować, aż odzyskały nieco czucia. Co dalej? Nie wyglądała na ranną. Przypomniał sobie, że należy zemdlonej osobie poluzować odzież, chociaż w tym przypadku byłoby to ryzykowne bez specjalnych narzędzi.
Sama rozwiązała zasadniczy problem, chwytając za krawędź koryta i podciągając się do pozycji siedzącej.
— No dobrze — powiedziała. — Mam tu papuć na ciebie… — Wtedy dopiero rozpoznała Vimesa. — Co się tu dzieje, do… — zaczęła znowu i ponad ramieniem kapitana dostrzegła rozgrywającą się scenę. — Niech to demon! Proszę wybaczyć mój klatchiański.
Errolowi brakowało sił. Krótkie skrzydła nie mogły utrzymać go nad ziemią, musiał więc trzepotać nimi szaleńczo niczym kura.
Wielkie pazury ze świstem przecinały powietrze. Jeden z nich zaczepił o którąś z fontann na placu i zburzył ją kompletnie.
Inny celnie trafił Errola.
Mały smok przemknął nad głową Vimesa po prostym torze wznoszącym, upadł na dach i zaczął się zsuwać.
— Proszę go łapać! — krzyknęła lady Ramkin. — To ważne!
Vimes spojrzał na nią niepewnie, po czym rzucił się z pomocą w chwili, gdy gruszkokształtne ciało Errola prześliznęło się nad krawędzią dachu i runęło w dół. Okazało się zaskakująco ciężkie.
— Dzięki bogom — odetchnęła lady Ramkin, wstając z wysiłkiem. — One tak łatwo wybuchają… A to byłoby groźne.
Przypomnieli sobie o drugim smoku. Nie należał do odmiany wybuchającej. Był typem zabijającym ludzi.
Odwrócili się wolno.
Bestia pochyliła się nad nimi, obwąchała, a potem, jakby całkiem nie mieli znaczenia, odwróciła się. Z jednym leniwym machnięciem skrzydeł wzleciała ciężko w powietrze i powoli powiosło-wała nad placem, coraz wyżej, aż zniknęła w spowijającej miasto mgle.
W tej chwili Vimesa bardziej interesował mniejszy smok, którego trzymał na rękach. Małemu przerażająco burczało w brzuchu i kapitan żałował, że nie obejrzał dokładniej podręcznika smoczych chorób. Czy takie burczenie oznaczało, że właściciel żołądka za chwilę eksploduje, czy może raczej należało uważać na moment, kiedy burczenie ucichnie?
— Musimy go ścigać! — uznała lady Ramkin. — Co się stało z karetą?
Vimes machnął ręką mniej więcej w kierunku, w którym — o ile zauważył — pognały w panice konie.
Errol kichnął, wypuszczając chmurę gazu, pachnącą gorzej niż coś od lat zamurowanego w piwnicy. Słabo pomachał łapami, językiem podobnym w dotyku do gorącej tarki liznął Vimesa po twarzy, zeskoczył mu z rąk i odbiegł.
— Gdzie on ucieka? — zahuczała lady Ramkin. Wyłoniła się z mgły, ciągnąc za sobą konie. Nie chciały iść, krzesały kopytami iskry, ale przegrywały tę bitwę.
— Wciąż próbuje rzucić tamtemu wyzwanie — odparł Vimes. — Myślałem, że zrezygnuje.
— Walczą jak demony — wyjaśniła lady Ramkin, kiedy siedzieli już w powozie. — Rozumie pan, chodzi o to, żeby wywołać eksplozję przeciwnika.
— Sądziłem, że w naturze pokonane zwierzę poddaje się i przewraca na grzbiet, a to kończy walkę — wyznał Vimes, gdy jechali za znikającym smokiem bagiennym.
— Ze smokami ta sztuczka nie działa. Kiedy jakieś tępe stworzenie przewraca się na grzbiet, wypruwa mu się flaki. Tak to widzą. Są prawie jak ludzie.
Chmury gęstniały nad Ankh-Morpork. Powyżej rozlewał się złoty blask słońca Dysku.
Smok połyskiwał w świetle, swobodnie płynąc w powietrzu i wykonując nieprawdopodobne zwroty i pętle — dla samej radości lotu. Dopiero potem przypomniał sobie o sprawach do załatwienia. Mieli czelność go przywoływać…
W dole oddział Straży wędrował od ściany do ściany ulicy Pomniejszych Bóstw. Mimo gęstej mgły zaczynał się pracowity czas.
— Jak się nazywają te, no… takie cienkie schody? — zapytał sierżant Colon.
— Drabiny — odparł Marchewa.
— Dużo ich dzisiaj — stwierdził Nobby. Obszedł dookoła najbliższą, po czym ją kopnął.
— Oj!
Jakiś człowiek spadł na dół, do połowy owinięty girlandą chorągiewek.
— Co się tu dzieje? — zapytał go Nobby.
Właściciel chorągiewek zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.
— A kto pyta, kurduplu?
— Przepraszam bardzo, to my — rzekł Marchewa, wynurzając się z mgły niczym góra lodowa.
Mężczyzna uśmiechnął się niepewnie.
— Chodzi o koronację, nieprawdaż — wyjaśnił. — Musimy ozdobić ulice na koronację. Musimy wywiesić flagi. Musimy rozciągnąć tradycyjne chorągwie, nieprawdaż.
Nobby przyjrzał się niechętnie pogniecionym proporcom.
— Nie wyglądają tradycyjnie — zauważył. — Wyglądają na całkiem nowe. A co to za tłuste, obwisłe stwory na tarczy?
— To królewskie hipopotamy Ankh — wyjaśnił z dumą mężczyzna. — Przypominają o naszym szlachetnym dziedzictwie.
— Od kiedy to mamy szlachetne dziedzictwo?
— Od wczoraj, ma się rozumieć.
— Nie można zyskać dziedzictwa w jeden dzień — stwierdził Marchewa. — Ono musi trwać przez długi czas.
— Jeśli nawet nie mamy — wtrącił sierżant Colon — to założę się, że niedługo będziemy mieli. Moja żona zostawiła mi liścik na ten temat. Po tylu latach okazuje się, że jest monarchistką. — Wściekle kopnął krawężnik. — Co za życie! Człowiek przez trzydzieści lat flaki z siebie wypruwa, żeby mogła położyć na stole kawałek mięsa, a ona potrafi mówić tylko o jakimś młodziku, który ma zostać królem za pięć minut roboty. Wiecie, co dostałem wczoraj do herbaty? Kanapki z sosem z pieczeni.
Dwaj kawalerowie nie zareagowali tak, jak się spodziewał.
— O rany — mruknął Nobby.
— Prawdziwy sos z pieczeni? — upewnił się Marchewa. — Taki z małymi, chrupiącymi kawałkami na wierzchu? I błyszczącymi plamami tłuszczu?
— Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz próbowałem skrzepłego sosu — westchnął Nobby, wspominając gastronomiczne niebo. — Trochę soli i pieprzu, a robi się danie godne k…
— Nie wymawiaj tego słowa — ostrzegł go Colon.
— Najlepsze jest, kiedy przebijesz nożem tłuszcz, a na wierzch wypływa brązowy, złoty płyn — rozmarzył się Marchewa. — Taka chwila warta jest k…
— Cisza! Cisza! — wrzasnął Colon. — Jesteście obaj… Co to było, na demony?
Poczuli nagły podmuch z góry, zobaczyli, jak mgła nad głowami zwija się w kłęby i rozsnuwa na ścianach domów. Zimne powietrze powiało ulicą i zniknęło.
— Jakby coś przeleciało u góry — stwierdził sierżant. I znieruchomiał. — Nie myślicie chyba…
— Widzieliśmy przecież, że go zabił — odparł pospiesznie Nobby.
— Widzieliśmy, że zniknął — poprawił go Marchewa.
Spojrzeli po sobie niespokojnie, samotni na mokrej, przesłoniętej mgłą ulicy. Tam w górze mogło być wszystko. Wyobraźnia zapełniła przestrzeń strasznymi zjawami. A jeszcze gorsza była świadomość, że Natura mogła sobie z tym poradzić o wiele lepiej.
— Nie — uznał Colon. — To pewnie tylko jakiś… jakiś wielki ptak brodzący. Albo co.
— Czy powinniśmy coś zrobić? — upewnił się Marchewa.
— Tak — odparł Nobby. — Powinniśmy odejść stąd jak najszybciej. Przypomnij sobie Gaskina.
— Może to drugi smok — zastanawiał się Marchewa. — Trzeba ostrzec ludzi i…
— Nie — zaprotestował stanowczo sierżant. — Ponieważ a) i tak nam nie uwierzą, i b) mamy już króla. Smoki to jego robota.
— Zgadza się — przyznał kapral. — Na pewno by się pogniewał. Smoki to prawdopodobnie, no wiesz, królewskie zwierzęta. Jak jelenie. Mogą człowiekowi wyrwać tridlina[19] za samą myśl o zabiciu któregoś, kiedy jest król w okolicy.
— Lepiej się czuję wiedząc, że jestem niski — mruknął Colon.
— Z niskiego rodu — poprawił go Nobby.
— Nie jest to obywatelska postawa… — zaczął Marchewa, ale przerwał mu Errol.
Mały smok nadbiegł środkiem ulicy, unosząc w górę wyprężony ogon i wpatrując się w chmury na niebie. Przebiegł obok strażników, nie zwracając na nich uwagi.
— Co mu jest? — zdziwił się Nobby.
Głośny turkot okazał się sygnałem nadjeżdżającej karety Ramkinów. Z mgły wychylił się Vimes.
— Ludzie?! — zawołał.
— Oczywiście — odpowiedział sierżant Colon.
— Nie widzieliście tu smoka? Poza Errolem?
— No, tego… sir… — Sierżant spojrzał na dwóch kolegów. — Mniej więcej, sir. Możliwe. Mógł tam być.
— Więc nie stójcie jak manekiny — odezwała się lady Ramkin. — Wsiadajcie! Miejsca wystarczy.
Wystarczyło. Kiedy karetę budowano, była zapewne istnym cudem, cała w pluszach, złoceniach, frędzlach i firankach. Czas, zaniedbanie, a także wyrwanie tapicerki, by umożliwić przewóz smoków na wystawy, odebrały swoją daninę, jednak powóz wciąż pachniał luksusem, przywilejami i — oczywiście — smokami.
— Co ty wyczyniasz? — zdziwił się Colon, kiedy ruszyli z turkotem.
— Macham — odparł Nobby, łaskawie pozdrawiając dłonią kłęby mgły.
— Właściwie to obrzydliwe — mruczał sierżant. — Ludzie rozbijają się takimi powozami, a inni tymczasem nie mają dachu nad głową.
— To powóz lady Ramkin — wyjaśnił Nobby. — Ona jest w porządku.
— No, niby tak, ale co powiesz ojej przodkach? Nie można się dorobić wielkich domów i powozów, choć trochę nie wyzyskując biedaków.
— Jesteście źli, sierżancie, bo wasza żona haftuje korony na bie-liźnie — domyślił się Nobby.
— To nie ma nic do rzeczy — oburzył się Colon. — Zawsze byłem zwolennikiem praw człowieka.
— I krasnoluda — dodał Marchewa.
— Tak, jego też — zgodził się Colon bez przekonania. — A cała ta historia z królami i książętami narusza przyrodzoną ludzką godność. Wszyscy rodzimy się równi. Niedobrze mi się robi od tego.
— Nigdy nie słyszałem od ciebie takich poglądów, Fryderyku — zdziwił się Nobby.
— Dla ciebie: sierżancie Colon, Nobby.
— Przepraszam, sierżancie.
Mgła tymczasem formowała prawdziwe ankh-morporskie jesienne gumbo[20]. Vimes wpatrywał się w nią, a kropelki wilgoci z entuzjazmem wsiąkały mu w koszulę.
— Nie widzę go — oznajmił. — Spróbujmy skręcić w lewo.
— Wiesz, gdzie jesteśmy?
— Gdzieś w dzielnicy handlowej — odparł krótko Vimes. Errol trochę zwolnił. Cały czas patrzył w górę i od czasu do czasu skowyczał.
— Nic nie widzę w tej piekielnej mgle — mruknął Vimes. — Zastanawiam się…
Jakby słysząc jego narzekania, mgła rozjaśniła się nagle. Rozkwitła przed nimi niby chryzantema i wydała odgłos podobny do „uumf.
— Nie — jęknął Vimes. — Znowu!
— Czy Puchary Prawości zostały prawdziwie i dobrze zalane? — zaintonował brat Strażnica.
— Tak, zalane w pełni, jak należy.
— A czy Wody Świata są Wstrzymane?
— Tak, wstrzymane dokładnie. — Czy Demony Nieskończoności spętano wieloma łańcuchami?
— Niech to licho — mruknął brat Tynkarz. — Zawsze coś wypadnie.
Brat Strażnica wyraźnie się zniechęcił.
— Chociaż raz byłoby miło, gdybyśmy bezbłędnie przeprowadzili starożytne i ponadczasowe rytuały. Prawda? Lepiej bierz się do pracy.
— Czy nie będzie szybciej, bracie Strażnico, jeśli przy następnym rytuale zrobię to dwa razy?
Brat Strażnica zastanowił się z ponurą miną. Propozycja wydawała się rozsądna.
— No dobrze — zgodził się wreszcie. — A teraz stań z pozostałymi. I powinieneś się do mnie zwracać: Pełniący Obowiązki Najwyższego Wielkiego Mistrza. Zrozumiano?
To żądanie nie spotkało się z odpowiednią i godną reakcją bractwa.
— Nikt nam nie mówił, że będziesz Pełnił Obowiązki Najwyższego Wielkiego Mistrza — burknął brat Odźwierny.
— Po co miał mówić, kiedy wiadomo, że tak jest, ponieważ Najwyższy Wielki Mistrz prosił mnie, żebym otworzył zebranie Loży. Bo on jest zajęty pracą przy koronacji — odparł z dumą brat Strażnica. — Jeśli to nie znaczy, że Pełnię Obowiązki Najwyższego Wielkiego Mistrza, to już nie wiem, jakich wam trzeba dowodów. Jasne?
— Wcale niejasne — upierał się nie przekonany brat Odźwierny.
— Wcale ci się nie należy taki długi tytuł. Można cię nazywać, boja wiem, na przykład Monitorem Rytuału.
— Pewnie — wtrącił się brat Tynkarz. — Nie masz powodu tak zadzierać nosa. Żadni mnisi ani nikt nie uczył cię przecież pradawnych i mistycznych tajemnic.
— My też siedzieliśmy tu godzinami — dodał brat Odźwierny. — To niesprawiedliwe. Myślałem, że zostaniemy wynagrodzeni…
Brat Strażnica zdał sobie sprawę, że przestaje panować nad bractwem. Spróbował dyplomacji.
— Jestem pewien, że Najwyższy Wielki Mistrz zjawi się wkrótce — powiedział. — Nie psujmy teraz wszystkiego, co, chłopcy? Zorganizowanie tej walki ze smokiem i załatwienie jej zgodnie z planem to było coś, mam rację? Warto chyba zaczekać jeszcze trochę, prawda?
Stojące kręgiem postacie w długich szatach i kapturach zaszemrały zgodnie.
— Dobra.
— Może być.
— Tak.
— OCZYWIŚCIE.
— Jasne.
— Skoro tak twierdzisz.
Brata Strażnicę opanowało dziwne uczucie, że coś się tu nie zgadza, chociaż nie potrafiłby określić, co właściwie.
— Ehm — chrząknął. — Bracia?
Oni także poruszyli się niespokojnie. Coś w pomieszczeniu budziło dreszcze. Zapanowała tu… atmosfera.
— Bracia — powtórzył brat Strażnica, próbując odzyskać panowanie nad sobą. — Jesteśmy tu wszyscy, prawda? Odpowiedział mu chór potwierdzeń.
— Pewnie, że jesteśmy.
— O co chodzi?
— Tak!
— TAK.
— Tak.
Znowu: subtelna nieprawidłowość, której nie można wskazać palcem, ponieważ palec drży ze strachu. Ale zalęknione myśli brata Strażnicy przerwał dobiegający z dachu odgłos skrobania. Kilka okruchów tynku opadło do kręgu.
— Bracia? — powtórzył nerwowym tonem brat Strażnica.
Zabrzmiał jeden z tych bezgłośnych dźwięków, dzwoniąca w uszach cisza niezwykłej koncentracji i możliwe, że wciąganie powietrza do płuc wielkości stogu siana. Ostatnie szczury wiary w siebie brata Strażnicy uciekały z tonącego okrętu jego odwagi.
— Bracie Odźwierny, zechciej proszę otworzyć rygle mrocznego portalu… — wyjąkał.
I wtedy rozbłysło światło.
Nie czuł bólu. Nie było na to czasu.
Śmierć pozbawia człowieka wielu rzeczy, zwłaszcza kiedy przybywa w temperaturze dość wysokiej, by odparować metale. Pozbawia między innymi złudzeń. Nieśmiertelne szczątki brata Strażnicy obserwowały, jak smok znika we mgle, po czym spojrzały na krzepnącą kałużę kamienia, metalu i rozmaitych pierwiastków śladowych. Było to wszystko, co pozostało z tajnej loży. I jej członków, uświadomił sobie ze spokojem, który jest naturalnym elementem bycia martwym. Człowiek idzie przez życie, stara się, a wszystko po to, żeby skończyć jako plama wirująca w kałuży niczym kropla śmietanki w filiżance kawy. Nie wiedział, w co grają bogowie; zasady ich gier były strasznie tajemnicze.
Zerknął na stojącą obok zakapturzoną postać.
— Nie chcieliśmy tego — zapewnił słabym głosem. — Naprawdę. Bez urazy. Chcieliśmy tylko odebrać, co się nam należało. Koścista dłoń poklepała go pocieszająco po ramieniu. GRATULACJE, powiedział Śmierć.
Poza Najwyższym Wielkim Mistrzem, jedynym Świetlistym Bratem nieobecnym w chwili przybycia smoka był brat Palcy. Wysłano go po pizzę. Brat Palcy zawsze chodził po jedzenie. Tak było taniej: nigdy jakoś nie opanował sztuki płacenia za towar.
Kiedy strażnicy wytoczyli się za Errolem, brat Palcy stał ze stosem tekturowych pudeł w ręku i z otwartymi ustami.
Tam, gdzie powinien się znajdować mroczny portal, rozlewała się ciepła kałuża rozmaitych roztopionych substancji. — O moi bogowie! — szepnęła lady Ramkin.
Vimes zsunął się z kozła i klepnął brata Palcego po ramieniu.
— Przepraszam uprzejmie — powiedział. — Czy przypadkiem nie zauważył pan…
Kiedy brat Palcy się do niego odwrócił, miał twarz człowieka, który przefrunął na lotni ponad wrotami Piekieł. Na przemian otwierał i zamykał usta, jednak nie potrafił wykrztusić ani słowa.
Vimes spróbował jeszcze raz. Zastygła na twarzy brata Palcego czysta groza zaczynała mu się udzielać.
— Czy zechce pan udać się ze mną do Yardu? Mam powody, by podejrzewać… — Zawahał się. Nie był całkiem pewien, co właściwie ma powody podejrzewać. Ale ten człowiek był winien; wystarczyło na niego spojrzeć. Może nie winien czegoś konkretnego, ale zwyczajnie winien w sensie ogólnym.
— Nnnnno… — powiedział brat Palcy.
Sierżant Colon delikatnie otworzył pokrywę górnego pudełka.
— Co o tym myślicie, sierżancie? — zapytał Vimes.
— Ehm… Wygląda na ostrą klatchiańską z anchois, sir — odparł Colon tonem znawcy.
— Chodzi mi o tego człowieka — wyjaśnił znużony Vimes.
— Nnn… — powiedział brat Palcy. Colon zajrzał mu pod kaptur.
— Znam go, sir — oznajmił. — To Bengy Chyżostopy Boggis, sir. Gruba ryba w Gildii Złodziei. Poznaliśmy się lata temu, sir. Chytra sztuka z niego. Pracował kiedyś na Uniwersytecie.
— Co, jako mag?
— Nie, taka złota rączka. Ogrodnik, cieśla i różne takie.
— Aha. Rzeczywiście?
— Czy możemy coś zrobić dla tego biedaka? — wtrąciła lady Ram-kin.
Nobby zasalutował sprężyście.
— Mogę kopnąć go w jądra, specjalnie dla pani.
— Sss… — powiedział brat Palcy i zaczął dygotać.
Lady Ramkin uśmiechnęła się lodowato, jak każda wysoko urodzona dama, która postanowiła nie okazywać, że rozumie, co do niej przed chwilą powiedziano.
— Wy dwaj, wsadźcie go do powozu — polecił Vimes. — Jeśli to pani nie przeszkadza, lady Ramkin…
— …Sybil… — poprawiła go lady Ramkin.
Vimes zarumienił się i mówił dalej.
— Trzeba będzie go przymknąć. Z oskarżenia o kradzież książki, konkretnie Przywoływania smoków.
— Ma pan rację, sir — zgodził się Colon. — W dodatku pizze stygną. Ser jest niedobry, kiedy wystygnie.
— I żadnego kopania — ostrzegł kapitan. — Nawet jeśli nie zostają ślady. Marchewa, ty pójdziesz ze mną.
— Sssmmm… — wtrącił brat Palcy.
— I zabierzcie Errola. Tutaj chyba zwariuje. Ale muszę przyznać, że odważny z niego maluch.
— Wspaniały smok, jeśli się chwilę zastanowić — przyznał Colon. Errol truchtał tam i z powrotem przed wypalonym budynkiem i piszczał.
— Spójrzcie na niego — rzekł Vimes. — Nie może się doczekać walki.
Jak szarpnięty nitką, podniósł głowę i spojrzał na kłęby mgły. On gdzieś tam jest, pomyślał.
— Co teraz zrobimy, sir? — zapytał Marchewa, kiedy powóz odjechał z turkotem.
— Nie denerwujesz się?
— Nie, sir.
Ton jego głosu trącił jakąś strunę w mózgu Vimesa.
— Nie — mruknął. — Nerwy to nie dla ciebie. Myślę, że to kwestia wychowania przez krasnoludy. Nie masz wyobraźni.
— Staram się, jak mogę, sir — zapewnił stanowczo Marchewa.
— Wciąż odsyłasz pensję do domu, dla matki?
— Tak, sir.
— Dobry z ciebie chłopak.
— Dziękuję, sir. Co teraz będziemy robić, sir? Vimes rozejrzał się. Zrobił kilka bezcelowych, powolnych kroków. Rozłożył szeroko ręce, po czym opuścił je zniechęcony.
— Skąd mogę wiedzieć — odparł. — Musimy chyba ostrzec ludzi. Lepiej chodźmy do pałacu Patrycjusza. A potem…
We mgle rozległy się czyjeś kroki. Vimes zesztywniał, przyłożył palec do ust i pociągnął Marchewę w mrok bramy.
Z kłębów mgły wynurzyła się postać.
Jeszcze jeden, pomyślał Vimes. Ale przecież prawo nie zakazuje noszenia długich czarnych szat i głębokich kapturów. Człowiek może mieć dziesiątki całkowicie niewinnych powodów, żeby nosić długą czarną szatę, głęboki kaptur i stać o świcie przed roztopionym domem.
Może poprosić, żeby wymienił choć jeden?
Wyszedł z mroku.
— Przepraszam uprzejmie… — zaczął.
Kaptur odwrócił się. Syknął wciągany gwałtownie oddech.
— Chciałem spytać, czy zechciałby pan… Młodszy funkcjonariusz Marchewa, za nim!
Postać w długiej czarnej szacie wystartowała ostro. Przemknęła wzdłuż ulicy i dotarła do rogu, gdy Vimes był jeszcze w połowie drogi. Kiedy skręcił, zobaczył znikającą w zaułku sylwetkę.
Uświadomił sobie, że biegnie sam. Wyhamował zdyszany i obejrzał się. Marchewa lekkim truchtem mijał właśnie róg ulicy.
— Co jest? — wysapał kapitan.
— Sierżant Colon mówił, że nie powinno się biegać — wyjaśnił Marchewa.
Vimes przyjrzał mu się zdumiony. Potem z wolną nadeszło zrozumienie.
— Aha, rozumiem — powiedział. — Ale nie miał chyba na myśli, mój chłopcze, wszystkich możliwych okoliczności. — Spróbował przebić wzrokiem mgłę. — Zresztą i tak nie mieliśmy wielkich szans w tej mgle i na tych ulicach.
— Mógł być przypadkowym przechodniem, sir — zauważył Marchewa.
— Niby jak? W Ankh-Morpork?
— Tak jest, sir.
— Powinniśmy go zatem łapać choćby z powodu jego wyjątkowości.
Poklepał Marchewę po ramieniu.
— Chodźmy. Powinniśmy jak najszybciej dotrzeć do pałacu Pa-trycjusza.
— Królewskiego pałacu — poprawił go Marchewa.
— Co? — zdziwił się Vimes, gubiąc wątek myśli.
— Teraz to pałac króla — wyjaśnił młodszy funkcjonariusz. Vimes zerknął na niego z ukosa i zaśmiał się ponuro.
— Masz rację — przyznał. — Naszego króla smokobójcy. Dobrze się spisał, nie ma co. — Westchnął ciężko. — To im się nie spodoba.
Nie spodobało się. Nikomu.
Pierwszą przeszkodą okazała się gwardia pałacowa.
Vimes nigdy ich nie lubił. Oni jego też nie. Owszem, może jego ludzi tylko krok dzielił od drobnych opryszków, ale Vimes jako zawodowiec uważał, że gwardzistów z pałacu tylko krok dzielił od najgorszych przestępczych mętów, jakie znało miasto. Krok w dół. Musieliby się poprawić, żeby w ogóle rozważono umieszczenie ich na liście Dziesięciu Najbardziej Niechcianych.
Byli brutalni. Byli twardzi. Nie byli śmieciami wymiecionymi z rynsztoka, byli tym, co można znaleźć w rynsztoku, kiedy sprzątacze rynsztoków zrezygnowali wyczerpani. Patrycjusz płacił im doskonale, a teraz prawdopodobnie równie doskonale płacił im ktoś inny, ponieważ dwóch z nich opierało się leniwie o mur. Kiedy Vimes podszedł do bramy, wyprostowali się, zachowując jednak odpowiednią dozę psychologicznego przygarbienia, żeby jak najmocniej obrazić rozmówcę.
— Kapitan Vimes — poinformował Vimes, patrząc wprost przed siebie. — Do króla. W sprawie najwyższej wagi.
— Lepiej, żeby była najwyższa — stwierdził gwardzista. — Kapitan Ślimes, tak?
— Vimes — poprawił spokojnie Vimes. — Przez V. Jeden z gwardzistów skinął głową towarzyszowi.
— Vimes — poinformował. — Przez V.
— Zabawne — odpowiedział jego kolega.
— To bardzo pilne — oznajmił Vimes z kamiennym wyrazem twarzy. Postąpił o krok do przodu.
Pierwszy gwardzista zręcznie zastąpił mu drogę i pchnął w pierś.
— Nikt nigdzie nie wejdzie — powiedział. — Rozkaz króla, jasne? Możesz sobie wracać do swojej nory, kapitanie Vimes przez V.
To nie te słowa przeważyły szalę. To sposób, w jaki drugi gwardzista parsknął rozbawiony.
— Odsuń się — polecił Vimes. Gwardzista zbliżył się.
— A kto mnie do tego zmusi? — zapytał i stuknął w hełm Yimesa. — Glino?
Są takie chwile, kiedy największą satysfakcję sprawia natychmiastowe rzucenie bomby.
— Młodszy funkcjonariusz Marchewa, proszę użyć wobec tych ludzi środków przymusu bezpośredniego w celu obrony koniecznej. Marchewa zasalutował.
— Tak jest, sir! — zawołał, po czym odwrócił się i odbiegł truchtem ulicą, którą tu przyszli.
— Hej! — krzyknął za nim Vimes, ale chłopak zniknął już za rogiem.
— To lubię — oświadczył pierwszy gwardzista, opierając się na pice. — Oto młody człowiek z inicjatywą. Rozsądny chłopak. Nie chce tu tkwić i czekać, aż ktoś mu natrze uszu. Ten młody człowiek zajdzie daleko. Jeśli tylko wystarczy mu rozumu.
— Bardzo rozsądny — przyznał jego kolega. Oparł pikę o mur.
— Kiedy was widzę, tych ze Straży, rzygać mi się chce — rzucił swobodnym tonem. — Puszą się bez przerwy, zamiast się wziąć do uczciwej pracy. Rzucają się, jakby byli ważni. Dlatego ja i Clarence pokażemy ci teraz, na czym polega prawdziwe strażowanie. Cieszysz się?
Dałbym sobie może radę z jednym, myślał Vimes, cofając się o kilka kroków. Gdyby akurat patrzył w inną stronę.
Clarence odstawił swoją pikę i splunął w dłonie.
Rozległo się długie, przerażające wycie. Vimes zdumial się, słysząc, że nie on je wydaje.
Marchewa wybiegł pędem zza rogu. W obu rękach trzymał po ciężkim toporze.
Jego wielkie sandały coraz głośniej stukały o kamienie bruku, kiedy nadbiegał, cały czas przyspieszając. I bez przerwy rozlegał się jego krzyk, „diidadiidadiida”, jakby coś wpadło w pułapkę na dnie dwutonowego kanionu z echem.
Dwaj gwardziści znieruchomieli ze zdumienia.
— Na waszym miejscu bym się schylił — poradził Vimes z poziomu tuż ponad gruntem.
Oba topory wyfrunęły z rąk Marchewy i pomknęły wirując z dźwiękiem, jaki mogłaby wydawać para kuropatw. Jeden trafił w bramę pałacu i zagłębił się w drewnie do połowy ostrza. Drugi uderzył w rękojeść pierwszego i rozszczepił ją na połowy. Potem nadbiegł Marchewa.
Vimes odszedł kawałek i usiadł na ławeczce. Skręcił sobie papierosa.
— Myślę, że już wystarczy, funkcjonariuszu — powiedział w końcu. — Nie sądzę, żeby nadal chcieli stawiać opór.
— Tak jest, sin O co są oskarżeni, sir? — zapytał Marchewa, podnosząc po jednym bezwładnym ciele w każdej ręce.
— Atak na oficera Straży podczas pełnienia obowiązków służbowych i… A tak, stawianie oporu przy próbie aresztowania.
— Zgodnie z ustępem (g) Ustawy o Porządku Publicznym z 1457? — upewnił się Marchewa.
— Tak — potwierdził z powagą Vimes. — Tak przypuszczam.
— Ale nie opierali się specjalnie, sir — zauważył Marchewa.
— No… próba stawiania oporu. Zostawmy ich pod murem do naszego powrotu. Nie przypuszczam, żeby sobie poszli.
— Słusznie, sir.
— Ale nie rób im krzywdy. Nie wolno krzywdzić więźniów.
— Zgadza się, sir — przyznał Marchewa. — Więźniowie mają swoje Prawa, sir. Tak stoi napisane w Ustawie o Godności Ludzkiej (Prawa Obywatelskie) z 1341. Stale powtarzam kapralowi Nobbsowi: oni przecież Mają Prawa, mówię. To znaczy, że nie wolno ich kopać.
— Bardzo rozsądnie, funkcjonariuszu. Carrot spojrzał w dół.
— Macie prawo zachować milczenie — oznajmił. — Macie prawo nie poranić się, spadając ze schodów w drodze do celi. Macie prawo nie wyskakiwać przez okno. Niczego nie musicie mówić, rozumiecie, ale jeśli już coś powiecie, to widzicie, muszę to zapisać i może to być użyte przeciwko wam. — Wyjął notes i poślinił ołówek. Pochylił się. — Słucham?
Obejrzał się na Vimesa.
— Jak się pisze „jęczy”, sir?
— Chyba J-E-N-C-Z-Y.
— Dziękuję, sir.
— Aha, jeszcze jedno.
— Tak, sir?
— Po co topory?
— Oni byli uzbrojeni, sir. Dostałem je od kowala przy Targowej. Obiecałem, że przyjdzie pan później, sir, i zapłaci.
— A ten krzyk? — spytał słabym głosem Vimes.
— Bojowe jodłowanie krasnoludów, sir — odparł z dumą Marchewa.
— To dobry okrzyk — przyznał Vimes, starannie dobierając słowa. — Ale będę wdzięczny, jeśli następnym razem mnie uprzedzicie. Zgoda?
— Oczywiście, sir.
— Lepiej na piśmie.
Bibliotekarz posuwał się coraz dalej. Posuwał się wolno, ponieważ były tu rzeczy, których wolał nie spotykać. Żywe istoty ewoluują, wypełniając każdą niszę ekologiczną, a niektórych, żyjących w zakurzonym ogromie L-przestrzeni, lepiej było unikać. Były o wiele bardziej niezwykłe niż zwykłe niezwykłe stworzenia.
Na ogół wystarczała pilna obserwacja nieszkodliwych krabów podkrzesłowych żerujących na kurzu. Kiedy były przestraszone, należało szukać kryjówki. Kilka razy przyciskał się płasko do półek, kiedy z tupotem przebiegał obok tezaurus. Czekał cierpliwie, aż przeczołga się stado kryterów, pożerających zawartość co lepszych książek i pozostawiających za sobą cienkie tomiki krytyk literackich. Były też inne stwory, od których odbiegał jak najszybciej i starał się nie oglądać…
Za wszelką cenę należy unikać kliszy.
Ostatnie fistaszki dojadł na szczycie drabiny pasącej się bezmyślnie na najwyższych półkach.
Terytorium wydawało się znajome, a może to on miał uczucie, że kiedyś stanie się znajome. Czas w L-przestrzeni różni się od zwykłego.
Były tu regały, których sylwetki chyba rozpoznawał. Tytuły książek, choć nadal niezrozumiałe, niosły zwodniczą sugestię czytelności. Nawet stęchłe powietrze pachniało jakby znajomo.
Przebiegł bocznym przejściem i po krótkiej tylko dezorientacji przeszedł w zestaw wymiarów, które ludzie, nie znając się na tym zbyt dobrze, nazywają normalnymi.
Było mu strasznie gorąco, a sierść sterczała sztywno, gdy temporalna energia rozładowywała się powoli…
Znalazł się w ciemności.
Wyciągnął rękę i zbadał grzbiety książek z boku. Aha… Teraz już wiedział, gdzie trafił.
Był w domu.
Był w domu tydzień temu.
Najważniejsze, by nie zostawiać śladów. Ale to nie stanowiło problemu. Wspiął się po krawędzi najbliższego regału i pod wpadającym przez kopułę światłem gwiazd pospieszył dalej.
Lupine Wonse podniósł zaczerwienione oczy znad stosu papierów na biurku. Nikt w mieście nie znał się na koronacjach. Musiał wszystko wymyślać od początku. Wiedział tylko, że powinno być mnóstwo różnych rzeczy do machania.
— Słucham? — zapytał.
— Ehm… Kapitan Vimes chciałby pana widzieć — oznajmił lokaj.
— Vimes ze Straży?
— Tak, sir. Twierdzi, że chodzi o sprawę najwyższej wagi.
Wonse zerknął na listę innych spraw, które także były najwyższej wagi. Na przykład koronowanie króla. Kapłani pięćdziesięciu trzech religii żądali tego zaszczytu dla siebie. Będzie ciężko. I jeszcze sprawa klejnotów koronnych.
A właściwie braku klejnotów koronnych. Gdzieś w czasie minionych generacji klejnoty koronne zniknęły. Jubiler z ulicy Chytrych Rzemieślników robił wszystko co możliwe ze szkła i pozłoty.
Vimes mógł zaczekać.
— Powiedz mu, żeby przyszedł kiedy indziej — zdecydował Wonse.
— To miło, że zechciałeś nas przyjąć! — zawołał Vimes, stając w progu.
Wonse spojrzał na niego gniewnie.
— Skoro już wszedłeś — mruknął.
Vimes rzucił hełm na biurko w sposób, który sekretarzowi wydał się obraźliwy. Potem usiadł.
— Usiądź — powiedział Wonse.
— Jadłeś już śniadanie? — zapytał Vimes.
— Naprawdę…
— Nie martw się. Funkcjonariusz Marchewa sprawdzi, co tam mają w kuchni. Ten chłopak go zaprowadzi.
Kiedy wyszli, Wonse pochylił się nad stertami papierów.
— Lepiej — rzekł — żebyś miał ważny powód…
— Smok wrócił — rzucił Vimes. Wonse przyglądał mu się przez chwilę. Vimes także się przyglądał.
Świadomość Wonse’a powróciła z ciemnych kątków, gdzie się ukrywała.
— Znowu piłeś, co? — zapytał.
— Nie. Smok wrócił.
— Posłuchaj…
— Widziałem go.
— Smoka? Jesteś pewien? Vimes przysunął się do biurka.
— Nie!!! — wrzasnął. — Mogłem się przecież pomylić! Może to było coś innego, z wściekle wielkimi szponami, wielkimi skórzasty-mi skrzydłami i zionące ogniem! Przecież jest mnóstwo takich zwierzaków!
— Ale wszyscy widzieliśmy, że został zabity! — przypomniał Wonse.
— Nie wiem, co takiego wszyscy widzieliśmy! Wiem, co sam widziałem!
Wyprostował się, drżący. Nagle poczuł się bardzo, ale to bardzo zmęczony.
— Poza tym — dodał już spokojniejszym głosem — spalił dom przy Naprannej. Tak samo jak wcześniej.
— Któryś z nich przeżył?
Vimes oparł głowę na dłoniach. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spał, naprawdę spał, tak w pościeli. Albo jadł, jeśli już o tym mowa. Zeszłej nocy czy dawniej? I czy w ogóle kiedyś spał w życiu? Miał wrażenie, że nie. Ramiona Morfeusza z podwiniętymi rękawami solidnie okładały jego umysł, jednak niektóre fragmenty jeszcze walczyły. Któryś z nich…
— Któryś z kogo? — zapytał.
— Ludzi w tym domu, ma się rozumieć — odparł Wonse. — Zakładam, że byli tam jacyś ludzie. Znaczy się nocą.
— Co? A tak. To nie był zwykły dom. Myślę, że służył do spotkań tajnych stowarzyszeń — wymamrotał Vimes. Coś w głowie próbowało się ułożyć, ale był zbyt zmęczony, by się temu przyglądać. 1 — Magicznych?
— Nie wiem. Możliwe. Ludzie w długich szatach.
Zaraz mi powie, że jestem przepracowany, pomyślał Vimes. I będzie miał rację.
— Posłuchaj — zaczął łagodnie Wonse. — Ludzie, którzy próbują sztuczek z magią, a nie potrafią nad nią zapanować, no wiesz, często wybuchają i…
— Wybuchają?
— A ty od paru dni jesteś bardzo zajęty. Gdyby to mnie powalił i niemal spalił żywcem jakiś smok, też pewnie bez przerwy bym je widział.
Vimes przyglądał mu się z rozdziawionymi ustami. Żadna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy. Cokolwiek napędzało go do tej pory, teraz sflaczało zupełnie.
— Nie wydaje ci się, że jesteś trochę przepracowany? Aha, pomyślał Vimes. No to świetnie. I osunął się na biurko.
Bibliotekarz wychylił się ostrożnie znad regału i wyciągnął rękę w ciemność. Była.
Grube paznokcie chwyciły grzbiet książki, zdjęły ją delikatnie z półki i poniosły w górę. Bibliotekarz poświecił latarnią.
Nie ma wątpliwości. Przywoływanie srrioków. Jeden egzemplarz, wydanie pierwsze, nieco podniszczona i mocno zesmoczona. Odstawił latarnię i zaczął czytać pierwszą stronę.
— Mmm? — Vimes zaczął się budzić.
— Przyniosłem panu kubek herbaty, kapitanie — poinformował sierżant Colon. — I figgina. Vimes spojrzał na niego tępo.
— Zasnął pan — wyjaśnił uprzejmie sierżant. — Był pan całkiem nieprzytomny, kiedy Marchewa pana przyniósł. Vimes rozejrzał się po znajomym teraz Yardzie.
— Aha — mruknął.
— Ja i Nobby zajęliśmy się detektyciem. Pamięta pan ten dom, co się stopił? No więc nikt tam nie mieszka. Są tylko pokoje do wynajęcia. Sprawdziliśmy, kto je wynajmuje. Jest tam dozorca, który zagląda co wieczór, żeby poustawiać krzesła i pozamykać drzwi. Nie rozpaczał specjalnie, że dom się spalił. Wie pan, jacy są dozorcy. Przerwał, czekając na pochwały.
— Dobra robota — przyznał posłusznie Vimes, maczając figgina w herbacie.
— Bywają tam trzy stowarzyszenia — podjął Colon. Sięgnął po notes. — Konkretnie Towarzystwo Wspierania Sztuk Pięknych w Ankh-Morpork, ehem, ehem, Morporski Klub Śpiewu i Tańca Ludowego, i Świetliste Bractwo Hebanowej Nocy.
— Dlaczego ehem, ehem? — zdziwił się kapitan.
— No wie pan… Piękne sztuki. To mężczyźni, którzy malują obrazy rozebranych młodych kobiet. Całkiem rozebranych — wyjaśnił Colon koneser. — Dozorca mi mówił. Niektórzy nawet nie mają farby na pędzlu. Wstyd.
W nagim mieście krąży pewnie milion opowieści, pomyślał Vimes. Więc dlaczego zawsze muszę słuchać takich jak ta?
— Kiedy się spotykają?
— W poniedziałki o siódmej trzydzieści, wstęp dziesięć pensów. Co do tańców ludowych… Z nimi nie ma kłopotu. Pamięta pan, kapitanie, zawsze się pan zastanawiał, co porabia Nobby, kiedy ma wolny wieczór?
Wargi Golona rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
— Nie! — zawołał z niedowierzaniem Vimes. — Nobby?
— Tak! — oznajmił zachwycony reakcją sierżant.
— Co, podskakuje z dzwonkami i wymachuje chusteczką?
— Twierdzi, że należy pielęgnować dawne tradycje.
— Nobby? Pan Butem w Krocze, pan Sprawdzałem Tylko Drzwi i Same Się Otworzyły?
— Tak. Zabawne, prawda? Chyba się tego krępował.
— Coś podobnego… — westchnął Vimes.
— Tak już bywa. Nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie dozorca mówił, że Świetliste Bractwo zawsze zostawia straszny bałagan. Podeptane znaki kredą na podłodze, powiedział. Nigdy nie ustawią krzeseł jak należy ani nie umyją urny na herbatę. Ostatnio, mówił, spotykali się często. W zeszłym tygodniu malarze gołych kobiet musieli sobie szukać innego miejsca.
— A gdzie się podział nasz podejrzany?
— Tamten? Tego, no… Uciekł, kapitanie — przyznał zakłopotany Colon.
— Dlaczego? Nie wyglądał, jakby mógł gdziekolwiek uciekać.
— Kiedy wróciliśmy tutaj, posadziliśmy go przy kominku, bo cały się trząsł — opowiadał sierżant, gdy Vimes dopinał półpancerz.
— Mam nadzieję, że nie jedliście jego pizzy?
— Errol zjadł. To przez ten ser, kapitanie, kiedy wystygnie, robi się…
— Mówcie dalej.
— No więc… — zaczął Colon. — On się cały czas trząsł i bełkotał coś o smokach i w ogóle. Szczerze mówiąc, żal nam się go zrobiło. I nagle podskoczył i rzucił się do drzwi, bez żadnego powodu.
Vimes zerknął na szeroką, otwartą, nieszczerą twarz sierżanta.
— Bez powodu?
— Bo chcieliśmy coś przegryźć, więc posłałem Nobby’ego do piekarza, i tego, wie pan… Pomyśleliśmy, że więzień też powinien dostać jedzenie…
— I co? — zachęcił go Vimes.
— No… Nobby go spytał, czy przypiec mu figgina, a on wrzasnął i uciekł.
— Tylko tyle? Nie groziliście mu?
— Słowo, kapitanie. Tajemnicza sprawa, gdyby mnie pan pytał. I cały czas gadał o kimś, kogo nazywał Najwyższym Wielkim Mistrzem.
— Hm… — Vimes wyjrzał przez okno. Szara mgła otulała świat słabym blaskiem. — Która godzina?
— Piąta, sir.
— Dobrze. Zanim się ściemni… Colon odchrząknął.
— Piąta rano, sir. Już jest jutro, sir.
— Pozwoliliście mi przespać całą noc?
— Nie miałem serca pana budzić, sir. Ale żadnej smoczej aktywności, jeśli o to panu chodzi, kapitanie. Martwy spokój dookoła.
Vimes rzucił mu gniewne spojrzenie i otworzył okno. Mgła wlała się do wnętrza niby powolny, żółtawy na brzegach wodospad.
— Myślimy, że sobie poleciał — odezwał się z tyłu głos sierżanta. Vimes przyglądał się ciężkim kłębom chmur.
— Mam nadzieję, że przejaśni się na koronację — podjął zmartwiony Colon. — Dobrze się pan czuje, sir?
Nie odleciał, myślał Vimes. Po co miałby odlatywać? Nie możemy zrobić mu krzywdy, a ma tu wszystko, czego mu trzeba. Jest gdzieś tam, w górze.
— Dobrze się pan czuje? — powtórzył Colon. Musi się chować we mgle. W mieście jest mnóstwo wież i dachów.
— O której jest koronacja, sierżancie?
— W południe, sir. A pan Wonse przysłał wiadomość, że powinien pan zjawić się w najlepszej zbroi wśród najważniejszych obywateli.
— Doprawdy?
— Sierżant Hummock z dzienną zmianą mają obstawić trasę, sir.
— Czym? — zapytał odruchowo Vimes, wpatrzony w niebo.
— Słucham, sir?
Vimes wychylił się, żeby dokładniej obejrzeć dach.
— Hmm? — powiedział.
— Mówiłem, że będą obstawiać trasę, sir.
— On tam jest, sierżancie. Prawie go czuję.
— Tak jest, sir — odparł karnie sierżant.
— Zastanawia się, co robić dalej.
— Tak, sir?
— One, wiecie, nie są nieinteligentne. Po postu myślą inaczej niż my.
— Tak jest, sir.
— Więc zapomnijcie o obstawianiu trasy. Wszyscy trzej macie siedzieć na dachach, zrozumiano?
— Tak jest, sir… Co?
— Na dachach. Wysoko. Kiedy się ruszy, pierwszy chcę o tym wiedzieć.
Colon starał się wyrazem twarzy dać do zrozumienia, że on wcale nie chce.
— Myśli pan, sir, że to dobry pomysł? — zaryzykował. Vimes spojrzał na niego zimno.
— Owszem, sierżancie, tak myślę. To mój pomysł. A teraz bierzcie się do roboty.
Kiedy został sam, umył się i ogolił w zimnej wodzie, po czym przeszukał swój kufer i wyciągnął z niego ceremonialny półpancerz i czerwony płaszcz. Właściwie płaszcz był kiedyś czerwony i zachował tę barwę tu i tam, ale w większej części przypominał drobną siatkę, skutecznie wykorzystywaną do łapania moli. Był też hełm z wyzywającym brakiem pióropusza; gruba na molekułę warstwa pozłoty starła się z niego już dawno.
Kiedyś zaczął oszczędzać na nowy płaszcz. Ciekawe, co się stało z pieniędzmi?
Na posterunku nie było nikogo. Errol leżał w szczątkach czwartej skrzynki po owocach, którą zdobył dla niego Nobby. Reszta została zjedzona albo się rozpuściła.
W ciszy wyjątkowo głośno rozlegało się jego zwykłe burczenie w brzuchu. Od czasu do czasu pojękiwał.
— Co z tobą, mały? — spytał Vimes.
Zaskrzypiały drzwi. Wszedł Marchewa, zauważył pochylonego nad połamaną skrzynką Vimesa i zasalutował.
— Martwiliśmy się o niego, kapitanie — oświadczył. — Nie chciał jeść węgla. Leży tylko, drży i pojękuje. Nie sądzi pan, że coś z nim jest nie tak?
— Możliwe — zgodził się Vimes. — Ale to dla smoków całkiem normalne. Zawsze jakoś sobie z tym radzą. Tak albo inaczej.
Errol spojrzał na niego żałośnie i zamknął oczy. Vimes okrył go strzępkiem koca.
Coś zapiszczało. Vimes sięgnął za drżącego smoka i znalazł małego gumowego hipopotama. Przyjrzał mu się zdumiony, po czym ścisnął kilka razy na próbę.
— Pomyślałem, że będzie miał się czym bawić — przyznał zawstydzony Marchewa.
— Kupiłeś mu zabawkę?
— Tak jest, sir.
— To ładnie z twojej strony.
Vimes miał nadzieję, że Marchewa nie zauważył piłki z gąbki, wciśniętej pod brzeg skrzynki. Była dość droga.
Zostawił obu i wyszedł.
Wszędzie było jeszcze więcej flag. Ludzie zaczynali już ustawiać się przy głównych ulicach, chociaż do ceremonii pozostały jeszcze długie godziny. Wciąż go to martwiło.
Nagle poczuł głód, i to taki, którego nie da się zaspokoić jednym czy dwoma drinkami. Z przyzwyczajenia ruszył więc w stronę Najlepszych Żeberek Hargi, gdzie czekała go kolejna przykra niespodzianka. Normalnie jedyną dekoracją wnętrza była kamizelka Shama Hargi, a do jedzenia dostawało się solidne, pożywne dania, same kalorie, tłuszcz, białka i może czasem jakaś witamina płacząca cicho z powodu samotności. Teraz na suficie krzyżowały się pracowicie wycięte papierowe wstęgi, a na ścianie ktoś kwarcową kredą wypisał menu, gdzie w każdej krzywej linii powtarzały się słowa „Koronasyjny” i „Króllewski”.
Vimes znużonym gestem wskazał sam szczyt menu.
— Co to jest? — zapytał.
Harga spojrzał na napis. Byli sami w brudnych ścianach lokalu.
— Tam pisze „Dostawcy króllewskiego dworu”, kapitanie — wyjaśnił z dumą.
— Co to znaczy?
Harga podrapał się chochlą po głowie.
— To znaczy — rzekł — że gdyby król wszedł tu z dworu, toby mu smakowało.
— A czy masz coś, co nie jest dla mnie nazbyt arystokratyczne? — spytał kwaśnym tonem Vimes.
Zdecydował się na plebejski smażony chleb i proletariacki stek tak krwisty, że niemal słychać było, jak rży. Zjadł go przy ladzie.
Jego uwagę zwróciło ciche skrobanie.
— Co robisz? — spytał.
Zawstydzony Harga podniósł głowę, przerywając pracę.
— Nic, kapitanie — zapewnił.
Kiedy Vimes zajrzał za podrapaną nożami ladę, Harga usiłował schować dowody za plecami.
— Daj spokój, Sham. Pokaż.
Wielkie dłonie Hargi z ociąganiem pojawiły się w polu widzenia.
— Ja… ja tylko zeskrobywałem stary tłuszcz z patelni — wymamrotał.
— Rozumiem. Jak dawno już się znamy, Sham? — zapytał Vimes z przerażającą łagodnością,.
— Całe lata, kapitanie — przyznał Harga. — Przychodził pan tu prawie codziennie, zawsze. Jeden z moich najlepszych klientów.
Vimes pochylił się nad ladą, aż jego nos znalazł się na poziomie spłaszczonej, różowej narośli pośrodku twarzy Hargi.
— I czy przez te wszystkie lata kiedyś zmieniałeś tłuszcz? — zapytał.
Harga spróbował się cofnąć.
— No…
— Ten tłuszcz był dla mnie jak przyjaciel. Te małe czarne kawałki poznałem dobrze i z czasem pokochałem. Były jak posiłek sam w sobie. I jeszcze wyczyściłeś dzbanek na kawę, co? Czuję. Ta kawa jest jak miłość w kanoe. Tamta miała aromat.
— Pomyślałem, że może już pora…
— Dlaczego?
Harga wypuścił patelnię z tłustych palców.
— Bo gdyby akurat król tu zajrzał…
— Wszyscy powariowaliście!
— Ale kapitanie…
Palec Vimesa aż po drugi staw zagłębił się oskarżycielsko w szerokiej kamizelce Hargi.
— Przecież nawet nie wiecie, jak ten nieszczęsny chłopak ma na imię!
— Wiem, kapitanie — zaprotestował Harga. — Oczywiście, że wiem. Widziałem na dekoracjach i wszędzie. Nazywa się Rex Vivat.
Bardzo delikatnie, z rozpaczą kręcąc głową nad wrodzoną służalczością człowieka, Vimes go puścił.
W innym czasie i miejscu bibliotekarz zakończył lekturę. Dotarł do końca tekstu. Nie do końca książki — książki zostało jeszcze sporo. Była spalona i nieczytelna.
Zresztą ostatnie strony także nie były łatwe. Autorowi drżała ręka, pisał szybko i robił kleksy. Ale bibliotekarz walczył już z wieloma przerażającymi tekstami na najgorszych kartach, jakie trafiły między okładki, ze słowami, które usiłowały przeczytać czytelnika, kiedy on je czytał, i słowami, które wiły się po stronicach. Przynajmniej tutaj słowa nie były takie. Były po prostu słowami człowieka lękającego się o własne życie. Człowieka zapisującego przerażające ostrzeżenie.
Wzrok bibliotekarza przyciągnęła strona trochę wcześniejsza od wypalonej części. Siedział nieruchomo i przyglądał się jej przez chwilę.
Potem wpatrzył się w ciemność.
To była jego ciemność. Gdzieś tam spał spokojnie. Gdzieś tam złodziej zbliżał się właśnie, żeby ukraść tę książkę. A później ktoś ją przeczyta, przeczyta te słowa, ale zrobi to mimo wszystko.
Ręce go świerzbiały.
Wystarczyło przecież ukryć książkę albo skoczyć z góry na złodzieja i odkręcić mu głowę za uszy.
Znowu zapatrzył się w ciemność…
Wywołałby zakłócenie biegu historii. Mogłyby się zdarzyć okropne rzeczy. Bibliotekarz znał się na tych sprawach, należały do wiedzy, którą trzeba opanować, zanim można się zagłębić w L-prze-strzeni. Oglądał ilustracje w dawnych księgach. Czas może się rozdwoić jak para spodni. I wędrowiec może skończyć w niewłaściwej nogawce, przeżywając to, co naprawdę dzieje się w tej drugiej — rozmawiać z ludźmi, którzy w tej nogawce nie istnieją, wpadać na ściany, których tu nie ma. Życie może być straszne w niewłaściwych spodniach Czasu.