Detringer i Ichor stali w kępie drzew i patrzyli na bezbłędne lądowanie wielkiego statku.
— Obojętne, kto prowadzi ten statek — powiedział Detringer — uważam, że jest mistrzem w tej sztuce. Chciałbym go poznać.
— Niewątpliwie będzie pan miał okazję. To z pewnością nie przypadek, że mając do wyboru powierzchnię całej planety posadzili swój statek prawie dokładnie koło nas.
— Oczywiście musieli nas zauważyć — rzekł Detringer. — I postanowili zagrać śmiało, dokładnie tak, jak ja bym zrobił na ich miejscu.
— To się trzyma kupy — odparł Ichor. — A co by pan zrobił na swoim miejscu?
— I ja zagram śmiało.
— To jest moment historyczny — oznajmił Ichor. Przedstawiciel Ferlang po raz pierwszy w dziejach spotka się wkrótce z inteligentnymi obcymi. Co za ironia, że taka okazja trafiła się akurat kryminaliście!
— Ta okazja, jak ją nazwałeś, została mi narzucona. Zapewniam cię, że jej nie szukałem. Ale a propos — mam nadziej, że nie będziemy nic mówili na temat moich nieporozumień z władzami Ferlang.
— Chce pan powiedzieć, że pan będzie kłamał?
— To bardzo ostre sformułowanie — rzekł Detringer. Powiedzmy, że chcę oszczędzić moim ludziom niezręcznej sytuacji wynikającej z tego, że ich pierwszym przedstawicielem wobec obcej rasy jest przestępca.
— Aha, no chyba że tak — uspokoił się Ichor. Detringer spojrzał surowo na swego mechanicznego sług.
— Widzę, że niezupełnie ci się podobają moje metody.
— Istotnie, ale niech pan mnie zrozumie, sir: jestem panu wierny bez najmniejszych zastrzeżeń. W każdej chwili gotów do największych poświęceń. Będę panu służył do śmierci, a może nawet i dłużej, o ile to możliwe. Ale lojalność w stosunku do drugiej osoby nie może oznaczać wyrzeczenia się zasad religijnych, społecznych i etycznych. Kocham pana, sir, ale nie akceptuję pana postępowania.
— Dobrze — odparł Detringer — czuję się ostrzeżony. A teraz wracając do naszych obcych przyjaciół: otwiera się luk i wychodzą.
— Wychodzą żołnierze — zauważył Ichor.
Przybysze byli też dwunożni i też mieli po dwie kończyny górne. Każdy z nich miał tylko jedną głowę, jedne usta i jeden nos, tak jak i Detringer. Nie było widać żadnych ogonów czy jakichkolwiek anten. Sądząc ze sprzętu, z pewnością byli to żołnierze. Każdy z nich dźwigał wyposażenie, w którym można się było domyślać małych wyrzutni, granatów gazowych i rozrywających, broni promieniowej, broni atomowej bliskiego rażenia i jeszcze wielu innych rzeczy. Mieli też osobiste zabezpieczenie, a głowy chroniły im przezroczyste bańki plastykowe. Było ich w ten sposób wyposażonych dwudziestu plus jeden, najwyraźniej ich przywódca, bez widocznego uzbrojenia. Posługiwał się on czymś w rodzaju elastycznej pałki — stanowiącej najprawdopodobniej insygnium jego władzy — którą idąc na czele swoich żołnierzy, uderzał się rytmicznie w górną część lewej kończyny dolnej.
Żołnierze podeszli bliżej, w szyku luźnym, ukrywając się chwilowo za obiektami naturalnymi, i całą swoją postawą demonstrując najwyższą podejrzliwość i czujność. Oficer wystąpił naprzód, bez żadnej osłony, przejawiając tym samym brawurę czy po prostu głupotę.
— Nie uważam, żebyśmy dalej musieli kryć się po tych krzakach — powiedział Detringer. — Czas wyjść i stawić im czoła w sposób godny przedstawicieli planety Ferlang. Z tymi słowy wystąpił i eskortowany przez Ichora zbliżył się do żołnierzy. Był w tym momencie wspaniały.
Każdy z członków załogi „Jenny Lind” wiedział o obcym statku odległym zaledwie o milę. Dlatego obecność obcego, który właśnie śmiało zmierzał na spotkanie żołnierzy Kettelmana, nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem.
A jednak była. Nikt nie był przygotowany na spotkanie z autentycznym, najprawdziwszym pod słońcem, niesamowitym z wyglądu nieziemcem z krwi i kości. W tej sytuacji nasuwało się wiele pytań — żeby wymienić choć jedno: co człowiek właściwie powinien powiedzieć, kiedy się wreszcie spotka z nieziemcem? Czy potrafi sprostać niezwykłości tej historycznej chwili? Cokolwiek wymyślisz, musi zabrzmieć jak: „Doktor Livingstone, jak sądzę?” Przez całe wieki będą się potem nabijać z ciebie i twoich słów — napuszonych czy banalnych. Spotkanie z nieziemcem potencjalnie jest nad wyraz krępujące.
Zarówno kapitan Macmillan, jak i pułkownik Kettelman gorączkowo szykowali tekst powitania odrzucając kolejne wersje i mając nadziej, że w komputerze przekładowym C31 wysiądzie tranzystor. Żołnierze modlili się: „Jezu, spraw, żeby nie chciał rozmawiać akurat ze mną”. Nawet kucharz myślał: „Chryste, na początek go zainteresuje, jak się odżywiam”.
Ale Kettelman szedł na czele. „Do cholery — pomyślał — nie mam zamiaru z nim pierwszy rozmawiać.” Zwolnił kroku pozwalając swoim ludziom się wyprzedzić. Ale żołnierze stanęli w miejscu jak wryci czekając na pułkownika. Kapitan Macmillan, który podążał tuż za nimi, również przystanął, żałując, że ma na sobie mundur ze wszystkimi dystynkcjami. Najbardziej ze wszystkich rzucał się w oczy i dlatego wiedział, że obcy podejdzie prosto do niego.
Ziemianie stali nieruchomo. Nieziemiec szedł w ich stronę. W szeregach ludzi skrępowanie ustąpiło panice. Żołnierze patrzyli na obcego i myśleli: „Jezu, co to będzie”. Oczywiście byli bliscy ucieczki. Kettelman widział to i myślał: „Zhańbią całą jednostkę i mnie!”
Ta myśl go otrzeźwiła. Nagle przypomniał sobie o dziennikarzach. Tak, dziennikarze! Niech to wezmą na siebie ludzie prasy — ostatecznie za to biorą pieniądze.
— Pluton, stój! — rozkazał. A następnie dodał: — Prezentuj broń.
Obcy też się zatrzymał, prawdopodobnie, żeby zobaczyć, co się dzieje.
— Kapitanie — Kettelman zwrócił się do Macmillana. — Proponuję, żeby w tym historycznym momencie spuścić ze smyczy… to znaczy uruchomić dziennikarzy.
— Doskonały pomysł — odrzekł kapitan i polecił wydobyć dziennikarzy ze stanu hibernacji i natychmiast ich przyprowadzić.
Nastała chwila oczekiwania.
Dziennikarze byli zainstalowani w specjalnym pomieszczeniu. Na drzwiach wisiała tabliczka: „HIBERNACJA — osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. I poniżej odręcznie dopisana: „Budzić tylko w razie rewelacji”.
A w kabinie — każde w swojej kapsule — spoczywało czterech dziennikarzy i jedna dziennikarka. Wszyscy oni zgodzili się z tym, że prowadzenie aktywnego życia przez jałowe lata, potrzebne na dotarcie „Jenny Lind” do jakiegokolwiek punktu przeznaczenia, byłoby dla nich stratą czasu subiektywnego. Dlatego wyrazili zgodę na przejście w stan hibernacji pod oczywistym warunkiem, że zostaną przywróceni do życia natychmiast, jak tylko zaistnieje sytuacja wymagająca obsługi dziennikarskiej. Decyzję co do tego, jaka sytuacja zostanie za taką uznana, pozostawiono kapitanowi Macmillanowi, który na drugim i trzecim roku studiów na uniwersytecie Taos pracował jako reporter dla „Słońca Feniksa”.
Polecenie obudzenia dziennikarzy dostał Szkot, inżynier Ramon Delgado, człowiek o dziwnym życiorysie. Poustawiał odpowiednio systemy zabezpieczające poszczególnych osób i w ciągu piętnastu minut wszyscy byli lekko oszołomieni, ale przytomni i domagali się wyjaśnień.
— Wylądowaliśmy na planecie — poinformował ich Delgado. — Jest to planeta typu ziemskiego, ale nie widać, żeby była na niej jakaś cywilizacja czy inteligentne życie.
— I to był powód, dla którego nas obudziłeś? — zapytał Quebrada z Południowo-wschodniej Agencji Prasowej.
— Nie tylko — odparł Delgado. — Na planecie jest jakiś obcy statek i nawiązaliśmy kontakt z inteligentną istotą.
— No, to już lepiej — rzekła Millicent Lopez reprezentująca dziennik „Ubiory damskie” i inne. — A czy może zauważyłeś, w co ten obcy jest ubrany?
— A można ocenić stopień inteligencji tego osobnika? — zapytał Mateos Upmann z „New York Timesa” i „Los Angeles Timesa”.
— A co do tej pory powiedział? — chciał wiedzieć Angel Potemkin z NBC-CBS-ABC.
— Nic nie powiedział — poinformował ich inżynier Delgado. — Bo jeszcze nikt z nim nie rozmawiał.
— Czy mamy przez to rozumieć — zdziwił się E.K. Quetzala z Zachodniej Agencji Prasowej — że pierwszy nieziemiec, jakiego kiedykolwiek spotkali ziemianie, stoi tam teraz jak ten głupi i nikt nie przeprowadza z nim wywiadu?
Dziennikarze runęli do wyjścia — wielu z nich wlokło jeszcze za sobą rurki i przewody — wstępując jedynie do pokoju reporterów po magnetofony. Na zewnątrz, mrużąc oczy w ostrym słońcu, troje z nich podłączyło się do komputera przekładowego C31. Następnie wszyscy razem ruszyli naprzód roztrącając żołnierzy i otoczyli nieziemca.
Upmann włączył komputer, wziął jeden z mikrofonów, a drugi podał obcemu, który po chwili wahania wyciągnął rękę.
— Próba: raz, dwa, trzy — powiedział Upmann. — Zrozumiałeś, co powiedziałem?
— Powiedziałeś: „Próba: raz, dwa, trzy”.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, ponieważ wreszcie zostały wypowiedziane pierwsze słowa do pierwszego w dziejach nieziemca i Upmann rzeczywiście miał wyjść w książkach historycznych na kompletnego idiotę. Ale Upmannowi było dokładnie wszystko jedno, na co wyjdzie, byleby się w ogóle znaleźć w książkach historycznych, dlatego nie przerywał sobie wywiadu. Po chwili inni poszli w jego ślady.
Detringer musiał odpowiedzieć, co jada, jak długo i jak często sypia, scharakteryzować swoje życie seksualne i jego odchylenia od normy przyjętej dla Ferlang, opisać pierwsze wrażenie, jakie zrobili na nim ziemianie, przedstawić swoją osobistą filozofię, wyznać, ile ma żon i jak mu się układa współżycie z nimi, ile ma dzieci i jakie to jest uczucie, jak się jest nim. Musiał podać swój zawód i hobby, ze szczególnym uwzględnieniem zainteresowań ogrodniczych lub ich braku. Musiał się przyznać, czy kiedykolwiek się upił i w jakich okolicznościach, opisać swoje pozamałżeńskie doświadczenia seksualne, o ile miał takie, i wymienić uprawiane sporty. Musiał wyrazić swój pogląd na przyjaźń międzygwiezdną pomiędzy rasami inteligentnymi, przedyskutować ze swoimi rozmówcami korzyści albo kłopoty wynikające z posiadania ogona i wiele innych.
Macmillan, nieco zawstydzony z powodu zaniedbania obowiązków kapitana, wystąpił teraz naprzód i uratował Detringera, który dzielnie i z wielkim nakładem trudu próbował wytłumaczyć niewytłumaczalne.
Podszedł również pułkownik Kettelman — ostatecznie to on był odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa i do niego należało wniknąć głęboko w naturę i intencje obcego.
Nastąpiło drobne spięcie pomiędzy tymi dwiema osobistościami co do tego, kto pierwszy powinien się spotkać z nieziemcem czy też może spotkanie ma być wspólne. Ostatecznie zdecydowano, że to Macmillan, jako symboliczny przedstawiciel ludów Ziemi, pierwszy będzie rozmawiał z obcym. Było jasne, że to spotkanie ma mieć charakter czysto formalny. Dopiero Kettelman, jako następny w kolejności, będzie już rozmawiał konkretnie.
Ten plan ładnie sprawę rozwiązał i Detringer oddalił się z Macmillanem. Żołnierzy odesłano na statek, gdzie złożyli broń i wrócili do pucowania butów.
Trzymającego się z tyłu Ichora dopadł przedstawiciel Agencji Środkowozachodniej i poprosił o wywiad. Ten sam dziennikarz, Melchior Carrera, współpracował także z takimi pismami, jak: „Popular Mechanics”, „Playboy”, „Rolling Stone” i „Automation Engineers’ Digest”. Był to ciekawy wywiad.
Rozmowa Detringera z kapitanem Macmillanem szła bardzo gładko. Obaj mieli poglądy liberalne na większość problemów, obaj odznaczali się wrodzonym taktem i każdy z nich starał się okazać maksymalne zrozumienie dla punktu widzenia, którego nie podzielał. Przypadli sobie nawzajem do gustu i kapitan Macmillan nie bez zdziwienia stwierdził, że Detringer jest mu mniej obcy niż pułkownik Kettelman.
Spotkanie z Kettelmanem, które nastąpiło zaraz potem, miało zupełnie inny charakter. Po krótkiej wymianie uprzejmości pułkownik przeszedł wprost do rzeczy.
— Co pan tu robi? — zapytał.
Detringer, przygotowany na konieczność udzielania podobnych wyjaśnień powiedział:
— Prowadzę statek zwiadowczy kosmicznych sił Ferlang. Sztorm zwiał mnie daleko z kursu i byłem zmuszony wylądować tutaj dokładnie w momencie, kiedy skończyło mi się paliwo.
— To znaczy, że jest pan unieruchomiony.
— Jestem. Czasowo, oczywiście. Jak tylko moi ludzie zorganizują załogę i sprzęt, wyślą po mnie statek ratowniczy. Ale to może potrwać. Gdybyście więc wsparli mnie paliwem, byłbym wam głęboko zobowiązany.
— Hmmm — mruknął pułkownik Kettelman.
— Przepraszam, bo nie dosłyszałem?
— Hmm — powiedział komputer przekładowy C31 — to uprzejmy odgłos oznaczający u ziemian chwilę zastanowienia.
— Gadanie — przerwał mu Kettelman. — „Hmmm” nie znaczy dosłownie nic. Aha, więc potrzebuje pan paliwa?
— Tak, pułkowniku, potrzebuję — odparł Detringer. — Z różnych oznak zewnętrznych wnioskuję, że nasze systemy napędowe są porównywalne.
— System napędowy „Jenny Lind”… — zaczął C31.
— Chwileczkę, to jest tajne — przerwał mu Kettelman.
— Nie, już nie jest — odpowiedział komputer. — Wszyscy na ziemi używają tego systemu od dwudziestu lat i został w ubiegłym roku oficjalnie odtajniony.
— Tak jak myślałem — powiedział Detringer. — Nie będę nawet musiał zmieniać składu paliwa. Mogę użyć tak, jak jest. Naturalnie o ile mi użyczycie.
— Z tym nie ma problemu — odrzekł Kettelman — paliwa mamy dość. Ale przedtem musimy omówić kilka spraw.
— Na przykład?
— Na przykład: czy danie panu paliwa będzie służyło sprawie naszego bezpieczeństwa.
— Nie widzę tu żadnego problemu — odparł Detringer.
— To dziwne. Ferlang jest najwyraźniej planetą o wysoko rozwiniętej cywilizacji technicznej. Jako taka może stanowić dla nas potencjalne zagrożenie:
— Drogi pułkowniku, nasze planety należą do różnych galaktyk.
— Cóż z tego. My, Amerykanie, zawsze walczymy tak daleko od domu, jak tylko to jest możliwe. Być może wy z Ferlang robicie tak samo. Jaką przeszkodę stanowi odległość, skoro można ją pokonać?
Detringer opanował się i odpowiedział:
— Jesteśmy rasą pokojowo usposobioną, nastawioną na obronę i głęboko zainteresowaną w rozwoju przyjaźni i współpracy międzygwiezdnej.
— Tak pan mówi, ale skąd mogę być pewien, że to prawda?
— Pułkowniku, czy pana zachowanie nie jest przypadkiem… — Detringer szukał przez chwilę odpowiedniego sformułowania i wreszcie wybrał nieprzetłumaczalne w sensie dosłownym — „urmuguahtt”?
C31 podsunął właściwe słowo:
— Zastanawiam się, czy pana zachowanie nie jest z lekka paranoiczne.
Kettelman najeżył się. Nic go tak bardzo nie wyprowadzało z równowagi, jak to, kiedy go uważano za paranoika. Czuł się wtedy szykanowany.
— Tylko niech mnie pan nie drażni — ostrzegł złowrogo. — Dlaczego na przykład nie miałbym kazać pana zabić, a pańskiego statku zniszczyć do najdrobniejszej części w interesie bezpieczeństwa Ziemi? Do czasu kiedy pańscy ludzie się tu zjawią, nas już tu dawno nie będzie i Ferlangerzy, czy jak tam się nazywacie, ni cholery się o nas nie dowiedzą.
— Naturalnie, że moglibyście tak postąpić — powiedział Detringer — gdyby nie to, że zawiadomiłem swoich o was drogą radiową, jak tylko zobaczyłem wasz statek, i byłem z nimi w łączności radiowej aż do chwili kiedy przyszedłem na spotkanie z wami. Przekazałem Dowództwu Bazy wszelkie możliwe informacje na wasz temat, łącznie z oceną typu waszego słońca na podstawie waszego wyglądu zewnętrznego, jak również i kierunku, w jakim znajduje się wasza planeta — na podstawie analizy ścieżki jonowej.
— Bystry z pana facet — powiedział złośliwie Kettelman.
— Zawiadomiłem też ich, że poproszę was o udzielenie mi paliwa z waszych najwyraźniej obfitych zasobów. Poczytają wam to za szczególnie nieprzyjazny akt, jeśli mi odmówicie tej uprzejmości.
— O tym nie pomyślałem — rzekł Kettelman. — Hmm. Mam rozkaz niewywoływania żadnych międzygwiezdnych niesnasek.
— No więc? — Detringer zawiesił głos.
Zaległa długa, niezręczna cisza. Kettelman zżymał się na samą myśl o tym, że mógłby udzielić na dobrą sprawę wojskowej pomocy osobnikowi, który kto wie, czy nie okaże się jego najbliższym wrogiem. Z drugiej strony nie wiedział, jak z tego wybrnąć.
— W porządku — powiedział wreszcie — jutro przyślę panu paliwo.
Detringer podziękował i całkiem otwarcie i szczerze zaczął mówić o ogromnych rozmiarach i skomplikowanych rodzajach broni kosmicznych sił zbrojnych Ferlang. No, powiedzmy, że trochę przesadził. W gruncie rzeczy nie powiedział ani słowa prawdy.