Niesiony prądem trup obraca się. W miejscu, gdzie Ganges przecina pięć betonowych pasm nowego mostu, na podporach osadzają się tratwy z rzecznych śmieci, girlandy gałęzi i plastiku. Ciemna bryła ciała w czarnym nurcie wygląda przez chwilę tak, jakby miała do nich dołączyć. Łagodny prąd pociąga je jednak, obraca i przeprowadza nogami do przodu, pod łukiem stali i ruchu ulicznego. Z podniebnych przęseł dobiega ryk ciężarówek. Lśniące chromem, wymalowane w pstrokatych bogów, dniem i nocą szturmują miasto przez most, grzmiąc muzyką z głośników na dachach. Płytka woda drga.
Shiv, po kolana w rzece, zaciąga się głęboko papierosem. Święta Ganga. Osiągnąłeś mokśię. Wyrwałeś się z ćakry. Wianki aksamitek owijają mu się wokół mokrych nogawek. Obserwuje trupa, aż zniknie mu z oczu, potem łukiem czerwonych iskier ciska papierosa w noc i chlupiąc, idzie z powrotem, tam gdzie po osie w wodzie stoi jego merol. Siada na skórzanym tylnym siedzeniu, a chłopak podaje mu buty. Porządne buty. Porządne włoskie skarpetki, nie jakieś bharackie gówno. Za dobre, żeby je marnować na muł i szlam Matki Gangi. Chłopak zapuszcza silnik; muśnięte światłem reflektorów cienkie jak drut sylwetki rozpierzchają się po białym piasku. Jebane dzieciaki. Wszystko dojrzą.
Wielki merol pnie się znad rzeki, przez spękane błoto na biały piasek. Shiv nigdy dotąd nie widział tak niskiej wody. Te gadki o Ganga devi, rzece-bogini nigdy specjalnie doń nie przemawiały — bajki w sam raz dla kobiet, a radźa swoje wie, albo co z niego za radźa — ale widząc, jaka jest płytka, jaka słaba, czuje się nieswojo, jakby patrzył na broczącą krwią ranę w ramieniu starego przyjaciela, ranę, której nie da się wyleczyć. Pod pękatymi oponami chrupią kości. Merol rozrzuca dzieciakom resztki ogniska, potem chłopak, Yogendra, włącza napęd na cztery koła i wiezie ich prosto pod górę, wygryzając dwie bruzdy w połaci aksamitek. Pięć pór deszczowych temu sam był takim nadrzecznym dzieciakiem, siedział przy takim kopcącym ogieńku, grzebał w piasku, szukając w szlamie szmat i innych skarbów. I skończy też tutaj. Jak wszyscy. Rzeka wszystko uniesie. Błoto i czaszki.
Wiry niosą ciało, chwytając zwoje jedwabnego sari i powoli je rozwijając. Gdy podpływa do niskiego mostu pontonowego pod zrujnowanym fortem w Ramnagarze, trup wykonuje ostatni obrót i uwalnia się. Wąż jedwabiu wije się przed nim, zahacza o obły nos pontonu i spływa wzdłuż obu jego boków. Ten most zbudowali angielscy saperzy, w państwie przed państwem przed tym państwem; pięćdziesiąt pontonów połączonych wąską stalową belką. Tędy idzie lżejszy ruch — fatfaty, motorowery, motocykle, rowerowe riksze, od czasu do czasu lawirujące między rowerami maruti, z nieustannie roztrąbionym klaksonem; oraz piesi. Most pontonowy to jedna wstęga dźwięku, nieskończona taśma magnetyczna brzmiąca echem kół i stóp. Nagie zwłoki kobiety dryfują parę centymetrów pod autorikszami.
Za Ramnagarem prawy brzeg rozpościera się szeroko i piaszczyście. Tutaj nadzy sadhu wznoszą swe obozowiska z łozy i bambusa i ćwiczą się w zapamiętałej ascezie zanim o świcie popłyną do świętego miasta. Za ich ogniskami strzelają w niebo potężne gazowe pochodnie wielkich przetwórni należących do międzynarodowych korporacji, podświetlając lśniące grzbiety bawołów zbijających się w gromadkę w wodzie obok rozpadającego się Asi Ghatu, pierwszego ze świętych ghatów Varanasi. Na rzece migocą płomyki — paru pielgrzymów i turystów puściło już na wodę dije w małych spodeczkach z liści mango. Będzie ich przybywać, kilometr za kilometrem, ghat za ghatem, aż Ganges zmieni się w konstelację prądów i wstęg światła, kreśląc wzory, w których mędrcy dostrzegą zwiastuny, wróżby i przyszłość narodów. Oświetlają płynącą dalej kobietę. Ukazują jej przeciętną twarz, twarz z tłumu, twarz, której nikomu nie zabraknie, jeśli w ogóle wśród jedenastu milionów mieszkańców miasta jakakolwiek twarz mogłaby być niezastąpiona. Jest pięć kategorii ludzi, których rzuca się rzece, bo nie wolno kremować ich na ghatach: trędowaci, dzieci, kobiety ciężarne, bramini i ukąszeni przez kobrę królewską. Jej bindi mówi, że nie należy do żadnej z tych kast. Niepostrzeżenie prześlizguje się między tłumem łodzi z turystami. Białe dłonie są delikatne, nienawykłe do pracy.
Na ghacie Manikarnika płoną stosy. Żałobnicy znoszą bambusową lektykę nad samą wodę, po zasłanych popiołem stopniach i spękanym błocie. Zanurzają w rzece-odkupicielce owinięte szafranowym całunem ciało, uważnie obmywają mu wszystkie członki. Potem niosą je na stos. Doglądający stosów niedotykalni Domowie obkładają płócienny zwój drewnem, a inni, stojący po pas w wodzie, przesiewają ją płaskimi wiklinowymi koszami, odcedzając złoto z popiołów zmarłych. Każdej nocy na ghacie, gdzie Brahma Stworzyciel złożył ofiarę z dziesięciu koni, pięciu braminów pali arati na cześć Matki Gangi. Pobliski hotel płaci im za to po dwadzieścia tysięcy rupii miesięcznie na głowę, ale ich modlitwy nie tracą od tego na żarliwości. Odprawiają nad ogniem pudźię o deszcz. Ostatni monsun był trzy lata temu. Teraz bluźniercza tama Awadhów w Kunda Khadar zamienia w proch ostatnie krople krwi w żyłach Gangi. Ostatnio różane płatki rzucają na wodę nawet niewierzący i agnostycy.
Yogendra steruje wielkim merolem po tej drugiej rzece, nieznającej posuchy rzece opon, poprzez ścianę dźwięku i ruchu, wieczny czakram Varanasi — jednego wielkiego korka. Przeciskając się między fatfatami, objeżdżając rowerowe riksze, zjeżdżając na drugą stronę drogi, aby ominąć krowę przeżuwającą stary podkoszulek, właściwie nie zdejmuje ręki z klaksonu. Shiv ma immunitet na wszystkie wykroczenia drogowe, z wyjątkiem przejechania krowy. Ulica zlewa się z chodnikiem: stragany, budy z gorącym jedzeniem, kaplice, uliczne świątynki obwieszone girlandami nagietków. „Pozwólcie naszej Rzece swobodnie płynąć!” — obwieszcza ręcznie wypisany transparent protestujący przeciw tamie. Banda chłopaków z call centre, idąca na łowy w najlepszych czystych koszulach i spodniach, przecina terenówce drogę. Tłuste łapy na lakierze, Yogendra krzyczy na tę bezczelność. Ruch uliczny staje się coraz gęstszy i bardziej skrępowany, kobiety i pątnicy muszą przyciskać się do ścian i drzwi, żeby przepuścić Shiva. Powietrze aż uderza do głowy oparami alkopaliwa. To podróż monarchy, to demonstracja. Trzymając na kolanach zroszoną od zimna metalową butlę, Shiv wjeżdża do miasta, z którym łączy go imię i dziedzictwo.
Najpierw było Kashi: pierworodne pośród miast; siostra Babilonu, Teb, która przeżyła je oba; miasto światła, gdzie Dźjotirlinga Śiwy, boska twórcza energia, eksplodowała z ziemi świetlnym słupem. Potem zostało Varanasi, najświętszym z miast, dworem bogini Gangi, miastem śmierci i pątników, które przeżyło cesarstwa i królestwa, Radźów i wielkie narody, płynąc przez czas, jak jego rzeka płynie przez wielką równinę północnych Indii. Za nim wyrosło Nowe Varanasi; globalne dolary wlewające się w indyjską studnię siły roboczej bez dna wypiętrzyły wały i fortece nowych osiedli, pnące się za pałacami szklane iglice siedzib wielkich korporacji oraz wąskie, splątane ulice. Potem nastąpiło nowe państwo i Nowe Varanasi znów stało się legendarnym Kashi; pępkiem świata odrodzonym jako najnowsza Ginza południowej Azji, tylko że towarem są tu ciała. To miasto schizofrenii. Na zatłoczonych ulicach pielgrzymi potrącają japońskich seksturystów. Między klatkami nastoletnich prostytutek żałobnicy niosą na ramionach zmarłych. Zasymilowani, szczupli goście z Zachodu, z brodami i koralikami, oferują masaż głowy, podczas gdy dziewczyny ze wsi zapisują się do agencji matrymonialnych i uważnie przeglądają linię z rocznym dochodem w bazach danych desperatów.
Hello, hello, skąd jesteś? Gandzia Nepali kadzidełka? Chce młodą dziewczynę, bara bara? Zobaczyć jak kobieta wkłada sobie amerykańską piłkę do football? Dziesięć dolarów. Zrobi ci tak wielki fiut, że będzie straszył ludzi. Karty, horoskopy, hora czakra, tłuste czerwone tilaki odciskane na czołach turystów. Nieletni guru. Ciuchy! Moda! Sportowe podróbki, lewe oprogramowanie, kopie pakietów wielkich firm, produkcje filmowe z ostatniego miesiąca, zdubbingowane przez jednego faceta, jednym głosem, w sypialni twojej kuzynki, palmery i lighthoeki z podejrzanych fabryczek, wątpliwe dżin i whisky pędzone w starych garbarniach (najbardziej szacowna marka, John E. Walker). Odkąd zepsuł się monsun, zepsuła się także woda; na butelki, na szklaneczki, na łyczki, ze zbiorników, cystern, opakowanych w folię palet, plastikowych butelek, plecaków i worków z koźlej skóry. Ci Banglowie i ich góra lodowa; myślisz, że z tego spadnie nam w Bharacie choćby jedna kropla? Kupuj, pij.
Mijając rozpłomieniony ghat i świątynię Śiwy, powoli, tektonicznie przewracającą się w varanaski muł, rzeka skręca nieco na wschód. Trzeci zestaw filarów mostu tnie wodę na kocie języczki. Falują światła, światła ekspresowego śatabdi pędzącego przez rzekę na dworzec w Kashi.
Opływowy ekspres głośno postukuje na złączach, gdy zwłoki kobiety uwalniają się spod kolejowego mostu na otwartą wodę.
Za Kashi i New Varanasi jest jeszcze trzecie Varanasi. Na planach i w materiałach prasowych architektów i ich firm PR-owskich nazywa się „New Sarnath”, wykorzystując prestiż starodawnego buddyjskiego miasta. Wszyscy inni mówią „Ranapur”; na wpół zbudowana stolica świeżo opierzonego rodu polityków. Jak zwał, tak zwał, jest to największy plac budowy w całej Azji. Światła nigdy nie gasną, nigdy nie ustaje praca. Hałas jest ogłuszający. Pracuje tu sto tysięcy ludzi, od ćowkidarów po inżynierów budowlanych. Przepiękne i śmiałe wieżowce wyrastają z bambusowych kokonów rusztowań, buldożery rzeźbią szerokie bulwary i aleje ocieniane zmodyfikowanymi genetycznie drzewami asioka. Nowe państwa domagają się nowych stolic, Ranapur będzie zatem wizytówką kultury, przemysłu i wizjonerstwa Bharatu. Centrum Kulturalne Sajidy Rany. Centrum konferencyjne Rajiva Rany. Wieża telekomunikacyjna Ashoka Rany. Ministerstwa i administracja państwowa, ambasady, konsulaty, inne rządowe rekwizyty. Ranowie uczynią z Varanasi to, co Brytyjczycy z Delhi. Tak mówi się w budynku w sercu tego wszystkiego, Bharad Sabha, kwiecie lotosu z białego marmuru, gdzie mieści się Parlament Bharatu i urząd Sajidy Rany, pani premier.
Reflektory budów odbijają się od płynącego rzeką kształtu. Nowe ghaty mogą sobie być z marmuru, ale rzeczne dzieciaki to stuprocentowe Varanasi. Zadarte głowy. Coś tam jest. Coś jasnego, błyszczącego. Hartowane kiepy. Dzieciaki rzucają się w wodę. Brodzą, zanurzone po uda po płytkiej, ciepłej jak krew wodzie, nawołując się gwizdami. Coś jest. Trup. Trup kobiety. Nagi trup kobiety. W Varanasi to nic szczególnego, ani nowego, niemniej chłopcy i tak wyciągają ją na brzeg. Może da się z niej odzyskać jeszcze jakąś ostatnią wartościową rzecz. Biżuterię. Złote zęby. Protezy stawów biodrowych. W promieniach budowlanych reflektorów chłopcy wywlekają zdobycz za ramiona na brudny piasek. Na szyi błyska coś srebrnego. Chciwe dłonie łapią łańcuszek z triśulą, trójzębem wyznawców Pana Śiwy. I nagle dzieciaki uciekają z cichym krzykiem.
Kobieta jest rozcięta od mostka po łono. W świetle z budowy połyskuje splątana masa jelit. Dwa krótkie cięcia czysto pozbawiły ją jajników.
Shiv w swoim szybkim, niemieckim samochodzie tuli do siebie omszoną kondensacją srebrną butlę, podczas gdy Yogendra przeciska go przez korek.
Pan Nandha, gliniarz, Pies Kryszny podróżuje dziś rano pociągiem, w wagonie pierwszej klasy. Pan Nandha jest w wagonie pierwszej klasy jedynym pasażerem. Pociąg to elektryczny ekspres, śatabdi, firmy Bharat Rail: mknie trzysta pięćdziesiąt na godzinę specjalnie zbudowaną szybką linią, przechylając się na łagodnych zakrętach. Wioski drogi pola miasteczka świątynie uciekają rozmazane w tył, spowite sięgającą tylko do kolan poranną mgiełką. Pan Nandha w ogóle ich nie widzi. Za przyciemnionym oknem skupia się na wirtualnych stronicach „Bharat Timesa”. Artykuły i reportaże wideo unoszą się nad stołem, gdy jego lighthoek pompuje mu dane bezpośrednio do kory wzrokowej. W ośrodkach słuchowych: Nieszpory najświętszej Maryi Panny Monteverdiego, wykonywane przez wenecką Cameratę i Chór św. Marka.
Pan Nandha bardzo lubi włoską muzykę renesansową. Pan Nandha jest głęboko zafascynowany muzyką europejskiej tradycji humanistycznej. Pan Nandha sam uważa się za człowieka renesansu. Może więc czytać sobie informacje o wodzie, albo i wojnie, o demonstracjach pod figurą Hanumana, o projekcie budowy stacji metra pod rondem Sarkhand, skandalach, plotkach i sporcie, lecz część jego kory wzrokowej, do jakiej lighthoek nigdy nie dotrze, wyobraża sobie piazze i kampanile siedemnastowiecznej Cremony.
Pan Nandha nigdy tam nie był. Nigdy nie zwiedzał Włoch. Jego wyobrażenia to malownicze obrazy z kanału History Planet, skrzyżowane z własnymi wspomnieniami z Varanasi, miasta jego narodzin, i Cambridge, miasta, gdzie na nowo narodził się intelektualnie.
Pociąg mija w pędzie wiejską cegielnię; dym z pieców ściele się nad mgłą. Stosy cegieł przypominają ruiny nienarodzonej cywilizacji. Stoją tam dzieciaki i gapią się, machając dłońmi, oszołomione szybkością. Kiedy pociąg przejedzie, wlezą na tory i zaczną szukać wetkniętych w złącza szyn jednopaisowych monet. Ekspres rozsmarowuje je cieniutko po szynie. Można coś za nie kupić, ale nic cenniejszego niż oglądanie, jak stają się kleksem na drodze śatabdiego.
Wzdłuż wagonu idzie kołyszącym się krokiem ćaj-wallah.
— Sahib?
Pan Nandha wręcza mu dyndającą na sznureczku torebkę. Herbaciarz kłania się, bierze ją, udrapowuje na plastikowym kubku i nalewa wrzątku z trzymanego na głowie naczynia. Pan Nandha cierpi na ciężką drożdżycę. Herbatka jest ajurwedyjska, przygotowana na receptę. Pan Nandha unika także zbóż, owoców, produktów sfermentowanych, w tym alkoholu, wielu produktów sojowych oraz wszystkich mlecznych.
Telefon zadzwonił o czwartej nad ranem, kiedy pan Nandha dopiero co zasnął po przyjemnym seksie ze swoją piękną żoną. Próbował jej nie przeszkadzać, ale ona nigdy nie może spać, kiedy on się budzi, więc wstała i przygotowała mu Torbę Delegacyjną, której zawartość dhobi-wallah utrzymywał w porządku — świeżą i poskładaną. Odprowadziła go do samochodu Ministerstwa. Samochód ominął plac przed dworcem, zatłoczony fatfatami i rikszami czekającymi na sypialny z Agry, i podwiózł go przez bocznice rozrządowe prosto na peron, gdzie czekał już długi, opływowy, elektryczny pociąg. Funkcjonariusz Bharat Rail zaprowadził go do zarezerwowanego miejsca w zarezerwowanym wagonie. Trzydzieści sekund później pociąg ulotnił się z dworca Kashi. Całe trzysta metrów wagonów zatrzymano dla Psa Kryszny.
Pan Nandha wspomina seks z żoną i dzwoni do niej z palmera. Pojawia się w jego korze wzrokowej. Nie dziwi się, widząc ją na dachu. Odkąd zaczęły się prace nad ogrodem, Parvati spędza na dachu apartamentowca coraz więcej czasu. Za betoniarką, stertami bloczków i workami z kompostem pan Nandha widzi poranne światła w oknach czynszówek, nachylających się mocno do siebie nad wąskimi ulicami. Zbiorniki z wodą, panele słoneczne, anteny satelitarne i rzędy doniczek z geranium odcinają się konturem na tle bezbarwnego, mglistego nieba. Parvati odgarnia za ucho pasemko włosów i mruży oczy do bindi kamerki.
— Wszystko w porządku?
— Jak najbardziej. Za dziesięć minut będę na miejscu. Po prostu chciałem do ciebie zadzwonić.
Uśmiecha się. Panu Nandzie topnieje serce.
— Dziękuję, miło, że o mnie pomyślałeś. Obawiasz się tego zadania?
— Nie, to rutynowa ekskomunika. Chcemy ją dopaść, zanim wybuchnie panika.
Parvati kiwa głową, wciągając dolną wargę, jak to ma w zwyczaju, kiedy myśli.
— A ty co będziesz dzisiaj robić?
— O — mówi, odwracając się ku ogrodowi. — Przyszedł mi do głowy taki pomysł. Nie złość się na mnie, proszę, ale pomyślałam, że nie potrzeba nam tylu krzaków. Chciałabym posadzić trochę warzyw. Parę rzędów fasolek, trochę pomidorków i papryki — dają świetną osłonę — może nawet trochę ketmii i bakłażanów? I zioła. Bardzo chcę hodować zioła, asant, kolendrę, słodką bazylię.
Pan Nandha uśmiecha się w swoim zarezerwowanym fotelu pierwszej klasy.
— Moja prawdziwa miejska ogrodniczka.
— Ależ nic, czego mógłbyś się wstydzić. Tylko parę grządek, zanim przeniesiemy się do Cantonmentu, do bungalowu. Mogłabym ci hodować warzywa na twoje sałatki. Oszczędzilibyśmy trochę, przywożą je z Europy, z Australii, widziałam nalepki. Zgadzasz się?
— Co tylko zechcesz, kwiatuszku.
Parvati klaszcze w dłonie z radości.
— No to dobrze. Może to trochę bezczelne z mojej strony, ale już umówiłam się z Krishanem do dostawcy nasion.
Pan Nandha często powątpiewa, czy dobrze zrobił, sprowadzając swoją ukochaną żonę do varanaskiego krwiożerczego towarzystwa, wiejską dziewczynę między kobry. Socjety z Cantonmentu — jego koledzy z pracy, osoby równe mu rangą — napawa go obrzydzeniem. Szepty, spojrzenia, plotki, zawsze słodziutkie i ugrzecznione, ale ciągle ważą, mierzą i oceniają. Cnota i występek w najdelikatniejszej z równowag. Dla facetów sprawa jest prosta. Ożeń się najlepiej, jak dasz radę — o ile dasz radę. Pan Nandha ożenił się w ramach swojej dźati — bardziej niż Arora, jego przełożony w Ministerstwie, bardziej niż większość rówieśników. Porządne małżeństwo Kayastha-Kayastha, ale tu, w nowym Ranapurze, te rygory wydają się już bez znaczenia. Widziałeś tę żonę Nandhy? Co za akcent, posłuchaj. W ogóle nie umie mówić. Ani słowa. Nie ma nic do powiedzenia. Otwiera gębę i wylatują muchy. Kompletna wioska. Mówię ci. Dalej włazi nogami na deskę klozetową i kuca.
Pan Nandha stwierdza, że pięści ma zaciśnięte z wściekłości na samą myśl o wplątaniu Parvati w te okropne gierki: mój mąż to, moje dzieci tamto, mój dom owamto. Ona wcale nie potrzebuje bungalowu w Cantonmencie, dwóch aut, pięciorga służących i dziecka od znanego projektanta. Sprawdziła, jak każda nowoczesna żona, jego kwestie finansowe i badania genetyczne, jednak ich związek zawsze opierał się na szacunku i miłości; nie był rozpaczliwym skokiem po pierwszy towar na darwinowskim rynku matrymonialnym Varanasi. Kiedyś z kobietą dawali posag. To mężczyzna był wartością, bogactwem. Na tym właśnie polega problem. Teraz, po ćwierć wieku selekcji zarodków, dyskretnych podmiejskich klinik i staroświeckich, tradycyjnych w Kashi, zabiegów na schodach, w samochodzie, w powietrzu, w miejskiej klasie średniej Bharatu jest czterokrotnie więcej mężczyzn niż kobiet.
Pan Nandha czuje delikatną zmianę przyspieszenia. Pociąg zwalnia.
— Muszę kończyć, kochanie, dojeżdżamy do Nawady.
— Ale nic ci nie grozi, skarbie, prawda? — pyta Parvati. Spogląda z obawą w kamerę.
— Nic a nic, skarbie. Robiłem to sto razy.
— Kocham cię, mężu.
— Kocham cię, mój skarbie.
Żona pana Nandhy znika mu z głowy. Zrobię to dla ciebie, myśli, gdy pociąg dowozi go na miejsce decydującej rozgrywki. Zabijając to, będę myśleć o tobie.
Przystojna kobieta-dźemadar miejscowej Obrony Cywilnej wita pana Nandhę eleganckim salutem z peronu. Dwuszereg dźawanów powstrzymuje swoimi lathi tłum gapiów. Gdy konwój wyjeżdża na ulicę, eskorta ustawia się z przodu i z tyłu.
Nawada to miasto-ulicówka, nazwa nalepiona na unię czterech gównianych miasteczek. Potem z nieba spadła garść dotacji na rozwój, pospiesznie zaprojektowana siatka ulic, ekspresowo zbudowane metalowe szopy z fabrykami i magazynami, wypchane farmami danych i call centrami. Spinamy kablami i łączami satelitarnymi, podłączamy do prądu i niech nam tłuką krory rupii. To właśnie między budami magazynów z falistego aluminium i włókna węglowego, nie w niebotycznych wieżach Ranapuru, wykuwa się przyszłość Bharatu. Pan Nandha w ogromnym, wojskowym hummerze mija niesieciowe sklepy i warsztaty produkujące części do samochodów. Czuje się jak wjeżdżający do miasta płatny morderca. Z drogi zjeżdżają mu skutery wiozące z tyłu siedzące bokiem, po damsku, wiejskie dziewczyny.
Eskorta skręca w zaułek między dwiema szopami z pianobetonu, syrenami torując drogę hummerowi. Słup elektryczny ugina się pod ciężarem nielegalnie podpiętych kabli. Pod ogromną, pozbawioną okien betonową kostką siedzą w kucki kobiety, dzieląc się śniadaniowym ćajem i plackiem roti; mężczyźni stoją z dala od nich, w najdalszym zakątku placu, i palą. Pan Nandha patrzy na wyciągnięte do błogosławieństwa ręce farmy słonecznej Ray Power. Pozdrowienie oddane słońcu.
— Wyłączcie te syreny — poleca przystojnej dźemadarce, która nazywa się Sen. — To coś ma inteligencję przynajmniej na poziomie zwierzęcia. Jeśli ktoś je ostrzeże, będzie próbowało wykopiować się na zewnątrz.
Sen odkręca szybę i wykrzykuje rozkazy eskorcie. Syreny milkną.
Hummer jest jak stalowa cieplarnia. Spodnie pana Nandhy przyklejają się do winylowego pokrowca na siedzeniu, ale jest zbyt dumny, by się wiercić. Nasuwa hoeka na ucho, przytyka przekaźnik kostny w najlepszym punkcie czaszki i otwiera skrzyneczkę z awatarami.
Ganeśa, Pan Pomyślnych Początków i Pogromca Przeszkód, majestatycznie jadący na szczurze, wznosi się nad płaskimi dachami i lasami anten Nawady, potężny jak burzowa chmura. W rękach ma swe atrybuty: bodziec, pętlę ze sznura, złamany słoniowy kieł, ryżowy pierożek i miskę z wodą. W wydatnym brzuchu mieści całe cyberprzestrzenne wszechświaty. On jest portalem. Pan Nandha zna na pamięć gesty przywołujące każdy z awatarów. Ręką przyzywa latającego hanumana z jego maczugą i górą; Śiwę Nataradźię, Władcę Tańca, o jeden taneczny krok od zniszczenia i odrodzenia wszechświata; Durgę Ciemną, boginię słusznego gniewu, z bronią w każdej z dziesięciu rąk; Pana Krysznę z fletem i naszyjnikiem; Kali burzycielkę opasaną w talii odciętymi rękami. W oczach umysłu pana Nandhy agenty aeai Ministerstwa nachylają się nad maleńką Naradą. Są gotowe. Chętne. I głodne.
Eskorta skręca w podjazd dla ciężarówek. Rój policjantów próbuje rozdzielić cisnących się ludzi, by przepuścić hummera. Uliczka jest zablokowana: karetka, radiowóz policyjny, elektryczny dostawczy jeepney. Pod przednim kołem furgonetki coś leży.
— Co się tu dzieje? — pyta pan Nandha, podchodząc z wysoko uniesioną legitymacją Ministerstwa.
— Sir, pracownik z fabryki spanikował i wybiegł na ulicę, prosto pod koła — odpowiada sierżant policji. — Coś krzyczał o dżinnie, że w fabryce jest dżinn i zaraz ich wszystkich dopadnie.
Wy to nazywacie „dżinnem”, myśli pan Nandha, rozglądając się po okolicy. Ja zaś „memem”. Niematerialnym replikatorem, jak żarty, plotki, zwyczaje, wierszyki dla dzieci. Umysłowe wirusy. Bogowie, demony, dżinny, zabobony. To coś w fabryce nie jest żadną nadnaturalną istotą, nie ma płomiennego ducha, ale z pewnością jest niematerialnym replikatorem.
— Ilu jest tam w środku?
— Dwa trupy, sir. To była nocna zmiana. Reszta uciekła.
— Proszę oczyścić ten obszar — rozkazuje pana Nandha.
Dźemadarka Sen przekazuje rozkaz swoim dźawanom. Pan Nandha mija. zwłoki z narzuconą na twarz skórzaną kurtką oraz dygocącego kierowcę furgonetki na tylnym siedzeniu policyjnego maruti. Lustruje miejsce. W tej pogiętej, metalowej szopie produkuje się pastę-tikkę. Rodzina emigrantów zarządza nią z Bradford. Nowe miejsca pracy w twojej ojczyźnie. Na tym właśnie stoją mieściny w rodzaju Nawady. Dla pana Nandhy sama idea pasty-tikki to obrzydlistwo, ale w tym roku kuchnia brytyjskiej azjatyckiej diaspory to sam szczyt mody. Mruży oczy, zerkając na szafkę telefoniczną.
— Niech ktoś przetnie ten kabel.
Gdy wiejska policja ugania się za drabiną, pan Nandha odszukuje brygadzistę nocnej zmiany, grubego Bengalczyka skubiącego nerwowo skórki wokół paznokci. Śmierdzi czymś, pan Nandha przypuszcza, że pastą-tikką.
— Macie tu komórkową stację bazową albo łącze satelitarne? — pyta.
— Tak tak, wewnętrzną sieć komórkową. Dla robotów. I takie cóś, co odbija sygnały od śladów meteorów, żeby rozmawiać z Bradford.
— Pani Sen niech ktoś z pani ludzi zajmie się anteną satelitarną. Może jeszcze zdążymy zatrzymać wykopiowywanie.
Policji wreszcie udaje się wypchnąć mieszkańców pobliskiego slumsu na koniec uliczki. Dźawan macha z dachu, dając znać, że gotowe.
— Proszę wyłączyć wszystkie urządzenia telekomunikacyjne — poleca pan Nandha. Dźemadar Sen i sierżant Sunder wchodzą wraz z nim do nawiedzonej fabryki. Poprawia swój garnitur w stylu Nehru, wyciąga mankiety koszuli i w przysiadzie przemyka pod metalową roletą na pole bitwy. — Trzymajcie się blisko i róbcie dokładnie to, co mówię. — Oddychając powolną techniką pranajama, w której Ministerstwo ćwiczy swoich funkcjonariuszy, pan Nandha dokonuje wstępnej oceny wzrokowej.
Typowy produkt dotacji na wsparcie rozwoju. Plastikowe beczki z surowcami spożywczymi po jednej stronie, główna linia produkcyjna pośrodku, pakowanie i wysyłka po drugiej. Żadnych zabezpieczeń, ubrań ochronnych, sprzętu do ochrony przed hałasem, klimatyzacji; jedna łazienka dla mężczyzn, jedna dla kobiet.
Wszystko ograniczone przez księgowych do niezbędnego minimum. Minimalna robotyzacja; w tych miastach zawsze tańsze są ludzkie ręce. Po prawej szereg kostek z plastiku zawierających biura i sprzęt aeai. Dozowniki z wodą i wentylatory, wszystkie nieruchome. Słońce jest już wysoko. Hala przypomina stalowy piec.
Po lewej stronie stoi wbity w ścianę wózek widłowy. Zwłoki, na wpół wyprostowane, są ledwo widoczne między nim a ścianą z falistej blachy. Krew, lśniąca i z rojącymi się muchami, skrzepła pomiędzy kołami. Człowiek został nadziany na widły podnośnika, jak na bagnet. Pan Nandha sznuruje z niesmakiem usta.
Wszędzie oczy kamer. Nic się już z tym nie da zrobić. Widzi ich.
Podczas swojej trzyletniej kariery łowcy zbiegłych aeai pan Nandha zobaczył sporo zwłok, które powstają, kiedy ludzie i sztuczne inteligencje wejdą sobie w drogę. Wyciąga broń. Oczy pani dźemadar się rozszerzają. Pistolet pana Nandhy jest wielki, czarny i wygląda jak odlany w piekle. Ma wszystkie gałki, wihajstry i bajery, jakich potrzebuje na swojej broni Pies Kryszny, ma automatyczne celowanie i dwa rodzaje ognia. Dolna lufa zabija mięso; rozpryskowe pociski o niskiej prędkości. Jedno trafienie w dowolną część ciała to pewna śmierć od urazu uderzeniowego. W końcu Dum-Dum to nazwa dzielnicy Kolkaty. Górna lufa jest na duchy. Emituje impulsy elektromagnetyczne; zygawat mocy zogniskowany w trzymilisekundowy kierunkowy promień. Białkowe układy fajczą się. Kwantowe procesory lecą w Heisenberga. Nanorurki węglowe odparowują. To broń do anihilowania zbuntowanych aeai. Sterowana żyroskopami orientującymi się po GPS-ie i kontrolowana przez awatar Indry, Pana Piorunów, broń pana Nandhy zawsze zabija i nigdy nie pudłuje.
Smród pasty-tikki dotkliwie szarpie pana Nandha na dnie. Jak to możliwe, że ten muł, ten syf, to sam szczyt mody? Jeden z wielkich, stalowych przemysłowych garów jest przewrócony, zawartość wylana na podłogę. Tu leżą drugie zwłoki. Górna połowa ciała tonie w paście-tikce. Pan Nandha czuje zapach gotowanego mięsa, zakrywa usta chusteczką. Zauważa spodnie na kant, eleganckie buty, wyprasowaną koszulę. Czyli to będzie informatyk. Doświadczenie pana Nandhy mówi, że aeai, jak psy, najpierw atakują swoich panów.
Przywołuje Sen i Sundera. Wiejski policjant zachowuje się nerwowo, natomiast pani dźemadar unosi karabin.
— To nas słyszy? — pyta, obracając się.
— Wątpię. Aeai pierwszego poziomu rzadko mają umiejętności językowe. Mamy do czynienia z czymś o inteligencji małpy.
— I charakterem tygrysa — rzuca sierżant Sunder.
Pan Nandha wywołuje Śiwę z przestrzeni fabryki, układa dłonie w mudrę i hala ożywa, rozświetlając się systemem nerwowym łącz informacyjnych. Dla Śiwy to moment: wejść do fabrycznego intranetu, wyśledzić serwer, mały, nijaki sześcianik na rogu biurka i przecisnąć się przez firewall do systemu fabryki. Katalogi i pliki rozmywają się w tyłomózgowiu pana Nandhy. Jest. Zabezpieczone hasłem. Przywołuje Ganeśię. Pogromca Przeszkód natychmiast znajduje kwantowy klucz. Pan Nandha się niepokoi. Odprawia Ganeśię i posyła Krysznę. Za tą kwantową ścianą może się kryć jakiś dżinn. Albo równie dobrze trzy tysiące zdjęć chińskich dziewczyn kopulujących z wieprzami. Pan Nandha obawia się, że zbuntowana aeai zdążyła się powielić. Jedna wysłana wiadomość, a wytropienie tego spod ziemi zajmie całe tygodnie. Kryszna melduje, że log ruchu wychodzącego jest czysty. Czyli to jest ciągle gdzieś w budynku. Pan Nandha wyłącza bezprzewodową sieć, odłącza serwer i bierze go pod pachę. Jego ludzie w Ministerstwie dobiorą mu się do tajemnic.
Przystaje, węszy. Czyżby odór pasty-tikki stał się silniejszy i bardziej gryzący? Pan Nandha pokasłuje, coś drapie go w gardle — palone chili. Widzi, że Sen też węszy i marszczy czoło. Słyszy szum wielkiego elektrycznego wyciągu.
— Uciekamy! — krzyczy i dokładnie w tym momencie łańcuchowy napęd rolety rusza z szarpnięciem, a kadź do gotowania numer dwa eksploduje dławiącym dymem z chili. — Szybko, szybko! — rozkazuje, wymrugując drażniące łzy, z chusteczką przyciśniętą do ust. Razem z pozostałymi ucieka pod opadającą roletą. Brakowało paru milimetrów. W uliczce z irytacją otrzepuje brud z garnituru.
— Bardzo denerwujące — mówi pan Nandha. Woła do robotników od pasty-tikki: — Ej, wy! Jest jakieś inne wejście?!
— Z boku, sahib — odpowiada nastolatek z chorobą skóry, jakiej pan Nandha wolałby nie oglądać w pobliżu czegokolwiek spożywanego przez ludzi.
— Nie ma czasu do stracenia! — woła, unosząc broń. — Mogło już wykorzystać zamieszanie i uciec. Za mną.
— Ja tam nie idę — protestuje Sunder, z dłońmi na udach. Mężczyzna w średnim wieku, nabierający tłuszczu na brzuchu i biodrach, a w podręczniku procedur posterunkowego z Nawady nie ma nic na taką okazję. — Nie jestem zabobonny, ale jeśli to nie dżinn, to ja nie wiem co.
— Dżinnów nie ma — mówi pan Nandha.
Sen idzie tuż za nim. Jej maskujący ubiór jest dokładnie koloru pasty-tikki. Zakrywają twarze, wciskają się w duszne boczne przejście wyściełane niedopałkami i wchodzą wyjściem przeciwpożarowym. Powietrze dusi od dymu z chili. Pan Nandha czuje, jak wpija mu się pazurami w głąb gardła, kiedy grzebie w awatarach, szukając najpotężniejszego z programów, Kali Burzycielki. Wpina się do fabrycznej sieci i wpuszcza ją do systemu. Przejdzie przez strony www, sieci przewodowe i bezprzewodowe, wkopiuje się do każdej stacjonarnej i przenośnej jednostki komputerowej. Oznaczy, wyśledzi i wykasuje wszystko, co jest pozbawione licencji. Kiedy Kali skończy, z Pasta-Tikka, Inc. zostaną tylko strzępy. Właśnie dlatego pan Nandha odizolował fabrykę. Wpuszczona do globalnej sieci Kali w sekundę narobiłaby na całym kontynencie szkód na krory rupii. Nie ma lepszego psa na aeai niż inna aeai. Zdarzało się, że sam zapach Kali, mangusty w pogoni za wężem, wystarczał, by wypłoszyć aeai z kryjówki.
W pełnej rozdzielczości lighthoeka Kali wygląda niesamowicie — opasana odciętymi rękami, krzywe szable uniesione, wysunięty język i wybałuszone oczy. Wznosi się nad powoli osiadającą chmurą dymu z chili, a wokół niej jedna po drugiej gasną konstelacje danych. Tak pewnie wygląda śmierć, myśli pan Nandha. Delikatna niebieska poświata przepływu informacji migoce i gaśnie punkt za punktem. Impulsy nerwowe zawodzą jedne po drugich, bodźce zmysłowe słabną, świadomość się rozpada.
Spłoszona milknącymi wokół maszynami Sen przybliża się do pana Nandhy. Działają tu siły i istoty, których nie rozumie. Kiedy przez pełną minutę już nic się nie rusza ani nie gaśnie, Sen pyta:
— Myślisz, że wszystkie zdechły?
Pan Nandha sprawdza raport od Kali.
— Usunąłem dwieście podejrzanych plików i programów. Jeśli choć jeden procent z tego to kopie aeai… — Ale jego zmysły drażni coś więcej niż tylko chili w gardle.
— Czemu one to robią? Czemu znienacka dostają wścieklizny? — pyta Sen.
— Zawsze odkrywałem, że u źródeł problemu z komputerem leży ludzka ułomność — mówi pan Nandha, obracając się powoli, próbując ustalić, co wzbudziło jego podejrzenie. — Podejrzewam, że nasz przyjaciel kupował od sundarbanów nielegalne, hybrydowe aeai. Z mojego doświadczenia wynika, że z przechowalni danych nigdy nie wyszło nic dobrego.
Sen ma kolejne pytanie, ale pan Nandha ucisza ją gestem. Słyszy ruch, bardzo daleki, bardzo słabiutki. Kali pozostawiła z fabrycznego softu akurat tyle, żeby Śiwa mógł się podłączyć do systemów monitoringu. W kamerach nie ma nic, tak jak się spodziewał, ale w rozmytym świecie podczerwieni coś się porusza. Zadziera głowę, spoglądając na galeryjkę suwnicy na końcu hali.
— Widzę cię — mówi, kiwając na Sen. Ta wchodzi na galerię z jednego końca. Pan Nandha wybiera drugi. To coś jest gdzieś u góry, na suficie. Idą ku sobie.
— W którymś momencie się rzuci — ostrzega Nandha.
— Co się rzuci? — szepcze Sen, ściskając swoją potężną broń.
— Podejrzewam, że skopiowała się do robota i próbuje tym sposobem uciec. Spodziewaj się czegoś małego i szybkiego.
Pan Nandha słyszy to teraz między metalicznymi odgłosami ludzkich kroków, coś drapiącego o dach, próbującego wybić sobie dziurę i uciec. Pan Nandha unosi rękę, pokazując dźemadar Sen, by szła ostrożnie. Ma przeczucie, że jest dokładnie pod tym czymś. Wpatruje się we wronie gniazdo kabli i rurek. Nagle dźga go kamera-oko na słupku. Pan Nandha odskakuje. Sen unosi broń; zanim zdąży pomyśleć, wypuszcza serię w sufit. Coś spada tak blisko pana Nandhy, że prawie go uderza, coś składającego się z samych nóg, rozedrganych, rozbieganych. To robot inspekcyjny, mała, wspinająca się maszynka podobna do czepiaka. Pojedynczych firm z reguły na nie nie stać, ale firmy developerskie kupują po jednym i obsługują nim cały kwartał hal. To coś będzie miało dostęp do wszystkich budynków w tej strefie przemysłowej. Maszyna staje dęba, pędzi ku niemu, potem zawraca i leci bezładnym zygzakiem ku Sen. Wie tylko, że chce istnieć, a te stworzenia chcą ją zabić. Spanikowana nagłą serią, Sen zapomina wszelkie wojskowe instynkty, gdy to coś pędzi ku niej w podskokach. Gmera przy swoim karabinku szturmowym. Pan Nandha ze spokojem, klarownie uświadamia sobie, że jej panika go zabije.
— Nie! — krzyczy i wyciąga pistolet.
Indra namierza cel, celuje, strzela. Impuls na chwilę przeciąża nawet jego hoeka. Świat znika oślepiony wybuchem. Robot zamiera, dostaje konwulsji, spada w snopie żółtych iskier. Nogi mu drgają, wysuwają się słupki z oczami. Z otworów wentylacyjnych unoszą się strużki dymu. Pana Nandhy to nie zadowala. Stoi nad martwą aeai, potem klęka i podpina skrzynkę z awatarami do złącza serwisowego. Ganeśa podłącza się do systemu operacyjnego. Kali stoi w pogotowiu z szablami w górze.
Nie żyje. Została ekskomunikowana. Pan Nandha wstaje i otrzepuje się. Chowa broń. Niechlujnie to wyszło. Niezadowalająco. Pozostały pytania. Wiele znajdzie odpowiedź, kiedy Banda z Piętnastego rozpruje serwer, ale Gliną Kryszny nie zostaje się bez intuicji, a ta podpowiada panu Nandzie, że owa plątanina metalu i plastiku jest wstępem do nowej i długiej historii. Opowie tę historię, rozwikła jej zawiłości, rozszyfruje postacie i zdarzenia, zamykając całość właściwym zakończeniem, ale w tej chwili jego najbardziej palącym problemem jest pozbycie się z garnituru smrodu spalonej pasty-tikki.
Shaheen Badoor Khan patrzy z góry na antarktyczny lód. Z dwóch tysięcy metrów to bardziej obiekt geograficzny niż lód, biała wyspa, jak zbiegła Sri Lanka. Oceaniczne holowniki wypożyczone z Zatoki są największe, najmocniejsze i najnowsze, przypominają jednak pająki mocujące się z wielkim cyrkowym namiotem, szarpiące za jedwabne nitki odciągów. Teraz już tylko pilnują: górę trzyma Południowo-wschodni Prąd Monsunowy i całe zamieszanie płynie sobie na północno-północny-wschód z prędkością pięciu mil morskich na dzień. Tu, w głębi oceanu, pięćset kilometrów na południe od delty, gdzie punktami odniesienia mogą być tylko lód, niebo i ciemnobłękitna, głęboka woda, nic nie zdradza tego ruchu. Ile czasu i jak mocno będą musiały potem ciągnąć, żeby ją zatrzymać? — zastanawia się Shaheen Badoor Khan. Wyobraża sobie górę wbitą głęboko w wyspę Gangasagar u ujścia świętej rzeki, potężne lodowe klify wystające spomiędzy namorzynów.
Tilt-jet państwa Bengal, wiozący ładunek bengalskich polityków i ich dyplomatycznych gości od sąsiada i odwiecznego rywala, państwa Bharat, chybocze się w chłodnym mikroklimacie, odwijającym się spiralą z ogromnej kry. Shaheen Badoor Khan zauważa, że jej powierzchnia jest pobrużdżona jarami i rozpadlinami. Połyskuje bystro spływająca woda; topniejący lód wyżłobił w ścianach głębokie kaniony, z lodowych klifów wytryskują łukami malownicze wodospady.
— Nieustannie się przesuwa — mówi energiczny klimatolog-Bengalczyk siedzący po drugiej stronie przejścia. — Traci masę i zmienia się środek ciężkości. Musimy utrzymywać ją w równowadze, nagły przechył blisko lądu mógłby skończyć się katastrofą.
— Nie potrzebujecie w delcie kolejnego przypływu — potakuje Shaheen Badoor Khan.
— O ile w ogóle ona tam dopłynie — mówi Minister ds. Wody i Energii Bharatu, wskazując brodą górę. — Przy takiej szybkości topnienia…
— Panie ministrze… — mówi szybko Shaheen Badoor Khan, ale nadworny klimatolog nie przepuszcza okazji do zabłyśnięcia.
— Wszystko jest obliczone co do grama. Spokojnie mieścimy się w parametrach zmiany mikroklimatu.
Błyska przy tym kosztownie wypielęgnowanymi zębami, pokazując dokładność zbliżeniem kciuka i palca wskazującego. Bezbłędnie. Shaheen Badoor Khan wstydzi się niezmiernie, gdy któryś z jego ministrów otwiera usta i publicznie demonstruje swą ignorancję, zwłaszcza wobec ugładzonych Bengalczyków. Dawno pojął, że do polityki nie potrzeba szczególnego talentu, zdolności ani inteligencji. Po to ma się doradców. Umiejętność polityka polega na wysłuchaniu ich rad i przedstawieniu ich tak, by wyglądało na to, że wymyślił to wszystko sam. Shaheen Badoor Khan denerwuje się, że ktoś mógłby pomyśleć, że niewłaściwie pouczył swoją grupkę.
— Poleć z nimi, Shah — poprosiła premier Sajida Rana. — Nie pozwól Srinavasowi wyjść na idiotę.
Bengalski minister ds. góry lodowej gramoli się przejściem z szerokim niedźwiedzim uśmiechem. Shaheen Badoor Khan wie ze swoich źródeł o wojnach pomiędzy wydziałami bengalskiej administracji, na czyim podwórku mają wylądować dziesięciokilometrowe kawałki Lodowca Szelfowego Amery'ego. Napięcie między dwiema stolicami zawsze miło rozegrać na korzyść Bharatu. Ochrona Środowiska przegrała na koniec z Nauką i Techniką, z drobną pomocą Przemysłu i Rozwoju, który odpowiadał za podpisanie kontraktów, i dlatego odpowiedni minister stoi teraz w przejściu, trzymając się oparć. Shaheen Badoor Khan czuje jego oddech.
— No i jak? Wszystko nasze własne, my nie polecieliśmy do Amerykanów, żeby pomogli nam z zaopatrzeniem w wodę, jak ci z Awadhu i ich tama. Ale pan to świetnie wie.
— Kiedyś rzeka jednoczyła nas wszystkich — zauważa Shaheen Badoor Khan. — Teraz kłócimy się jak dzieci Matki Gangi: Awadh, Bharat, Bengal. Głowa, ręce i nogi.
— Ile ptaków — mówi Srinavas, wyglądając przez okno.
Za górą ciągnie się blada smuga, jak dym z okrętowego komina: stada morskich ptaków, całe tysiące, rzucają się w wodę, polując na srebrne sardynki.
— To tylko dowodzi, że zimny prąd działa — oznajmia klimatolog, próbując wychylić się zza swojego ministra. — Ściągamy nie tyle górę lodową, ile kompletny ekosystem. Niektóre lecą za nami aż od samej Wyspy Księcia Edwarda.
— Pan minister chciałby wiedzieć, kiedy się spodziewacie pierwszych korzyści — indaguje Shaheen Badoor Khan.
Naipaul zaczyna już trąbić o śmiałości i rozmachu bengalskiej inżynierii klimatycznej, ale przerywa mu jego własny magik od pogody. Shaheen Badoor Khan aż mruga na to niewybaczalne zachowanie. Ci Bengalczycy nie mają żadnej etykiety, czy co?
— Klimat to nie stara krowa, którą można sobie pędzić, gdzie się zechce — mówi klimatolog, nazwiskiem Vinayachandran. — To subtelna nauka mówiąca o drobnych zmianach i przesunięciach, które przez lata kumulują się w ogromne, potężne skutki. Wyobraźcie sobie, panowie, staczającą się z góry kulę śniegową. Tu spadek temperatury o pół stopnia, tam przesunięcie termokliny w oceanie o parędziesiąt metrów, gdzie indziej zmiana ciśnienia o pojedyncze milibary…
— Bez wątpienia, pan minister zastanawia się jednak, kiedy nastąpią pierwsze drobne zmiany wywołane tą… kulą śniegową… — powtarza Shaheen Badoor Khan.
— Nasze symulacje przewidują powrót klimatu do normy w ciągu sześciu miesięcy — odpowiada Vinayachandran.
Shaheen Badoor Khan kiwa głową. Podsunął już swojemu ministrowi wszystkie sugestie. Teraz może wyciągnąć własne wnioski.
— Czyli to wszystko… — minister ds. Wody i Energii Bharatu macha ręką ku obcemu przybyszowi w Zatoce Bengalskiej — to wszystko jest za późno. Kolejny nieudany monsun. Może gdybyście ją stopili i posłali nam rurociągiem, na coś by się zdała. Możecie zawrócić Ganges? To może by nam pomogło.
— Ta góra ustabilizuje monsun na najbliższe pięć lat, w całych Indiach — upiera się minister Naipaul.
— Panie ministrze, nie wiem jak pański, ale mój kraj jest spragniony teraz — mówi V.R. Srinavas prosto w oko kamery wiadomości, wychylając się zza oparcia fotela przed sobą.
Shaheen Badoor Khan zaciera ręce, zadowolony, że ten tekst pojawi się w nagłówkach wszystkich gazet od Kerali po Kaszmir. Srinavas to prawie taki sam błazen jak Naipaul, ale w potrzebie zawsze można liczyć na jego ciętą ripostę.
Nowy, piękny, najnowocześniejszy na rynku tilt-jet ponownie się przechyla, ustawia silniki do poziomego lotu i kieruje się na Bengal.
Równie nowe, piękne i najnowocześniejsze na rynku jest świeżo zbudowane lotnisko w Dhace, podobnie jak jego nowiuteńki system kontroli lotów. Dlatego właśnie lot dyplomatyczny o najwyższym priorytecie tkwi w kolejce przez pół godziny, a potem siada na skrawku lądowiska naprzeciwko airbusa Bharat Air. Problem z interfejsem; kontrolerami lotów są aeai pierwszego poziomu, o umyśle, instynkcie autonomii i morale przeciętnego królika; jak to skomentował felietonista „Bharat Times”: to i tak lepiej niż przeciętny ludzki kontroler lotów z Dhaki. Shaheen Badoor Khan maskuje uśmiech, ale nikt nie zaprzeczy, że Zjednoczony Bengal Wschodni i Zachodni to państwo znające się na technologii, odważne, myślące perspektywicznie, wyrafinowane i reprezentujące światowy poziom — wszystko to, do czego aspirują aleje i atria bharackiego Ranapuru, a czemu przeczą brud, ruina i żebractwo Kashi.
Wreszcie docierają samochody. Shaheen Badoor Khan schodzi za politykami na płytę. Beton odbija ciepło. Wilgoć wysysa wszelkie wspomnienia o lodzie, oceanie i chłodzie. Powodzenia z tą lodową wyspą, myśli, wyobrażając sobie gorliwych bengalskich inżynierów wspinających się na odłamek Amery'ego, w ciepłych parkach z obszytymi futrem kapturami.
Na przednim siedzeniu samochodu ministra Srinavasa Shaheen Badoor Khan zakłada hoeka za ucho. Pasy do kołowania, samoloty, trapy, wózki z bagażami zlewają się z interfejsem biurowego systemu. Aeai przesiewała mu mejle, ale i tak uwagi osobistego parlamentarnego sekretarza Sajidy Rany wymaga ponad pięćdziesiąt wiadomości. Kiwnięcie palca mówi „tak” raportowi o problemie gotowości bojowej Bharatu, „nie” — informacji dla prasy dotyczącej kolejnych ograniczeń w zużyciu wody, „później” — prośbie o wideokonferencję od N.K. Jivanjeego. Kreśli dłońmi mudry jak zwinna tancerka kathak. Zgięciem palca przywołuje z powietrza notatnik. „Proszę mnie informować o rozwoju sytuacji na rondzie Sarkhand”, pisze na burcie airbusa Air Bengal wirtualnym hindi. „Mam co do tego pewne przeczucia”.
Shaheen Badoor Khan urodził się, mieszka i zakłada, że umrze, w Kashi, ale wciąż nie rozumie pasji i gniewu, jakich domagają się ci niechlujni hinduistyczni bogowie. Podziwia ich dyscyplinę i ascetyzm, tylko że w zamian za to oferują bardzo marne zabezpieczenie. Każdego dnia po drodze do Bharat Sabha mija małą plastikową budkę na skrzyżowaniu Lady Castlereagh Road, gdzie sadhu przez piętnaście lat trzymał w górze lewą rękę. Shaheen Badoor Khan taksuje wzrokiem człowieka, który teraz nie mógłby opuścić tej uschłej gałązki z kości, ścięgien i obumarłych mięśni, nawet gdyby zażyczył sobie tego jego bóg. Shaheen Badoor Khan nie jest otwarcie religijny, jednak te krzykliwe, dynamiczne posągi, kipiące od ramion, symboli, wehikułów, atrybutów i towarzyszy, jakby rzeźbiarz miał w obowiązku wcisnąć na nie każdy teologiczny szczegół, obrażają jego estetykę. Jego islamska szkoła jest wyrafinowana, mocno cywilizowana, ekstatyczna i mistyczna. Nie maluje się na neonowy róż. Nie wymachuje publicznie penisem. A jednak pod balkonami jego haveli co rano tysiące ludzi schodzą po ghatach, żeby obmyć grzechy w wyschniętym strumieniu Gangi. Wdowy wydają ostatnie rupie, żeby mężowie mogli spłonąć nad świętą wodą i wejść do Raju. Co roku młodzi mężczyźni rzucają się pod koła rydwanu Dźagannatha w Puri i giną zmiażdżeni — choć moloch godziny szczytu w Puri i tak pochłania więcej ofiar. Armie młodych mężczyzn napadają na meczety i zrównują je gołymi rękami z ziemią, bo uchybiają czci pana Ramy, a ten człowiek dalej siedzi na krawężniku, z ręką uniesioną jak laska. A na rondzie w nowym Sarnath stoi brudna, betonowa figura Hanumana, nie ma nawet dziesięciu lat, ale kiedy się mówi, że trzeba ją przesunąć, żeby zrobić miejsce na budowaną stację metra, bandy chłopaków w białych koszulach i dhoti już wymachują pięściami, walą w bębny i gongi. Będą z tego ofiary, myśli Shaheen Badoor Khan. Śnieżna kula drobnych zmian. N.K. Jivanjee i jego fundamentalistyczna partia Shivaji zajeżdżą tego molocha na śmierć.
Przy recepcji dla VIP-ów wybucha kolejne zamieszanie. Wygląda na to, że klasa business lotu BH137 jest zarezerwowana dla dwóch VIP-ów naraz. W pierwszej chwili Shaheen Badoor Khan dostrzega tylko tłumek reporterów z mikrofonami, na wysięgnikach i swobodnie latającymi, przed salonikiem dla VIP-ów. Minister Srinavas już się mizdrzy, obiektywy patrzą jednak gdzie indziej. Shaheen Badoor Khan przeciska się grzecznie przez tłum do dyspozytora, z wysoko uniesioną legitymacją.
— Co się dzieje?
— Och, panie Khan, nastąpiła jakaś pomyłka.
— Żadna pomyłka. Minister Srinavas i jego ludzie wracają tym lotem do Varanasi. Skąd w ogóle takie zamieszanie?
— Pewna znana osoba…
— Znana osoba — powtarza Shaheen Badoor Khan z pogardą, od której mógłby uschnąć cały plon.
— Model. Rosjanin — mówi dyspozytor, czerwieniąc się. — Bardzo znany. W Varanasi jest jakiś pokaz. Przepraszam za zamieszanie, panie Khan. — Shaheen Badoor Khan już prowadzi swój zespół do wyjścia.
— Kto? — pyta minister Srinavas, mijając tłumek.
— Jakiś ruski model — odpowiada Shaheen Badoor Khan swoim łagodnym, precyzyjnym głosem.
— Aaa! — mówi minister, wytrzeszczając oczy. — Juli.
— Słucham?
— Juli — powtarza Srinavas, wyciągając szyję, żeby zerknąć na sławę. — To neutko.
To słowo rozbrzmiewa jak świątynny dzwon. Tłum się rozdziela. Shaheen Badoor Khan widzi wyraźnie wnętrze poczekalni dla VIP-ów. I zamiera. Dostrzega wysoką sylwetkę w długim, pięknie skrojonym płaszczu z białego brokatu, wyszywanym w splecione dziobami tańczące jastrzębie. Stoi do niego tyłem i Shaheen Badoor Khan nie widzi twarzy, patrzy jednak na krągłości białej cery; długie, delikatnie poruszające się dłonie; elegancko wyrzeźbioną szyję, idealną, gładką krzywiznę bezwłosej czaszki.
Ciało obraca się ku niemu. Shaheen Badoor Khan widzi zarys szczęki, krawędź kości policzkowej. Zachłystuje się powietrzem, odgłos jest jednak niesłyszalny w reporterskim tumulcie. Twarz. Nie wolno mu spojrzeć na twarz, bo będzie zgubiony, przeklęty, zamieni się w kamień. Tłum znów się przesuwa, plecy odcinają widok. Shaheen Badoor Khan stoi jak sparaliżowany.
— Khan? — słyszy. To jego minister. — Khan, dobrze się czujesz?
— Eee… tak, panie ministrze. Zrobiło mi się trochę słabo od tej wilgoci.
— Tak, ci cholerni Bengalczycy powinni coś zrobić z tą klimą.
Czar pryska, ale Shaheen Badoor Khan, prowadząc swojego ministra po trapie, wie, że nigdy nie zazna spokoju.
Pracownik obsługi naziemnej wręcza wszystkim prezenty od ministra Naipaula, termosy z herbem Zjednoczonego Bengalu Wschodniego i Zachodniego. Po zapięciu pasów, zasłonięciu kotary odgradzającej klasę ekonomiczną, kiedy airbus Bharat Air podskakuje na nierównym betonie, Shaheen Badoor Khan otwiera swój termos. W środku jest lód: kostki lodowca do gin slingów Sajidy Rany. Shaheen Badoor Khan zakręca termos i przyciska go do siebie, kiedy airbus startuje, a jego koła opuszczają Bengal, tak jakby zimno mogło uleczyć ranę na jego brzuchu. Nie uleczy. Nigdy. Shaheen Badoor Khan patrzy przez okno na równomiernie szarzejącą ziemię — samolot leci na zachód, do Bharatu. Widzi białą kopułę czaszki, łuk szyi; blade, piękne dłonie, eleganckie jak minarety, kości policzkowe zwracające się ku niemu jak cud architektury. Tańczące żurawie.
Tak długo czuł się bezpieczny. I czysty. Shaheen Badoor Khan tuli do siebie lód z lodowca, zamyka oczy w milczącej modlitwie, serce ma rozświetlone ekstazą.
Lal Darfan, gwiazda serialowa numer jeden, udziela wywiadów w haudzie na grzbiecie sterowca w kształcie słonia, unoszącego się nad południowymi zboczami nepalskich Himalajów. Ubrany w bardzo elegancką koszulę i luźne spodnie, opiera się o wałek leżący na niskiej sofie. Na niebie za nim rozciągają się pasmami transparenty chmur. Szczyty kreślą zębatą, białą granicę, ścianę na krawędzi pola widzenia. Obrzeżające haudę frędzle trzepoczą na wietrze. Lal Darfan, boski amant w największej i najsłynniejszej operze mydlanej Indiapendent Productions, Miasto i wieś, ma do towarzystwa pawia stojącego u wezgłowia otomany. Karmi go okruchami wafli ryżowych. Lal Darfan jest na diecie niskotłuszczowej. Plotkarskie magazyny o niczym innym nie mówią.
Dieta, myśli Najia Askarzadah, to niezły pomysł, jak na wirtualną gwiazdę serialową. Bierze głęboki wdech i zaczyna wywiad.
— Na Zachodzie trudno nam uwierzyć, że Miasto i wieś mogą być aż tak popularne. Natomiast tutaj, pan jako aktor interesuje publiczność chyba tak samo, jak pana postać, Ved Prekash.
Lal Darfan uśmiecha się. Zęby ma tak wspaniale i nieprawdopodobnie białe, jak mówią telewizyjne kanały plotkarskie.
— Bardziej — odpowiada. — Ale pani pyta chyba raczej, po co aeai-postaci potrzebna jest aeai-aktor? Iluzja w iluzji, prawda?
Najia Askarzadah ma dwadzieścia dwa lata, jest wolnym strzelcem i nie ma zobowiązań. W Bharacie przebywa od czterech tygodni i właśnie dopadła wywiad, który, jak liczy, przypieczętuje jej karierę.
— Zawieszenie niewiary — mówi. Słyszy pomruk silników sterowca, po jednym w każdej słoniowej nodze.
— Chodzi po prostu o to. Rola nigdy nie wystarcza. Publiczność musi widzieć rolę kryjącą się za rolą, obojętne, czy to ja — Lal Darfan skromnie dotyka dłońmi swojej niedługo mającej się wybrzuszyć talii — czy hollywoodzki aktor z krwi i kości, czy jakiś idol pop. Zadam pani pytanie. Co pani wie o jakiejś zachodniej gwieździe pop, niech to będzie na przykład Blóchant Matthews? To, co zobaczy pani w telewizji, przeczyta w plotkarskich pismach i na czatach. A co pani wie o Lalu Darfanie? Dokładnie to samo. Oni nie są dla pani bardziej realni niż ja. Ani mniej.
— Ale prawdziwą celebrity ludzie mogą zawsze spotkać przypadkiem, mignie im na plaży, na lotnisku, albo w sklepie…
— Mogą? A skąd pani wie, że ktoś komuś mignął?
— Bo słyszałam… A.
— Rozumie pani teraz? Wszystko odbywa się przez takiego czy innego pośrednika. I z całym szacunkiem, ja jestem prawdziwą celebrity, bo moja sława jest bardzo prawdziwa. W dzisiejszych czasach, jeśli cokolwiek staje się realne, to właśnie przez sławę, czyż nie?
Na głos Lala Darfana poszło pół miliona osobogodzin. Jest wyliczony, aby uwodzić, i owija Najię kolejnymi warstwami. Mówi:
— Mogę zadać osobiste pytanie? Bardzo proste: jakie jest pani najwcześniejsze wspomnienie?
Ono jest zawsze pod ręką, ta noc pełna ognia, pośpiechu i strachu, jak geologiczna warstwa irydu w jej życiu. Ojciec wygarniający ją z łóżka, podłoga zasłana papierami, dom pełen hałasu, promienie światła falujące w ogrodzie. To pamięta najlepiej: stożki latarek wijące się po krzakach róż, idące po nią. Ucieczka przez osiedle. Ojciec przeklinający pod nosem, bo silnik samochodu kręci, kręci i kręci. Latarki podchodzące coraz bliżej i bliżej. Ojciec klnie i klnie, choć był kulturalny nawet wtedy, gdy przyszła po niego policja.
— Leżę na tylnym siedzeniu samochodu — mówi. — Leżę na płasko, jest noc, jedziemy szybko przez Kabul. Tata prowadzi, obok siedzi mama, ale nie widzę ich zza oparć. Słyszę tylko, jak rozmawiają, i wydaje mi się, że są bardzo daleko. Włączyli radio, słuchają czegoś, a ja tego nie rozumiem. — Teraz już wie, że w wiadomościach mówiono o nalocie policji na schronisko dla kobiet i wydaniu nakazu aresztowania. Od pojawienia się tej wiadomości mieli tylko kilka minut, zanim policja zablokuje lotnisko. — Widzę mijane latarnie. Przesuwają się bardzo regularnie i precyzyjnie. Światło się zapala, przechodzi po mnie, potem w górę po oparciu siedzenia i wychodzi przez okno.
— Mocny obraz — mówi Lal Darfan. — Ile miała pani wtedy lat? Trzy, cztery?
— Niecałe cztery.
— Ja także mam najwcześniejsze wspomnienie. Stąd wiem, że nie jestem Vedem Prekashem. Ved Prekash ma scenariusz, a ja pamiętam szal z orientalnym wzorem, powiewający na wietrze. Niebo było niebieskie, czyste, a brzeg szalu jakby wlatywał z boku w kadr, kiedy akcja toczyła się poza nim. Bardzo wyraźnie widzę, jak trzepocze. Mówią mi, że to było na dachu naszego domu w Patnie. Mama zabrała mnie, żebym trochę odpoczął od spalin, siedziałem sobie na kocyku pod parasolką. Szal był uprany i wisiał na sznurze; co dziwne, był z jedwabiu. Pamiętam to wyraźnie, jak mało co. Musiałem mieć nie więcej niż dwa lata. No, właśnie. Proszę. Dwa wspomnienia. Tak, ale pani powie: pana jest sfabrykowane, a moje to prawdziwe przeżycie. Ale skąd pani wie? Może to pani opowiedziano i pani zrobiła z tego wspomnienie, może być fałszywe, może być sztucznie sfabrykowane i wszczepione. Setki tysięcy Amerykanów wierzą, że zostali uprowadzeni przez szarych obcych, którzy wtykali im do odbytu rozmaite urządzenia; to fantazja i w stu procentach przypadków fałszywe wspomnienie, ale czy są przez to fałszywymi ludźmi? Co tworzy nasze wspomnienia? Układ ładunków elektrycznych w cząsteczkach białek. Tu chyba się aż tak bardzo nie różnimy. Ten sterowiec, głupawy słoń-gadżet, który kazałem sobie zbudować, wizja unoszenia się nad Nepalem; dla pani to tylko układy ładunków na białkowych cząsteczkach. I tak jest ze wszystkim. Może pani nazywać to iluzjami, dla mnie to fundamentalny budulec mojego świata. Wyobrażam sobie, że postrzegam je zupełnie inaczej niż pani, ale skąd mam wiedzieć? Skąd wiadomo, że to, co dla mnie jest zielone, tak samo wygląda dla pani? Wszyscy jesteśmy pozamykani w małych klateczkach własnego ja; Najia, obojętne, z kości czy plastiku, żadne z nas nie może z tego wyjść. Więc czy możemy ufać w to, co zdaje się nam, że pamiętamy?
Ja mogę, panie komputer, myśli Najia Askarzadah. Muszę nawet, bo na tych wspomnieniach opiera się wszystko, czym jestem. Siedzę tutaj, w tej groteskowej wirtualnej kopule rozrywki z gwiazdą telewizyjnego mydlańca, pełną złudzeń o własnej wielkości, dzięki wspomnieniu o poruszających się światłach.
— Ale w takim razie, czy pan, jako Lal Darfan, nie stąpa zbyt blisko krawędzi? Rozumie pan, Ustawy Hamiltona dotyczące sztucznej inteligencji…
— Psy Kryszny? Eunuchy McAuleya — rzuca jadowicie Lal Darfan.
— Chodzi mi o to, że dla pana przyznanie się, że jest pan samoświadomy — rozumny, jak pan, zdaje się, twierdzi — to podpisanie na siebie wyroku śmierci.
— Nigdy nie powiedziałem, że jestem rozumny, albo samoświadomy, cokolwiek to znaczy. Jestem aeai poziomu 2.8 i dobrze mi z tym. Twierdzę tylko, że jestem równie realny jak pani.
— Czyli nie byłby pan w stanie zdać testu Turinga?
— Nie powinienem zdawać testu Turinga. Nie chciałbym zdawać testu Turinga. Zresztą, co to za dowód, taki test? Przedstawię pani test Turinga. Klasyczna konstrukcja, dwa zamknięte pokoje i badmaś ze staroświeckim terminalem. W jednym pokoju pani, w drugim Satnam z PR-u. Podejrzewam, że to on panią oprowadzał, bo jemu zawsze przydzielają dziewczyny. Ma w sobie trochę z narcyza. Badmaś z ekranem wpisuje pytania, pani wstukuje odpowiedzi. Standardowo. Zadaniem Satnama jest przekonanie badmaśia, że jest kobietą. Wolno mu w tym celu kłamać, oszukiwać, mówić, co tylko zechce. Chyba widzi pani, że to nie sprawi mu szczególnego problemu. I co? Czy Satnam staje się wtedy kobietą? Nie wydaje mi się; Satnamowi na pewno się nie wydaje. I czym się to różni od sytuacji, kiedy komputer potrafi udawać rozum? Czy symulacja czegoś automatycznie się tym czymś staje, czy może inteligencja to coś aż tak niezwykłego, jedyna rzecz, której się nie da zasymulować? I czego w ogóle dowodzi taki test? Można z niego wnioskować o naturze samego testu Turinga oraz o niebezpieczeństwie polegania na minimalnej informacji. Każda aeai, na tyle bystra, żeby zdać test Turinga, jest na tyle bystra, żeby go oblać.
Najia Askarzadah unosi dłonie w kpiącym geście poddania się.
— Wie pani, jedno mi się w pani podoba — dodaje Lal Darfan. — Przynajmniej nie zadawała mi pani przez całą godzinę głupich pytań o Veda Prekasha, jakby to on był prawdziwą gwiazdą. O właśnie, à propos, muszę już iść na charakteryzację…
— Och, przepraszam i dziękuję — mówi Najia Askarzadah, próbując grać uprzedzająco grzeczną dziennikarkę, podczas gdy naprawdę cieszy się, że wychodzi z umysłowej przestrzeni tej pedantycznej istoty.
Planowała coś lekkiego, błahego i mydlanego, a wyszła egzystencjalna fenomenologia ze szczyptą retro postmodernizmu. Ciekawe, co powie jej redaktor, nie mówiąc już o pasażerach nocnego niewyspańca TransAm Chicago-Cincinnati, kiedy wyciągną samolotowy magazyn z kieszeni w fotelu. Lal Darfan zaś tylko rozpromienia się błogo, gdy sala audiencyjna wokół rozpływa się, aż zostaje tylko sam uśmiech, czysty Lewis Carroll, niknący na tle himalajskiego nieba, które potem zwija się Najii w tyle głowy i ląduje z powrotem na render farmie, w obrotowym i bujanym fotelu z widokiem na ciągnące się po horyzont długie szeregi ustawionych jeden na drugim walców białkowych procesorów: mózgi w słojach z powieści s.f.
— Przekonujący jest gościu, prawda? — Woda po goleniu Satnama-trochę-z-narcyza jest nieco nachalna. Najia zdejmuje lighthoek, wciąż trochę zdezorientowana całkowitym zanurzeniem podczas wywiadu.
— Myślę, że on myśli, że myśli.
— Dokładnie tak go zaprogramowaliśmy. — Satnam ma medialny styl, strój i niewysiloną pewność siebie, Najia zauważa jednak malutki trójząb Śiwy na platynowym łańcuszku wokół szyi. — Bo tak naprawdę Lal Darfan idzie tak ściśle według scenariusza, jak Ved Prekash.
— To mój punkt widzenia, pozory kontra rzeczywistość. Skoro ludzie mogą uwierzyć w wirtualnych aktorów, to co jeszcze łykną?
— Proszę nie wychlapać tego, co teraz powiem. — Satnam prowadzi ją z uśmiechem do kolejnej części studia. Kiedy się uśmiecha, jest niemal śliczny, myśli Najia. — To dział metaserialu. Stąd Lal Darfan dostaje scenariusz, o którym myśli, że go nie przestrzega. Doszło już do tego, że metaserial jest równie duży jak sam serial.
Dział to długa farma stacji roboczych. Szklane ściany są spolaryzowane na ciemno, serialiści pracują w półświetle niskich lampek i poświacie ekranów. Dłonie projektantów rysują w neuroprzestrzeni. Najia powstrzymuje wzdrygnięcie na samą myśl spędzenia lat pracy w takim miejscu, odcięta od słońca. Zabłąkane światło zwraca jej uwagę, padając na wysokie kości policzkowe, bezwłosą głowę, delikatną dłoń — teraz jej kolej przerwać Satnamowi.
— A to kto?
Satnam wyciąga szyję.
— A, to jest Tal. Nowy. On zajmuje się tłami wizualnymi.
— Chyba odpowiedni zaimek to „ono” — mówi Najia, próbując dokładniej przyjrzeć się baletowi dłoni neutka.
Nie potrafi wyjaśnić, dlaczego jest zaskoczona widokiem trzeciej płci w studiu produkcyjnym — w Szwecji neutki też skupiały się w artystycznych branżach, indyjski serial numer jeden powinien mieć podobną siłę przyciągania. Chyba zakładała — dochodzi do wniosku — że długa historia indyjskich transseksualistów i aseksualistów zawsze pozostawała w ukryciu.
— Ono czy on, wszystko jedno. Cały dzień tylko się chwali, bo zaprosili je na imprezę, gdzie będzie jakaś wielka celebrity.
— Juli. Ten ruski model. Próbowałam zdobyć zaproszenie, żeby udzielił mi wywiadu. Udzieliło.
— I w zastępstwie przyszła pani do Grubego Lala.
— Nie, naprawdę interesuję się psychologią aktorów aeai. — Najia zerka na neutko. Ono unosi wzrok. Ich spojrzenia spotykają się na moment. Żadnego rozpoznania ani porozumienia. Wraca do swojej pracy. Jego dłonie rzeźbią w cyfrach.
— Gruby Lal nie ma pojęcia, że postacie i fabuła to standardowe pakiety — ciągnie Satnam, prowadząc Najię między świecącymi się stacjami roboczymi. — Sprzedajemy licencje, a nadawcy z różnych krajów podkładają im własnych aktorów aeai. Kto inny gra Veda Prekasha w Bombaju, albo w Kerali, i są takimi megagwiazdami, jak Gruby Lal u nas.
— Wszystko jest wersją — mówi Najia, próbując odszyfrować przepiękny taniec smukłych dłoni neutka.
Na korytarzu Satnam uderza w gadkę szmatkę.
— Czyli pani naprawdę pochodzi z Kabulu?
— Wyjechałam stamtąd, mając cztery lata.
— Za wiele o tym nie wiem. Ale to na pewno musiało być…
Najia zatrzymuje się w korytarzu jak wryta i odwraca twarzą do niego. Jest o pół głowy niższa, ale on i tak cofa się o krok. Łapie go za dłoń, rysuje mu na kostkach numer UCC.
— Mój numer. Zadzwonisz, może odbiorę. Może zaproponuję, żebyśmy się gdzieś umówili, ale to ja wybieram gdzie, okej? A teraz dziękuję za wycieczkę. Myślę, że sama trafię do wyjścia.
Jest dokładnie w tym miejscu i czasie, gdzie mówił, kiedy Najia podjeżdża w fatfacie do krawężnika. Tak jak prosiła, nie ubrał się w nic, co zanadto mu się podoba, ale triśuli nie zdjął. Sporo ich ostatnio widziała na szyjach mężczyzn na ulicach. Sadowi się obok niej; mała motoriksza chyboce się na swoim domowej roboty zawieszeniu.
— Ja wybieram, pamiętasz? — mówi, Rikszarz wjeżdża w rojny ruch.
— Wycieczka w nieznane? Nie ma sprawy — odpowiada Satnam. — Jak tam, napisałaś ten artykuł?
— Napisałam, wysłałam, koniec.
Wystukała go tego popołudnia na tarasie Imperial International, hotelu dla turystów z plecakami w Cantonmencie, gdzie wynajmuje pokój. Kiedy magazyn zapłaci, wyprowadzi się stamtąd. Potąd ma już tych Australijczyków. Ciągle tylko o wszystko mendzą.
Bo sprawa wygląda tak: Najia Askarzadah ma faceta. Ma na imię Bernard. Także „Imperialista”, którego roczna dziekanka przedłużyła się do dwóch, trzech, pięciu lat. Jest Francuzem, ma dwie lewe ręce, jest przekonany o własnym geniuszu i jest potwornym chamem. Najia podejrzewa, że siedzi w hostelu tylko po to, by wyrywać świeże dziewczyny, takie jak ona. Ale uprawia seks tantryczny i potrafi, intonując mantry, utrzymać fiuta przez godzinę w kobiecie. Jak dotąd, tantra z Bernardem polegała na tym, że Najia siedzi mu na kolanach przez dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści minut, ciągnąc za rzemyk owinięty wokół jego kutasa, żeby był twardy, twardy, twardy, dopóki nie przewróci oczyma i nie powie: „Kundalini się zbudził”, co oznacza, że dragi wreszcie zaskoczyły. Najia nie tak wyobraża sobie tantrę. Nie tak wyobraża sobie własnego faceta. Jako Satnama też nie — z wielu podobnych powodów, ale to tylko taki spontaniczny pomysł, gra, więc czemu nie? Przez swoje dwadzieścia dwa lata, wszędzie gdzie mogła, nawigowała przez życie, orientując się na podobne „czemu nie?”. One zaprowadziły ją do Bharatu, wbrew radom nauczycieli, przyjaciół i rodziców.
New Varanasi ciągiem niepasujących elementów i nieciągłości przechodzi w stare Kashi. Ulice zaczynają się w jednym tysiącleciu, kończą w drugim. Oszałamiające korporacyjne iglice nachylają się nad chaosem zaułków i niezmienionych od czterech stuleci drewnianych domów. Wiadukty metra i autostrady na estakadach przeciskają się między piaskowcowymi lingamami walących się świątyń. Duszący zapach gnijących płatków kwiatów przenika nawet nieustanny rausz alkoholowych silniczków, rozpuszczając się w miejską perfumę, którą miasta skrapiają się wokół otworów wydalniczych. Bharat Rail zatrudnia zamiataczy z miotłami z gałązek, żeby czyścili z nich tory. Kashi rodzi je miliardami, stalowe koła nie radzą sobie z nimi. Fatfat skręca w ciemny zaułek sklepów z ubraniami: z daszków straganów zwisają blade plastikowe manekiny, beznogie i bezrękie, ale mimo to uśmiechnięte.
— Mogę zapytać, gdzie mnie wieziesz? — pyta Satnam.
— Zaraz się dowiesz.
Tak naprawdę Najia Askarzadah też nigdy tutaj nie była, ale odkąd usłyszała Australijców przechwalających się, jacy to byli odważni, że tam weszli, i w ogóle się nie brzydzili, wcale nie, ciągle szukała pretekstu, żeby znaleźć ten klub, najpokątniejszy z pokątnych. Nie ma pojęcia, gdzie jest, ale myśli że rikszarz wiezie ich w dobrym kierunku, bo dyndające manekiny ustępują miejsca dziwkom w otwartych witrynach. Większość przyjęła standardowy zachodni mundurek — lycrę i mocno emfatyczne obuwie — niektóre trzymają się tradycji, w stalowych klatkach.
— Tutaj — mówi szofer fatfata. Plastikowy bąbel, pasiasty jak osa, kołysze się na resorach.
„Walki! Walki!” — wykrzykują naprzemienne neony nad maleńkimi drzwiczkami między sklepem z hinduistycznymi dewocjonaliami a prostytutkami popijającymi Limcę pod herbaciarnią. Kasjer siedzi w blaszanej budce przy drzwiach. Wygląda na trzynaście, czternaście lat, a już wszystko w życiu widział spod swojej czapeczki Nike. Za nim, schody prowadzą w górę, oświetlone nagimi świetlówkami.
— Tysiąc rupii — mówi, wyciągając rękę. — Albo pięć dolarów.
Najia płaci miejscowymi pieniędzmi.
— Niezupełnie tak wyobrażałem sobie pierwszą randkę — mówi Satnam.
— Randkę? — dziwi się Najia, prowadząc go po schodach, które idą w górę, skręcają, opadają, znów skręcają i wreszcie wychodzą na balkon nad ringiem.
Wielka hala była kiedyś magazynem. Jej historię zdradzają przemysłowe lampy i rury, mdląco zielona farba, świetliki z żaluzjami w dachu. Teraz to arena. Nad pięciometrowym sześciokątem piasku spiętrzono rzędy drewnianych ław, stromo jak w auli. Wszystko jest nowe, zbudowane z budowlanych belek ukradzionych z cierpiącej na chroniczny niedobór gotówki varanaskiej Szybkiej Kolei Miejskiej. Fronty balkonów są zrobione z boków drewnianych skrzynek. Kiedy Najia zdejmuje dłoń z poręczy, cała lepi się od żywicy.
Cały magazyn faluje, od budek bukmacherów i stanowisk dla walczących z boków ringu, aż po ostatni rząd balkonu, gdzie faceci w kraciastych roboczych koszulach albo dhoti stoją na ławkach, żeby lepiej widzieć. Są tu prawie sami mężczyźni. Nieliczne kobiety są ubrane seksownie.
— No, ja nie wiem — mówi Satnam, ale Najia już czuje zapach ciasno stłoczonych ciał, potu, organicznych płynów.
Przepycha się do przodu i zerka na ring. Miękkie, zużyte banknoty rozmazują się, zmieniając właścicieli przy stolikach do zakładów. Ręce powiewają wachlarzami rupii, dolarów i euro; sattamani zapisują każdą pajsę. Oczy wszystkich są zwrócone na pieniądze. Tylko jeden człowiek, po przekątnej od niej, na parterze, unosi wzrok, jakby poczuł ciężar jej spojrzenia. Młody, bajerancko ubrany. Ewidentny Łobuz, myśli Najia. Ich oczy się spotykają.
Naganiacz, pięcioletni chłopaczek w kowbojskim stroju, obchodzi ring, zagrzewając publiczność, a dwóch starszych facetów z grabiami zamienia zakrwawiony piasek w ogródek Zen. Ma na krtani mikrofon jak bindi; jego dziwaczny głos, jednocześnie młody i stary, trajkocze z nagłośnienia przez strumień miksów anokha: tabla plus elektronika. Słysząc jego intonację, naznaczoną niewinnością, a zarazem doświadczeniem, Najia zastanawia się, czy nie jest czasem Braminem. Nie: Bramin siedzi w loży w pierwszym rzędzie, z wyglądu dziesięciolatek, ubrany jak dwudziestoparolatek, otoczony przez dziewczyny marzące o telewizji. Naganiacz to po prostu jeszcze jeden chłopaczek z ulicy. Najia stwierdza, że oddycha szybko i płytko. Nie wie, gdzie się podział Satnam.
Jazgot, już i tak ogłuszający, wzmaga się, gdy uczestnicy wychodzą na ring, żeby oprowadzić swoje zwierzaki. Unoszą je wysoko nad głowę, skradając się po piasku, żeby wszyscy widzieli, na co wyłożyli pieniądze.
Mikroszable to przerażające stwory. Pierwotnie patent należał do małej kalifornijskiej firmy genetech. Zmieszali standardowego Felis domesticus ze zrekonstruowanym ze skamielin DNA Smilodona fatalisa. Wynik: szablozębny tygrys-miniaturka, istota wielkości sporego maine coona, z uzębieniem rodem z górnego paleolitu i takimiż manierami. Krótko cieszyły się sławą jako pupile gwiazd, dopóki właściciele nie odkryli, że zabijają ich własne i cudze koty, psy, gwatemalczyki i niemowlęta. Firma złożyła wniosek o upadłość, zanim wydano nakazy, ale patent był już masowo naruszany na ringach Manili, Szanghaju i Bangkoku.
Najia obserwuje, jak muskularna dziewczyna w obciętym topie bez rękawów i workowatych spadochroniarskich bojówkach paraduje ze swoim czempionem, unosząc jego głowę wysoko ponad ringiem. To wielki, siwo pręgowany kot, zbudowany jak myśliwiec szturmowy.
Przepiękny potwór, geny zabójcy. Kły są schowane w skórzanych pochewkach. Najia widzi jej dumę i miłość, skierowany ku niej tłumny ryk podziwu. Konferansjer chowa się na swoim podium. Bukmacherzy wydają lawinę świstków. Rywale cofają się do boksów.
Dziewczyna w topie bez rękawów wbija kotu igłę ze stymulantem, jej wspólnik przesuwa mu przed nosem fiolką z jakimiś poppersami. Wstrzymują bohatera. Wstrzymują oddech. Konkurenci szprycują swojego wojownika, niskiego, szczupłego mikroszablę, ponurego jak noc. Na arenie zapada cisza. Zapowiadacz daje sygnał pneumatycznym klaksonem. Rywale spuszczają koty ze smyczy i ciskają je na ring.
Tłum krzyczy jednym głosem i jedną krwią. Najia Askarzadah ryczy i wyje razem z nimi. Istnieją dla niej tylko dwa bojowe koty, skaczące i gryzące się nawzajem w ringu. Do oczu i uszu napływa krew.
Walka jest przerażająco szybka i krwawa. Po paru sekundach jedna łapa pięknego, srebrnego pręgowańca wisi na skrawku chrząstki i skóry. Z otwartej rany tryska krew, ale zwierzę i tak wrzeszczy na przeciwnika, próbuje skakać i robić uniki, dyndając bezwładnym trójkątnym ochłapem, siekąc potwornymi, zabójczymi kłami. W końcu leży i spastycznie obraca się na grzbiecie, ryjąc w piasku krwawą falę. Zwycięzcy już wzięli mistrza na smycz i wloką rozwścieczonego, rozwrzeszczanego potwora do boksu. Siwo pręgowany kot jęczy i jęczy, aż ktoś z ławki sędziów podchodzi i spuszcza mu na głowę bloczek żużlobetonu.
Dziewczyna w topie bez rękawów gapi się ponuro, zgarniając z piasku zmiażdżoną, drgającą masę. Zagryza dolną wargę. Najia kocha ją w tym momencie, kocha chłopaczka, z którym wymieniła spojrzenia, kocha wszystkich i wszystko na tej drewnianej arenie. Serce jej się szarpie, oddech pali, pięści ma zaciśnięte i drżące, źrenice rozszerzone, a mózg rozpłomieniony. Jest żywa i święta na osiemset procent. Znów nawiązuje kontakt wzrokowy z Ewidentnym Łobuzem. Kiwa głową, ale widzi, że musiał sporo przegrać.
Zwycięzcy występują na ring, by przyjąć owacje tłumu. Konferansjer krzyczy przez głośniki, ręce rzucają na stolik bukmacherów kasę kasę kasę. Po to właśnie przyjechałaś do Bharatu, mówi sobie Najia. Żeby tak poczuć życie, śmierć, iluzję i rzeczywistość. Żeby coś przegryzło się przez tę pieprzoną, rozsądną, zdrową, tolerancyjną Szwecję. Żeby spróbować czegoś szalonego i krwawego. Sutki jej stwardniały. Wie, że jest wilgotna. Wypiera się tego, że ściągnęła ją tutaj ta wojna, wojna o wodę, której nadejścia wszyscy się tak boją. Ona się nie boi. Pragnie tej wojny. Bardzo bardzo.
Czterysta pięćdziesiąt kilometrów ponad Zachodnim Ekwadorem Lisa Durnau wbiega w stadko bobetów. Rozpierzchają się, zrywają na potężne nogi i uciekają z uniesionymi semaforowymi grzebieniami. Baldachimowy las odbija ich świergotliwe okrzyki ostrzegawcze. Pasące się młode unoszą głowy, w przestrachu wymachując przednimi łapami, po czym piszczą i nurkują rodzicom do toreb. Wysokie do pasa zaurotorbacze rozbiegają się dwoma przestraszonymi skrzydłami od Lisy w jej legginsach, topie i butach do biegania; młode desperacko próbują wepchnąć się głową naprzód między fałdy na brzuchach. To jeden z najbardziej udanych gatunków Biomu 161. W lasach symulowanego Ósmego Miliona Przed Naszą Erą jest od nich aż czarno. W Alterre w jeden prawdziwy dzień upływa sto tysięcy lat, więc jutro mogą wymrzeć — kiedy zmiany klimatyczne wysuszą ten wysoki, wilgotny las parasolowych drzew. Jednakże w obecnej ekologicznej chwili, wycinku czasowym tego, co jest w innej epoce, na innej Ziemi, będzie północną Tanzanią, teraźniejszość należy do nich.
Tupot i pośpiech bobetów płoszy grupkę tranterów, wspiętych na tylne łapy, wysysających liście drzewa trudeau. Wielkie, powolne drzewożerne stwory opadają na dłuższe tylne nogi i bezładnie rozbiegają się galopem. Płyty wewnętrznego pancerza poruszają się jak maszyny pod pasiastą jak kora wierzbowa skórą. Kamuflaż — William Morris, myśli Lisa Durnau. Flora — René Magritte. Drzewa trudeau to idealne półkule liści, rozsiane regularnie po równinie, jak ćwiczenie z rozkładu losowego. Niektóre z gałęzi rodzą pąki, kołyszące się wahadłowo na wietrze. Potrafią rozrzucić nasiona w promieniu stu metrów, jak strzałkowce do rozpędzania demonstracji. Stąd właśnie bierze się ich matematyczna regularność. Żadne trudeau nie wyrośnie w cieniu innego; ale w koronie tego lasu żyje prawdziwa obfitość gatunków.
Między drzewami migają jakieś cienie — stadko pasożytniczych beckhamów odskakuje od martwego trantera, w którym złożyły jaja. Szybujący wysoko ystavat nurkuje, spada, zygzakuje i zagarnia nieruchawego zauroperza w sieć ze skóry rozpiętą między tylnymi nogami. Szamotanina, rozpruwający cios dzioba i myśliwy znów się wznosi. Niezniszczalna, nienaruszalna Lisa Durnau biegnie dalej. Żaden bóg nie bywa śmiertelny we własnym świecie, a ona przez ostatnie trzy lata była reżyserem, zarządzającym i mediatorem Alterre, Ziemi równoległej ewoluującej w przyspieszonym tempie na jedenastu i pół miliona komputerów w Prawdziwym Świecie.
Beckhamy. Trantery. Trudeau. Lisa Durnau uwielbia tę figlarność taksonomii Alterre. Zasady astronomii zastosowane do biologii alternatywnej — znajdujesz coś czającego się na twoim twardym dysku, możesz to nazwać. Stąd mcconkeye, mastroianni, ogunwe, hayakawy i nowaki. Hammadi, cuestry i bjorki.
Bardzo to w stylu Lulla.
Złapała już własny rytm. Mogłaby tak biec w nieskończoność. Niektórzy słuchają przy tym muzyki. Niektórzy czatują, czytają pocztę, albo wiadomości. Inni każą swoim aeai-asystentom informować się o zadaniach na dzień. A Lisa Durnau sprawdza, co nowego w dziesięciu tysiącach biomów przetwarzanych na jedenastu i pół miliona komputerów uczestniczących w największym ewolucyjnym eksperymencie. Jej standardowa trasa to pętla wokół kampusu Kansas University, gdzie wspaniały, tajemniczy bestiariusz nakłada się na ruch uliczny Lawrence. Zawsze znajdzie się coś, co zadziwi i zachwyci, jakieś nowe nazwisko z książki telefonicznej dyndające na niesamowitym stworzeniu, które kłami i pazurami wydostało się z krzemowej dżungli. Kiedy na węźle Biome 158 w Guadalajarze czystym ewolucyjnym trafem z owadów wyewoluowały okrytostawowe, poczuła tę ekscytującą satysfakcję, jaką budzi niespodziewany zwrot akcji. Nikt nie przewidział lopezów, ale tkwiły, uśpione, w samych regułach gry. Dwa dni później w szkole podstawowej w Lancashire wyewoluowały rozmnażające się pasożytniczo beckhamy i owładnęło nią to samo. Nie daje się tego przewidzieć.
A potem wystrzelono ją w kosmos. Tego też się nie spodziewała.
Dwa dni temu przebiegała swoje kółko wokół uczelni, mijając mellitowe budynki dla kadry, z Alterre nałożoną na kansaskie lato. Przy akademikach zawróciła: prysznic, szampon, gabinet. Kiedy do niego weszła, odsączając skręconym papierowym ręcznikiem wodę z uszu, czekała na nią kobieta w garsonce. Okazała dokumenty tożsamości i uprawnienia do różnych czynności — Lisa nawet nie wiedziała, że jej państwo takich czynności potrzebuje — i trzy godziny później Lisa Durnau, dyrektor Symulatora Ewolucji Alterre, znalazła się na pokładzie rządowego naddźwiękowego transportowca, dwadzieścia dwa tysiące metrów nad środkowym Arkansas.
Federalna powiedziała jej, że jest ścisły limit wagi bagażu, Lisa jednak i tak zapakowała sobie strój do biegania. Traktowała go jak przyjaciela. Wzięła go ze sobą na drogi Centrum Kosmicznego Kennedy'ego, żeby się rozprostować, rozejrzeć, spróbować spojrzeć z innej perspektywy na to, gdzie jest i co jej rząd chce z nią zrobić. W zachodzącym po drugiej stronie lagun słońcu przebiegła wzdłuż stojących jak wartownicy rzędów rakiet, starych silników na paliwo stałe, pocisków i ciężkich dźwigów startowych. Majestatyczne, groźne maszyny, teraz powbijane w ziemię jak pale, stojące bez sensu, o cieniach długich jak kontynenty.
Po czterdziestu ośmiu godzinach zaliczyła kolejne kółka na kolistej bieżni Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, przemieszczającej się nad południową Kolumbią. Oczyma zanurzonymi w Alterre widziała wznoszący się w oddali, pod osłoną drzewa trudeau, zamek krijceków. Krijceki to ewolucyjni nowobogaccy Biomu 163, z południowo-wschodniego wybrzeża Afryki. Gatunek dinozaurów wielkości palca, który wykształcił kolonie o zaawansowanej strukturze społecznej, opartej na kolorze skóry i herkulesowej architekturze. Ma bezpłodne robotnice, rozpłodowe trutnie i składające jaja królowe — wszystko. Nowa kolonia zaczyna od małego podziemnego bunkra i rozprzestrzenia się, zamieniając wszystko co organiczne na pulpę i ugniatając ją zręcznymi małymi rączkami w potężne pomosty, wieże, przypory i sklepione komory na jaja. Czasem Lisa Durnau żałuje, że nie może sprzeciwić się zasadom nazewnictwa Lulla: choć „krijcek” brzmi odpowiednio groźnie, wolałaby nazwać je „gormenghastami”.
Sygnał w ośrodku słuchowym mówi jej, że tętno osiągnęło już odpowiednią wartość liczbową przez odpowiedni czas. Nadrobiła zaległości. Zebrała się w garść dzięki nierzeczywistości Alterre. Stopniowo się zatrzymuje, wchodzi w tryb ochłonięcia i wyskakuje z Alterre. Wirówka Międzynarodowej Stacji Kosmicznej to pierścień o stumetrowej średnicy, kręcący się tak, by dawać jedną czwartą ziemskiego ciążenia. Unosi się stromo przed nią i za nią; Lisa stale znajduje się na dnie odśrodkowej studni grawitacyjnej. Wiszące rośliny dodają trochę zieleni, ale nic nie jest w stanie zatuszować, że wokół nic, tylko aluminium, włókno węglowe, plastik, a za nim — nic. NASA nie robi okien w swoich statkach. Jak dotąd, kosmos jest dla Lisy Durnau pełzaniem z jednego hermetycznego pomieszczenia do drugiego.
Rozciąga się i przeciąga. Słabsza grawitacja inaczej obciąża inne grupy mięśniowe. Zrzuca podeszwy do biegania, napina palce stóp, stojąc na metalowym plastrze miodu. Oprócz narzuconego przez NASA intensywnego reżimu ćwiczeń bierze suplementy wapniowe — jest w tym wieku, gdy kobieta zaczyna myśleć o własnych kościach. Nowicjusze na ISS mają opuchnięte twarze i kończyny górne, bo w ciele przemieszczają im się płyny; jednoroczniacy wyglądają smukło, lekko i kocio; ale weteranom zaczynają się zjadać własne kości. Większość czasu spędzają w starym centrum, z którego stacja rozrastała się chaotycznie podczas swej półwiecznej historii. Nieliczni schodzą do nieczystej grawitacji, odśrodkowej czy innej. Legenda mówi, że nie daliby rady. Lisa Durnau wyciera się wilgotną chusteczką, chwyta szczebel na ścianie i ręka za ręką wspina się wzdłuż szprychy do rdzenia stacji. Czuje, jak jej waga maleje wykładniczo; może złapać kolejny uchwyt i podciągnąć się w górę o dwa, pięć, dziesięć metrów. Zaraz ma w rdzeniu spotkanie z Federalną. Jakiś weteran nurkuje ku niej, w połowie drogi wykonując eleganckie salto, żeby skierować stopy w dół. Kiwa głową i przetacza się obok Lisy, która przy jego elastyczności czuje się jak słoń morski, ale kiwnięcie głową jest pocieszające. Najcieplejsze z powitań na jakie stać ISS. Pięćdziesiąt osób to na tyle mało, żeby ze wszystkimi być po imieniu, ale wystarczająco dużo, by pojawiła się polityka. Czyli tak jak na uczelni. Fizyczność przestrzeni kosmicznej podoba się Lisie, ale żałuje, że budżet nie wysilił się na okna.
Szok numer dwa przyszedł pierwszego ranka w centrum Kennedy'ego, gdy siedziała na werandzie z widokiem na ocean, a pokojówka nalewała jej kawę. Wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że dr Lisa Durnau, biolog ewolucyjny, zniknęła bez śladu, uprowadzona przez własne państwo. Nie zdziwiła się, słysząc od kobiety w garsonce, że ma zostać wysłana w kosmos. Departament Stanu nie przerzucał ludzi naddźwiękowymi samolotami do Kennedy’ego, żeby mogli sobie poobserwować życie ptaków. Kiedy skonfiskowano jej palmera i zastąpiono go modelem bez funkcji gadania, była to niedogodność, ale nie szok. Zdumienie, ale nie szok, kiedy odkryła, że opróżniono dla niej cały hotel. Siłownia, basen, pralnia. Wszystko tylko dla niej. Dzwoniąc po obsługę, czuła przyzwoite, prezbiteriańskie poczucie winy, dopóki nikaraguańska pokojówka nie oznajmiła jej, że ma dzięki temu coś do roboty. To znaczy, sama pokojówka powiedziała, że pochodzi z Nikaragui. Nalewała jej kawę — w tym samym momencie oszałamiającej paranoi przyszedł drugi szok: Lull przecież też zniknął. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że to cokolwiek innego niż reakcja na rozpad małżeństwa.
Na następnym spotkaniu Lisa Durnau postawiła się Garniturzycy, która miała na nazwisko Suarez-Martin, wymawiane z hiszpańskim akcentem.
— Muszę wiedzieć — powiedziała, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, nieświadomie powielając swoją rutynową rozgrzewkę. — Czy to samo stało się z Thomasem Lullem?
Federalna zajęła sobie na gabinet apartament menedżerski. Siedziała zwrócona plecami do panoramicznego okna wychodzącego na rakiety i pelikany.
— Nie wiem. Ale rząd Stanów Zjednoczonych nie miał nic wspólnego z jego zniknięciem. Ma pani moje słowo.
Lisa Durnau przeżuła tę odpowiedź parę razy.
— No dobra, to dlaczego ja? O co tu chodzi?
— Na pierwsze pytanie mogę udzielić odpowiedzi.
— No to już.
— Wzięliśmy panią, bo nie mogliśmy jego znaleźć.
— A drugie?
— Też będzie odpowiedź, ale nie tutaj. — Przesunęła po blacie plastikowy worek. — To będzie pani potrzebne.
Na worku widniało logo NASA, w środku był jeden standardowy kombinezon pod skafander, jaskrawożółty, taki sam rozmiar dla wszystkich.
Gdy ponownie zobaczyła Suarez-Martin, federalna nie miała już na sobie garsonki. Leżała przypięta do przeciwprzeciążeniowej leżanki, spod lotniczego skafandra na nadgarstkach i pod szyją wystawały jej skrawki żółtego ubranka NASA. Oczy miała zamknięte, a usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie, choć Lisa odniosła wrażenie, że to rytuał strachu przed czymś znanym, a nie zupełnie nowym. Taki lotniskowy różaniec.
Pilot zajmował leżankę po lewej. Zajęty przedstartowymi testami i sprawdzaniem łączności, potraktował Lisę jak każdy inny ładunek. Wierciła się na leżance i czuła, jak żel przemieszcza się i dostosowuje do kształtów jej ciała — nieprzyjemnie intymne wrażenie. Daleko pod nią, w głębi wyrzutni, ładował się już trzydziestoterawatowy laser o promieniu skupionym na parabolicznym lustrze pod jej tyłkiem. Zaraz wystrzelą mnie w kosmos na końcu promienia świetlnego, gorętszego niż słońce, pomyślała, zdumiewając się spokojem, z jakim rozważała tę szaloną koncepcję. Może to niewiara w odruchu obronnym? A może nikaraguańska pokojówka wrzuciła jej coś do kawy? Kiedy próbowała zdecydować, odliczanie dotarło do zera. Komputer kontroli startów odpalił wielki laser. Powietrze pod Lisą zapłonęło i wykopało lekki stateczek z przyspieszeniem trzech g na orbitę. Dwie minuty później przyszła jej do głowy myśl tak absurdalna, że nie powstrzymała się przed chichotem, od którego przez żelową leżankę przeszły fale. Patrzcie no! Szczyt świata. Najbardziej ekskluzywne biuro podróży na świecie. Klub osiemsettysięczników! I to wszystko w czymś, co wygląda jak designerski wyciskacz do pomarańcz.
Właśnie wtedy trzeci szok podkradł się znienacka i rzucił na nią. Była to świadomość, jak niewielu ludziom będzie jej brakować.
Naszywka identyfikacyjna na żółtym kombinezonie mówi „Daley Suarez-Martin”. Federalna należy do osób, które urządzą sobie biuro gdziekolwiek, choćby w klitce pełnej zafoliowanej karmy dla astronautów. Palmer, butelka z wodą, płaski ekranik i zdjęcia rodzinne przypięte rzepami do ściany, tworząc łuk: trzy pokolenia Suarezów-Martinów ustawione na ganku wielkiego domu między palmami w wielkich terakotowych donicach. Ekranik telewizyjny jest ustawiony na zegar i mówi Lisie, że jest 1:15 Greenwich. Wykonuje odejmowanie. Środowy wieczór, byłaby teraz w Tacorofico Superica i piła trzecią margaritę, z bandą tych co zawsze znajomych.
— Jak tam adaptacja? — pyta Daley Suarez-Martin.
— Eee… no, w porządku. Naprawdę. — Wciąż coś ją delikatnie boli w tyle głowy, trochę jak przy pierwszym użyciu lighthoeka. To pewnie resztki leków przeciwko startowemu urazowi, które wypociła w kołowrotku dla chomików. W nieważkości czuje się potwornie obnażona. Nie wie co zrobić z rękami. Piersi sterczą jej jak lufy armat.
— Nie będzie tu pani długo siedzieć, naprawdę — mówi Daley Suarez-Martin. Na orbicie uśmiecha się dużo częściej niż w Kennedym albo w gabinecie Lisy w Lawrence. Nie bardzo można emanować urzędowym autorytetem w ubranku, które wygląda jak strój olimpijskiego saneczkarza. — Na początek jestem pani winna przeprosiny. Nie poinformowaliśmy pani do końca o stanie faktycznym.
— O niczym mnie nie poinformowaliście. Spodziewam się, że chodzi o projekt Tierra, i to dla mnie wielki zaszczyt brać udział w tej misji, ale naprawdę na co dzień pracuję w zupełnie innym kosmosie.
— To jest pierwsza taktyczna zmyłka — oznajmia Daley Suarez-Martin. Zagryza dolną wargę. — Nie ma żadnej misji Tierra.
Lisa Durnau rozdziawia usta.
— Ale cały ten Epsilon Indi…
— To akurat prawda. Jest tam Tierra. Po prostu wcale się na nią nie wybieramy.
— Zaraz, zaraz, zaraz. Widziałam ten żagiel świetlny. W telewizji. Cholera, gapiłam się nawet, kiedy umieszczaliście go w punkcie L5 i wyciągaliście, podczas tej testowej misji. Znajomi mają teleskop. Oglądaliśmy wszystko na monitorku, przy grillu.
— Oczywiście, że mogła to pani widzieć. Żagiel świetlny jest stuprocentowo prawdziwy i instalowaliśmy go w piątym punkcie Lagrange'a. Tylko że to nie był test. To była właściwa misja.
W tym samym roku, kiedy Lisa Durnau dostała się do drużyny piłki nożnej szkoły średniej Fremont High i przekonała, że rockersi, basenowe imprezy i seks nieszczególnie się komponują, NASA odkryła Tierrę. Pozasłoneczne układy planetarne wyskakiwały z wielkiej czerni tak szybko, że taksonomowie nie nadążali z wertowaniem słowników mitów i baśni w poszukiwaniu nazw, lecz kiedy rozeta siedmiu teleskopów Obserwatorium Darwina przyjrzała się bliżej odległemu o dziesięć lat świetlnych Epsilonowi gwiazdozbioru Indianina, odkryła przytuloną blisko do tego słońca bladą niebieską kropkę. Wodny świat. Ziemski świat. Spektroskopy nacięły atmosferę i znalazły tlen, azot, CO2, parę wodną i złożone węglowodory, które mogły powstać tylko na skutek aktywności biologicznej. Coś tam sobie żyło, blisko słońca, w wąskiej nadającej się do zamieszkania strefie Epsilona Indi. Może owady. A może ludzie, obserwujący tymczasem przez teleskopy naszą własną błękitną kropeczkę blisko Słońca. Zespół odkrywców ochrzcił planetę Tierrą. Pewien Teksańczyk natychmiast ogłosił, że przejmuje ją na własność, razem ze wszystkim, co na niej mieszka. Właśnie dzięki tej historii Tierra przebiła się przez plotki o gwiazdach i morderstwie miesiąca do gadek przy kasie w supermarkecie. Kolejna Ziemia? Ciekawe, jaka tam pogoda? Jak można być właścicielem planety? Normalnie, wystarczyło złożyć wniosek. Tak jak połowa twojego DNA należy do jakiejś firmy biotech. Kiedy idziesz z kimś do łóżka, zawsze łamiesz prawa autorskie.
Potem nadeszły obrazy. Darwin miał na tyle dobrą rozdzielczość, że było widać ukształtowanie powierzchni. Mapa Tierry z jej trzema kontynentami i potężnymi oceanami zawisła na ścianie w każdej cywilizowanej szkole. Kiedy Lisa Durnau realizowała swój projekt alternatywnej ewolucji na pierwszym roku w University of California w Santa Barbara, miała ją na swoim wygaszaczu ekranu, na przemian ze zdjęciem Emina Perry'ego, mistrza olimpijskiego w biegach na pięć kilometrów. NASA opracowała wizję wysłania tam międzygwiezdnej sondy, wspólnie z firmą First Solar, orbitalno-energetycznym ramieniem koncernu EnGen, która proponowała wykorzystanie swojego systemu orbitalnych maserów oraz żagla świetlnego. Przelot miał zająć dwieście pięćdziesiąt lat. Kiedy harmonogramy wydłużyły się jeszcze bardziej, Tierra cofnęła się w tło społecznej percepcji, a Lisa stwierdziła, że bardziej interesuje ją eksploracja dziwnych światów i odkrywanie nowych form życia w kosmosie własnego komputera. Alterre była równie realna jak Tierra, a ekspedycje o wiele łatwiejsze i tańsze.
— Nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi — mówi teraz, naprawdę w kosmosie.
— Sonda na Tierrę to projekt w fazie slajdów do prezentacji — odpowiada Suarez-Martin. Włosy ma spięte do tyłu skomplikowanym systemem brokatowych spinek. Krótkie loki Lisy unoszą się wokół niej jak mgławica. — Prawdziwa misja polegała na skonstruowaniu kosmicznego napędu, na tyle mocnego, żeby móc wprowadzić spory obiekt w orbitalny punkt Lagrange'a.
— Jaki „spory obiekt”? — Lisa Durnau nie potrafi skojarzyć niczego, co przytrafiło się jej przez ostatnie pięćdziesiąt pięć godzin, z niczym z poprzednich trzydziestu siedmiu lat doświadczenia. Mówią jej, że to kosmos, a tu jest gorąco, śmierdzi skarpetkami i nic nie widać. Twój rząd wykonuje ci przed nosem największą iluzjonistyczną sztuczkę w historii, ale nikt tego nie zauważa, bo wszyscy gapią się na ładne obrazki.
— Asteroidę. Tę tutaj. — Daley Suarez-Martin wyczarowuje grafikę na ekranie. Standardowy kartofel z głębokiego kosmosu, w niezbyt dobrej rozdzielczości. — Nazywa się Darnley 285.
— Musi być bardzo szczególna — mówi Lisa. — Co, chce nam wyryć drugi krater Chicxulub?
Federalna wygląda na zadowoloną. Wyświetla kolejną grafikę, krzyżujące się barwne elipsy
— Darnley 285 to asteroida, której tor przecina się z Ziemią, wykryta przez system NEAT w roku dwa tysiące dwudziestym siódmym. Proszę popatrzeć na tę animację. — Postukuje w żółtą elipsę, z jednej strony bliską Ziemi, z drugiej sięgającą poza Marsa. — Najbliższy punkt orbity ma wewnątrz orbity Księżyca.
— Blisko, jak na obiekt typu NEO — stwierdza Lisa. Widzisz, też umiem gadać po waszemu.
— Okres obiegu Darnleya 285 to tysiąc osiemdziesiąt pięć dni; za następnym razem może się zbliżyć na tyle, by stanowić statystyczne ryzyko. — Animacja przechodzi o włos od błękitnej Ziemi.
— Więc zbudowaliście żagiel świetlny, żeby odsunąć ją na bezpieczną odległość.
— Żeby ją przesunąć, ale nie chodzi o bezpieczeństwo. Proszę się uważnie przypatrzeć. To jest orbita wyliczona na rok dwa tysiące trzydziesty. A to faktyczna. — Pojawia się gruba, żółta elipsa. Dokładnie taka sama, jak orbita z roku dwa tysiące dwudziestego siódmego — ciągnie Federalna. — Bliska interakcja z NEO Sheringham 12 przy kolejnym obiegu powinna spowodować, że przy następnym podejściu jest jeszcze bliżej, sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów. A jednak, w dwa tysiące trzydziestym trzecim… — Wyświetla się kolejna, kropkowana parabola, zaobserwowany tor: identyczny jak w roku dwa tysiące dwudziestym siódmym. — To anormalna sytuacja.
— Pani twierdzi…
— Niezidentyfikowana siła koryguje orbitę Darnleya 285, utrzymując go w tej samej odległości od Ziemi.
— Jezus — szepcze Lisa Durnau, córka kaznodziei.
— Przy podejściu w roku dwa tysiące trzydziestym dziewiątym wysłaliśmy tam sondę. Misja była ściśle tajna. Coś znaleźliśmy. Potem rozpoczęliśmy większy projekt, żeby to ściągnąć. To właśnie była misja z żaglem świetlnym, przykrywką był Epsilon Indi. Musieliśmy ściągnąć tę asteroidę w miejsce, gdzie da się jej dokładnie, porządnie przyjrzeć.
— I co tam znaleźliście?
Daley Suarez-Martin uśmiecha się.
— Jutro tam panią wyślemy. Zobaczy pani na własne oczy.
Wpół do dwunastej i skacze już cały klub. Reflektory na wysięgnikach obrysowują owal piasku. Ciała ciągną do światła jak ćmy. Poruszają się, ocierają, oczy zamknięte w ekstazie. Powietrze pachnie zużytym dniem, grubymi warstwami potu i wolnocłowymi „Chanel”. Dziewczyny noszą tegoroczne luźne, krótkie sukienki bez talii, dwuczęściowe kostiumy z zeszłego lata, od czasu do czasu klasyczne stringi z paskami w kształcie „V”. Chłopcy jak jeden mąż z nagimi torsami i zwojami biżuterii na szyi. Wróciły wiechciowate bródki, irokezy są już mocno zeszłoroczne, malowane na ciele tribale niemal śmiertelnie niemodne, a na top wychodzą dekoracyjne blizny, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn. Thomas Lull cieszy się, że zdechły australijskie stringi eksponujące penisa. Pracuje na imprezach u braci Ghosht przez ostatnie trzy sezony, biorąc kasę pod stołem, i naoglądał się już szybkich przypływów i odpływów mody w kulturze młodzieżowej, ale te sznureczki ciągnące je do góry jak peryskopy…
Siada na miękkim, zadeptanym, szarym piasku, opierając przedramiona na podciągniętych kolanach. Morze jest dziś niezwykle ciche, linia wody prawie bez zmarszczek. Gdzieś nad nią krzyczy ptak. Powietrze jest nieruchome, gęste, wymęczone. Zupełnie nie ma posmaku monsunu.
Rybacy mówili, że odkąd Bengalczycy przeciągnęli swój kawał lodu wzdłuż Tamil Nadu, pochrzaniły się wszystkie prądy. Za jego plecami ciała poruszają się w kompletnej ciszy.
Z ciemności wyłaniają się sylwetki. Dwie białe dziewczyny w sarongach i bluzkach bez pleców. Włosy brudnoblond i ta przesadna skandynawska opalenizna, podkreślana jeszcze przez blade nordyckie oczy. Są boso, trzymają się za ręce. Ile wy macie lat, dziewiętnaście, dwadzieścia? — zastanawia się Thomas Lull. Z tą waszą wzmacnianą opalenizną, z majtkami od bikini pod wyprasowanymi turystycznym żelazkiem sarongami. To wasz pierwszy przystanek, zobaczyłyście coś na stronie internetowej dla turystów-wędrowców, coś akurat na tyle szalonego, żebyście zechciały sprawdzić, czy spodoba się wam w dzikim świecie. Nie mogłyście się już doczekać, kiedy uciekniecie ze swojej Uppsali czy Kopenhagi i zrobicie wszystko to, co kipi wam w sercu.
— Hej tam! — woła półgłosem Thomas Lull. — Jeśli chcecie wziąć udział w imprezie, muszę sprawdzić parę rzeczy. Dla waszego własnego bezpieczeństwa. — Zręcznie jak szuler wyciąga zestaw do skanowania.
— Jasne — mówi niższa, bardziej złotowłosa dziewczyna. Thomas Lull przepuszcza przez skaner jej garść pigułek i plasterków.
— Z tych rzeczy nic nie zrobi z ciebie warzywka. Danie dnia to Transic Too, nowy emotyk, dostaniesz od dowolnej osoby w pobliżu sceny. A teraz, pani szanowna… — Zwraca się do wytrzeszczonej plażowej Wikingi, która zaczęła imprezować już wcześniej. — Muszę sprawdzić, czy nie wejdzie w interakcję z czymś, co już sobie wrzuciłaś. Proszę… — Zna procedurę, ślini palec, przesuwa nim po płytce czujnika. Wszystko zapala się na zielono. — Nie ma problemu. Życzę paniom miłej zabawy. Przypominam, że impreza jest ściśle bezalkoholowa.
Kiedy przepychają się na środek cichego kłębowiska, przypatruje się ich tyłkom, widocznym pod prześwitującymi sarongami. Dalej trzymają się za ręce. Fajnie, myśli Lull. Ale emotyki napawają go lękiem. Komputerowe uczucia zmiksowane przez nielicencjonowane aeai poziomu 2,95 w bharackich sundarbanach, a potem hodowane i krzyżowane w butelce po coli w jakiejś garażowej fabryczce i przelane na plasterki do przyklejania, pięćdziesiąt dolców sztuka. Łatwo poznać, kto je brał. Te grymasy, uśmiechy, wyszczerzone zęby i niesamowite odgłosy ciał usiłujących wyrazić emocje niemające odpowiednika w ludzkich potrzebach ani doświadczeniu. Nigdy nie spotkał nikogo, kto umiałby mu powiedzieć, jak się wtedy czuje. Choć właściwie nigdy też nie spotkał kogoś, kto umiałby opowiedzieć o naturalnych ludzkich emocjach. Wszyscy jesteśmy programowymi duchami chodzącymi na rozproszonej sieci Brahmy. Ten ptak dalej gdzieś tam krzyczy.
Thomas zerka przez ramię na milczącą imprezę — każdy z tancerzy we własnej prywatnej bańce, podryguje do spreparowanego tylko dla niego rytmu emitowanego przez łącze hoeka. Oszukuje sam siebie, że pracuje w te imprezowe noce, bo potrzebna mu gotówka — tak naprawdę ciągnie go do ludzkich skupisk. Jednocześnie pragnie i obawia się tego obserwowanego u tancerzy samozatracenia, zlania się w jedną, nieświadomą całość, odrębności i jedności zarazem. Ta sama miłość i odraza, którą zwabiło go rozczłonkowane ciało Indii, jedna ze stu najbardziej rozpoznawalnych twarzy Ziemi, wtasowanych w wyzwalające i przerażające półtora miliarda pozbawionych twarzy mieszkańców subkontynentu. Odwracasz się, odchodzisz i znikasz. Ta umiejętność rozpłynięcia się w tłumie ma i drugą stronę medalu: Thomas Lull potrafi wykryć w stadzie indywidualności osoby niezwykłe, niepasujące do stada.
Ona porusza się pod prąd tłumu, na wskroś ciał, pod włos nocy. Jest ubrana na szaro. Skórę ma bladą, pszeniczną, indoaryjską. Krótkie, chłopięce, bardzo lśniące włosy z nutką czerwieni. Duże oczy. Oczy gazeli, opiewane przez poetów w języku urdu. Wygląda niesamowicie młodo. Na czole ma trójpasiastą tilakę Wisznu. Nie wygląda z nią głupio. Kiwa głową, uśmiecha się; fala ciał zamyka się wokół niej. Thomas Lull próbuje ustawić się tak, by ją widzieć, samemu nie będąc widzianym. To nie żądza, pożądanie, hormony czterdziestoparolatka. To najzwyklejsza fascynacja. Musi jeszcze na nią popatrzeć, dowiedzieć się czegoś więcej.
— Przepraszam. — Australijska para, chce, żeby sprawdzić ich towar.
Thomas Lull przepuszcza go przez skaner, jednocześnie obserwując imprezę. Szarość to tutaj idealny kamuflaż. Wtopiła się we wzajemne oddziaływania poruszających się w ciszy kończyn.
— Okej. Wszystko gra. Ale na stroje eksponujące penisa mamy tu zero tolerancji.
Gość marszczy czoło. Won stąd, daj mi się zająć moją rozrywką. O, tam jest, koło decków. Chłopcy bhati flirtują z nią. Nienawidzi ich za to. Wróć do mnie. Waha się i pochyla głowę, szukając słowa. Przez chwilę wydaje mu się, że zaraz kupi coś produkcji Bangalore Bombastic. Nie chce, żeby to zrobiła. Ona jednak kręci głową i idzie dalej. Znów znika pośród ciał. Thomas Lull stwierdza, że ją śledzi. Świetnie się wtapia w tłum. Nie nosi hoeka. To jak odbiera muzykę? Thomas Lull przesuwa się na skraj miejsca do tańca. Uświadamia sobie, że ona tylko z pozoru tańczy. Tak naprawdę robi coś innego, chłonie zbiorowy nastrój i porusza się zgodnie z nim. Cholera, kim ona jest?
Potem jej taniec ustaje. Mruży oczy, otwiera usta, wstrzymuje oddech. Przyciska dłoń do falującej piersi. Nie może oddychać. Nachyla się, próbując pozbyć się ucisku w płucach. Thomas Lull świetnie zna te objawy. Ten wróg to jego stary znajomy. Dziewczyna stoi pośrodku cichego tłumu i walczy o oddech. Nikt nie widzi. Nikt nie wie. Głusi i ślepi w prywatnych tanecznych bańkach. Thomas Lull toruje sobie drogę między ciałami. Nie do niej, lecz do tych Skandynawek.
Na skanerze ma odczyt ich towaru. Zawsze znajdzie się ktoś, kto spróbuje na chama podkręcić wpływ salbutamolu na reduktazę ATP.
— Potrzebne mi twoje piguły, szybko.
Złotowłosa patrzy na niego, jakby był niesamowitym obcym z Antaresa. Może dla niej i jest. Grzebie w różowej torebeczce „Adidasa”.
— Masz.
Lull wyciska białoniebieskie tabletki. Szara dziewczyna oddycha teraz bardzo płytko, wsparła ręce na biodrach, w przerażeniu szuka wzrokiem pomocy. Lull przepycha się między imprezowiczami, rozgniatając małe żelatynowe kapsułki i potrząsając nimi w dłoni.
— Otwórz usta — rozkazuje. — Na trzy wdech i trzymaj do dwudziestu. Raz, dwa, trzy.
Przyciska jej do ust złożone dłonie i mocno dmucha między kciuki, wdmuchując jej proszek do płuc. Zamyka oczy, liczy. Thomas Lull łapie się na tym, że patrzy na jej tilakę. W życiu takiej nie widział. Wygląda jak wtopiony w skórę plastik, albo goła kość. Nagle czuje, że musi jej dotknąć. Jego palce są już o milimetr od ciała dziewczyny, kiedy ona otwiera oczy. Lull pospiesznie cofa dłoń.
— Teraz lepiej?
Dziewczyna kiwa głową.
— Tak. Dziękuję.
— Trzeba było wziąć ze sobą jakieś leki. Mogło ci się stać coś poważnego. Ci ludzie są jak duchy. Mogłabyś tu umrzeć, a oni by nad tobą tańczyli. Chodź.
Prowadzi ją przez labirynt ślepych tancerzy na ocieniony piasek. Dziewczyna siada, rozstawiając bose stopy na zewnątrz. Thomas Lull klęka obok. Ona pachnie drzewem sandałowym i płynem do płukania tkanin. Dwadzieścia lat doświadczenia ze studentami pozwala mu określić jej wiek na jakieś dwadzieścia, może dziewiętnaście lat. Lull, daj spokój. Uratowałeś jakąś dziwną, zabłąkaną dziewczynkę przed atakiem astmy i od razu wyciągasz przedpodrywową listę kontrolną. Trochę godności.
— Strasznie się bałam — mówi. — Głupia jestem, mam inhalatory, ale zostawiłam je w hotelu… Nie przyszło mi do głowy…
Dla mniej doświadczonego ucha jej miękki akcent brzmiałby jak angielski, Lull jednak rozpoznaje nosowy przydech z Karnataki.
— Masz szczęście, że Pan Astma usłyszał swoim superuchem, jak się dusisz. No, chodź. Na dzisiaj koniec imprezy. Gdzie mieszkasz?
— Palm Imperial Guest House.
Porządny hotel, nietani, popularniejszy raczej wśród starszych turystów Thomas Lull zna foyer i bary wszystkich hoteli na trzydzieści kilometrów w obie strony kokosowego wybrzeża. W niektórych zna także pokoje. Młodziaki z plecakami i studenci na dziekankach wolą plażowe budy. Takich też trochę widział. Zabił w nich parę węży.
— Odprowadzę cię. Achuthanandan się tobą zajmie. Miałaś lekki szok, musisz teraz odpocząć.
Ta tilaka: jest pewien, że ona się rusza. Tajemnicza dziewczyna wstaje. Nieśmiało, oficjalnie, podaje mu rękę.
— Bardzo dziękuję. Bez ciebie byłabym w poważnych tarapatach.
Thomas Lull ujmuje dłoń. Smukła, estetyczna, miękka i sucha. Dziewczyna nie potrafi spojrzeć mu w oczy.
— Taki zawód Pana Astmy.
Idzie z nią ku światłom, między palmami. Jest przypływ, drzewa się ożywiają. Lampy na werandzie hotelu tańczą i migoczą za woalem liści. Plażowa impreza za jego plecami wydaje się nagle wymęczona i czerstwa. Wszystko, co przed jej poznaniem było cenne i ważne, ma teraz blady posmak starości. Może nadchodzi monsun, może znów owieje go wiatr.
— Jak chcesz, mogę cię nauczyć takiej prostej techniki. Jak byłem mały, bardzo męczyła mnie astma; to taka sztuczka z oddychaniem, wpływa na wymianę gazową. Całkiem prosta. Nie miałem ataku od dwudziestu lat, więc będziesz mogła wyrzucić wszystkie inhalatory. Pokażę ci podstawy; możesz przyjść na przykład jutro…
Dziewczyna waha się, zastanawia, po czym kiwa głową. Tilaka odbija jakieś światełko.
— Dziękuję. To będzie dla mnie bardzo cenne.
Jak ona się wysławia; z rezerwą, po wiktoriańsku, z szacunkiem dla akcentu.
— No dobrze, to znajdziesz mnie…
— Zapytam bogów, oni mi powiedzą. Wiedzą, jak trafić wszędzie.
Na to Thomas nie znajduje odpowiedzi, więc po prostu wbija ręce w kieszenie swoich bojówek i mówi:
— No to, jak bogowie pozwolą, widzimy się jutro, a… jak masz na imię?
— Aj. — Wymawia to z francuska: aż. Zerka na światła hotelu, dyndające na wietrze kolorowe żaróweczki. — Dalej już dam sobie radę. Bardzo dziękuję. Do jutra, panie profesorze Lull.
Tal jedzie dziś plastikową taksówką. Mały bąbelkowaty fatfat podskakuje na krostach i dziobach wiejskiej drogi, prowadzony przez nerwowego szofera w świetle jedynej przedniej lampki. Już o mało co nie zderzył się z zabłąkaną krową i szpalerem kobiet z chrustem na głowach. Parasolowe drzewa wyłaniają się z głębokiej, gęstej wiejskiej nocy. Taryfiarz przypatruje się poboczu, szukając bocznej drogi. Wskazówki dotyczące dojazdu ma przyklejone do deski, żeby widzieć je w świetle wskaźników. Tyle i tyle kilometrów taką drogą, przez tyle i tyle wiosek, drugi skręt w prawo po ściennej reklamie bielizny Rupa. Nigdy wcześniej nie był poza miastem.
Specjalny miks Tala gra nieregularne rytmy anokha przemieszane z grzmiącymi akordami slav metalu, na cześć gościa. Na imprezę z taką sławą powinno się mieć ekstraspecjalny miks. Życie Tala można mierzyć ciągiem plików ze ścieżkami dźwiękowymi. Jego aeai DJ spreparowało zestaw niezłych, pulsujących beatów, kiedy szkicowało pawilon weselny dla pary Chawla/Najiadwala. W życiu tych aktorów z Miasta i wsi tyle się teraz dzieje.
Nagle szarpnięcie zrzuca Tala z ławeczki. Fatfat staje jak wryty. Tal poprawia rozpraszający termicznie płaszcz, cmoka, widząc kurz na jedwabnych spodniach, i wtedy zauważa żołnierzy. Sześciu z nich wyłania się z nocnego, wiejskiego kamuflażu. Pyzaty Sikh unosi rękę. Podchodzi do taksówki.
— Nie widzieliście nas?
— Trochę jesteście tacy… mało widoczni — odpowiada szofer.
— Jakieś prawo jazdy? Pewnie nie? — pyta dźemadar.
— Nic z tych rzeczy. Mój kuzyn…
— Nie wiecie, że jesteśmy w stanie podwyższonej czujności? — napomina ich Sikh. — Powolne pociski Awadhów może już idą przez nasz kraj. Trudno je wykryć, maskują się na sto sposobów.
— Ale tak powolne jak ten strucel to nie są — żartuje taksówkarz.
Sikh powstrzymuje uśmiech i pochyla się, żeby zerknąć na pasażera. Tal pośpiesznie wyłącza beat. Siedzi bardzo nieruchomo, bardzo prosto, serce bije zdradziecko głośno.
— A pan? Pani?
Żołnierze chichoczą. Sikh jadł cebulę. Talowi wydaje się, że od tego smrodu i napięcia zaraz zemdleje. Otwiera wieczorową torebkę, wyciąga grube, obramowane złotymi muszlami zaproszenie. Sikh ogląda je, jakby mogło być podstawą do pełnej rewizji osobistej, potem wciska z powrotem Talowi.
— Masz szczęście, że tu dziś stoimy. Przejechaliście wasz skręt o dobre parę kilometrów. Pewnie siedem albo osiem. Czyli teraz musicie…
Tal odzyskuje oddech. Gdy taksówkarz zawraca, Tal wyraźnie słyszy przez warkot alkoholowego silniczka wredny rechot żołnierzy.
Mam nadzieję, że was dopadną te powolne pociski, myśli.
Na wpół zrujnowana świątynia Ardhanariswary stoi między drzewami przy gruntowej ścieżce odchodzącej pod kątem prostym od szosy. Organizatorzy imprezy oświetlili zjazd bioluminescencyjnymi nalepkami. Zielone światełka rysują twarze na pniach drzew, upiornie podświetlają przygarbione posągi i jakśów, osadzonych w przedwiecznej glebie. Motywem przewodnim przyjęcia są dwa przeciwne bieguny: sakti i puruśa: energia żeńska i męska, sattwa i tamas — inteligencja duchowa i przyziemny materializm. Baseny w kształcie joni zostały rozrzutnie napełnione wodą. Tal wspomina własną toaletę przed imprezą: oszczędne ochlapanie się butelką podgrzanej mineralnej. W White Forcie — gigantycznej aglomeracji osiedli mieszkalnych, gdzie Tal ma swoje dwupokojowe mieszkanko, nie ma wody już od dwóch miesięcy. Dniem i nocą pochody kobiet i dzieci chodzą w górę i w dół z bańkami, mijając jego drzwi.
Pośrodku zbiorników jarzą się gazowe płomienie. Kiedy taksówkarz przeciąga jego kartę przez czytnik, Tal przypatruje się dwóm bliźniaczym strażnikom-dwaparalom. W zawalonych arkadach dominuje wizerunek Ardhanariswary, pół męski, pól żeński. Jedna pełna pierś, przecięty w połowie sterczący penis, pojedyncze jądro, mignięcie wargi sromowej, sugestia szczeliny. Korpus ma po męsku szerokie ramiona, po kobiecemu pełne biodra, dłonie złożone w rytualne mudry, ale całość robi androgyniczne wrażenie. Trzecie oko Śiwy na czole jest zamknięte. Gdzieś wewnątrz dudni muzyka. Ściskając w dłoni zaproszenie, Tal wchodzi między stróżującymi bóstwami na imprezę sezonu.
Nawet kiedy pokazało im zaproszenie, cały zespól stwierdził, że je podrobiło. W dziale zajmującym się projektowaniem wizualnego tła dla fałszywego życia aktorów aeai największej indyjskiej opery mydlanej zakłada się tak z automatu. Tal samo w to nie wierzyło, kiedy znalazło na swojej tacy z pocztą ten śmietankowy wafel.
FASHIONSTAR PROMOTIONS, w imieniu MODE ASIA,
ma zaszczyt zaprosić TALA,
zam. Kl. 30 m. 27, p. XII, Apartamenty Indiry Gandhi,
(bo nazwy White Fort używa tylko policja, urząd skarbowy i komornicy)
na
PRZYJĘCIE POWITALNE
z okazji przybycia JULIEGO na BHARACKI TYDZIEŃ MODY.
Lokalizacja: Świątynia Ardhanariswara, Okręg Mirza Murad
22 uderzenia w gong
Narodowość: Nowa Płeć R.S.V.P.
Papier był w dotyku ciepły i miękki, jak ludzka skóra. Tal pokazało go Mamie Bharat, mieszkającej po sąsiedzku wiekowej wdowie, łagodnej duszy uwięzionej przez rodzinę w jedwabnej celi. Nowoczesność: niezależna starość. Trzy miesiące wcześniej Tal wprowadziło się i zostało rodziną Mamy Bharat. I tak nikt inny nie chciał z nim rozmawiać. Zgodziło się na codzienne wizyty na ćaj i przekąski, sprzątanie dwa razy w tygodniu i nigdy nie pytało, kim właściwie miałoby dla niej być — synem czy córką.
Starsza pani przesunęła palcami po zaproszeniu, gładząc je i gruchając delikatnie, jak kochanka.
— Takie miękkie — powiedziała. — Takie miękkie. Tam wszyscy będą tacy jak ty?
— Neutki? W większości tak. Taki jest motyw przewodni.
— Ach, no to wielki zaszczyt, najlepsi goście w mieście, wszyscy ci ludzie z tivi.
Tak, pomyślało Tal. Ale dlaczego akurat ten człowiek z tivi?
Tal idzie przez cienistą mandapę świątyni, oświetloną pochodniami dzierżonymi przez czwororękie awatary bogini Kali, i czuje w swoich nadi delikatny ucisk zachwytu. Tam stoi Znany Reżyser Filmowy i czuje się niezbyt komfortowo, rozmawiając z Szanowaną Młodą Pisarką pod zdumiewająco pornograficznym posągiem. Tu stoi Międzynarodowa Gwiazda Tenisa, z ulgą stwierdzająca, że ma do towarzystwa nie tylko Wielkiego Zawodowego Golfistę, ale i Futbolistę Ligi Indyjskiej z rozpromienioną żoną u boku — będą mogli pogadać sobie o uderzeniach i handicapach. A tamten to pan Międzygwiezdny Promotor Gwiazd Pop i jego najnowsze osiągnięcie pop inżynierii, którego debiutancka piosenka jeszcze przed wydaniem musi wejść na pierwsze miejsca list. Dziewczyna w za krótkiej spódniczce, trochę zbyt mocno ściskająca swój koktajl i śmiejąca się trochę zbyt głośno, to na pewno jest PR-ówka z Fashionstar Promotions. A nie uwzględnił jeszcze trzech niespełna dwudziestopięcioletnich radźów od białkowego softu, dwóch nerwowych projektantów gier i mocno szemranego Magnata Sundarbanów, przedsiębiorcy z cyberdżungli darwinowskiego programowania, samego jak palec, nonszalanckiego, nieco tygrysiego, jak tylko może być facet dysponujący na każde skinienie legionem aeai-ochroniarzy. Oraz te krzykliwie ubrane twarze o krzykliwych gębach, których Tal nie rozpoznaje, ale widać, że zawdzięczają sławę magazynom mody, czterdziestoparoletni telewizyjni wydawcy, spoceni i zbyt dobrze znający się nawzajem, dziennikarze od plotek z bardzo szerokim i bardzo aktywnym peryferyjnym polem widzenia oraz wszystkie varanaskie imprezowe meble, ponure i skrzywione, że przyćmiewa ich tu stado jakichś neutków. Jest nawet paru generałów, olśniewających jak papugi w pełnym stroju galowym. Teraz, kiedy idzie z Awadhem na noże, wojsko jest trés trés chic. Nie należy także zapomnieć o grupce chłopaczków, wyglądających na dziesięcioletnich, patrzących spode łba nad żyroskopowo stabilizowanymi szklankami — Złote Dzieci, Bramini i Braminki.
Neeta, asystentka Devgana, szefa Tala, dała mu listę kontrolną. Większość zespołu od metaseriali nie toleruje jej stuprocentowej bezmyślności, Tal natomiast ją lubi. Z jej nieudawanej banalności wynikają często niespodziewane, bardzo Zen skojarzenia. Ciekawiło ją, co włoży, jaki zrobi makijaż, gdzie pójdzie na drinka-rozbiegówkę i gdzie się potem zmasakruje na afterparty. Idąc na największe i najbardziej nadmuchane wydarzenie sezonu, trzeba się trochę postarać. Już po samym przejściu przez kolumnadę odklikuje z tej listy trzydzieści nazwisk.
Wejścia do sanktuarium i wolnego baru strzegą dwie rakszasy. Gra Adani w remiksie Biblical Brothers. Opadają krzywe szable. Aktorzy są żywi, ale dolna para ramion jest zrobotyzowana. Tal zachwyca się pokrywającą całe ciało charakteryzacją. Jest bezbłędna. Skanują zaproszenie. Szable się unoszą. Tal wchodzi w krainę czarów. Przyszły wszystkie neutki z miasta, co do jednego. Tal zauważa, że jego płaszcz do kostek z rozpraszających optykę włókien nadal jest na topie, ale od kiedy w charakterze dodatku królują zsunięte wysoko na czoło gogle narciarskie? Nie cierpi przegapiać ruchu. Kiedy podchodzi do baru, głowy odwracają się, potem nachylają ku sobie. Czuje rozchodzącą się za sobą falę plotek: „Co to za neutko, jakieś nowe. Gdzie ono się podziewało, jest po Odejściu czy po Wejściu?”.
Nie zwracam uwagi na wasze uwagi, oświadcza, mówiąc do siebie. Ma być tu gwiazdą. Wybiera sobie miejsce na końcu powyginanego plastikowego baru i robi przegląd talentów. Czwororęcy barmani wstrząsają akrobatycznymi koktajlami. Tal podziwia zręczność zrobotyzowanych rąk.
— Co to? — pyta, wskazując na stojący na czubku fluorescencyjny stożek złotego lodu.
— Non-Russian — odpowiada barman, a jego dolne ręce chwytają kolejną szklankę i nabierają nią lód.
Tal ostrożnie próbuje. Coś z syropem waniliowym, na bazie wódki, trochę soku z cytryny i odrobina niemieckiej cynamonówki; przez szczeliny w kostkach lodu dryfują płatki złota. Brzęczenie mikrożyra łaskocze go w palce.
Potem dynamika imprezy otwiera przed nim chwilowy korytarz widoczności, tak że Tal dostrzega Gwiazdę We Własnej Osobie: Juli, w śnieżnobiałym misiu polarnym i goglach narciarskich o złotych szkłach.
Odbiera mu mowę. Paraliżuje je obecność celebrity. Ulatują wszystkie medialne pozy i całe wyrafinowanie. Juli było jego idolem jeszcze przed Odejściem: supergwiazda, jako konstrukt, manipulacja, jak obsada Miasta i wsi, A teraz ono stoi tutaj, z krwi i kości i ubrania, i Tal jest oszołomione. Musi znaleźć się bliżej Juliego. Musi usłyszeć jego oddech i śmiech, poczuć jego ciepło. Dziś w całej świątyni są tylko dwie prawdziwe rzeczy. Goście, neutki, obsługa, muzyka, wszystko nieokreślone — domena Ardhanariswary. Stoi teraz za Julim, na tyle blisko, że może wyciągnąć rękę i go urzeczowić. Kość policzkowa się przesuwa. Juli się odwraca. Tal szczerzy się w szerokim, głupkowatym uśmiechu. O bogowie, wyglądam jak kretyn śliniący się na widok gwiazdy. Co mam powiedzieć? Ardhanariswaro, boże dylematów, pomóż mi. Bogowie: czy ja śmierdzę, bo miałom na umycie się tylko pół butelki wody… Wzrok Juliego przemyka po nim, przebija je na wskroś, anihiluje i ogniskuje się na kimś za jego plecami. Juli uśmiecha się, rozkłada ręce.
— Kochanie!
Przemyka obok — ciepła fala futra, złota opalenizna i kości policzkowe jak brzytwy. Orszak idzie za nim. Czyjeś biodro poszturchuje Tala, wytrąca mu z ręki szklankę, która spada na podłogę, kołysze się wariacko i prostuje, wirując na czubku. Tal stoi oszołomione, skamieniałe jak cudaczne seksualne posągi.
— Ojej, chyba upuściłoś drinka. — Głos przebijający się przez paplaninę nie należy ani do mężczyzny, ani do kobiety. — Tak nie można, prawda, moje drogie? Nie przejmuj się, krewniaku, to banda pieprzonych dziwek, a my to tylko tło.
Jest o głowę niższe od Tala, ciemnoskóre, z minimalną zmarszczką nakątną: odrobina genów assamskich albo nepalskich. Nosi się z nieśmiałą dumą. Ubrane jest w coś prostego, białego, całkiem spoza mody, jedynym ustępstwem wobec aktualnego stylu jest mikowy pył skrzący się na ogolonej czaszce. Tal nie ma pojęcia, ile może mieć lat — u nich tak zawsze.
— Tranh.
— Tal.
Dygają i całują się na powitanie. Ono ma długie, eleganckie palce, z francuskim manikiurem, nie to co krótkie klepacze klawiaturowe Tala, z poobgryzanymi paznokciami.
— I tak było paskudne, prawda? — mówi Tranh. — Pijemy, skarbie. Halo! — Postukuje w bar. — Dość tych nieruskich sików. Dżin. Chota peg, dwa razy. Zdrowie.
Po ckliwym, teatralnym koktajlu dnia, zwykła, czysta szklanka z plasterkiem cytryny wydaje się bardzo dobra, bardzo czysta i bardzo zimna i Tal czuje, że sunie mu po kręgosłupie jak słup zimnego ognia, prosto do mózgu.
— Fantastyczny drink — stwierdza Tranh. — Na nim wyrósł Radź. Cała ta chinina! Halo! — To do barowego awatara. — Aktor-wallah! Jeszcze dwa takie!
— Naprawdę nie powinnom, z rana idę do pracy, a w ogóle to nawet nie wiem, jak mam wrócić — mówi Tal, ale neutko wsuwa mu w dłoń zroszoną szklankę, muzyka nabiera idealnego rytmu, a powiew wiatru przemyka przez rozwaloną świątynię, pociągając za sobą ognie i cienie, wszyscy oglądają się za nim, zastanawiając się czy to nie pierwsze tchnienie monsunu. Budzi w okropnej imprezie nutkę szaleństwa, sprawia, że Tal czuje się oszołomione, pełne słów, pełne życia, zachwycone, że znalazło się w nowym mieście, w nowej pracy, w oku towarzyskiego wiru wraz z drobnym, śniadym i prześlicznym neutkiem.
A potem już wszystko rozpływa się jak kaligrafia na deszczu. Tal odkrywa, że tańczy, nie wiedząc jak się znalazło na parkiecie, wokół więcej ludzi przygląda się niż tańczy, właściwie to nikt oprócz niego, tylko Tal, samo, pięknie, bezbłędnie, jakby skupić w jeden punkt i jeden niepokój ten wiatr, który niespodzianie przewiał świątynię; jak chota pegi, do których jest nieprzyzwyczajone, jak światło, jak noc, jak pokusa, jak zogniskowany na Tranhu laser, oświetlający tylko je, mówiący chcę muszę pragnę chodź, przyzywający, chodź, wyciągający je stamtąd, krok za krokiem, ono uśmiecha się, kręci głową, nie, ja nie robię, kurde, takich rzeczy, ale gra śakti i purusi zwabia je w krąg, wreszcie Tal widzi, że Tranh dygoce, jakby coś wypełzło z nocy i weszło w nie, coś samotnego, coś, co potrafi opętać, i wtedy Tranh uśmiecha się lekkim, szalonym uśmiechem, wchodzą razem w krąg muzyki, jedno polujące, drugie ofiara, wszystkie oczy zwrócone są na nie, Tal zaś kątem oka dostrzega, jak Juli, najjaśniejsza gwiazda na nieboskłonie, wymyka się cichcem ze swoim orszakiem. Zepchnięte na drugi plan.
Środki masowego pokazu chciałyby bardzo, żeby domknęły dramaturgię, całując się, one jednak, mimo erotycznych rzeźb spływających z każdej kolumny i przypory, są indyjskimi neutkami: to nie miejsce i nie czas na pocałunek.
Potem już siedzą w taksówce, Tal nie wie jak i gdzie, ciemność jest jednak wielka, w jego oczach dudni muzyka i szumią chota pegi, ale wszystko stopniowo staje się wyraźniejsze i bardziej dyskretne. Teraz wie, czego chce. Wie, co się stanie. Ta pewność to tępe, ciemnoczerwone pulsowanie w dole brzucha.
Na tylnym siedzeniu trzęsącego fatfata Tal pozwala swojemu przedramieniu opaść, wrażliwą wewnętrzną stroną, na udo Tranha. Chwila wahania; palce Tranha gładzą jego wrażliwą, bezwłosą skórę, wyszukują pod nią ukryte wypustki układu sterowania hormonalnego i delikatnie wystukują kody podniecenia seksualnego. Serce Tala niemal natychmiast rusza, przyspiesza oddech, rumieni się twarz. Sex trąca struny jego ciała jak sitar, każda struna i wszystkie organy rozbrzmiewają tą samą harmoniczną. Tranh podaje mu przedramię. Tal gra na podskórnych wypustkach, maleńkich i wrażliwych jak gęsia skórka. Czuje, jak Tranh sztywnieje, gdy ogarnia go burza hormonów. Siedzą tak obok siebie na tylnym siedzeniu szarpiącej taksówki, nie dotykając się, ale dygocąc z pożądania, nie mogąc mówić.
Hotel jest koło lotniska, komfortowy, anonimowy, międzynarodowo dyskretny. Znudzona recepcjonistka ledwo unosi wzrok znad romantycznego pisemka. Nocny portier podskakuje, potem sprawdza dokumenty tożsamości i z powrotem zanurza się w telewizorze, emitującym najciekawsze migawki z meczów krykieta. Szklana winda wiezie je wzdłuż boku hotelu do pokoju na piętnastym piętrze, wzory kreślone przez światła lotniska rozlewają się po nich coraz szerzej, jak klejnoty na koszulach. Niebo szaleje od gwiazd i światełek nawigacyjnych wojskowych transportowców, latających z powodu wzmożonej czujności. Wszystko dziś dygocze na niebie i na ziemi.
Wpadają do pokoju. Tranh wyciąga ku niemu ręce, Tal jednak prowokująco wymyka się. Jedna niezbędna rzecz: znajduje pokojowe nagłośnienie i wtyka do niego chip. ŁÓŻKOWY MIX. Nina Chandra gra, a Tal się chwieje, zamyka oczy i roztapia się. Tranh przybliża się do niego. Wczuwając się w rytm, zsuwa buty, zrzuca śnieżnobiałe okrycie, lniany garnitur, siatkową bieliznę Znanej Matki. Podaje mu przedramię.
Tal przebiega palcami po orgazmicznych guziczkach.
Wszystko jest ścieżką dźwiękową.
Duch ulatniających się chota pegów budzi je i posyła do łazienki w poszukiwaniu wody. Wciąż pijane, oszołomione tym, co się stało, gapi się w płynący z jednouchwytowego kranu nieskończony strumień. Pokój wypełnia szary przedświtowy blask. Leżące na łóżku Tranh wygląda w nim bardzo drobno i krucho. Samoloty latają niestrudzenie. Coś w tym porannym świetle sprawia, że wszystkie pooperacyjne blizny na ciele Tranha zaczynają rzucać się w oczy. Tal kręci głową, nagle bardzo potrzebuje się rozpłakać, wślizguje się jednak do łóżka obok Tranha i drży, kiedy drugie neutko porusza się przez sen i obejmuje je ramieniem. Tal zasypia i budzi się dopiero, słysząc stukanie pokojówki, która chce posprzątać pokój. Jest dziesiąta. Tal ma potwornego kaca. Tranh sobie poszło. Zniknęły jego ubrania, buty, podarta bielizna. Rękawiczki. Wszystko. Na ich miejscu leży wizytówka, z nazwą ulicy, adresem i jednym słowem: „Niebranżowy”.
Prezenter naprawdę rozśmieszył teraz publiczność. Vishram w garderobie czuje to jak fale rozbijające się o brzeg. Głęboki śmiech. Śmiech, któremu nie sposób się oprzeć, nie można przestać nawet kiedy boli. Najwspanialszy dźwięk na świecie. Można zidentyfikować publiczność po jego brzmieniu. Cienki śmiech na południu, płaski, pusty w Anglii Środkowej i rezonujący, tubalny, jak głos dobrego chóru dobiegający z góry w kościele — na wyspach, tu mamy jednak porządny glasgowski śmiech. Śmiech z własnego boiska. Vishram Ray postukuje stopą, nadyma policzki i czyta przypięte do ściany garderoby pożółkłe recenzje. Tyle brakuje, żeby sobie zapalił.
Znasz swój materiał. Możesz go zapodawać na wyrywki, tam i z powrotem, po angielsku, w hindi, stojąc na głowie, albo przebrany za sałatę. Wiesz gdzie łapiesz publiczność na haczyk, gdzie budujesz napięcie, masz trzy nawiązania do tematu, wiesz gdzie możesz polecieć improwizacją i gdzie, nie zmieniając biegów, wjechać z powrotem na tor. Umiesz jednym strzałem uciszyć upierdliwego widza. Śmieją się z żartów typa przy mikrofonie, więc czemu ty czujesz się, jakbyś miał w dupie pięść, która powoli wywleka ci flaki? Własna publiczność zawsze jest najtrudniejsza, a dziś do tego ma władzę. Kciuki w górę, kciuki w dół, głosujemy własnym gardłem na zwycięzcę glasgowskiej edycji konkursu „Ha Ha Śmieszne”. To pierwsza przeszkoda przed Edynburgiem i nagrodą Perriera. Na pierwszej najłatwiej się wywalić.
Wodzirej powoli rozgrzewa publiczność. Prawa strona składa ręce. Lewa strona przenikliwie gwiżdże na palcach. Balkon tytanicznie ryczy. Przed państwem Vishraaam! Raaaaaaaaay! Wybiega z bloków startowych w jaskrawe światła sceny, ryk widowni, ku swojej metalowej kochance, szczupłej stalowej sylwetce samotnego mikrofonu.
Swoim klubowym okiem zauważa, że zostawiła płaszcz w szatni i postanawia: spróbuję. Ona staje słupka jak surykatka, patrzy w lewo, w prawo, wszędzie. Idzie do baru, wokół sali, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Rusza w przeciwną stronę, śledząc ją przez dżunglę ciał. Ma tu grupkę znajomych, groźnie wyglądający garnitur, drugi, którego kręci jej ciało, ale niech tylko spróbuje jej dotknąć, i grubawy, który poleci na wszystko. Da się ją od nich odciąć, oddzielić. Vishram wylicza sobie czas i dociera do baru ten ułamek sekundy przed nią. Dziewczyna chce go ominąć, z lewej, z prawej.
— Oj, przepraszam, proszę bardzo! — woła Vishram.
— Nie, pan był…
— Nie, nie, proszę.
Akcent z Glasgow. Miejscowa to zawsze słuszny wybór. Ma na sobie wiązaną na plecach bluzkę z dekoltem w „V” i biodrówki o tak niskim stanie, że kiedy pochyla się nad barem, żeby wywrzeszczeć zamówienie, widać dwie bliźniacze połówki jej zgrabnego tyłka.
— Ja stawiam. — Do barmanki: — I jeszcze black doga z wódką.
— To my powinniśmy panu postawić…! — krzyczy mu do ucha. Kręci głową, przy okazji zerkając, czy jego kumple patrzą. Patrzą.
— Ja. Wygrałem, czuję się jakbym rozbił bank.
Nadchodzą butelki. Wręcza je po kolei swojemu towarzystwu, ustawionemu za nią, i stuka się z nim.
— Gratulacje. To przeszedł pan?
— Tak, do finału w Edynburgu. A potem już tylko sława, fortuna, własny sitcom… — Czas na manewr numer jeden. — Wie pani co, ledwo słyszę własne myśli, nie mówiąc już o prowadzeniu dowcipnej i inteligentnej konwersacji. Możemy stanąć gdzieś dalej od kolumn?
Narożnik przy automacie z papierosami, pod balkonem, nie jest znacząco cichszy od reszty klubu, ale za to oddalony od jej znajomych i ciemny.
— Głosowałam na pana — mówi.
— Dziękuję. Więc wiszę pani tego drinka. Pani… przepraszam, uciekło mi imię.
— Nie wypuszczałam go. Anye.
— Anye, pięknie… Vishram.
— Gaelickie.
— Jasne, gaelickie. Legendarna gaelicka solidność Vishram.
— Podziękuj za to moim rodzicom. Dwoje solidnych Szkotów, jedno i drugie. Wiesz co, Szkocja i Bharat mają wiele wspólnego. Dwa nowe państwa.
— Ale w kategorii staromodnej przemocy na tle religijnym to chyba my wygrywamy.
— To nie widziałeś, jak pogrywa nasza Firma.
Podczas gdy Anye gada, Vishram manipuluje ciałem, odcinając jej dostęp do parkietu, do znajomych. Manewr numer dwa — izolacja — zakończony, czas przejść do manewru numer trzy. Udaje, że rozpoznaje muzykę.
— O, to niezłe. — Kawałek paskudny, ale tempo 115 jest w sam raz. — Masz ochotę na drobne boogie?
— Bardzo mam ochotę na drobne boogie — odpowiada, wychodząc z narożnika, z delikatnym błyskiem w oczach.
Przepisowe pięć tańców później wie już, że studiuje prawo na Glasgow U, jest działaczką Szkockiej Partii Narodowej, lubi góry, nowe państwa, imprezować z przyjaciółmi i wracać do domu bez nich. Brzmi idealnie, więc stawia jej kolejnego drinka — znajomi zbili się w ponurą gromadkę na najbliższym damskich toalet końcu baru — całuje ją szybko, byle jak i znowu porywa na parkiet. Anye tańczy ciężkawo, ale z zapałem, wymachując wszystkim. Lubi, jak są takie mięsiste. W połowie numeru z umiarkowanym, zmiennym tempem, kieszeń jego spodni zaczyna go wołać po imieniu. Nie zwraca na to uwagi.
— Nie odbierasz?
Wyciąga palmera, mając nadzieję, że to ktoś, kto chce pogadać z nim o występie. Nie. Vishram, mówi Shastri. Nie teraz, wierny sługo. Zdecydowanie nie teraz.
Ale klub już go nudzi. Przejdźmy do manewru numer cztery.
— Zostajemy tutaj czy gdzieś się przejdziemy?
— Jestem łatwa.
Dobra odpowiedź.
— To może wpadłabyś do mnie, na małą kawę?
— Oki. Wpadłabym.
Na zewnątrz, na Byres Road, nadal utrzymuje się ta magiczna, erotyczna pora; światła samochodów wyglądają nienaturalnie, teatralnie, jak w filmowej scenie, gdzie dzień udaje noc. Taksówka posuwa się w zwolnionym tempie przez półmrok o północy. Anye siada blisko niego na wielkiej, skórzanej kanapie. Vishram wyciąga dłoń. Dziewczyna rozpiera się na siedzeniu, rozluźniając przód spodni. On strzela z gumki od majtek. Manewr numer pięć.
— Dowcipas z ciebie — mówi, prowadząc jego palec.
Złoty granit kamienicy wygląda, jakby świecił w półmroku. Vishram czuje na twarzy nagromadzone w kamieniu ciepło. Nadal pachnie strzyżoną w parku trawą.
— Ładnie — mówi Anye. — Drogo.
Vishram wciąż trzyma dłoń w jej stringach, jednym gorącym paluszkiem prowadząc ją po schodach. Napięcie w kroku, oddech, mięśnie brzucha — wszystko mu sugeruje, że zaraz będzie ją miał na podłodze, ciężko, mocno i nago. Trzeba się dowiedzieć, jakie dźwięki wydaje. Zobaczyć brudy w jej głowie, pragnienia, co ma jej zrobić drugie ciało. W skurczu pożądania omal nie wywraca się o próg. Stopą wkopuje w głąb hallu coś, co leżało tam i czekało na niego. Zastanawia się, czy tego nie zostawić. Automatycznie zapalające się światło wydobywa zielono-srebrne logo Firmy.
— Sekundkę.
Jego przedwzwód i tak już opada.
Plastikowa koperta priorytetu jest zaadresowana do pana Vishram Raya, Kelvingtove Terrace 22 m. la, Glasgow, Szkocja. Zbrzydzony, wytrzeźwiały i oklapnięty Vishram otwiera kopertę. Dwie rzeczy: list od Shastriego, sędziwego majordomusa i bilet na LHR-a z Glasgow do Varanasi, pierwsza klasa, w jedną stronę.
Kobietę w bardzo eleganckim kostiumie, w poczekalni Raja Class linii Bharat Air, zaczął zagadywać, bo wciąż czuł się nakręcony zwycięstwem i alkoholem, ale przede wszystkim przez sfrustrowane libido.
Kiedy przyjechała limuzyna, dopinał neseser z podróżnymi utensyliami. Zaproponował, że odwiezie Anye do domu. Rzuciła mu lodowate spojrzenie solidnej gaelickiej aktywistki narodowej.
— Przepraszam, rodzina…
Wyglądało na to, że jest jej bardzo zimno, w tych spodniach, z taką ilością odsłoniętej skóry, kiedy biegła przez wczesny, sierpniowy, glasgowski przedświt. Vishram zdążył na odprawę z dziesięciominutowym zapasem. Podczas krótkiego, wahadłowego lotu do Londynu siedział zupełnie sam w zwężającym się ogonie. Zszedł po schodkach lekko oszołomiony tempem tego wszystkiego i udał się prosto do poczekalni pierwszej klasy, zdecydowany napić się wódki. Prysznic, golenie, zmiana ubrania i lufa polskiej przywróciły mu jego Vishram Rayowość. Poczuł się na tyle pewny siebie, że nawet spróbował zagadać do kobiety w przystosowanym do latania kostiumie. Tak dla zabicia czasu. Gad grasujący w poczekalniach.
Nazywa się Marianna Fusco. Jest korporacyjnym prawnikiem. Wezwano ją do Varanasi, żeby zajęła się kwestią skomplikowanego zarządu powierniczego.
— A ja to po prostu jestem rodzinną czarną owcą, takim nadwornym błaznem. Najmłodszy brat, wysłali go do Anglii, żeby studiował prawo w jakimś coś-tam-bridge, a on wylądował w Szkocji i próbuje zostać komikiem. Tak swoją drogą, najwyższa forma ludzkiej sztuki. I podejrzewam, że nie tak bardzo różna od prawa. Oboje jesteśmy stworzeni dla areny.
Tej przynęty nie chwyta, pyta natomiast:
— Ilu ma pan braci?
— Starszy misiek i średni misiek.
— Żadnej siostry?
— W Varanasi, przynajmniej w mojej dzielnicy, niespecjalnie występują jakieś siostry.
— Słyszałam — mówi, obracając się leniwie ku niemu na skórzanej kanapie. — Jak to jest, kiedy społeczeństwo ma cztery razy tyle mężczyzn, co kobiet?
— Nie ma za wiele prawniczek — odpowiada Vishram, rozpierając się na skrzypiącej tapicerce. — Czy w ogóle kobiet pracujących.
— Będę musiała pamiętać, żeby wykorzystać swoją przewagę — odpowiada prawniczka. — Jeszcze jedną wódkę? To będzie długi lot.
Zaraz po trzeciej proszą ich na pokład. Fotel Vishrama daje się rozłożyć. Po latach w tanich liniach ilość miejsca na nogi wydaje się niewiarygodna. Te wszystkie przyciski i bajery tak go bawią, że nie zauważa przypinającej się obok pasażerki.
— O, witam. Niezły przypadek, prawda?
— Żaden przypadek — oznajmia Marianna Fusco, zrzucając żakiet. Pod stretchową bluzką ma ładnie zarysowane ramię.
Pierwszego armaniaka przynoszą nad Belgią, gdy naddźwiękowy samolot pnie się stromo na swoje przelotowe trzydzieści trzy kilometry. Nie jest to trunek, który by kiedykolwiek przyszedł Vishramowi do głowy, on specjalizuje się w wódce. Ale teraz pomyślał, że dobrze pasuje do postaci, jaką tu odgrywa. Na tle nieba barwy indygo rozmawiają z Marianną Fusco o swoich dzieciństwach, jej spędzonym w gigantycznej rodzinie powiązanej pierwszymi i powtórnymi ożenkami — konstelacji rodzinnej, jak to nazywa, jego — w burżuazyjnym varanaskim patriarchacie. To emergentne społeczne rozwarstwienie wydaje jej się fascynujące — Anglicy zawsze tak mają. Od wieków właśnie to uwielbiają w indyjskiej kulturze i literaturze. Poczucie winy i dreszczyk naprawdę porządnego systemu klasowego.
— Moja rodzina jest dość zamożna. — Bardziej to ograj. — Ale nie Bramini. To znaczy, nie przez duże „B”. Ojciec jest kszatriją, na swój sposób całkiem pobożnym. Grzebanie w DNA byłoby bluźnierstwem.
Dwa następne armaniaki i rozmowa osuwa się w drzemkę. Vishram, na rozłożonym luksusowo fotelu, podciąga lotniczy koc pod brodę. Wyobraża sobie niemal kosmiczny chłód za nanowęglową ścianką. Marianna, pod swoim kocem, przysuwa się do niego. Jest ciepła, jest o wiele za blisko i oddycha równo z nim.
Manewr numer sześć. Gdzieś nad Iranem obejmuje dłonią jej pierś. Przysuwa się jeszcze bardziej. Całują się. Armaniakowe języki. Wierci się i przybliża jeszcze. Wysuwa jej piersi z białej, elastycznej bluzki. Marianna Fusco ma wokół sterczących jak pociski sutków duże otoczki, pokryte gęsią skórką porów. Podciąga swoją wygodną, choć biznesową spódnicę, gdy jeździec fali uderzeniowej osiąga 3,6 Macha. Liże je i próbuje wsunąć w nią palec, ona jednak przechwytuje go i kieruje do drugiej, napiętej dziurki. Stęka cichutko, nasuwa mu się na palec aż do nasady i zręcznie odpina mu suwak. Ciężki penis Vishrama wyskakuje w przerwę między fotelami. Marianna Fusco pociera żołądź kciukiem. Vishram Ray, starając się, żeby nie usłyszała go stewardesa, pociera palcem łechtaczkę.
— Kurwa — szepcze ona. — Kręć. Kręć, kurwa.
Przerzuca przez niego nogę, napiera mocniej na palec. Sutra na trzydziestu trzech kilometrach. W jednej czwartej drogi na orbitę Vishram Ray ostrożnie szczytuje w serwetkę Raja Class Bharat Air. Marianna Fusco ma w ustach pół lotniczej poduszki i wydaje z siebie stłumione pomiaukiwania. Vishram kładzie się na plecach, czując pod sobą każdy centymetr pułapu samolotu. Właśnie trafił do najbardziej ekskluzywnego klubu na świecie — Klubu Trzydziestotrzytysięczników.
Doprowadzają się do porządku w łazience, osobno, chichocząc niepohamowanie przy każdym spojrzeniu. Poprawiają ubrania, trzeźwo wracają na miejsca i zaraz potem słyszą zmianę tonu silników — naddźwiękowiec zaczyna opadać na Nizinę Hindustańską, nurkując jak płonący meteor.
Czeka na nią po drugiej stronie kontroli celnej. Podziwia krój jej ubrania i to, jak jej wzrost i zdecydowany chód wyróżniają ją spomiędzy Bharatczyków. Wie, że nie nastąpią żadne telefony, mejle ani ciągi dalsze. Ściśle profesjonalna relacja.
— Może cię podrzucę? — pyta. — Ojciec na pewno wysłał po mnie samochód… wiem, że to obciach, ale on jest w takich sprawach staromodny. Nie ma problemu, żebym cię podwiózł do hotelu.
— Dzięki — odpowiada Marianna Fusco. — Nie podobają mi się te taksówki.
Limuzynę nietrudno wypatrzyć. Szofer zatknął nawet na błotnikach małe flagi z logo Ray Power. Bez zmrużenia oka bierze torbę Marianny Fusco, pakuje ją do bagażnika i odgania stadko żebraków i badmaśiów. Vishram czuje się ogłuszony przez parę sekund upału pomiędzy lotniskiem a klimatyzowanym autem. Za długo siedział w chłodnym klimacie. I zapomniał ten zapach, jak popioły róż. Samochód wjeżdża w ścianę koloru i dźwięku. Vishram czuje skwar, ciepło ciał, tłustą węglowodorową sadzę na szybach. Ludzie. Nigdy niewysychająca rzeka twarzy. Ciała. Odkrywa nowe uczucie, które trochę przypomina znajomą tęsknotę za domem, ale wyraża się przez okropną, przyziemną nędzę ludzi tłoczących się w tle tych bulwarów. Ojczyźniane mdłości. Nostalgiczna zgroza.
— Jesteśmy blisko ronda Sarkhand, prawda? — pyta Vishram w hindi. — Chciałbym je zobaczyć.
Szofer kiwa głową i skręca w prawo w najbliższą przecznicę.
— Gdzie jedziemy? — pyta Marianna Fusco.
— W miejsce, o którym będziesz mogła opowiadać swojej konstelacji rodzinnej.
Główną drogę przegradzają policyjne barierki, kierowca jedzie więc znaną sobie trasą przez kręte jak jelito boczne uliczki i wypada z nich prosto w środek zamieszek. Wdeptuje hamulec. Przez maskę koziołkuje młody chłopak. Zbiera się, bardziej oszołomiony niż ranny, pulchny już-nie-nastolatek z wiechciem świętego wąsa, uderzenie zatrzęsło za to samochodem i jego pasażerami. Uwaga tłumu natychmiast przenosi się z pstrokatej figury Hanumana pod betonowym ćhatri na auto. Ręce bębnią w maskę, dach, drzwi. Kołyszą zawieszeniem. Tłum widzi wielkiego mercedesa, przyciemniane szyby, flagi jakiejś firmy — sprzymierzeńca sił, które chcą zniszczyć ich święte miejsce i wybudować na nim stację metra.
Szofer pospiesznie wrzuca wsteczny, pali gumy, cofając się w zaułek pod transparenty suszącego się prania i chwiejne drewniane balkony. W powietrzu fruwają cegły, odbijają się od karoserii. Kiedy przednia szyba nagle rozgwieżdżą się białą pajęczyną, Marianna Fusco wydaje krótki okrzyk. Kierowca, wpatrzony w obraz wstecznej kamery, przeciska się autem między dwoma bambusowymi rusztowaniami. Młodzi karsevakowie gonią go, waląc w blachy swoimi lathi i wykrzykując przekleństwa pod adresem bezbożnych Ranów i ich demonicznych, muzułmańskich propagandzistów. Wymachują urwanymi firmowymi flagami. W tych zaułkach wystarczy jeden koktajl Mołotowa i nie żyją setki ludzi, myśli Vishram. Kierowcy udaje się jednak przedostać do punktu wejścia, znaleźć chwilową lukę w rwącym potoku pojazdów i wcisnąć się w nią tyłem. Furgonetki, autobusy, motorowery stają jak wryte. Szofer zakręca na ręcznym. Święci młodziankowie pędzą za nimi, prześlizgując się między fatfatami i japońskimi pikapami ozdobionymi hinduską ikonografią. Prześlizgują się, biegną, zbliżają się. Kierowca rozkłada ręce w desperacji. W tym korku nic się nie da zrobić. Oglądając się przez ramię, Vishram może odczytać napisy na znaczkach, które sobie poprzypinali. Wtem Marianna Fusco krzyczy „O Jezus Maria!”, a samochód staje na tyle raptownie, by Vishram uderzył czubkiem nosa w oparcie fotela kierowcy. Przez łzy, oszołomiony, widzi przed sobą opadającego z nieba stalowego demona: Rawanę-pożeracza, pana demonów, przysiadającego na hydraulicznie amortyzowanych tytanowych udach, z rozłożonymi wachlarzowato dziesięcioma ostrzami. Maleńka główka modliszki patrzy wprost na niego, rozkładając dentystyczny arsenał nasadek i czujników. I znów skacze. Vishram czuje, jak zbrojne w pazury stopy rysują dach limuzyny.
Odwraca się, patrzy w tylną szybę: robot ląduje za przystankiem autobusowym. Ruch zamiera, karsevakowie rozpierzchają się jak kozy. Stwór kroczy ulicą, węsząc wokół lufami gatlingów. Na pancerzu ma gwiaździsty sztandar. Amerykański robot bojowy.
— Co to, kur…?
Rozpętali wojnę, kiedy był na imigracji. Kierowca wskazuje coś po drugiej stronie skrzyżowania, na ulicy pełnej neonowych wystaw i świecących parasolek. Mężczyzna w ciemnym, kosztownym ubraniu wykrzykuje obelgi pod adresem oddalającej się maszyny. Za nim leży rozcięty na dwa filety terenowy mercedes. Facet podnosi odłamki elektroniki i metalu, ciska nimi za robotem.
— Dalej nie ro…
— Sahib — rzuca szofer, ruszając. — Tak długo pana nie było, że zapomniał pan, jak wygląda Varanasi?
Reszta drogi do hotelu Marianny Fusco upływa w ponurej ciszy. Dziękuje mu uprzejmie, radźputański portier salutuje i unosi jej torbę. Wchodzi po schodach, nie oglądając się.
Czyli marne szanse na powtórkowy numerek.
Poobijana limuzyna skręca w osłoniętą drzewami asioka bramę pomiędzy sklepem z częściami samochodowymi a szkołą informatyczną. Od razu znajduje się w innym świecie. W Indiach pierwszą rzeczą, jaką dają ci pieniądze, jest spokój. Ryk ulicy cichnie do pulsu. Szaleństwo miasta zostaje odgrodzone.
Na powitanie powracającego syna marnotrawnego służba oświetliła cały podjazd naftowymi pochodniami. Bębniarze pozdrawiają Vishrama tuszem i eskortują limuzynę, a oto dom: wielki, dumny i niewiarygodnie biały w świetle reflektorów. Vishram czuje, jak do oczu napływają mu nieproszone łzy. Żyjąc pod tym dachem, zawsze wstydził się przyznać, że mieszka w pałacu, krzywiąc się na jego kolumny, frontony, szeroki portyk ocieniony wiciokrzewem i hibiskusem, tę cholerną biel, czyściutkie marmurowe wnętrza, stare dziwaczne, pornograficzne drewniane rzeźby oraz malowane po nepalsku sufity. Rodzina kupców zbudowała go w czasach Radźu, w stylu mającym przypominać im rodzinne strony. Nazwali go Shanker Mahal. Teraz ta nastoletnia wzgarda, zażenowanie własnym uprzywilejowaniem znika — wysiada, a dom wita go znajomymi zapachami kurzu, miodli indyjskich, piżmowym aromatem azalii i delikatnym smrodkiem kanalizacji, która nigdy za dobrze nie działała.
Oczekują go na stopniach. Najniżej stary Shastri, z rękoma już złożonymi w namaste. Po jego bokach służba domowa, kobiety po lewej, mężczyźni po prawej. Wciąż jest z nimi Ram Das, szacowny ogrodnik, wiekowy, ale jak zawsze pełen zapału — Vishram w to nie wątpi — do swojej nieustającej wojny z małpami. Na środkowym poziomie bracia Vishrama. Najstarszy Ramesh wydaje się wyższy i chudszy niż ostatnio, jakby grawitacja astronomicznych obiektów, które studiuje, wyciągała go ku niebu. Nadal brakuje jakiejś znaczącej kobiety. Nawet w Glasgow Vishram słyszał, jak indyjska diaspora plotkuje o jego weekendowych wypadach do Bangkoku. Obok brat — chodzący ideał, Govind. Doskonały garnitur doskonała żona doskonała para bliźniąt-dziedziców, Runu i Satish. Vishram dostrzega gromadzącą się w talii brata oponę tłuszczu. U boku ma prześliczną DiDi, dawną prezenterkę telewizji śniadaniowej, obecnie żonę-trofeum. Po drugiej stronie aja piastuje najnowszego członka rodu. Dziewczynkę. Jak przystało na rok 2047. Vishram grucha i śmieje się do małej Priyi, ale coś w niej sugeruje mu, że jest Braminką. Coś pierwotnego, coś z feromonami, coś nie tak z chemią.
Matka zajmuje najwyższy stopień; jak zawsze szczycąca się swą uległością — tak właśnie pamięta ją Vishram. Cień pomiędzy kolumnami. Ojca nie ma.
— A gdzie Dadadzi? — pyta.
— Spotka się z nami jutro w gabinecie — odpowiada matka. Tylko tyle.
— Wiesz, o co chodzi? — pyta Vishram Ramesha, kiedy kończą się powitania, płacze i wszystkie „ja nie mogę, aleś ty wyrósł”.
Ramesh kręci głową, Shastri tymczasem kiwa palcem na portiera, żeby zaniósł walizkę Vishrama do pokoju. Vishram nie ma ochoty tłumaczyć się ze stanu limuzyny, więc wymawia się zmianą stref czasowych i idzie się położyć. Spodziewał się, że dostanie swój stary pokój, portier prowadzi go jednak do sypialni dla gości po wschodniej stronie domu. Jest urażony, że traktuje się go jak obcego, jak gościa. Potem jednak, rozkładając swoje nieliczne rzeczy w ogromnych mahoniowych szafach i komodach, cieszy się, że przedmioty z dzieciństwa nie obserwują go, powracającego z życia poza nimi. Ściągnęłyby go z powrotem, znów uczyniły nastolatkiem. Stare domiszcze nigdy nie dorobiło się wartej złamanego grosza klimatyzacji, kładzie się więc nago na prześcieradle, zbrzydzony żarem, wypatrując twarzy w wymalowanej na suficie roślinności, słuchając szelestów małpich łapek w pnączach za oknem. Leży tak, na skraju snu, ześlizgując się w nieświadomość i budząc raptownie, kiedy z miasta wokół przebija się jakiś na wpół zapomniany odgłos. W końcu poddaje się i wychodzi nago na żeliwny balkon. Skórę oprósza mu powietrze i perfumy miasta Śiwy. Nad zamglonym, żółtawym miejskim horyzontem migoczą grona samolotowych światełek. Żołnierze, którzy latają w nocy. Próbuje sobie wyobrazić wojnę. Ganiające po zaułkach roboty do zabijania, awatary Kali z tytanowymi ostrzami we wszystkich czterech rękach. Nadlatujące znad Gangesu i ostrzeliwujące ziemię helikoptery szturmowe aeai, pilotowane przez wojowników siedzących na drugim końcu Ziemi. Amerykańscy sojusznicy Awadhu walczą nowocześnie, żaden żołnierz nie rusza się z domu, nie zobaczysz ani jednego czarnego worka. Zabijają z innego kontynentu. Obawia się, że ta dziwna scena widziana dziś na ulicy jest prorocza. Ranowie nie mają już zbyt wielkiego pola do manewru między wodą a fundamentalistami.
Skrzypnięcie żwiru, jakiś ruch na siwym trawniku. Spomiędzy rzucanych przez nocne jaśminy księżycowych cieni wyłania się Ram Das. Vishram zamiera na balkonie. Kolejna zachodnia idea, do której się przyzwyczaił: swobodna nagość. Ram Das wychodzi na przystrzyżony trawnik, unosi dhoti i sika, pod leniwym indyjskim księżycem, przechylonym, jak święty łuk boga Agniego. Otrzepuje się, odwraca i powoli kiwa głową Vishramowi, na powitanie i pozdrowienie. Idzie. Gdzieś krzyczy paw.
Nareszcie w domu.