Część druga

Pomarańczowa

Prolog

Człowiek, goniący za przyjemnościami życia, czy mówiąc w sposób wyszukany – sybaryta, zawsze niezwykle poważnie traktuje kwestię jedzenia. Jest pewien urok w kolacji w restauracji – klasycznej, nieco staromodnej, ze sztywnymi od krochmalu białymi obrusami, porcelaną i kryształami, częstą zmianą srebrnych sztućców i dyskretnymi kelnerami, broń Boże nie kelnerkami: niestała i humorzasta kobieca ręka nie powinna być obecna przy narodzinach i serwowaniu jedzenia! Mniej eleganckie zakłady również mają swój klimat: pstrokate, kraciaste serwety, syczące za niedomkniętymi kuchennymi drzwiami rondle… Tu uśmiechnięci młodzi ludzie podadzą wam coś oryginalnego i tradycyjnego, tu spędzicie miło czas w otoczeniu urzędników, wiecznie spieszących się prawników i hałaśliwych turystów, przyrośniętych do swoich kamer i aparatów. Zdecydowanie odrzucamy zakłady zbiorowego żywienia typu fast food, niezależnie od ich cudzoziemskiej nazwy i niezależnie od „smakowitości” plastiku, nakładanego na jednorazowy talerz. O, nie! Jeśli poważnie traktujecie swoje zdrowie, jeśli cenicie sobie chwile kulinarnych przyjemności, bułka z kotletem jest na z góry straconej pozycji!

Ale mimo wszystko prawdziwą miarą kulinarnych przyjemności, alfą i omegą sybaryty, pozostaje przygotowany własnoręcznie obiad domowy. Dopiero wtedy staje się jasne, czy jesteś dygoczącym stworzeniem, naroślą na nie wymagającym żołądku, czy też masz pełne prawo komenderować owym żołądkiem oraz hołubić go, nie pozwalając lenistwu, apetytowi i sokom trawiennym wtargnąć w proces przygotowywania posiłku!

Dziś wieczorem Martin podejmował wujka u siebie w domu. Zdarzało się to niezbyt często, wujek był sędzią sprawiedliwym, lecz srogim, i Martin nieco się denerwował. Czasu miał mało, na Ziemię wrócił dopiero rano i dlatego musiał zdać się na improwizację. Po dokonaniu przeglądu lodówki wpadł w przygnębienie i zaczął przemyśliwać o nabyciu w pobliskiej restauracji kaczki po pekińsku i podaniu jako tworu własnych rąk. Ale myśl o tak niegodnym postępku obudziła w Martinie taki wstręt, że szybko pokonał chwilową słabość i postanowił walczyć do końca.

Wyjął z zamrażalnika syberyjskie pielmienie – to niezbyt wyszukane danie w umiejętnych rękach mogło okazać się prawdziwym delikatesem. Jakże poniżono prawdziwe pielmienie sprowadzając je do rozmiękłych kawałków ciasta i subproduktów, marznących w celofanowych paczkach na prosektorskich półkach supermarketów! Nie wierzcie fałszywym uśmiechom wiecznie głodnych bohaterów reklam, którzy kostki rosołowe gotowi są zjeść na surowo! Nie dajcie się nabrać na zapewnienia o ręcznym lepieniu – współczesnym maszynom rosną manipulatory z korpusu. A jeśli nawet lepiono je ręcznie – czy widzieliście te ręce?

Nie, nie i jeszcze raz nie!

Prawdziwe pielmienie należy przygotowywać samemu, albo z wybranymi przyjaciółmi i domownikami. Najlepiej użyć do farszu trzech rodzajów mięsa, ale to nie jest konieczne. Znacznie ważniejsze jest zachowanie równowagi przypraw. Szczególnie ostrożnie należy postępować z aromatycznym czarnym pieprzem, nieco więcej swobody pozostawia papryka, choć prawdziwi znawcy nie dodają jej w ogóle. Zioła, którymi szczodrze obdarza mieszkańców Moskwy i Petersburga mołdawska matka-ziemia, będą doskonalą bazą, jeśli zaś mieszkacie w europejskiej części Rosji, wiosną zatroszczcie się o odpowiednie rozsady na działce. Mieszkańcy Syberii mają łatwiej – wystarczy, że wyjdą do ogrodu czy przejdą się do najbliższych cedrów i już otwiera się przed nimi istna skarbnica przypraw. A jeszcze łatwiej jest tym, którzy w dzieciństwie nigdy nie obrzucali się śnieżkami, lecz mieszkają w Azji lub na Krymie – oto prawdziwa wolność! Tam wszystko, co tylko nie jest trucizną, może być przyprawą. I pod żadnym pozorem, w żadnym wypadku, nie nadużywajcie gotowych mieszanek, zwłaszcza produkcji polskiej i francuskiej! Powiedzcie mi, co na Boga, mogą wiedzieć Polacy czy Francuzi o naszych pielmieniach?

Martin lubił pielmienie, ciasto wyrabiał z przyjemnością, wkładając w to duszę, słuchając mamrotania telewizora (właśnie leciały wiadomości), zaś pielmienie lepił przy dobrej muzyce klasycznej. Rock nadawał pielmieniom zbytnią ostrość kształtu, a pop prowadził do powstawania pielmieni-potworków, przypominających wszystkich swoich krewnych jednocześnie – uzbeckie manti, tatarskie jeczpoczmaki i dziwaczne włoskie ravioli.

A przecież wszyscy świetnie wiedzą, że najważniejszą cechą dobrych pielmieni jest sprężyste, smaczne ciasto. W tym ciastowym woreczku mięso powinno się gotować – niczym w łaźni wodnej – we własnym gęstym bulionie. I hańba tym pielmieniom, które rozerwały się w czasie gotowania czy bezlitośnie oblepiły mięso ciastem, sprawiając, że drogocenny bulion wypływa do garnka…

Martin nakrył stół zwyczajnie, w kuchni, do dwóch miseczek nałożył gęstej śmietany, prawdziwej, rosyjskiej śmietany, a nie europejskiej imitacji z zagęszczaczami, ulepszaczami, antyoksydantami i innymi truciznami. Ketchup schował jak najgłębiej, choć bowiem sam czuł do niego słabość, bał się słusznych drwin wujka. (idy na klatce schodowej huknęły drzwi starej windy, Martin, instynktownie wyczuwając nadejście wujka, wrzucił pielmienie do wrzątku i wyjął z lodówki butelkę wódki „Rosyjski standard” [Jedna z najdroższych i najlepszych rosyjskich wódek] – jedynej, na którą pozwalała wujkowi jego chora wątroba. Nie było to pół litra, co nieuchronnie pociągnęłoby za sobą kontynuację, ani litr, na co mogą pozwolić sobie ludzie młodzi i beztroscy. Było to zero siedem, jak przystało na kulturalnych, mało pijących Rosjan, którzy nie mają zamiaru siedzieć do późnej nocy i straszyć sąsiadów pieśniami chóralnymi.

Wujek docenił pielmienie. Wprawdzie nie spieszył się ani z jedzeniem, ani z wydawaniem sądów, co trochę speszyło Martina, ale gdy tylko skończył pierwszą porcję, zerknął znacząco na garnek i Martin musiał szybko przygotować następną.

Potem była rozmowa, raczej przyjemna, choć czasem dość głośna. Omówili piłkę nożną (Martin nie był zajadłym kibicem, ale cieszył się z nieoczekiwanych sukcesów reprezentacji), porozmawiali o ostatniej opłacie, uiszczonej przez kluczników, za dzierżawę technologii syntezy jedzenia z drewna, która rzeczywiście pozwalała na ostateczne rozwiązanie problemu głodu, ale jednocześnie przysporzyła masę kłopotów. Wujek nawet nieprzyjemnie zaskoczył Martina prymitywnymi opiniami o ograniczeniu urodzeń w krajach Afryki i Azji. Wprawdzie zdania „królikom też zwyczaje zabraniają planowania urodzeń” i „teraz to już na pewno pozłażą z palm, skoro można jeść drzewa” – wujek, zawstydzony przez siostrzeńca, zgodził się wycofać, ale od sensu wypowiedzi się nie odciął.

Martinowi udało się sprowadzić rozmowę na inny, spokojniejszy tor, a wtedy zadzwonił Zenka, że właśnie jest niedaleko i mógłby na chwilę wpaść.

Martin ucieszył się z wizyty młodszego brata, a wujek, chociaż jego ulubieńcem był Martin, również wyraźnie się ożywił. Bojowo nastawiony, urządził kuzynowi prawdziwe przesłuchanie: dlaczego tak rzadko dzwoni i jeszcze rzadziej zagląda, po jakie licho zaniosło go na dziennikarkę i czy przypadkiem nie pogodził się z Olgą.

Na wszystkie pytania młodszy brat dał sensowne odpowiedzi, jedynie Olgę wspominał długo i o pogodzeniu mówił bez przekonania – czyli mówiąc dosadnie – kłamał jak adwokat. Ale wujek był dzisiaj w dobrodusznym nastroju i postanowił nie zauważać kłamstw.

Martin wrzucił do wrzątku świeże pielmienie i wyjął z lodówki drugą butelkę zero siedem, ponieważ był nie tylko kulturalnym i mało pijącym, ale również mądrym i przewidującym Rosjaninem. Pielmienie kończyły się, została już tylko jedna skąpa porcja, ale zarówno wujek, jak i Zenka już się najedli i nie żądali więcej, całkowicie usatysfakcjonowani rosyjskim „standardem”, ogórkami małosolnymi i cienkimi plastrami pieczonego mięsa. Martin nieco odsunął się od rozmowy, z przyjemnością słuchając paplaniny Żeńki i replik wujka, zdumiewając się złośliwością i tym poczuciem humoru, jakie pojawia się u niektórych starych ludzi po przejściu na emeryturę.

Gdy zbliżała się północ, wujek poczuł się zmęczony i zaczął się zbierać. Zdecydowanie odmówił przenocowania u Martina, odprowadzenia sobie nie życzył, zaś taksówki nie zamawiał z zasady, twierdząc, że przejdzie te pięćdziesiąt metrów do ulicy i tam już złapie okazję, porządnie na tym zaoszczędzając. Martin próbował protestować, ale potem uzmysłowił sobie, że przy skrzyżowaniu powinien stać patrol milicji, który po zauważeniu podpitego emeryta powinien wsadzić go do taksówki i surowo polecić kierowcy, by dostarczył staruszka pod sam blok. Dlatego też Martin uspokoił się, pożegnał się z wujkiem i wyjął z lodówki niewielką, półlitrową butelkę wódki – ponieważ był nie tylko kulturalnym, mądrym i przewidującym młodym Rosjaninem, ale również leniwym, co sprawiało, że jeśli już wybierał się na zakupy, to zawsze robił zapasy produktów. Ale brat wyjął pudełko dobrych cygar, zauważając, że one wymagają innego akompaniamentu.

Dziesięć minut później, po sprzątnięciu do zlewu brudnych naczyń, bracia usiedli w pokoju gościnnym z ciężkimi, szerokimi szklankami glenorange, piętnaście lat trzymanego w beczce po maderze, i zapalili cygara, słuchając zespołu „Piknik”, który obaj bardzo lubili.

„Piknik” śpiewał o tym, że od razu widać, że z kogoś będą ludzie, ponieważ jest amatorem gazu rozweselającego. Martin nie podzielał tak prostych metod diagnostycznych, ale kiwał nogą w takt muzyki, a przy słowach „to szczęście dla jednego na stu” nawet zaczął cichutko śpiewać.

– Czym się teraz zajmujesz, Mart? – zapytał Żeńka, wodząc w powietrzu cygarem, jakby próbował kreślić dymne litery.

– Różnymi głupotami – przyznał się Martin. Brat, jako jedyny z rodziny, był wtajemniczony w rodzaj jego zajęć. O szczegółach rozmawiali rzadko, czasem tylko omawiali zabawne i bezpieczne dla wszystkich historie.

– Prowadzisz jakąś poważną sprawę? – nie dawał za wygraną brat.

– Kończę. Prawie skończyłem. Nic poważnego. Dziewczyna uciekła z domu i głupio zginęła na obcej planecie.

– A co zostało niedokończone? – nalegał Żeńka.

Po chwili zastanowienia Martin zdecydował, że może opowiedzieć bratu część historii.

– Dziewczyna zdążyła mi coś powiedzieć. To znaczy, mówić już nie mogła i pokazała gestami turystycznego. Myślę, że to drobiazg, ale postanowiłem sprawdzić do końca. Nie chcę iść do jej rodziców, dopóki nie zdobędę całkowitej jasności.

– Pytali mnie o ciebie – powiedział nieoczekiwanie Żeńka. – Pewien człowiek… niby przypadkowa rozmowa… ale tak się składa, że coś o nim wiem. Pracuje w organach.

– Menda? – zapytał bez specjalnego zdziwienia Martin. Ernesto Połuszkina mogły obserwować struktury ochrony porządku.

– Urząd bezpieczeństwa.

– Czego oni ode mnie chcą? – obruszył się Martin. – Obrok płacę, szpiegostwem się nie zajmuję, a jak spotkam się z czymś interesującym – melduję!

Obrokiem Martin nazywał wymyślone historie, które mogły spodobać się klucznikom. Dzierżący władzę nieoficjalnie radzili tym wszystkim, którzy byli dobrzy w opowiadaniu historii klucznikom, żeby wymyślali trzy, cztery historie w ciągu roku na potrzeby państwa. Za te historie nawet płacono i Martin, nie szukając wykrętów i przezwyciężając lenistwo cztery razy do roku uczciwie siadał przy biurku i klecił coś odpowiedniego. Ponieważ historie przyjmowano z wdzięcznością i żywym zainteresowaniem, ale nie domagano się ich zbyt natarczywie, Martin doszedł do wniosku, że niektórych opowieści dało się użyć, a inne zostały przez kluczników odrzucone. Jak to w życiu. Raporty Martin pisał nieregularnie, ale jeśli stan faktyczny na jakiejś planecie zdecydowanie odbiegał od danych w informatorach i prasie, wysyłał informację do uniwersytetu badań galaktycznych, struktury formalnie społecznej, a tak naprawdę rządowej.

– Nie mam pojęcia – powiedział Zenka, pijąc whisky. – Ale wydawało mi się, że interesuje ich twoje obecne zajęcie. Żebyś tylko nie wdepnął w politykę!

Martin już miał powiedzieć coś złośliwego i pouczającego, w rodzaju „nie ucz ojca dzieci robić”, ale w porę uświadomił sobie, że akurat w tej kwestii młodszy brat przegonił go już dawno i mógłby odczytać mu kilka prelekcji. Ogólnie rzecz biorąc Zenka był szaławiła i hultaj, ale w stosunkach z płcią piękną – skupiony, poważny i skazany na sukces. Dlatego Martin uciął temat:

– Nie mam zamiaru w nic wdeptywać, bracie. Za to już dawno powinieneś przestać być wiecznym studentem i wdepnąć w jakąś pracę.

Po tak zdradzieckim ciosie, Zenka nadął się i więcej nie moralizował. Trzeba było drugiej szklaneczki whisky, żeby pokój między braćmi został zawarty, a rozmowa potoczyła się swoim trybem.

1

Martin wrócił na jeden dzień na Ziemię, nie tylko ze względu na dawno zaplanowane spotkanie z wujkiem, ale również z powodu konieczności uzupełnienia zapasów. Oczywiście, gdyby czas miał zasadnicze znaczenie, Martin mógłby ruszyć w drogę z Biblioteki. Ale zadanie, które miał przed sobą, wymagało pewnych przygotowań i Martin zdecydował się stracić jedną historię na powrót.

Martin zostawił sobie remingtona – choć nie miał zamiaru polować, a do samoobrony karabin się nie nadawał, zaś z arsenału, trzymanego w gabinecie, dodał do wyposażenia jedynie rewolwer – pewny, kompaktowy Smith &Wesson, model sześćdziesiąty, krótka pięciocentymetrowa lufa, pięć nabojów w bębenku, mały kaliber – broń nadawała się tylko do krótkiej strzelaniny na bliski dystans. Wprawdzie niezbyt często, ale takie przypadki jednak się zdarzają i wtedy rewolwer jest znacznie użyteczniejszy od karabinu.

Martin uzupełnił również swoje zapasy „przetargowe”. Sól była niemal na wszystkich planetach, ale cukier i słodycze stanowiły doskonałą walutę wymienną. Tytoń, pieprz, lekarstwa, kilka talii kart, świeży „Przegląd”… W zasadzie tych przygotowań nie cechowało nic szczególnego. Przed południem Martin był już gotów do drogi, ale przeciągnięta do trzeciej w nocy posiadówka odbijała się teraz pewną ociężałością psychiczną.

Dzwonek telefonu dogonił Martina w drzwiach. Już miał sięgnąć po słuchawkę, ale widząc, że wyświetlacz podaje numer Połuszkina, nie odebrał. Albo Połuszkin dowiedział się o jego powrocie, albo dzwonił na chybił trafił… W każdym razie Martin nie miał ochoty się teraz tłumaczyć.

Zamknął drzwi i zaczął schodzić po schodach.


Czasami Martin odnosił wrażenie, że stosunek kluczników do opowieści zależy również od samego opowiadającego. Od jego nastroju… przekonania… ciekawości wymyślonej historii… od bardzo dziwnych czynników. Na przykład, na pusty żołądek było znacznie łatwiej otrzymać dostęp do Wrót niż po smakowitym obiedzie i kuflu piwa.

Martin był teraz trochę głodny, ale za to bolała go głowa.

I to nie pozostało bez efektu.

– „Czyżby? – spytała kobieta. – Sądziłam, że zrozumiał pan wszystko pierwszego wieczoru” – zakończył swoją historię Martin i zamilkł w oczekiwaniu na werdykt.

– Smutno tu i samotnie – powiedział klucznik. – Słyszałem wiele takich historii, wędrowcze.

To była już druga historia odrzucona przez klucznika. A najgorsze, że historie wydawały się Martinowi niezłe, z interesującą fabułą, z charakterem i morałem. Zupełnie dobre opowiastki!

Klucznik czekał – naprawdę smutny i samotny, jeden z wielu smutnych i samotnych kluczników w moskiewskiej Stacji. Martin westchnął. Grzebiąc w pamięci, przypominał sobie i odrzucał historie przeczytane, zasłyszane, takie, które przydarzyły się jemu samemu, bądź spotkały jego znajomych.

Klucznik czekał.

– Moja historia jest o ciekawości – powiedział wreszcie Martin. – To interesująca cecha, nie sądzisz?

Oczywiście, klucznik nie odpowiedział. Oczywiście, pytanie Martina było retoryczne.

– Z ciekawości ludzie robią rzeczy dziwne i niebezpieczne. Pandora otworzyła powierzoną jej puszkę, żona Sinobrodego zajrzała do pokoju, do którego nie wolno jej było zaglądać, a uczeni rozszczepili atom. Gdzie nie spojrzeć, ta właśnie ciekawość jest przyczyną wszelkich nieszczęść. I jeśli w starożytności niebezpieczeństwo groziło jedynie najbardziej ciekawskim, to w ciągu ostatnich stu lat – całej ludzkości. Jeden ciekawski uczony staje się bardziej niebezpieczny od całej armii żołnierzy. Pomyślałem nawet, że natura spostrzegła to i dała całą wstecz. Ludzie stają się coraz mniej ciekawi świata, przestali interesować się nauką. Ludzie polubili to, co jest zwykłe i swojskie. Seriale telewizyjne, w których wszystko z góry wiadomo. Książki, w których wszystko jest jasne od razu. Jedzenie, które nie jest interesujące ani ze względu na kolor, ani na zapach czy smak. Wiadomości, w których nie ma nic niespodziewanego. Jakby wrzucono wsteczny bieg – dosyć tej ciekawości, dosyć myślenia i szukania! Powstrzymaj się – lub zgiń!

Klucznik patrzył na Martina w zadumie.

– Żyjemy z przewidywalnymi kobietami, nasi przyjaciele opowiadają nam kawały z brodą, nasz Bóg spętany jest dogmatami. A nam się to podoba. Ale wiesz, kluczniku, niedawno widziałem dziewczynę, którą zgubiła ciekawość, i pomyślałem – Martin popatrzył klucznikowi w oczy – czy rzeczywiście wszyscy oduczyli się ciekawości? A może to ja wrzuciłem wsteczny dla samego siebie? Może to ja się zatrzymałem i wmówiłem sobie, że zatrzymał się cały świat? Niemal oduczyliście nas ciekawości, kluczniku. Jaki sens uczyć się i odkrywać, skoro jutro podarujecie nam coś gotowego? Jaki sens ma sięganie do gwiazd, skoro nie ma tam nic nowego? Zastanowiłem się nad tym i nie spodobała mi się odpowiedź. I zdecydowałem – niech żyje ciekawość! Wiedza to wspaniała rzecz! Wiele smutku – oto właściwa zapłata!

Klucznik milczał i Martin instynktownie zrozumiał, że historia nie została przyjęta. Dlatego pochylił się nad stołem do klucznika i powiedział:

– I wiesz, co jest w tym najważniejsze, kluczniku? Że ciekawości nie ma! Nie ma takiej cechy czy właściwości u istot rozumnych. Ciekawością nazywamy intuicję, próbę wyciągania wniosków z niewystarczających danych. Pragniemy formalizować, znajdywać logiczne wyjaśnienia, a jeśli wyjaśnień nie ma, mówimy: „to ciekawe” i dajemy sobie zezwolenie na postępki dziwne, niepotrzebne i niebezpieczne. Ciekawość to tylko wygodne wyjaśnienie. Nic więcej!

– Smutno tu i samotnie… – zaczął klucznik.

– Nie skończyłem jeszcze mojej historii – przerwał mu Martin. – Nawet jej nie zacząłem. To był tylko wstęp.

Po raz pierwszy w życiu Martinowi wydawało się, że w oczach klucznika pojawiło się rozdrażnienie.

– Opowiadaj więc.

– Żyła sobie we Wszechświecie rasa, którą pozostałe istoty rozumne nazwały klucznikami – zaczął Martin. Nagle ogarnęła go wściekłość, nie na klucznika i nawet nie na samego siebie za to, że nagle okazał się niezdolny do opłacenia drogi. Krystalicznie czysta wściekłość, nie zwrócona na nikogo konkretnego. – I ta rasa miała interesujące hobby – latała przez galaktykę na potężnych, czarnych gwiazdolotach i na każdej napotkanej planecie budowała Stacje łączności hiperprzestrzennej. Opłatą za korzystanie z tych Stacji była jedynie interesująca historia – bo w żaden inny sposób klucznicy nie mogli się rozerwać. A na planecie Ziemia żył sobie chłopiec, który nazywał się Martin Dugin, i jak każdy mądry chłopiec miał marzenie – odgadnąć wszystkie tajemnice galaktyki. Ni mniej, ni więcej, tylko właśnie wszystkie. I spotkali się kiedyś na świecie mądrzy klucznicy i ciekawski chłopiec. Klucznicy nudzili się, jak zwykle. A chłopiec, jak przystało na chłopca w jego wieku, uważał się za najmądrzejszego we Wszechświecie. I on pomyślał: czy klucznikami powoduje ciekawość? Przecież już sobie ustaliliśmy, że żadnej ciekawości nie ma. Czyżby klucznicy rzeczywiście liczyli, że usłyszą coś nowego i ważnego? To by znaczyło, że nie chodzi tu o same historie, lecz o ludzi, którzy te historie opowiadają. Widocznie są w galaktyce jakieś tajemnice, ważne, straszne i niedostępne dla kluczników. Ci, których klucznicy przepuszczają na inne planety, powinni te tajemnice odgadnąć. A ci, których klucznicy nie wpuszczają z powrotem, są bliscy rozwiązania zagadek. I teraz całe ich życie upłynie tam, gdzie mogą być przydatni dla kluczników!

Klucznik zaczął kasłać. Kasłał tak długo, że Martin zrozumiał: kosmata, łuskowata istota dławi się ze śmiechu, próbuje się opanować – i nie może.

– Rozwiałeś… rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swoją drogę.

Martin wstał z fotela i wymamrotał:

– Zadziałało? No i pięknie…

Klucznik przestał się śmiać, a w czarnych oczach nie było nawet cienia rozdrażnienia.

– Dziesiątki ras, setki planet, tysiące hipotez. Jedni mówią, że kradniemy dusze, inni, że wykorzystujemy wędrowców jako pożywienie, jeszcze inni, że po prostu sobie drwimy. Ale twoja wersja jest bardzo świeża, dziękuję. Rozwiałeś mój smutek.

– Nigdy nie mówicie, czy nasze historie mają dla was jakiś sens, czy nie. I nigdy nie powiecie – mruknął Martin.

– Zżera cię ciekawość? – zapytał klucznik. – Przecież ciekawość nie istnieje – dopiero co mówiłeś o tym z takim przekonaniem.

– Nie ma pustej ciekawości – uciął Martin. – Nie ma ciekawości bezcelowej. Jeśli interesują nas wasze motywy, to tylko dlatego, że wyczuwamy fałsz. Niedomówienie. Zagrożenie. Przegapiony zysk.

Klucznik nic nie powiedział i Martin poczuł lekki triumf. Ale gdy zamykał drzwi, klucznik znowu dostał ataku śmiechu i to zniweczyło całą radość złudnego zwycięstwa.

– Nawet jeśli zwyczajnie się wygłupiacie – mruczał Martin, idąc korytarzami – nawet jeśli obstawiacie, kto dłużej utrzyma się na obcych planetach, nawet jeśli transmitujecie to w jakiejś swojej telewizji – leję na to!

Dochodząc do najbliższych Wrót – w moskiewskiej Stacji było ich sześć – Martin ochłonął. Oczywiście, z punktu widzenia klucznika – wszechpotężnego i niemal nieśmiertelnego – zachowanie i domysły człowieka są bardzo zabawne.

Poza tym, Martin wcale nie był pewien, że nie ma czystej ciekawości, że zawsze stoi za nią intuicja, zysk czy strach. Ale z drugiej strony, jaki pożytek ma dziecko z rozebranej na części zabawki? Ciekawość i tyle. Być może podobnie jest z klucznikami: bawią się żywymi zabawkami i są trochę zmartwieni, gdy zabawki się psują.

W myślach Martin odnotował, że to niezła wersja. Skoro kluczników tak interesują domysły na temat motywów ich zachowania, można by to wykorzystać i opowiedzieć historię o klucznikach – dzieciach supercywilizacji, które wypuszczono w kosmos, żeby się pobawiły. Jak wszystkie dzieci, klucznicy są ciekawscy, okrutni i wolą słuchać niż odpowiadać na pytania…

Może z tego wyjść niezła historia…

Martin zaczął pogwizdywać i nieduża kolejka w poczekalni przed Wrotami wcale go nie zmartwiła. Skinął głową poważnej kobiecie w średnim wieku, siedzącej na sofie z ogromną kraciastą torbą. Mój Boże, czy to odradza się zawód handlarzy – na nowym poziomie? A może kobieta jedzie, żeby odwiedzić krewnych, a w torbie ma podarki? Martin nawet wymienił uprzejmy uścisk ręki z mężczyzną, który palii w kącie nad wielką misą-popielniczką. Zdenerwowany mężczyzna kopcił papierosa za papierosem – od razu widać, że nowicjusz. Dla towarzystwa Martin wyjął papierosa i wypalił połowę.

W korytarzyku, prowadzącym do Wrót, rozległ się brzęk. Ktoś duży i ciężki przeszedł obok poczekalni do wyjścia. Kobieta rzuciła Martinowi zdenerwowane spojrzenie i poszła do Wrót. Minutę później brzęknęło znowu, mężczyzna rzucił niedopałek, wziął torbę i ostro zapytał Martina:

– Jak to jest… bardzo nieprzyjemnie?

– Nic pan nie poczuje – uspokoił go Martin.

Mężczyzna stał przed Wrotami dość długo, widocznie nie mógł się zdecydować. Wreszcie rozległ się kolejny brzęk i korytarzem poszedł chłopak o szczęśliwej twarzy człowieka, który się nieźle nadenerwował. Martin minął drzwi śluzy i wszedł do okrągłej sali Wrót. Pośrodku świecił się spokojnie terminal komputerowy.

Martin wziął myszkę i przesunął kursorem po liście.

Oto Biblioteka. A to Ioll. A to Cortik.

A tu jest jego cel.

Preria 1 i Preria 2.

Dwie planety, podobne do siebie jedynie pod względem dominującego w okolicach Wrót typu krajobrazu. Preria 1, dawno temu zasiedlona przez Obcych, nie interesowała Martina. Do niedawna nie interesowała go również ludzka kolonia Preria 2, mimo że była na dobrej zielonej liście…

Ale palce umierającej Iriny zdążyły pokazać nazwę właśnie tej planety…

Co uważała za takie ważne, ważniejsze od swojej śmierci? Dlaczego błagała Martina, by wyruszył na Prerię 2 – bo przecież jej słowa nie mogły być niczym innym, jak właśnie prośbą, by odwiedzić tę planetę!

Być może Martinem kierowała intuicja, być może jedynie wyśmiana ciekawość. Ale nacisnął enter, odwrócił się i wyszedł z sali – już nie na Ziemi.


Gorąco i dużo kurzu – to pierwsze wrażenia Martina, gdy zamknęły się za nim drzwi Stacji.

Klucznik siedział na werandzie z bosymi nogami na drewnianym stole. Przed nim w kryształowym dzbanku skrzyła się kostkami lodu prawdziwa domowa lemoniada, na tacy stały graniaste szklanki.

– Mogę? – zapytał Martin. Klucznik skinął głową, Martin nalał sobie pełną szklankę i upił łyk. Lemoniada miała przyjemny smak, lekko kwaskowy i orzeźwiający, dobrze, że klucznicy nie uznają żadnej chemii. Ze szklanką w rękach Martin podszedł do poręczy i oparł się o nią, popijając napój.

Przed nim rozpościerała się Preria 2.

Początkowo równina wydawała się Martinowi wypalona, potem zrozumiał, że wysoka trawa, która szczelną szczeciną pokrywa step, ma po prostu pomarańczowy kolor. Pasące się w oddali stado łaciatych, czarno-białych krów, spokojnie szczypało pomarańczową trawę.

Niebo również było pomarańczowe. No, może nie do końca pomarańczowe, raczej brudnożółte, w każdym razie tarcza słońca nie od razu rzucała się w oczy. Ale chmury były zwyczajne, białe.

– Pomarańczowe niebo, pomarańczowe pole – wymamrotał Martin. – Co za kretyn nazwał tę planetę Prerią? Powinna się nazywać Pomarańczowa!

Klucznik w milczeniu poruszał palcami nóg i uśmiechał się.

– Do widzenia – powiedział uprzejmie Martin. Klucznik skinął głową.

Schodząc z werandy, Martin złożył karabin, zarzucił go na ramię i ruszył, omijając stado krów. Kowbojów przy stadzie nie zauważył, ale w pewnym momencie z wysokiej trawy wyłonił się chłopiec-pastuch i popatrzył z uwagą na Martina.

Martin pomachał mu ręką i podszedł. Chłopak wyglądał na mądralę, a informacje jeszcze nikomu nie zaszkodziły.

– Dzień dobry, mister! – powitał go chłopiec. Wyglądał na mniej więcej czternaście lat, miał ogniście rudą czuprynę – w tonacji prerii i nieba, bose nogi, a ubrany był w dżinsy i kraciastą koszulę.

– Dzień dobry – odparł Martin. – A dlaczego mister?

– Tak jest u nas przyjęte – wyjaśnił chłopiec. – Przybył pan na Prerię na zawsze?

Martin zarejestrował w pamięci to zdanie. „Na zawsze” to rzadkie pytanie. Zazwyczaj pytają: „Na długo?”

– Nie sądzę. Jak wyjdzie.

– Szuka pan kogoś? – pytał dalej chłopiec. Martin pokręcił głową.

– Już nie. Trzymaj!

Rzucił chłopcu cukierka, zawczasu przygotowanego w kieszeni. Chłopiec przyjął poczęstunek z radością, ale ugryzł tylko połowę, resztę starannie zawinął i schował do kieszeni. Pochłaniając podarek z Ziemi powiedział:

– Niech pan pyta.

– Daleko stąd do miasta? – Martin uśmiechnął się i postanowił nic tracić czujności wobec tego chłopca.

– New Hope jest pięć mil stąd na południe – chłopiec pokazał ręką. Martin nic tam nie zobaczył i chłopiec wyjaśnił: – Miasto leży na nizinie. Tam płynie rzeka Pomarańczowa, tu nie ma się po co osiedlać, braknie wody.

– Specjalnie pędzisz stado do Stacji?

Chłopiec uśmiechnął się i skinął głową.

– Dużo ludzi mieszka w mieście?

– Ponad osiemnaście tysięcy – oznajmił z dumą chłopiec. – I jeszcze półtora tysiąca nieludzi.

– Co jest ciekawego w mieście?

– Dobry ten cukierek – powiedział w zadumie chłopiec.

Martin pogroził mu palcem, ale rzucił jeszcze jednego.

– Dwa kościoły i dom modlitewny, stadion, merostwo, oddział gwardii narodowej, dwie szkoły, fabryka odzieży, dwunastu rzeźników, sześciu piekarzy, kino, szpital, cztery apteki, supermarket, gazeta, teatr, typografia, lotnisko, garaż z warsztatem samochodowym… – zaczął wyliczać chłopak.

– A hotel? – zapytał Martin.

– Jest hotel „Dyliżans” i zajazd „Mustang”. Myślę, że bardziej spodoba się panu hotel.

Martin wyjął trzeciego cukierka.

– Ale się dzisiaj objem – ucieszył się chłopiec. – Należę do pana, proszę pytać.

– Co możesz powiedzieć o planecie?

– No… – chłopak wygiął się, podskoczył na jednej nodze, pocierając piętą kolano. – A o czym tu powiadać? Planeta Preria, trzy kontynenty, jeden zamieszkany, dwa miasta i osiedla, złoża ropy i metali kolorowych… tego uczą już w pierwszej klasie.

– Miejscowa forma życia?

– Na preriach mieszkają zieloni Indianie – powiedział bardzo poważnie chłopiec. – Polują na pomarańczowe bizony.

– Bez wygłupów – powiedział znacząco Martin.

Chłopak prychnął.

– Sam pan zobaczy, w mieście. Są trochę tępi, ale spokojni i pozwalamy im przychodzić do miasta.

– Zielonoskórzy? – sprecyzował Martin.

– Bardzo lubią zielony kolor – wyjaśnił chłopiec. – Kupują zielony materiał i szyją sobie ubrania. A tak to wyglądają normalnie, żółci.

– Kto jest najważniejszy w mieście?

– Mer – powiedział poważnie chłopiec. – Jest jeszcze szeryf i komendant wojskowy, więc niech pan bez potrzeby nie strzela, bo pana złapią i powieszą! Mamy tu bardzo surowe prawa, na pojedynki trzeba brać zezwolenie.

– Mój Boże, przecież to istny raj dla dzieci… – wymamrotał Martin. – Że też jeszcze wszyscy chłopcy z Ziemi tu nie uciekli?

Chłopiec słuchał słów Martina z zainteresowaniem, ale – podobnie jak klucznicy – nie odpowiedział.

– Ostatnie pytanie – rzekł Martin, dając chłopcu jeszcze jednego cukierka. – Jakie pieniądze są w użytku?

– Dolary Prerii – chłopiec zawahał się, ale mimo wszystko wyjął z kieszeni monetę i podał Martinowi. – Takie.

– Mogę popatrzeć? – Martin wziął metalowy krążek i przyjrzał mu się uważnie.

Ho, ho! Moneta była srebrna – miała odciśnięty numer, jak banknot! Więc informator Waltersa nie kłamał.

– To prawda, że pieniądze są tylko na Ziemi i na Prerii? – zapytał chłopiec, nie odrywając spojrzenia od monety. Nie wyglądał na to, by urodził się na Prerii, być może przybył tu jako bardzo mały chłopiec.

– Nieprawda. Jest jeszcze sześć planet, gdzie ludzie wypuszczają swoje pieniądze… – odparł Martin, nadal oglądając monetę. – Ale te wasze wyglądają bardzo poważnie.

– W górach jest kopalnia srebra – wyjaśnił chłopiec.

– To dużo? – zapytał Martin, oddając monetę.

– Aha – chłopiec skinął głową. – Jeden drink to dziesięć centów. Nocleg w hotelu – dolar. Oczywiście w porządnym pokoju.

– Czy będąc w mieście, powinienem zameldować komuś o swoim przybyciu? – spytał Martin.

– Szybko pan łapie – chłopiec błysnął białymi, szczerbatymi zębami. – Niech się pan pokaże szeryfowi, on to doceni.

– Dzięki, synu – kiwnął głową Martin. – Pójdę popatrzeć na ten wasz New Hope. A ty się nie krępuj, rób swoje.

– Czego niby miałbym się krępować? – nastroszył się chłopak.

Martin uśmiechnął się.

– Zadzwoń do szeryfa i zamelduj mu. Wstąpię do niego za dwie godziny.

Chłopak zacisnął wargi i odprowadził Martina obrażonym spojrzeniem. Dopiero gdy Martin odszedł na sto kroków, chłopiec znowu położył się w trawie i wyjął z kieszeni dżinsów radiotelefon.


Preria 2 słynęła jako jedna z najbardziej udanych ziemskich kolonii. Wersja oficjalna brzmiała, że zamieszkują ją samotnicy-entuzjaści, ale tajemnicę poliszynela stanowił fakt, że Preria 2 to supertajny projekt rządowy Stanów Zjednoczonych. Przez ostatni rok planeta szła w kierunku ogłoszenia swojej niezależności. Być może coś się poplątało w projektach Amerykanów, a może właśnie formalna niezależność wchodziła w ich plany.

W każdym razie Martina taka planeta ciekawiła znacznie bardziej. Planety kurorty są zabawne; planety, na których wydobywa się coś egzotycznego i cennego – pożyteczne, ale planeta, gdzie ludzie próbują stworzyć enklawę ziemskiej cywilizacji – to sprawa wyjątkowa, szczególna.

Klucznicy nigdy nie wtrącali się do miejscowej polityki. Ich wymagania ograniczały się do udostępnienia Wrót wszystkim, ale na Prerii nie dochodziło do jakichś szczególnych skandali. Miejscowych „Indian” koloniści nie krzywdzili, do Obcych odnosili się nieufnie, ale tolerancyjnie. Jeśli ludzkość miała szanse na serio zakotwiczyć się na innej planecie, Preria nadawała się do tego idealnie.

Srebrne monety z numerem! Coś niesamowitego! Martin uśmiechnął się, maszerując po stepie. Dlaczego nie używali banknotów? Metalowe pieniądze jako symbol Dzikiego Zachodu przeniesionego o sto parseków od Ziemi?

Bardzo możliwe.

Z lekkim znudzeniem Martin pomyślał, że rosyjska żarliwość albo opadła ostatecznie od czasów Gumilowa, albo z zasady nie jest kierowana na zewnątrz. No bo gdzie jest planeta Nowy Murmańsk? Gdzie są ci młodzieńcy o kasztanowych włosach, orzący ziemię innych planet? Pewnie stoją w pikietach przed moskiewską Stacją, albo maszerują z ogolonymi karkami na starannie ignorowanych przez władze poligonach. Co za przekleństwo wisi nad naszym narodem! Jak religijność, to z krzywdą dla zdrowego rozsądku, jak wolność – to od razu pogrom i pożoga, jeśli wiara – to z zawziętością kastrata, a jak świętowanie – to z kacem przez tydzień. Czasem Martinowi wydawało się, że nie bez kozery klucznicy umieścili w Rosji aż trzy Stacje – w Nowosybirsku, Moskwie i Krasnodarze. „Ofiarowane” pieniądze rzeczywiście przeobraziły kraj, wytrąciły nacjonalistom grunt spod nóg, narzuciły na kraj niemal europejski welon sytości i szczęśliwości. Urzędnicy, nie nadążając z rozgrabieniem wszystkiego, co spadało z nieba, musieli podzielić się z narodem.

Gdzie ten duch, który prowadził Kruzenszterna i Lisianskiego, Bellingshausena i Łazariewa, Przewalskiego, Keyserlinga i Inostrancewa?

[Kruzensztern Iwan F. (1770-1846), żeglarz ros. admirał; w latach 1803-1806 kierował pierwszą ros. wyprawą dookoła świata na statkach „Nadieżda” i „Newa” (przyp. tłum.).

Lisianski Jurij (1773-1837) żeglarz ros. w wyprawie dookoła świata Kruzenszterna dowodził „Newą” (przyp. tłum.).

Łazariew Michaił P. (1788-1851), ros. żeglarz, admirał; uczestnik trzech wypraw morskich dookoła świata; 1819-1821 wraz z żeglarzem ros. F. F. Bellingshausenem brał udział w wyprawie na morza antarktyczne; 1827 dowodził eskadrą w bitwie z flotą turecko-egipską pod Navarino (przyp. tłum.).

Przewalski Nikołaj M. (1839-88), podróżnik ros. geograf, generał, badacz Azji Środkowej; 1867-1869 kierował wyprawą do Kraju Ussuryjskiego; 1870-1885 przedsięwziął cztery wyprawy, w trakcie których zbadał rozległe obszary Mongolii, Chin i Tybetu; w czasie podróży dokonał wielu zdjęć kartograficznych; scharakteryzował rzeźbę, klimat, florę i faunę badanych obszarów; m.in. odkrył i opisał dzikiego konia, nazwanego koniem Przewalskiego.]

– Brak nam Inostrancewów – mruknął Martin, chociaż wiedział, że przesadza. Nie chodziło o cechy charakteru narodowego. W końcu największą siłę narodu rosyjskiego zawsze stanowili rozliczni Waregowie i podobnie rzecz się miała z amerykańskim. Problem tkwił gdzie indziej. Chodziło o coś mistycznego, manichejską nieakceptację życia, przechodzącą w nienawiść do życia, uwielbienie zwyrodnienia i skąpstwa. Czyżby to była wina klimatu? Gdyby klucznicy podarowali Rosji urządzenia kontroli pogodowej, na pewno mają coś takiego…

Martin splunął na pomarańczową trawę. Klimat nie ma tu nic do rzeczy. Właśnie na surowej Syberii żarliwy duch jeszcze żyje. Może Sybiracy coś wymyślą? Martin słyszał o grupie mieszkańców Krasnojaru i Nowosybirska, którzy wyruszyli na jakąś zimną, wilgotną, ale bardzo przyszłościową planetę. Trzeba by tam zajrzeć… Przy okazji.

A na razie Martin stał na pomarańczowym stepie i patrzył na New Hope, największe miasto Prerii 2, ulubionej planety Amerykanów. Dolina rzeki Pomarańczowej miała jakieś dziesięć kilometrów szerokości, nie przypominała Missisipi i nie była zbyt malownicza, ale za to nadawała się do żeglugi. Pod miastem była przystań, gdzie stał – no nie, trzymajcie mnie! – drewniany parostatek! Samo miasto stanowiło przedziwną mieszaninę chat z desek i bali, jakby żywcem przeniesionych z westernów, i całkiem współczesnych domów z cegły. Maszty anten i szklane pęcherze helikopterów na małym lotnisku, rzeka, prom, step – wszystko to podniecało i ekscytowało. Aż się chciało wyrwać z kabury wiernego colta, osiodłać gorącego źrebca i pogalopować po pylistej drodze, strzelając w niebo i pociągając tequilę z butelki.

– Do diabła! – zawołał Martin, sam nie wiedząc, czy w jego głosie więcej jest zachwytu, czy wrogości. – Czy wyście poszaleli, jankesi?

Postał tak chwilę, przyglądając się miastu, potem wyjął z kieszeni aparat fotograficzny i zrobił kilka ujęć. Tak tylko, do prywatnego albumu. Trzeba będzie uprzedzić fotografa, że pomarańczowy kolor nieba jest miejscową specyfiką, bo mu się włos na głowie zjeży po wywołaniu filmu.

2

Martin spełnił obietnicę daną chłopcu-pastuchowi i przede wszystkim odwiedził biuro szeryfa. Gdy znalazł się w mieście, ogarnęło go dziwne uczucie – miał wrażenie, że otaczają go ożywione dekoracje, urzeczywistnione fantazje rekwizytora. Wszystko było absolutnie rzeczywiste – i mamusie, spacerujące ze swoimi pociechami na skwerach przy głównej ulicy, i drewniane chodniki w zaułkach – główną ulicę pokryto mimo wszystko, asfaltem – i harcujący po asfalcie jeźdźcy z karabinami na ramieniu. Sto lat temu Hollywood stworzyło swoje mity, a teraz te mity zaczęły tworzyć historię. Za szklaną witryną kędzierzawi chłopcy cierpliwie czekali, aż im nałożą lody do wafelka, parostatek przy przystani wypuścił kłąb dymu i ryknął przeciągle, z baru „Wolność” wytoczył się pijany mężczyzna w typie kowbojskim, poklepał się po kaburze, sprawdzając, czy rewolwer jest na swoim miejscu i wdrapał się na pokorną, melancholijną kobyłę. Brakowało tylko muzyki Ennio Morricone i Człowieka Bez Imienia z cygarem w zębach. Polem Martin pomyślał, że otaczający go świat jest zbyt sztuczny nawet jak na Hollywood. Bardziej pasowałby tu Andriej Mironow [(1941-1987) – aktor ros. postać Johnny’ego Firsta zagrał w filmie Czełowiek s bulwara Kapucinow.] w roli starego Firsta, który z projektorem i pudełkiem filmu przybył, żeby leczyć kowbojskie dusze.

Ale na ulicach było cicho i spokojnie, nikt nie wymachiwał bronią, nikt nie pokrzykiwał. Przechodnie witali się z Martinem i on uprzejmie odpowiadał na powitania, już wiedząc, że w jego umyśle ożywają kinowe sztampy i mimo woli naśladuje to Andrieja Mironowa, to Clinta Eastwooda.

Szeryf – krępy mężczyzna w sile wieku – czekał na niego na werandzie niedużego, piętrowego domku, upodobniając się do klucznika. Ręce wsunął za pas, dwulufowy chromowany rewolwer trzyma na wierzchu, gwiazda błyszczy na piersi. Martin zatrzymał się, pożałował, że nie ma harmonijki i zaczął pogwizdywać melodię Morriconego.

Szeryf splunął na drogę i mruknął:

– Dowcipniś… z Ziemi?

Martin skinął głową.

Szeryf obejrzał Martina spode łba, jakby wszyscy nowo przybyli budzili w nim poważne zastrzeżenia, i zapytał:

– Dziennikarz? Detektyw?

– Detektyw – przyznał się Martin.

Szeryf niespiesznie zszedł z werandy, roztaczając silny zapach smażonej cebuli i ledwie uchwytny – drogiej wody kolońskiej.

– Preria 2 jest terytorium suwerennym. Ale nie popełnisz błędu, orientując się na prawa Ameryki.

Martin skinął głową.

– Teraz ci się wydaje, psiamać – kontynuował szeryf – że jesteś w westernie. Ale przegoń tę myśl, psiamać. Bo kula, którą tu możesz zarobić, okaże się bardzo prawdziwa – i wcale nie celuloidowa.

– I ludziom naprawdę się to podoba? – zapytał Martin, robiąc nieokreślony ruch głową.

Szeryf wyszczerzył się.

– A co myślisz, że urządziliśmy przedstawienie na twoją cześć? Kogo szukasz i jak się nazywasz, psiamać?

– Nazywam się Martin, psiamać. Nikogo nie szukam… a raczej… nie wiem, kogo właściwie szukam. Zanim mój klient zginął na Bibliotece, zdążył podać nazwę waszej planety. Mam nadzieję, że znajdę tu jakiś ślad… Ale jaki – tego nie wiem.

W oczach szeryfa mignął błysk zainteresowania. Co by nie mówić, żyjąc w samym środku hollywoodzkiego mitu, zaczyna się szanować prawa gatunku. Tajemnicza historia z nieżyjącym klientem zagrała idealnie.

– Właź – burknął szeryf.

Za drewnianymi ścianami kryło się bardzo współczesne biuro. Światło elektryczne, komputer, drukarka i kopiarka, solidna radiostacja i całkiem niezły ekspres do kawy. Szeryf przede wszystkim nacisnął guzik ekspresu, a potem klapnął na fotel i utkwił wzrok w Martinie.

– Zapali pan? – Martin wyjął z kieszeni plecaka dwa cygara w aluminiowych gilzach.

– Nie odmówię – powiedział szeryf, z przyjemnością biorąc cygaro. – Uprawiamy tu tytoń… ale smak ciągle nie ten, ciągle nie ten…

Przesunął cygarem przed nosem, wciągnął powietrze, stęknął. Nie zapalał cygara, położył je na biurku i zasłonił z wierzchu dłonią, jakby odcinając się od prezentu. Zapytał:

– Więc czego właściwie szukasz? I jakich problemów mam się po tobie spodziewać?

– Nie wiem – wzruszył ramionami Martin. – Dziewczyna umierała, nie mogła nawet mówić… zdążyła tylko pokazać gestami: „Preria 2”. Widocznie musiało to dla niej być ważne.

– Odwiedzała kiedyś naszą planetę?

– O ile wiem, nigdy.

Szeryf rozłożył ręce.

– No to pokaż to zdjęcie, jakżeś taki mądry.

Martin wyjął zatopione w plastiku zdjęcie, podał szeryfowi. Ten wpatrzył się w portret Iriny i jego twarz zaczęła powoli purpurowieć.

– Kpiny sobie urządzasz? – zapytał w końcu.

– Zna ją pan?

Szeryf otworzył gruby dziennik w skórzanych okładkach i przeczytał:

– „Piątek, dwunasty października, Irina Połuszkina, Rosja”. Siedziała tu, na twoim miejscu! Roztropna dziewczyna, najpierw przyszła do mnie, jak się należy.

– Ach tak? – Martin wyglądał na stropionego. – Nie wiedziałem.

I zrozumiał, że na Bibliotece nie zapytał nawet, kiedy właściwie przybyła Irina. W piątek? A może w sobotę?

– Przedstawiła się, wypytała mnie o planetę… uprzejma, grzeczna dziewczyna… – szeryf chyba uwierzył Martinowi. – I co, tak od razu odeszła? Wydawało mi się, że planuje trochę u nas pobyć.

Martin rozłożył ręce i spytał:

– Czym konkretnie się interesowała?

– Indianami – prychnął szeryf. – I ruinami.

– Jakimi ruinami? – Martin stał się czujny.

– Trzy miesiące temu, na przedgórzach, nieopodal kopalni srebra, tropiciele znaleźli jakieś ruiny. Albo dawne miasto Indian, albo… – szeryf nie dokończył, widocznie nie chciał mówić przy Martinie banałów. – Krótko mówiąc, żadna rewelacja. Powiadomiliśmy o znalezisku Ziemię, przybyło trzech uczonych. Do dziś tam kopią, ale jakby mniej zadowoleni. Wszystko bardzo stare, zniszczone, głównie mury, czasem trafiają się kawałki skorup. Zdawało mi się, że dziewczyna się tam wybiera. A ona odeszła…

Szeryf zamyślił się.

– Kontaktowała się tutaj z kimś? – zapytał Martin.

– To nie wioska, tylko duże miasto – zauważył surowo szeryf. – Dwadzieścia tysięcy dusz i codziennie przybywa prawie tuzin nowych!

Szeryf nie dzielił mieszkańców na ludzi i nieludzi, co spodobało się Martinowi, ale już po chwili dodał, psując całe wrażenie: – I jeszcze pęta się kilkuset Indian. Jak tu wszystkich upilnować?

– Rozumiem – mruknął Martin. – No cóż, to ślepa uliczka. Ale jeśli nie ma pan nic przeciwko, spróbuję się dowiedzieć, z kim kontaktowała się Irina.

– Brak sprzeciwu – burknął szeryf. – Wprawdzie nie wiem, co to da, skoro dziewczyna nie żyje, ale życzę powodzenia.

Wstał, wyciągnął rękę, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Martinowi to nawet pasowało, chciał gdzieś posiedzieć w spokoju i wszystko przemyśleć. Już w drzwiach dogoniły go słowa szeryfa:

– Hej, Martinie z Rosji… Nazywam się Glen.

Martin skinął mu głową, uśmiechnął się i wyszedł.


Teraz, gdy przedśmiertne słowa Iriny znalazły wyjaśnienie, nic nie trzymało Martina na Prerii 2. Było jasne, że najpierw Połuszkina wyruszyła na Prerię, mając zamiar odkryć tajemnicę starożytnych ruin. Ale po rozmowie z szeryfem trzeźwo oceniła swoje szanse i zamiast dłubać w ziemi, postanowiła odkryć tajemnicę Biblioteki, więc wróciła na Stację.

Logiczne?

Jak najbardziej.

Martin mógł pójść za jej przykładem. Mógł też przenocować w miejscowym hotelu i wyruszyć od razu następnego dnia. Bez względu na to, jak długo będzie to odkładał, w końcu musi przekazać Ernesto Połuszkinowi tragiczną wiadomość.

Ale coś nie pozwalało Martinowi postąpić w tak oczywisty i logiczny sposób.

Najpierw poszedł do Pierwszego Narodowego Banku Prerii 2. Pod czujnymi spojrzeniami dwójki ochroniarzy, Martin porozmawiał z urzędnikiem, dowiedział się, że ziemskich pieniędzy w obiegu nie ma, ale ewentualnie można użyć zobowiązań kredytowych „stałego rządu” Prerii 2 w Nowym Jorku – taki eufemizm na oznaczenie ambasady. Oczywiście Martin nie miał takich zobowiązań, więc posłuchał rady urzędnika i poszedł do miejskiego supermarketu. W dziale finansowym stanął w niedużej kolejce – posępni poszukiwacze złota przyszli z ciężkimi, skórzanymi sakiewkami, tęga, pewna siebie kobieta przyniosła dwie skrzynki jakichś owoców i suszone zioła, inteligentny młodzieniec, handlarz bydła, długo spierał się o cenę za wołowinę. Martin, gdy przyszła jego kolej, wyłożył na stół część tytoniu, przypraw i słodyczy, aspirynę, prezerwatywy, żarówki do latarki, talie kart i świeże numery „Przeglądu”. Zaproponowana cena absolutnie go satysfakcjonowała – mógł spokojnie przeżyć na Prerii kilka tygodni. Niewykluczone, że chodząc po mniejszych sklepikach sprzedałby swój towar z większym zyskiem, ale nie było takiej potrzeby.

Gdyby ktoś zapytał Martina, po co szykuje się do długiego pobytu na Prerii 2, nie uzyskałby sensownej odpowiedzi. Martin przysięgałby, że lubi żyć w komforcie, co jest niemożliwe bez wypchanego portfela, rozwodziłby się nad etyką zawodową prywatnego detektywa, która wymaga od niego sprawdzenia wszystkich kontaktów Iriny Połuszkinej w New Hope, a nawet przyznałby się, że chce przyjrzeć się lepiej życiu dużej kolonii ludzkiej, czego w ciągu dwóch dni nie udałoby mu się zrobić.

Prawdziwa przyczyna była znacznie bardziej prozaiczna.

Martin nie mógł w żaden sposób wyrzucić Iriny Połuszkinej z głowy. Myślał o niej, wracając z Biblioteki, częstując wujka pielmieniami, pijąc z bratem whisky i wyruszając na Prerię 2. Pierwszy i ostatni raz coś takiego zdarzyło się Martinowi w młodości, gdy będąc chłodnym i rozczarowanym życiem młodym człowiekiem (jak przystało na normalnego dziewiętnastolatka), nagle się zakochał. I to jeszcze jak! Z cierpieniem, łzami w poduszkę, nocnymi wędrówkami pod oknami śpiącej smacznie dziewczyny, nudnymi, wielogodzinnymi rozmowami przez telefon i słodkimi marzeniami o samobójstwie. I wtedy właśnie zrozumiał, z dziką pasją i zakłopotaniem, że o przedmiocie swojego uczucia myśli bez przerwy – siedząc na nudnych wykładach, pijąc piwo z przyjaciółmi, jadąc metrem i zasypiając.

Ale wszystko mija i Martin zaczął myśleć o przedmiocie słodkich mąk coraz rzadziej, potem miał kilka przelotnych, nie zobowiązujących romansów, na życie zaczął patrzeć jeszcze bardziej sceptycznie i podejrzliwie, ale z miłością na wszelki wypadek już nie igrał. Teraz Martin unikał płomiennych namiętności, wzdragał się na widok kobiet-wampów w dowolnym wieku, a młodziutkich dziewcząt, gotowych zakochać się do szaleństwa, bał się jak ognia.

Oczywiście, były w jego życiu związki czy zauroczenia, jedne trwały latami, inne zaledwie kilka godzin. Martina pociągały kobiety poważne, w średnim wieku, doświadczone, zadowolone ze swojego życia rodzinnego, ale uważające kochanka za tak niezbędny atrybut rodziny, jak mąż, dziecko i przytulna kuchnia z doniczkami kwiatów na parapecie. Martin nie miał wprawdzie zamiaru iść w ślady wujka i zostać starym kawalerem, ale nie spieszył się z założeniem własnej rodziny i nigdy nie patrzył na swoje partnerki pod kątem żeniaczki. Wręcz przeciwnie – wystarczyło, żeby kolejna pasja próbowała stworzyć w jego mieszkaniu przytulne gniazdko, zbyt często skarżyła się na męża czy podarowała kochankowi z okazji kolejnego święta jedwabny krawat (przedmiot bez wątpienia bardzo intymny), by Martin szybko i delikatnie kończył związek.

A już na pewno Martin nie miał zamiaru robić tego, co wielu mężczyzn – to znaczy znaleźć młodziutką dziewczynę i wychowywać sobie przyszłą żonę. Takie eksperymenty kończą się sukcesem jedynie w przypadku szacownych pisarzy czy słynnych dyrygentów, popularnych showmanów czy biznesmenów wielkiego kalibru. W rozsądnie myślącym mężczyźnie piętnastoletnia różnica wieku powinna budzić usprawiedliwiony strach i zwątpienie we własne siły.

Ale fakt pozostawał faktem, mimo że Martin go nie uznawał. On przez cały czas myślał o Irinie. Myślał z natrętnością, która zaczęła go niepokoić. I najrozsądniejszym sposobem, by wygnać te wspomnienia, była kontynuacja śledztwa.

Martin wyruszył do hotelu „Dyliżans”, poleconego przez młodego pomocnika szeryfa, i był z niego bardzo zadowolony. Pokoje wprawdzie nieduże, ale przyjemne, w stylu country, z mocnymi meblami miejscowej produkcji, czystą pościelą i radiem – telewizja w New Hope, na szczęście, jeszcze się nie pojawiła. Było już prawie południe, ale Martina nakarmiono bezpłatnym śniadaniem, smaczną jajecznicą, świeżym chlebem, żółtym masłem i gorzkawą herbatą z miejscowych ziół. Napój ten spodobał się Martinowi najbardziej – czuło się w nim coś przestronnego, wolnego, nieokiełznanego. Martin postanowił zabrać ze sobą na Ziemię nieco tych ziół, o ile wystarczy mu pieniędzy.

Wzmocniony, Martin wyruszył na przechadzkę. Pogoda była piękna, przypominająca babie lato pod Moskwą, może ze względu na delikatne ciepło, a może ze względu na obfitość pomarańczu i żółci wokół. Gdzieniegdzie dumnie rosły ziemskie drzewa, a przed domkami zieleniły się obowiązkowe trawniki. Jednak miejscowych roślin nie peszyło takie sąsiedztwo i nie miały zamiaru ustępować.

Martin szedł krokiem spacerowym, pozornie bez celu, ale tak naprawdę wczuwał się w Irinę Połuszkiną. Podobnie jak wtedy, gdy z listy planet wybrał Bibliotekę, spośród tutejszych atrakcji obejrzenia wybierał takie, które mogłyby zainteresować Irinę. Podszedł do parostatku, zerknął na rozkład – parostatek odpływał następnego dnia rano. Ale w duszy nic mu nie drgnęło i Martin zdecydował, że najwidoczniej poranne wycieczki nie pociągały Iriny.

Kilka niedużych sklepów odpadło w przedbiegach, teatr również został odrzucony. Szczerze mówiąc, Martin poważnie podejrzewał, że pod tą niewinną nazwą kryje się zwykły dom publiczny.

Ale na przedmieściach, przed barem „Miejsce przedostatniego spoczynku”, Martin przystanął. Może zaintrygowała go ta zabawna nazwa, a może nietypowa dla baru szyba witryny, za którą ustawiono całą kolekcję pluszowych misiów? Nie zastanawiając się nad tym zbyt długo, po prostu wszedł do środka.

Przy dużej dozie dobrej woli bar można było wziąć za kowbojski saloon. Drewniane meble w stylu country, pociemniałe ze starości stoły i mocne, odporne na bójki krzesła… Butelek nad barem niewiele, ale coś tam stało. Martin dostrzegł włączony telewizor i wytrzeszczył oczy: skąd tu transmisja meczu baseballowego, w dodatku ze stadionu wypełnionego tłumami? Ale szybko zrozumiał, że to nagranie, puszczane w celu stworzenia klimatu. Normalna sprawa w koloniach. Gości siedziało niewielu, ale Martin dostrzegł kilku osobników w kapeluszach z szerokimi rondami i rewolwerami przy pasie. Starszawy barman był posępny i nieogolony. Martin podszedł do lady i uśmiechnął się serdecznie:

– Dzień dobry.

– Dobry, dobry – przyznał barman, spoglądając na Martina bez szczególnego zainteresowania. – Sto metrów dalej jest cmentarz.

– Tak źle wyglądam? – zdumiał się Martin.

Barman westchnął.

– Jest pan nowy w tym mieście. Za chwilę zamówi pan piwo, a potem zapyta, czemu bar ma taką dziwną nazwę. Wyjaśniam – ponieważ dalej jest cmentarz, tu jest miejsce przedostatniego spoczynku.

– Brzmi logicznie – zauważył Martin. – Piwo?

Barman w milczeniu napełnił z kranu potężny kufel i zerknął na Martina – w jego oczach pojawiło się zawstydzenie i smutek.

– Tylko lager. Ciemne nauczą się warzyć za miesiąc.

– Lubię jasne – powiedział Martin. – I wcale nie martwi mnie egzotyczny smak.

Z ciekawością badacza barman obserwował Martina, który przełknął pierwszy ostrożny łyk.

– Smaczne – zawyrokował Martin po kilku sekundach.

Barman uniósł brew.

– Jęczmień raczej miejscowy… – zastanawiał się na głos Martin. – Ale chmiel to już chyba z Ziemi?

Twarz barmana rozjaśniła się lekko.

– Chmiel będziemy mieli za trzy miesiące. Uprawialiśmy, ale Indianie… – machnął ręką.

– Zaatakowali i spalili plony? – zdumiał się Martin.

– Zjedli – wyjaśnił ponuro barman. – To koczownicy, rozumie pan? Szła ogromna horda… Miasto ominęli, ale pola… Nie potrafią pojąć, że rośliny mogłyby do kogokolwiek należeć. Nie mają pojęcia o rolnictwie.

Martin ze współczuciem pokiwał głową. Piwo było słabiutkie, ale poza granicami Ziemi rzadko spotyka się nawet takie.

– Część zjedli, część podeptali – skarżył się dalej barman. – Od jęczmienia i pszenicy zdążyliśmy ich odgonić, kartofli nie zauważyli. Ale chmiel, kukurydzę i pomidory straciliśmy. Teraz stawiamy ogrodzenie.

– Jak wyglądają tubylcy? – zapytał Martin. Barman w milczeniu skinął głową i Martin obejrzał się.

Tubylec siedział w odległym kącie baru. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak człowiek: żółtoskóry, skośnooki, z długimi splecionymi w warkoczyki włosami. Ubrany był w jaskrawozielony sarong i sandały splecione ze skórzanych pasków. Spojrzenie Martina tubylec wytrzymał ze stoickim spokojem, niczym prawdziwy Indianin. Przed nim stał prawie pusty kufel piwa i jakaś prosta przekąska w rodzaju chipsów.

– To Jim – powiedział barman. – Mieszka u nas od dość dawna. To dobry Indianin, ucywilizowany. Pomaga mi w gospodarstwie, w zamian dostaje jedzenie. Jak trzeba gdzieś skoczyć, coś podać albo przynieść, też można mu zaufać. Indianie są generalnie bardzo pracowici.

Po chwili dodał:

– Alkohol działa na nich normalnie. Sami produkują… kumys. Proszę sobie nie myśleć, że my ich tu rozpijamy.

– Dlaczego miałbym tak pomyśleć? – zdumiał się Martin.

Barman westchnął.

– Nie jest pan Amerykaninem, więc od razu pomyśli pan: przyszli Amerykanie na obcą ziemię i zaraz zaczną rozpijać Indian. Mam rację?

– Coś w tym jest – uśmiechnął się Martin. Barman mu się podobał, nie mógł tylko zrozumieć smutku w jego oczach. – Przepraszam za to obcesowe pytanie, ale czy ma pan jakieś problemy?

Odpowiedzią było długie westchnienie.

– A co, jest pan specjalistą od rozwiązywania problemów?

– No… – zawahał się Martin.

– Dobrze – powiedział nieoczekiwanie barman. – Wydaje mi się, że jest pan wystarczająco doświadczonym człowiekiem. Niedaleko stąd jest magazyn whisky, ale nie mogę tam pójść, bo zajęła go banda Krzywego Johna. Proszę mi przynieść skrzynkę whisky, a dam panu bardzo pożyteczny artefakt.

– Że co? – zapytał Martin, czując, że ktoś tu traci rozum.

– Nie lubi pan gier komputerowych, co? – westchnął znowu barman. – Żartuję, dobry człowieku. Niech pan o tym zapomni. Nie ma tu żadnego magazynu, żadnej whisky i żadnego Krzywego Johna.

– To o co chodzi? – dopytywał się Martin, ostatecznie zbity z tropu.

– Lubię swoich klientów – wyjaśnił barman. – Lubię swoją pracę. Wierzy mi pan?

Martin skinął głową.

– I proszę spojrzeć, co muszę proponować swoim gościom? – powiedział dramatycznie barman. – Miejscowe piwo! Jęczmienną whisky, która nie jest żadną whisky, tylko bimbrem pospolitym! Mam dwie skrzynki alkoholu z Ziemi, ale kto może sobie na to pozwolić? Kto poprosi, żeby zrobić mu drinka? Kto zamówi „Próbę ucieczki”, [Aluzja do tytułów utworów rosyjskich pisarzy sf, znanych i nie znanych polskiemu czytelnikowi: Próba ucieczki A. i B. Strugackich, Pierścień mroku Nika Pierumowa, Wilcza natura Władimira Wasiljewa, Szklane morze i Linia marzeń Siergieja Łukjanienki.] to poprosi o „Pierścień mroku” czy „Wilczą naturę”? Nawet banalny gin z tonikiem, nawet „Szklane morze” na Prerii jest niesłychanym luksusem. To okropne, młody człowieku! W tym tygodniu jeden gość zamówił „Linię marzeń”. Tak się ucieszyłem, że mam chardonnay buisseau, grenadinę i grappę… a on to wszystko zalał samogonem!

– Pan nie jest Amerykaninem – stwierdził Martin. – Pan jest z Odessy!

– Z Chersonu, młody człowieku – oznajmił z godnością barman. – To nie Odessa, to znacznie lepiej! A pan skąd?

– Moskwa.

– Jaki ten wszechświat mały – zauważył barman filozoficznie, ściskając dłoń Martina. – W czym mogę pomóc?

Martin wyjął zdjęcie i pokazał barmanowi.

– Widziałem – rzekł barman, zerkając na zdjęcie. – Kiedy ona przychodziła?… W piątek? A może w sobotę?

– W piątek – powiedział Martin.

– Nie, raczej w sobotę – zastanawiał się na głos barman. – A może w niedzielę? Wie pan, co panu powiem? Proszę pogadać z tym mężczyzną, który siedzi przy oknie. Dziewczyna długo z nim rozmawiała.

Mężczyzna przy oknie był niewysokim człowiekiem około czterdziestki. Jarmułka, niedbale zsunięta na kark, nie zakrywała szlachetnej łysiny, prezentując wysokie czoło myśliciela i znaczną część ciemienia. Mężczyzna był chudy, ale żylasty, miał na sobie wytarte dżinsy i koszulę z jasnobrązowego zamszu. Jeśli barman robił wrażenie człowieka smutnego, to mężczyzna w jarmułce wydawał się koncentracją galaktycznego cierpienia. Cywilizacja musiała mu się poważnie narazić i mężczyzna najwyraźniej nie spodziewał się po otoczeniu niczego dobrego. Do pasa miał przypiętą ogromną kaburę z wielkim, niklowanym rewolwerem, na stole stała opróżniona do połowy butelka „bimbru pospolitego”. Mężczyzna właśnie szykował się, żeby pociągnąć następny łyk: krzywił się, przypatrywał podejrzliwie szklance, odwracał się i wąchał napój ze wstrętem, ale w końcu – mimo wszystko – wypił. Fakir, położony siłą na łożu z gwoździ, zniósłby męki z równie stoickim spokojem.

– Jak się nazywa? – zapytał Martin.

– Tego to akurat nikt nie wie – uśmiechnął się barman. – Proszę z nim porozmawiać, może właśnie panu powie?

Martin kiwnął głową w podzięce, wziął swoje piwo i podszedł do kowboja, który nadal trawił porcję alkoholu.

– Można?

– Siadaj – mruknął ponuro kowboj. Napełnił szklankę po brzegi i podsunął Martinowi.

Na jakież poświęcenia musi być przygotowany prywatny detektyw!

Martin starał się nie wąchać. Wprawdzie wygląd tajemniczego mężczyzny stanowił antyreklamę trunku, ale chyba w barze nie sprzedawaliby trucizny?… Wypił jednym tchem i błyskawicznie popił piwem.

Rzeczywiście, z całą pewnością nie była to whisky. Zwyczajny bimber, choć, trzeba przyznać, dobrej jakości, nie gorszy od rosyjskiego.

– Dobra, opowiadaj – mężczyzna najwidoczniej uznał, że Martin przeszedł próbę pomyślnie.

– Nazywam się Martin…

– A ja nie mogę podać swojego imienia – odparł ze smutkiem kowboj.

– Dlaczego?

– Zabiją mnie. Od razu.

W spojrzeniu łysego kowboja było tak głębokie przekonanie, że Martin postanowił się nie spierać.

– Jak pan sobie życzy. Szukam dziewczyny…

– Pokaż – kowboj wyciągnął rękę, wziął zdjęcie, przyglądał mu się przez kilka sekund. – Widziałem ją. Miła dziewczyna. Bardzo mila i sympatyczna. Trochę rozmawialiśmy.

– Rodzice tej dziewczyny wynajęli mnie, żebym ją odnalazł – wyjaśnił Martin. – Czy mógłby mi pan powiedzieć, o czym rozmawialiście?

– A czy to będzie w porządku? – zastanowił się kowboj. – Skoro dziewczyna opuściła dom…

– Ona nie żyje – rzekł Martin. – A ja próbuję jedynie dowiedzieć się czegoś o ostatnich dniach jej życia, łaskawy panie…

Kowboj pokręcił głową:

– Dlaczego barman jest tak przekonany o moim rosyjskim pochodzeniu?

– Dlatego, że sam jest Rosjaninem? – zasugerował Martin.

– Proszę nie rozśmieszać moich mokasynów! – kowboj machnął ręką. – W wieku pięciu lat wyemigrować z Ukrainy i uważać się za Rosjanina! Ale dobrze, może się pan do mnie zwracać, jak się panu żywnie podoba. Pan, senior, mister…

Nalał do szklanki trochę alkoholu i podsunął Martinowi, a sam wziął butelkę.

– Za dziewczynę. Pokój jej duszy.

Nie było innego wyjścia, trzeba znowu wypić. Martin pomyślał przelotnie, że jeśli kowboj utrzyma takie tempo, to on, nieprzywykły do takich trunków, zwali się pod stół, zanim zdąży się czegokolwiek dowiedzieć.

– Jak zginęła? – zapytał kowboj.

– Przypadek – powiedział Martin po chwili wahania. – Atak dzikiego zwierzęcia…

Kowboj pokręcił głową.

– Nie do wiary… Poznaliśmy się w sobotę. Widzę, że dziewczyna siedzi znudzona nad piwem, to podszedłem, zagadałem…

Martin postanowił nie poprawiać kowboja. Jego rozmówca tymczasem ciągnął z rozmarzeniem:

– Fajna dziewczyna. Pomógłbym jej, ale jaki tam ze mnie pomocnik, tylko nieszczęście bym na nią ściągnął… Planowała zbadać te ruiny przy kopalni srebra. Próbowałem ją zniechęcić – widziałem to rumowisko, nic szczególnego. Ale ona miała jakiś sprytny pomysł, twierdziła, że te ruiny tak naprawdę w ogóle nie są ruinami.

– Jak to? – zdziwił się Martin.

Kowboj wzruszył ramionami.

– Ja też nie zrozumiałem. Dziewczyna śmiała się, mówiła, że udało jej się przechytrzyć kluczników – widocznie przeszła przez Wrota dzięki jakiejś głupiutkiej historii – a potem powiedziała, że wszyscy jesteśmy ślepi i że wkrótce zmieni się cały świat.

– Ileż musieliście wypić… – wymamrotał Martin. Opowieść kowboja nie zrobiła na nim większego wrażenia: w wieku siedemnastu lat zazwyczaj marzy się o przemianie wszechświata. Co prawda Irina wydała mu się bardziej powściągliwa…

– Ona – kufel piwa – odparł kowboj. – Jestem bardzo dobrym rozmówcą. Kobiety i dzieci mi ufają.

– Mówiła coś jeszcze?

– Też chce pan zmienić świat? – uśmiechnął się mężczyzna. – Nic takiego, różne głupstwa. Chyba miała ochotę powiedzieć więcej, ale się powstrzymywała. Takie tam… – popatrzył w okno. – O! Patrz!

Obok baru powoli przejechał mikrobus. Widząc w oknach twarze dzieci, Martin zaczął się zastanawiać nad koniecznością istnienia szkolnego autobusu w takim małym miasteczku, ale kowboj rozwiał jego wątpliwości:

– Wiozą ze szkoły dzieci farmerów… Ira, jak go zobaczyła, roześmiała się i mówi: „Autobus? Pewnie miejski?” Mówię, że niby tak, techniki tu mało, z ropą też problemy… A ona na to: „Otóż to!” i to z takim triumfem, jakby zrobiła jakieś odkrycie.

Martin odprowadził autobus wzrokiem i wzruszył ramionami:

– Dziękuję. Więc widział pan Irinę tylko raz, w sobotę?

– W niedzielę – powiedział twardo kowboj. – Właśnie wróciłem z kościoła. – Zabrzmiało to tak, jakby z baru wychodził tylko raz w tygodniu, na nabożeństwo niedzielne. – Wtedy właśnie przyszła. Przedwczoraj też ją widziałem, ale przelotnie, pomachaliśmy sobie rękami, nawet nie rozmawialiśmy.

Martin popatrzył na kowboja z niedowierzaniem.

– Myli się pan. Przedwczoraj Irina zginęła.

– Czyli widziałem ją na krótko przed śmiercią – stwierdził niewzruszenie kowboj. – Pewnie wyruszyła do ruin, widocznie nie udało mi się jej zniechęcić. Zapytaj tego Indianina. On jej pokazywał drogę.

Po chwili milczenia Martin wstał. Kowboj patrzył na niego kpiąco, jakby wyczuł nie wypowiedziane niedowierzanie. Martin podszedł do Indianina i skinął głową:

– Pokój tobie, Jim.

– I tobie pokój – skinął głową Indianin. Mówił dość dobrym turystycznym, chociaż od razu było słychać, że uczył się go sam.

– Widziałeś tę kobietę, Jim? – zapytał Martin, wyjmując zdjęcie. Spotykał już rasy, które nie potrafiły skojarzyć zdjęcia z oryginałem, ale tubylcy Prerii byli wystarczająco podobni do ludzi.

Indianin popatrzył na zdjęcie i kiwnął głową. – Tak.

– Kiedy?

– Przedwczoraj zaprowadziłem ją do starego miasta – powiedział Indianin. – Rozstaliśmy się w południe.

3

Martin nieczęsto miał okazję jeździć konno. Zresztą, czy wielu współczesnych ludzi posiadło tę umiejętność? Ale na Prerii konie stanowiły podstawowy środek transportu. A dwa helikoptery i dwie cessny na pasie startowym, słuszna duma kolonistów, nie były uważane za środki transportu publicznego. Spotykało się sporo samochodów, głównie z silnikiem diesla, ale przeważnie ludzie jeździli konno. Widocznie w tutejszej ropie było zbyt mało lekkich frakcji, żeby zaspokoić kapryśne silniki spalania wewnętrznego. Martin i tak był w szoku, jak udało się kolonistom przeciągnąć przez Wrota taką ilość techniki. Przenosili elementy w plecakach, a składali już tutaj, na miejscu? Najprawdopodobniej. A ile opowieści zostało opowiedzianych, ile odbyto podróży, żeby kolonia zdobyła samoloty. A wieża wiertnicza, zresztą, co tam wieża – choćby najzwyklejsza piekarnia! Martin przypomniał sobie narzekanie wujka, wielkiego miłośnika literatury, na twórczy zastój, który poraził zarówno rosyjskich, jak i zachodnich pisarzy w ciągu ostatniego dziesięciolecia. Przyczyna była oczywista: wszyscy mniej lub bardziej utalentowani pisali historie dla kluczników i przeszli na utrzymanie różnych poważnych korporacji. Jednych przekonały pieniądze, innych patriotyczne odezwy rządów… Zaś książki pisali tylko autorzy niekończących się seriali fantasy i powieści kobiecych. Historie przez nich wymyślane wyraźnie nie interesowały kluczników.

Ale bez względu na to, jak bardzo wrzał chłostany dolarem patriotyczny entuzjazm amerykańskich pisarzy, nie zdołano zapewnić Martinowi samochodu do wynajęcia. Jedyna w mieście stajnia wynajmująca konie zaproponowała mu do wyboru cztery spokojne kobyły, ale nawet one nie zyskały aprobaty Martina. Wspominając swoje rzadkie próby jazdy wierzchem, pokręcił głową i odmówił wynajmu konia.

Do ruin Martin wyruszył na piechotę. Indianin Jim znowu miał okazję wystąpić w charakterze przewodnika, całkowicie go to urządzało. Z tego, co wiedział Martin, aborygeni Prerii niemal nie korzystali z koni, woleli używać ich jako zwierząt jucznych. Przyczyna była niezwykle banalna – istoty, których zazwyczaj używali w charakterze mułów, miały bardzo kościsty grzbiet, podejrzaną naturę i próbę osiodłania odbierały jako agresję.

Piesze wędrówki nigdy nie męczyły Martina, tym bardziej na tak gościnnej planecie. Spacer po pomarańczowej trawie to sama przyjemność, skórę muskał ciepły wietrzyk, można było wdychać korzenne aromaty i całym sobą czuć, że jest się nieprawdopodobnie daleko od Ziemi i Słońca, na planecie, gdzie całe ludzkie społeczeństwo to zaledwie trzydzieści tysięcy dusz, a w dodatku jest się jednym z niewielu, którzy regularnie pokonują granicę między codziennością i przygodą!

– Jim, jesteś pewien, że prowadziłeś do ruin właśnie tę dziewczynę? – zapytał Martin, gdy przeszli przez drewniany most i zaczęli się wspinać na prawy, łagodniejszy brzeg rzeki.

Tutaj też stały domy, widocznie miasto miało budować się w tym kierunku, ale Martin czuł, że już opuszczają granice cywilizacji.

– Jest podobna – odpowiedział ostrożnie Indianin.

– Powiedziała, że jak się nazywa?

– Irina Połuszkina – powiedział Indianin bardzo wyraźnie i prawidłowo. Zdaje się, że tubylcy mieli niesamowite zdolności językowe.

Martin westchnął i porzucił temat. Ktoś się mylił. Albo on – biorąc dziewczynę, która zginęła na Bibliotece za Irinę… Ale przecież w jego mieszkaniu leżał jej żeton! Poza tym, skąd takie podobieństwo? Albo mylili się – a może kłamali? – bezimienny kowboj i Indianin…

Oczywiście, można było przyjąć ciekawszy wariant. Irina miała siostrę bliźniaczkę, o której pan Połuszkin albo nie wiedział, albo nie uznał za konieczne wspomnieć. Dziewczyny wyruszyły w podróż razem, wybrały dwie różne planety… i powiedziały, że nazywają się Irina Połuszkina…

Martin westchnął na myśl o tej prześlicznej wersji, przypominającej meksykańskie telenowele i romantyczne powieści dla dam w średnim wieku. Nie było sensu snuć domysłów. Jim zapewniał, że zaprowadził Irinę do uczonych, badających ruiny. Do ruin zostało najwyżej pięć godzin marszu, jakieś trzydzieści kilometrów… i to nie takich jak na Bibliotece, ze skokami po kamieniach. Normalna przechadzka po stepie…

– Jim, lubisz ludzi? – zapytał.

– Nie wiem, nie próbowałem – odparł lakonicznie Indianin. Martin popatrzył na niego zaskoczony. Indianin uśmiechał się.

– Do licha, w życiu bym się nie spodziewał usłyszeć tu starych kawałów! – wykrzyknął Martin.

– Lubię dowcipy – odpowiedział z godnością Jim. – Ludzie umieją się cieszyć. Tak, lubię ludzi. Kiepski ze mnie piechur. Trudno mi koczować z moimi. W jednym miejscu łatwiej.

Martin, którego utrzymanie narzuconego przez Indianina tempa kosztowało sporo wysiłku, tylko pokręcił głową.

– Mieszkanie z ludźmi jest lepsze – dokończył Jim. – Ludzie mają dobre jedzenie. I smaczne piwo.

Zawahał się i dodał tajemniczym szeptem:

– A niektóre kobiety lubią kochać się z Indianinem!

Martin aż stęknął ze zdziwienia. Chociaż… co w tym dziwnego? Pod względem fizjologii aborygeni Prerii są bardzo podobni do ludzi. Wspólne potomstwo jest niemożliwe, w końcu to różne genotypy, ale seks… poza tym, nie można powiedzieć, żeby Indianin wyglądał odpychająco. Martin na przykład nie miałby nic przeciwko uprawianiu seksu z Japonką czy Chinką, taka perspektywa nawet go pociągała. Dlaczego mieszkańcy Prerii, wychowani w liberalnym społeczeństwie, mieliby unikać aborygenów?

– Dobrze, że tak się zbliżyliście z ludźmi – powiedział. – A z Obcymi?

– Niektórzy są dziwni – odparł Jim. – Niektórzy – zmarszczył nos – mają bardzo brzydki zapach. Gorszy niż woda kolońska szeryfa. Ale może być.

– A klucznicy?

Jim nie odpowiedział, tylko przyspieszył kroku. Jego sarong powiewał, owijając się wokół chudych, żylastych nóg.

– Jim, nie lubisz kluczników? – uściślił Martin.

– Oni… – Jim wahał się, jakby szukał odpowiednich słów. – Oni są inni. Nie tacy jak wszyscy.

– Boisz się ich? – zasugerował Martin. – Ale czy oni…

– Jim nie boi się kluczników. Nikt z nas się ich nie boi – rzekł ostro Indianin.

– To dlaczego nie chcesz o nich mówić?

To pytanie wyraźnie rozjątrzyło aborygena. Nie zatrzymał się, ale teraz z kolei zwolnił kroku. I powiedział coś, co zdumiało Martina:

– Lubisz mówić o złych rzeczach? O tym, że boli cię żołądek, o brzydkiej pogodzie, o złośliwym żarcie?

– Ale dlaczego klucznicy mieliby być źli? Przybyli na różne planety, postawili Wrota i teraz możemy podróżować bardzo daleko…

– Wiem, co to jest planeta – oznajmił z dumą Jim. – Wiem też, że światło od mojego słońca leci do twojego słońca dwieście osiemdziesiąt i pół roku…

Martin już miał odruchowo poprawić Jima, ale uświadomił sobie, że rok Prerii 2 wynosi czterysta trzydzieści ziemskich dób. Jim miał absolutną rację. I dlatego Martin powiedział:

– Przecież lubisz ludzi? A tylko dzięki klucznikom mogliśmy przybyć na waszą planetę.

– Wszystko powinno być inaczej – uciął Jim. Zamilkł. Nie odezwał się już ani słowem, mimo że Martin bardzo starał się ponownie nawiązać rozmowę.

Antypatia aborygenów do kluczników sięgała korzeniami do ich religii. Martin trochę o tym czytał. W ich kosmogonii występował motyw bogów, którzy przybyli z gwiazd – pojawiający się niemal we wszystkich prymitywnych kulturach Wszechświata. Jeśli wierzyć aborygenom, przybysze owi nauczyli ich rozpalać ogień i oswajać bydło, wytyczyli trasy wędrówek, wykopali studnie, pokonali kryjące się w głębi ziemi złe duchy… Standardowy zestaw usług. A następnie, w ramach opłaty za okazane usługi, bądź też dla pomnożenia listy dobrych uczynków, umieścili swoje nasienie w miejscowych kobietach i wrócili na swoje gwiazdy, obiecując, że wrócą, gdy tubylcy będą tego godni. W domyśle – wówczas tubylcy wraz z przybyszami będą żyć pośród gwiazd – wolni i syci.

Nic więc dziwnego, że na przyjście kluczników na Prerię 2 aborygeni zareagowali z entuzjazmem, a gdy klucznicy odmówili występowania w roli starożytnych bogów, tubylcy byli bardzo rozczarowani.

Martin szanował każdą obcą wiarę, nawet tak prymitywną, i dlatego przestał zadręczać Jima pytaniami. Po prostu szedł, zachwycając się krajobrazem. Przed nimi majaczyły niewysokie wzgórza, pewnie to właśnie w nich kryła się srebrna żyła. Z tyłu, po wytężeniu wzroku można było dostrzec rozbłyski latarni na Stacji.

Do obozu archeologów dotarli pod wieczór.


Sześć okrągłych, pomarańczowych namiotów niemal zlewało się z krajobrazem. Na Ziemi kolor namiotów pomagał je odnaleźć, tutaj ułatwiał zamaskowanie. Namioty stały w kręgu wokół ogniska, nad którym wisiał bulgoczący kociołek. Nieco z boku Martin zobaczył małe prymitywne szałasy z wyprawionych skór – też pomarańczowo-burych. Troskliwie przykryty brezentem dżip jakby podkreślał ważność zebranych tu ludzi.

Kilkudziesięciu półnagich aborygenów (każdy miał na sobie choćby kawałek zielonego materiału) w skupieniu kopało ziemię. Łopaty, kilofy, nosidła – żadnych maszyn oczywiście nie było. Tubylcy nie wyglądali jednak ani na zmęczonych, ani na wyczerpanych. Na widok Martina i Jima przerwali pracę, wymieniając jakieś kpiące uwagi.

Archeologów wcale nie było trzech, tylko siedmiu. Widocznie mówiąc o trzech uczonych, szeryf miał na myśli specjalnie przybyłych z Ziemi. Czterech mężczyzn w sile wieku, dwie młode dziewczyny i dama w średnim wieku o męskich rysach twarzy, do której słowo „kobieta” pasowało z trudem. Zjawienie się Martina wyraźnie ich zainteresowało – przestali kopać w ziemi i podeszli do przybyłych.

– Pokój wam! – Martin powitał uczonych serdecznym uśmiechem.

Iriny Połuszkinej wśród archeologów nie było, co go szczerze ucieszyło. Łatwiej uwierzyć w powszechny spisek czy obłęd, niż spotkać sobowtóra człowieka, który zginął na twoich oczach.

– Pokój! – odpowiedziała kobieta. Wprawdzie głos też miała gruby, męski, ale mimo to jej zachowanie było ujmujące. – Kto, skąd, na jak długo?

– Martin Dugin, Rosja, Ziemia, nie na długo – odpowiedział Martin tym samym tonem. – Co słychać?

– Turysta? – skonstatowała kobieta ze zdumieniem, ale bez rozdrażnienia. – Cóż, zapraszamy. Szkoda, że akurat skończyliśmy na dzisiaj – z przyjemnością wręczyłabym panu pędzelek i pincetę!

Żartobliwej groźbie towarzyszył mocny uścisk dłoni.

– Anna – przedstawiła się. – A to moja drużyna: Piotr, Zygmunt, Roj, Gabriel, Regina, Chou.

Martin przeczekał wszystkie powitania, standardowe uśmiechy i uściski, zaś Anna bardzo serdecznie objęła Jima, co przypomniało Martinowi słowa przewodnika o „pewnych kobietach”. Jim wydawał się bardzo zadowolony z siebie i nieobecność Iriny wcale go nie peszyła.

– A gdzie jest Ireczka? – rzucił Martin jakby od niechcenia.

Jego słowa wywołały powszechną wesołość.

– Więc przyszedł pan po nią? – zawołała Anna. – No proszę! A mówiła, że będą jej szukać. Pewnie jest pan prywatnym śledczym?

Martin skrzywił się i skinął głową.

– Ireczka nie zagrzała u nas miejsca, wróciła do miasta – powiedziała już poważnie Anna. – Dzisiaj rano. Widocznie się minęliście.

– Ach, do miasta – skinął głową Martin. – Rozumiem…

Uśmiechnięte twarze zaczęły go drażnić. Więc jednak był to czyjś koszmarny żart. Ale czyj? Po co?

– Wie pan, ma pan szczęście – odezwał się Gabriel. – Niedługo będę jechał do miasta, żeby uzupełnić zapasy. Namawiałem Irinę, żeby poczekała do wieczora, ale gdzie tam…

Machnął ręką, budząc nowy wybuch śmiechu. Chyba Irina zdążyła pozostawić po sobie wrażenie osoby bardzo upartej.

– Więc jeśli nie interesują pana nasze wykopaliska, chętnie podwiozę – ciągnął wesoło Gabriel.

– Interesują, oczywiście… – powiedział kwaśno Martin.

– Pewnie powiedzieli panu w mieście, że marnujemy czas? – przejęła inicjatywę Anna. – Chodźmy!

Ujęła go mocno pod ramię i Martin, chcąc nie chcąc, poszedł za nią do wykopów.

– Widzi pan? – Anna machnęła ręką. – To główny pierścień. Stała tu świątynia, albo coś w tym stylu, bardzo ważna dla miasta. Niemal identyczna struktura jest we wszystkich znanych wykopaliskach.

– Myślałem, że to pierwsze miasto odkryte na Prerii? – zdziwił się Martin.

– Na Prerii 2 tak – Anna uśmiechnęła się triumfalnie. – Ale zniszczone miasta o podobnej architekturze odnaleziono na osiemnastu planetach.

Przez chwilę Martin przetrawiał tę nowinę, w końcu zapytał:

– Więc jednak Starożytni?…

Entuzjazm Anny od razu zgasł.

– Tego nie wiemy… Niestety, wszystko, co mamy, to bardzo zwyczajne odłamki ceramiczne i całkiem zwyczajne ściany, rzadko artefakty z brązu czy żelaza… I nic, co świadczyłoby o jakiejś wyższej technologii. Te ściany mają około sześciu tysięcy lat. Niewiele rzeczy jest w stanie przetrwać tak długo. Tutaj są unikatowe warunki, niska aktywność sejsmiczna, suchy klimat… a mimo to ściany są niemal rozwalone.

Martin zerknął na ruiny z mimowolnym szacunkiem.

– Czemu nikt nie wie o waszym znalezisku? – zapytał. – Osiemnaście identycznych starożytnych miast na różnych planetach – to przecież sensacja!

– Tak pan myśli? – spytała sceptycznie Anna. – Na turystach takie ruiny nie robią wrażenia. Wojskowych również nie interesują. A informacje krążą od dawna, proszę sobie poczytać „Wiadomości Archeologiczne”. Nikomu niepotrzebne odkrycie – i nic więcej.

– Ale przecież to świadectwo łączności między planetami! – nie wytrzymał Martin. – Tego, że wszystkie rasy galaktyki mają wspólne korzenie…

Anna prychnęła pogardliwie.

– Korzenie… kogo interesują takie korzenie? Gdybyśmy odkopali blaster albo gwiazdolot, krzyczałyby o tym wszystkie brukowce… Poza tym, istnieje teoria, że rozwój cywilizacji humanoidalnych po prostu przebiega w podobny sposób, stąd podobieństwo odnalezionych miast. Pośrodku okrągła świątynia, od której spiralnie rozchodzą się ulice…

Przez jakiś czas Martin słuchał Anny, oglądając wystające z ziemi ściany. To prawda, ich wiek robił wrażenie… ale, niestety, tylko wiek. Martina znacznie bardziej interesowało, co skłoniło tych poważnych, sympatycznych ludzi do kłamstwa na temat Iriny.

– No i jak, przekonałam pan? Zostanie pan na tydzień? – spytała Anna.

Martin uśmiechnął się przepraszająco i pokręcił głową.

– W takim razie zapraszam na kolację, potem Gabriel odwiezie pana do miasta – zaproponowała kobieta. – Przecież nie będzie pan sam wędrował przez step? Jim przenocuje u nas, ma tu wielu przyjaciół.

– Oczywiście – odpowiedział Martin, udając, że bardzo interesują go aborygeni, składający łopaty na stertę.

– Przy okazji… – Anna zaczęła szukać czegoś w licznych kieszeniach luźnej wiatrówki. – Jak spotka pan Irinę, proszę jej to przekazać…

Martin drgnął, gdy na jego dłoni spoczął żeton podróżnika.

– Zdejmowanie żetonu to zły znak – powiedziała bardzo poważnie Anna. – W tamtym namiocie mamy prysznic, Ira zostawiła tam żeton. Proszę jej powiedzieć, żeby go nigdy nie zdejmowała…

Bez żadnego skrępowania Martin podsunął żeton do zegarka i włączył tryb skanowania.

Numer identyfikacyjny. Wiek. Imię i nazwisko. Numer ostatnich Wrót.

Z wyjątkiem ostatniego punktu, wszystko identyczne z żetonem, który został na Ziemi, w mieszkaniu Martina.


Landrover mknął po stepie jak po autostradzie, tylko raz szarpnął. „Koło wpadło w norę” – wyjaśnił Gabriel. Martin nie zauważył tu żadnych zwierząt, ale istniało spore prawdopodobieństwo, że w tym rozwiniętym ekosystemie występują jakieś miejscowe odpowiedniki susłów.

– Sympatyczna dziewczyna – mówił Gabriel. – Tylko strasznie niecierpliwa. Przyszła do nas z ciekawym pomysłem… interesuje to pana?

– Oczywiście – odparł Martin, obracając w rękach żeton Iriny.

– No więc, Ira uważa, że między położeniem Stacji i starożytnymi miastami jest pewna zależność. Myśl nie jest nowa, już Becker szukał takich reguł, tylko brakowało mu danych. Irina miała ciekawy pomysł – odległość od ruin do Stacji powinna zależeć od średnicy planety. Policzyliśmy – zależność jest, ale bynajmniej nie jednoznaczna. Należałoby poważnie nad tym popracować. Być może wprowadzić jeszcze jeden czynnik – powierzchnię kontynentu, na którym położona jest Stacja. Być może uwzględnić liczbę Stacji na planecie, ich wzajemne relacje… Wystarczyłoby poszukać ruin na innych planetach, choćby na Ziemi, i gdyby udało się odnaleźć kilka nowych miast… Krótko mówiąc, sam pan rozumie. Temat bardzo interesujący, wspaniale sobie z Ireczką podyskutowaliśmy, nawet jej się u nas spodobało…

Gabriel wzruszył ramionami.

– A potem zabrała się i poszła? – rzucił Martin.

– Tak. Powiedziała, że nie zamierza spędzić młodości na liczeniu i kopaniu. Że cieszy się, że podsunęła nam nowy pomysł… Ale moim zdaniem po prostu zdenerwowała ją pomyłka z ołtarzem czy, jak sądziła, radiolatarnią.

– Radiolatarnią?

– Hmm… – Gabriel wzruszył ramionami. – W centralnej części każdej odnalezionej świątyni archeolodzy znajdują puste miejsce. Panuje pogląd, że tam mieścił się ołtarz, zbudowany z drewna albo jakiegoś innego, nietrwałego materiału. No więc Irina wysnuła hipotezę, że w rzeczywistości tam znajdował się jakiś agregat, swego rodzaju gwiezdna radiolatarnią, na którą orientowali się klucznicy i lądowali na planecie.

– Ale przecież nie znaleziono żadnych artefaktów?

– Tutaj Irina miała dwie hipotezy – odparł Gabriel. – Pierwsza: po spełnieniu swojej roli latarnia ulegała autodestrukcji; druga: radiolatarnia została potajemnie usunięta przez kluczników. Ponieważ jakiś związek pomiędzy położeniem ruin i Stacją faktycznie istnieje, wersja jest prawdopodobna mimo całej swojej fantastyczności. Ale Irina była pewna, że promieniowanie latarni pozostawi jakieś ślady, radiację, spowoduje zmiany w strukturze gruntu, albo coś w tym rodzaju. Sprawdziliśmy te ruiny i nie znaleźliśmy żadnych śladów.

– To jeszcze nie znaczy, że Ira nie ma racji – zauważył Martin. – Latarnia mogła zostać zbudowana z zastosowaniem nieznanej technologii.

– Oczywiście – przyznał Gabriel. – Ale dziewczyna bardzo się zdenerwowała. Powiedziała, że potrzebne są niepodważalne dowody, a skoro nie możemy ich dostarczyć, wykopaliska nie mają sensu…

– Jakie dowody? Komu potrzebne?

Gabriel wzruszył ramionami.

– Proszę zapytać Irę. Ona przez cały czas nie mówi wszystkiego, rozumie pan?

Dżip zjechał do rzeki wyjeżdżoną drogą.

Gabriel wjechał na parking otoczony drutem kolczastym i stanął obok ogromnej ciężarówki. Ochroniarz w budce popatrywał na nich ze znudzeniem.

– Wracam jutro rano – oznajmił Gabriel. – Jeśli mimo wszystko zdecyduje się pan do nas przyłączyć… – powiedział i uśmiechnął się sympatycznie jak człowiek, który żyje swoją pasją, ale nie wymaga, żeby otoczenie ją podzielało.

To, co robił teraz Martin, było głupotą – szukał zmarłego wśród żywych.

Ale w jego kieszeni leżał żeton Iriny Połuszkinej, a ludzie, raczej godni zaufania, twierdzili, że dziewczyna żyje. Ponadto w praktyce Martina zdarzały się najróżniejsze rzeczy. Byli ludzie, którzy inscenizowali własną śmierć. Bywało też na odwrót – człowiek od dawna nie żył, ale rodzina nie chciała w to wierzyć i żądała kontynuacji poszukiwań, wynajdując idiotyczne, acz przekonujące dowody. I Martin szedł teraz ulicami New Hope, zaglądając do barów i restauracyjek. Trafił nawet na budkę telefoniczną i, zachwycony postępem, zadzwonił do „Dyliżansu” i „Mustanga”. Irina się tam nie zjawiła.

O zachodzie słońca, gdy przy głównej ulicy zapaliły się urokliwe, „staroświeckie” latarnie, Martin dotarł do „Przedostatniego miejsca spoczynku”. W gardle mu zaschło, miał ogromną ochotę na piwo, niechby nawet miejscowe, na soczysty kawałek mięsa, przypieczonego na ruszcie. Chciał siąść na twardym krześle i wyciągnąć zmęczone nogi.

Martin pchnął drzwi i wszedł do saloonu.

Barman ukraińskiego pochodzenia nadal tkwił za ladą, ale już się nie nudził – nalewał piwo, pokrzykiwał na kelnerkę, kursującą między kuchnią i salą, i zajmował się całą prozą barmańskiego życia. Gości było sporo – ludzie, kilku Obcych i nawet dwóch Indian. Martin poszukał wzrokiem wolnego miejsca i znalazł je obok małego, łysego kowboja, który nie chciał zdradzić swojego imienia.

A po drugiej stronie smutnego kowboja siedziała Irina Połuszkina we własnej osobie. W szarych dżinsach i szarym podkoszulku, opiętym na piersiach, ze związanymi w koński ogon włosami i w jakiejś zabawnej, chłopięcej czapce z daszkiem.

Cała i zdrowa, i nawet z kuflem piwa w ręku.

4

O dziwo, pierwszym uczuciem Martina była ulga. Dziewczyna żyła, więc jego zadanie nie skończyło się klęską. W rozmowie z jej rodzicami nie będzie musiał odwracać wzroku, opowiadać o idiotycznym zbiegu okoliczności i swojej bezsilności.

Potem Martin poczuł rozdrażnienie. Wyglądało na to, że Irina Połuszkina prowadziła jakąś chytrą grę, i jego zadanie wyszło poza ramy „znaleźć i sprowadzić do domu”.

– Dobry wieczór, Irino – rzekł Martin, siadając przy stoliku. Dziewczyna popatrzyła na niego z zainteresowaniem, ale bez szczególnego podniecenia.

– Cześć. Znamy się?

– Owszem, poznaliśmy się kilka dni temu – oznajmił Martin, przyglądając się Irinie. Dziewczyna zmarszczyła czoło i podniosła oczy ku sufitowi, usilnie próbując sobie przypomnieć, skąd może znać tego człowieka.

– No widzi pan, wszystko z nią w porządku – powiedział z nieukrywanym zadowoleniem łysy kowboj. – Cała i zdrowa.

– Przepraszam, ale nie mogę sobie przypomnieć – przyznała się w końcu Irina. – Gdzie się spotkaliśmy, Martinie?

– Na innej planecie – Martin próbował włożyć w te słowa maksimum sarkazmu. – Rozumiem, że nie może pani tego pamiętać.

Irina przygryzła wargi, strzeliła oczami w stronę kowboja i westchnęła.

– Aha… U aranków?

– Co – u aranków? – nie zrozumiał Martin. – A… Nie, widzieliśmy się na Bibliotece.

Sytuacja stawała się coraz bardziej intrygująca. Błyskotliwa wersja z bliźniaczkami trzeszczała w szwach. Chociaż… zdarzają się przecież trojaczki…

– Na Bibliotece… – Irina skinęła głową. – Oczywiście. I jak poszło z rozszyfrowaniem?

– Nie lepiej niż tutaj – oznajmił ze złośliwą satysfakcją Martin. – Pomysł nie był zły, ale trzeba jeszcze dużo pracować, uczyć się, eksperymentować…

Im dłużej przyglądał się Irinie, tym bardziej zlewały się te dwie postacie – Ira z Biblioteki i Ira z Prerii 2. Ten sam charakter, identyczny sposób prowadzenia rozmowy, marszczenia czoła i bacznego spoglądania na niewygodnego rozmówcę.

– Kim pan jest? – spytała Irina. – I czemu mnie pan śledzi?

– Jestem prywatnym detektywem – odpowiedział z godnością Martin. – Pani rodzice prosili, żeby panią odszukać i dowiedzieć się, czy wszystko w porządku.

– Tylko odszukać i dowiedzieć się? – Irina stała się czujna.

– Jeśli się uda, również namówić do powrotu – uśmiechnął się Martin. – Jeśli trzeba – pomóc. Irino… rodzice się denerwują i to normalne. Jestem dwa razy starszy od pani, ale proszę mi wierzyć – mam te same problemy.

– Muszę jeszcze załatwić pewne sprawy – odpowiedziała Irina, uśmiechając się uroczo. – I w najbliższym czasie nie planuję powrotu do domu. Co teraz? Zaciągnie mnie pan siłą?

Martin pokręcił głową.

– Nie zaciągnę. Iro, kto był na Bibliotece?

Dziewczyna uśmiechnęła się. Triumfalnie i przekornie, jak dziecko, któremu udało się przechytrzyć dorosłego. – Ja.

– Pani siostra?

– Nie, ja.

– Ireczko – powiedział łagodnie Martin. – To niemożliwe z jednej prostej przyczyny. Dziewczyna podobna do pani jak dwie krople wody i podająca się za Irinę Połuszkiną zmarła na moich rękach.

Uśmiech znikał z twarzy Iriny powoli i niechętnie. – To kłamstwo…

Martin pokręcił głową.

– Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Atak zwierzęcia.

– Atak zwierzęcia? Na Bibliotece? – wykrzyknęła Irina ze zrozumiałym niedowierzaniem. – Pan kłamie! Tam…

– Rasa geddarów przywozi na Bibliotekę zwierzęta domowe. Jedno z nich zdziczało i… – Martin zamilkł.

Ira drgnęła i popatrzyła na łysego kowboja, który słuchał rozmowy z żywym zainteresowaniem. Kowboj zapytał natychmiast:

– To w końcu kogo tam zabili?

– Dziewczynę, podobną do Iry jak dwie krople wody – powtórzył Martin. – Nie nalegam, żeby Irina wracała na Ziemię. Ale chciałbym wiedzieć, co mam przekazać jej rodzicom. Że jest cała i zdrowa i raczy się piwem na Prerii 2? Czy że ją pochowano w kanałach Biblioteki i tamtejsze raki kończą obgryzanie jej kosteczek?

Ira drgnęła jak od uderzenia, ale nic nie powiedziała. Za to łysy kowboj westchnął smętnie:

– Więc to tak… cóż, tak też bywa. Na Bibliotece nie takie rzeczy się zdarzają…

Martin wyjął z kieszeni żeton i podał dziewczynie:

– Proszę. Zostawiła go pani w obozie archeologów, w kabinie prysznicowej. Anna prosiła, żeby pani oddać.

Irina wyciągnęła rękę i w milczeniu wzięła żeton.

– Dokładnie taki sam leży w moim mieszkaniu na biurku – dodał Martin. – Zdjąłem go z ciała martwej Iriny. Wziąłem również srebrny krzyżyk. Pani też taki ma?

Irina milczała.

– Proszę mnie dobrze zrozumieć – ciągnął Martin. – Nie mam najmniejszego zamiaru ciągnąć panią do Wrót siłą. Nie zamierzam również odbierać pani tajemnic. Ale widziałem panią martwą, a teraz widzę panią żywą. Poza tym, wspomniała pani o arankach. Czy na ich planecie również jest Irina Połuszkina?

– Nie mogę panu zaufać – powiedziała twardo Irina. – Przepraszam, ale to nie pańska sprawa.

– Po części moja. Obiecałem, że panią znajdę, ale wykonałem zadanie w dwustu procentach i odnalazłem panią dwukrotnie. To mnie niepokoi, Irino.

– Napiszę list do rodziców – oznajmiła nieoczekiwanie Ira. – Dobrze? Dostarczy go pan ojcu i odbierze swoje honorarium. Pasuje?

– Obawiam się, że ta odpowiedź mnie nie zadowala – pokręcił głową Martin. – Irino, włączyła się pani do jakiejś niebezpiecznej i dziwnej gry. Proszę mi zaufać!

– Niby z jakiej racji? – zapytała poważnie dziewczyna. – Nie wiem, kim pan jest. Nie wiem nawet, kto zabił… tamtą dziewczynę na Bibliotece. Chce pan list do rodziców czy nie? Innej odpowiedzi nie będzie.

Martin odetchnął głęboko. Niespodziewanie zapragnął przełożyć Irinę przez kolano i dać jej parę klapsów. Albo uderzyć ją w twarz. Sam był wstrząśnięty swoją agresją. Skoro dziewczyna nie chce wyjawić swojej tajemnicy, kimże on jest, żeby nalegać?

– Dobrze – powiedział Martin, by odsunąć te niedżentelmeńskie i natrętne pragnienia. – Jak pani sobie życzy, Irino. Proszę napisać list i zostawię panią w spokoju.

– Martin dobrze mówi – zauważył kowboj. – Ireczko, posłuchaj go… Coś tu u ciebie nie gra.

– Dziękuję za radę – odparła lodowatym tonem Irina i wyjęła spod stołu torbę. Martin drgnął na widok znajomego notesu. Dziewczyna wyrwała z niego kartkę i zaczęła zamaszyście, nie oszczędzając miejsca, pisać krótką notatkę.

Martin i kowboj popatrzyli na siebie. W oczach kowboja mignął smutek i pogodzenie się z życiem.

– Te kobiety – zauważył filozoficznie. – Napijesz się whisky, Martinie?

Martin pokręcił głową. Popatrzył w okno, na zalaną zimnym elektrycznym światłem ulicę.

Rozmowa z Irą potoczyła się nie tak, jak chciał.

Faktycznie, te kobiety… Ledwie wyjdą z wieku dziecięcego, a już stają się mistrzami świata w uporze.

Nikt w barze nie zwracał uwagi na rozgrywającą się scenę, czy raczej – usiłował nie zwracać uwagi. Amerykanie są pod tym względem bardzo taktowni. W Europie ludzie również szanują cudzą „prywatność”. Martin przypomniał sobie, jak kiedyś nieopodal Barcelony, w czasie szczególnie gorącej i dusznej sjesty, pił drinka w klimatyzowanej poczekalni dworca. Czekał na pociąg – również wygodny, klimatyzowany, z czystymi siedzenia i muzyką klasyczną sączącą się z głośników. W pewnym momencie do małej sali weszła dziewczyna – najwyraźniej turystka, nieprzyzwyczajona do morderczego upału. Zrobiła kilka kroków, wywróciła oczami i upadła na podłogę.

W Rosji wzbudziłoby to niezdrową sensację, ale w cywilizowanej Europie ludzie zachowywali się nad wyraz uprzejmie, starannie omijali dziewczynę, która zatarasowała przejście, uśmiechali się, jakby przepraszając, że jej przeszkadzają. Ze względu na irytujące cechy swojego rosyjskiego charakteru, Martin nie uszanował prawa dziewczyny do wypoczynku na betonie, wytrząsnął z drinka kostki lodu, natarł dziewczynie skronie i kark i ułożył ją wygodnie na swoich kolanach, a następnie zwymyślał Bogu ducha winnego kasjera, który przecież nie mógł nic zobaczyć ze swojego okienka… Dziewczyna nazywała się Edda, przyjechała z Niemiec i kilka dni później wyznała Martinowi, że pierwsze, co chciała zrobić po otwarciu oczu, to wezwać policję. Ale na szczęście do tego nie doszło – po udarze słonecznym nie miała siły krzyczeć.

I teraz Martin zastanawiał się, jak by niezauważalnie dla gości baru uderzyć Irinę w pewien punkt, a gdy ona straci świadomość, zanieść ją na Stację. Niestety! Nawet, gdyby wszyscy wokół, włączając łysego kowboja, nagle stracili wzrok i tak nic by z tego nie wyszło. Klucznicy przepuszczali ludzi indywidualnie. Wprawdzie pozwalali przejść przez Wrota dzieciom razem z rodzicami, ale Irina nie wyglądała na małą dziewczynkę, niezdolną do opowiedzenia własnej historii, a Martin nie nadawał się do roli ojca.

– Za rzadko dostawałaś w dzieciństwie – nie wytrzymał w końcu.

Ira popatrzyła na niego i uśmiechnęła się:

– Mylisz się. Wcale nie dostawałam. Nie złość się, szpiclu. Bierz list i spadaj na Ziemię. Mój tatuś sypnie ci kaski.

Zaczęła starannie składać list, potem grzebać w torbie w poszukiwaniu koperty. Widocznie nie chciała, żeby Martin przeczytał te kilka linijek. Zirytowany Martin utkwił wzrok w oknie.

Świeciły latarnie. Jakieś muszki roiły się wokół światła, zupełnie jak na Ziemi. W stronę saloonu szło ulicą jeszcze kilku gości…

Martin przyjrzał im się uważniej.

Nie spodobało mu się, w jaki sposób szli. Ludzie nie idą takim krokiem po to, żeby napić się whisky.

Martin zerknął na swój karabin, oparty o ścianę obok stolika, potem znowu popatrzył na mężczyzn.

Czterech.

Jeden w średnim wieku, rumiany, gruby, krótko ostrzyżony, ze szczoteczką wąsów nad wargą. Drugi smagły, raczej młody, ale z wyraźnym śladem siwizny na włosach. Trzeci starannie ogolony, z zebranymi w ogon długimi włosami, zaś czwarty, najstarszy, wysoki, trochę przygarbiony, z brodą i baczkami.

Dziwne towarzystwo.

Szczególnie nie spodobał się Martinowi fakt, że każdy z nich miał w ręku broń.

– W waszym mieście często dochodzi do strzelaniny? – zapytał łysego kowboja.

Kowboj pokręcił głową.

– To teraz dojdzie – powiedział Martin, wskazując głową okno. Jego rozmówca odwrócił się i zamarł.

Tamtych czterech stanęło w pewnej odległości od saloonu. Siwy niedbale podniósł dwulufowego obrzyna, wycelował ponad dachem budynku. Martin wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany.

Huknął strzał.

Przez kilka sekund nic się nie działo. W kącie baru nadal szumiał telewizor, pokazując stare mecze baseballowe, stukały kufle, głosy gości zlewały się w jednolity szum. Potem dźwięki zaczęły cichnąć – płynnie, spokojnie. Ostatnim dźwiękiem było mruczenie telewizora – barman sięgnął po pilota i włączył pauzę.

Wtedy właśnie otworzyły się drzwi saloonu. Przedwcześnie posiwiały mężczyzna zajrzał do środka i powiedział:

– Najlepszych best regardów, panowie! Prosimy o wybaczenie, ale potrzebny jest nam jeden człowiek, który ukrywa się w środku. Niech wyjdzie, a wszystko będzie w porządku.

Nikt nie powiedział ani słowa. Martin wpatrywał się w karabin. Powinien zdążyć, facet trzymał obrzyna ze znajomością rzeczy, ale był rozluźniony, jakby nie spodziewał się oporu…

– Kim jesteście? – wykrzyknął oburzony barman.

Młody człowiek pokręcił głową:

– Ta sprawa was nie dotyczy, my jedynie wykonujemy swoje obowiązki. Zaczekamy trzy minuty – uśmiechnął się – a potem wejdziemy.

Drzwi zakołysały się na zawiasach, mężczyzna wycofał się. Martin widział przez szybę, że jego towarzysze stali pięć, może sześć metrów od drzwi, absolutnie przekonani, że ofiara sama do nich wyjdzie.

– Irino, zna pani tych ludzi? – zapytał Martin. Sam nie wiedział, dlaczego był pewien, że przyszli po nią. Ale przestraszona Ira tylko pokręciła głową.

– Spokojnie, proszę państwa, spokojnie, już dzwonię do szeryfa! – krzyknął barman, jakby goście saloonu wpadli w panikę. Ale wszyscy siedzieli spokojnie, wymieniając zdezorientowane spojrzenia. Chyba nikt nie miał zamiaru odgrywać tu klasycznej sceny z, westernów pod tytułem „Strzelanina w saloonie”. Siedziało tu ze dwudziestu uzbrojonych mężczyzn, dziesięciu Indian i milczący, surowy geddar z nieodzownym mieczem za plecami, ale nikt nawet nie dotknął broni.

– Ciężko im będzie nas stąd wykurzyć – powiedział Martin, sprawdzając karabin. – Można by spróbować zdjąć jednego przez okno…

– Proszę nie strzelać – powiedział łysy kowboj. Dopił swoją whisky i wstał chwiejnie. – To pana absolutnie nie dotyczy…

Barman już odkładał słuchawkę – chyba jego rozmówca wyjaśnił mu sytuację, nie czekając na pytania. Mieszkaniec Ukrainy obrzucił gości zakłopotanym spojrzeniem i powiedział niepewnie:

– Proszę państwa… to łowcy nagród i rzeczywiście mają nakaz… kogo oni szukają?

– Mnie – powiedział mały kowboj, kołysząc się. – Przepraszam, już wychodzę.

Martin złapał go za rękę i zapytał, kierowany nieoczekiwanym impulsem:

– Jest pan pewien? Mógłbym…

Kowboj pokręcił głową:

– Nie, to tylko mój problem. Ale dziękuję za propozycję… Ireczko…

Pocałował dziewczynę w rękę, podszedł do baru i poprosił:

– Niech mi pan zrobi szybko drinka, tylko mocnego!

Barman przełknął ślinę. Chyba chciał zaprotestować, ale widocznie uznał, że należy uszanować ostatnie życzenie skazańca. Zapytał tylko:

– Może być „Waterlinia”? [Kolejna aluzja do książek rosyjskich autorów sf, tym razem do utworu Aleksandra Gromowa]

Zirytowany kowboj machnął ręką. Barman rzeczywiście się spieszył. Nalał do szklanki gęsty sok wiśniowy i uzupełnił wódką „Stolicznaja”. Kowboj wypił jednym haustem, wyjął portfel, rzucił niedbale na ladę i poszedł do drzwi.

– Martinie, nie możemy pozwolić… – zaczęła Irina, wstając.

Martin chwycił ją za rękę:

– Przepraszam, ale to ja odpowiadam za twoje bezpieczeństwo… w pewnym stopniu. Nie wypuszczę cię.

Dziewczyna popatrzyła mu w oczy – i bezsilnie opadła na krzesło.

– Kim on jest? Czemu go ścigają? – zapytał Martin. – Mam wrażenie, że znasz go lepiej ode mnie.

– Nie wiem… to dobry człowiek… – odparła stropiona Irina. – Niewiele mówił o sobie…

Martin skinął głową i odwrócił się do okna. Siedzieli wystarczająco daleko od drzwi, żeby nie musieć obawiać się zbłąkanej kuli, a Martin bardzo chciał dowiedzieć się, czym skończy się ta sprawa. Zawód łowcy nagród, ścigającego przestępców w całej galaktyce, był oficjalnie zalegalizowany w Stanach Zjednoczonych, kilku innych krajach i na większości planet-kolonii. Sam Martin od czasu do czasu występował w podobnej roli.

Bez względu na to, jakie przestępstwo popełnił łysy kowboj, Martin mógł teraz jedynie obserwować ostatni akt tragedii i mieć nadzieję, że będą przestrzegane reguły gry i łowcy pozwolą kowbojowi poddać się. A jeśli nie… Martin ujął karabin. Zdążył polubić tego smutnego mężczyznę.

Ofiara już szła na spotkanie myśliwym. Mały kowboj zatrzymał się, patrząc na czwórkę mężczyzn i niespodziewanie trzeźwym głosem zapytał:

– Tylko czterech?

– Zdążyliśmy pierwsi… – rozległ się głos grubasa. – Znasz nas… Chodźmy.

Martin ze szczerego serca poradził kowbojowi, by usłuchał, ale ten odpowiedział:

– Odejdę sam.

– Too twooja decyyzja – powiedział brodaty łowca, jąkając się lekko.

I wtedy się zaczęło.

Kowboj, który do tej pory stał rozluźniony, nagle skoczył w bok, w stronę pustego stalowego koryta, stojącego przed drzwiami saloonu na wysokich podpórkach – albo rzeczywiście planowano kłaść tu paszę dla koni, albo postawiono je w charakterze dekoracji – i zaczął strzelać. Martin nawet nie zauważył, kiedy w rękach kowboja pojawił się rewolwer.

Upadł długowłosy mężczyzna, ledwie zdążywszy wystrzelić kilka razy ze swojego pistoletu. Upadł wąsaty grubas – miał automat, ale długa seria odbiła się od koryta, za którym zdążył skryć się kowboj. Młody z siwymi skrońmi też już strzelał po zręcznym przeładowaniu śrutówki, ale kowboj uchwycił odpowiedni moment, wyłonił się ze swojej kryjówki i oddał kilka strzałów. Martin gotów był przysiąc, że dopiero trzecia kula w głowę powaliła łowcę nagród, który do tego momentu stał i celował. Najdłużej trzymał się brodacz – strzelał z podrzutu, z karabinu powtarzalnego. Trzymał go jedną ręką, a drugą wyciągnął zza paska granat i zręcznie wrzucił do koryta. Martin pokonał odrętwienie, chwycił Irinę za ramiona i pochylił się, by się schować, ale zdążył zauważyć, że odrzucony granat wrócił pod nogi brodacza.

Rozległ się huk, brzęk tłuczonego szklą, a potem zapadła cisza.

Martin wysunął się spod stołu, dziwiąc się przelotnie, że szyby ocalały.

Ocalał również mały kowboj. Siedział na brzegu koryta i ładował rewolwer. Martin pomyślał, że wystarczył mu jeden bębenek.

– Twardziel – zauważył Martin. – Wszystko w porządku, Irino?

– Aha – odezwała się dziewczyna, również wychodząc spod stołu. Dobrze chociaż, że nie miała do Martina pretensji o tę samowolną akcję ratowniczą.

Martin podszedł do drzwi i zawołał: – To ja, Martin! Nie strzelaj!

– Ja generalnie nie lubię strzelać – odparł kowboj.

Martin wyszedł i obrzucił spojrzeniem pole bitwy. Odłamki pocięły słup latarni i rozbiły plafon – stąd brzęk tłuczonego szkła. Ale żarówka świeciła nadal, zalewając trupim światłem cztery zakrwawione, nieruchome ciała.

– Nieźle – ocenił Martin. – Jesteś cały?

– Prawie – odparł filozoficznie kowboj. Chyba jednak oberwał i to nie raz – był zalany krwią, ale na nogach trzymał się pewnie, jakby wywietrzał z niego cały alkohol. – Ale to nic nie zmienia. Przyjdą inni.

Martin zawahał się, nie wiedząc, co robić. Ten człowiek był przestępcą, ale Martin nie wiedział, o co go oskarżają i nie miał nakazu aresztowania.

– Powinieneś opuścić planetę – poradził.

– Wiem – odparł kowboj, wydłubując z zamszowej koszuli niewielki odłamek. – No proszę, jednak mnie drasnęło…

Za plecami Martina stanęła Ira. Na widok kowboja wydała cichy okrzyk i podeszła do niego szybkim krokiem.

– Trzeba opatrzyć panu rany…

– Dziewczyno, lepiej trzymaj się ode mnie z daleka… – uśmiechnął się niewesoło kowboj, ale Irina i tak wyjęła z kieszeni pakiet opatrunkowy. Proszę, jaka przewidująca. Martin westchnął, zastanawiając się, czy Ira nie zmieni swojej decyzji po tym, co się stało, ale nie miał zbytnich złudzeń. Już prędzej wyruszy w drogę z małym kowbojem, dziewczęta w jej wieku lubią takie romantyczne sytuacje.

W tym samym momencie z ciemności wyłonił się jeszcze jeden człowiek. Średniego wzrostu, wątłej budowy, o inteligentnym wyglądzie, ale również z rewolwerem w ręku.

– Nie odejdziesz stąd – powiedział półgłosem, celując w kowboja.

– Ty też? – zapytał zaskoczony kowboj. Widocznie się znali.

– Ja też – przytaknął inteligent, naciskając spust.

Łysy kowboj wygiął się nieprawdopodobnie, wyciągnął rewolwer z kabury i zaczął strzelać. Kule łowcy nagród już szarpały jego ciało, Martin widział tryskające z pleców kowboja krwawe strzępy, ale ten nadal strzelał. A pomiędzy nich wbiegła Irina z rozłożonymi rękami i okrzykiem: „Nie strzelajcie!”

Martin nie zdążył nawet podnieść karabinu – wszystko stało się zbyt szybko i niespodziewanie. Gdy wreszcie zaczął celować – nie było już do kogo.

Kowboj i Irina leżeli obok siebie, inteligentny łowca nagród – nieco z boku, na granicy ciemności i światła.

– Psiakrew… – mruknął Martin, podbiegając do Iriny. Dziewczyna była martwa… a raczej właśnie w tym momencie umierała. Trzy kule weszły w plecy, dwie w pierś. Na wargach pojawiła się krew, z oczu powoli odchodziło życie. Uczucie deja vu było tak silne, że Martin aż bał się jej dotknąć. Pochylił się nad kowbojem – ten jeszcze żył, patrzył ze smutkiem i żalem, coś szeptał. Martin pochylił się, przytrzymał umierającemu głowę i usłyszał:

– To… to ja… trafiłem… dziewczynę?

– Nie – skłamał bez wahania Martin. – Łowca.

W oczach kowboja mignęła ulga.

– Wszystko jedno… – wyszeptał. – Po co ona… Ja umieram, Martinie…

– Leż spokojnie – polecił mu Martin. – Zaraz wezwą lekarza.

– Niech napiszą, że… na mogile… że tu leży… – zaczął szybko oddychać, drgnął i obwisł bezwładnie.

Martin wstał. Na rękach miał krew. W duszy pustkę.

Jak to? Dlaczego tak głupio? Zbiegły przestępca, z którym zaprzyjaźniła się Ira, ci cholerni łowcy nagród i ta idiotyczna strzelanina…

A on też dobry! Odprężył się, wypuścił podopieczną spod kontroli!

– Nie ruszaj się, rzuć broń, ręce za głowę! – krzyknął ktoś z tyłu i Martin poznał głos szeryfa. No oczywiście, kawaleria amerykańska… Jak zwykle w samą porę…

Martin podniósł ręce bez sprzeciwów, zaś absolutnie niepotrzebny cios pod żebra przyjął z męczeńskim uśmiechem.

5

Wypuścili go dopiero rano. Brzęcząc kluczami, Glen otworzył kratę celi, w której Martin spędził noc i burknął:

– Chodźmy…

Widząc, jak szeryf się zachowuje i jak spokojnie odwraca się do niego plecami, Martin zrozumiał, że oczyszczono go z zarzutów.

Wyszli z krótkiego korytarza, podzielonego kratami na cztery cele. Wszystkie puste, widocznie na Prerii 2 przestępczość była niewielka. W swoim gabinecie Glen, sapiąc głośno, zdjął Martinowi kajdanki i zapytał:

– Masz jakieś pretensje?

– Jako obywatel czy jako detektyw? – zapytał Martin.

– Wy, Rosjanie, wszyscy jesteście stuknięci – skrzywił się szeryf. – A co za różnica?

Martin uśmiechnął się.

– Jako obywatel – mam. Jako detektyw – nie. Na pańskim miejscu zrobiłbym dokładnie to samo.

Szeryf przez jakiś czas próbował zrozumieć, w końcu pokręcił głową.

– Dobrze, nie masz, to nie masz. Będziesz pisał skargę?

– Nie – pokręcił głową Martin. – Przecież mówię, że pretensji nie mam.

Glen machnął ręką.

– Siadaj… detektywie.

Usiedli przy biurku, szeryf włączył ekspres do kawy, ale przycisk z pstryknięciem wyskoczył z powrotem. Szeryf zaklął, zadzwonił i zażądał przyniesienia wody. Weszła nieładna, młoda kobieta i nalała do ekspresu wody z karafki.

Martin cierpliwie czekał.

– Nie strzelałeś, moi chłopcy sprawdzili lufy – szeryf powiedział Martinowi to, o czym ten próbował go poinformować już wcześniej. – I żadnego związku z tymi łobuzami nie masz. Więc ludność Prerii 2 nie ma do ciebie pretensji.

– Kim oni byli? – zapytał Martin.

Glen nabzdyczył się – przez pół nocy żądał od Martina odpowiedzi na to samo pytanie – a potem niechętnie przyznał:

– Zawodowi łowcy nagród. Mieszkali na Ziemi, działali w interesach kolonii… zwyczajna sprawa. Najpierw zjawili się u mnie, przedstawili nakaz… wszystko było w porządku…

– Nie mógł ich pan powstrzymać? – spytał Martin. – Pięcioro uzbrojonych zawodowców… wpadli wieczorem, na posterunku żywego ducha…

Glen spurpurowiał.

– Nie osądzam pana – powiedział łagodnie Martin. – W efekcie okazało się, że to pan miał rację – sytuacja rozwiązała się z najmniejszymi stratami.

Z szeryfa jakby spuszczono powietrze. Nalał kawy Martinowi i sobie, potem wyjął podarowane dzień wcześniej cygaro i zapalił.

– Kto wie, jak się to wszystko mogło potoczyć… – westchnął. – Kowboj… Do diabła z kowbojem! Nawet nie chcę wiedzieć, co on tam nawyprawiał! Dwa lata mieszkał na Prerii i z nikim się nie zaprzyjaźnił. Dziwak! Ale szkoda dziewczyny… I co to za przykład dla ludzi… Jeszcze, nie daj Boże, cała ta kowbojska egzotyka zacznie się u nas w pełnym wymiarze! Przeklęte Hollywood!

Martin pokiwał głową.

– No i jak w końcu, pomyliłeś się co do dziewczyny, nie? – stwierdził szeryf. – Mówiłeś, że zginęła na Bibliotece…

Martin stał się czujny i dlatego odpowiedział rozdrażnionym, niemal agresywnym tonem:

– Ja się nie pomyliłem! To jej rodzice rozwiedli się piętnaście lat temu, a dziewczynki-bliźniaczki podzielili między siebie. Jedna córeczka mamie, jedna tacie…

– Psiamać! – powiedział z uczuciem szeryf.

– I nie powiedzieli dziewczynkom, że są jednojajowymi bliźniaczkami – ciągnął Martin, łapiąc natchnienie. – No i doczekali się! Dziewczyny dowiedziały się o sobie, spotkały się, zaprzyjaźniły… i postanowiły ukarać rodziców. Mądre dziewczyny i nic dziwnego, że miały wielkie plany… Postanowiły odkryć wszystkie tajemnice Wszechświata. Jedna wyruszyła na Bibliotekę, żeby rozszyfrować tajemnicę obelisków, druga na Prerię – pogrzebać w ruinach. Planowały spotkać się na jakiejś trzeciej planecie, za tydzień.

– Ho, ho, ale optymistki… – zauważył szeryf.

– Otóż to właśnie – skinął głową Martin. – Mam wrażenie, że nad dziewczynami zawisło fatum. Jedną zabiło wściekłe zwierzę, drugą – przypadkowa kula.

– Niektórzy ludzie nie powinni opuszczać Ziemi – przytaknął szeryf. – Chryste Panie… Nie zazdroszczę ci, stary.

– Jak sobie pomyślę, co będę musiał opowiedzieć ich rodzicom, sam sobie nie zazdroszczę – westchnął Martin.

Przez kilka minut w milczeniu pili kawę, potem szeryf wyjął butelkę i nalał odrobinę whisky do malutkich, srebrnych kieliszeczków, mówiąc nie bez dumy:

– Własna produkcja…

W sumie rozstali się jak przyjaciele. Martin nie wypominał szeryfowi tych kilku ciosów, które oberwał na dobranoc, Glen nie przypominał Martinowi wykrzyczanych w ferworze przesłuchania obietnic. Oddano mu wszystkie rzeczy i szeryf zasugerował nawet, że razem pójdą do hotelu, by Martinowi zwrócono pieniądze za opłacony pokój. Martin tylko machnął ręką, rezygnując z propozycji.

Już w drzwiach szeryf zaproponował Martinowi, jakby mimochodem, podwiezienie do Stacji – zupełnie przypadkiem jego pomocnik wybierał się w tym kierunku. Martin podziękował, uścisnęli sobie dłonie i rozstali się, zadowoleni z siebie.

Nikt nie prosił Martina, żeby dostarczył listy na Ziemię, tutaj ufano wyłącznie własnej służbie pocztowej. Za to zioła, z których parzono miejscowy ekwiwalent herbaty, sprzedano mu z przyjemnością, nie nakładając żadnego cła. Wolność handlu była tu rzeczą świętą.

Martina szalenie interesowało, jakie stanowisko w rzeczywistości piastuje szeryf i dla kogo pracuje – CIA czy FBI? Ale zadawanie takich pytań byłoby co najmniej nierozsądne, zwłaszcza dla detektywa, który zawalił proste zadanie.

Niech sobie Amerykanie udają, że kolonia na Prerii 2 jest absolutnie niezawisła i istnieje na własne ryzyko. To ich sprawa. Poza tym, są również takie kolonie, na których przeważającą część ludności stanowią Rosjanie. I nawet jeśli sprawy idą tam lepiej niż dobrze, to i tak wiadomo, że znaczna część mieszkańców nosiła w przeszłości pagony.

Potężny landrover dowiózł Martina do Stacji w ciągu pół godziny. W pobliżu nadal pasło się niewielkie stado, zmienił się tylko obserwujący je chłopak-pastuch. Ciekawe, czy byli to nieoficjalni pomocnicy szeryfa, czy też coś w rodzaju kółka „Młodych przyjaciół szeryfa”?

– Jeśli rodzice dziewczyny zechcą odwiedzić grób – powiedział krzepki mężczyzna, którego szeryf wysłał razem z Martinem – będziemy radzi ich przybyciu.

Zabrzmiało to cynicznie, ale Martin wiedział, że chłopak szczerze przeżywa śmierć młodej, ładnej dziewczyny.

– Przekażę – powiedział Martin.

– U nas rzadko zdarzają się takie rzeczy – ciągnął chłopak. – Czasem zjawi się jakiś idiota, który chce galopować po stepie i postrzelać we wszystkie strony. Ale szybko uczymy go rozumu.

– Nie martw się – powiedział Martin – jeszcze wszystko przed wami. Strzelaniny i galopy, grabież pocztowych dyliżansów i ataki Indian. Wszystko się zacznie, gdy tylko liczba mieszkańców przekroczy sto tysięcy.

Chłopak poczuł się trochę urażony i burknął:

– Indianie są nastawieni pokojowo, jesteśmy w dobrych stosunkach…

Martin wziął plecak i wyszedł z samochodu. W głowie wirowały mu najróżniejsze myśli, ale na pierwszy plan wysuwała się ta o gorącej kąpieli.

– Do domu? – zapytał Martina pomocnik szeryfa.

– Jasne – skłamał dziarsko Martin i poszedł na werandę.


Ten klucznik musiał być abstynentem… a może na Prerii 2 klucznicy wprowadzili prohibicję? Jeśli wczoraj pił lemoniadę, dzisiaj miał w dzbanku sok, świeżo wyciśnięty z pomarańczy.

Martin nie odmówił zaproponowanego uprzejmie napoju, wypił szklankę soku, zapalił i posiedział chwilę, zbierając myśli. Klucznik patrzył na niego serdecznie, rozparty w wiklinowym fotelu, i wydawało się, że gotów jest czekać na opowieść choćby do wieczora.

– Zawsze lubiłem patrzeć w cudze okna – zaczął wreszcie Martin.

Klucznik poruszył się, siadając wygodniej, nalał sobie pełną szklankę soku, dorzucił z termosu kilka kostek lodu.

– Nie zaglądać, a właśnie patrzeć – ciągnął Martin. – Ludzie przywykli sądzić, że ich dom to twierdza. Nie lubią bezceremonialnych gości. Być może was też trochę nie lubimy – zjawiliście się bez zaproszenia i nie przyszło wam do głowy, żeby poprosić o to, na co chętnie wyrazilibyśmy zgodę… Każda twierdza ma swoją flagę. I chociaż naszymi flagami są jedynie zasłony w oknach, mimo wszystko są to flagi. Dla przechodnia, który podnosi wzrok, przechodząc ulicą. Dla mieszkańców domu naprzeciwko. I nawet dla tych, którzy siedząc w swoich oknach, wsuwają lornetkę w szparę zasłon… Flagą może być wszystko. Tiul firanek i eleganckie rolety. Metalowe żaluzje i grube zasłony. Choinka, narysowana na szybie pastą do zębów przed Bożym Narodzeniem, kwiaty w doniczkach albo pluszowa zabawka na parapecie. Akwarium z rybkami albo wazonik z zasuszoną różą. Nawet brudna szyba, za którą widać oberwane tapety i gołą żarówkę na kablu, również jest flagą. Białą flagą kapitulacji wobec życia… Lubię miasta, gdzie ludzie nie boją się podnosić flag. Zazwyczaj to obce miasta… W Rosji zbyt długo oduczano nas posiadania własnych flag. A ja lubię, gdy ludzie nie boją się być z siebie dumni. Lubię oddawać honory cudzym flagom.

Zamilkł, zaczerpnął oddechu i ciągnął, patrząc na klucznika:

– I ciekaw jestem, jak inni postrzegają moją flagę. Czasem stawiam na parapecie starą, piękną lampę z matowym abażurem i włączam ją na całą noc. Niech ludzie, którzy będą przechodzić obok, na widok światła pomyślą, że ktoś siedzi i czyta pasjonującą książkę, walczy z opornym twierdzeniem, kocha się albo czuwa przy łóżku chorego dziecka. Najważniejsze, żeby nikt nie domyślił się, że nie mam swojej flagi.

Martin zamilkł, nalewając sobie soku.

Klucznik poruszył się w fotelu i wymamrotał sennie:

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swoją drogę.

Martin, który wcale nie miał zamiaru tak szybko kończyć opowieści, zakrztusił się sokiem. Ale ukrył zmieszanie, skinął głową i powiedział:

– Dziękuję, kluczniku. Wydaje mi się, że czeka mnie długa droga. I wcale nie jestem pewien, że skończy się na planecie aranków.

– Flagi, zamki, mury i głębokie fosy… – mamrotał klucznik. – Nie jest źle, gdy flagi jeszcze nie ma. Najważniejsze, że się jej szuka.

Martin poczekał chwilę, ale klucznik milczał. Skinął głową i podszedł do drzwi.

– Znam jedną jedyną rasę w galaktyce, która nie potrzebuje flag – odezwał się niespodziewanie klucznik. – Aranki to wysoko rozwinięte i pod każdym względem sympatyczne istoty, ale nie rozumieją zwrotu „sens życia”. Nie mają religii ani pojęcia Boga. Posiadają instynkt samozachowawczy, ale nie boją się śmierci. Mają znakomite poczucie humoru, są humanitarni, ciekawi i czarujący, ale żaden z przedstawicieli tej rasy nie zastanawia się nad sensem życia. Nigdy. Rozważają samo pojęcie jako interesujący fenomen, właściwy innym rozumnym formom życia, ale nie mają kompleksów z powodu swojej ułomności.

Klucznik odczekał chwilę i dodał:

– A w oknach ich domów nie ma zasłon.

Martin postał przy drzwiach jeszcze kilka minut, ale klucznik nie powiedział już ani słowa.


Wanna to jednak wspaniały wynalazek.

Martin leżał w kamiennym basenie prawie godzinę, na przemian dolewając gorącej wody, włączając hydromasaż i puszczając zimne strugi, przyjemnie łaskoczące rozgrzane ciało. W pokoju znalazł kilka książek, pozostawionych przez jakąś dobrą duszę – tomik Stevensona po francusku, Ciemne aleje Bunina po angielsku. Zdumiony takim zestawieniem, Martin wziął Bunina. Po angielsku czytało się go ciężko, ale oczy, stęsknione za widokiem liter, i tak się cieszyły.

Słowa klucznika z jednej strony obudziły czujność Martina, z drugiej wprawiły go w zakłopotanie. Słyszał już wcześniej o unikatowych właściwościach psychiki aranków, ale doświadczenie kontaktów z tą rasą nie budziło myśli o jakiejkolwiek ułomności. Każda żywa istota zadaje sobie pytanie o sens życia, większość z nich ma jakieś uczucia religijne. Jak można żyć, nie mając celu, nie widząc w życiu jakiegoś globalnego, wszechświatowego sensu?

W swoim czasie Martin zastanawiał się nad tą kwestią, próbował nawet znaleźć sens życia dla samego siebie, ale wkrótce wpadł w przygnębienie. Przecież nie znajdzie go w sztuce kulinarnej! Ani w podróżach po galaktyce przez Wrota, uprzejmie udostępnione przez kluczników. Może w miłości? Ale teraz Martin nie był zakochany, co go absolutnie urządzało. Być może sens życia tkwił w ambicji, w pragnieniu zdobycia sławy, zapisania się na kartach historii? Ale wówczas musiałby być albo prawdziwym geniuszem, albo zarozumiałym bałwanem, przekonanym o swej genialności. W życiu wiecznym, obiecywanym przez religię? Martin, chociaż zaliczał się do wierzących, traktował tę perspektywę bardzo sceptycznie. Miał bardzo głębokie wątpliwości co do własnej prawości i nie żywił szczególnych nadziei na zachowanie osobowości w świecie pozagrobowym – wszystkie religie, jeśli odrzucimy średniowieczne wizje raju, obiecywały jedynie tę czy inną formę rozpłynięcia się w absolucie.

Martin nie był w stanie sformułować sensu własnego istnienia i głęboko zazdrościł arankom, którzy nie przeżywali takich dylematów. Nieźle się urządzili! Być może właśnie dlatego uznaje się ich za najbardziej rozwiniętą rasę we Wszechświecie – zaraz po klucznikach?

W końcu odrzucając bezpłodne filozofowanie, Martin wyszedł z wanny, wytarł się ręcznikiem i nago, żeby ciało odpoczęło i odparowało, usiadł przy stole. Kawałek papieru, długopis – co jeszcze może być potrzebne człowiekowi do oceny sytuacji?

Najpierw Martin narysował dwa kółka i podpisał je „Irina 1” i „Irina 2”. Potem przekreślił kółka i obok narysował trzecie, z napisem „Irina 3” i postawił znak zapytania.

Na tym etapie Martin zamyślił się głęboko.

Biblioteka. Preria. Arank.

Trzy planety. Pierwsze dwie kryły pewne starożytne artefakty, które Irina chciała zbadać. Ale świat aranków był starożytny sam w sobie i jego mieszkańcy na pewno dawno temu zbadali zagadki własnej planety. Po co Irina miałaby tam wyruszyć?

Nad zasadniczym pytaniem: jakim cudem Irina Połuszkina, sztuk jedna, przemieniła się w trzy rozkapryszone dziewuchy, na razie się nie zastanawiał. Wersji z siostrami-bliźniaczkami, przedstawionej szeryfowi, oczywiście nie brał na poważnie, prędzej posądzałby kluczników… Skopiowanie dziewczyny pewnie nie nastręczałoby im problemów… tylko po co?

A już najbardziej niepokoiły Martina te dwie śmierci. Na razie traktował je jako irytujące zbiegi okoliczności, ale czuł instynktownie, że kryje się za tym jakiś system, mroczny, nieprzyjemny i nie poddający się ludzkiemu rozumowi.

Martin westchnął i narysował na schemacie kwadracik, którym, dla kaprysu, oznaczył samego siebie. Kwadracik nie miał większego wyboru – albo wyrusza na Ziemię (Martin poprowadził grubą kreskę w dół kartki), żeby złożyć raport Ernesto Połuszkinowi, albo odwiedza planetę aranków, tam szuka hipotetycznej Iriny Połuszkinej numer trzy i stara się odgrodzić ją od wszelkich możliwych niebezpieczeństw, ewentualnie namawia ją do powrotu do domu, bądź skłania do podpisania oświadczenia, w którym Ira stanowczo tegoż powrotu odmawia.

Myśl o takim dokumencie przypomniała mu o liście Iriny, jaki dziewczyna napisała na dziesięć minut przed śmiercią. Szeryf badał ten list bardzo uważnie, a potem zgodził się oddać go Martinowi – dla rodziców dziewczyny. Teraz Martin przeczytał krótką zapiskę, krzywiąc się i walcząc z wrażeniem, że ktoś tu sobie z niego kpi.


Drodzy rodzice! – pisała Irina. – U mnie wszystko w porządku, czego i wam życzę. Miły młody człowiek – czy to nie bezczelność ze strony siedemnastoletniej smarkuli?! – przekazał mi od was pozdrowienia i zapytał, czy nie mam zamiaru wracać. Nie mam. Wszystko idzie zbyt dobrze, żeby to teraz przerywać. Jak się czuje Homer, czy nie tęskni za mną? Pocałujcie go ode mnie, już wkrótce dostanie smakowitą kosteczkę. Na tym kończę mój list, wasza kochana Irinka.

Martin nie uważał się za eksperta od stosunków rodzinnych, ale prośba pocałowania psa w połączeniu z drwiącym tonem listu i podpisem „wasza kochana Irinka” wprawiła go w konsternację. Wyglądało na to, że dziewczyna miała rodziców za psi pazur, uważała, że wszystko ujdzie jej płazem i generalnie była osobą dość oschłą.

Ale z drugiej strony, ten obraz nijak nie łączył się z okrzykiem: „Nie strzelajcie!”, rozpaczliwym rzucaniem się pod grad kul i próbą powstrzymania strzelaniny. Może list był efektem rodzinnych sporów? Może Ernesto sprał ukochaną córeczkę albo w jakiś inny sposób przejawił swoją władzę, co w wieku siedemnastu lat jest bardzo poważnym powodem do obrazy…

Martin westchnął, zakleił kopertę i schował ją do plecaka – razem z żetonem Iriny. Tym razem nie brał krzyżyka. Irinę obiecano pochować po chrześcijańsku.

– Nie ma co, za mało cię lali w dzieciństwie – powiedział Martin w zadumie. I przyłapał się na tym, że rozmawia z Iriną nie jak ze zmarłą, lecz tak, jakby miał głębokie przekonanie, że wkrótce spotkają się znowu.

Cóż, w takim razie nie ma sensu tego odkładać.

Martin ubrał się, brudne skarpetki i bieliznę wyrzucił – przecież nie będzie ich ze sobą nosił w poszukiwaniu pralni. Zastanowił się, czy nie przespać się kilka godzin, rekompensując sobie nocne niewyspanie, ale widocznie we krwi płynęło za dużo adrenaliny – zupełnie nie chciało mu się spać.

Poszedł do Wrót.

Загрузка...