AUC 1951 Czekając na koniec

Brzydszy z dwójki pretorianów, ponury i gburowaty, krótko obcięty rudzielec o mocnych, słowiańskich kościach policzkowych, powiedział:

— Cesarz cię wzywa, Antypaterze. Powiada, że ma dla ciebie robotę.

— Robotę tłumacza — uściślił przystojniejszy strażnik, Gal o jasnowłosych, kręconych włosach. — Ostatni liścik miłosny od naszych greckich przyjaciół, jak przypuszczam. A może chce, żebyś coś dla nich naskrobał. — Obrzuciwszy go roześmianym spojrzeniem, mrugnął okiem z udawaną kokieterią.

Pretorianie zgodnie uważali, że Antypater skłania się ku chłopcom — może ze względu na jego gibką posturę wymuskanego mieszkańca Lewantu, a może tylko dlatego, że mówił płynnie po grecku. Mylili się jednak. Był wąski w biodrach, ogorzały, czarnowłosy, obdarzony cokolwiek kocim krokiem i bezsprzecznie wschodnią aparycją, owszem, lecz przejął to wszystko od przodków, odziedziczył po swoich syryjskich pradziadach. Natomiast znajomość greki była rzeczą nieodzowną w jego zawodzie, nie zaś świadectwem jego miłosnych preferencji. Był Rzymianinem w tej samej mierze co każdy z nich. A co do jego poglądów na niewieście wdzięki, wystarczyło spytać Justynę Botaniates.

— Gdzie Jego Wysokość? — zapytał chłodno Antypater.

— W Gabinecie Szmaragdowym — odparł Słowianin. — „Dajcie mi go”, powiedział. „Dajcie mi mistrza alfabetu greckiego”. — Spojrzał na swojego towarzysza i wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. — Niedługo wszyscy zostaniemy mistrzami alfabetu greckiego, prawda, Mariuszu?

— Przynajmniej ci, co umieją czytać i pisać — rzekł Gal. — No raz, raz! Ruszże się. Cesarz nie może czekać!

Tacy nikogo nie szanowali. Prości ludzie. Antypater był dostojnym pałacowym urzędnikiem, podczas gdy oni zwykłymi żołnierzami. Nie mieli prawa mu rozkazywać. Cofnęli się, gdy obrzucił ich groźnym spojrzeniem. Wziąwszy tabliczki i rylec, ruszył mętnie oświetlonymi korytarzami pałacowej dobudówki do tunelu prowadzącego do głównego budynku, a stamtąd do szeregu małych prywatnych gabinetów w kolorach szmaragdu, szkarłatu, topazu i indygo, rozmieszczonych blisko siebie po wschodniej stronie Dużej Sali Audiencyjnej. Cesarz Maksymilian upodobał sobie szczególnie Gabinet Szmaragdowy, położony z nich wszystkich najgłębiej, będący długą, wąską komnatą bez okien, obwieszoną ciemnozielonymi tkaninami z Indii. Na tkaninach wyszyto sceny przedstawiające ludzi polujących z włóczniami na słonie, tygrysy tudzież wiele baśniowych stworzeń.

— Lucjusz Eliusz Antypater — przedstawił się strażnikowi, mniej więcej osiemnastoletniemu młodzieńcowi o pustym wejrzeniu, którego nigdy wcześniej nie widział. — Mistrz alfabetu greckiego. Idę do cesarza.

Chłopak przepuścił go skinięciem głowy, zamiast rutynowo obszukać go na okoliczność ukrytej broni.

Antypater rozmyślał nad nowym zadaniem. Zapewne list do kogoś. W tych mrocznych czasach na jeden list przychodzący przypadały trzy, cztery wysłane. Tylko o czym pisać, kiedy greckie wojska szykują się do przełamania dziurawej obrony na granicach Cesarstwa Zachodniego? Chyba nie będzie to kolejne surowe ultimatum dla wielkiego wroga Rzymu bazyleusa Andronika, nakazujące mu bezzwłocznie wstrzymać dalsze działania na terytoriach imperium. Ostatnie z długiej serii ultimatum wystosowano nie dalej jak w zeszłym tygodniu. Prawdopodobnie kurier nie przejechał jeszcze przez Macedonię i nieszybko doręczy pismo bazyleusowi w Konstantynopolu… gdzie zostanie, jak wcześniejsze pisma, wrzucone do kosza z ironicznym prychnięciem.

Nie, pomyślał, tym razem chodzi o coś wyjątkowego. Powiedzmy, że list od Cezara do jakiegoś chwiejnego bizantyjskiego włodarza na afrykańskim wybrzeżu Wielkiego Morza, może do egzarchy Aleksandry lub Kartaginy, żeby obietnicą hojnej nagrody skłonić jednego lub drugiego do opowiedzenia się po stronie Rzymu i przeprowadzenia niespodziewanego natarcia na tyły wojsk Andronika. Rzym miałby czas złapać oddech i przygotować długo odwlekane przeciwuderzenie.

Doprawdy, szaleńcza strategia. Tylko on mógł wpaść na taki pomysł.

„Napytasz sobie biedy, Lucjuszu Eliuszu — mawiała Justyna — tą swoją bujną wyobraźnią”.

Niewykluczone. Ale proszę bardzo, w tym roku, 1951 od założenia miasta, kończył dopiero trzydzieści dwa lata, a już od dwóch był dworzaninem cesarza, ba, należał do grona jego najbliższych współpracowników. Cesarz nadał mu tytuł szlachecki, a i miejsce w senacie już na niego czekało. Nieźle, jak na niezamożnego chłopaka z prowincji. Szkoda, że zaszedł tak wysoko akurat wtedy, gdy imperium, osłabione na skutek własnej bezmyślności, chyliło się ku upadkowi.

— Cesarzu — odezwał się, zaglądając do Gabinetu Szmaragdowego.

Zrazu nikogo nie zauważył. Naraz w przydymionym blasku dwóch świeczek, dopalających się w głębi pomieszczenia, dostrzegł cesarza siedzącego za biurkiem — czcigodnym cesarskim biurkiem z ciemnego egzotycznego drewna, nad którym w przeszłości nachylali się Emiliusz Magnus, Metellus Domicjusz, Publiusz Klemens, a także, jak przypuszczał, August, Hadrian i Dioklecjan, sami wielcy cesarze. Dziś jednak olbrzymie, okrągłe biurko zdawało się przytłaczać ich spadkobiercę: bladego, żylastego człowieczka z wyrazem usprawiedliwionej troski w blisko osadzonych, zielonych jak morze, pałających jasnym blaskiem oczach. Miał na sobie prosty szary kaftan i czerwone chłopskie rajtuzy. Jedynie niepozorny sznur pereł, dostrzegalny nad ramieniem, sąsiadujący z dwoma purpurowymi paskami, świadczył, że ta osoba nie należy do pospólstwa.

Nosił sławne imię. To właśnie Maksymilian III, zwany Wielkim, za swoich krótkich, acz wspaniałych rządów rozbił i raz na zawsze zmusił do uległości uciążliwych barbarzyńców z północy: Hunów, Gotów, Wandalów i całą tę watahę niesfornych kudłatych dzikusów. Ale to było przed siedmiuset laty; obecny Maksymilian — Maksymilian VI — nie umiał znaleźć w sobie ognia i zapału, którym zadziwiał jego przesławny imiennik. Ponownie nad imperium zbierały się czarne chmury, gorzej jeszcze, całe chwiało się w posadach jak w odległych czasach Maksymiliana Wielkiego. Niestety, ostatni cesarz o tym imieniu nie nadawał się na zbawcę.

— Wzywałeś mnie, cesarzu?

— Antypater? Tak. Popatrz na to. — Cesarz podał mu zwój z pożółkłego pergaminu. A zatem przetłumaczyć należało jakiś nowy dokument. Zauważył, że cesarzowi drży ręka.

W rzeczy samej, wydawało się, że z dnia na dzień cesarz przeobraził się w dygoczącego starca. Jego ciałem wstrząsały tiki i drgawki. A przecież dopiero stuknęła mu pięćdziesiątka. Siedział jednak na tronie od dwudziestu znojnych lat, przy czym jego panowanie było najeżone trudnościami już od pierwszej godziny, kiedy wiadomość o śmierci ojca dotarła jednocześnie z wieścią o wtargnięciu Greków na ziemie prokonsula w Afryce. Afrykańska ofensywa należała do pierwszych poważnych skutków zadawnionych sporów granicznych, ograniczających się wcześniej do samej Dalmacji — sporów, które w wyniku inicjowanych przez Greków potyczek przerodziły się w otwartą wojnę między Wschodem a Zachodem. Teraz wojna wkraczała w najstraszniejszą, decydującą fazę.

Antypater rozwinął zwój i przebiegł wzrokiem treść.

— Nasz patrol przechwycił to na morzu na południe od Sardynii — rzekł cesarz. — Grecki statek udający kuter płynął na północ z Sycylii. Oczywiście, niektóre rzeczy sam przeczytam, ale…

— Rozumiem, cesarzu. — Wykształceni ludzie znali grekę, lecz w rzymskich akademiach uczono języka Homera, Sofoklesa i Platona zamiast zupełnie innej jego odmiany, jaką posługiwano się w Bizancjum od Ilirii po Armenię i Mezopotamię. Każdy język się zmieniał. Łacina Rzymu epoki Maksymiliana VI nie była łaciną Wergiliusza i Cycerona. Właśnie dzięki znajomości współczesnej greki Antypater wybił się na dworze.

Prędko czytał byle jak spisane słowa. I prędko zrozumiał, czemu cesarz dygocze.

— Miłosierni bogowie, ratujcie! — mruknął, gdy doszedł do połowy.

— Gdyby tylko mógł…


* * *

— Miałem w ręku — mówił wieczorem do Justyny w swoich małych, lecz dogodnie usytuowanych apartamentach na Wzgórzu Palatyńskim — list bizantyjskiego admirała w Sycylii do dowódcy drugiej floty greckiej, która najwyraźniej czeka na kotwicy u zachodnich brzegów Sardynii, chociaż jeszcze wczoraj nie wiedzieliśmy o jej istnieniu. List zawiera pouczenia dla dowódcy sardyńskich sił morskich, żeby wyruszył na północ, omijając Korsykę, i zajął dwa porty na wybrzeżu Ligurii, Antipolis i Niceę.

Niepotrzebnie zdradzał szczegóły. Nie dość, że ujawniał tajemnicę wojskową, za co teoretycznie groziła kara śmierci, to jeszcze w rozmowie z Greczynką. W dodatku córką sławnego rodu Botaniates, który od trzystu lat dawał cesarzom Bizancjum wybitnych generałów. Całkiem możliwe, że niektórymi greckimi legionami, w tej właśnie chwili maszerującymi na Rzym, dowodzili jej dalecy krewni.

Nie umiał jednak niczego przed nią zataić. Darzył ją miłością i zaufaniem. Miał pewność, że Justyna nigdy go nie zdradzi. Mimo że była Greczynką, a nawet nosiła nazwisko Botaniates (była przedstawicielką drugorzędnej i zubożałej gałęzi rodu). Ale jak jego rodacy zerwali sojusz z Bizancjum, wiążąc swoje nadzieje z Cesarstwem Zachodnim, tak też postąpili jej najbliżsi. Jedyna różnica polegała na tym, że jego rodzina zromanizowała się trzy i pół wieki temu, gdy jej tymczasem przeszła na drugą stronę, kiedy była małą dziewczynką. Nadal wolała mówić po grecku niż po łacinie, lecz miała świadomość, że Bizantyjczycy to „Grecy”, a Rzymianie to „my”. O nic więcej nie prosił.

— Byłam kiedyś w Nicei — powiedziała. — Piękne miejsce, w tle góry, wzdłuż wybrzeża cudne wille. I klimat przyjemny. Góry osłaniają miasto przed północnymi wiatrami, które wieją z głębi kontynentu. Na każdym kroku palmy, a przez całą zimę kwiaty: czerwone, żółte, fioletowe, białe. Wszystkie możliwe kolory.

— Bazyleusowi nie zależy na zimowym wczasowisku — zauważył Antypater.

Właśnie zjedli obiad: pawie piersi z rusztu, pieczone szparagi, pokaźna butelka słodkiego, łagodnego wina z Rodos o miodowej barwie. Greckie wino było dostępne w Rzymie nawet w czasach wojny, co prawda dla szczęściarzy z cesarskiego dworu. Pomimo tego, odkąd zablokowano wschodnie porty, należało się obawiać wyczerpania zapasów.

— Spójrz na to, Justyno.

Chwycił tabliczkę i pośpiesznie naszkicował mapę: wydłużony półwysep Italii z Sycylią u koniuszka, skręcającą na zachód linię brzegową Ligurii, położone niżej wyspy Korsykę i Sardynię, a także, dalej na wschodzie, Dalmację. Gorliwie dziabiąc rylcem, zaznaczył Antipolis i Niceę na lewo od miejsca, gdzie wybrzeże Italii zaczynało oddalać się od serca Europy ku brzegom Afryki.

Justyna wstała, obeszła biurko, stanęła za nim i zajrzała mu przez ramię. Połechtał go zapach wonności, ów cudowny, oszałamiający aromat arabskiej mirry, której także nie dało się już kupić w Rzymie z powodu greckiej blokady. Serce w nim skoczyło. Ta Greczynka różniła się od wszystkich znanych mu kobiet: drobnej budowy, wręcz filigranowa, a jednak obdarzona wyraźnymi i szalenie pociągającymi krągłościami bioder i piersi. Sypiali ze sobą od osiemnastu miesięcy, mimo to był święcie przekonany, że nie wyczerpała jeszcze całego repertuaru swoich zmysłowych sztuczek.

— No dobrze. — Wysiłkiem woli skoncentrował się na rzeczach najważniejszych. Wskazał dolną część mapki. — Grecy małym skokiem przeprawili się z Afryki i utworzyli przyczółek na Sycylii. Tylko jeden mały krok dzieli ich od przepłynięcia Cieśniny Mesyńskiej, lądowania na półwyspie i marszu na stolicę. Przewidując ten ruch, cesarz pchnął na południe, do Kalabrii, połowę legionów stacjonujących w Italii. Wróg nie przedrze się dalej niż w okolice Neapolis, o dojściu do stolicy w ogóle nie ma mowy. A teraz tu, na północnym wschodzie — Antypater wskazał prawy górny róg półwyspu, gdzie Italia graniczyła z prowincjami Panonii i Dalmacji, teraz całkowicie zajętymi przez Bizancjum — umieściliśmy drugą połowę legionów. Będą bronić granic nad Wenecją przeciwko spodziewanemu uderzeniu z tej strony. Pozostałe granice na północy, ziemie sąsiadujące z Galią i Belgiką, na razie są bezpieczne. Nie sądzimy, żeby Grecy wdarli się tamtędy. Ale teraz weź pod uwagę coś jeszcze… — Postukał rylcem przy zachodnich brzegach Sardynii i Korsyki. — Zdaje się, że Andronik jakimś cudem przemycił flotę wojenną w pobliże tych wysp i tam czeka w ukryciu. Być może przemaszerował afrykańskim wybrzeżem i potajemnie zbudował garść okrętów w mauretańskich stoczniach. W każdym razie zajęli dogodną pozycję, żeby zajść nas od zachodu. Opłyną Korsykę, wysadzą wojska w Ligurii, a potem, korzystając z baz w Nicei i Antipolis, pchną armię na półwysep. Armia minie Genuę, Pizę, Viterbo i dotrze do Rzymu. A my nic na to nie poradzimy. Wszak połowa naszej armii ugrzęzła na północno-wschodniej granicy, sposobią się do odparcia szturmu z Dalmacji, druga zaś czeka na południe od Neapolis na atak z Sycylii. Nie liczmy na to, że jakieś wojska odwodowe obronią miasto, gdy wróg z całą mocą uderzy w słabe punkty.

— A nie można ściągnąć zagranicznych legionów ze środkowej Galii do obrony liguryjskich portów? — zapytała Justyna.

— Nie zdążyłyby przed greckim lądowaniem. A nawet gdybyśmy wycofali wojska z Galii, Grecy najzwyczajniej w świecie przemieściliby się z Dalmacji na zachód, wkroczyli do Galii Zaalpejskiej i natarli z gór jak tysiąc pięćset lat temu Hannibal. — Antypater pokręcił głową. — Jesteśmy w potrzasku. Naciskają z trzech stron naraz, a to jedna strona za dużo.

— Ależ wiadomość dla dowódcy sardyńskiej floty została przechwycona — zauważyła. — On nie wie, że ma przesunąć się na północ.

— Myślisz, że wysłali tylko jedną wiadomość?

— Kto wie? A jeśli wcale nie miała dotrzeć do rąk dowódcy sardyńskiej floty? Jeśli to, innymi słowy, fortel?

Wytrzeszczył oczy.

— Fortel, powiadasz?

— Załóżmy, że na zachód od Sardynii nie stoi na kotwicy żadna grecka flota, Andronik jednak chce nas wyprowadzić w pole. Dlatego sporządził fałszywą wiadomość i wysłał ją tylko po to, żebyśmy ją przechwycili, wystraszyli się i posłali wojska do Ligurii na spotkanie z nieistniejącym przeciwnikiem. Dzięki temu na innym froncie utworzy się wyrwa, przez którą spacerkiem przejdzie wschodnia armia.

Niesamowity pomysł! Na chwilę Antypater oniemiał ze zdumienia. Co za dalekowzroczność! Dalekosiężne pomysły były jego specjalnością, nie Justyny. Rozradowany, zachwycał się bogactwem jej wyobraźni.

Uśmiechnął się szeroko, upojony miłością:

— Justyno! Ty naprawdę jesteś Greczynką!

W błyszczących głębinach jej czarnych oczu zamigotały iskierki zdziwienia i zakłopotania.

— Co?

— Jesteś przebiegła, o to mi chodziło. I tajemnicza. Twoja myśl pokrętna i niezgłębiona. Umysł, w którym potrafi się zrodzić coś takiego…

Obruszyła się, jakby nie uważała tych słów za komplement. Odpowiedziała skrzywieniem pełnych ust i potrząśnięciem głową. Starannie ułożona grzywka kręconych, kruczoczarnych włosów wzburzyła się na czole. Poprawiła je bystrym, gniewnym gestem.

— Jeśli taka myśl potrafi się zrodzić w mojej głowie, to bazyleus Andronik tym bardziej na nią wpadnie. A więc i ty, Lucjuszu. Wszak to oczywiste. Fabrykujesz wiadomość, podrzucasz ją wrogowi, cesarz wpada w panikę, przesuwa legiony z miejsc, gdzie powinny stacjonować, na miejsca, gdzie być nie powinny.

— No tak, nic nadzwyczajnego. Mimo to wierzę, że ta wiadomość nie jest pułapką.

— A cesarz? Jak zareagował, kiedyś mu ją przeczytał?

— Udawał, że jest spokojny, opanowany, niczym niewzruszony.

— Udawał?

— Tak, udawał. Ale ręka mu drżała, gdy dawał mi pergamin. Z grubsza wiedział, co zawiera list, i umierał ze strachu.

— Starzeje się, Lucjuszu.

— Nie powiedziałbym. Nie w sensie wieku.

Antypater wstał i podszedł do okna, gdzie przez chwilę wpatrywał się w świat szarzejący o zmierzchu. Wokół na ciemnych wzgórzach mrugały coraz liczniejsze światełka stolicy. Piękny widok; mógłby tak patrzeć godzinami. Jego dom, wprawdzie oddalony od cesarskiego pałacu i daleki od przepychu, był położony w reprezentacyjnej części Palatynu, zastrzeżonej dla prominentnych urzędników. Ze swojego portyku mógł podziwiać dominującą na horyzoncie wielką, surową bryłę starożytnego Koloseum, kraniec Forum i fragment wybujałego konglomeratu marmurowych budynków ze wszystkich epok, rozciągających się w kierunku wschodzącego słońca — cudeniek architektury, których dzieje sięgały setek lat wstecz, do czasów Augusta, Nerona i pierwszego Trajana.

Był piętnastoletnim chłystkiem, żółtodziobem z nikomu nieznanego miasta Salona w niewiele znaczącej prowincji Dalmacji, kiedy po raz pierwszy ujrzał mury Rzymu. Nigdy nie otrząsnął się z zachwytu, który budziła w nim stolica — nawet teraz, gdy codziennie przestawał z największymi ludźmi w imperium i wiedział aż nadto dobrze, jak złudna jest ich wielkość. Oczywiście, byli zwykłymi śmiertelnikami, chciwymi jak każdy inny. Miasto było jednak wielkie, zaiste największe, jakie kiedykolwiek istniało i będzie istnieć na ziemi.

I to wszystko teraz miało zostać splądrowane i spalone przez zwycięskich Bizantyjczyków, jak podobno tysiąc sześćset lat temu przez Galów? Czy raczej, co bardziej prawdopodobne, Grecy wejdą i spokojnie przejmą wszystko na własność, bez niszczenia? Po prostu staną się władcami miasta, z którego ongiś wyrosło ich własne imperium.

Justyna zbliżyła się z tyłu i przylgnęła do jego pleców. Czuł, jak naciska go piersiami. Ich koniuszki chyba stwardniały.

— Co teraz, Lucjuszu? — zapytała cicho.

— W ciągu tych pięciu minut czy w ciągu trzech miesięcy?

— Wiesz, o czym mówię.

— Jeśli Grecy zajmą Rzym?

— Nie „jeśli”, ale „kiedy”.

— Wątpię, by do tego doszło — odrzekł, nie odwracając się.

— Dopiero coś powiedział, że nie obronimy się przeciwko atakom z trzech stron naraz.

— Pomimo tego chcę wierzyć, że się mylę. Cesarz zwołał posiedzenie wielkiej rady na jutro z samego rana. Może ktoś opracował plan strategiczny, o którym jeszcze nic nie wiem.

— Może tak, a może nie.

— Nawet jeśli nie, załóżmy, że zdarzy się najgorsze: Grecy szturmują miasto, my się poddajemy, oni przejmują kontrolę nad Cesarstwem Zachodnim. Nie nastąpią żadne radykalne zmiany. Bądź co bądź, to cywilizowany naród. Mogą nawet zatrzymać cesarza, jeśli się zgodzi, jako marionetkowego władcę. Tak czy inaczej, będą potrzebowali urzędników, którzy znają biegle oba języki. Moja pozycja jest niezagrożona.

— A moja?

— Twoja?

— Jesteś obywatelem Rzymu, Lucjuszu. Wyglądasz na Greka i nic dziwnego, skoro twoi przodkowie wywodzą się z Syrii. Z Antiochii, prawda? Jednakże twoja rodzina od wieków mieszka w Cesarstwie, a ty się urodziłeś w rzymskiej prowincji. Podczas gdy ja…

— Też jesteś Rzymianką.

— Owszem, jeśli wierzyć, że Bizantyjczycy są Rzymianami tylko dlatego, że nazywają swój kraj imperium rzymskim, a ich władca nazywa się królem Rzymian. Ale mówią po grecku i zachowują się jak Grecy. Lucjuszu, jestem Greczynką.

— I naturalizowanym obywatelem Rzymu.

— Czyżby?

Zdumiony, odwrócił się twarzą do Justyny.

— Nie jesteś???

— Jestem Greczynką z Azji, przed nikim tego nie taję. Moja rodzina pochodzi z Efezu. Kiedy interesy kupieckie ojca kulały, przeprowadziliśmy się do Aten, gdzie zaczął wszystko od nowa. Pewnego razu sztorm zatopił trzy statki, stracił majątek i ze strachu przed wierzycielami musieliśmy uchodzić do Cesarstwa Zachodniego. Miałam wtenczas trzy lata. Mieszkaliśmy najpierw w Syrakuzach na Sycylii, potem w Neapolis, a kiedy umarł ojciec, przeniosłam się do Rzymu. Nigdy jednak nie czułam się rzymskim obywatelem.

— Nie wiedziałem.

— Teraz już wiesz.

— Tak, ale co to ma do rzeczy?

— Może i nie ma, byle cesarzem był Maksymilian. Tylko co się stanie, kiedy rozpanoszą się tu Bizantyjczycy? Nie domyślasz się jeszcze, Lucjuszu? Kobieta z rodu Botaniates, która prowadza się z Rzymianinem? Ukarzą mnie jak zdrajczynię!

— Bzdura. W Rzymie pełno jest Greków. Zawsze tu byli. Grecy z Syrii, Grecy z Armenii, Grecy z Ajgyptos, Grecy z Kapadocji, a nawet Grecy z Grecji. Kiedy bandziory Andronika dorwą się do władzy, będą mieli gdzieś, kto z kim sypia.

Przywarła do niego, przerażona. Pierwszy raz widział ją w takim stanie.

— Skąd wiesz? Boję się patrzeć w przyszłość. Uciekajmy, Lucjuszu, zanim nadejdą.

— Dokąd chcesz uciekać?

— Czy to ważne? Dokądkolwiek. Byle dalej.

Zastanawiał się, jak ją pocieszyć. Dostała się w szpony zimnego, obezwładniającego strachu. Na twarzy bladość, w oczach mgła, oddech urywany, spazmatyczny.

— Proszę cię, Justyno, przestań.

Ujął jej ręce i powiódł dłońmi wyżej, aż do ramion. Jął delikatnie ugniatać mięśnie karku, żeby sprawić jej ulgę.

— Nic złego nam się nie stanie — odezwał się czule. — Imperium jeszcze nie upadło, to po pierwsze. I niekoniecznie upadnie, nawet jeśli wiele znaków na to wskazuje. Przetrwało najróżniejsze zagrożenia, przetrwa jedno więcej. Bazyleus Andronik może jutro paść trupem. Albo woda pochłonie jego flotę, jak pochłonęła statki twojego ojca. Albo Jowisz i Mars pojawią się z nagła przed Kapitolem, aby nas poprowadzić do chwalebnego zwycięstwa. Wszystko się może zdarzyć, trudno coś przewidywać. Zresztą, upadek imperium nie oznacza od razu końca świata. Nic się nam nie stanie. — Świdrował ją wzrokiem. Czy mógł sprawić, że ona mu uwierzy, skoro sam nie bardzo dowierzał? — Nic… nam… się… nie… stanie!

— Lucjuszu…

— Nic nam się nie stanie, zobaczysz.

Przytulił do piersi i przytrzymał swoją filigranową kochankę, aż wyrównał się jej oddech i zauważył, że spięte ciało zaczyna się odprężać. I nagle, a była to przemiana tak szybka, że zachciało mu się śmiać, zupełnie się rozluźniła, a jej biodra poruszały się wolno na boki. Przywarła doń jeszcze mocniej, wijąc się zalotnie. Oczy miała zamknięte, nozdrza rozszerzone, język w jej ustach drgał niczym język węża. Tak, tak, wszystko się jakoś ułoży. Zamkną się w twierdzy, ignorując to, co się dzieje za jej murami.

— Chodź. — Pociągnął ją do przygotowanej sypialni.


* * *

Wielka rada stanu zebrała się o drugiej godzinie poranka we wspaniałej, obwieszonej atłasami komnacie zwanej Salą Marka Anastazjusza, położonej w północnej części cesarskiego pałacu. Stawili się obaj konsulowie, ponadto sześciu najznakomitszych członków senatu, sekretarz spraw zagranicznych Kasjusz Cestianus, sekretarz spraw wewnętrznych Kokkejusz Maridianus, siedmiu czy ośmiu innych wysokich dostojników rządowych, a na dokładkę potężny regiment przeniesionych w stan spoczynku generałów i oficerów sił morskich. Przyszły również czołowe osobistości z kręgu najbliższych współpracowników cesarza: prefekt pretorianów Aureliusz Gelliusz, mistrz alfabetu łacińskiego Domicjusz Pompejanus, naczelnik skarbu Kwintyliusz Winicjusz i jeszcze paru innych. Antypater spostrzegł ku swojemu zdumieniu, że pojawił się nawet łotr Germanik Antoninus Cezar, młodszy brat cesarza. Jego obecność była usprawiedliwiona, bo przynajmniej w teorii miał dziedziczyć tron. Antypater nigdy nie spotkał tego utracjusza na żadnych obradach, co więcej, o tak wczesnej porze Germanika nie widywano w żadnych miejscach publicznych. Kiedy więc lekkim krokiem wszedł na salę, powstało niemałe poruszenie.

Na wstępie cesarz poprosił Antypatera o odczytanie treści przechwyconego zwoju.

— „Demetrios Chrysoloras, Wielki Admirał Floty Cesarza, do Jego Miłości Nicholasa Chalcocondylesa z Trebizondu, dowódcy Zachodnich Sił Morskich. Witaj! Zapoznaj się, Nicholasie, z nienaruszalną wolą Jego Najjaśniejszej Cesarskiej Mości, Najwyższego Pana Wszystkich Dziedzin, Andronika Maniakesa, który z bożej łaski nosi zaszczytny tytuł Króla Rzymian i Autokraty…”.

— Oszczędź nam tych greckich farmazonów! — doleciał czyjś leniwy głos z boku sali. — Do rzeczy!

Antypater uniósł wzrok, poirytowany. Napotkał spojrzenie Germanika Cezara. To on się odezwał. Rozpostarty teraz na krześle, jakby brał udział w bankiecie, brat cesarza dla taniego efektu nie żałował sobie różu i pomady. Jego białe szaty z purpurowym obszyciem wymięły się i poplamiły winem. Można się było domyślić, jak zdołał przyjść o tak wczesnej porze: udał się do pałacu zaraz po całonocnych hulankach.

Uśmiechając się doń jadowicie, książę zakręcił dłonią w geście zniecierpliwienia. Antypater posłusznie ominął wstęp do listu, pełen nadętej bizantyjskiej kwiecistości, i przeczytał na środku pergaminu: „…niezwłocznie podnieść kotwicę i płynąć w kierunku północnym, bez zbliżania się do wybrzeży Korsyki, dotrzeć do Ligurii w Cesarstwie Zachodnim, tam zaś obsadzić wojskiem porty w Nicei i Antipolis…”

W komnacie wzmagał się głuchy pomruk. Nikt nie potrzebował mapy, żeby wyobrazić sobie nieprzyjacielskie manewry na morzu. Pojmowano naturę niebezpieczeństwa, jakie groziło im ze strony greckiej floty, grasującej na rzymskich wodach terytorialnych.

Antypater zwinął i odłożył pergamin.

Cesarz zwrócił się do niego z pytaniem:

— Jak sądzisz, dokument jest autentyczny?

— List napisała poprawną bizantyjską greką wykształcona osoba, najjaśniejszy panie. Charakteru pisma nie poznaję, lecz pasowałby do zdolnego skryby, jacy podróżują w służbie znaczących admirałów. Pieczęć wydaje się autentyczna.

— Dziękuję, Antypaterze. — Przez chwilę Maksymilian spoglądał w dal bez słowa. Potem wolno przesunął spojrzenie wzdłuż rzędów rzymskich dostojników. W końcu zatrzymał wzrok na kruchej postaci Aurelianusa Arkadiusza Ablabiusa, który dowodził flotą na Morzu Tyrreńskim, póki z przyczyn zdrowotnych nie wrócił przed rokiem do stolicy. — Wyjaśnij mi, Ablabiusie, jak to możliwe, że bizantyjska armada płynie z Sycylii do Sardynii, a my niczego nie widzimy? Bądź łaskaw powiedzieć nam coś więcej o bazach morskich na zachodnim wybrzeżu Sardynii.

Ablabius, wątły człowiek o kredowobiałej twarzy i ciemnoniebieskich oczach, zwilżył usta.

— Najjaśniejszy panie, nie posiadamy silnych baz na zachodnim wybrzeżu Sardynii. Są dwa porty: Kalaris na południowym wschodzie i Olbia na północnym wschodzie. Na zachodzie mamy słabe garnizony w Bosa i Otoka, na tym koniec. Wyspa jest jałowa i niegościnna, zatem nie uznaliśmy za stosowne budować solidnych fortyfikacji.

— Pewnikiem wyszliście z założenia, że wrogie wojska Cesarstwa Wschodniego nie przemkną wokół nas, by uderzyć z zachodu?

— Tak, najjaśniejszy panie — odparł Ablabius, skurczony ze strachu.

— Rozumiem. Nikt nie pilnuje wód na zachodnim wybrzeżu Sardynii. Ciekawe. A teraz mów o Korsyce, Ablabiusie. Nie mamy przypadkiem jakiejś bazy na zachodnim wybrzeżu wyspy?

— Ani jednego porządnego portu, cesarzu. Zbocza gór schodzą do samego morza. Posiadamy bazy na wschodnim brzegu, w Alerii i Marianie. To dzikie, nieurodzajne ziemie.

— Stąd wniosek, Ablabiusie, że jeśli grecka flota dostanie się na zachód od Sardynii, dopłynie bez przeszkód aż do samej Ligurii? Chcesz powiedzieć, że tej części morza nie strzeże żaden okręt?

— Tak jest w istocie, najjaśniejszy panie — mruknął z trwogą były dowódca.

— Dziękuję, Ablabiusie. — Spojrzenie cesarza Maksymiliana ponownie wędrowało po sali. Tym razem jednak nikogo nie wyróżniło, lecz zataczało nieustanne kręgi, jakby nie miało na kim spocząć.

Krępującą ciszę przerwał Erucjusz Glabron, sędziwy konsul, dostojny mężczyzna z orlim nosem, którego ród sięgał korzeniami do najwcześniejszych lat imperium. Sam przed trzydziestu lub czterdziestu laty pretendował do tytułu imperatora, teraz jednak był stary i w powszechnym mniemaniu trochę sfiksowany.

— To poważna sprawa, cesarzu! Jeśli wysadzą wojska na wybrzeżu i ruszą w kierunku Genui, nie przeszkodzimy im w dotarciu pod same mury miasta!

Cesarz się uśmiechnął. Wyglądał na wyczerpanego.

— Dziękuję, Glabronie, żeś stwierdził oczywisty fakt. Wiedziałem, że w tej kwestii mogę na ciebie liczyć.

— Najjaśniejszy panie…

— Powiedziałem „dziękuję”. — Sędziwy konsul usiadł jak niepyszny, a tymczasem cesarz z błyskiem w oczach, nieco przymrużonych, znowu lustrował zebranych. — Moim zdaniem, wyjścia są cztery. Możemy przesunąć wojska dowodzone przez Juliusza Frontona znad galijskiej granicy w pobliże Genui, łudząc się, że zdążą zastawić drogę greckim oddziałom, idącym na wschód liguryjskim wybrzeżem. Prawdopodobnie jednak się spóźnią. Możemy ściągnąć z Wenecji siły Klaudiusza Lentulusa do obrony granicy genueńskiej. To się chyba da zrobić, ale za cenę ogołocenia z żołnierzy północno-wschodnich granic, którędy wedrze się Andronik z Dalmacji; nim się obejrzymy, zajmą Rawennę i Florencję. W celu obrony stolicy możemy pchnąć wojska Semproniusza Rufusa z Kalabrii na północny zachód, przesunąć Lentulusa na południe do Umbrii i Toskanii, resztę zaś półwyspu porzucić na pastwę Greków. Powrócimy do stanu sprzed dwóch tysięcy lat, lecz zakładam, że wytrzymamy tutaj, w starożytnej kolebce Rzymu, przez długi, długi czas.

Znów przeciągało się milczenie.

Nagle odezwał się Germanik Cezar tym swoim leniwym, obraźliwym głosem:

— Zdaje się, bracie, że wspomniałeś o czterech rozwiązaniach. Na razie przedstawiłeś trzy.

Cesarz nie wyglądał na niezadowolonego. Wręcz przeciwnie, jakby poweselał.

— Bardzo dobrze, bracie! Bardzo dobrze! Jest czwarte rozwiązanie: nic nie robić, zignorować przechwycony list, nie ruszać się ani na krok z wyznaczonych pozycji obronnych i niech Grecy czynią, co im się żywnie podoba.

Antypater usłyszał zdumione szepty, które szybko doprowadziły do ogólnego zgiełku. Cesarz w bezruchu, ze skrzyżowanymi ramionami, z błąkającym się po ustach uśmieszkiem, czekał, aż gwar przycichnie.

Kiedy zapanował jako taki ład, dał się słyszeć dźwięczny głos konsula Herenniusza Kapitona:

— Czy to nie będzie samobójstwem narodu?

— Ktoś mógłby dowodzić, że każda reakcja z naszej strony zakończy się tragicznie — odparł cesarz. — Ustawienie obrony na nowym odcinku oznacza osłabienie granicy na innym odcinku. Tam, skąd usuniemy wojska, powstanie wyłom, przez który nieprzyjaciel przedrze się z łatwością.

— Ale siedzieć bezczynnie, cesarzu, kiedy Grecy wysadzają wojska dosłownie na naszym podwórku…!

— Czyś pewien, Kapitonie? A jeżeli list, który przeczytał Antypater, jest zwykłym wybiegiem?

Słuchacze najpierw oniemieli ze zdumienia, a potem podnieśli wrzask. — Wybieg? Wybieg? Wybieg? — padały okrzyki z ust najwyższych dygnitarzy i doradców cesarza. Wszyscy byli wstrząśnięci.

Wstrząśnięci jak uprzednio Antypater, bo czyż nie była to myśl, z pozoru absurdalna i nieprzekonująca, którą poddała wczoraj Justyna w zaciszu ich mieszkania? Słuchał więc teraz z niedowierzaniem, jak Maksymilian przekonuje, że list wielkiego admirała Chrysolorasa mógł zostać spreparowany dla wprowadzenia w błąd przeciwnika, który usunąłby żołnierzy znad granicy wymagającej obrony do miejsca, gdzie nie istniało żadne realne zagrożenie.

Owszem, to było możliwe. Ale czy prawdopodobne?

Zdaniem Antypatera, nie. Ojciec go uczył, że czymś złym jest niedocenianie przebiegłości wroga, lecz — analogicznie — także jej przecenianie. Nie raz widział, jak człowiek sobie szkodzi, próbując przewidzieć ruchy przeciwnika na wiele posunięć naprzód. O wiele rozsądniej, dumał, byłoby przyjąć do wiadomości, że blisko Sardynii naprawdę ukrywają się greckie okręty wojenne, gotowe lada chwila zdobyć liguryjskie porty, aniżeli zakładać, że list Chrysolorasa jest tylko sprytnym zagraniem w grze… — jak się zwała ta gra, którą uwielbiali Persowie? — …w szachy. Że to gigantyczna rozgrywka szachowa.

Nikt wszakże nie śmiał powiedzieć cesarzowi prosto w oczy, że jego stanowisko jest niedorzeczne, zbudowane na niewiarygodnym założeniu. Zgromadzeni na sali dygnitarze i doradcy już po krótkiej chwili opowiedzieli się za tym, żeby nie reagować na rzekome rozkazy wielkiego admirała dla dowódcy sardyńskiej floty, bo sardyńska flota najpewniej nie istniała. Zwyciężyło zatem najbezpieczniejsze rozwiązanie, przynajmniej w sensie politycznym. Decyzja o zwłoce zwalniała od konieczności ściągania rzymskich legionów z miejsc, którym niezaprzeczalnie groził rychły atak. Nikt nie chciał brać na siebie takiej odpowiedzialności.

Koniec końców, rada stanu głosowała za chwilowym wstrzymaniem się od działania. Wszyscy udali się do gmachu senatu na Forum, żeby odbyć nic nieznaczący rytuał przedłożenia decyzji pełnemu zgromadzeniu senatorów w celu jej z góry przesądzonego ratyfikowania.

— Nie idź jeszcze — zwrócił się cesarz do Antypatera, gdy radcy zdążali do oczekujących ich lektyk.

— Tak, cesarzu?

— Widziałem, jak kręcisz głową, gdy liczono głosy.

Antypater nie widział potrzeby odpowiadać. Patrzył na cesarza pustym, nieprzeniknionym, służalczym spojrzeniem.

— Myślisz, że admirał pisze prawdę w liście, tak?

— Charakter pisma i użyte słownictwo jednoznacznie wskazują na bizantyjskie pochodzenie — rzekł oględnie Antypater. — Pieczęć też jest bez zarzutu.

— Nie o to pytam. Chodzi mi o flotę, która stoi na kotwicy u zachodnich wybrzeży Sardynii, jeśli wierzyć treści listu. Myślisz, że naprawdę się tam ukryła?

— Cesarzu, nie czuję się upoważniony do spekulowania…

— Też uważam, że oni tam są — przerwał mu Maksymilian.

— Naprawdę, cesarzu?

— Nie mam żadnych wątpliwości.

— W takim razie czemu…?

— Czemu pozwoliłem, żeby głosowali za wstrzymaniem się od działań? — Na twarzy imperatora pojawił się wyraz śmiertelnego znużenia. — Bo tak jest najprościej. Moją powinnością było poddać treść listu pod dyskusję. Ale cóż z tego, skoro nie jesteśmy w stanie przeciwdziałać zagrożeniu? Nawet jeśli Grecy zdążają do Ligurii, nie mamy wojsk, które można im wysłać na spotkanie.

— Co zrobimy, Cezarze, jeśli wejdą na półwysep?

— Chwycimy za broń — odparł smętnie Maksymilian. — Co nam pozostało? Ściągnę legiony Lentulusa znad dalmackiej granicy, Semproniusza Rufusa z południa, a potem okopiemy się w stolicy i będziemy się bronić do upadłego.

W osłabionym głosie cesarza nie zadźwięczała nuta przekonania czy animuszu. Pewnie tylko udaje, pomyślał Antypater, a i to mu za dobrze nie wychodzi. Dla niego rozstrzygnięcie było oczywiste. Imperium zginęło. Bezsilnie czekało na swój koniec.


* * *

Kiedy na żądanie senatu przetłumaczył list Chrysolorasa, nie musiał przyglądać się dalszej części debaty. Zresztą, nie miał na to najmniejszej ochoty. Gardząc usługą tragarzy, którzy czekali na zewnątrz, żeby zawieźć go z powrotem do pałacu, ruszył pieszo przez Forum. Tułał się bez celu, na oślep, między gęstymi tłumami z nadzieją na ugaszenie uczuć wrzących w jego sercu.

Jednakże skwar i tysiące skotłowanych widoków, zapachów i dźwięków na Forum tylko pogorszyły jego nastrój. Tutaj, wśród natłoku wspaniałych, majestatycznych budowli, sytuacja imperium wydawała się bardziej dramatyczna.

Czy kiedykolwiek w dziejach powstało imperium równe rzymskiemu? A miasto równe Rzymowi? Oczywiście, że nie. Potęga Rzymu, miasta i imperium, rosła stale, praktycznie bez zwalniania, od prawie dwóch tysięcy lat. Od czasów Republiki po pierwszych cesarzy, a potem okres wielkiej ekspansji, gdy rzymskie orły docierały do niemalże wszystkich zakątków świata. W chwili kiedy wielki rozkwit imperium zbliżał się do swojego naturalnego kresu, a zdobycznych ziem nazbierało się akurat tyle, że można było nimi jeszcze administrować, ramię Rzymu sięgało od zimnej, szarej wyspy Brytanii na zachodzie do Persji z Babilonem na wschodzie.

Wiedział, że kilka razy pasmo niekończących się sukcesów zostało na chwilę przerwane, lecz były to odstępstwa od normy dawno, dawno temu. W pierwszych skromnych dniach Republiki wdarli się do miasta i puścili je z dymem barbarzyńcy z Galii, lecz co im dała ta napaść? Rzymianie przysięgli sobie, że nigdy więcej do tego nie dopuszczą. Obecnie Galowie byli pokornymi prowincjuszami, sława niegdysiejszych wojowników dawno przeminęła.

I jeszcze ta scysja z Kartaginą — też już prehistoria. Kartagiński wódz Hannibal trochę narozrabiał, to prawda, postraszył ich słoniami, ale jego wysiłki spełzły na niczym. Rzym zrównał z ziemią Kartaginę, a potem ją odbudował jako swoją kolonię. Kartagińczycy stali się narodem uśmiechniętych oberżystów i właścicieli domów wycieczkowych, których życiowym celem było służenie wczasowiczom z Europy, szukającym słońca w czasie zimowej kanikuły.

Forum — mętlik ściśniętych świątyń, gmachów sądowych, posągów, kolumnad i łuków triumfalnych — był sercem i głową całego wspaniałego imperium. Od tysiąc dwustu lat, od czasów Juliusza Cezara po rządy ostatniego Maksymiliana, włodarze Rzymu na chwałę narodu zapełnili ulice zdumiewającą chmarą połyskliwych marmurowych monumentów. Każda budowla sama w sobie była arcydziełem, lecz razem tworzyły iście imponującą całość… choć akurat w tej chwili ich splendor potęgował w Antypaterze uczucie przygnębienia. Jego wzrok widział tylko gigantyczny pomnik umierającego imperium.

Tak więc jednego z tych dni, gdy wczesną jesienią pod czystym niebem dokuczała niemiłosierna duchota, Antypater błąkał się jak we śnie pod palącym okiem złocistego Sola, wśród niezliczonych cudów architektury. Mamuci gmach senatu, wyniosłe świątynie Augusta, Wespazjana, Antoninusa Piusa i kilku innych cesarzy z dawnych wieków, ogłoszonych bogami. Kolosalny grobowiec Juliusza, zbudowany setki lat po jego śmierci przez cesarza, który kłamliwie mienił się jego potomkiem. Łuki Septymiusza Sewera i Konstantyna. Pięć wspaniałych bazylik. Przybytek dziewic westalskich. Długo by można wymieniać. Wszędzie elewacje z bogatą ornamentyką, do przesytu, w każdym możliwym miejscu na północ i południe od Wzgórza Kapitolińskiego, a nawet na jego zboczach. Na Forum nigdy nic nie wyburzano. Każdy cesarz dodawał coś od siebie, gdziekolwiek znalazło się miejsce, nie przejmując się wymogami urbanistycznymi ani wygodą mieszkańców.

O każdej porze dnia i nocy Forum wrzało i huczało. Antypater, otumaniony nieznośnym żarem, zrozpaczony i rozkojarzony, raz po raz wpadał na nieuważnych przechodniów, którzy gnali bez opamiętania do sklepów i bazarów, położonych w cieniu dostojnych gmachów użyteczności publicznej. Kręciło mu się w głowie. Lekka odzież nasiąkła lepkim potem, w skroniach go łupało.

Bierze mnie jakaś choroba, pomyślał.

Wtem zamroczyło go tak bardzo, że zachwiał się, zatoczył i omal nie upadł. Wiedział, że powinien zatrzymać się i odpocząć. Piętrzyła się nad nim ośmiograniasta świątynia z wysoką kopułą i masywnymi, ochrowymi ścianami. Pomału osunął się na najniższy z szerokich, kamiennych stopni i skulił z twarzą zatopioną w dłoniach. Ku swemu zdumieniu zauważył, że drży mimo upału. Złożył to na karb zmęczenia. Zmęczenia, zgryzoty, może i gorączki.

— Rad byś złożyć ofiarę Konkordii? — rozległ się czyjś chłodny, drwiący głos.

Skierował mętny wzrok na oślepiający blask rozgrzanego nieba. Wisiała nad nim roześmiana twarz bez opalenizny (niemodnej), pociągła i kanciasta, utytłana kruszącym się makijażem. Błyszczące oczy w kolorze morskiej zieleni, dokładnie takie same jak oczy cesarza, tyle że przekrwione i obłąkane.

A więc Germanik Cezar, młodszy brat cesarza, dziedzic tronu, człowiek rozwiązły i oddany uciechom życia.

Zszedł z lektyki dwa kroki przed Antypaterem i stanął, kiwając się wprzód i w tył, błazeńsko uśmiechnięty, jakby jeszcze nie wytrzeźwiał po nocnej popijawie.

— Konkordii? — zapytał Antypater, skonfundowany. — Konkordii?

— Siedzisz pod jej świątynią — rzekł Germanik.

— A, rzeczywiście.

Już rozumiał. Schody, na których zażywał wytchnienia, prowadziły do okazałej świątyni Konkordii. Los w ten sposób zakpił sobie z niego, albowiem była ona darem dla miasta od sławnego cesarza Justyniana, władającego Cesarstwem Wschodnim sześćset pięćdziesiąt lat temu; cesarz w ten sposób oddał hołd duchowi braterskiego zrozumienia, które przenikało obie części imperium rzymskiego. I oto Cesarstwo Wschodnie, nie pamiętając już o braterstwie, szykowało się do inwazji na Italię i zajęcia tylu rdzennych ziem imperium rzymskiego, ile da się podbić — łącznie, w miarę możliwości, z samą stolicą. I gdzie ta Konkordia? Gdzie braterstwo między cesarstwami?

— Co ci dolega? — zapytał Germanik. — Piłeś?

— Nie, to z upału… I te tłumy…

— Prawda, one mogą każdego przyprawić o mdłości. A w ogóle, to co tak samemu się tu włóczysz? — Germanik pochylił się nisko. Jego oddech, śmierdzący winem i sardynkami, był niczym wyziewy z Hadesu. Kiwnąwszy głową w stronę lektyki, zaproponował: — W powozie znajdzie się miejsce dla dwóch osób. Podrzucę cię do domu.

Antypater nie miał najmniejszej ochoty gnieść się w zakrytej lektyce przy cuchnącym, wyuzdanym księciu, choćby tylko przez kwadrans, bo tyle trwałaby jazda przez Forum do Wzgórza Palatyńskiego. Pokręcił głową.

— Nie, nie…

— Przynajmniej nie siedź na słońcu. Chodźmy do świątyni. Chcę z tobą porozmawiać.

— Ze mną?

Bezradnie dał się postawić na nogi i zaciągnąć po kilkunastu stopniach do świątyni darowanej im przez Justyniana. W środku, za wielkimi drzwiami z brązu, było ciemno i chłodno. Wnętrze świeciło pustką: ani kapłanów, ani wiernych. Z otworu wysoko w kopule padał jasny snop światła, wydobywający z mroku marmurową płytę nad ołtarzem. Ognistymi literami ze złota cesarz obiecywał dozgonną przyjaźń swojemu rodakowi i bratniemu władcy na Zachodzie, Jego Rzymskiej Cesarskiej Mości Herakliuszowi II Augustowi.

Germanik zaśmiał się cicho.

— Gdyby wiedzieli, do czego dojdzie! Czy to miało szansę powodzenia, dzielenie imperium na dwie części z nadzieją, że między nimi zawsze będzie pokój?

Antypater, nadal osłabiony i oszołomiony, wolał nie rozprawiać o historii z Germanikiem.

— Może w idealnym świecie… — bąknął.

Germanik znowu parsknął śmiechem, tym razem z głośnym szyderstwem.

— Idealny świat, a to dobre! Brawo, Antypaterze, brawo! Tymczasem przyszło nam żyć w rzeczywistym świecie, czyż nie? W tym prawdziwym świecie, nie mogąc utrzymać dyscypliny na olbrzymich terytoriach imperium, postanawiamy je podzielić. Z chwilą gdy pierwszy Konstantyn dokonał podziału, wojna między dwiema stronami stała się nieunikniona. Dziw nad dziwy, że dopiero teraz wybuchła.

Pijany, rozpustny brat cesarza robi mu wykład z historii, i to tutaj, w poważnej świątyni Justyniana. Niezwykłe, pomyślał Antypater. Ciekawe, czy w wywodach Germanika tkwi ziarnko prawdy? Wojna między Wschodem a Zachodem… nieunikniona?

Wątpił, by taka myśl martwiła Konstantyna Wielkiego, który podzielił na dwoje trudny do ogarnięcia rzymski świat, ustanawiając drugą stolicę daleko na wschodzie, w Bizancjum nad Bosforem. Niewątpliwie zakładał, że jego synowie pokojowo podzielą się władzą, gdy jeden obejmie rządy nad wschodnimi prowincjami ze stolicą w Konstantynopolu, drugi w Italii i prowincjach naddunajskich, trzeci w Brytanii, Galii i Hispanii. Konstantyn długo nie poleżał w grobie, a już podzielone imperium rozdarły wojny: jeden z braci zaatakował drugiego, żeby wydrzeć mu ziemię. Po tych wydarzeniach przez sześćdziesiąt lat panował rozgardiasz, aż wreszcie potężny cesarz Teodozjusz dokonał definitywnego podziału administracyjnego rzymskiego świata, oddzielając terytoria, na których przeważała grecka mowa, od tych, gdzie mówiono po łacinie.

Ale i Teodozjusz nie dostrzegał nieuchronności wojny między Wschodem a Zachodem. Mocą jego dekretu dwaj cesarze, wschodni i zachodni, mieli odnosić się do siebie po przyjacielsku jako równorzędni władcy imperium, a także konsultować się wzajemnie we wszystkich sprawach najwyższej wagi — do tego stopnia, że w przypadku śmierci jednego, drugi mógłby wskazać jego następcę. Ten zamysł, oczywiście, nie sprawdził się w praktyce. Narody oddalały się od siebie, choć jeszcze przez stulecia rozwijały się pewne formy współpracy. I oto teraz, w końcowym okresie ostatniego półwiecza, kiedy z wolna pogłębiał się rozdźwięk między cesarstwami, najwspanialsze miasto na świecie upadało w otchłań nierozważnej, niepotrzebnej i okrutnej wojny, która miała wybuchnąć z całą gwałtownością.

— Rozejrzyj się! — zawołał Germanik. Od pewnego czasu, oddaliwszy się od Antypatera, przechadzał się po opuszczonej świątyni, przypatrując się obrazom i mozaikom, którymi bizantyjscy artyści Justyniana przyozdobili ściany budynku. — Nie znoszę stylu greckiego, a ty? Płaskie to, drętwe, przyciężkie. Można by pomyśleć, że guzik wiedzieli o perspektywie. Ja na miejscu Herakliusza kazałbym otynkować ściany, gdybym tylko zobaczył, że orszak Justyniana wyjechał z miasta. Dzisiaj już na to za późno. — Germanik zatrzymał się w głębi pomieszczenia i podniósł wzrok na duży, pozłacany królewski portret poważnego, zachmurzonego Justyniana, spozierającego spod kopuły niczym surowy Jowisz. Okręcił się na pięcie w stronę Antypatera. — Ale co ja mówię! — Jego krzyk odbił się echem w półmroku. — Wszak ty jesteś Grekiem! Kochasz taką sztukę!

— Urodziłem się jako obywatel Rzymu, panie — rzekł cicho Antypater.

— No tak, oczywiście. Dlatego tak dobrze mówisz po grecku i wyglądasz, jak wyglądasz. A ta gorąca, ciemnooka damulka, z którą spędzasz noce… też Rzymianka, co? Skąd właściwie pochodzisz? Z Aleksandrii, z Cypru?

— Urodziłem się w dalmackiej Salonie, panie. W owym czasie były to ziemie Rzymu.

— Salona… Tam jest pałac Dioklecjana, prawda? A przecież nikt nie powie, że Dioklecjan nie był Rzymianinem. Czemu więc, do diaska, wyglądasz jak wykapany Grek? Chodź no tu bliżej, niechaj ci się przyjrzę. Antypater, jakże piękne, typowo rzymskie imię!

— Moja rodzina pochodzi z Grecji. Setki lat temu mieszkaliśmy w Antiochii. Jeżeli ja jestem Grekiem, to Rzymianie są Trojańczykami, ponieważ Eneasz przybył z Troi, żeby założyć osadę, z której wyrósł Rzym. A gdzie dziś leży Troja, jeśli nie we włościach greckiego cesarza?

— Ho, ho! Mędrzec przemówił, sofista! — Germanik chyżo przyskoczył do Antypatera i chwycił przód jego szaty. Antypater w obawie przed bolesnym spoliczkowaniem uniósł dłoń, lecz książę powiedział: — Co się tak kurczysz? Nie uderzę cię. Ale jesteś zdrajcą, mam rację? Grekiem i zdrajcą, który noc w noc zadaje się z wrogiem. Mówię o twojej greckiej dziewce, o tym cycatym szpiclu. Kiedy bazyleus wejdzie triumfalnie do Rzymu, przypadniesz mu do nóg i powiesz, że zawsze byłeś jego lojalnym poddanym.

— Nie, panie. Za przeproszeniem, wszystko to nieprawda.

— Nie jesteś zdrajcą?

— Nie, panie! — odpowiedział rozpaczliwie Antypater. — Tak samo jak Justyna nie jest szpiegiem. Jesteśmy Rzymianami z Rzymu, wiernie służymy Zachodowi. Wypełniam rozkazy twego brata cesarza Maksymiliana Augusta i nikogo innego.

Wydawało się, że go przekonał.

— No dobrze, dobrze. Nie zamierzam się kłócić. Wyglądasz na szczerego człowieka. — Germanik mrugnął okiem i puścił go z lekkim popchnięciem. Potem odwrócił się do niego plecami. — Kiedy wszyscy wyszli z sali, ty jeden zostałeś. Cesarz powiedział ci coś ciekawego?

— Nie… nie… on tylko… — Zaciął się. Wierny poddany cesarza nie powinien nikomu zdradzać, nawet samemu księciu, o czym mówili w cztery oczy. — Nie powiedział nic szczególnego, panie. Podsumowaliśmy spotkanie, to wszystko.

— Podsumowaliście spotkanie?

— Tak, panie.

— Ciekawe. Żyjecie ze sobą na przyjacielskiej stopie. On ci ufa, grecka szujo. Każdy cesarz najbardziej ufa swoim sekretarzom. Jemu nie przeszkadza to, że jesteś Grekiem. Zwierza ci się ze spraw, o których nie słyszą inni. — Germanik ponownie się okręcił. Spojrzeniem oczu zielonych jak morska woda przewiercał go na wylot. — Ciekawe — powtórzył — czy mówił prawdę, że nie powinniśmy kiwnąć palcem w sprawie sardyńskiej floty. Jest o tym głęboko przekonany?

Antypater czuł, jak płoną mu policzki. Cieszył się, że przyćmione światło i ogorzała cera maskują jego zażenowanie. Nie mógł się nadziwić, że swawolny Germanik, który nigdy nie okazał cienia zainteresowania sprawami publicznymi, tak bardzo stara się odgadnąć wojskowe zamiary swojego brata. Być może nieuchronność greckiego szturmu na stolicę wzbudziła trwogę w tym łobuzerskim, niefrasobliwym, nieodpowiedzialnym książątku. A może tylko była to jego chwilowa fanaberia. Tak czy inaczej, Antypater nie mógł się dłużej uchylać od odpowiedzi.

— Nie ośmieliłbym się rozpowiadać, o czym, w moim mniemaniu, myśli cesarz — rzekł ostrożnie. — Obserwując go jednak, mam wrażenie, że wątpi w powodzenie działań przeciw bazyleusowi. Według niego dostaliśmy się w kleszcze i nie jesteśmy w stanie bronić się na nowym froncie.

— Święta prawda. Nasza gęś, jak mawiają w Brytanii, już się ugotowała. Pytanie tylko, jakim sosem ją podlać. Jak uważasz?

Germanik raz jeszcze chwycił Antypatera i zmiażdżył go w silnym uścisku. Swoim kłującym policzkiem brutalnie przejechał po jego policzku. Odór bijący od księcia przyprawił go o nowe mdłości. Zwariował, pomyślał. Zwariował.

— Antypaterze, Antypaterze. Wiesz, że nie zrobię ci nic złego! Lubię cię za to, że tak wiernie służysz mojemu bratu. Biedny Maksymilian! Być cesarzem w takich czasach, jakiż to ciężar! — Uwolniwszy Antypatera, cofnął się i rzekł zupełnie innym tonem, poważnym i dziwnie szczerym: — Nie piśniesz słowa bratu, żeśmy się spotkali. Wydaje mi się, że zburzyłem twój spokój, a nie chciałbym, żeby z tego powodu miał o mnie złe mniemanie. On ceni cię ponad miarę, zawsze na tobie polega. To jak, Antypaterze, podwieźć cię do domu? Gorąca Greczynka z pewnością szykuje już dla ciebie jakąś pikantną południową niespodziankę. Niegrzecznie byłoby się spóźnić.


* * *

Nie wspomniał Justynie o swojej dziwnej przygodzie z bratem cesarza, która jednak mocno utkwiła mu w pamięci.

Książę był szaleńcem, to nie podlegało dyskusji… a mimo to, mimo to jego słowa pobrzmiewały szczerością. Ani Antypater, ani — jak podejrzewał — nikt inny nie znał go od tej strony. Twierdzenia, że cesarstwem w jego pierwotnej postaci, nadmiernie rozciągniętym od Brytanii do granic Indii, nie sposób zarządzać z jednej stolicy, raczej nikt nie próbowałby obalać. Nawet w czasach Dioklecjana było to na tyle trudne zadanie, że kilku cesarzy musiało wspólnie sprawować rządy… co, po prawdzie, i tak okazało się mało skuteczne. Minęło pokolenie, a nawet wielki Konstantyn uznał, że rządzenie całym tym kramem przerasta jego siły. Stąd dokonano formalnego podziału imperium, który za panowania Teodozjusza utrwalił się na dobre.

Ale czy w dalszej perspektywie miało to oznaczać wojnę między Wschodem a Zachodem?

Antypater myślał o tym z niechęcią, lecz fakty z historii potwierdzały jego obawy. Nawet w epoce pozornie dobrosąsiedzkich stosunków między cesarstwami, kiedy Konstantynopolem władał Justynian, a Rzymem jego młodszy krewniak Herakliusz, zaostrzyła się rywalizacja handlowa. Każde cesarstwo pragnęło wyjść na prowadzenie: łacińscy Rzymianie, okrążając Bizancjum, wyciągali ręce ku dalekim Indiom i jeszcze dalszemu Katajowi i Cipangu, krainom zamieszkanym przez żółtoskórych ludzi, natomiast Rzymianie greccy szukali wpływów na Czarnym Lądzie i zmrożonych ziemiach odległej północy, poza ojczyzną półdzikich Gotów.

Podpisanie traktatu położyło kres tym rozgrywkom. Antypater zastanawiał się, czy przypadkiem świątynia Justyniana w Rzymie nie została wzniesiona na pamiątkę porozumienia. Niemniej nadal dochodziło do tarć i przepychanek o prymat w światowym handlu.

I przed osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu laty to! Największa pomyłka Zachodu: bezgranicznie głupia, katastrofalna wyprawa do Nowego Świata. Rzecz jasna, wielką nadzieję rozbudziło odkrycie dwóch olbrzymich kontynentów za Oceanem, a także wspaniałych narodów w Meksyku i Peru. Niezwykłe krainy, pełne srebra, złota i drogocennych kamieni, były zaludnione przez masy miedzianoskórych tubylców. Rządzili nimi dumni władcy, którzy opływali w najwymyślniejsze dostatki, godne samego Cezara. Jakież jednak szaleństwo opętało pysznego cesarza Saturninusa, że zdecydował się na podbój tych narodów, zamiast po prostu nawiązać wymianę handlową! Dziesięciolecia daremnych zamorskich wojaży, miliony roztrwonionych sestercji, całe legiony wysłane przez upartego i prawdopodobnie obłąkanego cesarza na pewną śmierć w palącym słońcu niegościnnych ziem, zwanych na wyrost przez Saturninusa Nowym Rzymem. Kwiat żołnierstwa ginął od włóczni i strzał niepowstrzymanej hordy demonicznych wojowników o strasznych oczach i pomalowanych twarzach bądź uginał się przed niszczycielską siłą tropikalnych burz. Na obcych, zdradzieckich wodach zatonęły setki okrętów. Duch imperium załamał się, nie nawykły do tak licznych klęsk, a ostateczna sromotna kapitulacja poprzedziła ewakuację resztek poturbowanych rzymskich oddziałów…

Tamto niefortunne przedsięwzięcie, z czego zdawał sobie sprawę każdy, nie tylko Antypater, do cna opróżniło skarbiec Cesarstwa Zachodniego i tak osłabiło potęgę militarną, że niepodobna jej było odbudować. Na wybrzeżach Nowego Rzymu polegli najbardziej utalentowani generałowie i admirałowie z dwóch pokoleń żołnierzy. A potem jeszcze bezwstydnie arogancki cesarz Julian IV popełnił karygodny błąd, usuwając grecką misję handlową z wyspy Melity — drobnego pyłku na morzu pomiędzy Sycylią a wybrzeżem Afryki, o który spierały się od dawna obydwa cesarstwa. Leon IX z Bizancjum zemścił się okrutnie: nie dość, że wysłał wojska na Melitę i przepędził stamtąd intruzów, to jeszcze samowolnie przesunął odwieczną linię graniczną, biegnącą przez prowincję Ilirię, skutkiem czego w ręce Bizancjum przeszły ważne porty na dalmackim wybrzeżu Morza Adriatyckiego.

I to był początek końca. Cesarstwo Zachodnie, i tak juz znacznie nadwątlone z góry skazaną na niepowodzenie szarpaniną w Nowym Świecie, nie potrafiło skutecznie przeciwstawić się agresji. Co z kolei zachęciło Leona i jego spadkobierców na Wschodzie, najpierw Konstantyna XI, potem Andronika, do zapuszczania się głębiej i głębiej na terytoria Rzymu. I oto sama stolica była zagrożona. Wszystko wskazywało na to, że po raz pierwszy w dziejach Rzym zostanie podbity przez Bizancjum.

Mimo to Antypater zachodził w głowę, czy wszystko to, jak przekonywał Germanik, rzeczywiście od samego początku było nieuniknione.

Rywalizacja, można to zrozumieć. Czasami drobny zatarg, czasami większy konflikt, to również można zrozumieć. Ale żeby jedno imperium zajmowało ziemie drugiego? Żaden element planów podziału, realizowanych przez Konstantyna i Teodozjusza, nie zmuszał Zachodu do podejmowania idiotycznej, zgubnej kampanii wojennej za morzami — zwłaszcza takiej, którą cesarz może porzucić dopiero po doprowadzeniu do ruiny cesarstwa. Tak samo jak nic nie zmuszało zrujnowanego cesarstwa do beztroskiego drażnienia i prowokowania rywala ze Wschodu, jakby mało było dotychczasowych wariactw. Zarządzany przez mądrzejszych cesarzy, Rzym na zawsze pozostałby Rzymem. Jednakże w tych okolicznościach…

— Cóżeś taki zadumany? — zapytała Justyna.

— A, bo jest o czym myśleć.

— Wojna, co? Powtarzam ci, Antypaterze: uciekajmy, zanim do nas dotrze.

— Ja też się powtórzę: dokąd?

— Tam, gdzie nie będzie walk. Udajmy się na wschód, gdzie zawsze słońce grzeje i panuje lato. Do Syrii albo Ajgyptos. Może na Cypr.

— Wszędzie tam rządzą Grecy, a ja jestem Rzymianinem. Okrzykną mnie szpiegiem.

Justyna parsknęła gorzkim śmiechem.

— Chcesz przez to powiedzieć, że nigdzie nas nie przyjmą. Rzymianie uważają cię za Greka. Boisz się wyprawy na wschód, bo powiedzą, że jesteś Rzymianinem. Tylko po czym to poznać? Wyglądasz i mówisz jak ja, Greczynka.

Antypater patrzył na nią posępnie.

— Prawda jest taka, Justyno, że nigdzie nie możemy się czuć swobodnie. Tak czy owak, sprawa jest przesądzona, bo niezależnie od tego, jak wyglądam i mówię, piastuję stanowisko cesarskiego urzędnika na zachodnim dworze. Podpisałem się nazwiskiem pod niezliczonymi dokumentami, zebranymi w archiwach w Konstantynopolu.

— A kto się o tym dowie? Ktoś będzie dociekał? Cesarstwo Zachodnie jest trupem. Uciekniemy na Cypr, będziemy hodować owce, zasadzimy winogrona. Dorobisz sobie jako tłumacz łaciny. Jeśli ktoś zapyta, powiesz, że przez pewien czas mieszkałeś na zachodzie. Cóż w tym zdrożnego? Nikt cię nie oskarży o szpiegowanie dla Cesarstwa Zachodniego, jeśli Cesarstwo Zachodnie nie będzie istniało.

— Na razie istnieje.

— Ale to się zmieni.

Musiał przyznać, że to kusząca propozycja. Może rzeczywiście niepotrzebnie bał się, że jeśli schroni się na wschodzie, ludzie wytkną mu służbę dla Maksymiliana Cezara. Nikt ani trochę się tym nie przejmie na słonecznych, sennych, otoczonych wodą ziemiach greckiego świata. Mógł tam rozpocząć nowe życie z Justyną.

A mimo to, mimo to…

Wzdragał się przed dezercją, skoro jeszcze działała administracja Maksymiliana. Nie chciał się pokalać tak niegodnym uczynkiem. Niehonorowym i zdradzieckim. Wszak był nie Grekiem, ale Rzymianinem. Będzie wypełniał swoje obowiązki do samego końca. A potem…

Kto wie, co się zdarzy potem?

— Nie mogę stąd wyjechać — powiedział Justynie. — Nie teraz.


* * *

Mijał dzień za dniem. Na jasnym niebie wczesnej jesieni zagościły szare, ponure chmury, wieszczące rychłe nadejście deszczy. Justyna rzadko z nim rozmawiała na tematy polityczne. W ogóle rzadko się odzywała. Rzym zimą zawsze ją przygnębiał. Owszem, większą część życia spędziła w Cesarstwie Zachodnim, lecz była Greczynką z dziada pradziada, dzieckiem ciepłych krajów i słońca. Wolałaby mieszkać bardziej na południu, w Neapolis lub, lepiej, na Sycylii, gdzie dni są jaśniejsze i cieplejsze, zamiast w Rzymie, gdzie zimą jest mokro i chłodno. Wracając o zmierzchu do domu po wypełnieniu codziennych powinności Antypater nieraz się zastanawiał, czy któregoś wieczoru nie zobaczy, że się spakowała i wyprowadziła. Już teraz obserwował pierwsze oznaki wyludnienia stolicy: tłumy na ulicach mocno się przerzedziły, za to każdego dnia przybywało zamkniętych i zabitych deskami sklepów. Justyna jednakże wciąż trwała przy nim.

Także z każdym dniem w pałacu coraz mniej od niego wymagano. Nie pisano już żadnych ultimatów dla bazyleusa Andronika, bo i po co? Koniec był blisko. Obowiązki Antypatera sprowadzały się najczęściej do tłumaczenia raportów nadsyłanych przez szpiegów, których cesarz nadal słał do granic greckiego świata. Ruchy wojsk w Dalmacji: posiłki dla i tak już potężnej greckiej armii, obozującej naprzeciwko północno-wschodniego krańca półwyspu w odległości strzału od rzymskiej placówki w Wenecji. Druga grecka armia w marszu przez Afrykę przesuwała się z Ajgyptos w kierunku Kartaginy i innych portów na numidyjskim wybrzeżu; zapewne siły wsparcia dla wojsk stacjonujących na Sycylii. Na północy dokonywały się kolejne przetasowania najwyraźniej nieprzebranych bizantyjskich oddziałów: legion Turków parł do Sarmacji wzdłuż germańskiej granicy, prawdopodobnie w celu dalszego rozciągnięcia i tak cienkich rzymskich linii obrony.

Antypater skrupulatnie odczytywał listy, lecz Maksymilian rzadko słuchał go uważnie. Cesarz był markotny, zadumany, nieobecny. Pewnego razu Antypater wszedł do Gabinetu Szmaragdowego i zastał go pochylonego nad opasłą księgą historyczną, otwartą na stronicy z długą listą minionych cesarzy. Przesuwał palec od pierwszych imion: August, Tyberiusz, Gajusz Kaligula, Klaudiusz, Neron, a potem poprzez Hadriana, Marka Aureliusza, Septymiusza Sewera, Tytusa Galiusza do podziału imperium, aż doszedł do średniowiecza i czasów współczesnych. Lista, zawierająca już tylko cesarzy Zachodu, rozciągnięta daleko poza jego palcem, uwzględniała imiona sławne i zapomniane: Klodianus, Klaudiusz Tycjan, Maksymilian Wielki, wszyscy Herakliusze, wszyscy Konstantynowie, wszyscy Marcjanusowie.

Antypater patrzył, jak drżącym czubkiem palca Maksymilian wskazuje imiona z czasów najnowszych. Trajan VI, Julian IV, Filip V i Maksymilian V, ojciec dzisiejszego Maksymiliana. Pierwotnie w tym miejscu lista się kończyła. Sporządzono ją przed początkiem obecnych rządów. Ktoś jednak dodał na samym dole odmiennym charakterem pisma imię Maksymiliana VI. Cesarz zawiesił tu swój wędrujący palec. Jego własne imię. Jął wolno kręcić głową. Antypater od razu zrozumiał, jakie myśli go dręczą. Wpatrując się w długą listę, ogarniając całość spojrzeniem, wyobrażał sobie, jak przez te wszystkie stulecia toczyły się wody rzymskiego panowania, od wiekopomnej chwili zawiązania imperium przez nieśmiertelnego Augusta po… jego koniec… koniec z winy maluczkiego, niewydarzonego Maksymiliana VI.

Zamknął księgę, podniósł wzrok na Antypatera i uśmiechnął się tępym, sztucznym uśmiechem. Łatwo było przejrzeć jego myśli. Ostatni na wielkiej liście. Cóż za wyróżnienie, Antypaterze. Doprawdy, niezwykłe wyróżnienie!

Tej nocy Antypaterowi śnili się pijani greccy żołdacy o dzikim spojrzeniu: ubrani w niebiesko-zielone lniane kaftany, biegali triumfalnie po ulicach Rzymu, roześmiani i rozwrzeszczani, łupili sklepy, zaciągali niewiasty w mrok uliczek. A potem chwalebny wjazd do miasta cesarza Andronika drogą Via Flaminia; jechał wspaniały w purpurowej chlamidzie, swoim królewskim płaszczu, z wielką grzywą złocistych włosów, spadających na kark, i ogromną brodą staczającą się na pierś. Tłumy rzymskich obywateli utworzyły szpaler; sypały na drogę kwiecie, urządzały owacje, wznosiły entuzjastyczne okrzyki na czesc swojego nowego władcy, witały go w jego ojczystym języku, wołając: — Basileus Romaion! — Czyli król Rzymian… Gardząc rydwanem, zwycięski władca dosiadł olbrzymiego białego rumaka, obwieszonego klejnotami. Na skroniach nosił lśniącą grecką koronę, przybraną pawimi piórami. W jednym ręku dzierżył berło z orlim łbem, drugą wspaniałomyślnie machał tłumom. Zajechawszy na Forum, zsiadł z konia i rozejrzał się z zadowoleniem. Podchodząc spacerowym krokiem do alejki biegnącej pod Wzgórzem Kapitolińskim, pokazał coś swojemu gwardziście zamaszystym gestem, jakby orzekał, gdzie zamierza wybudować łuk triumfalny, upamiętniający jego zwycięstwo.

Nazajutrz lało jak z cebra. W pałacu stawił się goniec z wiadomością o lądowaniu wojsk greckich na liguryjskim wybrzeżu. Porty w Antipolis i Nicei poddały się bez walki. W chwili obecnej wojska nieprzyjaciela maszerowały nadbrzeżnym gościńcem w kierunku Genui. Po południu zjawił się drugi goniec, który ledwo trzymał się na nogach, z wieściami z południa o straszliwych walkach w Kalabrii, gdzie rzymska armia cofała się z wolna pod naporem przeciwnika. Druga część greckich wojsk z Sycylii uderzyła na półwysep wyżej, niż się spodziewano, zajęła port w Neapolis i obiegła to strategicznie położone miasto, skazane na przegraną.

Antypaterowi brakowało już tylko ostatniego elementu układanki: wojska bizantyjskie, zgrupowane w Dalmacji, miały zaatakować północno-wschodnią granicę.

— Niebawem i stamtąd przyjdą wieści o wojnie — oznajmił Justynie. — Ale czy to coś zmieni? — Żołnierze Andronika szli przez półwysep w kierunku Rzymu z południa i północy. — Gęś ugotowana, jak powiedziałby Germanik. Wszystko przegrane, imperium upada.


* * *

— Doręczysz list bazyleusowi Andronikowi — rzekł cesarz.

Znajdowali się w Gabinecie Indygowym, obok Szmaragdowego. W chłodne, słotne dni było tu trochę cieplej. Lało już czwarty dzień z rzędu. Neapolis padł, a grecka armia, rozprawiwszy się z rzymskimi legionami na południu, posuwała się bez przeszkód traktem Via Roma. Jedyną niedogodnością, jaką napotykała, były zwały obsuniętej ziemi na drogach. Druga armia grecka, idąca z Ligurii, znajdowała się chyba w Lacjum, może już nawet w Tarkwinii lub Caere. Prawdopodobnie i im nic oprócz pogody nie utrudniało marszu. Caere leżało trzydzieści mil na północ od Rzymu. Również na froncie weneckim oddziały Bizancjum przerwały linię obrony.

Maksymilian odchrząknął.

— „Do Jego Królewskiej Wysokości Andronika Maniakesa, Autokraty i Imperatora, z łaski bożej Króla Królów, Króla Rzymian i Najwyższego Władcy Wszystkich Regionów…”. Zapisałeś, Antypaterze?

„Basileus basileion” — mruknął zapytany. — Tak, najjaśniejszy panie. — Obrzucił Maksymiliana prędkim, badawczym spojrzeniem. — Rzekłeś: „Najwyższego Władcy Wszystkich Regionów”?

— Tak on siebie zowie — odparł Maksymilian z niejakim rozdrażnieniem.

— Ależ panie, za pozwoleniem, implikacje tego…

— Przejdźmy do rzeczy, Antypaterze. „…i Najwyższego Władcy Wszystkich Regionów. Od jego kuzyna Maksymiliana Juliana Filipa Romana Cezara Augusta, Imperatora i Wielkiego Pontyfika, Trybuna Ludowego, et cetera, et cetera…”. Znasz wszystkie tytuły, Antypaterze. Sam je dopisz… „Witaj i niech łaskawość wszystkich bogów nigdy cię nie opuszcza, aż do skończenia świata”. — Znowu się zamyślił. Kilka razy odetchnął głęboko. — „Nawet jeśli bogom podobało się widzieć mnie na tronie cesarzy przez dwadzieścia lat, zaczynam odnosić wrażenie, że niebiosa przestały patrzeć na mnie łaskawym okiem i że z woli najświętszych bogów winienem zrzec się odpowiedzialności, złożonej na mnie rozkazem mojego ojca, Jego Cesarskiej Mości Boskiego Imperatora Maksymiliana Juliana Filipa Klaudiusza Cezara Augusta. Nadto mam świadomość, że łaska niebios zwróciła się ku mojemu cesarskiemu kuzynowi Jego Królewskiej Wysokości Bazyleusowi Andronikowi Maniakesowi, Autokracie i Imperatorowi, et cetera, et cetera… — Dopisz raz jeszcze wszystkie należne mu tytuły, dobrze?

Antypater posługiwał się już drugą tabliczką woskową, a właściwej treści było niewspółmiernie mało w porównaniu z potokami tytułów. Jednakże wymowa listu nie budziła wątpliwości. Poczuł, jak serce wali mu młotem, gdy w pełni dotarł do niego sens słów imperatora.

Było to właściwie pismo abdykacyjne.

Maksymilian oddawał imperium we władanie Grekom.

Grecy praktycznie i tak już mieli w garści imperium, całe terytorium z wyjątkiem stolicy i paru nędznych mil kwadratowych okolicznych ziem. Ale czy tak postępuje przykładny Rzymianin? Kapitulacja rzymskiego cesarza przed cudzoziemskim zdobywcą nie miała precedensu. A tym właśnie był Andronik: Grekiem, a więc cudzoziemcem — niezależnie od twierdzeń Bizantyjczyków, jakoby stanowili pełnoprawną połowę pierwotnego imperium rzymskiego. Niektórych władców odwoływano z urzędu, to na pewno. W starodawnych czasach zdarzały się wojny domowe: Oktawian walczył z Markiem Antoniuszem, zmagania o sukcesję po Neronie, batalia o tron po zamordowaniu Kommodusa. Wszelako Antypater nie przypominał sobie takiego przypadku, żeby pokonany cesarz pokornie oddał tron zdobywcy. Zazwyczaj padało się na miecz — czyż nie? — kiedy zbliżali się żołnierze zwycięskiego wodza. Ale co było częstą praktyką przed tysiącem lat, mogło dziś być uznane za przeżytek.

Maksymilian mówił potoczyście, wypowiadając każde zdanie kwiecistym stylem, bez jakichkolwiek błędów gramatycznych, jakby od wielu tygodni przygotowywał się do napisania tego listu, poprawiał go w myślach raz po raz, aż stał się doskonały i nie pozostawało już nic innego, jak wyrazić go na głos w obecności Antypatera, żeby ten mógł przełożyć go na bizantyjską grekę.

Pismo abdykacyjne, bez dwóch zdań. Antypater pojął rzecz zdumiewającą: Maksymilian nie tylko zrzekał się tronu, lecz wskazywał Andronika jako swojego prawomocnego następcę, godnego i niepodważalnego posiadacza najwyższej władzy.

Oczywiście, Maksymilian nie spłodził potomków, a Germanik, oficjalny następca tronu, nie nadawał się raczej do tej funkcji. Maksymilian niniejszym przekazywał Andronikowi prawa do korony, należne mu teraz nie z racji podboju, ale mocą jasno sformułowanego dekretu ustępującego władcy. Innymi słowy, jednoczył na powrót dwie połowy starożytnego imperium. Czy rzeczywiście musiał posuwać się tak daleko? Skoro nie zamierzał się zabić, o co chyba nie sposób go obwiniać, czy nie mógłby zwyczajnie pogodzić się z porażką, pisząc zwięzły list powiadamiający o złożeniu broni, i bez hańbienia się przejść do historii?

Maksymilian jednak wciąż mówił. Antypater nagle uświadomił sobie, że istnieje jeszcze jeden, głębiej ukryty, cel tego listu.

— „Zestarzałem się, piastując ten urząd — nieprawda, ledwie stuknęła mu pięćdziesiątka — i brzemię władzy poczyna mnie nużyć. Pragnę już tylko spędzić resztkę życia na czytaniu i medytacjach gdzieś w ustronnym zakątku w bezkresnych włościach Waszej Cesarskiej Mości. Powołuję się na przypadek cesarza Dioklecjana, który też dokładnie po dwudziestu latach panowania dobrowolnie zrezygnował ze swoich rozległych uprawnień i zamieszkał w prowincjonalnym mieście Salona w Dalmacji, gdzie po dziś dzień stoi pałac będący wówczas jego rezydencją. Ja, Maksymilian Cezar, proszę uniżenie, o sposobność pójścia w ślady Dioklecjana i, jeśli łaska, o darowanie mi pałacu w Salonie, w którym kilkakrotnie nocowałem za dni mojego panowania. Wspominam go z rozrzewnieniem i chętnie bym tam zamieszkał…”.

Antypater dobrze znał pałac w Salonie. Wychowywał się dosłownie w jego cieniu. Był to w rzeczy samej przyzwoity pałac, praktycznie miasto w mieście, położony nad samym brzegiem morza, otoczony potężnymi murami obronnymi, posiadający bez wątpienia luksusowe wnętrza. Niejeden cesarz zażywał w nim gościny, podróżując po uroczym dalmatyńskim wybrzeżu. Być może Andronik też się w nim zatrzymywał, tym bardziej że Dalmacja od dziesięcioleci była bizantyjską prowincją.

Teraz prosił o niego Maksymilian — nie prosił, wręcz błagał! Pokonany cesarz „pokornie prosi”, nagle zwraca się do Andronika: „panie”, używając zwrotu: „jeśli łaska”. Na srebrnej tacy podaje Andronikowi tytuł cesarski, prosząc w zamian, żeby pozwolono mu schronić się za gigantycznymi murami twierdzy Dioklecjana i przeżyć tam resztę życia.

Wstyd, hańba i obrzydliwość!

Antypater czym prędzej odwrócił wzrok. Bał się, że cesarz dojrzy w jego oczach pogardliwe błyski.

A cesarz nie przestawał mówić. Antypaterowi umknęło kilka słów, lecz to mu nie przeszkadzało. Zawsze mógł wypełnić luki stosownymi słowami.

„…bądź pewien, drogi kuzynie Androniku, że zaciągając u ciebie dług bezbrzeżnej wdzięczności, odnoszę się z najgłębszą czcią do twej rozwagi i dobroci, jak również winszuję wszystkich przesławnych osiągnięć twego panowania. Pozostaję z szacunkiem, Maksymilian Julian Filip Roman Cezar August, Imperator i Wielki Pontyfik, et cetera, et cetera…”.


* * *

— No cóż — powiedziała Justyna, kiedy Antypater streścił jej pismo abdykacyjne następnego wieczora po tym, jak przez cały deszczowy dzień z wprawą przenosił tekst na zwój pergaminu. — Andronik nie musi niczego dawać Maksymilianowi, prawda? Zetnie mu głowę, jeśli najdzie go ochota.

— Nie uczyni tego. Mamy rok 1951. Bizantyjczycy są cywilizowanym narodem. Andronik nie chce przypinać sobie łatki barbarzyńcy. Zresztą, byłby to polityczny błąd. Czemu miałby robić męczennika z Maksymiliana, wynosić go do rangi bohatera w oczach antygreckiego ruchu oporu, który prawdopodobnie powstanie w niepokornych zachodnich prowincjach… skoro może go pocałować w policzek i odesłać do Salony? Cesarstwo Zachodnie należy do niego. Zapewne wolałby rozpoczynać rządy bez przelewu krwi.

— Myślisz więc, że pójdzie na ugodę?

— Z pewnością, jeśli ma rozum w głowie.

— A potem co?

— Potem?

— Mówię o nas. Co się z nami stanie?

— Aha. Cesarz i w tej sprawie się wypowiedział.

Justyna gwałtownie wstrzymała oddech.

— Naprawdę?

— Kiedy skończył dyktować list — odparł z zażenowaniem Antypater — odwrócił się do mnie i zapytał, czy pojadę z nim do Solony bądź tam, gdzie wspaniałomyślnie pośle go Andronik. „Będę potrzebował sekretarza nawet na zesłaniu”, tak powiedział. „Zwłaszcza jeśli wyląduję w greckojęzycznej prowincji, a obawiam się, że właśnie tam mnie odeśle, żebym mu nie wchodził w drogę. Ożeń się ze swoją nadobną Greczynką i jedź ze mną, Antypaterze”. Dokładnie tak brzmiały jego słowa. „Ożeń się ze swoją nadobną Greczynką i jedź ze mną”.

Oczy Justyny momentalnie się rozjaśniły. Oblała się rumieńcem, jej pierś wznosiła się i opadała.

— Antypaterze, to wspaniała nowina! Oczywiście, zgodziłeś się?

Jeszcze nie wyraził zgody. W gruncie rzeczy, daleki był od tego. Nie dał cesarzowi jednoznacznej odpowiedzi.

— Wiesz, Justyno, że z radością ożenię się z tobą — rzekł, zakłopotany.

Trochę ją zbił z tropu.

— A druga część o podróży z Cezarem do Dalmacji?

— Hm… Niewykluczone…

— Niewykluczone? A mamy inne wyjście?

Antypater wahał się, przebierając rozcapierzonymi palcami.

— Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Może tak: to, o co prosi cesarz, jest tchórzostwem. Przynosi wstyd sobie i Rzymowi.

— Nawet jeśli tak, co z tego? Wolisz tu zostać i umrzeć jak Rzymianin?

— Już ci mówiłem, że Andronik nie każe go uśmiercić.

— Mówię o nas.

— Czemu ktoś miałby nam zrobić coś złego?

— Już to przerabialiśmy. Tydzień temu sam powiedziałeś, że jesteś urzędnikiem na cesarskim dworze. Ja jestem Greczynką, która przestaje z Rzymianami. Z pewnością nastąpią czystki w administracji. Raczej nie zostaniesz stracony, ale będziesz miał ciężkie życie. Jak ja. Tylko że ze mną obejdą się gorzej. Tobie dadzą jakąś poniżającą, niewolniczą robotę, jeśli dobrze pójdzie. Ale takimi jak ja będą jeszcze bardziej poniewierać. Zwycięzcy żołnierze nie przepuszczą okazji.

Nie potrafił sprostać dzikiej wściekłości w jej spojrzeniu.

Odkąd pożegnał się z cesarzem wczoraj po południu, w jego głowie brzęczały dźwięczne heroiczne zwroty …w chwili ostatecznej próby człowiek musi się zachować jak przystało na Rzymianina, inaczej straci dobre imię… bohaterska tradycja oręża rzymskiego zobowiązuje… …historia nigdy nie wybaczy… …przychodzi godzina, kiedy człowiek musi zdać egzamin z człowieczeństwa, inaczej jest niczym innym jak… …jakaż to hańba, niezmierna i niewysłowiona, wiązać się z dworem wstrętnego tchórza — cesarza, który… I jeszcze więcej w podobnym duchu. A wszystko to prowadziło do dobitnego odrzucenia propozycji Maksymiliana, który zapraszał go do wspólnego pobytu w przytulnym dalmackim pałacu. Teraz jednak widział wyraźnie, że cesarz ma nie po kolei w głowie.

Bohaterska tradycja oręża rzymskiego zobowiązuje. Może i tak. Tyle że Maksymilian Cezar nie był bohaterem, podobnie jak nie był nim on, Lucjusz Eliusz Antypater. A jeśli sam cesarz nie umie się zdobyć na bohaterstwo, czemu miałby umieć mistrz alfabetu greckiego? Człowiek, który był tylko urzędnikiem, gryzipiórkiem, w żadnym razie mocarzem, a nawet pełnoprawnym Rzymianinem w pojęciu Cycerona, Seneki czy Katona Cenzora. Ci wyśmialiby jego aspiracje. Ty? Rzymianinem? Ty ze swoimi naoliwionymi włosami, małym zadartym nosem i krokiem baletnicy? Niech sobie każdy udaje Rzymianina, lecz Rzymianinem może być tylko Rzymianin.

Czasy Seneki, Katona i Cycerona dawno przeminęły. Od tamtej pory wiele się zmieniło. Wróg u bram Rzymu, a cesarz co robi? Spokojnie pada na miecz? Bez słowa podcina sobie żyły? O, nie! Cesarz z werwą komponuje list, w którym poniża się błaganiem o bezpieczne, niegodne przeniesienie do wielkiego pałacu na dalmatyńskim wybrzeżu. Czy mistrz alfabetu greckiego ma stanąć na moście, zagrodzić drogę nieprzyjacielowi z mieczami w obu rękach niczym niezwyciężony heros z dawnej epoki, gdy tymczasem cesarz, któremu służył, beztrosko wymyka się z miasta tylnym wyjściem?

— Patrz. — Justyna stała przy oknie. — Płoną ogniska. Jedno duże chyba na Wzgórzu Kapitolińskim.

— Z tego okna nie widać Kapitolu.

— Wobec tego na jakimś innym wzgórzu. Trzy, cztery, pięć ognisk na wzgórzach. A tam, na Forum, patrz! Pochodnie wzdłuż całej Sacra Via. Całe miasto rozświetlone. Myślę, że oni już tu są, Antypaterze.

Wyjrzał na zewnątrz. Deszcz ustał. Rzeczywiście, wszędzie płonęły ogniska i pochodnie. Nocą niosły się stłumione okrzyki, lecz nie dało się rozróżnić słów. Wszystko było rozmyte, przydymione, tajemnicze.

— I co? — zapytała Justyna.

Kilka razy oblizał wargi.

— Tak, chyba już tu są.

— Co teraz będzie? Za późno na ucieczkę! Trudno, zobaczymy, co przyniesie los. Ty, ja i cesarz Maksymilian jak niezłomni Rzymianie, którymi przecież jesteśmy. Nieprawdaż, Antypaterze?

— Andronik nie zrobi nic złego cesarzowi. Tobie i mnie też nie zrobi nic złego.

— Niebawem się przekonamy — odpowiedziała.


* * *

Następny dzień przeszedł do pamięci jak żaden inny w długiej historii Rzymu. Grecy nadeszli o zmierzchu całymi tysiącami, wchodząc do miasta równocześnie przez cztery bramy. I nikt im nie stanął na przeszkodzie. Najwidoczniej cesarz polecił dowódcom gwardii powstrzymać się od działania, bo daremny opór doprowadziłby tylko do niepotrzebnego rozlewu krwi i ogromnych zniszczeń w mieście. Wojna przegrana, orzekł cesarz. Wpuśćcie Greków, niech nie przedłużają naszej agonii. Było to mądre i dalekowzroczne zachowanie… albo też haniebnie tchórzliwe. Antypater miał w tej kwestii swoje zdanie, lecz nikomu się nie zwierzał.

Deszcz, który przestał padać wieczorem, gdy wróg zajmował miasto, rozpadał się rankiem. Akurat bazyleus Andronik triumfalnie wjeżdżał do miasta z północy drogą Via Flaminia. Rozgrywała się scena żywcem wzięta ze snu Antypatera, tyle że pogoda nie dopisała, nie rzucano kwiatów, a ludzie ustawieni wzdłuż drogi, zamiast się radować, mieli nietęgie miny. I nikt nie witał po grecku nowego imperatora. Andronik dosiadał olbrzymiego białego konia i prezentował się okazale — nawet w deszczu, który posklejał w kudły jego złote włosy, a z brody uczynił przemoczony frędzel. Nie udał się na Forum, co śniło się Antypaterowi, lecz prosto do cesarskiego pałacu, gdzie, o czym mu doniesiono, miało mu zostać wręczone pismo abdykacyjne.

W ceremonii brali udział wszyscy członkowie wielkiej rady stanu. Odbyła się w migotliwej Sali Myśliwskich Mozaik, zbudowanej przez jednego z później panujących Herakliuszy. Przeważnie tam — wśród mieniących się zielenią, czerwienią i purpurą scen przekłuwania lwów i słoni przez nieustraszonych łowców w staromodnych rzymskich strojach — cesarz przyjmował poselstwa z dalekich krajów. Dziś jednak Maksymilian nie siedział na tronie. Stojąc potulnie obok tronu, patrzył na bizantyjskiego władcę, który też mu się przyglądał z odległości ośmiu, dziesięciu kroków. Za Maksymilianem zgromadzili się członkowie rady, natomiast za Andronikiem — sześciu greckich urzędników, którzy towarzyszyli mu podczas paradnego wjazdu do miasta.

Kontrast między władcami był uderzający. Cesarz wydawał się pokurczem naprzeciwko Andronika, prawdziwego wielkoluda, niewątpliwie najwyższego i najroślejszego człowieka na sali, który miał ciężkie, toporne rysy twarzy i gęste, niesforne jasne włosy Celta lub Bryta, spadające nisko na plecy. Każdy aspekt jego powierzchowności: szerokie ramiona, potężny tors, sumiaste wąsy, wysunięta szczęka i bujna broda — znamionował brutalną siłę byka. Jednakże jego małe, fioletowoszare oczy błyszczały nieprzejednaną chytrością.

Antypater stał u boku Maksymiliana, służąc za tłumacza. Kiedy cesarz przyzwalająco kiwnął głową, wręczył zwój dygnitarzowi ze świty Andronika, mężczyźnie z tonsurą, odzianemu w szyte złotogłowiem szaty, ozdobione prawdziwymi rubinami i szmaragdami. Dygnitarz, obrzuciwszy zwój pobieżnym spojrzeniem, zwinął go bez słowa i oddał bazyleusowi. Andronik rozwinął pismo, z wyraźnym lekceważeniem przebiegł wzrokiem po pierwszych linijkach i z powrotem zwinął pergamin. Zwrócił go dygnitarzowi z tonsurą.

— Co tam napisano? — zapytał oschle Antypatera.

Antypater zastanawiał się, czy król Rzymian umie czytać. Nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia, odpowiedział:

— To pismo abdykacyjne, najjaśniejszy panie.

— Daj mi je. — Andronik mówił głosem głębokim, gardłowym, chropowatym. Jego greka była daleka od doskonałości, jakby nie posługiwał się nią król, ale zwykły żołnierz lub rolnik. Najprawdopodobniej robił to rozmyślnie, pochodził bowiem z zacnego bizantyjskiego rodu. Jednak nigdy nic nie wiadomo.

Z wielkopańskim gestem dygnitarz z tonsurą przekazał zwój bazyleusowi, który po raz wtóry otworzył go z namaszczeniem i znów wydawał się czytać kilka linijek. Potem go zwinął i bezceremonialnie wetknął sobie pod pachę.

Zaległa cisza.

Antypater, mając tę krępującą świadomość, że jest blisko centrum uwagi, popatrywał na dwóch konsulów, zebranych ministrów i sekretarzy, wielkich generałów i admirałów, prefekta pretorianów, naczelnika cesarskiego skarbu. W odróżnieniu od cesarza Maksymiliana, który przyjął nader układną postawę — małego człowieka, wiedzącego, że zostanie jeszcze bardziej pomniejszony — tamci prężyli się jak struna z niezłomną wojskową butą. Czy którykolwiek domyślał się, co zawiera pismo? Raczej nie. Na pewno nikt nie znał fragmentu dotyczącego Salony. Antypater napotkał spojrzenie księcia koronnego Germanika, który odświeżył się wyjątkowo na tę okazję: wykąpał się i ubrał w nieskazitelną białą szatę z purpurowym obszyciem. I on, przyłączając się do ogółu, stanął na baczność, co w jego przypadku wydawało się wszakże jakieś niestosowne. Na jego wargach drżał uśmiech. Z czego tu się cieszyć, pomyślał Antypater, w tak straszliwym dniu?

Bazyleus Andronik zwrócił się do niego:

— Cesarz zrzeka się tronu bezwarunkowo, czyż nie?

— Tak, najjaśniejszy panie.

Tu i ówdzie wśród członków wielkiej rady dały się słyszeć westchnięcia, świadczące nie tyle o zdziwieniu, co zgrozie. Antypater wiedział, że o żadnym zaskoczeniu nie ma mowy. Jednakże tak dobitne postawienie sprawy musiało wstrząsnąć umysłami.

Zachowanie księcia Germanika wcale się nie zmieniło. Wciąż ta sama dumna poza i ten sam chytry, beztroski półuśmieszek w kąciku ust. Jego starszy brat na zawsze oddawał tron, który pewnego dnia mógł odziedziczyć Germanik… ale czy książę w ogóle miał nadzieję na nim zasiąść?

— Czy są jakieś szczególne życzenia? — zapytał Andronik.

— Jedno, najjaśniejszy panie.

— Mianowicie?

Wszystkie spojrzenia skupiły się na Antypaterze. Najchętniej zapadłby się pod błyszczącą, kamienną posadzkę. Dlaczego właśnie jemu przypadło wypowiedzieć te przeklęte słowa przed nobliwym rzymskim audytorium?

Nie było jednak wyjścia.

— Cesarz Maksymilian prosi, panie — zaczął najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć — żeby pozwolono mu odejść wraz z tymi dworzanami, którzy zechcą mu towarzyszyć, do pałacu cesarza Dioklecjana w Salonie w Dalmacji, gdzie ma nadzieję spędzić resztę życia na nauce i kontemplacji.

I już. Stało się. Antypater wpatrywał się w dal niewidzącym wzrokiem.

Na moment bazyleus przymknął swoje zimne, szarofioletowe oczy. Po jego ustach przemknął równie krótki pogardliwy uśmiech.

— Nie widzę powodu, dla którego miałbym odmówić — odezwał się w końcu. — Godzę się z warunkami zaproponowanymi w dokumencie. — Ponownie go rozwinął. Wziąwszy pióro od stojącego obok dygnitarza, naskrobał na dole dużą literę „A”. Widocznie tak się podpisywał. — Coś jeszcze?

— Nie, najjaśniejszy panie.

Andronik kiwnął głową.

— A więc dobrze. Przekaż byłemu cesarzowi, że moim życzeniem jest spędzić noc w naszym obozie nad rzeką, wśród żołnierzy. Jutro zamierzam wprowadzić się do pałacu, z którego bez mojej zgody nic nie może zostać wyniesione. Ponadto jutro przedstawię mojego brata Romanosa Cezara Strawospondylosa, który odtąd będzie władał Cesarstwem Zachodnim jako imperator. Przekaż to, jeśli łaska, swojemu byłemu cesarzowi. — Skinął na świtę i cała falanga wyszła sztywnym krokiem.

Antypater odwrócił się do Maksymiliana, który stał w bezruchu, jakby przemienił się w kamienny posąg.

— Bazyleus mówi, Cezarze, że…

— Dziękuję, Antypaterze, ale zrozumiałem, co powiedział — przerwał Maksymilian takim głosem, jakby mówił z grobu. Uśmiechnął się uśmiechem trupiej czaszki, błysnąwszy zębami na ułamek chwili. Potem i on wyszedł z komnaty.

Członkowie wielkiej rady, przeważnie osłupiali i niedowierzający, ruszyli za nim dwójkami i trójkami.

A więc tak współcześnie upada imperium, pomyślał Antypater. Bez rozlewu krwi, bez egzekucji. Pergaminowy zwój przechodzi z rąk zwycięzcy do rąk zwyciężonego i z powrotem, litera „A” w miejsce podpisu, wymiana lokatorów w cesarskich apartamentach. I tak ten dzień przejdzie do historii. Lucjusz Eliusz Antypater, mistrz alfabetu greckiego odchodzącego cesarza, przedłożył dokument abdykacyjny bazyleusowi Andronikowi, który obejrzał pismo bez zainteresowania

— Antypaterze! — wyrwał go z zadumy Germanik Cezar. Tylko on pozostał w komnacie z mistrzem alfabetu greckiego. Kiwnął głową. — Chcę zamienić z tobą słówko na portyku. Chodź.


* * *

Na zewnątrz, gdy się przechadzali wzdłuż długiego ganku kolumnowego, zdobiącego to skrzydło pałacu, o drewniany dach bębnił deszcz.

Germanik odezwał się pierwszy:

— Cóż mi powiesz o Romanosie Cezarze? Myślałem, że brat bazyleusa ma na imię Aleksandros.

W jego głosie pobrzmiewała jakaś dziwna nuta. Po chwili Antypater zrozumiał, że zniknęła gdzieś poza zgnuśniałego księcia. Wyrażał się jasno, rzeczowo, bez ogródek.

— Podejrzewam, że braci jest kilku. Świat najwięcej usłyszał o Aleksandrosie. Ma naturę wojownika. Romanos musi mieć inny charakter. Wyraz „Strawospondylos” znaczy „z krzywymi plecami”.

Germanik zrobił wielkie oczy.

— Andronik wybrał kalekę na cesarza Zachodu?

— Tak można by sądzić po przydomku, panie.

— No cóż, zażartował z nas. Ale jak sobie chce. — Germanik uśmiechnął się, lecz nie wyglądał na zbyt wesołego. — Tak czy inaczej, jedno jest pewne: nadal będzie dwóch cesarzy. Andronik nie ośmieli się rządzić z Konstantynopola całym zjednoczonym imperium, bo wie, że to niemożliwe. Już ci to mówiłem na Forum, gdyśmy się spotkali przed świątynią Konkordii.

Antypater nie posiadał się ze zdziwienia, obserwując nagłą zmianę w zachowaniu Germanika, poważny ton jego słów, rzeczowe podejście do sprawy. Różnica uwidoczniała się nawet w ruchach. Zniknęła gdzieś niedbała arystokratyczna nonszalancja, zawadiackie gesty. Ni stąd, ni zowąd prezentował się jak żołnierz. Antypater dopiero teraz zauważył, o ile wyższy jest Germanik od swojego brata.

— Jak ci się wydaje, Antypaterze, czy długo pociągnie Cesarstwo Zachodnie?

— Co mam przez to rozumieć?

— Ile lat? Pięć? Dziesięć? Tysiąc?

— Nie sposób przewidzieć, panie.

— To rusz głową. Andronik prze na zachód, w mgnieniu oka rozbija nasze wątłe linie obrony, ustanawia cesarzem ułomnego brata i wraca do wygodnego życia w Konstantynopolu. Pozostawiając kilkanaście greckich legionów, które mają trzymać w ryzach niezmierzone ziemie zachodniego imperium: Hispanię, Germanię, Brytanię, Galię, Belgikę i tak dalej, i dalej, że nie wspomnę o samej Italii. Dlaczego więc nas podbił? Ano po to, żeby nasze podatki płynęły na wschód i zasilały bizantyjski skarbiec. Czy rolnicy w Brytanii będą uszczęśliwieni? A dzicy wąsale z Germanii? Znasz odpowiedź. Andronik zdobył Rzym, ale to nie znaczy, że przejął kontrolę nad całym imperium. W dalekich prowincjach nikomu nie spodoba się to, że ster rządów dzierżą Grecy. Zacznie się szemranie. Te ludy uważają się za Rzymian i chcą, żeby rządzili nimi Rzymianie. Prędzej czy później po wszystkich krainach rozniesie się zarzewie buntu. Twierdzę, że prędzej niż później. Zamachy na greckich poborców podatkowych, sędziów i prokuratorów miejskich. Wpierw gdzieniegdzie rebelia, potem cały kraj objęty powstaniem zbrojnym. Andronik zrozumie, że nie warto utrzymywać linii zaopatrzenia na tak dużych odległościach. Wzruszy ramionami i pozostawi Zachód swojemu losowi. Nie przybędzie tu walczyć po raz drugi za naszego życia. Albo wytępimy greckich okupantów, albo, co bardziej prawdopodobne, połkniemy ich i przerobimy na Rzymian. W drugim, trzecim pokoleniu zapomną, jak się mówi po grecku.

— Na to się zanosi, panie.

— Otóż to. Jutro wieczorem wyjeżdżam z Rzymu.

— Do Dalmacji, niech zgadnę. Z cesa… to znaczy z bratem?

Germanik splunął.

— Nie gadaj głupot. Jadę w odwrotnym kierunku. — Nachylił się i rzekł niskim, stanowczym głosem: — W Ostii czeka statek, którym popłynę do Massalii w Galii. Założę tam swoją stolicę… tam albo w Lugdunum, jeszcze się nie zdecydowałem.

— Stolicę!?

— Cesarz abdykował. Sam spisałeś dokument, prawda? A zatem ja teraz jestem cesarzem. Cesarzem na wygnaniu, ale zawsze cesarzem. Ogłoszę się nim, gdy tylko zawitam do Massalii.

Gdyby Germanik mówił o tym przed tygodniem, Antypater uznałby, że oszalał, bredzi po pijanemu lub stroi głupie żarty. Dziś jednak nie był to ten sam Germanik.

Książę bezlitośnie świdrował go spojrzeniem swoich morskich oczu.

— Oczywiście, jeśli szepniesz o tym komuś, nim opuszczę Rzym, zginiesz marnie.

— To czemu mi mówisz?

— Bo uważam, że na swój dziwny, przewrotny grecki sposób jesteś człowiekiem godnym zaufania. Wspomniałem o tym w świątyni Konkordii. Chcę, żebyś popłynął ze mną do Galii.

To wypowiedziane lekkim tonem zdanie uderzyło go niby grom z jasnego nieba.

— Co, proszę?

— Też będę potrzebował mistrza alfabetu greckiego. Kogoś, kto pomoże mi w kontaktach z tymczasową władzą okupacyjną w Rzymie. Kogoś do odcyfrowywania pism, które będą mi nadsyłać szpiedzy ze Wschodu. I byłbyś również moim doradcą. Jesteś zahukanym, niepozornym człowiekiem, ale też mądrym, a nawet przebiegłym. W jednej osobie Grekiem i Rzymianinem. Przydałbyś mi się w Galii. Płyń ze mną, nie pożałujesz. Na własne oczy zobaczysz, jak odbudowuję armię i przepędzam Greków z Rzymu. Możesz zostać konsulem, kiedy powrócę i przejmę tron cesarzy.

— Panie…

— Zastanów się. Daję ci czas do jutra.


* * *

Kiedy zakończył opowieść, na twarzy Justyny malował się trudny do odczytania wyraz. Nie umiał stwierdzić, co się kryje za jej ciemnymi, iskrzącymi oczami.

— Zdziwiłem się co niemiara, że w Germaniku drzemią siły, o które nikt by go nie posądzał. Ma silny charakter pomimo błazeństw, które odstawiał. W głębi serca jest przykładnym Rzymianinem.

— Rzeczywiście, musiałeś być zdziwiony.

— Owszem, to szlachetna, romantyczna misja: ogłosić się cesarzem na wygnaniu i organizować w Galii ruch oporu. I przyznam, że mi pochlebił, zapraszając mnie do udziału w rządach. Ale trudno, nie mogę mu towarzyszyć. — Nie mógł dlatego, że Justyna nie poparłaby tego pomysłu. Jeśli miał w czymś pewność w chaosie tak nagle rozkołysanego świata, to jedynie w tym, że uda się tam, dokąd zechce udać się Justyna. Cenił ją wyżej niż politykę, imperia i wszystkie abstrakcyjne sprawy. Rozumiał to teraz lepiej niż kiedykolwiek. Rzeczywistość sprowadzała się do Lucjusza i Justyny, Justyny i Lucjusza. Odpowiedzialnością za imperium niech obarczą się inni.

— Jak myślisz, uda mu się wypędzić Greków? — zapytała.

— Wiele na to wskazuje. Powszechnie wiadomo, że imperium jest zbyt duże, żeby można było nim rządzić z jednej stolicy na Wschodzie, a posadzenie greckiego cesarza na zachodnim tronie niczego w tym względzie nie poprawi. Zachód jest rzymski, myśli po rzymsku. Na razie Grecy mają nad nami przewagę, bo w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat z własnej głupoty tak się osłabiliśmy, że wtargnęli w nasze granice i zdobyli stolicę. Ale długo się tym nie nacieszą. Podniesiemy się z upadku i zajmiemy należną nam pozycję. — Ujrzał w wyobraźni wyraźny obraz rzeki płynącej w dwóch kierunkach; przeszłość odchodziła i zarazem wracała. — Bogowie postanowili, żebyśmy rządzili światem. Rządziliśmy nim przeszło tysiąc lat i robiliśmy to, do cholery, bardzo dobrze. I znowu tak będzie. Los sprzyja Germanikowi. Nim umrzemy, cesarze w tym mieście będą mówić po łacinie, zapamiętaj sobie moje słowa.

Była to długa przemowa. Justyna skwitowała ją milczeniem, które trwało niewiele krócej. Na koniec powiedziała:

— Zimą w Galii panują mrozy, prawda?

— Tak, podobno jest tam dość zimno. Z pewnością zimniej niż tutaj.

Za zimno dla niej, tyle wiedział. Po co w ogóle pytała? Nie mieściło mu się w głowie, żeby chciała tam jechać. Miałaby ciężkie życie.

— Dziwny jest ten świat — powiedział, skoro się nie odzywała. — Cesarz jest do niczego, a brat, o którym myślałem, że jest do niczego, okazuje się dzielnym, nieulękłym człowiekiem. Jeżeli istnieje coś takiego jak duch Rzymu, a wierzę, że tak, to jutro Germanik zabierze go na zachód.

— A ty, Lucjuszu? Dokąd się udajesz?

— Oboje jesteśmy Grekami. Udamy się w przeciwnym kierunku, Justyno. Na wschód, w stronę słońca. Do Dalmacji z Cezarem.

— Jesteś Rzymianinem, Lucjuszu.

— Do pewnego stopnia, i co z tego?

— Rzym odchodzi na zachód. Bojaźliwy Maksymilian na wschód. Naprawdę wolisz towarzyszyć tchórzowi?

Antypater gapił się na nią oniemiały i oszołomiony.

— Powiedz mi, Lucjuszu, czy w Galii naprawdę jest tak zimno? Często pada śnieg?

Wreszcie odzyskał mowę.

— Co chcesz przez to powiedzieć, Justyno?

— To ja cię o to pytam. Załóżmy, że się nie znamy. Dokąd byś jutro wyruszył, na wschód czy na zachód?

Wahał się tylko przez chwilę.

— Na zachód.

— Z bratem cesarza, nie bacząc na śnieg?

— Tak.

— Z tym bratem, o którym myślałeś, że jest do niczego?

— Cesarz jest nieudacznikiem, ale brat, okazuje się, różni się od niego. Gdyby nie było cię w moim życiu, prawdopodobnie bym mu towarzyszył. — Zastanawiał się, czy aby na pewno. Ależ tak, zdecydowanie! — Jestem Rzymianinem, choć raz chciałbym się zachować jak Rzymianin.

— W takim razie jedź! Na co czekasz?

Ziemia zachwiała mu się pod nogami, jakby przyszło trzęsienie ziemi.

— A ty, Justyno?

— Ja nie muszę zachowywać się jak Rzymianka. Mogę zostać tutaj i nadal być Greczynką…

— Justyno, nie!

— …albo znosić śnieg z tobą i twoim nowym cesarzem. — Owinęła się ramionami i zadrżała, jak gdyby białe płatki padały na nią już tu, w ich przytulnym mieszkaniu. — Z drugiej strony, wciąż mamy możliwość udać się na wschód z drugim cesarzem. Z tchórzem, który oddał tron, żeby wieść spokojne życie.

— Wiesz, że sam nie należę do odważnych.

— Wiem, ale gdyby nie ja, popłynąłbyś z Germanikiem. Przed chwilą to powiedziałeś. Jest różnica między brakiem odwagi a tchórzostwem. Zastanawiam się, co gorsze: raz na jakiś czas przejść się po śniegu czy żyć w ciepłych krajach z tchórzami? Czy człowiek może z nimi przebywać, jeśli samemu nie jest tchórzem?

Nie odpowiedział. Łupało go w głowie. Przyparła go z każdej strony. Wiedział tylko tyle, że ją kocha, potrzebuje jej i podejmie tylko tę decyzję, którą ona poprze.

Z zewnątrz znów dolatywały krzyki, triumfalne i hałaśliwe. Czasem przerywane rozpaczliwym wrzaskiem. Antypater spojrzał w okno i zobaczył na wzgórzach nowe ognie. Zaczynał się właściwy podbój. Zwycięzcy wyrywali sobie łupy.

Cóż, należało się tego spodziewać, pomyślał. Już się tym nie martwił. Pozostało tylko jedno pytanie: na wschód z upadłym cesarzem czy na zachód z jego bratem?

Popatrzył na Justynę. Czekał na jej zdanie.

Nadal trzymała się za boki, walcząc z urojonym mrozem, ale już uśmiechnięta. Mróz był wyimaginowany, uśmiech — rzeczywisty.

— Wobec tego zostanę Rzymianką. Będziemy chodzić po śniegu w Galii. Jak myślisz, Lucjuszu, to szaleństwo? W takim razie szalejmy. I niech jeden ogrzeje drugiego. Powinniśmy się zacząć pakować, skarbie. Twój nowy cesarz wypływa jutro do Massalii, czy nie tak powiedziałeś?

Загрузка...