A to, na co umarli nie znaleźli słów żyjąc,
Mogą powiedzieć ci jako umarli: obcowanie
Umarłych łączą ogniste języki ponad mową
żyjących.
Jego zmarła żona Sybille była przypuszczalnie w drodze na Zanzibar. Tak mu powiedziano, a on w to uwierzył. Jorge Klein był obecnie na takim etapie swoich poszukiwań, że uwierzyłby we wszystko, co mogło zaprowadzić go do Sybille. To, że miałaby pojechać na Zanzibar, nie było wcale takie absurdalne, Sybille zawsze chciała tam pojechać. Miejsce to zawładnęło już dawno jej świadomością w jakiś niezbadany, obsesyjny sposób. Nie mogła pojechać tam, kiedy żyła, ale teraz, kiedy zerwała wszelkie więzy, Zanzibar przyciągał ją, jak gniazdo przyciąga ptaka, jak Itaka przyciągała Odyseusza, jak płomień przyciąga ćmę.
Samolot, mały Havilland FP-803 wystartował wypełniony zaledwie w połowie z Dar es Salaam o 9.15 pewnego łagodnego, jasnego poranka. Wesoło zatoczył krąg nad gęstymi masami drzew mango, nad strzelistymi krzewami obsypanymi czerwonym kwieciem i nad wysokimi palmami kokosowymi rosnącymi wzdłuż wybrzeża Oceanu Indyjskiego i skierował się na północ, by wykonać krótki skok nad cieśniną do Zanzibaru. Dzień ten, dziewiąty dzień marca 1993 roku, miał być niezwykłym dniem dla Zanzibaru. Na pokładzie samolotu było pięcioro zmarłych — pierwsi goście tego rodzaju na tej pachnącej wyspie. Daud Mahmoud Barwani, sanitarny oficer dyżurny ha lotnisku Karume na Zanzibarze, został o tym powiadomiony przez władze imigracyjne z lądu. Nie wiedział, jak ma w tej sytuacji postąpić. Niepokoił się. Na Zanzibarze panowało napięcie. Czy powinien odmówić im wjazdu? Czy zmarli stanowili jakiekolwiek zagrożenie dla delikatnej równowagi politycznej Zanzibaru? A mniej oczywiste zagrożenia? Zmarli mogą być nosicielami niebezpiecznych chorób duszy. Czy było cokolwiek w Poprawionym Kodeksie Administracyjnym o odmowie wizy na podstawie podejrzeń o możliwość skażenia duszy? Daud Mahmoud Barwani przeżuwał w zadumie śniadanie — zimne chapatti i zimne ziemniaki w sosie curry — i bez entuzjazmu czekał na przybycie zmarłych.
Minęło prawie dwa i pół roku od czasu, kiedy Jorge Klein widział Sybille po raz ostatni. Było to sobotnie popołudnie, 13 października 1990 roku — dzień pogrzebu. Tego dnia leżała w trumnie, jakby śpiąc, jej uroda nieskażona ostatnimi przejściami: blada skóra, lśniące ciemne włosy, delikatne nozdrza, pełne wargi. Lśniąca złotofioletowa tkanina spowijała jej ciało. Drżący obłoczek elektrostatyczny, lekko perfumowany zapachem jaśminu, chronił je przed rozkładem. Przez pięć godzin spoczywała na katafalku w czasie odprawiania obrzędów pożegnalnych i w czasie składania kondolencji. Kondolencje składano ukradkiem, jak gdyby jej śmierć była rzeczą zbyt okropną, by ją dodatkowo potwierdzać okazywaniem zbyt gwałtownych uczuć. Następnie, kiedy już pozostało niewiele osób, grupka najbliższych przyjaciół, Klein pocałował ją delikatnie w usta i przekazał milczącym, ciemno ubranym mężczyznom przysłanym przez Zimne Miasto. W swoim testamencie prosiła, by ją ożywiono. Zabrali ją czarną furgonetką, by odprawić swe magiczne obrzędy nad jej ciałem. Kleinowi wydawało się, że jej oddalająca się trumna wsparta na ich szerokich ramionach ginie w jakimś szarym wirze, którego on nie może przebyć. Prawdopodobnie nigdy się już z nią nie skontaktuje. W tych czasach zmarli ściśle się izolowali, pozostając za murami utworzonych przez siebie gett. Rzadko spotykało się kogoś z nich poza obrębem Zimnych Miast, a jeszcze rzadziej nawiązywali kontakt ze światem żyjących.
W taki sposób został zmuszony do zmiany ich wzajemnego stosunku. Przez dziewięć lat byli Jorge i Sybille, Sybille i Jorge, ja i ty stanowiące my, przede wszystkim my, transcendentalne my. Kochał ją aż do bólu. W życiu zawsze byli razem, wszystko robili razem, razem prowadzili badania i wykłady, myśleli tak samo i mieli prawie zawsze taki sam gust. Do tego stopnia nawzajem się przeniknęli. Ona była częścią jego, on częścią jej i aż do chwili jej nieoczekiwanej śmierci zakładał, że tak będzie zawsze. Byli wciąż młodzi — on trzydzieści osiem, ona trzydzieści cztery. Mieli jeszcze wiele dziesiątków lat przed sobą. I nagle odeszła. Teraz stali się dwiema anonimowymi osobami — ona nie była Sybille, ale zmarłą, on nie był Jorgem, ale żywym. Znajdowała się gdzieś na kontynencie północnoamerykańskim, chodziła, rozmawiała, jadła, czytała, a jednak jej nie było, była dla niego stracona i najlepiej dla niego byłoby, gdyby się z tym pogodził. Na zewnątrz tę sytuację akceptował, a jednak, chociaż wiedział, że przeszłość nie wróci, pozwalał sobie na luksus pewnej nadziei, że ją odzyska.
Wkrótce już można było zobaczyć samolot — ciemny punkt na rozświetlonym niebie, zawieszony pyłek, drażniące źdźbło w oku Barwaniego powodujące odruch mrugania i kichania. Barwani nie był jeszcze gotów na jego przybycie. Kiedy Ameri Kombo, kontroler lotów, zawiadomił go telefonicznie z sąsiedniego pomieszczenia o lądowaniu, Barwani odparł: „Zawiadom pilota, by nie wypuszczał pasażerów, dopóki nie dam zgody. Muszę przejrzeć przepisy. Istnieje możliwość zagrożenia dla zdrowia publicznego”. Pozwolił, by samolot pozostawał przez dwadzieścia minut z zamkniętymi lukami na pustym pasie startowym. Błąkające się po lotnisku kozy wyszły z krzaków i przyglądały się mu. Barwani nie przeglądał żadnych przepisów. Skończył swój skromny posiłek, a następnie złożył ręce i starał się odzyskać spokój. Zmarli, mówił sobie, nie powinni przynieść szkody. Byli to ludzie jak wszyscy inni, tyle że zostali, poddani niezwykłym zabiegom medycznym. Musi pokonać zabobonny strach. Nie był wieśniakiem ani jakimś ciemnym zbieraczem goździków. Zanzibar nie był też siedliskiem ludzi prymitywnych. Wpuści ich. Przydzieli im pastylki antymalaryczne, jak gdyby byli zwykłymi turystami. Wyprawi ich w drogę. Bardzo dobrze. Był już gotów. Zadzwonił do Ameri Kombo.
— Nie ma niebezpieczeństwa — powiedział. — Pasażerowie mogą wysiadać.
Było ich razem dziewięcioro. Niewielka grupa. Czworo żywych wysiadło najpierw. Wyglądali ponuro i byli nieco spięci, jak ludzie, którzy odbyli podróż z wypuszczonymi z klatek kobrami. Barwani znał ich wszystkich: żona niemieckiego konsula, syn kupca Chowdhary’ego i dwóch chińskich inżynierów. Wszyscy wracali z krótkiego urlopu w Dar. Skinął im ręką, by przechodzili bez załatwiania formalności. Po upływie pół minuty nadeszli zmarli. Siedzieli prawdopodobnie razem w drugim końcu pustego samolotu. Grupa składała się z dwóch kobiet i trzech mężczyzn. Wszyscy wyglądali zaskakująco zdrowo. Oczekiwał, że będą się chwiać, pociągać nogami, kuleć. Poruszali się jednak agresywnym krokiem, jak gdyby obecnie byli w lepszym zdrowiu niż wtedy, gdy żyli. Kiedy doszli do bramki, Barwani wyszedł, aby ich powitać.
— Kontrola sanitarna. Proszę tędy — powiedział łagodnie. Oddychali. To nie budziło wątpliwości. W oddechu rudowłosego mężczyzny poczuł alkohol i jakiś tajemniczy, przyjemny, słodki aromat, może anyż, w oddechu ciemnowłosej kobiety. Barwaniemu wydało się, że skóra ich ma jakąś dziwną, jakby woskową konsystencję i jakiś nierzeczywisty połysk. Może jednak to było tylko złudzenie. Skóra białych zawsze wydawała mu się sztuczna. Jedyna wyraźna różnica, jaką udało mu się dostrzec, była w oczach. Był to sposób, w jaki pozostawały utkwione z intensywnością w jeden punkt, zanim się poruszyły. Były to oczy ludzi, którzy patrzyli w Wielką Pustkę i nie zostali przez nią wchłonięci — pomyślał Barwani. W głowie kłębiły mu się pytania: jak to jest, jak się czujecie, co pamiętacie, gdzie byliście? Nie wypowiedział ich jednak.
— Witamy na wyspie goździków. Prosimy pamiętać, ze malaria została tu wytępiona poprzez zastosowanie intensywnych środków zapobiegawczych i by zapobiec ponownemu pojawieniu się tej niepożądanej choroby, prosimy, abyście zażyli te tabletki przed udaniem się w dalszą drogę — powiedział uprzejmie.
Turyści zawsze oponowali. Ci jednak połknęli tabletki bez słowa protestu. Barwani ponownie zapragnął nawiązać z nimi kontakt, który może mógłby mu pomóc dźwigać ogromny ciężar istnienia. Jednakże ta aura, ta tarcza niesamowitości otaczająca tych pięcioro sprawiła, że chociaż był miłym człowiekiem i z łatwością nawiązywał rozmowy z obcymi, skierował ich bez słowa do Mpondy, urzędnika imigracyjnego.
Wysokie czoło Mpondy lśniło od potu. Zagryzał dolną wargę. Było oczywiste, że zmarli wyprowadzili go z równowagi, podobnie jak Barwaniego. Grzebał się w formularzach, przystawił wizę w niewłaściwym miejscu, jąkał się informując zmarłych, że musi zatrzymać ich paszporty do następnego ranka.
— Przekażę je przez posłańca do hotelu jutro rano — obiecał im Mponda i skierował ich do sali odbioru bagażu z niepotrzebnym pośpiechem.
Klein miał tylko jednego przyjaciela, z którym mógł o tym porozmawiać. Był to kolega z uniwersytetu kalifornijskiego, ugrzeczniony i łagodny socjolog, pars z Bombaju, Framji Jijibhoni, który jak czerw zagłębił się w wyszukaną, nową subkulturę zmarłych.
— Jak mogę się z tym pogodzić? — zapytywał Klein. — Po prostu nie mogę tego zaakceptować. Ona tam gdzieś jest, żyje, ona…
Jijibhoi przerwał mu szybkim gestem dłoni.
— Nie, drogi przyjacielu — powiedział ze smutkiem — ona nie żyje. Ona jest ożywiona. Musisz nauczyć się dostrzegać różnicą.
Klein nie mógł dostrzec różnicy. Klein nie mógł dostrzec niczego, co potwierdzałoby śmierć Sybille. Nie mógł pogodzić się z myślą, że przeszła do innej formy egzystencji, /, której on był całkowicie wyłączony. Znaleźć ją, porozmawiać, uczestniczyć w jej doświadczeniu śmierci i doświadczeniach po śmierci stało się jego jedynym celem. Był z nią nierozerwalnie związany, jak gdyby wciąż była jego żoną, jak gdyby jego związek z Sybille nadal istniał.
Czekał na listy od niej, ale nie nadchodziły. Po kilku miesiącach zaczął poszukiwania zakłopotany tym istniejącym w nim przymusem i coraz bardziej oczywistym zerwaniem z etykietą obowiązującą wdowca. Wędrował od jednego Zimnego Miasta do drugiego — Sacramento, Boise, Ann Arbor, Louisyille — nie wpuszczano go jednak, nie odpowiadano nawet na jego pytania. Przyjaciele przekazywali mu plotki, że mieszkała wśród zmarłych w Tucson, w Roanoke, w Rochester, w San Diego, ale nic z tego nie wynikało. Wtedy Jijibhoi, który miał kontakty w świecie ożywionych i który pomagał Kleinowi w poszukiwaniach, chociaż tego nie pochwalał, przyniósł mu prawdopodobnie brzmiącą wiadomość, że była w Zimnym Mieście Zioń w południowo-wschodnim Utah. Tam również go nie wpuścili, nie byli jednak zbyt okrutni i udało mu się uzyskać dowód, że Sybille rzeczywiście tam przebywała.
Latem 1992 roku Jijibhoi powiedział mu, że Sybille wyszła z izolacji Zimnego Miasta. Widziano ją w Newark, Ohio, na miejskim polu golfowym w Octagon State Memoriał w towarzystwie buńczucznego, rudego archeologa Kenta Zachariasa, również zmarłego, który był dawniej specjalistą od kurhanów z doliny Ohio.
— Jest to nowa faza, którą można było przewidzieć — powiedział Jijibhoi. — Zmarli zaczynają odrzucać swoją pierwotną filozofię całkowitej separacji. Widzimy ich jako turystów zwiedzających nasz świat, badających kontakt pomiędzy życiem a śmiercią. Drogi przyjacielu, to będzie bardzo interesujące.
Klein udał się natychmiast do Ohio i chociaż jej nie spotkał, wędrował jej śladem z Newark do Chillicothe, z Chillicothe do Marietty, z Marietty do Zachodniej Wirginii i tam gdzieś pomiędzy Moundsville a Wheeling ślad się urwał. Dwa miesiące później otrzymał wiadomość, że była w Londynie, później w Kairze i w Addis Abebie. W początkach 1993 roku Klein dowiedział się od kolegi uniwersyteckiego pracującego obecnie na Uniwersytecie Nyerere w Ar usną, że Sybille była na safari w Tanzanii i planowała udać się za kilka tygodni na wyspę Zanzibar.
Oczywiście! Przez dziesięć lat pracowała nad doktoratem na temat ustanowienia arabskiego sułtanatu na Zanzibarze w początkach dziewiętnastego wieku. Pracę tę przerywały jej inne zajęcia uniwersyteckie, romanse, małżeństwo, kłopoty finansowe, choroba, śmierć i różne inne obowiązki i nigdy nie miała możliwości odwiedzić tej wyspy, która miała dla niej tak wielkie znaczenie. Teraz jest wolna od wszelkich zobowiązań. Dlaczego nie miałaby wreszcie pojechać na Zanzibar? Oczywiście jechała na Zanzibar. Klein pojedzie więc również na Zanzibar i będzie tam na nią czekać.
Gdy pięcioro zmarłych wsiadało do taksówki, coś przypomniało się Barwaniemu. Poprosił Mpondę o paszporty i przyglądał się nazwiskom. Takie dziwne nazwiska: Kent Zacharias, Nerita Trący, Sybille Klein, Anthony Gracchus, Laurence Mortimer. Nigdy nie mógł przyzwyczaić się do europejskich nazwisk. Bez fotografii nie mógłby zorientować się, kto jest kobietą, a kto mężczyzną. Zacharias, Trący, Klein… właśnie Klein! Sprawdził w notatkach sprzed dwóch tygodni leżących na biurku. Tak, Klein. Barwani zatelefonował do hotelu Shirazi. Zajęło mu to kilka minut. Poprosił o rozmowę z Amerykaninem, który przybył przed dziesięcioma dniami, z tym szczupłym mężczyzną o ściągniętych w napięciu ustach, którego oczy błyszczały zmęczeniem, z tym, który prosił Barwaniego o niewielką przysługę, o specjalną przysługę i dał mu sto szylingów płacąc je z góry.
Nastąpiła dłuższa przerwa, podczas której portier szukał go prawdopodobnie na terenie hotelu — w toalecie, w barze, w hallu, w ogrodzie — i wreszcie Amerykanin odezwał się. — Osoba, o którą pan pytał, właśnie przybyła — powiedział Barwani:
Taniec się zaczyna. Robaki pod opuszkami palców, wargi zaczynają pulsować, rozterki, ściśnięte gardła. Wszystko nieco nie w rytmie i nie w tonacji, każdy we własnym tempie. Wolniutko następuje połączenie. Usta przy ustach, serce przy sercu, znajdywanie się wzajemne, przerażająco, przejściowo płonące… nutki łączą się w akordy, akordy w sekwencje, kakofonia zmienia się w polifoniczny chór w kontrapunkcie, diapazon uroczystości.
Sybille stoi potulnie na skraju miejskiego pola golfowego w Octagon State Memoriał w Newark. Trzyma w ręku sandały i ukradkiem zagłębia palce stóp w obfity, nieskazitelny dywan gęstej, krótko przystrzyżonej trawy. Jest letnie popołudnie 1992 roku. Jest gorąco. Powietrze idealnie przejrzyste drży lekko, jak zawsze na środkowym zachodzie. Krople wody pozostałe po porannym podlewaniu jeszcze nie zdążyły wypalić trawnika. Jaka niezwykła jest ta trawa! Nieczęsto widywała taką trawę w Kalifornii i oczywiście nie w Zimnym Mieście Zioń w cierpiącym na brak wody Utah. Kent Zacharias stojący obok niej potrząsa głową ze smutkiem.
— Pole golfowe — mruczy. — Jedno z najważniejszych miejsc dla wykopalisk prehistorycznych w Ameryce Północnej, a oni robią sobie tu pole golfowe! No, co prawda mogło być gorzej. Mogli wszystko wyrównać buldożerami i zrobić miejski parking. Patrz, czy widzisz roboty ziemne, o tam?
Sybille drży. Jest to jej pierwsza dłuższa wyprawa poza Zimne Miasto, jej pierwsza wyprawa do świata żywych od czasu ożywienia i wyczuwa groźne wibracje toczącego się wokół życia. Park otoczony jest małymi, miłymi domkami pięknie utrzymanymi. Dzieci mkną na rowerach uliczkami. Tuż przed nią gracze wesoło uderzają w piłki. Małe, żółte wózki golfowe z niezmordowaną energią wędrują po wzniesieniach i zapadliskach pola. Wokół są całe gromady turystów, którzy podobnie jak ona i Zacharias przyszli, by obejrzeć indiańskie kurhany. Biegają psy. Wszystko to wydaje się jej groźne, nawet roślinność — gęsta trawa, wypielęgnowane krzewy, drzewa z burzą listowia i zwisającymi nisko gałązkami. Wszystko ją niepokoi. Obecność Zachariasa też nie dodaje jej otuchy. On też wydaje się zbyt podekscytowany. Twarz ma rozpaloną, a gesty zbyt gwałtowne, gdy wskazuje na wzgórki o płaskich szczytach, pokryte trawą garby i grzbiety układające się w ogromne koło i ośmiokąt pradawnego pomnika. Oczywiście, te pagórki stanowią istotą jego życia, nawet teraz w pięć lat po śmierci. Ohio było jego Zanzibarem.
— …kiedyś zajmowało cztery mile kwadratowe. Ogromny ośrodek ceremonii odpowiadający Chichen Itza, Luksorowi… — przerwał. Wreszcie dotarło do niego, że ona źle się tu czuje. Ta świadomość rozproszyła jego zapał archeologiczny.
— Jak się tu czujesz? — pyta łagodnie.
Ona uśmiecha się odważnie. Zwilża wargi. Odwraca głowę w kierunku grających w golfa, w kierunku turystów, w kierunku pięknych, małych domków na obrzeżu parku. Wstrząsa nią dreszcz.
— To wszystko zbyt radosne, prawda?
— Zbyt radosne — potwierdza.
Radosne. Tak. Małe, pogodne miasteczko jak z okładki tygodnika, miasteczko izby handlowej. Newark spoczywa spokojnie na łonie morza czasu. Po wyglądzie samochodów może to być rok 1980, 1960 lub 1940. Tak. Macierzyństwo, baseball, szarlotka, kościół co niedziela. Tak. Zacharias kiwa głową i wykonuje gest, który ma ją pocieszyć.
— Chodź — mówi szeptem. — Wejdźmy do środka tego kompleksu. Po drodze opadnie z nas wiek dwudziesty.
Brutalnym, królewskim krokiem rusza przez pole golfowe. Długonoga Sybille musi się wysilić, żeby dotrzymać mu kroku. Po chwili są wewnątrz kompleksu. Wchodzą do świętego ośmiokąta. Wtargnęli do lochu przeszłości i od razu Sybille czuje, że udało się im przekroczyć przedsionek między życiem i śmiercią. Jak tu spokojnie! Czuje potężną obecność sił śmierci i te ciemne duchy łagodzą jej niepokój. Wtargnięcie do świata żywych na terenach należących do umarłych staje się symboliczne. Nie widać już domków otaczających park, grający w golfa są już tylko głupkowatymi, bezcielesnymi cieniami, wózki golfowe są jak pracowite owady, a wędrujący tu i ówdzie turyści są niewidoczni.
Ogrom i symetria tego pradawnego miejsca wywierają na niej wielkie wrażenie. Jakie duchy tu śpią? Zacharias przywołuje je wymachując rękami jak magik. Słyszała od niego już tak wiele o tych ludziach. Jak oni siebie nazywali? Czy kiedykolwiek się dowiemy? Kto wzniósł te ziemne pagórki dwadzieścia wieków temu? Teraz on przywołuje ich dla niej gestami i niecierpliwymi słowami. Szepcze gwałtownie:
— Czy ich widzisz?
I ona rzeczywiście ich widzi. Opada mgła. Pagórki ożywają. Pojawiają się ich budowniczowie. Wysocy, szczupli, silni, prawie nadzy, odziani tylko w lśniące miedziane napierśniki, noszą naszyjniki z krzemiennych kółek, ozdoby z kości, miki i skorupy żółwia, ciężkie łańcuchy lśniących wielkich pereł, pierścienie z kamienia i terakoty, naramienniki z zębów niedźwiedzia i pantery, metalowe kolczyki i przepaski na biodra z futer. Są kapłani w szatach tkanych w skomplikowane wzory, są wodzowie w koronach z miedzianych prętów z lodowatą powagą poruszający się aleją, wzdłuż której wznoszą się ziemne ściany. Oczy tych ludzi lśnią energią. Jakaż to niezmiernie żywotna i bogata kultura! Sybille jednak nie odpycha ich pulsujący wigor, ponieważ jest to wigor zmarłych, witalność tych, którzy zniknęli. Zacharias szepcze do niej:
— Chodź, pójdziemy za nimi.
Sprawia, ze to wszystko staje się dla niej rzeczywiste. Poprzez swą przebiegłą umiejętność otwiera jej dostęp do wspólnoty zmarłych. Jak łatwo było jej cofnąć się w czasie! Oto dowiedziała się, że teraz może w dowolnym miejscu dotrzeć do zamkniętej przeszłości. To tylko teraźniejszość jest otwarta i trudna do przewidzenia. Ona i Zacharias płyną przez zamgloną łąkę. Nie odczuwają, że ich stopy dotykają łąki, opuszczają ośmiokąt, wędrują długą trawiastą drogą do kurhanów na skraju dębowego lasu. Wchodzą na rozległą polanę. Na środku ziemia została pokryta gliną przysypaną następnie piaskiem i drobnym żwirem. Na tym fundamencie stoi dom śmierci, czworoboczna budowla bez dachu ze ścianami utworzonymi z powbijanych w ziemię pali. Wewnątrz znajduje się niska, gliniana platforma, na której stoi prostokątna trumna wyciosana z pnia drzewa, a w niej widać dwa ciała. Młody mężczyzna i młoda kobieta leżą obok siebie. Ciała wyciągnięte sztywno, piękne nawet po śmierci. Odziani są w miedziane napierśniki, mają miedziane kolczyki, bransolety i naszyjniki ze lśniących, żółtawych zębów niedźwiedzia.
Czterech kapłanów staje w czterech rogach domu śmierci. Ich twarze zasłonięte są groteskowymi, drewnianymi maskami, z których sterczą wielkie rogi. W rękach mają różdżki dwumetrowej długości, podobne do pewnego gatunku trujących grzybów, wykonane z drewna obitego miedzią. Jeden z kapłanów rozpoczyna chrapliwą, rytmiczną pieśń. Wszyscy czterej podnoszą swoje różdżki i gwałtownie je opuszczają. To jest sygnał. Zaczyna się składanie przedmiotów przeznaczonych do grobu. Szeregi żałobników zgiętych pod ciężkimi workami zaczynają zbliżać się do domu śmierci. Nie płaczą. Są nawet radośni. Na twarzach maluje się ekstaza, oczy im błyszczą. Ci ludzie wiedzą to, o czym zapomniały późniejsze kultury, że śmierć nie jest zakończeniem, ale raczej naturalną kontynuacją życia. Należy zazdrościć przyjaciołom, którzy odeszli. Zostają uhonorowani bogatymi darami, tak aby w przyszłym świecie żyli jak królowie. Z worków wyłaniają się samorodki miedzi, żelazo z meteorytów, srebro, tysiące pereł, paciorków z muszli, paciorków z miedzi i żelaza, drewniane i kamienne guziki, kolczyki, grudy i okruchy obsydianu, podobizny zwierząt wyrzeźbione z łupka, kości i skorupy żółwia, ceremonialne miedziane siekiery i noże, arkusze miki, ludzkie szczęki wyłożone turkusami, ciemne, prymitywne wyroby garncarskie, kościane igły, zwoje tkanin, skręcone węże wymodelowane z ciemnego kamienia, cały zalew prezentów układanych wokół ciał, a nawet bezpośrednio na nich.
Wreszcie prezenty zapełniają grób. Kapłani znowu dają znak. Podnoszą różdżki i żałobnicy cofają się na skraj polany, tworzą koło i zaczynają śpiewać posępny, wibrujący hymn pogrzebowy. Zacharias zaczyna po chwili śpiewać z nimi bez słów, upiększając melodię melizmatami. Jego głos to bogaty basso cantante, tak niezwykle piękny, że Sybille jest wzruszona i patrzy na niego z podziwem. Nagle przerywa śpiew, zwraca się do niej, dotyka jej ramienia, nachyla się i mówi:
— Ty też śpiewa.
Sybille przytakuje z wahaniem. Przyłącza się do śpiewu. Z początku niepewnie i z gardłem ściśniętym zakłopotaniem. Po chwili jednak czuje, że staje się częścią rytuału i czuje przypływ pewności siebie. Jej wysoki, czysty sopran wznosi się świetliście ponad inne głosy.
Rozpoczyna się kolejny rytuał. Chłopcy wypełniają dom śmierci wszelkiego rodzaju łatwopalnymi materiałami — patyki, gałęzie, grube konary składane są na stos, aż dom śmierci niknie z oczu, a kapłani dają znak zakończenia. Wtedy z lasu wychodzi kobieta niosąca zapaloną pochodnię. Dziewczyna jest całkiem naga. Jej szczupłe ciało jest pomalowane w dziwaczne zielone i czerwone poziome pasy na piersiach, pośladkach i udach, a długie, lśniące czarne włosy płyną za nią jak płaszcz. Podbiega do domu śmierci. Bez tchu dotyka pochodnią chrustu tu i tam, tańcząc dziko, aż wreszcie rzuca płonącą pochodnię na szczyt stosu. Płomienie buchają gwałtownie ku niebu. Sybille czuje żar ognia. Ogień szybko trawi stos i dom śmierci.
Węgle jeszcze się żarzą, kiedy ludzie zaczynają znosić ziemię. Z wyjątkiem kapłanów, którzy stoją nieruchomo w centralnym punkcie polany, i dziewczyny, która leży jak odrzucony łachman na jej skraju, cała społeczność uczestniczy w obrzędzie. Za ścianą pobliskich drzew jest głęboki dół. Żałobnicy całymi szeregami udają się do dołu, nabierają ziemię w kosze, skórzane worki lub niosą jej bryły gołymi rękami do spalonego domu śmierci. W milczeniu zrzucają swój ciężar w popioły i wracają po więcej.
Sybille patrzy na Zachariasa. On daje znak. Stają w szeregu. Sybille schodzi do dołu, wyrywa ze ściany grudę wilgotnej, czarnej, gliniastej ziemi i niesie ją do rosnącego kurhanu. Kurhan zaś rośnie szybko. Wznosi się już na dwie stopy nad poziomem łąki, już na trzy, już na cztery. Puchnący okrągły bąbel, którego zarys wyznaczają czterej stojący nieruchomo kapłani. Jego kształt formowany jest setkami depczących bosych stóp. Tak — myśli Sybille — to jest odpowiedni sposób uczczenia śmierci, to jest właściwy rytuał. Pot ścieka jej po ciele, jej ubranie jest brudne i zabłocone, ale wciąż biega od stosu do dołu w ziemi i od dołu do stosu i znowu biegnie, i znowu, przemieniona, ekstatyczna.
Nagle urok pryska. Coś się nie udało. Nie wie co. Mgła rzednie. Słońce razi ją w oczy. Kapłani, budowniczowie kurhanu i nie zakończony kurhan znikają. Sybille i Zacharias są ponownie w centrum ośmiokąta. Wózki golfowe mijają ich ze wszystkich stron. Troje dzieci i ich rodzice stoją zaledwie o kilka stóp od niej i wpatrują się w nią. Chłopiec w wieku około dziesięciu lat wskazuje na Sybille i pyta głosem, który rozbrzmiewa chyba na pół stanu Ohio:
— Tato, coś z nimi jest nie w porządku. Dlaczego wyglądają tak dziwnie?
— Spokój, Tommy — wykrztusiła matka. — Czy nie umiesz się zachować?
Ojciec, wściekły, wymierza mu końcami palców siarczysty policzek, chwyta za rękę i ciągnie w inną stronę parku. Reszta rodziny rusza za nimi.
Sybille drży, odwraca się, zasłania oczy rękami. Zacharias obejmuje ją.
— Już dobrze — mówi łagodnie. — Ten chłopczyk niczego nie rozumie. Już dobrze.
— Zabierz mnie stąd!
— Chciałem ci pokazać…
— Innym razem. Zabierz mnie do motelu, nie chcę nic oglądać. Nie chcę, żeby ktokolwiek się na mnie gapił.
Zabiera ją do motelu. Przez godzinę Sybille leży na łóżku z twarzą w poduszce, wstrząsana szlochem. Kilkakrotnie powtarza Zachariasowi, że nie może się zdobyć na udział w wycieczce, że chce wracać do Zimnego Miasta. On nic nie mówi, tylko gładzi napięte mięśnie na jej karku. Po chwili nastrój mija. Sybille odwraca się od niego, ich oczy się spotykają. Dotyka ją i zaczynają się kochać tak, jak to czynią zmarli.
Nowość to odnowienie: ad hoc enim venit, ut re-novemur in illo; uczynienie tak nowym, jak pierwszego dnia; herrlich wie am ersten Tag. Przekształcenie lub renesans; odrodzenie. Życie jest jak feniks. Zawsze rodzi się ponownie z własnej śmierci. Prawdziwą istotą życia jest zmartwychwstanie. Totus hic ordo revolubilis testatio est resurrectionis mortuorum. Powszechny układ powtórzeń świadczy o zmartwychwstaniu.
— Deszcze rozpoczną się wkrótce, proszę państwa — powiedział taksówkarz, prowadząc wóz wąską szosą w kierunku miasta Zanzibar. Gadał bez przerwy, zupełnie nie bojąc się swoich pasażerów. Pewnie nie wie, kim jesteśmy — pomyślała Sybille.
— Zaczną się za tydzień lub dwa. To będzie długa pora deszczowa. Krótka pora deszczowa trwa pod koniec listopada i w grudniu.
— Tak, wiem — powiedziała Sybille.
— Pani była już na Zanzibarze?
— Tak, w pewnym sensie — odparła.
W pewnym sensie na Zanzibarze była wiele razy, a jak spokojnie przyjmowała to, że teraz prawdziwy Zanzibar zaczynał odciskać piętno na jej umyśle i na tym wyśnionym Zanzibarze, którego obraz tak długo w sobie nosiła. Obecnie wszystko przyjmowała ze spokojem — nic jej nie podniecało, nic nie mogło jej wzburzyć. W jej poprzednim życiu zwłoka, jaka powstała na lotnisku, doprowadziłaby ją do furii. Dziesięciominutowy przelot po to tylko, żeby siedzieć jak w pułapce na pasie startowym dwa razy dłużej! Przez cały czas jednak zachowała spokój, siedząc prawie bez ruchu i słuchając tego, co mówił Zacharias, włączając się od czasu do czasu do dyskusji, jak gdyby wysyłała wiadomości z innej planety. A teraz z takim spokojem przyjmowała Zanzibar. W dawnych czasach odczuwała pewien rodzaj paradoksalnego zdumienia, gdy stykała się z czymś, co znała z lekcji geografii z dzieciństwa, z filmów czy z turystycznych plakatów — Wielki Kanion Kolorado, pejzaż Manhattanu czy Taos Pueblo, które w rzeczywistości wyglądały tak samo, jak sobie je wyobrażała. Ale obecnie była na Zanzibarze, który otwierał się przed nią tak, jak tego oczekiwała, a ona patrzyła nań chłodnym okiem kamery, bez wzruszenia i bez reakcji.
Łagodne, parne powietrze było ciężkie od zapachów, i to nie tylko od oczekiwanego, ostrego zapachu goździków, ale także od łagodniejszych aromatów, które pochodziły może od hibiskusa, czerwonego jaśminu i innych krzewów i pnączy, które wlewały się przez okno taksówki jak poszukujące czegoś macki. Bliskość pory deszczowej była wyczuwalnym naporem, obecnością, ciężarem w powietrzu. W każdej chwili kurtyna mogła się podnieść i mógł nastąpić potop. Wzdłuż szosy ciągnęły się dwie kosmate ściany palm tu i ówdzie przerywane szopami krytymi blaszanym dachem. Za rzędem palm ciągnęły się tajemnicze, ciemne zagajniki, gęste i obce. Wzdłuż drogi napotkać można było przeszkody normalne w krajach tropikalnych — kury, kozy, nagie dzieci, stare kobiety o pomarszczonych i bezzębnych twarzach absolutnie nie zwracające uwagi na przejeżdżającą taksówkę. Taksówka zaś mknęła równiną w kierunku półwyspu, gdzie znajdowało się miasto Zanzibar. Zdawało się, że temperatura rosła z minuty na minutę. Pięść wilgotnego upału zaciskała się nad wyspą.
— Tu jest bulwar nadbrzeżny — powiedział kierowca. Jego głos był jak chrapliwe mruczenie, natrętny i miał
w sobie nutkę wyższości. Piasek był olśniewająco biały. Woda miała kolor szklistego, rażącego w oczy błękitu. Dwie arabskie łodzie wypływały sennie z portu. Ich łacińskie żagle wydymały się lekko pod naporem łagodnej bryzy.
— Proszę państwa, po tej stronie…
Ogromny, czteropiętrowy, biały, drewniany budynek, udekorowany długimi werandami i balustradami z lanego żelaza, przykryty obszerną kopułą. Sybille rozpoznała go i wiedziała, co powie kierowca. Słuchała go podświadomie.
— …Beit al-Ajaib, Dom Cudów, dawniej budynek rządowy. Tutaj sułtan często urządzał wielkie bankiety. Tu zjeżdżały się znakomitości z całej Afryki. Teraz nie używany. Obok pałac sułtana, teraz Pałac Ludu. Czy chcecie państwo obejrzeć Dom Cudów? Jest otwarty. Możemy się zatrzymać. Oprowadzę państwa.
— Innym razem — powiedziała Sybille obojętnie. — Będziemy tu jakiś czas.
— Nie przyjechaliście tu na jeden dzień?
— Nie. Na tydzień lub dłużej. Przyjechałam studiować historię waszej wyspy. Na pewno odwiedzę Beit al-Ajaib, ale nie dzisiaj.
— Tak, tak. Nie dzisiaj. Bardzo dobrze. Proszę mnie wezwać. Zaprowadzę wszędzie. Nazywam się Ibuni.
Uśmiechnął się do niej przez ramię, pokazując wszystkie zęby i gwałtownym ruchem kierownicy skierował taksówkę w labirynt wijących się uliczek i wąskich zaułków stanowiących Stonetown — dawną dzielnicę arabską.
Panowała tu cisza. Masywne, białe, kamienne budynki zwrócone były ślepymi ścianami do ulicy. Wąskie okna zasłaniały okiennice. Większość drzwi — sławnych ozdobnych drzwi ze Stonetown, bogato rzeźbionych, nabijanych mosiądzem i przemyślnie inkrustowanych, każde stanowiące dzieło islamskiej sztuki — było zamkniętych. Sklepy wyglądały nędznie, a ich niewielkie okna wystawowe pokrywał kurz. Większość szyldów była tak wyblakła, że Sybille z trudem mogła je odczytać.
Arabów już dawno nie było na Zanzibarze. Wyjechało także wielu Hindusów, chociaż mówiło się, ze ukradkiem wracają. Od czasu do czasu, w miarę jak taksówka jechała krętymi uliczkami Stonetown, napotykali długie czarne limuzyny prawdopodobnie produkcji rosyjskiej lub chińskiej prowadzone przez szoferów, w których z godnością i powagą podróżowali ciemnoskórzy mężczyźni w białych szatach. Prawodawcy, jak przypuszczała Sybille, załatwiający sprawy państwowe. Innych pojazdów nie było widać. Nie było również wielu przechodniów z wyjątkiem kilku czarno odzianych kobiet. Stonetown nie tryskało życiem, tak jak okoliczne pola. Sprawiało na niej wrażenie miejsca przeznaczonego dla duchów i dobrze pasującego na wakacje dla zmarłych. Spojrzała na Zachariasa, który skinął jej głową i uśmiechnął się. Był to szybki, przelotny uśmiech, wyrażający zrozumienie dla jej odczuć i mówił jej, że on również odczuwał to samo. Porozumienie pomiędzy zmarłymi następowało szybko, a rzeczy oczywiste nie wymagały słów.
Droga do hotelu wydawała się niezmiernie poplątana, a kierowca często zatrzymywał się przed sklepami pytając z nadzieją:
— Czy nie potrzebujecie mosiężnych szkatułek, miedzianych naczyń, srebrnych pamiątek, chińskich złotych łańcuszków?
Chociaż Sybille delikatnie odmawiała jego propozycjom, on wciąż wskazywał im bazary i sklepy, poważnie zachwalając wysoką jakość i umiarkowane ceny. Stopniowo Sybille zdała sobie sprawę, zaczynając orientować się w układzie miasta, że niektóre skrzyżowania minęli już kilkakrotnie. Właściciele sklepów musieli chyba płacić kierowcy, żeby sprowadzał do nich turystów.
— Proszę zawieźć nas do hotelu — powiedziała Sybille, kiedy kierowca w dalszym ciągu zachwalał różne towary: najlepsza kość słoniowa, najlepsze koronki… Powiedziała to w sposób zdecydowany, ale nie straciła cierpliwości. Taka zmiana sprawiłaby Jorge’owi przyjemność. Zbyt często był ofiarą wybuchów jej temperamentu. Musiał to być swego rodzaju produkt uboczny zmian metabolicznych w procesie ożywiania, a może skutek dwóch lat opieki Ojca-opiekuna w Zimnym Mieście, a może wreszcie wynik nowej świadomości, że w tej sytuacji pośpiech jest absurdem?
— Tu jest wasz hotel — powiedział wreszcie Ibuni. Był to stary dom arabski — wysokie łuki, niezliczone balkony, zatęchłe powietrze, leniwie obracające się elektryczne wentylatory w ciemnych hallach. Sybille i Zacharias dostali rozległy apartament na trzecim piętrze z oknem wychodzącym na ogród pełen palm i ozdobnych krzewów. Mortimer, Gracchus i Nerita, którzy przybyli znacznie wcześniej inną taksówką, mieli taki sam apartament piętro niżej.
— Wykąpię się — powiedziała Sybille do Zachariasa. — Będziesz w barze?
— Najprawdopodobniej albo przejdę się po ogrodzie.
Wyszedł. Sybille szybko zrzuciła swoje przepocone ubranie podróżne. Łazienka była urządzona z iście bizantyjskim przepychem. Kolorowe kafelki ułożone były w wyszukane wzory. Ogromna, żółta wanna wznosiła się wysoko na nóżkach z brązu w kształcie orlich szponów. Ledwo ciepła woda zaczęła ciec niewielkim strumieniem po odkręceniu kranu. Uśmiechnęła się do swego odbicia w wysokim, owalnym lustrze. Podobne lustro było w domu, w którym dokonywano zabiegów ożywienia. Następnego ranka po ożywieniu pięciu czy sześciu zmarłych przyszło do jej pokoju, by uczcić udaną transformację i przynieśli ze sobą wielkie lustro. Delikatnie i z wielką ceremonią zdjęli z niej kołdrę, żeby mogła się w lustrze zobaczyć naga, wąska w talii, szczupła, z wysokimi piersiami; piękno jej ciała nie zmienione w wyniku śmierci i ożywienia, a nawet jeszcze przez nie udoskonalone, tak że po tych strasznych przejściach wyglądała młodziej, promiennie].
— Jesteś bardzo piękną kobietą.
To powiedział Pablo. Później poznała ich imiona.
— Czuję ogromną ulgę. Obawiałam się, że gdy się obudzę, będę wyglądała okropnie.
— To nie mogło się stać — powiedział Pablo.
— I nigdy się nie stanie — powiedziała młoda kobieta. To była Nerita.
— Ale zmarli również się starzeją, prawda?
— O tak, starzejemy się, ale nie w ten sam sposób, co żyjący.
— Wolniej?
— Znacznie wolniej. Także inaczej. Wszystkie nasze procesy biologiczne toczą się znacznie wolniej, z wyjątkiem działania mózgu, który działa szybciej niż za życia.
— Szybciej?
— Sama zobaczysz.
— To wszystko brzmi idealnie.
— Mamy niezwykłe szczęście. Życie było dla nas niezmiernie łaskawe. Nasza sytuacja jest rzeczywiście idealna. Jesteśmy nową arystokracją.
— Nowa arystokracja…
Sybille weszła powoli do wanny i czując chłodną porcelanę ułożyła się wygodnie pozwalając, by letnia woda sięgnęła jej podbródka. Zamknęła oczy. Ogarnął ją spokój. Zanzibar czekał na nią. Te wszystkie ulice. Nigdy nie myślałam, że je kiedykolwiek zobaczę. Niech sobie Zanzibar poczeka. Niech poczeka. Te wszystkie słowa. Nigdy nie myślałam, że je kiedykolwiek wypowiem. Gdy pozostawiłam swe ciało na dalekim brzegu. Czas na wszystko. Wszystko we właściwym czasie.
— Jesteś bardzo piękną kobietą — powiedział jej Pablo i to wcale nie było pochlebstwo.
Tak. Tego pierwszego poranka chciała im wyjaśnić, że wcale nie przejmowała się tak bardzo wyglądem swego ciała, że zależało jej na czymś innym, na czymś „ważniejszym”. Nie było jednak trzeba nic wyjaśniać. Rozumieli wszystko. Poza tym, przejmowała się jednak swoim ciałem. Piękno było dla niej mniej ważne niż dla tych kobiet, dla których uroda była jedynym atutem. Niemniej jednak ciało sprawiało jej przyjemność i wiedziała, że wywoływało miłe wrażenie u innych. Ułatwiało jej kontakty z ludźmi, zawieranie znajomości i zawsze była za to wdzięczna. W poprzednim życiu przyjemność wynikającą z posiadania takiego ciała psuła świadomość jego nieuniknionego, powolnego zniszczenia, świadomość utraty tego przypadkowego atutu, jaki dawało jej piękno. Obecnie to jej nie groziło. Będzie się zmieniać w miarę upływu czasu, ale nie będzie miała tego uczucia, jakie mają osoby żyjące, że ulega powolnemu rozkładowi. Ożywione ciało nie zdradzi jej, stając się brzydkie. Nie.
— Jesteśmy nową arystokracją…
Po kąpieli stała przez kilka minut w otwartym oknie wystawiając swe nagie ciało na działanie wilgotnego powiewu. Zaczęły dobiegać do niej różne odgłosy — odległe dzwonki, jazgot tropikalnych ptaków, głosy dzieci śpiewających w niezrozumiałym języku. Zanzibar! Kraj sułtanów i przypraw, Livingstone’a i Stanleya, Tippu Tiba — handlarza niewolników. Może sir Richard Burton spędził noc właśnie w tym pokoju. Odczuwała suchość w gardle i budzące się w niej podniecenie. Miała poczucie oczekiwania, ciekawości. Miała przed sobą Zanzibar. Bardzo dobrze. Rusz się, Sybille, ubierz się, zjedz obiad i rozejrzyj się po mieście.
Wyjęła z walizki lekką bluzkę i szorty. Właśnie wtedy do pokoju wrócił Zacharias.
— Kent, czy myślisz, że można tutaj nosić takie szorty? — zapytała nie podnosząc oczu. — One są…
Zamilkła, kiedy ujrzała jego twarz.
— Co się stało?
— Właśnie rozmawiałem z twoim mężem.
— On jest tutaj?
— Podszedł do mnie w hallu. Znał moje nazwisko. Powiedział: „Pan nazywa się Zacharias” z lekką chrypką Humphreya Bogarta w głosie, jak zdradzony filmowy mąż do tego trzeciego. „Gdzie ona jest? Muszę się z nią zobaczyć”.
— Oj, nie, Kent.
— Pragnąłem się dowiedzieć, czego chce od ciebie, ale odpowiedział, że jest twoim mężem, a ja odparłem, że może był twoim mężem kiedyś, ale sytuacja się zmieniła i wtedy…
— Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Jorge mógł się tak zachować. Był zawsze takim delikatnym człowiekiem. Jak wyglądał?
— Jak szaleniec — powiedział Zacharias. — Szkliste oczy, napięte mięśnie twarzy, oznaki szalonego napięcia. Przecież wie, że nie powinien tego robić.
— Doskonale wie, jak ma się zachować. Co za głupia historia! Gdzie on teraz jest?
— Wciąż na dole. Rozmawia z Neritą i Laurencem. Nie chcesz się z nim spotkać, prawda?
— Naturalnie, że nie.
— Napisz do niego karteczkę, a ja mu ją zaniosę. Powiedz, żeby spływał.
Sybille pokręciła przecząco głową.
— Nie chcę mu sprawić przykrości.
— Sprawić mu przykrości? Wlókł się za tobą przez pół świata jak chory z miłości chłopaczek. Narusza twoją prywatność. Przerwał nam ważną podróż. Nie stosuje się do zasad regulujących stosunki pomiędzy żywymi a zmarłymi, a ty…
— On mnie kocha, Kent.
— Kochał cię. Dobrze. Na to się zgodzę. Jednakże osoba, którą kochał, już nie istnieje. Musi sobie zdać z tego sprawę.
Sybille zamknęła oczy.
— Nie chcę mu sprawiać przykrości. Nie chcę również, żebyś ty mu sprawiał przykrość.
— Nie sprawię mu przykrości. Spotkasz się z nim?
— Nie.
Mruknęła coś w zakłopotaniu i rzuciła bluzkę i szorty na krzesło. Czuła gwałtowne pulsowanie w skroniach. Takiego zagrożenia nie pamiętała od czasu tego strasznego dnia przy kurhanach w Newark. Podeszła do okna i wyjrzała. Może miała wrażenie, że zobaczy Jorge’a rozmawiającego z Neritą i Laurencem na podwórzu. Nikogo jednak nie zobaczyła poza boyem hotelowym, który popatrzył na jej nagie piersi i obdarzył ją szerokim uśmiechem. Sybille odwróciła się do niego tyłem i powiedziała bezbarwnym głosem:
— Zejdź na dół. Powiedz mu, że nasze spotkanie jest niemożliwe. Użyj tego słowa. Nie mów, że nie chcę się z nim spotkać, nie mów, że takie spotkanie nie jest właściwe, ale że jest niemożliwe. Zadzwoń na lotnisko. Chcę wrócić do Dar wieczornym samolotem.
— Przecież dopiero przyjechaliśmy!
— To nie ma znaczenia. Wrócimy innym razem. Jorge jest bardzo uparty. Nie pogodzi się z niczym oprócz brutalnej odmowy, a tego nie mogę mu zrobić. Musimy zatem wyjechać.
Klein nigdy jeszcze nie widział zmarłych z tak bliskiej odległości. Ostrożnie i z zakłopotaniem rzucał ukradkowe spojrzenia na Kenta Zachariasa siedzącego obok niego na wyplatanym fotelu wśród doniczkowych palm hotelowego hallu. Jijibhoi powiedział mu, że to prawie nie rzucało się w oczy, że odbierało się to podświadomie raczej niż w wyniku oznak zewnętrznych i tak rzeczywiście było. Pewien wygląd oczu, ten typowy utkwiony w jeden punkt wzrok zmarłych, a także dziwna bladość skóry pod żywymi rumieńcami Zachariasa były czymś nietypowym. Gdyby jednak Klein nie wiedział, kim jest Zacharias, pewnie by nie zauważył. Próbował wyobrazić sobie tego człowieka, tego rudego, rumianego archeologa, tego kreta ziemnych kurhanów w łóżku z Sybille, robiących to, co robili zmarli w czasie stosunku. Nawet Jijibhoi nie był pewien. Były dotyki, spojrzenia, szepty i uśmiechy, jak uważał Jijibhoi, ale genitalia chyba nie brały udziału. Przecież rozmawiam z kochankiem Sybille, z jej kochankiem. Jakie to dziwne, że tak się tym denerwował. Miała przecież swoje przygody za życia, podobnie jak i on; podobnie jak wszyscy. Taki był sposób na życie. Teraz czuł się jednak zagrożony, pokonany i zniszczony przez tego chodzącego trupa, jej kochanka.
— Niemożliwe? — zapytał Klein.
— Tak właśnie powiedziała.
— Czy nie mogę zobaczyć się z nią choć przez dziesięć minut?
— Niemożliwe.
— Choć przez kilka chwil? Chciałbym wiedzieć, jak ona wygląda.
— Czy nie uważa pan za upokarzające tak zabiegać o jeden rzut oka na nią?
— Tak.
— Ale w dalszym ciągu pan tego chce?
— Tak.
— Przykro mi, ale nie mogę nic dla pana zrobić — powiedział Zacharias z westchnieniem.
— Może Sybille jest zmęczona po podróży. Czy nie myśli pan, że może jutro będzie w lepszym nastroju?
— Może — powiedział Zacharias. — Niech pan przyjdzie jutro.
— Dziękuję panu bardzo.
— De nada.
— Czy mogę panu postawić drinka?
— Nie, dziękuję — powiedział Zacharias, — Nie piję od czasu, kiedy… — uśmiechnął się.
Klein czuł alkohol w oddechu Zachariasa. No cóż, pójdzie sobie. Kierowca taksówki czekającej w pobliżu hotelu wychylił głowę z okna wozu i zapytał z nadzieją w głosie:
— Może chcecie panowie zwiedzić wyspę? Plantacje goździków, stadion…?
— Już je widziałem — powiedział Klein. — Zawieź mnie na plażę.
Popołudnie spędził obserwując małe turkusowe fale liżące różowy piasek. Następnego dnia wrócił do hotelu, w którym mieszkała Sybille, ale wszyscy pięcioro odlecieli ostatnim wieczornym samolotem do Dar, jak poinformował go zakłopotany recepcjonista. Klein zapytał, czy może zatelefonować, i recepcjonista wskazał mu stary aparat w niszy koło baru. Zadzwonił do Barwaniego.
— Co się dzieje? — zapytał. — Powiedział pan, że zostaną tu co najmniej tydzień.
— No cóż, sytuacja się zmieniła — odparł Barwani łagodnie.
Jakie są perspektywy? Co przyniesie przyszłość?
Nie wiem. Nie mam przeczuć. Kiedy pająk rzuca się w dół z jakiegoś punktu zgodnie ze swoją naturą, widzi zawsze przed sobą tylko pustą przestrzeń, gdzie nie może znaleźć oparcia dla nóg niezależnie od tego, jak szeroko je rozstawi. Tak samo jest ze mną. Przede mną jest zawsze pusta przestrzeń. To, co pcha mnie naprzód, to czynnik leżący poza mną. Życie jest postawione na głowie i straszne. Nie można tego wytrzymać.
— Drogi przyjacielu, jeżeli chodzi o cały problem śmierci, kto może stwierdzić, co jest słuszne? — powiedział Jijibhoi. — Kiedy byłem jeszcze chłopcem w Bombaju, nasi sąsiedzi wyznający hinduizm praktykowali zwyczaj sati, to znaczy spalanie wdowy na stosie pogrzebowym jej męża. Na jakiej podstawie możemy nazwać ich barbarzyńcami? Oczywiście — jego ciemne oczy błysnęły figlarnie — nazywaliśmy ich barbarzyńcami, ale nigdy wtedy, kiedy mogli nas usłyszeć. Zjesz jeszcze curry?
Klein opanował westchnienie. Był już najedzony, a curry było bardzo ostre, ostrzejsze niż zazwyczaj mógł wytrzymać. Jednakże gościnność Jijibhoia wywierająca delikatny nacisk miała w sobie coś takiego, że jakakolwiek odmowa wydawała się Kleinowi niemal bluźnierstwem. Uśmiechnął się i skinął głową, a Jijibhoi wstając nałożył górę ryżu na talerz Kleina, ukrył ją pod gęstym baranim curry i udekorował hinduskimi przyprawami. Bez słowa żona Jijibhoia wyszła do kuchni i wróciła z butelką zimnego heinekena. Przesłała Kleinowi wstydliwy uśmiech, stawiając butelkę przed nim na stole. Tych dwoje parsów, jego gospodarze, świetnie ze sobą współpracowało.
Stanowili elegancką parę, nawet bardzo. Jijibhoi był wysoki, prosty jak trzcina, z wydatnym orlim nosem, ciemną, lewantyńską skórą, włosami czarnymi jak skrzydło kruka i ogromnymi wąsami. Jego dłonie i stopy były niezwykle małe. Sposób bycia miał uprzejmy i powściągliwy. Ruchy szybkie, prawie nerwowe. Klein przypuszczał, że przekroczył już czterdziestkę, ale mógł równie dobrze mylić się o dziesięć lat w każdą stronę. Jego żona (dziwne, ale Klein nigdy nie poznał jej imienia) była młodsza, prawie tego samego wzrostu. Miała jasną skórę o lekko oliwkowym odcieniu i zmysłową figurę. Zawsze była ubrana w zwiewne, jedwabne sari. Jijibhoi ubierał się zazwyczaj w garnitur i koszulę z krawatem, które wyszły z mody dwadzieścia lat temu. Klein żadnego z nich nie widział nigdy z odkrytą głową. Ona zawsze nosiła białą lnianą chusteczkę, a on małą krymkę, która pozwalała ludziom mylić go z orientalnym Żydem. Byli bezdzietni i samowystarczalni. Tworzyli zamkniętą parę, idealną jednostkę składającą się z dwóch części tej samej całości, połączonych i niepodzielnych, tak jak kiedyś Klein i Sybille. Ich harmonijna wymiana myśli i gestów trochę peszyła i krępowała innych, tak jak to było kiedyś z Kleinem i Sybille.
— W twoich stronach… — zaczął Klein.
— Och, zupełnie inaczej i całkiem, wyjątkowo. Czy znasz nasze zwyczaje pogrzebowe?
— Pozostawiacie zmarłych na otwartym powietrzu, prawda?
— Najstarszy program ponownego wykorzystania — zaśmiał się Jijibhoi. — Wieże Milczenia…
Wstał i podszedł do okna. Stał plecami do Kleina, wpatrując się w ostre światła Los Angeles. Dom z drewna tropikalnego i szkła stał wsparty na podporach na skraju Benedict Canyon tuż poniżej Mulholland. Widok obejmował wszystko od Hollywood po Santa Monica.
— Jest pięć takich wież w Bombaju — ciągnął Jijibhoi. — Położone są na Wzgórzu Malabarskim, z którego widać Mojrze Arabskie. Mają setki lat. Są okrągłe. Mają po kilkaset ! stóp w obwodzie. Otoczone są murem wysokim na dwadzieścia lub trzydzieści stóp. Kiedy umiera pars… Wiedziałeś j coś o tym?
— Niewiele. Chciałbym wiedzieć więcej.
— Kiedy umiera pars, odnosi się go do wieży na żelaznych marach. Żałobnicy idą za nim w procesji parami, każda para trzyma białą chustę. To piękna scena. W kamiennym murze jest brama, przez którą przechodzą tylko ludzie niosący mary wraz ze swym ciężarem. Nikt poza nimi nie może wejść do wieży. W środku znajduje się duży, okrągły postument wyłożony kamiennymi płytami, na nim zaś rozmieszczone są zagłębienia w trzech rzędach. W zagłębieniach rzędu zewnętrznego składa się ciała mężczyzn, w następnym rzędzie kobiet, a w rzędzie najbliżej środka kręgu — dzieci. Z wysokich palm w ogrodach otaczających wieże zrywają się sępy. Po godzinie lub dwóch pozostają jedynie kości. Później nagi, wysuszony przez słońce szkielet wrzucony zostaje do wnętrza wieży. Bogaci i biedni rozpadają się w proch razem.
— Czy wszystkie pogrzeby parsów odbywają się w ten sposób?
— Nie, wcale nie — powiedział Jijibhoi z uśmiechem. — Wszystkie stare tradycje obecnie zanikają. Czy nie wiedziałeś o tym? Nasza młodzież opowiada się za kremacją czy nawet zwykłym pochówkiem. A jednak jeszcze wielu spośród nas dostrzega piękno tego zwyczaju.
— Piękno?
— Chowanie zmarłych w ziemi — wyjaśniła żona Jijibhoia spokojnym głosem — w tropikalnych krajach, gdzie istnieje wiele zakaźnych chorób, wydaje się nam niezbyt higieniczne. Spalenie ciała oznacza zmarnowanie jego substancji. Oddanie ciał zmarłych głodnym ptakom szybko, czysto i bez zamieszania jest dla nas formą uczczenia oszczędności natury. Zmieszanie się czyichś kości we wspólnym dole z kośćmi innych członków społeczności jest dla nas ostatecznym wyrazem demokracji.
— A sępy nie roznoszą chorób żywiąc się ciałami…
— Nigdy — powiedział Jijibhoi zdecydowanie. — Ani nie zapadają na nasze choroby.
— I rozumiem, że wy oboje zamierzacie… — Klein przerwał skonsternowany, odkaszlnął i uśmiechnął się słabo. — Widzicie, co to wasze radioaktywne curry zrobiło z moim dobrym wychowaniem? Przepraszam. Siedzę tutaj jako wasz gość za stołem i wypytuję, co zamierzacie zrobiło ze swoim pogrzebem!
— Drogi przyjacielu — zaśmiał się Jijibhoi — śmierć dla nas to nic strasznego. To jest, chyba nie trzeba tego podkreślać, zjawisko naturalne. Przez pewien czas jesteśmy tutaj, a później odchodzimy. Kiedy przyjdzie pora, ja i moja żona udamy się do Wież Milczenia.
— Lepiej tam niż do Zimnych Miast! Znacznie lepiej! — dodała jego żona ostro.
Klein jeszcze nigdy nie widział u niej takiej gwałtowności.
Jijibhoi odwrócił się od okna i spojrzał na nią gniewnie. Tego też Klein jeszcze nigdy nie widział. Wydawało się, że ta delikatna pajęczyna wyszukanej grzeczności, jaką on i tych dwoje snuło przez cały wieczór, zaczęła się nagle rwać, a nawet stosunki pomiędzy Jijibhoiem i jego żoną stały się napięte. Podniecony i rozdygotany Jijibhoi zaczął zbierać puste naczynia i po dłuższym, kłopotliwym milczeniu powiedział:
— Ona nie chciała cię urazić.
— Dlaczego miałbym się czuć urażony?
— Osoba, którą kochasz, wybrała Zimne Miasto. Mogłeś zrozumieć, że była to krytyka pod jej adresem.
Klein wzruszył ramionami.
— Przecież ma prawo mieć swoje poglądy na temat ożywiania. Zastanawiam się tylko… — przerwał, wahając się czy może być aż tak dociekliwy.
— Tak?
— Nieważne.
— Proszę… Przecież jesteśmy przyjaciółmi.
— Zastanawiałem się — powiedział Klein powoli — - czy nie jest ci trudno spędzać cały czas ze zmarłymi, badając ich, poznając ich sposoby postępowania, poświęcając im całą swoją karierę w sytuacji, kiedy twoja żona wyraźnie pogardza Zimnymi Miastami i wszystkim, co z nimi związane.
Jeżeli twoja praca jest dla niej odrażająca, nie możesz dzielić się z nią problemami.
— Och — powiedział Jijibhoi i widać było, że jego napięcie wyraźnie zanika. — Jeżeli o to chodzi, to ja mam chyba Jeszcze mniej zachwytu wobec całego procesu ożywiania niż ona.
— Naprawdę? — Tego Klein nigdy nie podejrzewał. — Odpycha cię to? Dlaczego zatem zajmujesz się tym tak Intensywnie?
— Co? Czy uważasz, że należy lubić badany temat? — Jijibhoi wyglądał na szczerze ubawionego. — Wydaje mi się, że jesteś z pochodzenia Żydem, a jednak swoją pracę doktorską poświęciłeś wczesnemu okresowi Trzeciej Rzeszy, prawda?
— Touche! — przyznał Klein.
— Jako socjolog uważam subkulturę zmarłych za fascynującą — kontynuował Jijibhoi. — To niezmierne szczęście, kiedy pojawia się w trakcie kariery zupełnie nowy aspekt ludzkiej egzystencji. Dla mnie nie ma bogatszego materiału badawczego. A jednak nie mam najmniejszego zamiaru zdecydować się na ożywienie. Dla mnie i dla mojej żony przeznaczone są Wieże Milczenia, gorące słońce, sępy i koniec, finis, ostatnia stacja.
— Nie wiedziałem, że ty to tak odbierasz. Myślę, że gdybym wiedział więcej o teologii parsów, zrozumiałbym…
— Nie. Jeszcze nie rozumiesz. Nasze zastrzeżenia nie mają teologicznego podłoża. Po prostu mamy życzenie, kaprys, by nie kontynuować życia poza wyznaczony termin. Mam również poważne zastrzeżenia co do wpływu ożywiania na nasze społeczeństwo. Odczuwam poważne zaniepokojenie obecnością zmarłych wśród nas. Obawiam się ich prywatnie, podobnie jak i kultury, którą tworzą. Czuję nawet odrazę… — Jijibhoi zawahał się. — Może użyłem zbyt mocnego słowa. Przepraszam, ale widzisz, jak skomplikowana jest moja postawa wobec tego zjawiska. To mieszanina fascynacji i odrazy. Istnieję w ciągłym napięciu między dwoma biegunami. Ale dlaczego mówię ci to wszystko? Jeżeli cię to nie denerwuje, to pewnie nudzi. Pomówmy o twojej wyprawie na Zanzibar.
— Cóż można powiedzieć. Pojechałem. Czekałem kilka tygodni, zanim się pojawiła, ale nie mogłem się z nią spotkać i wróciłem do domu. Mimo tej całej wyprawy w ogóle jej nie widziałem.
— Co za rozczarowanie!
— Była w swoim pokoju. Nie pozwolili mi pójść do niej.
— Nie pozwolili?
— Jej towarzystwo. Była w towarzystwie czworga innych zmarłych. Była tam kobieta i trzech mężczyzn. Mieszkała w jednym pokoju z tym archeologiem Zachariasem. To on właśnie uniemożliwił mi spotkanie z nią i zrobił to bardzo sprytnie. Zachowywał się tak, jakby był jej właścicielem. Może i tak jest. Co możesz mi o tym powiedzieć, Framji? Czy zmarli zawierają związki małżeńskie? Czy Zacharias to jej nowy mąż?
— To bardzo wątpliwe. Pojęcia „żona” i „mąż” nie są używane wśród zmarłych. Nawiązują stosunki wzajemne, ale nie łączą się w pary. Tworzą zamiast tego grupy pseudorodzinne składające się z trzech, czterech, a nawet więcej osób, które…
— Czy chcesz powiedzieć, że jej czworo towarzyszy, którzy byli na Zanzibarze, to jej kochankowie?
Jijibhoi wykonał wiele mówiący gest.
— Któż może wiedzieć? Jeżeli masz na myśli znaczenie czysto fizyczne, to wątpię, ale nigdy nie można być pewnym. Wydaje się, że Zacharias jest jej specjalnym towarzyszem. Pozostali mogą również należeć do jej pseudorodziny, może nie wszyscy, a może żadne z nich. Mam podstawy, by twierdzić, że w pewnych sytuacjach każdy zmarły może powołać się na związki rodzinne z innymi. Któż może to wiedzieć? Widzimy postępowanie tych istot, jakbyśmy obserwowali je przez przydymione szkło. Niejasno.
— Ja nie zobaczyłem Sybille nawet w taki sposób. Nawet nie wiem, jak ona teraz wygląda.
— Nic nie straciła ze swej urody.
— To już mi mówiłeś. Chcę ją zobaczyć na własne oczy.
Ty nigdy nie zrozumiesz, Framji, jak bardzo chcę ją zobaczyć. Czuję ból nie mogąc…
— Chciałbyś zobaczyć ją w tej chwili? Klein aż zatrząsł się ze zdumienia.
— Co?! Co to znaczy? Czy ona…
— Ukryła się w sąsiednim pokoju? Nie. Nic podobnego. Ale mam dla ciebie pewną niespodziankę. Chodź do biblioteki.
Uśmiechając się z dumą Jijibhoi poprowadził go z jadalni do sąsiadującego z nią niewielkiego gabinetu od sufitu do podłogi wypełnionego książkami w różnych językach — nie tylko we francuskim, angielskim i niemieckim, ale także w sanskrycie, hindi, gudżarati i w farsi. Języków tych Jijibhoi nauczył się żyjąc w niewielkiej społeczności parsów w Bombaju. Odsunąwszy na bok stos fachowych czasopism, wydobył lśniący sześcian holograficzny, ruchem kciuka uaktywnił jego wewnętrzne światło i wręczył go Kleinowi.
Ostry, jasny obraz przedstawiał trzy postacie na rozległej, trawiastej równinie ciągnącej się bez końca, bez drzew, głazów i żadnych innych nierówności, jak nie kończący się zielony dywan pod pustym błękitnym niebem. Zacharias stał po lewej stronie. Nie patrzył w stronę kamery, ale w dół robiąc coś przy zamku ogromnej strzelby. Po prawej stronie stał krzepki, potężnie wyglądający mężczyzna o grubych rysach, ciemnych włosach i twarzy, w której dominowały nos i broda. Klein rozpoznał go. Był to Anthony Gracchus, jeden ze zmarłych, który towarzyszył Sybille na Zanzibarze. Sybille stała obok niego. Ubrana była w spodnie koloru khaki i białą bluzkę. Gracchus wyciągał rękę. Wyraźnie wskazywał jej cel, w który mierzyła ze strzelby prawie tak wielkiej, jak strzelba Zachariasa.
Klein obracał sześcianem, studiując jej twarz pod różnymi kątami, a oglądany obraz spowodował, że jego palce stały się jakby grube i niezgrabne, a powieki zaczęły drżeć. Jijibhoi mówił prawdę. Nic nie straciła ze swej urody. Nie była jednak wcale tą Sybille, którą znał. Kiedy widział ją po raz ostatni leżącą w trumnie, wydawała się bezbłędną marmurową kopią żywej Sybille. Teraz sprawiała to samo posągowe wrażenie. Jej twarz stanowiła maskę bez wyrazu, spokojna, odległa, obojętna. Jej oczy były lśniące i tajemnicze. Na ustach błąkał się słaby, zagadkowy, prawie nieuchwytny uśmiech. Przeraził się, widząc ją taką obcą i jakby nieznajomą. Może to intensywność koncentracji nadawała jej tę odpychającą, marmurową powierzchowność, ponieważ wydawało się, że całą swoją uwagę skoncentrowała na czynności celowania. Przechylając sześcian Klein mógł zobaczyć, że mierzyła do ptaka nieco większego od indyka, poruszającego się w trawie w lewej, dolnej części obrazu. Ptak miał okrągłe, workowate ciało, popielate upierzenie z jaśniejszą piersią i ogonem, i żółto-białymi skrzydłami. Poruszał się na krótkich, komicznych, żółtych nogach. Miał ogromną głowę zakończoną czarnym, zakrzywionym dziobem. Wyglądał poważnie, nawet dystyngowanie i nieco absurdalnie. Nie zdawał sobie sprawy, jaki los go czeka. Jakie to dziwne, że Sybille miała właśnie go zabić. Zawsze była zdecydowanie przeciwna zabijaniu. Sybille — łowczyni. Sybille — księżycowa bogini. Sybille — Diana! Wstrząśnięty Klein spojrzał na Jijibhoia.
— Gdzie to zdjęcie zrobiono? Chyba na safari w Tanzanii?
— Tak. W lutym. Ten człowiek na zdjęciu jest przewodnikiem, białym myśliwym.
— Widziałem go na Zanzibarze. Nazywa się Gracchus. Towarzyszył Sybille w podróży.
— Prowadzi rezerwat myśliwski położony niedaleko Kilimandżaro. Przeznaczony jest wyłącznie dla zmarłych. Jeden z bardziej niezwykłych przejawów ich subkultury. Polują tylko na te zwierzęta, które…
— Jak zdobyłeś to zdjęcie? — zapytał Klein niecierpliwie.
— Zrobiła je Nerita Trący, jedna z towarzyszek twojej żony.
— Spotkałem ją także na Zanzibarze. Ale jak…
— Jej przyjaciel jest moim znajomym, a raczej moim informatorem. Bardzo przydatne źródło w moich badaniach. Kilka miesięcy temu prosiłem go o coś takiego. Oczywiście nie powiedziałem mu, że potrzebuję je dla ciebie.
Jijibhoi spojrzał uważnie na Kleina.
— Wydajesz się czymś zdenerwowany, przyjacielu. Klein skinął głową. Zamknął oczy, jak gdyby chciał je ochronić przed światłem padającym z sześcianu. W końcu powiedział bezbarwnym głosem:
— Muszę się z nią zobaczyć.
— Może byłoby jednak lepiej, gdybyś zrezygnował z…
— Nie!
— Czy w żaden sposób nie dasz się przekonać, że ta pogoń za urojeniem może być niebezpieczna.
— Nie — powiedział Klein. — Nawet nie próbuj. Muszę się z nią spotkać. Muszę.
— A jak masz zamiar to zrobić?
— Pojadę do Zimnego Miasta Zioń — powiedział Klein mechanicznie.
— Już raz tam byłeś. Nie wpuścili cię.
— Tym razem mnie wpuszczą. Nie wyrzucają zmarłych. Oczy parsa rozszerzyły się.
— Chcesz umrzeć? Czy na tym polega twój plan? Co ty opowiadasz, Jorge?
— Nie. Wcale nie mam takiego zamiaru — roześmiał się Klein.
— Nic nie rozumiem.
— Zakradnę się. Ucharakteryzuję się na zmarłego. Dostanę się do Zimnego Miasta tak, jak niewierny dostaje się do Mekki.
Klein chwycił Jijibhoia za rękę.
— Czy będziesz mógł mi pomóc? Czy nauczysz mnie ich zachowania, ich żargonu?
— Natychmiast cię rozszyfrują.
— Może nie. Może spotkam się z Sybille, zanim to nastąpi.
— To jest szaleństwo — powiedział Jijibhoi spokojnie.
— W każdym razie masz odpowiednią wiedzę. Pomożesz mi?
Delikatnie Jijibhoi wycofał rękę z uścisku Kleina, podszedł do półki i zaczai poprawiać ułożone tam książki. Wreszcie odezwał się:
— Nawet sobie nie mogę pomóc. Moja wiedza jest rozległa, ale nie dość głęboka. Jeżeli jednak będziesz nalegał, skontaktuję cię z kimś, kto może zdoła ci pomóc. To jeden f z moich informatorów, zmarły, człowiek, który wyzwolił się i spod autorytetu ojców-kierowników. Wywodzi się ze zmarłych, ale nie jest z nimi. Możliwe, że nauczy cię wszystkiego, czego będziesz potrzebował.
— Wezwij go — powiedział Klein.
— Muszę cię ostrzec, że nie można na nim polegać. Jest! nierówny, może nawet zdradziecki. W jego obecnym stanie! zwykłe wartości ludzkie nie mają dla niego najmniejszego znaczenia.
— Wezwij go.
— Gdybym tylko mógł ci wyperswadować…
— Wezwij go.
Kłótnie prowadzą do kłopotów. W tym okresie lwy dużo ryczą. Radość następuje po smutku. To niedobrze bić dzieci. Lepiej odejdź i idź do domu. Dziś nie można pracować. Powinieneś chodzić codziennie do szkoły. Nie należy iść tą ścieżką. Przegradza ją woda. Nie przejmuj się, dam sobie radę. Wracajmy szybko. Te lampy zużywają zbyt wiele nafty. W Nairobi nie ma komarów. Nie ma tu lwów. Tu są ludzie. Szukają jaj. Czy w studni jest woda? Nie, nie ma. Jeżeli jest tylko troje ludzi, nie będzie można dzisiaj pracować.
Gracchus daje gwałtowne sygnały tragarzom i wrzeszczy: — Shika njia hii hii! — Trzech zawraca, dwóch idzie dalej. — Ninyi nyote! — woła. — Fanga karna hivi! — Kręci głową, spluwa i ociera pot z czoła. Mówi ciszej, po angielsku, tak żeby tragarze go nie słyszeli:
— Róbcie, jak mówię, leniwe, czarne sukinsyny, albo przed wieczorem będziecie bardziej martwi niż ja!
— Czy zawsze odzywasz się do nich w ten sposób? — śmieje się nerwowo Sybille.
— Staram się postępować z nimi łagodnie, ale to nic nie daje. Chodź, dogonimy ich.
Niecała godzina minęła od wschodu słońca, ale jest już bardzo gorąco na równinie rozciągającej się pomiędzy Kilimandżaro a Serengeti. Gracchus prowadzi swą grupę ku północy, przez równinę pokrytą wysoką trawą, śladem kwagi. Torowanie drogi przez trawy to ciężka praca i tragarze próbują skierować się ku wąwozowi, gdzie kępy ostrokrzewów rzucają upragniony cień. Gracchus musi bez przerwy pokrzykiwać na nich, aby szli drogą, którą wybrał. Sybille zauważyła, że Gracchus traktuje ich jak zwierzęta pociągowe i wyraża się o nich z pogardą, ale odniosła wrażenie, że -wszystko to robił na pokaz, żeby nie wyjść z roli białego myśliwego. Zauważyła również, że w sytuacjach, których miała nie oglądać, Gracchus stawał się łagodny i otwarty, żartując z tragarzami w płynnym swahili i wymieniając z nimi wesołe kuksańce. Tragarze również grali swą rolę. Zachowywali się w sposób typowy dla ich zawodu, zarówno z szacunkiem, jak i z wyższością podchodząc do klientów, występując na przemian w roli wszechwiedzących znawców buszu lub prostych, nieoświeconych dzikusów nadających się wyłącznie do dźwigania ciężarów. Klienci, których obsługują, nie są jednak zupełnie takimi samymi sportowcami, jak myśliwi z czasów Hemingwaya, ponieważ to zmarli, i w skrytości tragarze są przerażeni tymi dziwnymi istotami, którym służą. Sybille widziała, jak szepczą modlitwy i dotykają amuletów, jeżeli przez przypadek dotkną któregokolwiek ze zmarłych. Czasami też udało się jej dostrzec przypadkowe spojrzenie wyrażające niekłamany strach, a może nawet odrazę. Gracchus nie jest ich przyjacielem, mimo że z nimi żartuje. Wydają się traktować go jak jakiegoś przerażającego czarownika, a klientów jak uosobienie demonów.
Spoceni myśliwi prawie bez słowa idą jeden za drugim. Przodem idą tragarze ze strzelbami i zapasami, za nimi Gracchus, Sybille i Zacharias. Nerita coś bez przerwy fotografuje. Na końcu idzie Mortimer. Białe chmurki płyną powoli po bezkresnym niebie. Trawa jest bujna i gęsta, ponieważ krótka, grudniowa pora deszczowa była niezwykle obfita. Niewielkie zwierzęta buszują w trawie i można dostrzec je przez ułamek sekundy — wiewiórki, szakale, perliczki. Od czasu do czasu można zobaczyć i większe zwierzęta. Trzy wyniosłe strusie, para hien, stadko gazeli Thompsona płynących jak brązowa rzeka przez równinę. Wczoraj Sybille wypatrzyła dwa guźce, kilka żyraf i kilka dzikich kotów z wielkimi uszami, poruszających się z gracją jak miniaturowe gepardy. Na żadne z tych zwierząt nie wolno polować. Są tu specjalne zwierzęta sprowadzone przez strażników rezerwatu na potrzeby klientów. Naturalna fauna afrykańska, to znaczy wszystkie zwierzęta, które tu żyły, zanim zmarli wydzierżawili te tereny od Masajów, chronione są dekretem rządowym. Masajom wolno polować na lwy, ponieważ jest to ich rezerwat, ale Masajów jest tak mało, że nie mogą wyrządzić poważniejszych szkód. Wczoraj, po spotkaniu z guźcarni, ale zanim jeszcze wypatrzyła żyrafy, Sybille zobaczyła po raz pierwszy Masajów. Pięciu szczupłych, wysokich mężczyzn skąpo odzianych w czerwone uzaty, a pod nimi zupełnie nagich. Szli w ciszy przez busz. Często zatrzymywali się, stając w zadumie na jednej nodze J podpierając się dzidą. Z bliska okazali się mniej przystojni. Byli bezzębni, mieli przepukliny. Wokół nich unosiły się roje much. Proponowali sprzedaż dzid i naszyjników z pariorków za kilka szylingów. Uczestnicy safari zaopatrzyli się już jednak w masajskie wyroby w sklepach pamiątkarskich Nairobi po zaskakująco wyższych cenach.
Przez cały ranek podchodzili kwagi. Gracchus wskazywał n to ślady kopyt, a to świeży nawóz. To Zacharias chciał polować na kwagi.
— Skąd wiesz czy nie idziemy po śladach zebry? — pyta zirytowany.
— Możesz mi zaufać — mówi Gracchus, mrugając do Sybille. — Spotkamy także zebry, ale znajdziesz swoją kwagę, gwarantuję.
Ngiri, przywódca tragarzy, odwraca się i uśmiecha.
— Piga ąuagga m’uzuri, bwana — mówi do Zachariasa i również mruga, ale zaraz, co Sybille wyraźnie widzi, jego jowialny, pewny siebie uśmiech znika, jak gdyby odwagi starczyło mu tylko na chwilę, a w oczach pojawia się strach.
— Co on powiedział? — pyta Zacharias.
— Że ustrzelisz piękną kwagę — odpowiada Gracchus. Kwaga. Ostatnie dzikie zwierzę zabito około 1870 roku.
Na świecie pozostały tylko trzy samice w europejskich ogrodach zoologicznych. Burowie wytępili to zwierzę prawie Całkowicie, polując na nie, żeby zdobyć mięso dla swoich hotentockich niewolników i pasiastą skórę do wyrobu worków na ziarno i do wyrobu butów nadających się do wędrówek po afrykańskich bezdrożach — veldschoen. Kwaga z londyńskiego ZOO zdechła w 1872 roku, z berlińskiego w 1875, a z amsterdamskiego w 1883 roku i od tej pory nikt nie widział żywej kwagi aż do roku 1990, kiedy to udało się odtworzyć gatunek poprzez dobór hodowlany i manipulacje genetyczne i otworzono rezerwat, gdzie mogła polować wybrana klientela.
Jest już prawie południe, a od rana nie padł jeszcze ani jeden strzał. Zwierzęta zaczęły szukać schronienia. Pojawią się znowu, gdy cienie wydłużą się. Czas na postój. Trzeba rozbić namioty, wydobyć z bagaży piwo i kanapki, znowu zacząć wspominać niebezpieczne przygody ze spotkań z rozszalałymi bawołami lub złośliwymi słoniami. Ale jeszcze nie zaraz. Wędrowcy dochodzą do szczytu niewysokiego wzgórza. W dolinie dostrzegają stado strusi i kilkaset pasących się zebr. Gdy pojawili się ludzie, strusie zaczęły oddalać się wolno i ostrożnie. Zebry zupełnie się nie bały. Pasły się nadal. Nigiri wskazuje ręką.
— Piga ąuagga, bwana.
— To stadko zebr — mówi Zacharias. Gracchus kręci przecząco głową.
— Nie. Posłuchaj. Czy słyszysz ten dźwięk?
Z początku nikt nie słyszy nic nadzwyczajnego, ale po chwili, tak! Sybille słyszy przenikliwe, szczekliwe rżenie, głos minionych czasów, głos zwierzęcia, którego nigdy przedtem nie słyszała. Jest to pieśń zmarłych. Nerita słyszy ją również. Słyszy ją Mortimer i wreszcie Zacharias. Gracchus wskazuje na oddalony koniec doliny. Tam, wśród zebr jest z pół tuzina zwierząt, które mogłyby być uznane za zebry, ale nimi nie są. To niedokończone zebry z pręgami tylko na głowie i na przedniej części tułowia. Reszta tułowia ma kolor żółtawo-brązowy. Nogi mają białe, grzywy ciemnobrązowe z jaśniejszymi pasmami. Ich sierść lśni jak mika w blasku słońca. Od czasu do czasu podnoszą głowy, wydają dziwne, wibrujące, gwiżdżące parsknięcie i znów schylają się ku trawie. Kwagi. Zwierzęta zabłąkane z przeszłości, zabytki, ożywione zjawy. Na sygnał Gracchusa grupa rozprasza się na grzbiecie wzgórza. Ngiri podaje Zachariasowi ogromną strzelbę. Zacharias przyklęka, celuje.
— Nie ma pośpiechu — mruczy Gracchus. — Mamy całe popołudnie.
— Czy ja wyglądam na kogoś, kto się spieszy? — pyta Skicharias.
Zebry przesuwają się i zasłaniają kwagi. Zebry nie wolno mu zastrzelić. Inaczej byłyby kłopoty ze strażnikami rezerwatu. Mijają minuty. Nagle zasłona zebr otwiera się i Zacharias naciska spust. Huk eksplozji. Zebry rozbiegają się we wszystkie strony, aż oczy bolą od gwałtownego stroboskopowego efektu czarnych i białych pasów. Kiedy zamieranie mija, dostrzegam, że jedna kwaga leży na boku sama w pustej dolinie. Przeszła na drugą stronę. Sybille patrzy ze spokojem. Śmierć dawniej ją przerażała, śmierć jakiegokolwiek rodzaju. Teraz już nie.
— Piga m’uzuri! — krzyczą w podnieceniu tragarze.
— Kufa — mówi Gracchus. — Dobry strzał. Masz swoją zdobycz.
Ngiri szybko obdziera zwierzę ze skóry. Tego wieczora, obozując u podnóża Kilimandżaro, zmarli i tragarze jedzą pieczoną kwagę. Mięso jest soczyste, jędrne, lekko czuć je dymem.
Późnym popołudniem następnego dnia, kiedy wędrowali terenami nieco chłodniejszymi, poprzecinanymi licznymi strumieniami i pokrytym szarozielonymi, przysadzistymi drzewami, natknęli się na potwora, kosmate, niezgrabne zwierzę, wysokie na dwanaście czy piętnaście stóp, stojące na tylnych, potężnych nogach i podpierające się niezmiernie grubym, ciężkim ogonem. Zwierzę opierało się o drzewo i zagarniało jego gałęzie długimi, przednimi nogami zakończonymi groźnie wyglądającymi pazurami, podobnymi do małych sierpów. Jadło łapczywie liście i gałązki. Gdy ich zauważyło, zaczęło przyglądać się im małymi, żółtymi, głupimi oczkami, a następnie wróciło do przerwanego posiłku.
— Rzadkość — wyjaśnił Gracchus. — Znam myśliwych, którzy przemierzyli cały rezerwat i nie natrafili na to zwierzę. Czy widzieliście kiedykolwiek coś podobnie brzydkiego?
— Co to jest? — pyta Sybille.
— Megaterium. Ogromny leniwiec. Właściwie pochodzi z Południowej Ameryki, ale nie przejmowaliśmy się specjalnie geografią, kiedy wprowadzaliśmy zwierzęta do rezerwatu. Mamy ich tylko cztery i nawet nie wiem, ile tysięcy dolarów kosztuje upolowanie jednego. Nikt jeszcze nie chciał na nie polować i wątpię, czy kiedykolwiek zapoluje.
Sybille zastanawia się, gdzie takie zwierzę należałoby trafić. Na pewno nie w ten maleńki, otępiały móżdżek. Zastanawia się również, jakiego rodzaju myśliwy znalazłby przyjemność zabijając je. Tymczasem powolny potwór rozdziera drzewo na strzępy. Ruszają dalej.
O zachodzie słońca Gracchus pokazuje im następną ciekawostkę — białawą kopułę widoczną w kępie gęstej trawy przy strumieniu.
— Jajo strusia? — zgaduje Mortimer.
— Blisko. Bardzo blisko. To jajo ptaka moa z Nowej Zelandii. Wyginęły w osiemnastym wieku.
Nerita schyla się i delikatnie puka w skorupę jaja.
— Cóż za omlet można by z tego zrobić!
— Starczyłoby na siedemdziesiąt pięć osób — wyjaśnia Gracchus. — Jajo zawiera dwa galony płynu. Nie powinniśmy jednak go ruszać. Przyrost naturalny jest bardzo ważnym czynnikiem utrzymania rezerwatu.
— A gdzie jest mama moa? — pyta Sybille. — Czy powinna tak zostawiać to jajo?
— Moa nie są zbyt inteligentne. Prawdopodobnie dlatego wyginęły. Musiała pójść coś zjeść i…
— O Boże! — bełkoce Zacharias.
Mama moa wróciła, wyłaniając się nagle z krzaków. Stoi nad nimi jak pierzasta góra oświetlona blaskiem wieczoru. Podobna do strusia, do ogromnego strusia, strusia strusi. Wysoka na dwanaście stóp. Ciężkie, okrągłe ciało wsparte na nogach potężnych jak konary drzewa. Długa, gruba szyja. Zupełnie jak ptak rukh, który mógł unieść w szponach słonia, widziany przez Sindbada Żeglarza. Ptak ze smutkiem przygląda się grupce niewielkich istot zebranych wokół jaja. Wygina szyję, jak gdyby szykował się do ataku. Zacharias sięga po jedną ze strzelb, ale Gracchus powstrzymuje go, ponieważ moa wyraża w ten sposób jedynie swój protest. Wydaje głęboki, ponury dźwięk i nie porusza się.
— Cofajcie się powoli — mówi Gracchus. — Nie zbliżajcie się do nóg. Kopnięcie może zabić.
— Już chciałem prosić o wydanie licencji na odstrzał moa — mówi Mortimer.
— Polowanie na nie to żadna przyjemność — odpowiada Gracchus. — Zazwyczaj stoją i pozwalają do siebie strzelać. Masz licencję na coś lepszego.
Mortimer wykupił licencję na tura, dawno wytępionego bawoła puszcz europejskich, znanego Cezarowi i Pliniuszowi. Polował na niego Siegfried. Wytępiono go ostatecznie w 1627 roku. Równiny Afryki Wschodniej nie są najlepszym środowiskiem dla turów. Stado stworzone przez nekrogenetyków trzymało się więc zalesionych terenów wyżynnych oddalonych o kilka dni marszu od rejonu polowań na kwagi i leniwce. W gęstym lesie myśliwi napotykają stadka krzykliwych pawianów, samotne słonie, a w miejscu, gdzie słońce przedzierało się przez korony drzew, widzą samca antylopy bongo o wspaniałych, wygiętych rogach. Gracchus prowadzi ich coraz głębiej w las. Wydaje się spięty. Czuje niebezpieczeństwo. Tragarze prześlizgują się wśród drzew jak czarne duchy. Rozproszyli się po lesie i porozumiewają się między sobą i z Gracchusem gwizdami. Wszyscy trzymają broń w pogotowiu. Sybille spodziewa się, że w każdej chwili ujrzy lamparta przyczajonego wśród gałęzi lub węża pełzającego wśród trawy. Nie boi się jednak.
Zbliżają się do polany.
— Tury — mówi Gracchus.
Około tuzina turów obgryza krzewy. Wielkie, długorogie zwierzęta o krótkiej sierści. Muskularne i czujne. Czują zapach myśliwych. Podnoszą ciężkie głowy, węszą, wypatrują. Gracchus i Ngiri porozumiewają się mrugnięciami.
— Za dużo ich — szepce Gracchus do Mortimera. — Poczekajmy, aż stado się rozejdzie.
Mortimer uśmiecha się. Wygląda na zdenerwowanego. Wiadomo, że tury potrafią zaatakować bez ostrzeżenia. Cztery, pięć, sześć zwierząt oddala się. Inne przesuwają się na skraj polany, jak gdyby odbywały naradę wojenną. Jeden byk toczący wokół gniewnym, ponurym wzrokiem pozostaje jednak na miejscu. Gracchus unosi się na palcach. Jego krępe ciało kojarzy się Sybille ze studium ruchu i gotowości.
— Teraz! — mówi.
W tej samej chwili byk zaczyna atak. Porusza się z niezwykłą szybkością, ze schyloną głową. Wysunięte do przodu rogi wyglądają jak dwie dzidy. Mortimer strzela. Słychać głośne uderzenie kuli. Trafienie w łopatkę. Wspaniały strzał. Zwierzę jednak nie pada i Mortimer strzela ponownie. Tym razem mniej celnie. Trafienie w brzuch. Gracchus i Ngiri również strzelają, jednak nie do tura, którego wybrał Mortimer, ale ponad głowami stada, żeby je rozproszyć. Taktyka przynosi owoce. Zwierzęta cwałują w głąb lasu. Tur Mortimera wciąż szarżuje w jego kierunku, chwieje się jednak, traci rozpęd, pada prawie u jego stóp, tarza się, ryje trawę kopytami.
— Kufa — mówi Ngiri. — Piga nyati m’uzuri, bwana.
— Piga — uśmiecha się Mortimer.
— To bardziej podniecające niż polowanie na moa — mówi Gracchus i salutuje Mortimerowi.
— One są moje — mówi Nerita trzy godziny później, wskazując na drzewo stojące na skraju lasu. Kilkaset dużych gołębi rozsiadło się na jego gałęziach. Było ich tak wiele, iż zdawało się, że na drzewie rosną gołębie, a nie liście. Samiczki są gładko upierzone, mają jasnobrązowe grzbiety i szare brzuszki. Samce są znacznie bardziej kolorowe. Mają lśniące, błękitne pióra na skrzydłach i grzbietach, piersi czerwono-brązowe z opalizującymi zielonymi i brązowymi cętkami na szyi. Ich oczy były niesamowite, ruchliwe i pomarańczowe.
— Tak — stwierdza Gracchus. — Znalazłaś swoje gołębie wędrowne.
— Co to za przyjemność strzelać do gołębi siedzących na drzewie? — pyta Mortimer.
Nerita patrzy gniewnie na niego.
— Co to za przyjemność strzelać do szarżującego byka? Daje sygnał Ngiri, który strzela w powietrze. Przerażone gołębie zrywają się z gałęzi i krążą nisko nad ziemią. W dawnych czasach, sto, sto pięćdziesiąt lat temu, nikt nie przejmował się koniecznością strzelania do gołębi wędrownych tylko w locie. Gołębie były pokarmem, a nie sportem w lasach Ameryki Północnej. Łatwiej było strzelać do gołębi siedzących i jeden myśliwy mógł w ten sposób zabić ich tysiące. Wystarczyło tylko pięćdziesiąt lat, żeby zredukować populację gołębi wędrownych, których miliardowe stada potrafiły całkowicie przysłonić niebo. Nerita postępuje po sportowemu. Ostatecznie jest to próba jej umiejętności. Celuje, strzela, ładuje, strzela, ładuje. Ptaki spadają na ziemię. Nerita i strzelba stanowią jedność. Łączą się w jednym zadaniu. Po chwili wszystko się kończy. Tragarze zbierają ptaki z ziemi. Nerita ma licencję na dwanaście gołębi — parka zostanie wypchana, inne przeznaczy się na dzisiejszą kolację. Ocalałe gołębie wróciły na drzewo i patrzą spokojnie, bez wyrzutu na myśliwych.
— Bardzo szybko się rozmnażają — mruczy Gracchus. — Jeżeli nie będziemy uważać, wydostaną się z rezerwatu i rozplenia po całej Afryce.
— Nie martw się. Damy sobie radę — śmieje się Sybille. — Raz już się nam udało je wytępić, to i drugi raz się uda, jak się postaramy.
Sybille wybrała dodo. W Dar, kiedy występowali o licencje, jej towarzysze śmiali się z dokonanego przez nią wyboru. Dodo był to tłusty bezlot nie potrafiący szybko biegać ani walczyć, a przy tym tak głupi, że nie bał się niczego. Zignorowała ich. Chciała upolować dodo, ponieważ dla niej był to symbol zagłady, uosobienie wszystkiego, co martwe i zaprzepaszczone. W polowaniu na głupiego dodo nie ma nic ze sportu, ale to nie miało większego znaczenia dla Sybille. Samo polowanie również.
Przez wielki rezerwat wędruje jak we śnie. Widzi leniwce, wielkie alki, kwagi, ptaki moa, cietrzewie, nosorożce Javana, ogromne pancerniki i wiele innych rzadkich okazów. To miejsce jest pełne duchów. Umiejętności nekrogenetyków są nieograniczone. Może pewnego dnia rezerwat zaroi się trylobitami, tyranozaurami, mastodontami, afrykańskimi tygrysami, a może nawet grupami australopiteków i plemionami neandertalczyków. Wszystko to dla rozrywki zmarłych, których zabawy bywają ponure. Sybille zastanawia się, czy rzeczywiście można to nazwać zabijaniem. Przecież są to produkty laboratoriów. Czy te zwierzęta są prawdziwe, czy sztuczne? Czy to są istoty żyjące, czy przemyślnie uruchomione konstrukcje? Są prawdziwe — decyduje Sybille. Żyją, podlegają metabolizmowi, rozmnażają się. Dla nich samych są rzeczywistością. Są może jeszcze bardziej rzeczywistą rzeczywistością niż ożywieni zmarli, którzy krążą po świecie w swych odrzuconych niegdyś ciałach.
— Strzelba — mówi Sybille do najbliższego tragarza. Tam jest ten ptak. Brzydki, śmieszny, przedzierający się
z trudem przez wysokie trawy. Sybille bierze strzelbę i celuje.
— Poczekaj — woła Nerita. — Chciałabym zrobić ci zdjęcie.
Odsuwa się od grupy z przesadną ostrożnością, żeby nie spłoszyć dodo. Ptak jednak chyba nie zdaje sobie sprawy z ich obecności. Jak emisariusz z krainy ciemności, niosący radosną nowinę o śmierci istotom jeszcze nie wytępionym, idzie im naprzeciw.
— Świetnie — mówi Nerita. — Anthony, wskaż ręką na dodo, jakbyś go w tej chwili zobaczył. Kent, chciałabym, żebyś patrzył na swoją strzelbę, jakbyś zaglądał w zamek, czy coś takiego. Świetnie. I jeszcze, Sybille, utrzymaj tę pozycję, celuj… właśnie tak! Nerita robi zdjęcie.
Sybille strzela zachowując całkowity spokój.
— Kazi imekwisha — mówi Gracchus. — Robota skończona.
Chociaż koncentracja na własnej osobowości jest w najlepszym przypadku kłopotliwa, podobnie jak przekraczanie granicy z pożyczonymi dokumentami, wydaje się jedynym koniecznym warunkiem dla nabrania szacunku dla samego siebie. Niezależnie od całej naszej banalności, oszukiwanie samego siebie pozostaje najtrudniejszą formą oszustwa. Sztuczki, które wywierają wrażenie na innych, nie mają najmniejszego znaczenia w dobrze oświetlonym wnętrzu, w którym rozprawiamy się sami ze sobą. Uprzejme uśmiechy czy dobre zamiary nic tu nie pomogą.
— Lepiej, żeby pan uwierzył w to, co mówi Jeej — powiedział Dolorosa. — Dziesięć minut w Zimnym Mieście i znajdą pana, może nawet pięć minut.
Człowiek, którego przyprowadził Jijibhoi, był niski, niechlujny, z długimi, rozczochranymi włosami i ognistymi oczyma. Miał czterdzieści, może pięćdziesiąt lat. Skóra jego była ziemista, a twarz wychudła. Zmarli, których Klein widział z bliska, otoczeni byli aurą nieziemskiego spokoju. Ten — nie. Dolorosa był spięty, niespokojny, miał ruchliwe dłonie, wciąż przygryzał wargę. Nie było jednak wątpliwości, że był zmarłym, podobnie jak Zacharias, jak Gracchus, jak Mortimer.
— Co zrobią? — spytał Klein.
— Złapią. Złapią. Będą wiedzieli, że nie jesteś zmarłym. Tego nie da się podrobić. O Jezu! Czy nie rozumiesz po angielsku? Jorge to obce imię. Powinienem wiedzieć od razu. Skąd pan pochodzi?
— Z Argentyny, ale przyjechałem do Kalifornii w pięćdziesiątym piątym roku, kiedy byłem małym chłopcem. Jeżeli mnie złapią, to trudno. Chciałbym się po prostu tam dostać i przez pół godziny porozmawiać z moją żoną.
— Pan już nie ma żony.
— Z Sybille — powiedział Klein tracąc nadzieję. — Chciałbym porozmawiać z Sybille, moją… moją byłą żoną.
— Dobrze, wprowadzą pana.
— Ile to będzie kosztować?
— Proszę o tym nie myśleć — powiedział Dolorosa. — Jestem wiele winien Jijibhoiowi. Bardzo wiele. Zorganizuję narkotyk…
— Narkotyk?
— Narkotyk, jakiego używają agenci skarbowi, infiltrując Zimne Miasta. Zwęża źrenice i naczynia włoskowate. Po zażyciu człowiek wygląda jak zmarły. Agentów zawsze łapią i wyrzucają. To samo zrobią z panem. Będzie pan jednak miał przynajmniej poczucie, że jest pan odpowiednio zamaskowany. Jedna kapsułka codziennie rano przed jedzeniem.
— Dlaczego agenci skarbowi infiltrują Zimne Miasta? — spytał Klein patrząc na Jijibhoia.
— Z tego samego powodu, dla którego infiltrują inne miejsca — wyjaśnił Jijibhoi. — Na przeszpiegi. Chcą skompletować dane na temat operacji finansowych prowadzonych przez zmarłych. Widzi pan, dopóki Kongres nie zatwierdzi nowego ustawodawstwa dotyczącego zdefiniowania pojęcia osoby żyjącej, nie ma możliwości, by zmusić osobę oficjalnie uznaną za zmarłą do wywiązywania się…
— A teraz sprawy podstawowe — wtrącił się Dolorosa. — Mogę uzyskać dla pana kartę stałego pobytu w Zimnym Mieście Albany w stanie Nowy Jork. Umarł pan w grudniu. Został pan ożywiony na wschodzie, ponieważ… zastanówmy się…
— Mogłem uczestniczyć w dorocznym spotkaniu Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego — zasugerował Klein. — To właśnie robię. Jestem profesorem historii najnowszej na uniwersytecie kalifornijskim w Los Angeles. Ze względu na okres świąteczny moje ciało nie mogło być przesłane do Kalifornii z braku miejsca. Dlatego skierowano mnie do Albany. Czy to brzmi prawdopodobnie?
— Lubi pan wymyślać kłamstwa, panie profesorze? — uśmiechnął się Dolorosa. — Wyczuwani tę umiejętność u pana. Dobrze. Zimne Miasto Albany. To jest pierwszy pański wyjazd. Na wysuszenie, tak jak motyl suszy się po wyjściu z poczwarki. Jest pan mięciutki i wilgotny, sam w nieznanym miejscu. Będzie się pan musiał dużo nauczyć o sposobie zachowania, zwyczajach, życiu w społeczeństwie i o innych bzdurach. Zajmiemy się tym jutro, we środę i w piątek. Trzy lekcje powinny wystarczyć. A teraz sprawy podstawowe. Będąc w Zimnym Mieście, trzeba pamiętać o trzech rzeczach. Po pierwsze, nigdy nie należy zadawać bezpośrednich pytań. Po drugie, nigdy nie należy nikogo dotykać. Po trzecie, należy pamiętać, że dla zmarłego cały wszechświat jest fantazją. Nie ma nic rzeczywistego, nic nie ma większego znaczenia. Wszystko jest żartem, tylko żartem, przyjacielu, tylko żartem.
W początkach kwietnia Klein poleciał do Salt Lakę City, wynajął samochód i wyruszył w kierunku płaskowyżu otoczonego czerwonawymi wzgórzami, gdzie zmarli zbudowali Zimne Miasto Zioń. Była to już jego druga wizyta w nekropolii. Poprzednim razem był tu późnym latem 1991 roku. Był to upalny, suchy okres, kiedy słońce wydawało się wypełniać pół nieboskłonu i nawet poskręcane jałowce wydawały się półprzytomne z pragnienia. Tym razem było mroźne popołudnie i słabe, blade światło przesączało się znad wzgórz. Porywy wiatru niosły ze sobą lekki śnieg przez stalowobłękitne powietrze. Instrukcje, jakich udzielił mu Jijibhoi, miał wypisane w elektronicznym notatniku na tablicy rozdzielczej. Czternaście mil za miastem wąska szosa odchodziła w bok od głównej drogi. Przy skrzyżowaniu niewielki znak oznajmiający: DROGA PRYWATNA. ZAKAZ WJAZDU. Tysiąc jardów dalej kolejny znak: ZIMNE MIASTO ZIOŃ. TYLKO DLA CZŁONKÓW. Dalej droga była zamknięta. Przecinał ją promień zielonego światła — skaner. Zapory wysunęły się jak dwie kosy z asfaltu. Głos z niewidocznego głośnika oznajmił:
— Jeżeli masz pozwolenie na wjazd do Zimnego Miasta Zien, umieść je z lewej strony pod wycieraczką.
Poprzednim razem nie miał pozwolenia. Dalej nie dotarł. Dowiedział się jednak z krótkiej rozmowy z niewidzialnym odźwiernym, że Sybille mieszkała właśnie tu, w Zimnym Mieście Zioń. Tym razem wsunął pod wycieraczkę sfałszowany dokument dostarczony przez Dolorosę i czekał w napięciu. Po trzydziestu sekundach zapory cofnęły się. Ruszył dalej drogą wijącą się przez gęsty las rozczochranych sosen i dotarł w końcu do ceglanego muru, który niknął wśród drzew po obu stronach, jak gdyby otaczał całe miasto. Prawdopodobnie tak rzeczywiście było. Klein odnosił wrażenie, że Zimne Miasto Zioń było hermetyczne, ogromne i zamknięte jak starożytny Egipt. W murze była metalowa brama. Zielone, elektroniczne oczy przyjrzały mu się dokładnie, zasygnalizowały aprobatę i brama otwarła się.
Prowadził samochód powoli w kierunku śródmieścia. Mijał dzielnicę, w której przeważały budynki gospodarcze — składy, podstacja energetyczna, wodociągi. Ponure, jednopiętrowe bloki z żużla, bez okien. Wjechał w dzielnicą mieszkaniową. Niewiele się różniła. Ulice wytyczono prosto, budynki były przysadziste, smętne, bezosobowe, jednolite. Praktycznie nie było ruchu samochodowego. Minął kilkanaście przecznic i spotkał zaledwie około dziesięciu przechodniów. Nie spojrzeli nawet na niego. Tak zatem wyglądało środowisko, w którym zmarli zamierzali spędzić swoje drugie życie. Dlaczego taka zamierzona brzydota? Nigdy nas nie zrozumiesz — ostrzegł Dolorosa. Miał rację. Jijibhoi powiedział mu, że Zimne Miasta nie były piękne. Na to jednak Klein nie był przygotowany. Miejsce to było zimne, jak gdyby skute lodem. Cisza, sterylność, spokój kostnicy. Zimne Miasto — to dobrze wybrana nazwa. Z punktu widzenia architektury miasto wyglądało jak najgorsze tanie i niechlujne osiedle, a nastrój w nim panujący wywoływał przygnębienie, podobnie jak osiedla dla emerytów, w których stały różne Krainy Odpoczynku czy Słoneczne Pałace, pozbawione dzieci i radości skupiska, gdzie ci jeszcze żyjący, ale już u progu śmierci oczekiwali na ostatni sygnał. Kleina przebiegł dreszcz.
Po kilku minutach jazdy w kierunku śródmieścia Klein dostrzegł pierwsze oznaki ożywienia. Dom towarowy, zespół budynków o płaskich dachach pokrytych brązowym tynkiem, zbudowanych w kształcie litery U. Po utworzonym w ten sposób dziedzińcu kręcili się kupujący. Dobrze. Jego pierwsza próba miała się rozpocząć. Zaparkował samochód u wylotu dziedzińca i ruszył niepewnie w kierunku wejścia. Czuł się tak, jak gdyby na jego czole widniały napisy z ognistych liter: OSZUST, INTRUZ, PODGLĄDACZ, SZPIEG.
No już — pomyślał. Złapcie mnie, złapcie oszusta i skończcie z tym. Wyrzućcie mnie stąd, powieście albo ukrzyżujcie. Zdawało się jednak, że nikt nie odbiera tych sygnałów. Całkowicie go ignorowano. Przez uprzejmość? A może nim pogardzano? Dyskretnie przyglądał się kupującym, mając nieśmiałą nadzieję, że może od razu spotka Sybille. Wszyscy wyglądali jak lunatycy poruszający się w ciszy, zaprzątnięci swoimi sprawami. Żadnych uśmiechów, żadnych rozmów. Zimna obojętność tych zapatrzonych w siebie ludzi nadawała zwyczajnej atmosferze podmiejskiego domu towarowego surrealistycznej intensywności. Norman Rockwell z domieszką Dalego lub De Chirico. Dom towarowy wyglądał jak wszystkie inne domy towarowe. Odzież, filia banku, stoisko muzyczne, bar, stoisko z kwiatami, sprzęt elektroniczny, mała sala kinowa. Była tylko jedna różnica, którą dostrzegał w miarę, jak przechodził od stoiska do stoiska. Wszystko było zautomatyzowane. Nigdzie nie było sprzedawców, wszędzie były natomiast ekrany informacyjne i niewątpliwie kamery dla odstraszenia złodziei (a może impuls skłaniający ludzi do kradzieży zanikał wraz z pierwszą śmiercią ciała?). Klienci sami wybierali towary, zgłaszali się przy ekranach informacyjnych i zostawiali odcisk kciuka na płytkach obciążających automatycznie ich rachunek. Oczywiście! Nikt przecież nie chciał zmarnować swego wznowionego życia stojąc za kontuarem i sprzedając tenisówki lub watę na patyku. Mieszkańcy Zimnych Miast nie chcieli również naruszać swojej izolacji wynajmując żywych jako siłę roboczą. Ktoś „jednak musiał tu pracować, bo skąd się wzięły towary w sklepie? Ogólnie biorąc jednak, czego nie można było zrobić przy pomocy maszyn, nie robiono wcale.
Przez dziesięć minut błąkał się po domu towarowym. Kiedy już zaczai myśleć, że jest chyba niewidoczny dla tych ludzi, zatrzymał się przed nim niski mężczyzna o szerokich barach. Był łysy, ale twarz miał niezwykle młodą.
— Jestem Pablo. Witamy w Zimnym Mieście Zioń.
To nagłe przerwanie ciszy wytrąciło Kleina z równowagi, tak że jedynie z wysiłkiem zachował właściwą zmarłym obojętność. Pablo uśmiechał się ciepło i podał Kleinowi obydwie ręce w przyjaznym powitaniu, ale jego oczy były zimne, wrogie, zapatrzone w przestrzeń i stanowiły wyraźne zaprzeczenie miłego powitania.
— Przysłano mnie, żebym zaprowadził cię na kwaterę. Chodźmy do samochodu.
Poza wskazywaniem kierunku Pablo odezwał się tylko trzykrotnie podczas pięciominutowej jazdy.
— Tutaj jest dom ożywień — powiedział wskazując pięciopiętrowy, brązowy budynek przypominający szpital. Okna budynku były czarne jak onyks.
— To jest dom ojca-kierownika — odezwał się po chwili. Był to skromny budynek z cegieł usytuowany na skraju parku.
— Tu będziesz mieszkał — powiedział wreszcie. — Baw się dobrze.
Wysiadł z samochodu i oddalił się szybkim krokiem.
Był to dom dla ludzi sobie obcych, hotel dla podróżujących zmarłych. Długi, betonowy budynek, funkcjonalny i pozbawiony wszelkich dekoracji, jeden z najmniej atrakcyjnych budynków w tym mieście zimnych, nieprzyjemnych domów. Niezależnie od innych upodobań, zmarli na pewno nie interesowali się architekturą. Głos płynący z ekranu informacyjnego umieszczonego w urządzonym po spartańsku hallu skierował go do właściwego pokoju. Pokój był kwadratowy, wysoki, miał ściany pomalowane na biało. Była też łazienka. Pokój był wyposażony w ekran informacyjny, wąski tapczan, komodę, niewielką szafę. Z małego okna roztaczał się widok na podobny, brzydki budynek. Nie powiedziano nic o opłatach. Może był gościem miasta7 W ogóle nic mu nie powiedziano. Wydawało się, że został zaakceptowany. Ponure przepowiednie Jijibhoia, że natychmiast zostanie rozszyfrowany, nie sprawdziły się, podobnie jak ostrzeżenia Dolorosy, że złapią go, zanim upłynie dziesięć minut. Był w Zimnym Mieście Zioń już ponad pół godziny. Jeszcze go nie złapali.
— Jedzenie nie jest dla nas ważne — powiedział Dolo-rosa.
— Ale przecież coś jecie?
— Oczywiście, jemy, ale to nie jest ważne.
Dla Kleina jednak było ważne. Nie potrzebował nic wyszukanego, ale chciał coś zjeść. Potrzebował coś zjeść trzy razy dziennie. Był głodny. Zadzwonić na obsługę? W tym mieście nie było obsługi. Zwrócił się do ekranu informacyjnego. Przypomniał sobie zasadę wpajaną mu przez Dolo-rosę: nigdy nie zadawać bezpośredniego pytania. Nie dotyczyło to chyba ekranów informacyjnych, a tylko innych zmarłych. Nie musiał przestrzegać zasad dobrego zachowania w rozmowie z komputerem. Głos odpowiadający z ekranu może jednak wcale nie był głosem komputera. Postanowił zatem stosować ten sam styl rozmowy, jaki preferowali zmarli we wzajemnych stosunkach.
— Kolacja?
— W kantynie.
— Gdzie?
— Czwarta Centralna — odpowiedział ekran.
Czwarta Centralna? Dobrze. Znajdzie drogę. Przebrał się l ruszył wyłożonym plastikiem korytarzem w kierunku wyjścia. Zapadła już noc. Płonęły lampy uliczne. Po zmroku brzydota miasta nie była aż tak widoczna i było nawet coś pięknego w brutalnej regularności ulic.
Ulice były jednak nie oznakowane i opuszczone. Klein szedł bez celu przez dziesięć minut w nadziei, że spotka kogoś idącego do kantyny przy Czwartej Centralnej. Kiedy jednak wreszcie spotkał kogoś, a była to wysoka, pełna godności starsza kobieta, nie mógł zdobyć się na zadanie jej pytania (nigdy nie zadawać bezpośrednich pytań, nigdy nikogo nie dotykać). Szedł za nią w milczeniu przez chwilę, dopóki nie skręciła i nie weszła do któregoś z domów. Przez dalsze dziesięć minut znowu błąkał się samotnie. To głupio — pomyślał. Przecież martwy czy żywy jestem przyjezdny. Należy mi się jakaś pomoc. Może Dolorosa chciał tylko skomplikować sytuację? Za następnym rogiem Klein dostrzegł mężczyznę kryjącego się przed wiatrem i zapalającego papierosa. Podszedł do niego śmiało.
— Przepraszam, ale… Tamten spojrzał na niego.
— Klein? Tak, oczywiście! To i ty przeszedłeś na tę stronę!
Był to jeden z towarzyszy Sybille z Zanzibaru. Ten ostry facet o bystrym spojrzeniu… Mortimer. Członek jej pseudo-rodzinnej grupy, czy jak się to nazywało. Klein patrzył na niego niechętnie. To musiała być ta chwila, kiedy jego oszustwo zostanie wykryte. Minęło zaledwie sześć tygodni, kiedy rozmawiał z nim w ogrodach hotelowych w Zanzibarze. Chyba za mało, żeby umrzeć, zostać ożywionym i przygotowanym do nowego życia. Minęła jednak dłuższa chwila, a Mortimer nic nie powiedział. Wreszcie Klein odezwał się pierwszy.
— Dopiero co przyjechałem. Pablo zaprowadził mnie na kwaterę, a teraz szukam kantyny.
— Na Czwartej Centralnej. Właśnie tam idę. Masz szczęście.
Żadnego śladu podejrzenia. Może jedynie ten nieuchwytny uśmieszek świadczył, że domyślał się, iż Klein nie był tym, za kogo się podawał (pamiętaj, że dla zmarłego cały wszechświat jest sztuczny; to tylko żart).
— Czekam na Neritę — powiedział Mortimer. — Możemy razem pójść na kolację.
— Zostałem ożywiony w Zimnym Mieście Albany — powiedział Klein. — Właśnie stamtąd jadę.
— To fajnie — zgodził się Mortimer.
Nerita Trący wyszła z pobliskiego budynku. Szczupła, wysportowana kobieta około czterdziestki z krótko przystrzyżonymi, rudymi włosami.
— To jest Klein — powiedział Mortimer, gdy zbliżyła się. — Spotkaliśmy go na Zanzibarze, a teraz przyjechał z Albany po ożywieniu.
— Sybille się ucieszy.
— Czy ona jest tutaj? — wybełkotał Klein.
Mortimer i Nerita wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Klein czuł się zmieszany. Nigdy nie zadawaj bezpośrednich pytań. Cholerny Dolorosa!
— Wkrótce ją zobaczysz — powiedziała Nerita. — Idziemy na kolację?
Kantyna była urządzona mniej surowo, niż Klein oczekiwał. Była to całkiem przyjemna restauracja rozmieszczona na czterech czy pięciu poziomach rozdzielonych ciemnymi, lśniącymi kotarami tworzącymi wydzielone pomieszczenia. Tworzyło to ciepły, bogaty nastrój tropikalnej miejscowości wypoczynkowej. Żywność pochodząca z automatów serwujących w formie gotowych dań była bez smaku i stanowiła przykry kontrast. To tylko żart, przyjacielu, to tylko żart. Okazało się, że był mniej głodny, niż wydawało mu się w hotelu. Siedział z Mortimerem i Nerita, skubiąc jedzenie, podczas gdy rozmowa płynęła wokół tematów, na których nie mógł skoncentrować myśli. Rozmawiali urywanymi i zawiłymi zdaniami, używali ozdobników, parafraz, przenośni i porównań. Ich retoryka utrzymywała go w zakłopotaniu l taki bez wątpienia był ich zamiar. Od czasu do czasu porzucali gąszcz retoryki, żeby ukłuć go jakąś uwagą. Prawda? — mówili. On uśmiechał się i kiwał głową, kiwał głową ł uśmiechał się i mówił: tak, tak, oczywiście. Czy wiedzieli, ie był oszustem i tylko się nim zabawiali, czy też w jakiś niezrozumiały sposób uznali go za jednego z nich? Postępowali tak subtelnie, że nie mógł się zorientować. Nowo ożywiony członek społeczności zmarłych — pomyślał — byłby tu tak samo zagubiony, jak i żyjący.
Wtedy odezwała się Nerita, porzucając wszelkie słowne zabawy:
— Wciąż bardzo za nią tęsknisz, prawda?
— Tak. Pewne rzeczy nigdy się nie kończą.
— Wszystko się kończy — powiedział Mortimer. — Dodo, tury, święte Cesarstwo Rzymskie, dynastia Tang, mury Bizancjum, język Mihendżo-Daro.
— Ale trwają piramida Cheopsa, Jangcy, czaszka pitekantropa — sprzeciwił się Klein. — Niektóre rzeczy trwają, niektóre można odtworzyć. Odcyfrowano zapomniane języki. Obecnie poluje się na dodo i tura w jednym z rezerwatów afrykańskich.
— To są repliki — powiedział Mortimer.
— Przekonywające repliki, nie gorsze od oryginału.
— Czy tego właśnie chcesz? — spytała Nerita.
— Chcę tego, co mieć można.
— Przekonywającą replikę utraconej miłości?
— Wystarczy mi pięć minut rozmowy.
— To ci się uda, jednak nie dzisiaj. Widzisz? Jest tam. Teraz jej nie przeszkadzaj.
Nerita skinieniem głowy wskazała środek sali restauracyjnej. Po przeciwległej stronie, trzy poziomy wyżej pojawili się Sybille i Kent Zacharias. Stali przez chwilę u wejścia do odgrodzonego pomieszczenia, patrząc spokojnie i bez wyrazu na środek restauracji. Klein poczuł, jak mięsień w policzku zaczyna mu drgać nerwowo. Nie mógł tego drżenia opanować. Był to oskarżycielski dowód braku spokoju, tak typowego dla zmarłych. Zasłonił policzek ręką. Dłonią wyczuwał jego drżenie i pulsowanie. Stała tam w górze, jak bogini manifestująca swą boskość przed tłumem wiernych. Blada, opalizująca sylwetka, piękniejsza nawet niż obraz wytworzony przez jego pamięć. Wydawało się wprost niemożliwe, że ta istota była kiedykolwiek jego żoną, że znał ją, kiedy jej oczy były zapuchnięte i zaczerwienione po całonocnym ślęczeniu nad książkami, że patrzył na jej twarz, gdy kochali się, i widział jej wargi rozchylające się w spazmach ekstazy tworzące grymas tak podobny do grymasu bólu, że znał ją oschłą i niesympatyczną w okresach choroby, nerwową i niecierpliwą, gdy była zdrowa, że znał ją po prostu jako człowieka, ze wszystkimi przywarami i wadami, tę boginię, tę nierealną, ożywioną istotę, ten cel jego poszukiwań, Sybille. Odwróciła się spokojnie i zniknęła w wejściu.
— Wie, że tu jesteś — powiedziała Nerita. — Zobaczysz się z nią może już jutro.
Mortimer powiedział coś zupełnie nie na temat i Nerita odpowiedziała mu w podobny sposób. Klein znów pogrążał się w ich ulotną grę słowną coraz głębiej i głębiej, walcząc, by w niej nie utonąć, by zrozumieć ich wymianę myśli i już ani razu nie spojrzał w kierunku, gdzie siedziała Sybille, i gratulował sobie, że w tej maskaradzie udało mu się aż tyle osiągnąć.
Tej nocy leżąc samotnie w swoim pokoju w domu dla obcych, Klein zastanawia się, co on powie Sybille, kiedy wreszcie się spotkają, i co ona jemu powie. Czy odważy się zapytać wprost o jakość jej nowej egzystencji? Właściwie, przede wszystkim, tego chce się od niej dowiedzieć, chce uzyskać wgląd w jej przemienioną istotę. Tyle chce przynajmniej zdobyć, bo wie, że prawie nie ma szans, by ją odzyskać. Czy się jednak odważy? Czy chociaż na to się zdobędzie? Te pytania odkryją oczywiście przed nią, że wciąż jeszcze żyje, że jego sposób pojmowania jest taki, iż nigdy nie zrozumie życia zmarłych. Jorge jest pewien, że ona natychmiast to odkryje. Co on jej powie? W teatrze swego umysłu odgrywa dialog, jaki poprowadzą.
— Powiedz mi, Sybille, jak to wszystko teraz wygląda?
— Jak pływanie pod szklaną szybą.
— Nie rozumiem.
— Tu, gdzie jestem, wszystko jest takie spokojne. Panuje tu spokój, który przekracza możliwości zrozumienia. Czasami miewałam wrażenie, że znajduję się w centrum huraganu, że jestem szarpana podmuchami wiatru, że spalam się w podnieceniu i niecierpliwości. Ale teraz jestem w oku cyklonu, w miejscu, gdzie panuje cisza. Raczej obserwuję, niż działam.
— Czy nie odczuwasz jednak w tej sytuacji utraty czucia? Czy nie czujesz się odizolowana? Mówisz… jak pływanie pod szklaną szybą. To oznacza odizolowanie, oderwanie, drętwotę.
— Może ci się tak wydawać. W ten sposób jesteśmy zabezpieczeni przed oddziaływaniem spraw nieistotnych.
— Wygląda mi to na niepełną egzystencję.
— Pełniejszą niż grób, Jorge.
— Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego chciałaś być ożywiona. Byłaś zawsze taka spragniona świata, Sybille. Żyłaś z taką intensywnością, z taką pasją. Żeby pogodzić się z taką egzystencją, jaką teraz prowadzisz, żeby być tylko myjącą w połowie…
— Nie bądź głuptasem, Jorge. Żyć w połowie, to lepiej niż gnić pod ziemią. Byłam taka młoda. Było jeszcze tyle do zobaczenia i do zrobienia…
— Ale patrzeć i robić żyjąc tylko w połowie?
— To jest twoja opinia, nie moja. Ja przecież nie żyję. Nie jestem ani w mniejszym, ani w większym stopniu istotą, którą kiedyś znałeś. Jestem inną, różną istotą.
— Czy wszystkie twoje formy odczuwania są inne?
— Zupełnie inne. Moje pojmowanie jest szersze. Rzeczy drobne stają się zupełnie nieważne.
— Podaj mi przykład.
— Wolałabym nie. Jak mogę ci cokolwiek wyjaśnić? Umrzyj i przyłącz się do nas. Wtedy zrozumiesz.
— To wiesz, że nie jestem zmarłym?
— Och, Jorge. Nie bądź zabawny!
— To dobrze, że mogę cię jeszcze rozbawić.
— Wyglądasz na urażonego. Jesteś tragiczny. Prawie mi ciebie żal. Pytaj, o co chcesz.
— Czy mogłabyś zostawić swoich towarzyszy i wrócić do świata?
— Nigdy o tym nie myślałam.
— Mogłabyś?
— Myślę, że mogłabym. Ale dlaczego miałabym to zrobić? To jest teraz mój świat.
— To jest getto.
— Czy tak to widzisz?
— Stanowicie zamknięte społeczeństwo, ścisłą subkulturę, posiadacie własny żargon, własną etykietę i idiosynkrazje. Myślę, że zostało to wypracowane dla odstręczenia outsiderów, dla utrzymania ich poczucia, że są outsiderami. To jest postawa obronna. Hippisi, Murzyni, homoseksualiści, zmarli. To wszystko ten sam mechanizm, ten sam proces.
— I Żydzi. Nie zapominaj o Żydach.
— Dobrze, Sybille… i Żydzi. Macie swoje własne dowcipy, własne święta, własny, tajemny język… Tak, słusznie zauważyłaś.
— Przystałam zatem do innego plemienia. Cóż w tym złego?
— Czy musiałaś?
— A do czego należałam wcześniej? Do plemienia Kalifornijczyków? Do plemienia naukowców?
— Do plemienia Jorge i Sybille Klein.
— To za mało. Z tego plemienia zostałam i tak wypędzona. Musiałam przyłączyć się do innego plemienia.
— Wypędzona?
— Przez śmierć. Po tym nie ma powrotu.
— Możesz wrócić w każdej chwili.
— Och, nie, Jorge. Nie mogę. Nie mogę. Nie jestem już Sybille Klein. Nigdy nią nie będę. Jak mam ci to wytłumaczyć? Nie ma sposobu. Śmierć powoduje zmiany. Umrzyj. Sam się przekonasz, Jorge. Umrzyj, a zrozumiesz.
— Czeka na ciebie w salonie — powiedziała Nerita. Był to duży, po spartańska umeblowany pokój w drugim skrzydle hotelu. Sybille stała przy oknie, przez które wpadało blade, chłodne światło poranka. Byli z nią Mortimer i Kent Zacharias. Obydwaj powitali Kleina tajemniczymi, krzywymi uśmiechami. Nie mógł się zorientować, czy były to uśmiechy kurtuazyjne, czy szydercze.
— Podoba ci się nasze miasto? — zagadnął Zacharias. — Czy już je zwiedzałeś?
Klein wolał nie odpowiadać. Na pytania zareagował nieznacznym skinieniem głowy i zwrócił się do Sybille. Czuł się dziwnie. Był zupełnie spokojny właśnie w tej chwili, gdy spełniało się pragnienie, które żywił od kilku lat. W jej obecności nie odczuwał nic — ani paniki, ani pragnienia, ani zdumienia, ani nostalgii. Po prostu nic. Zupełnie, jakby rzeczywiście był zmarłym. Wiedział, że był to spokój krańcowego przerażenia.
— Zostawimy was samych — powiedział Zacharias. — Musicie mieć sobie dużo do powiedzenia.
Wyszedł z Nerita i Mortimerem. Oczy Sybille i Kleina spotkały się i patrzyli na siebie długo. Patrzyła na niego chłodno, jakby dokonując bezosobowej oceny. Ten jej cholerny uśmiech — pomyślał Klein. Śmierć zmienia je wszystkie w Mony Lisy.
— Czy długo tu zostaniesz? — spytała. — Chyba nie. Kilka dni, może tydzień. Klein zwilżył wargi.
— Co u ciebie, Sybille? Jak ci się wiedzie?
— Wszystko jest tak, jak się spodziewałam.
Co to znaczy? Czy możesz podać mi jakieś szczegóły? Czy nie jesteś rozczarowana? Czy zaskoczyło cię cokolwiek? Jak to wszystko odbierasz, Sybille? O Jezu… nigdy nie zadawaj bezpośrednich pytań.
— Szkoda, że nie zgodziłaś się na spotkanie na Zanzibarze.
— To było niemożliwe. Nie mówmy o tym. Zakończyła dyskusją niedbałym skinieniem ręki.
— Chciałbyś usłyszeć fascynującą historię? — zapytała! po chwili. — Odnalazłam informacje na temat wczesnych wpływów omańskich na Zanzibarze.
Bezosobowość tego pytania zaskoczyła go. Jak mogła wykazać tak zupełny brak zainteresowania jego obecnością w Zimnym Mieście Zioń, jego śmiercią, powodami, które popchnęły go do tego spotkania? Jak mogła tak szybko i beznamiętnie przejść do tematu zapomnianych wydarzeń politycznych na Zanzibarze?
— Chyba… tak — powiedział niepewnie.
— To jest historia jak z tysiąca i jednej nocy o tym, jak Ahmad Przebiegły obalił Abdullaha ibn Muhammada Alawi.
Nigdy nie słyszał tych imion. Uczestniczył do pewnego stopnia w jej badaniach historycznych, ale od tego czasu minęły lata. Czas i rozterki spowodowały, że wszyscy Ahmadowie, Hassanowie i Abdullahowie pomieszali się w jego pamięci.
— Przykro mi, ale nic o nich nie pamiętam.
— Na pewno pamiętasz — powiedziała nie przejmując się niczym — że w osiemnastym i w początkach dziewiętnastego wieku główną potęgą w basenie Oceanu Indyjskiego było arabskie państwo Oman rządzone z Maskatu nad Zatoką Perską. Pod rządami dynastii Busaidi założonej w 1744 roku przez Ahmada ibn Saida al-Busaidi. Omańczycy rozszerzyli swoje wpływy na Afrykę Wschodnią. Wybór stolicy nowego imperium afrykańskiego padł na Mombasę. Omańczycy nie byli jednak w stanie wypędzić wrogiej dynastii tam panującej. Zainteresowali się więc Zanzibarem — kosmopolityczną wyspą zamieszkałą przez Arabów, Hindusów i Afrykanów. Strategiczne położenie Zanzibaru niedaleko brzegów Afryki i jego rozległy, dobrze osłonięty port stanowiły idealną bazę dla handlu niewolnikami, który omańska dynastia Busaidi pragnęła zdominować.
— Zdaje mi się, że zaczynam sobie przypominać.
— Bardzo dobrze. Założycielem omańskiego sułtanatu na Zanzibarze był Ahmad Przebiegły, który objął tron omań-ski w 1811 roku — pamiętasz? To było po śmierci jego stryja Abd-er-Rachmana al-Busaidi.
— Te imiona wydają się mi znajome — powiedział Klein z powątpiewaniem.
— Siedem lat później — ciągnęła Sybille — starając się podbić Zanzibar bez użycia siły, Ahmad Przebiegły zgolił wąsy i brodę i odwiedził wyspę przebrany za wróżbitę. Był odziany w żółte szaty. Jego turban spięty był drogocennym szmaragdem. W tym czasie większą częścią wyspy władał Abdullah ibn Muhammad Alawi noszący dziedziczny tytuł Mwenyi Mkuu. Władca był krwi mieszanej arabsko-afrykańskiej. Jego podwładni byli w przeważającej mierze Afryka-nami i należeli do plemienia Hadimu. Po przybyciu do miasta Zanzibar sułtan Ahmad stojąc na brzegu morza demonstrował swą umiejętność wróżbity i wywołał tak wielkie zainteresowanie, że zaproszono go na dwór Mwenyi Mkuu. Ahmad przewidział świetlaną przyszłość dla Abdullaha, stwierdzając, że potężny, sławny na całym świecie książę przybędzie na Zanzibar, uczyni Mwenyi Mkuu swoim wysokim urzędnikiem i zapewni jemu i jego spadkobiercom władanie Zanzibarem po wsze czasy.
— Skąd o tym wiesz? — zapytał Mwenyi Mkuu.
— Jest taki napój — odparł sułtan Ahmad — który pozwala mi oglądać przyszłość. Czy pragniesz spróbować tego napoju?
— Oczywiście, że chcę — stwierdził Abdullah, a Ahmad podał mu narkotyk wywołujący wizje raju. Siedząc u stóp Allaha Mwenyi Mkuu oglądał bogaty i szczęśliwy Zanzibar rządzony przez dzieci jego dzieci i całymi godzinami przeżywał fantazje na temat swej wielkiej potęgi.
Ahmad odjechał i pozwolił odrosnąć swej brodzie i wąsom. Powrócił na Zanzibar dziesięć tygodni później ze wszystkimi atrybutami sułtana Omanu na czele imponującej i groźnej armady. Udał się natychmiast na dwór Mwenyi Mkuu i zaproponował, tak jak to przewidział wróżbita, by Oman i Zanzibar zawarły traktat, zgodnie z którym Oman przejmie odpowiedzialność za sprawy zagraniczne Zanzibaru, w tym handel niewolnikami, gwarantując Mwenyi Mkuu prowadzenie spraw wewnętrznych. W zamian za podział władzy Mwenyi Mkuu otrzyma od Omanu rekompensatę.
Pamiętając o przepowiedniach wróżbity, Abdullah natychmiast podpisał traktat i w ten sposób uprawomocnił sytuację, która oznaczała podbój Zanzibaru przez Oman. Urządzono wielką ucztę dla uczczenia traktatu, w czasie której Mwenyi Mkuu podał sułtanowi miejscowy narkotyk zwany „borkasz” lub „kwiat prawdy”. Ahmad udawał jedynie, że pali fajkę, ponieważ wszelkie narkotyki powodujące zmiany pracy umysłu budziły jego odrazę. Abdullah jednak będąc pod wpływem narkotyku przyjrzał się Ahmadowi i rozpoznał w nim wróżbitę. Zdając sobie sprawę, że został oszukany, Mwenyi Mkuu wbił swój zatruty sztylet głęboko w bok sułtana, uciekł z pałacu i osiedlił się na pobliskiej wyspie Temba. Ahmad ibn Majid nie umarł, ale trucizna toczyła go od środka i następne dziesięć lat przeżył w strasznych męczarniach. Ludzie sułtana dopadli Mwenyi Mkuu i zabili wraz z dziewięćdziesięcioma członkami jego rodziny. Tak zakończyły się rządy miejscowych władców na Zanzibarze.
— Czyż to nie barwna i wspaniała historia — zapytała wreszcie.
— Fascynująca — potwierdził Klein. — Gdzie ją znalazłaś?
— Niepublikowane pamiętniki Claude’a Richburna z Kompanii Wschodnioindyjskiej. Wygrzebałam je w londyńskich archiwach. Dziwne, że żaden historyk dotąd się na to nie natknął. W normalnych tekstach stwierdza się, że Ahmad użył swej floty, żeby zmusić Abdullaha do podpisania traktatu, a następnie zamordował Mwenyi Mkuu przy pierwszej nadarzającej się okazji.
— Bardzo dziwne — zgodził się Klein.
Nie przyjechał tu jednak, żeby wysłuchiwać romantycznych historii o narkotykach wywołujących wizje i zdradach koronowanych głów. Szukał sposobu skierowania rozmowy na sprawy bardziej osobiste. Przypomniał sobie fragmenty swego wyimaginowanego dialogu z Sybille. Tu, gdzie jestem, wszystko jest takie spokojne. Panuje tu spokój, który przekracza możliwość zrozumienia. Jak pływanie pod szklaną szybą. Jesteśmy zabezpieczeni przed oddziaływaniem spraw nieistotnych. Rzeczy drobne wydają się zupełnie nieważne. Umrzyj i przyłącz się do nas, wtedy zrozumiesz. Tak. Może. Ale czy rzeczywiście w to wierzyła? To przecież on wymyślał jej odpowiedzi. Wszystko, co mówiła w jego wyobraźni, było stworzone przez niego. Nie stanowiło klucza do prawdziwej Sybille. Ale gdzie był ten klucz? Nie dała mu żadnych szans.
— Wkrótce pojadę znowu na Zanzibar — powiedziała. — Jest tak wiele rzeczy, których chciałabym się dowiedzieć od ludzi żyjących gdzieś w zapadłych mieścinach. Jakieś stare legendy o ostatnich dniach Mwenyi Mkuu. Może będą się różnić od tej historii.
— Czy mogę pojechać z tobą?
— A nie prowadzisz już własnych badań? Nie czekała na odpowiedź. Szybkim krokiem skierowała się ku drzwiom. Został sam.
Mam na myśli to, co oni i wynajęci przez nich psychiatrzy nazywają „systemami złudzeń”. Nie trzeba dodawać, że „złudzenia” są zawsze oficjalnie zdefiniowane. Nie musimy przejmować się problemem, czy coś jest realne, czy nierealne. Mówi się jedynie o przydatności. Znaczenie ma tu system i to, jak w nim plasują się dane. Niektóre do siebie pasują, inne nie.
I znowu zmarli, tym razem tylko troje, przylatywali porannym samolotem z Dar. To lepiej niż pięcioro — myślał Daud Mahmoud Barwani, ale było to i tak więcej niż trzeba. Tamci nie spowodowali żadnych kłopotów dwa miesiące temu. Pozostali tylko jeden dzień i odlecieli z powrotem na kontynent. Czuł się jednak niepewnie, wiedząc, że takie istoty przebywają na tej samej niewielkiej wyspie, co i on. Mieli do wyboru cały świat. Dlaczego ciągle przyjeżdżali na Zanzibar?
— Samolot już wylądował — powiedział kontroler lotów.
Trzynastu pasażerów. Oficer sanitarny przepuścił najpierw miejscowych — dwóch dziennikarzy i czterech członków miejscowej legislatury wracających z panafrykańskiej konferencji w Capetown. Następnie odprawił grupę czterech turystów japońskich, obwieszonych aparatami fotograficznymi. Później przyszli zmarli i Barwani z zaskoczeniem stwierdził, że byli to ci sami zmarli — rudy, szatyn i brunetka — którzy już odwiedzali Zanzibar wcześniej. Czy zmarli mieli tak dużo pieniędzy, że mogli przylatywać z Ameryki na Zanzibar co kilka miesięcy? Barwani słyszał plotkę, że każdy ożywiony zmarły dostawał tyle złota, ile sam ważył. Teraz zaczynał w nią wierzyć. Nic dobrego nie wyniknie z tego, że tacy pętają się po świecie — pomyślał, a już na pewno z ich przyjazdu na Zanzibar. Nie miał jednak wyboru.
— Witam ponownie na wyspie goździków — powiedział obłudnie z przylepionym uśmiechem i zaczął zastanawiać nie po raz kolejny, co stanie się z Duadem Mahmoudem Barwanim, kiedy jego dni na ziemi dobiegną kresu.
— Ahmad Przebiegły i Abdullah jakiś tam — powiedział Klein. — Nie mówiła o niczym innym, tylko o historii Zan-zibaru.
Byli w gabinecie Jijibhoia. Był ciepły wieczór. Padający deszcz przysłaniał miliony świateł Los Angeles.
— Byłoby nietaktownie zadać jej bezpośrednie pytanie. Jeszcze nie czułem się tak niezręcznie od czasu, kiedy miałem czternaście lat. Byłem wśród nich zupełnie bezradny, jak obcy, jak dziecko.
— Czy myślisz, że odkryli twoje oszustwo? — spytał Jijibhoi.
— Trudno powiedzieć. Odniosłem wrażenie, że bawią się mną, wyśmiewają się, ale może taki jest ich sposób postępowania z każdym nowo przybyłym. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie zarzucił mi, że jestem oszustem, nikt mną się nie przejmował, nie interesował się tym, co robię i w jaki sposób zostałem zmarłym. Staliśmy z Sybille twarzą w twarz. Chciałem wyciągnąć do niej ręce. Chciałem, żeby ona wyciągnęła ręce do mnie. Nie nawiązaliśmy jednak kontaktu, nawet cienia porozumienia. Było tak, jakbyśmy się spotkali na jakimś cocktailu w środowisku akademickim, a jedyną rzeczą, o której myślała, była jakaś niezwykła informacja, którą właśnie gdzieś wykopała. Opowiedziała mi wszystko o sułtanie Ahmadzie, o tym, jak oszukał Abdullaha i jak Abdullah uderzył go nożem.
Klein dostrzegł na zawalonych książkami półkach Jijibhoia znajome tytuły. Była wśród nich Historia Afryki Wschodniej Olivera i Mathew, książka, z którą Sybille nie rozstawała się w okresie ich małżeństwa. Sięgnął po pierwszy tom.
— Powiedziała, że opracowania historyczne przedstawiają niedokładny obraz wydarzeń, które uznała za prawdziwe. Wydawało mi się, że bawiła się ze mną opowiadając już sprawdzoną historię, jak gdyby to było coś, o czym do ostatniego tygodnia nikt nie wiedział. Sprawdzimy… Ahmad… Ahmad…
Sprawdził indeks nazwisk. Było w nim pięciu Ahmadów, ale nie było sułtana Ahmada ibn Majida Przebiegłego. Nazwisko to wymienione było jedynie w odnośniku, zgodnie z którym nosił je arabski kronikarz. Klein znalazł również trzech Abdullahów, ale żaden z nich nie władał Zanzibarem.
— Coś tu nie gra — mruknął.
— To nie ma znaczenia — powiedział Jijibhoi łagodnie.
— Ma znaczenie. Poczekaj chwilkę.
Szukał dalej. Pod hasłem „Władcy Zanzibaru” nie znalazł ani Ahmadów, ani Abdullahów. Znalazł Majida ibn Saida, ale stwierdził, że panował on w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. W zdenerwowaniu Klein przerzucał strony przeglądając, cofając się, szukając. Wreszcie spojrzał na Jijibhoia.
— Tu się nic nie zgadza!
— W oksfordzkiej Historii Afryki Wschodniej?
— Szczegóły opowiadania Sybille. Powiedziała, że Ahmad Przebiegły wstąpił na tron omański w 1811 roku i zajął Zanzibar siedem lat później. Tu zaś napisane jest, że niejaki Seyyid Said al-Busaidi został sułtanem Omanu w 1806 roku i panował przez pięćdziesiąt lat. To właśnie on, a nie nieistniejący Ahmad Przebiegły zajął Zanzibar. Zrobił to dopiero w 1828 roku, zaś władcą, który był zmuszony do podpisania traktatu był ówczesny Mwenyi Mkuu o nazwisku Hasan ibn Ahmad Alawi i… — Klein pokręcił głową. — To zupełnie inne postacie. Żadnych sztyletów, zabójstw, daty się nie zgadzają. Wszystko to…
— Zmarli lubią robić sobie żarty — uśmiechnął się Jijibhoi smutno.
— Dlaczego miałaby zmyślać jakąś historię i rozgłaszać ją jako sensacyjne, nowe odkrycie? Sybille była najskrupulatniejszym naukowcem, jakiego kiedykolwiek znałem! Nigdy by…
— To była Sybille, którą znałeś, drogi przyjacielu. Staram się, żebyś zrozumiał, że to już jest inna osoba, nowa osoba w jej ciele.
— Osoba, która kłamałaby na temat historii?
— Osoba, która żartuje.
— Tak, która żartuje — mruknął Klein.
Zapamiętaj, że dla zmarłych cały wszechświat jest jak z plastiku. Nic rzeczywistego. Nic nie ma większego znaczenia.
— …która żartuje sobie z głupiego, nudnego, namolnego byłego męża, pojawiającego się w jej Zimnym Mieście, niezdarnie ucharakteryzowanego na zmarłego, która wymyśla nie tylko anegdotę, ale i warunki gry. O Boże, Boże. Jaka ona jest okrutna, a ja jaki byłem głupi! To był jej sposób powiedzenia mi, że wiedziała o moim oszustwie. Oszustwo za oszustwo!
— Co teraz zrobisz?
— Nie wiem — powiedział Klein.
Wbrew radom Jijibhoia i wbrew rozsądkowi, Klein zdobył więcej pastylek od Dolorosy i zdecydował się wrócić do Zimnego Miasta Zioń. Tam stanie przed Sybille i zdemaskuje fikcyjnego Ahmada i zmyślonego Abdullaha. Skończmy tę grę — powie. Powiedz mi, Sybille, to, co muszę wiedzieć i odejdę, ale mów tylko prawdę. Przez całą drogę do Utah ćwiczył i cyzelował swoje przemówienie. Okazało się to jednak niepotrzebne, ponieważ tym razem brama Zimnego Miasta Zioń dla niego się nie otwarła. Skanery zbadały jego podrobiony dokument z Albany i obojętny głos stwierdził przez głośnik:
— Pańska przepustka jest nieważna.
Na tym sprawa powinna się była zakończyć. Mógł wrócić do Los Angeles i zbudować sobie nowe życie. Przez cały semestr zimowy był na urlopie naukowym, ale zbliżał się semestr letni i czekała go praca. Wrócił do Los Angeles, ale tylko po to, by spakować nieco większą walizkę, znaleźć paszport i wyruszyć na lotnisko. W piękny majowy wieczór samolot brytyjskich linii lotniczych zabrał go trasą nad biegunem północnym do Londynu. Tam starczyło mu czasu tylko na wypicie kawy i zjedzenie kanapki w barze na lotnisku i następnym samolotem ruszył na południowy wschód ku Afryce. W półśnie obserwował przesuwającą się w dole ziemię. Morze Śródziemne pojawiło się i zniknęło z zaskakującą szybkością. Pojawił się brązowy dywan Pustyni Libijskiej, a później potężny Nil, który z wysokości dziesięciu mil wydawał się cienką strużką. Nagle w dole po prawej stronie pojawiła się spowita w śnieg i mgły Kilimandżaro jak podwójny bąbel i zdawało mu się, że po lewej stronie dostrzega daleki blask Oceanu Indyjskiego. Po chwili wielki samolot zaczął się zniżać i już wkrótce wyszedł z samolotu i stanął w rażącym blasku słońca Dares-Salaam.
To zbyt szybko. Zbyt szybko. Nie był jeszcze gotów jechać na Zanzibar. Może odpocznie dzień czy dwa. Wybrał przypadkowo hotel Agip znęcony egzotyczną nazwą i wezwał taksówkę. Hotel był nowoczesny i czysty, zbudowany w stylu lat sześćdziesiątych i znacznie tańszy niż Kilimandżaro, gdzie zatrzymał się poprzednim razem. Położony był w przyjemnej, zadrzewionej dzielnicy w pobliżu oceanu. Pospacerował nieco po okolicy, stwierdził, że był całkowicie wyczerpany i wrócił do hotelu na drzemkę. Spał aż pięć godzin. Obudził się półprzytomny, wziął prysznic i przebrał się do kolacji. Hotelowa restauracja pełna była potężnych mężczyzn o czerwonych twarzach i jasnych włosach, bez marynarek i w białych, rozpiętych pod szyją koszulach. Przypominali mu Kenta Zachariasa. Byli jednak żywi. Z podsłuchanych rozmów i z akcentu wywnioskował, że byli brytyjskimi technikami budującymi zaporę i elektrownię, czy może tylko elektrownię, gdzieś niedaleko Dar. Trudno było zrozumieć, co mówią. Pili dużo dżinu i głośno rozprawiali. Było również sporo japońskich businessmanów poważnie wyglądających w swoich granatowych garniturach i wąskich krawatach. Przy sąsiednim stole siedziało pięciu kędzierzawych, smagłych mężczyzn mówiących po hebrajsku — na pewno Izraelczycy. Klein zamówił ostrygi, stek i karafkę czerwonego wina. Jedzenie było nieoczekiwanie dobre, jednak nie zjadł wszystkiego. W Tanzanii był już późny wieczór, ale dla niego była dziesiąta rano. Jego ciało jeszcze nie zdążyło się przystosować. Poszedł do łóżka i zastanawiał się nad tym, że Sybille jest oddalona o kilka minut lotu na Zanzibarze. Zapadł w sen i zdawało mu się, że spał wiele godzin, ale gdy się obudził, wciąż jeszcze nie nadszedł świt.
Ranek strawił na zwiedzaniu miasta. Trafił do starej dzielnicy, upalnej i zakurzonej, gdzie wzdłuż nieutwardzonych ulic ciągnęły się rzędy blaszanych bud. W południe wrócił do hotelu, wziął prysznic i zjadł lunch. W restauracji byli ci sami goście. Brytyjczycy, Japończycy, Izraelczycy, chociaż ich twarze wydawały się inne. Pił drugie piwo, kiedy pojawił się Anthony Gracchus. Biały myśliwy o szerokich barach, blady i z gęstą brodą, ubrany w szorty i koszulę khaki wyglądał zupełnie, jak gdyby wyszedł ze zdjęcia, które pokazywał Kleinowi Jijibhoi. Instynktownie Klein cofnął się i odwrócił ku oknu, ale było już za późno. Gracchus dostrzegł go. W restauracji wszystkie rozmowy ucichły, gdy zmarły kroczył przez salę do stolika Kleina, odsunął krzesło i usiadł nieproszony. Po chwili, jak gdyby projektor filmowy został zatrzymany, a następnie znowu puszczony w ruch, technicy brytyjscy znów zaczęli swoje rozmowy, chociaż wyczuwało się w nich napięcie.
— Świat jest mały — powiedział Gracchus — i zatłoczony. Jedziesz na Zanzibar, prawda?
— Za dzień lub dwa. Wiedziałeś, że tu jestem?
— Naturalnie, że nie — w oczach Gracchusa mignęły figlarne ogniki. — Czysty zbieg okoliczności. Ona tam już jest.
— Tak?
— Ona, Zacharias i Mortimer. Słyszałem, że dostałeś się do Zioń.
— Na krótko i przez chwilę rozmawiałem z Sybille. — Z niezadowalającym wynikiem. Daj temu spokój, człowieku.
— Nie mogę.
— Nie mogę — Gracchus zmarszczył brwi. — Neurotyczny zwrot to „nie mogę”, a naprawdę chcesz powiedzieć „nie chcę”. Dorosły człowiek może zrobić wszystko, co zechce, chyba że jest to fizycznie niemożliwe. Zapomnij o niej. W ten sposób tylko ją niepokoisz, przeszkadzasz jej w pracy, w… — Gracchus uśmiechnął się — …w życiu. Ona przecież zmarła przed prawie trzema laty. Zapomnij o niej. Świat jest pełen kobiet. Jesteś wciąż jeszcze młody, masz pieniądze, nie jesteś brzydki, masz osiągnięcia zawodowe…
— Czy przysłano cię po to, żebyś mi to powiedział?
— Nikt mnie tu nie przysłał, przyjacielu. Chcę cię tylko ocalić przed sobą samym. Nie jedź na Zanzibar. Jedź do domu i zacznij nowe życie.
— Kiedy spotkałem ją w Zioń — powiedział Klein — potraktowała mnie pogardliwie. Bawiła się moim kosztem. Chciałbym się dowiedzieć dlaczego.
— Ponieważ ty żyjesz, a ona zmarła. Dla niej jesteś pajacem. Nie bierz tego do siebie, Klein. Istnieje po prostu między wami przepaść zbyt szeroka, żebyś mógł ją przekroczyć. Pojechałeś do Zioń po zażyciu narkotyków, jak to robią urzędnicy skarbowi, prawda? Blada twarz, wyłupiaste oczy? Czy udało ci się kogokolwiek oszukać? Na pewno nie ją. Ta gra, w którą grała z tobą, była jej sposobem na przekazanie ci tej wiadomości. Czy tego nie rozumiesz?
— Rozumiem.
— Czego więcej chcesz? Dalszych upokorzeń?
Klein pokręcił ze znużeniem głową i wpatrzył się w obrus. Po chwili podniósł wzrok i napotkał wzrok Gracchusa. Ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że mu ufa i po raz pierwszy w swych kontaktach ze zmarłymi odniósł wrażenie, że spotyka się ze szczerością.
— Byliśmy tak bardzo sobie bliscy, Sybille i ja — powiedział cicho — a potem ona zmarła i teraz ma mnie za nic. Nie mogę się z tym pogodzić. Wciąż jej potrzebuję. Nawet teraz chciałbym z nią żyć.
— Ale nie możesz.
— Wiem, ale wciąż nie mogę porzucić tego, co robię.
— Jest tylko jedna rzecz, którą możesz z nią dzielić — powiedział Gracchus. — To jest śmierć. Ona nie zniży się do twojego poziomu. To ty musisz osiągnąć jej poziom.
— To absurd.
— Kto tu jest absurdalny, ty czy ja? Posłuchaj mnie, Klein. Myślę, że jesteś głupcem i słabeuszem, ale to nie znaczy, żebym cię nie lubił. Nie mam ci za złe twojego szaleństwa. Jestem gotów ci pomóc, jeżeli się na to zgodzisz.
Sięgnął do kieszeni na piersiach i wydobył z niej niewielką, metalową rurkę z przyciskiem na końcu.
— Czy wiesz, co to jest? — zapytał. — To jest urządzenie do wystrzeliwania strzałek — ciągnął dalej nie czekając na odpowiedź. — Tego rodzaju broń noszą prawie wszystkie kobiety w Nowym Jorku. Nosi je również wielu zmarłych, bo nigdy nie wiadomo, kiedy motłoch może wystąpić przeciwko nam. W naszych rurkach nie używamy jednak środków usypiających. Możemy pójść do jakiejkolwiek knajpy w murzyńskiej dzielnicy i w ciągu pięciu minut wywołać tam nienajgorszą rozróbę. W zamęcie wpakuję ci taką strzałkę, a w ciągu piętnastu minut będziesz już w szpitalu, w zamrażalniku. Za kilka tysięcy dolarów wyślemy cię w tym stanie do Kalifornii i w piątek możesz być już ożywiony w Zimnym Mieście San Diego. Gdy proces ten się zakończy, będziesz po tej samej stronie przepaści, co Sybille. Rozumiesz? Jeżeli macie się kiedykolwiek znowu połączyć, to jest jedyny sposób. W ten właśnie sposób będziesz miał szansę. Jeżeli będziesz działał swoim sposobem, nie masz żadnej.
— To jest nie do przyjęcia.
— Nie do przyjęcia, może. Ale można o tym pomyśleć. Nic nie jest nie do pomyślenia, jeżeli ktoś o tym pomyślał. Pomyśl o tym. Obiecujesz? Pomyśl, zanim wsiądziesz do samolotu lecącego na Zanzibar. Zostanę tu jeszcze dziś i jutro, później jadę do Arushy spotkać grupę zmarłych przyjeżdżających na polowanie. Przed wyjazdem, jeżeli powiesz tylko słowo, zrobię to dla ciebie. Pomyśl o tym. Pomyślisz? Obiecaj mi, że pomyślisz.
— Pomyślę — powiedział Klein.
— Dobrze! Dziękuję ci. A teraz zmieńmy temat j zajmijmy się obiadem. Lubisz tę restaurację.
— Jedna rzecz mnie zastanawia. Dlaczego nie przychodzą tu Afrykanie? Czy dyskryminuje się tu czarnych w afrykańskim kraju?
— To czarni wprowadzają dyskryminację, przyjacielu — zaśmiał się Gracchus. — Ten hotel uważany jest za hotel drugiej klasy. Wszyscy czarni odwiedzają Kilimandżaro albo Nyerere. Mimo to jest to nienajgorsza restauracja. Polecam ryby, jeżeli jeszcze nie próbowałeś. Jest też całkiem niezłe białe wino izraelskie…
O Boże, Boże, strasznie było tonąć!
Przerażający grzmot wód brzmiał mi w uszach.
I widok wstrętnej śmierci przed oczyma!
Wydało mi się, że widzę, tysiące
Zatrważających, rozbitych okrętów;
Tysiące ludzi, których ryby żarły,
Stosy sztab złota, ogromne kotwice kopce pereł, nieoszacowane
Drogie kamienie, bezcenne klejnoty.
Wszystko to na dnie morza rozrzucone.
Niejeden kamień spoczął w ludzkiej czaszce,
A w dziurach, w których niegdyś tkwiły oczy,
Lśniły diamenty i miotały blaski
Patrząc miłośnie w muł na dnie głębiny
I szydząc z kości rozrzuconych wokół.
— …izraelskie wino — mówił Mick Dongan. — Jestem gotów wszystkiego raz spróbować, szczególnie jeżeli jest w tym domieszka ironii. Pamiętam, jak kiedyś byliśmy w Egipcie na tym sławnym przyjęciu wydanym w Luksorze. Naszym gospodarzem był saudyjski książę w szatach plemiennych i w ciemnych okularach. Kiedy podano pieczone jagnię, uśmiechnął się szatańsko i powiedział: Oczywiście moglibyśmy pić Mouton-Rotschild, ale mam w mojej piwniczce niewielki zapas najlepszych win izraelskich, a ponieważ uważam, że podobnie jak ja jest pan zwolennikiem drobnych wybryków, poleciłem memu lokajowi, żeby otworzył jedną czy dwie… Klein, czy widzisz tę dziewczynę, która właśnie weszła?
Było wczesne, styczniowe popołudnie 1981 roku. Wraz z sześcioma kolegami z wydziału historii Klein jadł obiad w Wiszących Ogrodach na najwyższym piętrze Westwood Plaża. Restauracja ta na dziewięćdziesiątym piętrze nowoczesnego hotelu udekorowana była w stylu babilońskim. Wszędzie pojawiały się skrzydlate byki i ziejące ogniem smoki w kolorach błękitnym i żółtym. Kelnerzy nosili długie, fryzowane brody i krzywe szable u boku. Nocą był to zbytkowny klub, zaś za dnia miejsce spotkań towarzystwa z uniwersytetu. Klein patrzy w lewo. Tak. Przystojna dziewczyna, po dwudziestce. Uroda chłodna, poważna. Siada sama. Odkłada stertę książek i kaset na stół. Klein nie podrywa nieznajomych dziewczyn. To jego polityka moralna, ale także wynik nieśmiałości.
— Podejdź do niej — żartuje Dongan. — Jest w twoim typie. Jej oczy są właściwego koloru, prawda?
Klein narzekał ostatnio, że w Południowej Kalifornii było zbyt wiele niebieskookich dziewczyn. Niebieskie oczy w jakiś sposób denerwują go, są nawet groźne. Oczy Kleina są czarne. Jej oczy są takie same — ciemne, lśniące, gorące. Wydaje mu się, że widywał ją od czasu do czasu w bibliotece. Może nawet już się sobie przyglądali.
— Idź, Jorge, idź — ponagla go Dongan.
Klein patrzy na niego gniewnie. Nie pójdzie. Jak można jej przeszkadzać? Zmuszanie jej do swego towarzystwa to prawie jak gwałt. Dongan uśmiecha się w ugrzeczniony sposób. Jego uśmiech stanowi bezlitosny bodziec. Klein opiera się, ale gdy tak trwa w niezdecydowaniu, dziewczyna uśmiecha się. Szybki, wstydliwy uśmiech, który zniknął tak szybko, że Klein nie był wcale pewien, że w ogóle zaistniał. Nabrał jednak wystarczającej pewności. Wstaje i rusza niepewnie po alabastrowej podłodze. Zatrzymuje się z wahaniem koło niej i szuka natchnienia, które pomoże mu nawiązać kontakt. Natchnienie nie przychodzi, ale kontakt zostaje nawiązany starym sposobem — wzrokiem. Jest zaszokowany intensywnością wymiany, jaka między nimi następuje w tym trudnym momencie.
— Czy czekasz na kogoś? — udaje mu się wreszcie wyjąkać.
— Nie. — Znowu ten uśmiech, tym razem bardziej pewny siebie. — Chciałbyś się przysiąść?
Po chwili odkrywa, że właśnie skończyła studia. Uzyskała stopień magistra i zaraz bierze się za doktorat, którego tematem jest handel niewolnikami w Afryce Wschodniej. Szczególną uwagę musi poświęcić Zanzibarowi.
— Jakie to romantyczne. Zanzibar! Czy byłaś tam kiedyś?
— Nigdy. Mam nadzieję, że kiedyś tam pojadę. A ty?
— Też nie. Ale ten kraj interesował mnie od czasu, kiedy byłem małym chłopcem zbierającym znaczki. Miałem go na ostatniej stronie w klaserze.
— Ja miałam Zulu na ostatniej stronie.
Okazuje się, że zna jego nazwisko. Myślała nawet o zapisaniu się na jego wykłady o nazizmie i pochodnych ruchach.
— Czy pochodzisz z Ameryki Południowej?
— Tam się urodziłem i wychowałem. Moi dziadkowie uciekli do Buenos Aires w 1937.
— Dlaczego do Argentyny? Myślałam, że tam roi się od nazistów.
— Tak było. Było również mnóstwo uchodźców z Niemiec. Mieliśmy tam dużo przyjaciół. Czasy jednak były niepewne. Rodzice wyjechali stamtąd w 1955 roku i osiedlili się w Kalifornii. A ty?
— Pochodzę z rodziny brytyjskiej. Urodziłam się w Seattle. Mój ojciec jest w służbie konsularnej. On…
Pojawia się kelner. Zamawiają kanapki! Lunch w tej chwili wydaje się zupełnie nieważny. Kontakt między nimi wciąż się utrzymuje. Wśród jej książek widzi Nostromo Conrada. Przeczytała już prawie połowę. On właśnie skończył czytać. Ten zbieg okoliczności rozbawił ich. Conrad jest jej ulubionym pisarzem. Jego też. A Faulkner? Tak. Virginia Woolf i Hermann Broch. Nie lubią Hessego. Dziwne. A opery? Wolny strzelec, Latający Holender, Fidelio.
— Mamy teutońskie gusty — zauważa ona.
— Bardzo podobne gusty — dodaje on i zdaje sobie sprawę, że trzymają się za ręce.
— Zaskakująco podobne — zgadza się ona.
Mick Dongan gapi się na nich z drugiego końca sali. Klein obrzuca go gniewnym spojrzeniem. Dongan mruga porozumiewawczo.
— Chodźmy stąd — mówi Klein właśnie w chwili, kiedy ona chciała powiedzieć to samo.
Przegadali pół nocy i kochali się aż do świtu.
— Powinnaś wiedzieć — mówi jej przy śniadaniu ze śmiertelną powagą — że dawno już zdecydowałem, że nigdy się nie ożenię, a tym bardziej, że nigdy nie będę mieć dzieci!
— Ja też tak zdecydowałam, kiedy miałam piętnaście lat.
Pobrali się cztery miesiące później. Mick Dongan był drużbą.
— Pomyślisz o tym, prawda? — powiedział Gracchus, kiedy wychodzili z restauracji.
— Pomyślę — powiedział Klein. — Przecież ci obiecałem.
Wrócił do pokoju, zapakował walizkę, wymeldował się i taksówką pojechał na lotnisko. Przyjechał na długo przed popołudniowym rejsem na Zanzibar. Ten sam mały, melancholijny człowieczek pełnił obowiązki oficera sanitarnego.
— Och, widzę, że pan wrócił — powiedział Barwani. — Pomyślałem sobie, że może pan przyjedzie. Tamci już tutaj są.
— Tamci?
— Kiedy był pan tu ostatni raz, zostawił mi pan małą pamiątkę, żebym poinformował pana, kiedy pojawi się tu pewna osoba. Ta osoba i jej dwóch towarzyszy są znowu tutaj.
Klein delikatnie położył dwudziestoszylingowy banknot na biurku oficera sanitarnego.
— W którym hotelu?
Usta Barwaniego zadrżały. Widocznie banknot nie spełniał jego oczekiwań. Klein nie sięgnął jednak po drugi.
Jak wtedy, w Zanzibar House, a pan? Jak wtedy, w Shirazi — powiedział Klein.
Sybille była w hotelowym ogrodzie i przeglądała notatki, kiedy zadzwonił Barwani.
— Nie pozwól, żeby wiatr rozwiał moje papiery — poleciła Zachariasowi i weszła do hotelu.
Gdy wróciła, wyglądała na zdenerwowaną.
— Jakieś kłopoty? — zapytał Zacharias.
— Jorge — powiedziała z westchnieniem. — Jest w drodze do hotelu.
— Co za nudziarz — mruknął Mortimer. — Myślałem, że Gracchus potrafi go przekonać.
— Widocznie nie — powiedziała Sybille. — Co zrobimy?
— A co ty chciałabyś zrobić? — zapytał Zacharias.
— Nie możemy dopuścić, żeby się to tak dalej ciągnęło — stwierdziła Sybille kręcąc głową.
Wieczorne powietrze było wilgotne i aromatyczne. Długotrwałe deszcze wreszcie ustały. Na wyspie nastąpił nowy sezon gwałtownego rozwoju roślin. Za oknem pokoju Kleina jakieś pnącza wypuściły ogromne, żółte kwiaty w kształcie trąbek. W ogrodach hotelowych wszystko rozkwitało i pokryte było burzą młodych, wilgotnych liści. Umysł Kleina odbierał tę atmosferę powszechnej, pełnej życia, zewsząd napierającej nowości. Kręcił się po pokoju pełen energii, próbując opracować nową strategię. Czy pójść zaraz do Sybille? Wedrzeć się do środka, jeśli będzie trzeba, zrobić awanturę i zażądać wyjaśnienia, dlaczego opowiedziała mu tę bajkę o zmyślonych sułtanach? Nie. Nie. Nie doprowadzi do konfrontacji. Nie będzie się też użalać. Teraz, jak już był tutaj, jak już był tak blisko niej, zachowa spokój, będzie spokojnie rozmawiać, postara się przypomnieć jej ich miłość, będzie mówił o Rilkem, Woolf i Brochu, o popołudniach w Puerto Yallarta i nocach w Santa Fe, o wspólnie słuchanej muzyce i wzajemnych pieszczotach, postara się przywrócić nie ich małżeństwo, bo to było niemożliwe, ale chociaż wspomnienie więzów, jakie ich kiedyś łączyły. Postara się, aby przyznała, że coś takiego kiedyś istniało i wówczas spokojnie i na trzeźwo wykorzysta to wspomnienie. Ona i on razem postarają się w rozmowie wyswobodzić go z tych więzów, rozmawiając o zmianach, jakie zaszły w ich życiu, dopóki po trzech, czterech albo pięciu godzinach przy jej pomocy nie pogodzi się z tym, z czym pogodzić się nie można było. To wszystko. Niczego nie będzie żądać. O nic nie będzie prosić. Tylko o jedno — żeby w ciągu jednego wieczoru mógł pozbyć się tej niepotrzebnej, niszczącej obsesji. Nawet zmarła, nawet kapryśna, zbłąkana, zmienna, rozpustna zmarła zrozumie korzyści płynące z takiego rozwiązania i będzie chętnie współpracować. Na pewno.
Przygotowywał się do wyjścia, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę pana, ma pan gości!
— Kto przyszedł? — zapytał Klein, chociaż znał odpowiedź.
— Jakaś pani i dwóch panów — odpowiedział boy. — Przywiozła ich taksówka z Zanzibar House. Czekają w barze.
— Powiedz im, że zejdę za chwilę.
Podszedł do komody, na której stał dzbanek wody z lodem. Wypił jedną szklankę mechanicznie, o niczym nie myśląc. Nalał sobie drugą. Tę też wypił. Ta wizyta była niespodziewana. Po co sprowadziła to całe swoje towarzystwo? Walczył, żeby odzyskać równowagę i to poczucie celu, które zdawało mu się, że osiągnął, zanim myśli przerwało mu pukanie do drzwi. Wreszcie wyszedł z pokoju.
Mimo parnego wieczoru wyglądali świeżo i nienagannie. Zacharias miał brązową marynarkę i jasnozielone spodnie, Mortimer biały kaftan z pasem i wykończeniem z wzorzystego brokatu. Sybille ubrana była w prostą, jasnozieloną tunikę. Na ich bladych twarzach nie było ani śladu potu. Zachowywali niezmącony spokój i nienaganne maniery. Nikt koło nich nie siedział. Kiedy Klein wszedł, wstali, zęby się z nim przywitać. Uśmiech ich jednak był ponury. Nie było w nim ani śladu ciepła. Klein zdecydowanie walczył o zachowanie spokoju, tak jak to sobie zaplanował.
— To miło, że przyszliście. Czy mogą zaproponować coś do picia? — zapytał spokojnie.
— My już zamówiliśmy — odparł Zacharias. — To my zapraszamy. Co zamówić dla pana?
— Pimm numer sześć — odpowiedział Klein. Chciał się odwzajemnić równie lodowatym uśmiechem. — Masz piękną sukienkę, Sybille. Wyglądasz tak ślicznie, że aż czuję się skrępowany.
— Nigdy nie przywiązywałeś wagi do ubrania — odparła Sybille.
Zacharias przyniósł napój dla Kleina. Klein wziął go i wzniósł szklankę z powagą.
— Czy moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy, Sybille? — zapytał po chwili.
— Nie mamy sobie nic do powiedzenia, czego nie można by powiedzieć w obecności Kenta i Laurence’a.
— Jednakże…
— Wolę nie, Jorge…
— Jak chcesz.
Klein spojrzał jej prosto w oczy i nic w nich nie dostrzegł. Zupełnie nic. Aż się wzdrygnął. Wszystko, co chciał powiedzieć, uciekło mu z głowy. Przypominały mu się tylko jakieś fragmenty — Rilke, Broch, Puerto Yallarta. Pociągnął długi łyk.
— Musimy omówić pewien problem, Klein — powiedział Zacharias.
— No, słucham.
— Ten problem to pan. Stwarza pan wielkie kłopoty dla Sybille. To już drugi raz przyjeżdża pan za nami na Zanzibar, na koniec świata. Próbował pan kilkakrotnie dostać się na teren zamknięty w Utah, używając fałszywych dokumentów. Narusza pan jej wolność osobistą. To jest niemożliwe. To jest nie do zniesienia.
— Zmarli są zmarłymi — powiedział Mortimer. — Rozumiemy głębię twego uczucia do twej zmarłej żony, ale musisz skończyć z tym obsesyjnym ściganiem jej.
— Chcę skończyć — powiedział Klein wpatrzony w jakiś nie istniejący punkt na ścianie między głowami Zachariasa i Sybille. — Chciałbym tylko porozmawiać przez godzinę czy dwie z moją… z Sybille i obiecuję wam, że już więcej…
— Tak jak obiecałeś Gracchusowi, że nie pojedziesz na Zanzibar.
— Chciałem tylko…
— My mamy też pewne prawa — powiedział Zacharias. — Przeszliśmy przez piekło, dosłownie przez piekło, żeby zajść tam, gdzie jesteśmy. Naruszyłeś nasze prawo, chcemy, żeby nas zostawiono w spokoju. Przeszkadzasz nam. Nudzisz nas. Niepokoisz. Nie znosimy, jak ktoś nas niepokoi.
Popatrzył na Sybille. Skinęła głową. Dłoń Zachariasa zniknęła w kieszeni marynarki. Mortimer chwycił Kleina za nadgarstek i gwałtownie pociągnął do przodu. Mała, metalowa rurka błysnęła w dłoni Zachariasa. Klein widział już taką rurkę u Gracchusa dzień wcześniej.
— Nie — wyszeptał. — Nie wydaje mi się… nie! Zacharias zagłębił zimne ostrze, które wyprysło z rurki, w przedramię Kleina.
— Zamrażarka jest już w drodze — powiedział Mortimer. — Będzie tu za niecałe pięć minut.
— A co będzie, jak się spóźni? — zapytała zaniepokojona Sybille. — Co będzie, jeżeli jakieś nieodwracalne procesy zajdą w jego mózgu, zanim przyjedzie?
— On nie jest jeszcze zupełnie martwy — przypomniał jej Zacharias. — Mamy czas. Mamy mnóstwo czasu. Rozmawiałem z lekarzem. Bardzo inteligentny Chińczyk. Bezbłędnie mówi po angielsku. Wszystko świetnie zrozumiał. Zostanie zamrożony w kilka minut po śmierci. Ładunek wyślemy porannym samolotem do Dar. W ciągu dwudziestu czterech godzin będzie w Stanach. To mogę zagwarantować.
Zawiadomimy San Diego. Wszystko będzie w porządku, Sybille!
Jorge Klein leżał bezwładnie na blacie stołu. Bar opustoszał w chwili, kiedy wydał okrzyk i szarpnął się do przodu. Z pół tuzina gości uciekło, nie chcąc psuć sobie wakacji widokiem śmierci. Kelnerzy i barman z wytrzeszczonymi z przerażenia oczami zgrupowali się w hallu.
— Atak serca — oświadczył Zacharias — a może wylew… Gdzie jest telefon?
Nikt nie widział, jak niewielka metalowa rurka spełniła swoje zadanie.
— Jeżeli coś się nie uda… — Sybille drżała.
— Już słychać pogotowie — powiedział Zacharias.
Siedząc za swym biurkiem Daud Mahmoud Barwani obserwował, jak tragarze ładowali potężną, zamrażającą trumnę na pokład porannego samolotu do Dar. I co teraz będzie? Wyślą zmarłego na drugi koniec świata, do Ameryki. Tchną w niego nowe życie. Znów znajdzie się między ludźmi. Barwani potrząsnął głową. Co za ludzie! Człowiek, który żył, teraz jest martwy. A ci zmarli? Któż wie, kim oni są? Kto wie? Lepiej, żeby zmarli pozostali zmarłymi, jak zamierzono od początku. Któż mógł przewidzieć dzień, w którym zmarli wyjdą z grobów? Nie ja. Któż może przewidzieć, co stanie się z nami za sto lat? Nie ja. Nie ja. Za sto lat już mnie nie będzie — pomyślał Barwani. Nie będzie mnie i nic nie będzie mnie obchodzić, jakie istoty krążą po Ziemi.
Umieramy z umierającymi:
Zobacz, odchodzą, a my razem z nimi.
Rodzimy się z umarłymi:
Zobacz, wracają i nas z sobą niosą.
W dniu, w którym obudził się, nie widział nikogo oprócz pielęgniarzy w domu przebudzeń. Wykąpali go, nakarmili i pomogli przespacerować się po pokoju. Nie mówili nic. On też nic nie mówił. Słowa wydały się nieistotne. Dziwnie czuł się w swoim ciele. Było świetnie dopasowane, czuł jak gdyby przez całe życie nosił niedopasowane ubrania, a teraz po raz pierwszy zetknął się z fachowym krawcem. Obrazy, jakie widział nowymi oczami, były ostre, niezmiernie wyraźne, w tęczowych obwódkach. Zjawisko to zniknęło po kilku dniach. Drugiego dnia odwiedził go ojciec-kierownik Zimnego Miasta San Diego. Wcale nie był wspaniałym patriarchą, jak go sobie wyobrażał. Wyglądał raczej na zimnego, wydajnego urzędnika po pięćdziesiątce, który powitał go serdecznie i zapoznał z zasadami i praktykami, jakie musi opanować, zanim opuści Zimne Miasto.
— Jaki mamy miesiąc? — zapytał go Klein.
— Czerwiec. Siedemnasty czerwca 1993 roku — wyjaśnił ojciec-kierownik.
Spał cały miesiąc.
Nastał ranek trzeciego dnia po przebudzeniu. Przyszli goście: Sybille, Nerita, Zacharias, Mortimer, Gracehus. Wchodzą do pokoju i stają półkolem u stóp łóżka. Są rozświetleni blaskiem dnia wpadającym przez wąskie okna. Jak grupa półbogów, jak aniołowie płoną wewnętrznym ogniem, a teraz on jest wśród nich. Obejmują go w sposób oficjalny. Najpierw Gracchus, później Nerita, później Mortimer. Zacharias jest następny. Zacharias, który posłał go na śmierć. Uśmiecha się do Kleina i Klein odwzajemnia uśmiech. Obejmują się. Teraz kolej na Sybille. Wsuwa dłoń między jego dłonie. On przyciąga ją blisko. Jej usta dotykają jego policzka. Jego usta dotykają jej policzka. Jego ramię obejmuje jej ramiona.
— Hello — szepcze Sybille.
— Hello — mówi Klein.
Pytają go, jak się czuje, jak szybko wracają mu siły, czy już wstawał z łóżka, jak szybko wyruszy na wysuszenie. Sposób ich rozmowy jest pokrętny, kwiecisty, tak lubiany przez zmarłych. Nie jest jednak tak niejasny, jak używany normalnie. Biorą pod uwagę, że jest nowy. Wprowadzają go w swoje zwyczaje cal po calu. W ciągu pięciu minut Klein zorientował się, o co chodzi.
— Musiałem stanowić dla was wielki kłopot — odezwał się dostosowując się do przyjętego stylu.
— Oj, tak — zgadza się Zacharias — ale to już mamy za sobą.
— Przebaczamy ci — mówi Mortimer.
— Witamy cię w naszym gronie — oznajmia Sybille. Dyskutują o planach na najbliższe miesiące. Sybille już
prawie skończyła zbieranie materiałów na temat Zanzibaru. Przez lato pozostanie w Zimnym Mieście Zioń i będzie pisać. Mortimer i Nerita jadą do Meksyku zwiedzać starożytne świątynie i piramidy. Zacharias jedzie do Ohio do swoich ukochanych kurhanów. Jesienią spotkają się w Zioń i omówią plany na zimę. Może pojadą do Egiptu lub do Peru zwiedzić Machu Picchu. Największą radość sprawiają im ruiny i wykopaliska. Najlepiej czują się tam, gdzie śmierć zebrała największe żniwo. Są zarumienieni, podnieceni, wylewni, gadatliwi. Pojedziemy do Zimbabwe, do Palenąue, do Angkor, Knossos, Uxmal, Niniwy, Mohendżodaro. I tak w kółko i w kółko. W rozmowie biorą udział ręce, oczy, uśmiechy i słowa, cały zalew słów. Stają się dla niego niewyraźni, zamazani, wprost nierealni, są jak kukiełki podrygujące na scenie wśród brzydkich dekoracji, jak natrętne, brzęczące muchy z całą tą ich gadaniną o podróżach i obchodach, o Boghazkby i Babilonie, o Megiddo i Masadzie. Przestaje ich słuchać, wyłącza się. Leży uśmiechnięty, z zamglonymi oczami, myśląc o czymś innym. Zastanawiające, że tak mało go interesują. Zaczyna sobie jednak zdawać sprawę, że jest to oznaka jego wyzwolenia. Zerwał stare więzy. Czy przyłączy się do nich? Po co miałby to robić? Może pojedzie z nimi, może nie. To będzie zależeć od jego kaprysu. Raczej nie. Prawie na pewno nie. Nie potrzebuje ich towarzystwa. Ma własne zainteresowania. Nie będzie się już wlókł za Sybille. Nie potrzebuje, nie chce, nie będzie o to zabiegał. Dlaczego miałby stać się jednym z nich, wędrownikiem bez żadnego oparcia, duchem odzianym w ciało? Dlaczego miałby przyjąć ich wartości i zwyczaje, gdy oni wydali go na śmierć z taką samą obojętnością, z jaką zabija się muchę, tylko dlatego, że ich nudził i że im przeszkadzał? Nie nienawidzi ich za to, co zrobili, nie czuje nawet niechęci. Po prostu woli się od nich odłączyć. Niech sobie wędrują od ruiny do ruiny, niech gonią za śmiercią z kontynentu na kontynent. On pójdzie swoją drogą. Teraz, gdy już przekroczył próg, widzi, że Sybille nic dla niego nie znaczy.
— Tak, wszystko się zmienia…
— Idziemy już — mówi Sybille łagodnie. Skinął głową nie dając innej odpowiedzi.
— Spotkamy się, jak się już zaaklimatyzujesz — mówi Zacharias i dotyka go lekko kostkami palców w pożegnalnym geście stosowanym jedynie przez zmarłych.
— Do zobaczenia — mówi Mortimer.
— Do zobaczenia — mówi Gracchus.
— Do szybkiego… — mówi Nerita.
Nigdy — myśli Klein, ale oni i tak zrozumieją. Nigdy. Nigdy. Nigdy. Nigdy się z wami nie spotkam. Nigdy nie spotkam się z tobą, Sybille. Sylaby brzmią w jego mózgu, a słowo nigdy, nigdy, nigdy przelewa się po nim, jak fale uderzające o brzeg, spłukuje go, oczyszcza, uzdrawia. Jest wolny. Jest sam.
— Żegnaj — woła Sybille z hallu.
— Żegnaj — odpowiada.
Minęły długie lata, zanim się znów spotkali. Ostatnie dni 1999 roku spędzili jednak razem, polując na dodo w cieniu potężnego Kilimandżaro.