Część IV Pył

51

Silos 1


Darcy pojechał windą do zbrojowni. Schował do kieszeni torebkę z kulą i wynik analizy krwi, po czym wysiadł z windy i sięgnął do długiego rzędu włączników światła. Coś mu mówiło, że pilot z pustej kriokapsuły w Personelu Awaryjnym ukrywał się na tym piętrze. To tutaj znaleziono człowieka, który podszywał się pod Pasterza. Tu również stacjonowała przed około miesiącem garstka wybudzonych na krótko pilotów. On, Stevens i paru innych przeszukało poziom już kilkakrotnie, ale Darcy miał przeczucie. Zaczęło się od tego, że winda zażądała nadrzędnego kodu autoryzacyjnego zanim w ogóle zechciała go tam zabrać.

Oprócz pracowników Ochrony tylko garstka najwyższej postawionych ludzi dysponowała tego typu uprawnieniami, a Darcy już przy poprzednich wizytach przekonał się czemu. Na regałach stały skrzynie z bronią i amunicją. Przykryte plandekami kształty wyglądały na drony wojskowe. Na stojakach leżały piramidy bomb. Nikt nie chciał, żeby napatoczył się tu któryś z pracowników stołówki, który pojechał po puszkę sproszkowanych ziemniaków, ale wcisnął nie ten przycisk w windzie.

Poprzednie przeszukania okazały się daremne, ale pomiędzy wysokimi regałami pełnymi wielkich plastikowych skrzyń musiały istnieć tysiące zakamarków. Gdy światła się zapaliły, Darcy zmierzył półki wzrokiem. Wyobraził sobie, że sam jest tym pilotem, który dopiero co zabił człowieka i przyjechał tu windą, cały we krwi, ścigany, szukający kryjówki.

Przykucnął i przyjrzał się błyszczącej posadzce przy wyjściu z windy. Cofnął się i przekrzywił głowę, spojrzał uważniej. Podłoga lśniła trochę bardziej przy drzwiach. Może to przez wzmożony ruch, może wypolerowały ją podeszwy butów. Nachylił się i wziął głęboki wdech przez nos, zauważając woń liści i sosen, cytryny i zapomnianych czasów, gdy rosły rośliny, a świat pachnął świeżością.

Ktoś wyczyścił podłogę w tym miejscu. Niedawno, pomyślał. Nie wstając z klęczek, rozejrzał się po alejkach pełnych skrzyń z bronią i wyposażeniem awaryjnym, świadomy faktu, że nie był tu sam. Rzecz jasna, powinien natychmiast wrócić do Brevarda i wezwać posiłki. Miał do czynienia z człowiekiem zdolnym zabić, osobą z Personelu Awaryjnego po przeszkoleniu wojskowym, z kimś, kto miał dostęp do każdej sztuki broni w magazynie. Lecz ten człowiek był również ranny, chował się i bał. A wzywanie posiłków zdawało się kiepskim pomysłem.

Nie chodziło o fakt, że to Darcy poskładał elementy układanki w jedną całość i należało mu się uznanie. Problemem była jego wciąż rosnącą pewność, że w te morderstwa zamieszane było kierownictwo najwyższego szczebla. Manipulowano kartotekami, budzono głęboko zamrożonych — a żadna z tych rzeczy nie powinna być możliwa. Ludzie, którym doniesie o swoim odkryciu mogą okazać się w to zamieszani. A Darcy był tym, który podtrzymywał prawdziwego Pasterza, podczas gdy starzec katował oszusta. To nie miało nic wspólnego z protokołami. To było cholernie osobiste. Znał tamtego skopanego faceta, widywał go bez przerwy na późnych zmianach, rozmawiał z nim od czasu do czasu. Ciężko było sobie wyobrazić, że ten gość mógłby zabijać łudzi. Wszystko stanęło na głowie.

Darcy sięgnął po przypiętą na biodrze latarkę i zaczął przeszukiwać półki. Potrzebował czegoś więcej niż jaskrawego światła, czegoś więcej niż wyposażenie stróża nocnego. Na pojemnikach widniały oznaczenia z innego życia, takiego, które ledwo się pamiętało. Otworzył wieka kilku pojemników — hermetyczne zamknięcia strzelały cichutko — zanim znalazł to, czego szukał: H&K kaliber.45, pistolet zarówno współczesny, jak i starożytny. Sprzęt z najwyższej półki w chwili, gdy zjechał z linii produkcyjnej — lecz po fabryce, w której powstał zostało tylko wspomnienie. Darcy załadował magazynek w nadziei, że amunicja wciąż nadawała się do użytku. Z bronią w ręku poczuł się pewniej i ruszył przez magazyn z poczuciem celu, nie tak rutynowo jak wczoraj, kiedy mieli do przeszukania osiemdziesiąt pięter.

Zajrzał pod każdą z plandek. Pod jedną znalazł leżące luzem narzędzia i porozrzucane części; dron był częściowo rozmontowany albo w trakcie naprawy. Niedawna robota? Nie sposób powiedzieć. Nie było kurzu, ale i nie spodziewał się go pod plandeką. Obszedł miejsce wkoło, szukając drobin styropianu, które mogłyby spaść przy zdejmowaniu paneli sufitowych. Sprawdził biura na tyłach magazynu, rozejrzał się za miejscami, gdzie można by wspiąć się po półkach i schować się w jakiejś dużej skrzyni na górze. Ruszył do baraków i po raz pierwszy zauważył niskie, metalowe drzwi windy dla dronów.

Upewnił się, że broń jest odbezpieczona. Zacisnął dłoń na uchwycie drzwi i szarpnął w górę, a potem przykucnął i wymierzył w mrok latarkę i pistolet.

Omal nie strzelił do czyjejś pościeli. Była tam pozwijana sterta poduszek i koców, które w pierwszej chwili wyglądały jak śpiący człowiek. Zauważył teczki podobne do tych, które pomagał zbierać w sali konferencyjnej. Pewnie to tu ukrywał się człowiek, którego zgarnęli. Będzie musiał pokazać to Brevardowi i uprzątnąć to miejsce. Nie wyobrażał sobie, jak można tak żyć niczym szczur. Zamknął kryjówkę i skierował się do drzwi, które prowadziły do koszarów. Uchylił je i sprawdził, czy korytarz jest pusty. Poruszał się powoli od pomieszczenia do pomieszczenia. W sali sypialnej nie znalazł ani śladu ludzkiej obecności. Łazienki wciąż były ciche i puste. Niemal upiorne. Opuszczając damską ubikację, usłyszał czyjś głos. Szept. Dźwięk dobiegał zza drzwi na samym końcu.

Darcy przystanął na końcu korytarza z pistoletem w gotowości. Przyłożył ucho do drzwi i nasłuchiwał.

Ktoś rozmawiał. Sprawdził klamkę — niezamknięte na klucz — i wziął głęboki oddech. Jeśli tylko zobaczy, że przeciwnik sięga po broń, strzeli bez wahania. Już słyszał w głowie jak wyjaśnia Brevardowi, co zaszło — że miał przeczucie, podążył za śladem, nie pomyślał o tym, żeby wezwać posiłki, zszedł na dół i zastał tego mężczyznę, rannego i krwawiącego. Tamten sięgnął po broń. Darcy musiał się bronić. Kolejne zwłoki i kolejna zamknięta sprawa. To właśnie powie, jeśli sprawy potoczą się źle. To wszystko i jeszcze więcej przemknęło mu przez głowę, kiedy gwałtownie otwierał drzwi i unosił broń.

Mężczyzna na końcu pomieszczenia odwrócił się. Darcy wrzasnął na niego, żeby nawet nie drgnął. Zbliżył się ostrożnie, zadziałały wytrenowane odruchy naturalne jak bicie serca.

— Nie ruszaj się — krzyknął, a mężczyzna podniósł ręce do góry. Był to młody mężczyzna w szarym kombinezonie; jedną rękę uniósł nad głowę, drugą trzymał bezwładnie wzdłuż ciała.

A wtedy Darcy zauważył, że coś jest nie tak. Wszystko było nie tak. To wcale nie był mężczyzna.

* * *

— Nie strzelaj — błagała Charlotte. Uniosła jedną rękę, spoglądając na mężczyznę, który podszedł bliżej z pistoletem wymierzonym w jej pierś.

— Wstań i odsuń się od biurka — powiedział mężczyzna. Głos nawet mu nie zadrżał. Wskazał lufą na ścianę.

Charlotte zerknęła na radio. Juliette pytała, czy ją słyszy i prosiła, żeby Charlotte dokończyła myśl, lecz wolała nie wystawiać cierpliwości mężczyzny na próbę. Przemknęła wzrokiem po porozrzucanych narzędziach, śrubokrętach i cążkach do cięcia drutu, wspominając wczorajszą makabryczną walkę. Jej ramię pulsowało pod bandażem. Ból nie pozwalał jej podnieść ręki nawet do wysokości barku. Mężczyzna skrócił dystans.

— Obie ręce w górę.

Jego postawa — to jak trzymał broń — przywodziło jej na myśl szkolenie podstawowe. Nie miała wątpliwości, że zastrzeliłby ją.

— Już wyżej nie mogę — powiedziała. Juliette wciąż błagała, żeby się odezwała. Mężczyzna spojrzał podejrzliwie na radio.

— Z kim rozmawiasz?

— Z jednym z silosów — odparła. Powoli sięgnęła do pokrętła głośności.

— Nie dotykaj. Pod ścianę. Już.

Posłuchała. Jej jedyną pociechę stanowiła nadzieja, że zabiorą ją do brata. Przynajmniej dowie się, co z nim zrobili. Dni odosobnienia i zmartwień dobiegły końca. Poczuła odrobinę ulgi, że ją odkryto.

— Odwróć się twarzą do ściany. Ręce za plecy. Skrzyżuj nadgarstki.

Zrobiła, co kazał. Obróciła się nieco w bok i zerknęła na niego przez ramię, kątem oka zobaczyła jak wyciąga białą, plastikową opaskę zaciskową.

— Oprzyj czoło o ścianę — polecił. A potem poczuła, że się zbliżył, poczuła jego zapach, usłyszała jego oddech, a myśli o tym, żeby się odwrócić i z nim walczyć wyparowały, gdy opaska boleśnie zacisnęła się wokół jej nadgarstków.

— Jest tu ktoś jeszcze? — zapytał.

Pokręciła głową.

— Tylko ja.

— Jesteś pilotką?

Charlotte kiwnęła głową. Chwycił ją za łokieć i zakręcił nią w miejscu.

— Co ty tu robisz? — Zauważył obandażowane ramię, a jego oczy zwęziły się. — Eren cię postrzelił.

Nie odpowiedziała.

— Zabiłaś dobrego człowieka — powiedział.

Charlotte napłynęły łzy do oczu. Wolałaby, żeby już zabrał ją tam, gdzie miał ją zabrać i niech ją uśpią albo pozwolą zobaczyć się z Donnym — cokolwiek miało nastąpić.

— Nie chciałam — powiedziała słabym głosem.

— Jak się tu dostałaś? Byłaś z pozostałymi pilotami? No bo… kobiety nie…

— Obudził mnie mój brat — powiedziała Charlotte. Ruchem głowy wskazała na emblemat Ochrony na jego piersi. — Zabraliście go. — A potem przypomniała sobie dzień, w którym przyszli po Donny’ego, a młody mężczyzna podtrzymywał Thurmana. Rozpoznała człowieka, który przed nią stał, a do oczu napłynęło jej więcej łez. — Czy on… jeszcze żyje?

Mężczyzna odwrócił na chwilę wzrok.

— Tak. Ledwo.

Charlotte poczuła spływające po policzku łzy. Mężczyzna znów na nią spojrzał.

— To twój brat?

Kiwnęła głową. Z rękami skrępowanymi na plecach nie mogła wytrzeć nosa, nie mogła nawet sięgnąć do barku, żeby wytrzeć go w kombinezon. Była zaskoczona, że przyszedł tutaj całkiem sam i że nie wezwał posiłków.

— Mogę się z nim zobaczyć? — zapytała.

— Wątpię. Dzisiaj go usypiają. — Wycelował pistolet w radio, gdy Juliette znów zaczęła domagać się odpowiedzi. — To nic dobrego, wiesz. Wystawiasz tych ludzi na niebezpieczeństwo. Co ty sobie myślałaś?

Przyjrzała się mężczyźnie. Był mniej więcej w jej wieku, lekko po trzydziestce i wyglądał bardziej na żołnierza niż gliniarza.

— Gdzie pozostali? — zapytała. Zerknęła na drzwi. — Czemu mnie nie zabierasz?

— Zrobię to. Ale najpierw chcę coś zrozumieć. Jak ty i twój brat… jak się wydostaliście?

— Mówiłam już, obudził mnie. — Charlotte zerknęła na stół, gdzie leżały notatki Donny’ego. Zostawił po sobie pootwierane teczki. Na wierzchu leżała mapa, spod niej wyglądał wydruk Paktu. Strażnik odwrócił się, żeby sprawdzić, na co patrzyła. Odsunął się i położył rękę na jednym z folderów.

— A kto obudził twojego brata?

— Czemu go o to nie zapytacie? — Charlotte zaczynała się niepokoić. Fakt, że nie zabierał jej do pozostałych nie wróżył nic dobrego, całkiem jakby działał poza zasadami. Widziała w Iraku mężczyzn, którzy działali poza zasadami. Nigdy nie obili tego w dobrym celu.

— Proszę, po prostu zabierz mnie do brata — powiedziała. — Poddaję się. Tylko mnie stąd zabierz.

Spojrzał na nią ze zmrużonymi oczami, a potem znów skierował uwagę na foldery.

— Co to jest? — Podniósł mapę i przyjrzał jej się uważnie, a potem odłożył i podniósł kolejną kartkę. — Z tamtego pokoju zabraliśmy całe skrzynie takich dokumentów. Nad czym wy tu, do cholery, pracowaliście?

— Po prostu mnie stąd zabierz — błagała Charlotte. Zaczynała się bać.

— Za chwilkę. — Przyjrzał się radiu, znalazł pokrętło głośności, ściszył. Odwrócił się plecami do biurka i oparł się o nie, pistolet trzymał swobodnie przy biodrze. Zaraz zdejmie spodnie, uświadomiła sobie Charlotte. Zmusi ją, żeby uklękła. Nie widział kobiety od kilkuset lat, chciał się nauczyć je budzić. Oto czego chciał. Charlotte zaczęła rozważać ucieczkę do drzwi, mając nadzieję, że strzeli i albo spudłuje, albo trafi ją prosto w…

— Jak masz na imię? — zapytał.

Charlotte poczuła płynące po policzku łzy. Jej głos zadrżał, ale zdołała wyszeptać swoje imię.

— Ja jestem Darcy. Spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy.

Charlotte zaczęła się trząść. Dokładnie to spodziewała się usłyszeć od mężczyzny, który zaraz zrobi coś potwornego.

— Chcę po prostu zrozumieć, co się tu wyprawia, zanim oddam cię w ich ręce. Bo wszystko, co dzisiaj widziałem sugeruje, że ta sprawa jest większa niż ty i twój brat. Większa niż moje stanowisko. Do diabła, równie dobrze może się okazać, że kiedy zabiorę cię na górę, to mnie uśpią, a ciebie odstawią z powrotem, żebyś kontynuowała pracę.

Charlotte zaśmiała się. Odwróciła głowę i wytarła o ramię łzę, która zawisła jej na brodzie.

— Mało prawdopodobne — powiedziała. Zaczynała podejrzewać, że ten człowiek naprawdę nie zamierzał jej skrzywdzić i że był tak zaciekawiony, na jakiego wyglądał. Jej spojrzenie powędrowało ku teczkom.

— Wiesz, co dla nas zaplanowali? — zapytała.

— Trudno powiedzieć. Zabiłaś bardzo ważnego człowieka. Nie powinniście być na chodzie. Zgaduję, że wsadzą was do głębokiego zamrażania. Żywych czy martwych? Nie wiem.

— Nie, nie pytam, co zrobią ze mną i moim bratem… tylko co zaplanowali dla nas wszystkich. Co się stanie po ostatniej ze zmian.

Darcy zamyślił się na moment.

— Nie… Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

Wskazała na foldery.

— Wszystko tam jest. Kiedy mnie uśpią, nie będzie miało znaczenia, czy będę żywa czy martwa. Nigdy się już nie obudzę. Tak samo jak twoja siostra albo mama, albo żona. I wszyscy, których tu trzymają.

— Zmyślasz — powiedział Darcy. — Nie masz pojęcia, co się stanie po…

— Zapytaj szefa. Zobacz, co ci powie. Albo szefa twojego szefa. Nie przestawaj pytać. Może w sekcji głębokiego zamrażania dadzą ci kapsułę obok mojej.

Darcy mierzył ją wzrokiem przez jedno uderzenie serca. Odłożył pistolet i rozpiął górny guzik swojego kombinezonu. A potem kolejny. Rozpinał guziki aż dotarł do pasa, a Charlotte wiedziała już, że nie myliła się co do jego intencji. Szykowała się, żeby na niego skoczyć, kopnąć między nogi, ugryźć go…

Darcy wziął teczki, po czym wsunął je sobie za plecy i upchnął do szortów. Zaczął zapinać kombinezon.

— Przejrzę je. A teraz chodźmy. — Podniósł pistolet i wskazał na drzwi, a Charlotte z wdzięcznością odetchnęła. Szła, mijając stacje sterowania dronami. Czuła się wewnętrznie rozdarta. Wcześniej wolała, żeby ją stąd zabrał, ale teraz pragnęła porozmawiać z nim nieco dłużej. Wcześniej się go bała, teraz chciała mu zaufać. Wydawałoby się, że aresztowanie i uśpienie przyniosą jej wybawienie, ale teraz inne wybawienie pojawiło się w zasięgu ręki.

Z bijącym mocno sercem maszerowała korytarzem. Darcy zamknął drzwi do sali sterowania. Charlotte minęła koszary i łazienki, a potem zaczekała na niego na końcu korytarza, ze skrępowanymi na plecach rękami nie mogąc otworzyć drzwi.

— Wiesz, znałem twojego brata — odezwał się Darcy, przytrzymując dla niej drzwi. — Nigdy bym go o nic nie podejrzewał. Tak samo jak ciebie.

Charlotte pokręciła głową.

— Nie chciałam nikogo skrzywdzić. My tylko szukaliśmy prawdy.

Szła przez zbrojownię w kierunku windy.

— Na tym polega problem z prawdą — powiedział Darcy. — I kłamcy, i uczciwi twierdzą, że ją mają. To stawia ludzi takich jak ja w trudnym położeniu.

Charlotte zatrzymała się gwałtownie, co zaniepokoiło Darcy’ego, który cofnął się o krok i mocniej ścisnął pistolet.

— Chodźmy dalej — rozkazał.

— Zaczekaj — powiedziała Charlotte. — Chcesz prawdy? — Odwróciła się i ruchem głowy wskazała śpiące pod brezentem drony. — Co powiesz na to, żeby przestać ufać temu, co ci mówią inni? Nie musisz wybierać, komu wierzyć. Pozwól, że ci pokażę. Sam się przekonaj, co się kryje tam na zewnątrz.

52

Jego bok tonął we fiolecie, czerni i błękicie. Donald stał w rozpiętym do bioder kombinezonie i przytrzymywał w górze podkoszulek, oglądając swoje żebra w lustrze w łazience. Pośrodku morza siniaków widniała pomarańczowo-żółta plama. Dotknął jej — ledwo ją musnął opuszkami palców — a wtedy impuls elektryczny przebiegł mu przez nogi aż po kolana. Omal się nie przewrócił i dopiero po chwili odzyskał oddech. Delikatnie opuścił koszulę, zapiął kombinezon i pokuśtykał z powrotem na łóżko.

Bolały go golenie od osłaniania się przed kopniakami Thurmana. Na przedramieniu miał guz wielki jak drugi łokieć. A przy każdym ataku kaszlu miał ochotę umrzeć. Próbował spać. Sen stanowił metodę na zabicie czasu, na wymiganie się od teraźniejszości. Był wybawieniem dla przygnębionych, niecierpliwych i umierających. Donald zaliczał się do wszystkich trzech.

Zgasił światło przy łóżku i leżał w ciemności. Kriokomory i zmiany to wyolbrzymione formy snu, myślał. Nienaturalność to raczej kwestia stopnia niż rodzaju. Niedźwiedzie hibernują przez jedną porę roku. Ludzie hibernują co noc. Dzień to zmiana, którą wytrzymuje się niczym najmniejszą drobinę życia, a całe krótkoterminowe planowanie prowadzi tylko do kolejnego okresu ciemności — i nikt nie poświęca wiele uwagi połączeniu tych dni w coś przydatnego, w łańcuch cennych pereł. To tylko kolejny dzień do przetrwania.

Kaszlnął; po jego żebrach przemknęły pioruny agonii, błysnęło mu przed oczami. Modlił się o omdlenie, o utratę świadomości, ale władający jego losem bogowie byli wytrawnymi oprawcami. Sprawiali ból — ale nie za dużo. Nie zabijajcie go, słyszał szept jednej rany do drugiej. Jest nam potrzebny żywy, żeby mógł cierpieć za to, co zrobił.

Kaszel ustąpił, zastąpiony posmakiem miedzi na ustach. Krwawa mgiełka bryznęła mu na kombinezon — ale nie dbał o to. Odchylił głowę do tyłu, spocony z bólu i wysiłku, nasłuchując wątłych jęków, które wydobywały się spomiędzy jego warg.

Mijały godziny albo minuty. Dni. Ktoś zastukał w drzwi, szczęknął zamek, ktoś pstryknął włącznikiem światła. To pewnie strażnik z obiadem albo śniadaniem, albo jakimś innym bezsensownym wyznacznikiem pory dnia. To pewnie Thurman, który przyszedł, żeby go pouczać, przesłuchiwać albo zabrać i uśpić.

— Donny?

To była Charlotte. Światła w korytarzu za jej plecami były przyciemnione. Gdy się zbliżyła, w drzwiach stanął mężczyzna, ktoś z Ochrony. Znaleźli ją i zamykali. Ale przynajmniej dali ofiarowali mu tę chwilę. Usiadł za szybko, omal nie stracił równowagi. Objęli się nawzajem, krzywiąc się z bólu.

— Moje żebra — syknął Donald.

— Uważaj na rękę — ostrzegła go siostra.

Puściła go i cofnęła się o krok. Donald już miał zapytać, co jej się stało w rękę, ale ona przyłożyła sobie palec do ust.

— Szybko — powiedziała. — Tędy.

Donald przeniósł spojrzenie na mężczyznę w drzwiach. Strażnik rozglądał się po korytarzu, bardziej martwiąc się tym, że ktoś mógłby tamtędy przechodzić niż tym, że więźniowie uciekną. Ból żeber zelżał, gdy do Donalda dotarło, co się dzieje.

— Wychodzimy? — zapytał.

Jego siostra przytaknęła i pomogła mu wstać. Donald podążył za nią na korytarz.

Miał tak wiele pytań, ale cisza była teraz najważniejsza. Później przyjdzie czas na pytania. Strażnik zamknął drzwi na klucz. Charlotte już szła do windy, a Donald kuśtykał za nią boso; lewa nowa piekła go przy każdym kroku. Znajdowali się na poziomie administracyjnym. Mijali kolejne biura: Księgowość, gdzie zarządzano zapasami i częściami zamiennymi, Ewidencję, gdzie gromadzono i wprowadzano do serwerów najważniejsze wydarzenia ze wszystkich silosów, Kontrolę Populacji, skąd pochodziło tak wiele jego raportów. We wszystkich biurach panowała o tej porze cisza, pewnie było nad ranem.

Bramka była nieobstawiona. Za nią czekała na nich winda, brzęcząc bezustannie w trybie wstrzymania. Donald zauważył intensywny zapach detergentu, jaki unosił się w środku. Charlotte uderzyła w przycisk wstrzymania windy, zeskanowała swój identyfikator i wybrała piętro — zbrojownia. Strażnik wcisnął się bokiem przez zamykające się drzwi, a Donald dostrzegł w jego dłoni pistolet. Zrozumiał, że nie trzymał broni na wypadek, gdyby ktoś ich nakrył. Nie byli do końca wolni. Młody mężczyzna stanął po drugiej stronie windy, czujnie spoglądając na niego i jego siostrę.

— Znam cię — odezwał się Donald. — Pracujesz na nocną zmianę.

— Darcy — powiedział strażnik. Nie podał mu ręki. Donald przypomniał sobie pustą bramkę ochrony i zrozumiał, że mężczyzna powinien przy niej stać.

— No tak, Darcy. Co się dzieje? — zwrócił się do siostry. Spod podkoszulka z krótkim rękawem wystawał opatrunek. — Jesteś ranna?

— Nic mi nie jest. — Z wyraźnym niepokojem spoglądała na zaświecające się numery pięter. — Puściliśmy kolejnego drona. — Odwróciła się do Donalda. — Przedostał się.

— Widziałaś to? — Rany popadły w zapomnienie, mężczyzna z bronią w ręku już się nie liczył. Minęło tak wiele czasu od pierwszego lotu i przebłysku błękitnego nieba, że Donald zaczął wątpić w to, co zobaczył, zaczął podejrzewać, że to w ogóle nie miało miejsca. Pozostałe loty okazały się fiaskiem, nie dotarli tak daleko. Winda zwolniła, zbliżając się do magazynu.

– Świat nie przepadł — potwierdziła Charlotte. — Tylko nasz fragment.

— Wynośmy się z windy — powiedział Darcy i machnął pistoletem. — A potem chcę się dowiedzieć, co się do diabła dzieje. I posłuchajcie: nie zawaham się odstawić was do celi przed końcem nocnej zmiany. Wyprę się tego, że kiedykolwiek rozmawialiśmy.

Gdy tylko weszli do zbrojowni, Donald wziął głęboki, świszczący oddech i poklepał się po tylnej kieszeni. Wyjął chustkę i rozkaszlał się, pochylony do przodu, żeby zmniejszyć ucisk na żebra. Szybko złożył i schował szmatkę, żeby Charlotte nic nie widziała.

— Przyniesiemy ci wodę — powiedziała, spoglądając na magazyn pełen zapasów.

Donald zbył ją machnięciem ręki i zwrócił się do Darcy’ego.

— Dlaczego nam pomagasz? — zapytał ochryple.

— Nie pomagam wam — odparł z naciskiem Darcy. — Słucham tego, co macie do powiedzenia. — Skinął na Charlotte. — Twoja siostra rzuciła parę śmiałych stwierdzeń, a ja sobie trochę poczytałem, kiedy składała drona do kupy.

— Dałam mu twoje notatki — wyjaśniła Charlotte. — I pokazałam mu lot. Pomógł mi wystrzelić maszynę. Posadziłam ją w morzu trawy. Prawdziwej trawy, Donny. Czujniki wytrzymały jeszcze pół godziny. Siedzieliśmy i po prostu patrzyliśmy.

— Tak czy inaczej — powiedział Donald, spoglądając na Darcy’ego — nie znasz nas.

— Swoich szefów też nie znam. Tak naprawdę. Ale widziałem, jaki dostałeś wycisk i nie czułem się z tym najlepiej. Wy dwoje o coś walczycie, może o coś złego, co będę chciał udaremnić, ale zauważyłem pewną zależność. Wystarczy, że zadam pytanie, które wykracza poza moje obowiązki i przepływ informacji się urywa. Chcą, żebym pracował na nocną zmianę i zostawiał im co rano dzbanek świeżej kawy, ale pamiętam, że w innym życiu byłem kimś więcej. Uczono mnie wykonywać rozkazy, ale nie ufać im bezgranicznie.

Donald ponuro kiwnął głową. Zastanawiał się, czy ten młody człowiek był żołnierzem wysłanym na misję. Zastanawiał się, czy cierpiał na syndrom stresu pourazowego i czy brał jakieś leki. Coś sobie przypominał, coś wracało — coś w rodzaju sumienia.

— Powiem ci, co tu się dzieje — powiedział Donald. Poprowadził ich w kierunku rzędów regałów z puszkowaną wodą i wojskowymi racjami. — Mój dawny szef… facet, przez którego teraz kuleję… wyjaśnił mi kilka rzeczy. Więcej niżby chciał. Większości domyśliłem się sam, ale on wypełnił parę luk.

Donald uniósł wieko jednej z drewnianych skrzyń, które wcześniej podważyła jego siostra. Skrzywił się z bólu, a Charlotte podbiegła, by mu pomóc. Wyjął puszkę wody, otworzył ją z trzaskiem i pociągnął długi łyk, a Charlotte wyjęła jeszcze dwie puszki. Darcy przełożył pistolet do drugiej ręki, żeby przyjąć wodę. Donald czuł obecność otaczających ich skrzyń pełnych broni. Miał ich dość. Jakimś sposobem strach przed pistoletem w dłoni Darcy’ego się rozwiał. Ból w piersi był innego rodzaju raną postrzałową. Szybka śmierć byłaby błogosławieństwem.

— Nie jesteśmy pierwszymi, którzy próbowali pomóc któremuś z silosów — powiedział Donald. — Tak powiedział mi Thurman. I teraz wiele rzeczy nabiera sensu. Chodźcie. — Poprowadził ich do innej alejki. Nad ich głowami zamigała żarówka. Niedługo się przepali. Donald był ciekaw, czy ktokolwiek pofatyguje się, żeby ją wymienić. W gąszczu plastikowych skrzyń odnalazł tę, której szukał. Spróbował ściągnąć ją z półki, ale żebra zaprotestowały. Pomimo bólu uniósł pojemnik, a Charlotte pomagała mu jedną ręką. Wspólnymi siłami zanieśli skrzynię do sali konferencyjnej. Darcy szedł z tyłu.

— Robota Anny — stęknął, stawiając pojemnik na stole konferencyjnym. Darcy zapalił światła. Pod grubą taflą szkła tkwił schemat silosów. Szyba poznaczona była starymi, woskowymi notatkami, które łokcie, teczki i szklanki z whisky zatarły do nieczytelności. Jego pozostałe zapiski przepadły, ale to nieważne. Potrzebował spojrzeć na coś starego, coś z przeszłości, z poprzedniej zmiany. Wyciągnął parę folderów i rzucił je na blat. Charlotte zaczęła je kartkować. Darcy został przy drzwiach, raz po raz spoglądając na podłogę w korytarzu, gdzie wciąż widniały plamki zaschniętej krwi.

— Jakiś czas temu zamknięto silos za nadawanie na kanale ogólnym. Nie na mojej zmianie. — Wskazał na stole silos dziesiąty, na którym wciąż dało się dojrzeć pozostałości czerwonego iksa. — Krótki impuls sumienia nadany na paru kanałach, a potem go zamknęli. Ale to silos czterdziesty zajął Annę na większość roku. — Odnalazł teczkę, której szukał, otworzył ją. Na widok jej pisma oczy zaszły mu mgłą. Zawahał się, przebiegając dłońmi po jej słowach i wspominając to, co zrobił. Zabił jedyną osobę, która próbowała mu pomóc, jedyną osobę, która go kochała. Jedyną, która usiłowała pomóc tym silosom. A wszystko z powodu poczucia winy i pogardy dla samego siebie za to, że odwzajemniał jej miłość.

— Tu mamy podsumowanie wydarzeń — powiedział, zapominając czego szukał.

— Przejdź do rzeczy — powiedział Darcy. — O co w tym wszystkim chodzi? Moja zmiana kończy się za dwie godziny i niedługo będzie jasno. Do tego czasu oboje musicie znaleźć się pod kluczem.

— Zmierzam do sedna. — Donald otarł oczy i wziął się w garść. Wskazał na róg stołu. — Te wszystkie silosy zgasły dawno temu. Kilkanaście silosów. Zaczęło się od czterdziestki. Musiało u nich dojść do jakiejś cichej rewolucji. Bezkrwawej, bo nie dotarły do nas żadne raporty. Nigdy nie zachowywali się dziwnie. Cokolwiek się stało, przypominało wydarzenia, jakie mają teraz miejsce w osiemnastce…

— Miały — poprawiła go Charlotte. — Słyszałam ich. Zamknięto ich.

Donald kiwnął głową.

— Thurman mi mówił. Chciałem powiedzieć „miały”. Thurman zasugerował też, że z początku zamierzali zbudowali mniej silosów, ale ciągle dodawali kolejne w charakterze rezerwy. Znalazłem też kilka sprawozdań, które to potwierdzają. Wiecie, co myślę? Że dodali za wiele. Nie mogli ich wszystkich monitorować wystarczająco uważnie. To tak jakby umieścić kamery na rogu każdej ulicy, ale nie mieć dość ludzi, żeby śledzili nagrania. I tym sposobem coś przeoczyli.

— Co to znaczy, że silosy „zgasły”? — zapytał Darcy. Podszedł bliżej i teraz uważnie przyglądał się schematowi pod szybą.

— Sygnały z kamer wysiadły, wszystkie naraz. Nie odbierali, gdy do nich dzwoniliśmy. Nakazy każą w przypadku buntu zamknąć silos, więc ich zagazowaliśmy. Otworzyliśmy im drzwi. A potem zgasł kolejny silos. I kolejny. Szefowie zmian domyślili się, że tamci oprócz sygnału z kamer zajęli się też rurami z gazem. No więc wysłali kody burzące do wszystkich tych silosów…

— Kody burzące?

Donald kiwnął głową i przepłukał drapiące gardło haustem wody. Otarł usta rękawem. Widok porozkładanych na stole notatek go uspokajał. Były jak pasujące do siebie elementy układanki.

— Silosy stworzono tak, by mogły się zawalić i wszystkie oprócz jednego to zrobią. Są pod ziemią, grawitacja nie załatwi sprawy, więc kazano nam je zbudować… kazano mi je zaprojektować… z wielkimi płytami betonu pomiędzy poziomami. — Pokręcił głową. — Wówczas nie miało to dla mnie sensu. Zwiększało głębokość i koszty, to przecież ogromna masa betonu. Mówili, że to dla ochrony przed bombami i promieniowaniem. Ale prawda okazała się gorsza. Chodziło o to, żeby miało co runąć. Te ściany nigdzie się nie ruszą, są połączone z ziemią. — Upił kolejny łyk wody. — Stąd ten beton. A z powodu gazu nie chcieli wind. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego kazali nam je usunąć. Mówili, że chcą bardziej „otwartego” designu. Ciężko zagazować miejsce, w którym można odgrodzić piętra.

Kaszlnął w zgięcie łokcia, a potem obrysował palcem fragment blatu.

— Te silosy były jak rak. Czterdziesty musiał komunikować się z sąsiadami albo po prostu ich odłączył, zdalnie zhakował ich systemy. Szefowie zmian w naszym silosie zaczęli budzić ludzi, żeby się tym zajęli. Kody burzące nie działały, nic nie działało. Anna domyśliła się, że odkryli ładunki burzące w czterdziestym i zablokowali ich częstotliwość… coś w tym stylu.

Zrobił pauzę, wspominając syk radia i jej żargon, od którego bolała głowa, choć dzięki niemu wydawała się tak mądra i pewna siebie. Jego spojrzenie padło na róg pomieszczenia, gdzie kiedyś stało łóżko, do którego zakradała się w środku nocy, by wśliznąć się w jego ramiona. Donald dopił wodę żałując, że nie mieli niczego mocniejszego.

— W końcu zdołała zhakować detonatory i zburzyć silos — powiedział. — W przeciwnym razie trzeba by podjąć ryzyko związane z wysłaniem tam ludzi albo dronów, a to są instrukcje z samego końca Nakazów. Ostatnie strony.

— A my właśnie to robimy — powiedziała Charlotte.

Donald pokiwał głową.

— Robiłem to jeszcze przed twoim wybudzeniem, gdy na tym piętrze roiło się od pilotów.

— Więc co się stało z tymi silosami? Zawaliły się?

— Tak twierdziła Anna. Wszystko wyglądało świetnie. Ludzie u władzy polegali na niej, wierzyli jej na słowo. Wszystkich nas z powrotem uśpiono. Myślałem, że to moja ostatnia drzemka i że już nigdy się nie obudzę. Głębokie zamrożenie. Ale potem mnie odmrozili na kolejną zmianę i zaczęli zwracać się do mnie innym nazwiskiem. Obudziłem się jako ktoś inny.

— Thurman — powiedział Darcy. — Pasterz.

— Tak, tyle że to ja tu byłem owcą.

— To ty o mało nie przeszedłeś na drugą stronę wzgórza?

Donald dostrzegł, że Charlotte nagle zesztywniała. Wrócił wzrokiem na teczki i nie odpowiedział.

— Czy kobieta, o której mówisz — zapytał Darcy — to ta sama osoba, która namieszała w bazie danych?

— Tak. Dali jej pełen dostęp, żeby naprawiła problem; sprawa była poważna. A ciekawość kazała jej zaglądać w inne miejsca. Znalazła list, z którego dowiedziała się, co jej ojciec i pozostali zaplanowali oraz że kody burzące i systemy gazowe nie były tylko na sytuacje awaryjne. Każdy silos to jedna wielka tykająca bomba. Zdała sobie sprawę, że położą ją do kriokomory i już nigdy się nie obudzi. I choć potrafiła zmienić co tylko chciała, nie mogła zmienić swojej płci. Nie mogła sprawić, żeby ją obudzono, więc chciała, żebym jej pomógł. Sprawiła, że znalazłem się w miejscu jej ojca.

Donald urwał, powstrzymując łzy. Charlotte położyła mu rękę na ramieniu. Przez chwilę panowała cisza.

— Ale ja nie rozumiałem, czego ode mnie oczekiwała. Zacząłem szperać na własną rękę. A w międzyczasie silos czterdziesty wciąż istniał. Przekonałem się o tym, gdy zgasł kolejny silos. — Zamilkł na chwilę. — Udawałem wówczas szefa, nie myślałem logicznie i zgodziłem się na bombardowanie. Chciałem tylko spokoju. Nie obchodziły mnie wstrząsy ani to, że ktoś zobaczy drony, po prostu wydałem rozkaz. Cokolwiek tam było, został z niego krater. Drony i bomby zaczęły przerzedzać szeregi buntowników.

— Pamiętam — powiedział Darcy. — Zaczynałem wtedy zmianę. W stołówce ciągle przesiadywali piloci. Dużo pracowali w środku nocy.

— I robili to właśnie tutaj. Gdy skończyli i wrócili do kriosekcji, obudziłem swoją siostrę. Czekałem, aż sobie pójdą. Nie chciałem zrzucać bomb. Chciałem się przekonać, co jest na zewnątrz.

Darcy spojrzał na zegar na ścianie.

— A teraz wszyscy to widzieliśmy.

— Zostało jeszcze około dwustu lat zanim wszystkie silosy się zawalą — powiedział Donald. — Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego u nas są tylko windy i żadnych schodów? Chcesz wiedzieć, dlaczego nazywają to ekspresówką, ale cholerstwo jedzie całe wieki?

— U nas też są ładunki gotowe do zdetonowania — odparł Darcy. — I ta sama masa betonu między piętrami.

Donald kiwnął głową. Chłopak był bystry.

— Gdyby pozwolono nam przejść się po schodach, zobaczylibyśmy to. Wiedzielibyśmy. A wystarczająco wiele osób rozumiałoby, do czego to służy i co oznacza. Równie dobrze moglibyśmy mieć odliczający czas zegar na każdym biurku. Ludzie by oszaleli.

— Dwieście lat — powiedział Darcy.

— Dla innych to może brzmieć jak szmat czasu, ale dla nas to raptem kilka drzemek. I zrozum, tutaj tkwi sedno sprawy. Musimy zginąć, żeby nikt nie pamiętał. Ten cały kompleks… — Donald wskazał na stół konferencyjny z rozkładem silosów. — To nie tyle wehikuł czasu, co tykający zegar. Sposób na oczyszczenie ziemi i wysłanie grupy ludzi, plemienia wybranego praktycznie na chybił-trafił, w przyszłość, żeby odziedziczyli świat.

— Raczej jak wysłanie ich w przeszłość — powiedziała Charlotte. — Z powrotem do prymitywnych czasów.

— Dokładnie. Gdy dowiedziałem się o nano, Iran właśnie nad nimi pracował. Pomysł był taki, żeby ich celem stała się dana grupa etniczna. Już wtedy dysponowaliśmy maszynami zdolnymi do działania na poziomie komórkowym. To był tylko kolejny krok. Zabijanie gatunku jest łatwiejsze niż atakowanie konkretnej rasy. To dziecinnie proste. Erskine, człowiek, który na to wpadł, powiedział, że to nieuniknione i prędzej czy później ktoś stworzy cichą bombę, która zmiecie z powierzchni ziemi całą ludzkość. Myślę, że miał rację.

— Więc czego szukasz w tych teczkach? — zapytał Darcy.

— Thurman chciał się dowiedzieć, czy Anna opuszczała zbrojownię. Jestem przekonany, że tak. Pojawiały się tu rzeczy, których nie widziałem na półkach. Wspominał też coś o rurach doprowadzających gaz…

— Za półtorej godziny musimy wracać — przerwał Darcy.

— Dobra, okay. Więc myślę, że Thurman znalazł coś w naszym silosie. Coś, co zrobiła jego córka, kiedy się stąd wymknęła. Sądzę, że zostawiła po sobie jeszcze jedną niespodziankę. Kiedy puścili gaz do osiemnastki, Thurman powiedział, że tym razem zrobili to porządnie. Że posprzątali po kimś. Myślałem, że miał na myśli mój bałagan, moje próby uratowania tamtego miejsca, ale to Anna mu namieszała. Myślę, że pozamieniała jakieś zawory, a może wszystko jest skomputeryzowane i tylko zmodyfikowała kod. Istnieją dwa rodzaje maszyn i oba są teraz w mojej krwi. Jedne próbują utrzymać nas w całości, jak te w kriokapsułach. Drugie, te na zewnątrz, wtłaczamy do zbuntowanych silosów, żeby rozkładały ludzkie ciała. Bogaci kontra biedni. Myślę, że Anna próbowała dokonać podmiany i tak wszystko poustawiać, żeby następny zamykany silos dostał porcję tego, co my dostajemy. Bawiła się w Robin Hooda na poziomie komórkowym.

Wreszcie znalazł raport, którego szukał. Nosił wyraźne ślady zużycia. Przeglądano go setki razy.

— Silos siedemnasty — powiedział. — Nie było mnie, gdy go zamykali, ale czytałem o nim. Był tam facet, który zgłosił się po wtłoczeniu gazu. Ale nie wydaje mi się, żeby ich zagazowano. Nie jak należy. Myślę, że Anna wzięła nano, które naprawiają nasze ciała w kriokomorach i wysłała je do siedemnastki.

— Dlaczego? — zapytała Charlotte.

Donald podniósł wzrok.

– Żeby powstrzymać koniec świata. Żeby nikogo nie mordować. Żeby pokazać ludziom odrobinę współczucia.

— Więc wszyscy w siedemnastym przeżyli?

Donald przerzucił kartki raportu.

— Nie — odparł. — Z jakiegoś powodu nie potrafiła powstrzymać otwarcia śluzy. To część procedury. A przy tej ilści gazu na zewnątrz nie mieli żadnych szans.

— Rozmawiałam z kimś w siedemnastce — powiedziała Charlotte. — Z twoją przyjaciółką… tamtejszą panią burmistrz. Mówiła, że dostali się tam tunelem.

Donald uśmiechnął się. Pokiwał głową.

— Oczywiście. Oczywiście. Chciała, żebym myślał, że idzie po nas.

— Wiesz, myślę, że teraz naprawdę po nas idzie.

— Musimy się z nią skontaktować.

— Jedyne co musimy zrobić — wtrącił się Darcy — to zacząć myśleć o końcu tej zmiany. Za jakąś godzinę szykują się niezłe cięgi.

Donald i Charlotte odwrócili się w jego kierunku. Stał przy drzwiach, tuż obok miejsca, gdzie Donald został skopany.

— Miałem na myśli swojego szefa — powiedział Darcy. — Wścieknie się, jeśli po obudzeniu odkryje, że na mojej zmianie uciekł więzień.

53

Silos 17


Juliette i Raph zatrzymali się na dolnym komisariacie w poszukiwaniu drugiego radia albo zapasowych baterii. Nie znaleźli ani jednego, ani drugiego. Na ścianie wciąż wisiała stacjonarna ładowarka, ale nie była podłączona pod zaimprowizowane linie energetyczne ciągnące się po klatce schodowej. Juliette zastanawiała się, czy warto zostać i podładować przenośne radio, a może lepiej zaczekać, aż dotrą do komisariatu na środkowych piętrach albo do IT…

— Hej — szepnął Raph. — Słyszysz coś?

Juliette zaświeciła latarką w głąb biura. Chyba słyszała czyjś płacz.

— Chodź — powiedziała.

Zostawiwszy ładowarkę w spokoju, ruszyła w kierunku cel. W ostatniej z nich siedział jakiś ciemny kształt i łkał. Juliette z początku pomyślała, że to Hank — że zastępca przyszedł do miejsca, które najbardziej ze wszystkich przypominało mu dom, ale gdy tu dotarł, przekonał się w jak opłakanym stanie był ten świat. Jednak ten mężczyzna nosił długie szaty. To ojciec Wendel spoglądał na nich zza krat. W blasku latarki błysnęły łzy w jego oczach. Na ławce obok niego płonęła mała świeczka, z której skapywał na ziemię wosk.

Drzwi do celi nie były do końca zamknięte. Juliette otworzyła je i weszła do środka.

— Ojcze?

Starzec wyglądał okropnie. W rękach trzymał postrzępione resztki starożytnej księgi. Nie księgi — tylko stosu luźnych kartek. Walały się wszędzie, na ławce i na podłodze. Juliette zniżyła wiązkę światła i zobaczyła, że stoi na dywanie drobno zadrukowanych stron. Na każdej widniał wzór czarnych pasków, które przesłaniały słowa i całe zdania. Juliette widziała już kiedyś takie strony w książce trzymanej w klatce, książce, z której dało się przeczytać zaledwie co piąte zdanie.

— Zostawcie mnie — powiedział ojciec Wendel.

Kusiło ją, by tak postąpić, ale tego nie zrobiła.

— Ojcze, to ja, Juliette. Co ojciec tu robi?

Wendel pociągnął nosem i zaczął przerzucać kartki, jak gdyby czegoś szukając.

— Izajaszu — wychrypiał. — Izajaszu, gdzie jesteś? Wszystko się pomieszało.

— Gdzie ojca zgromadzenie? — zapytała Juliette.

— Już nie moje. — Wytarł nos, a Juliette poczuła, że Raph ciągnie ją za łokieć, żeby zostawiła mężczyznę w spokoju.

— Nie może tu ojciec zostać — powiedziała. — Czy ojciec ma jakieś jedzenie albo wodę?

— Nic nie mam. Idźcie.

— Chodź — syknął Raph.

Juliette poprawiła na plecach ciężki pakunek lasek dynamitu. Ojciec Wendel rozkładał wokół swoich butów kolejne kartki, oglądając je z obu stron.

— Na dole jest grupa, która planuje kolejny podkop — powiedziała mu. — Znajdę dla nich lepsze miejsce, a oni wydostaną stąd ludzi. Może mógłby ojciec pójść z nami na farmy i poszukać jedzenia, zobaczyć, czy da radę w czymś pomóc. Ojciec mógłby się tym ludziom przydać.

— Na co miałbym się przydać? — zapytał Wendel. Zamaszystym ruchem położył kartkę na ławce, rozrzucając kilka innych. — Ogień piekielny albo nadzieja — powiedział. — Wybierajcie. Jedno albo drugie. Potępienie albo zbawienie. Na każdej stronie. Wybierajcie. Wybierajcie. — Podniósł na nich błagalne spojrzenie.

Juliette potrząsnęła manierką, uchyliło wieczko i podała Wendelowi. Świeczka na ławce syczała i kopciła, cienie rosły i kurczyły się. Wendel przyjął manierkę i upił łyk. Oddał ją Juliette.

— Musiałem się przekonać na własne oczy — szepnął. — Ruszyłem w mrok zobaczyć diabła. I zobaczyłem. Szedłem i szedłem, i oto widzę. Inny świat. Poprowadziłem swą trzodę ku potępieniu. — Wykrzywił twarz i w skupieniu przyjrzał się stronicy. — Albo ku zbawieniu. Wybierajcie.

Oderwał świecę od ławki i zbliżył do kartki, żeby lepiej widzieć.

— Ach, Izajaszu, tutaj jesteś. — I zaczął czytać barytonem godnym niedzielnego nabożeństwa. — Gdy nadejdzie czas mej łaski, wysłucham cię, w dniu zbawienia przyjdę ci z pomocą. A ukształtuję cię i ustanowię przymierzem dla ludu, aby odnowić kraj i rozdzielić spustoszone dziedzictwa[1].

Wendel przytknął róg kartki do płomienia i ryknął:

— Spustoszone dziedzictwa!

Strona płonęła, aż w końcu musiał ją wypuścić. Płynęła w powietrzu jak pomarańczowy, malejący ptak.

— Chodźmy stąd — syknął Raph, tym razem z większym uporem.

Juliette uniosła dłoń. Podeszła do ojca Wendela i przykucnęła przed nim, położyła mu rękę na kolanie. Jej gniew na księdza z powodu Marcusa zniknął. Gniew za podburzanie ludzi przeciwko niej i jej tunelowi zniknął. Miejsce wściekłości zajęło poczucie winy — bo wiedziała już, że ich obawy i nieufność okazały się uzasadnione.

— Ojcze — odezwała się. — Nasi ludzie będą zgubieni, jeśli tu zostaną. Nie mogę im pomóc. Nie będzie mnie tu. Będą potrzebowali ojca przewodnictwa, jeśli mają dotrzeć na drugą stronę.

— Nie potrzebują mnie — powiedział.

— Właśnie, że potrzebują. Kobiety w głębinach silosu opłakują swoje dzieci. Mężczyźni opłakują utracone domy. Potrzebują ojca. — I wiedziała, że to prawda. Najbardziej potrzebowali go właśnie w trudnych chwilach.

— Ty o nich zadbasz — odparł ojciec Wendel. — Ty o nich zadbasz.

— Nie. To ojciec jest ich wybawieniem. Ja idę ukarać tych, którzy to zrobili. Zamierzam posłać ich prosto do piekła.

Wendel podniósł wzrok. Po palcach płynął mu gorący wosk, ale on zdawał się tego nie zauważać. Zapach palonego papieru wypełniał celę. Wendel położył Juliette dłoń na głowie.

— W takim razie, moje dziecko, błogosławię twoją podróż.

* * *

Podróż w górę klatki schodowej była cięższa z tym błogosławieństwem. A może chodziło o ciężar materiałów wybuchowych, które z pewnością przydałyby się przy drążeniu tunelu. Mogły posłużyć do wybawienia, ale ona używała ich do potępienia. Tak jak kartki z księgi Wendela, oferowały szczodrze i jedno, i drugie. Gdy zbliżyli się do farm, Juliette przypomniała sobie, że Erik nalegał, aby wzięła dynamit. Nie tylko ona chciała, żeby jej się udało.

Dotarli wraz Raphem na dolne farmy i od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Gdy tylko uchylili drzwi, uderzyła w nich fala gorąca, podmuch wściekłego powietrza. Z początku pomyślała, że to ogień, a zdążyła się już przekonać, że w tym silosie nie było działających węży strażackich. Jednak blask jaskrawych lamp w głębi korytarza i wzdłuż zewnętrznych grządek wskazywał na coś innego.

Na podłodze przy bramce ochrony leżał mężczyzna, jego ciało rozciągało się w poprzek korytarza. Był rozebrany do szortów i podkoszulka, więc Juliette nie rozpoznała w nim zastępcy Hanka dopóki nie stanęła tuż obok. Z ulgą zauważyła, że się poruszył. Osłonił oczy i ścisnął mocniej leżący na piersi pistolet; ubrania miał mokre od potu.

— Hank? — zapytała Juliette. — Nic ci nie jest?

Sama też już zaczynała się lepić, a biedny Raph wyglądał, jakby miał zaraz uschnąć. Zastępca usiadł i poskrobał się w kark. Wskazał na bramkę.

— Za nią jest trochę cienia, możecie tam usiąść.

Juliette spojrzała na lampy. Musiały pochłaniać masę energii. Oświetlały wszystkie grządki naraz. W powietrzu aż czuło się zapach gorąca. Zapach prażących się w upale roślin. Zastanawiała się, jak długo skromne okablowanie klatki schodowej wytrzyma taki przepływ prądu.

— Czasomierze się zacięły? Co się dzieje?

Hank skinął w kierunku lamp.

— Ludzie rozdzielali działki. Wczoraj wywiązała się bójka. Znasz Gene’a Sample’a?

— Ja znam Gene’a — powiedział Raph. — Z Kanalizacji.

Hank spochmurniał.

— Gene nie żyje. To stało się, gdy światła były zgaszone. A potem zaczęli się kłócić o prawo do pogrzebania go, traktowali biednego Gene’a jak worek nawozu. Parę osób postanowiło połączyć siły i wynajęli mnie, żebym przywrócił porządek. Kazałem im zostawić światła włączone do czasu, aż wszystko się uspokoi. — Otarł kark. — Zanim na mnie naskoczysz: wiem, że to nie służy roślinom, ale i tak je już splądrowali. Mam nadzieję wykurzyć ich tym gorącem, żeby zrobić miejsce dla pozostałych. Nie wytrzymają dłużej niż do jutra.

— Do jutra będziesz miał tu gdzieś pożar. Hank, kable na zewnątrz nagrzewają się nawet przy cyklicznym oświetleniu. Dziwię się, że w ogóle dają radę. Kiedy wysiądzie przerywacz na trzydziestych, zapadnie ciemność i to na długi czas.

Hank spojrzał w głąb korytarza. Juliette zauważyła obierki, ogryzki i resztki jedzenia po drugiej stronie bramki.

— Czym ci płacą? Jedzeniem?

Przytaknął.

— Całe jedzenie się zepsuje. Wszystko pozrywali. Ludziom, którzy tu przyszli całkiem odbiło. Chyba paru poszło na górę, ale krążą pogłoski, że drzwi silosu są otwarte i jeśli zapuścisz się za daleko na górę, zginiesz. A jeśli pójdziesz na dół, też zginiesz. Krąży wiele pogłosek.

— No to musisz je rozwiać — powiedziała Juliette. — Jestem pewna, że na górze albo na dole jest lepiej niż tutaj. Widziałeś Solo i dzieciaki, które tutaj mieszkały? Słyszałam, że poszły w kierunku farm.

— Ano tak. Kilkoro z tych dzieciaków szykowało działkę w głębi korytarza, ale to było zanim nastawiłem lampy. Odeszli parę godzin temu. — Hank zerknął na nadgarstek Juliette. — A w ogóle to która godzina?

Spojrzała na zegarek.

— Piętnaście po drugiej. — Zauważyła, że chce jeszcze o coś zapytać. — Po południu — dodała.

— Dziękuję.

— Spróbujemy ich dogonić — oznajmiła Juliette. — Zajmiesz się tymi światłami? Nie możesz pobierać tyle energii. I zachęć ludzi, żeby poszli na górę. Farmy na środkowych piętrach mają się znacznie lepiej, a przynajmniej tak było, gdy ostatnio je odwiedzałam. A jeśli trafią się ludzie szukający pracy, w Maszynowni przyda się każda para rąk.

Hank skinął głową i podniósł się na nogi. Raph już szedł do drzwi; na kombinezonie miał plamy potu. Juliette ścisnęła Hanka za ramię, a potem i ona ruszyła do wyjścia.

— Hej! — zawołał Hank. — Mówiłaś, która godzina. Ale który jest dzień?

Juliette zawahała się przy drzwiach. Odwróciła się i zobaczyła jak Hank gapi się na nią, osłaniając oczy od blasku.

— Czy to ważne? — zapytała. A kiedy nie odpowiedział, doszła do wniosku, że nie. Wszystkie dni były teraz identyczne. I policzone.

54

Jimmy postanowił, że przeszuka jeszcze dwa piętra zanim zawróci. Zaczynał podejrzewać, że rozminął się z Elise, która pewnie wbiegła na któreś z pięter za swoim zwierzakiem albo żeby skorzystać z ubikacji. Najprawdopodobniej była już na farmach z pozostałymi, podczas gdy on wciąż łaził samotnie po silosie.

Na najbliższym podeście zajrzał przez główne drzwi, nie widząc nic oprócz ciemności i zawołał Elise. Zastanawiał się, czy jest sens iść choćby jedno piętro dalej. Gdy odwrócił się do klatki schodowej, mignęło mu na moment coś brązowego. Osłonił swoje stare oczy i spojrzał przez zieloną poświatę, dostrzegając chłopaka, który stał w górze i wyglądał za barierkę. Dzieciak pomachał do niego. Jimmy nie odmachał.

Ruszył ku schodom z zamiarem zejścia na dolne farmy, ale zaraz usłyszał cichy stukot stóp chłopaka, który zbiegał po spirali. Kolejny dzieciak do niańczenia, pomyślał. Nie czekając na chłopaka, szedł swoim tempem. Uszedł półtorej obrotu zanim dziecko go dogoniło.

Jimmy odwrócił się, żeby zbesztać natrętnego dzieciaka, ale z bliska rozpoznał chłopca. Brązowy kombinezon i szopa szorstkich włosów koloru kukurydzy. To ten sam chłopak, który gonił Elise na bazarze.

— Hej — syknął chłopak. — To pan.

— To ja — zgodził się Jimmy. — Podejrzewam, że szukasz jedzenia. No cóż, ja nic nie mam…

— Nie. — Chłopak pokręcił głową. Musiał mieć dziewięć albo dziesięć lat. Był mniej więcej w wieku Milesa. — Musi pan iść ze mną. Potrzebuję pańskiej pomocy.

Każdy potrzebował pomocy Jimmy’ego.

— Jestem trochę zajęty — powiedział i odwrócił się.

— Chodzi o Elise — wyjaśnił chłopak. — Szedłem za nią. Przez kopalnie. Jacyś ludzie na górze nie chcą jej wypuścić — wyszeptał, spoglądając w górę klatki schodowej.

— Widziałeś Elise? — zapytał Jimmy.

Chłopak kiwnął głową.

— Jacy ludzie?

— Spora grupa, tamci z kościoła. Mój tato chodzi na ich niedziele.

— I mówisz, że mają Elise.

— Tak. I znalazłem jej psa. Był uwięziony pod rozwalonymi drzwiami parę pięter pod nami. Zamknąłem go w kojcu, żeby nie uciekł. A potem odkryłem, gdzie trzymają Elise. Próbowałem się do niej dostać, ale jakiś facet kazał mi zmiatać.

— Gdzie to jest? — zapytał Jimmy.

Chłopak wskazał w górę.

— Dwa piętra — powiedział.

— Jak masz na imię?

— Shaw.

— Dobra robota, Shaw. — Jimmy ruszył w dół klatki schodowej.

— Mówiłem na górze — powiedział chłopak.

— Muszę coś ze sobą wziąć — wyjaśnił Jimmy. — To niedaleko.

Shaw pobiegł za nim.

— Dobra. Aha, i jeszcze coś: chcę, żeby pan wiedział, że byłem okropnie głodny, ale nie zamierzałem zjeść tego psa.

Jimmy zatrzymał się, żeby chłopak mógł go dogonić.

— Wcale cię o to nie podejrzewałem — powiedział.

Shaw kiwnął głową.

— Chciałem, żeby Elise wiedziała — wyjaśnił. — Żeby wiedziała, że nigdy bym tego nie zrobił.

— Powiem jej — zapewnił Jimmy. — A teraz chodź. Pospieszmy się.

Zeszli dwa piętra w dół. Jimmy zajrzał w ciemny korytarz, oświetlając latarką ściany, a potem odwrócił się ze skruchą do Shawa, który podążał za nim krok w krok.

— Poszliśmy za daleko — przyznał się Jimmy.

Zaczął wspinać się z powrotem, zły na samego siebie. Ciężko było spamiętać, gdzie co położył. Minęło tyle czasu. Kiedyś miał mnemotechniki, które ułatwiały przypominanie sobie skrytek. Ukrył karabin wysoko w górze, na pięćdziesiątym pierwszym. Pamiętał, bo do trzymania broni trzeba dłoni i palca na spuście. Pięć i jeden. Tamten karabin był owinięty w koc i schowany na dnie starego kufra. Ale tu na dole też zostawił broń. Zaniósł ją do Zaopatrzenia całe życie temu. To musiała być wyprawa, w trakcie której znalazł Cienia. Nie mógł zanieść karabinu na górę — brakowało mu rąk. Jeden-osiemnaście. Tak, to tu. Nie jeden-dziewiętnaście. Wbiegł na obolałych nogach na podest i skręcił w korytarz, który wraz z Shawem przed chwilą mijali.

To tutaj. Poziom mieszkalny. W wielu mieszkaniach zostawił różne rzeczy. Najczęściej kupę. Nie wiedział, że można załatwiać się na farmach, prosto do ziemi. Tego nauczył się od dzieciaków znacznie później. Elise go tego nauczyła. Jimmy pomyślał o ludziach, którzy robili krzywdę Elise i przypomniał sobie, co sam robił ludziom, kiedy był chłopcem. Jeszcze w młodości nauczył się strzelać z karabinu. Wciąż pamiętał tamten huk. Pamiętał, co karabin robił z pustymi puszkami i ludźmi. Rzeczy podskakiwały i padały bez ruchu. Trzecie mieszkanie po lewej.

— Potrzymaj — powiedział do Shawa przed wejściem do mieszkania i wręczył mu latarkę. Chłopak wycelował ją w środek pokoju. Jimmy złapał za metalową komodę ustawioną przy jednej ze ścian i przesunął ją w bok. Jakby to było wczoraj. Tyle że mebel pokrywała teraz gruba warstwa kurzu. Jego stare ślady stóp zniknęły. Wspiął się na komodę, a potem uniósł i odsunął na bok panel sufitowy. Poprosił o latarkę. Poświecił w otwór; spłoszony szczur pisnął i uciekł. Czarny karabin czekał na niego. Jimmy wyjął broń i zdmuchnął z niej kurz.

* * *

Elise nie podobały się jej nowe ubrania. Zabrali jej stary kombinezon, mówiąc, że ma nieodpowiedni kolor, a potem owinęli ją w zszyty z przodu drapiący koc. Kilka razy prosiła, żeby pozwolili jej pójść, ale pan Rash powtarzał, że musi zostać. Wzdłuż korytarzy ciągnęły się pokoje ze starymi łóżkami i wszystko okropnie śmierdziało, ale ludzie próbowali wszystko wyczyścić i doprowadzić do porządku. Jednak Elise chciała tylko Pieska i Hanny, i Solo. Pokazano jej pokój i powiedziano, że to będzie jej nowy dom, ale ona mieszkała za Dziczą i nigdy nie chciała mieszkać gdziekolwiek indziej.

Zabrali ją z powrotem do wielkiej sali, gdzie napisała swoje imię i kazali jej siedzieć jeszcze trochę na ławce. Gdy próbowała sobie pójść, pan Rash ściskał ją za nadgarstek. Kiedy płakała, ściskał mocniej. Zmuszali ją do siedzenia na ławce, którą nazywali jakoś inaczej, a pan na środku czytał coś z książki. Człowiek w białych szatach i z łysiną na głowie wyszedł, a inny pan zajął jego miejsce, żeby czytać na głos książkę. Z boku siedziała jakaś kobieta z dwoma mężczyznami i nie wyglądała na szczęśliwą. Mnóstwo ludzi na ławkach patrzyło na kobietę zamiast na czytającego.

Elise była zmęczona i śpiąca. Miała ochotę sobie pójść i uciąć gdzieś drzemkę. A potem mężczyzna skończył czytać i uniósł książkę w powietrze, a wszyscy powtarzali to samo, co wydało jej się dziwne — to tak jakby wszyscy już wcześniej były śmieszne i puste, tak jakby znali słowa, ale nie wiedzieli, co one znaczą.

Człowiek z książką dał znak mężczyznom i kobiecie, żeby wstali; wyglądało to prawie tak, jakby ją nieśli. Z tyłu, w pobliżu kolorowego, podświetlonego okna stały dwa zsunięte do siebie stoły. Kobieta jęknęła, gdy zaciągnęli ją do stołów. Miała na sobie koc taki jak Elise, ale większy, dzięki czemu mogli łatwo odsłonić jej nogę. Ludzie na ławkach wytężali wzrok. Elise już nie była taka senna. Zapytała szeptem pana Rasha, co oni robią, ale kazał jej siedzieć cicho i się nie odzywać.

Mężczyzna z książką wyjął spomiędzy fałd szaty nóż. Był długi i błysnął jak lśniąca ryba.

— Bądźcie płodni i rozmnażajcie się — powiedział. Odwrócił się twarzą do widowni. Kobieta wierciła się na stołach, ale nie mogła nigdzie pójść. Elise miała ochotę im powiedzieć, żeby nie ściskali tak mocno jej nadgarstków.

— Patrzcie — powiedział mężczyzna, czytając z książki. — Oto ja ustanawiam moje przymierze z wami i waszym potomstwem, które po was będzie. I nigdy już nie zostanie zgładzona żadna istota żywa. I wspomnę swe przymierze, gdy rozciągnę obłoki nad ziemią i gdy ukaże się to ostrze w obłokach[2].

Uniósł nóż jeszcze wyżej, a ludzie na ławkach coś wymamrotali. Nawet młodszy od Elise chłopczyk znał słowa. Jego usta poruszyły się tak jak usta pozostałych.

Mężczyzna wyciągnął nóż do kobiety, ale jej go nie podał. Jeden z mężczyzn trzymał ją za stopy, a drugi za nadgarstki, a ona próbowała się nie ruszać. I wtedy Elise zrozumiała, co oni robili. Było tak samo jak z jej mamą i mamą Hanny. A potem z ust kobiety dobiegł przerażający krzyk, kiedy nóż zagłębił się w ciało. Elise nie mogła oderwać od tego oczu. Z rany trysnęła krew i pociekła kobiecie po nodze, a Elise poczuła krew na własnej nodze i próbowała się wyrwać, ale wtedy poczuła uścisk wokół nadgarstka, a ona już wiedziała, że pewnego dnia to samo przydarzy się jej, a krzyk nie ustawał, gdy mężczyzna drążył w ranie nożem i palcami, i pot na jego czole lśnił, gdy mówił coś do ludzi, którzy nie mogli utrzymać kobiety, a wśród ławek rozległy się szepty i Elise zrobiło się gorąco, i było jeszcze więcej krwi, aż wreszcie mężczyzna z nożem zawołał coś i stanął twarzą do ławek ściskając coś między palcami; krew ciekła mu po ręce aż do łokcia, a on uśmiechał się, podczas gdy krzyki cichły.

— Patrzcie! — zawołał.

A ludzie klaskali. Mężczyźni obandażowali kobietę na stole, a potem pomogli jej zejść, choć ledwo trzymała się na nogach. Elise zauważyła, że obok podwyższenia stała kolejna kobieta. Ludzie ustawiali się w kolejkę. A oklaski robiły się rytmiczne, tak jak wtedy, gdy razem z bliźniakami maszerowali po schodach, patrząc sobie nawzajem na stopy, klap-klap, wszyscy razem. Klaskanie robiło się coraz głośniejsze. Aż nagle rozległo się potężne klaśnięcie, które uciszyło wszystkich innych. Klaśnięcie, od którego jej serce aż podskoczyło.

Głowy odwróciły się ku tyłowi sali. Elise bolały uszy od głośnego huku. Ktoś krzyknął i wskazał coś palcem, a Elise odwróciła się i zobaczyła stojącego w drzwiach Solo. Z sufitu sypał się biały pył, a on trzymał w rękach coś długiego i czarnego. Obok stał Shaw, chłopak w brązowym kombinezonie, którego znała z bazaru. Elise zdziwiła się, widząc go tutaj.

— Państwo wybaczą — powiedział Solo. Lustrował ławki, aż wreszcie dostrzegł Elise, a spomiędzy zarostu błysnęły zęby. — Ta młoda dama pójdzie ze mną.

Rozległy się krzyki. Mężczyźni pozrywali się ze swoich miejsc, krzyczeli i pokazywali palcami, a pan Rash wrzeszczał coś o swojej żonie i własności, i jak on śmie się wtrącać. A mężczyzna z zakrwawionym nożem był oburzony i popędził przejściem między ławkami, więc Solo uniósł czarny przedmiot do ramienia.

Kolejne klaśnięcie — tak głośne, jakby to pan Bóg klaskał swoimi ogromnymi dłońmi, tak ogłuszające, że Elise aż zabolał od tego huku brzuch. A potem rozległ się jeszcze dźwięk tłuczonego szkła. Odwróciła się i zobaczyła, że śliczne, kolorowe okno było w jeszcze gorszym stanie niż przedtem.

Ludzie przestali krzyczeć i zbliżać się do Solo, co jak podejrzewała Elise było czymś dobrym.

— Chodź — powiedział Solo. — Szybko.

Elise wstała z ławki i zaczęła iść w jego kierunku, ale pan Rash chwycił ją za nadgarstek.

— To moja żona! — krzyknął pan Rash, a Elise zrozumiała, że to nic dobrego. To znaczyło, że nie mogła odejść.

— Szybko odprawiacie śluby — powiedział Solo do cichego tłumu. Wymierzył do nich z czarnego przedmiotu, a oni najwyraźniej poczuli się nieswojo. — A pogrzeby?

Czarny przedmiot celował teraz prosto w pana Rasha. Uścisk wokół nadgarstka Elise zelżał, więc pobiegła, mijając człowieka, który ociekał krwią, do Solo i Shawa, i jeszcze dalej, na korytarz.

55

Juliette znowu tonęła. Czuła wdzierającą się do gardła wodę, szczypanie w oczach, pieczenie w piersi. Wspinając się w górę klatki schodowej, czuła wokół siebie dawną powódź, ale to nie ona sprawiała, że brakło jej oddechu. Chodziło o głosy, które rozbrzmiewały po całym szybie, ślady niedawnych aktów wandalizmu i kradzieży, brak długich odcinków przewodów i rur oraz łodygi, liście i glebę porozrzucane przez ludzi uciekających ze skradzionymi roślinami.

Miała nadzieję wznieść się ponad otaczające ją krzywdy, uciec przed tymi przedśmiertnymi drgawkami ogłady nim zapanuje chaos. Wiedziała, że to nastąpi. Lecz choćby nie wiadomo jak wysoko wspinała się z Raphem, spotykała ludzi, którzy wyważali drzwi pięter, aby je przeszukać i splądrować, aby zdobyć terytorium, aby wykrzyczeć z platformy podestu swoje znalezisko albo jakieś pytanie. W głębinach Maszynowni ubolewała nad tym, jak niewielu ocalało. Teraz miała wrażenie, że było ich tak wielu.

Nie zatrzymywała się, żeby ich powstrzymać — tylko traciłaby czas. Martwiła się o Solo i dzieciaki. Martwiła się o spustoszone farmy. A jednak ciężar materiałów wybuchowych w worku dawał jej poczucie celu, a otaczająca ją katastrofa dodawała jej determinacji. Szła dopilnować, żeby coś takiego już nigdy nie miało miejsca.

— Czuję się jak tragarz — powiedział Raph, posapując między słowami.

— Jeśli zostaniesz z tyłu, idziemy na trzydzieste czwarte. Obie farmy na środkowych powinny mieć jedzenie. Wodę znajdziesz w przepompowni.

— Dotrzymam ci kroku — odparł z uporem Raph. — Mówię tylko, że to uwłaczające.

Juliette zaśmiała się z dumnego górnika. Miała ochotę powiedzieć, ile razy szła tędy po schodach, a Solo zawsze zostawał w tyle, każąc jej iść dalej i obiecując, że ją dogoni. Wróciła myślami do tamtych dni i nagle jej silos nadal istniał i prosperował, był cywilizowany i ruchliwy, tak odległy i funkcjonujący bez niej — ale jednak wciąż żywy.

Już nie.

Ale przecież istniały inne silosy, kilkadziesiąt tętniących życiem światów. Gdzieś tam rodzic pouczał dziecko. Nastolatek kradł całusa. Podawano ciepły posiłek. Papier rozdrabniano na pulpę, z której z powrotem robiono papier; ropa gulgotała i płonęła; spaliny odprowadzano rurami na wielkie, zakazane zewnętrze. Wszystkie te światy żyły swoim życiem, nieświadome istnienia pozostałych. Gdzieś tam był człowiek, którego wysyłano na czyszczenie za to, że ośmielił się marzyć. Kogoś grzebano, ktoś się rodził.

Juliette pomyślała o dzieciach silosu siedemnastego, które urodziły się w świecie przemocy i nie znały innego. Historia się powtórzy. Powtórzy się tutaj. Pomyślała, że jej złość na komitet do spraw planowania i na ojca Wendela była nieuzasadniona. Czy jej mechanicy nie okazywali wściekłości? Czy ona sama nie straciła wtedy cierpliwości? Czym innym była grupa niż tylko zgrają ludzi? A czymże byli ludzie, jeśli nie zwierzętami, które ulegały strachowi równie łatwo, co szczury słyszące czyjeś kroki?

— …no to później cię dogonię — zawołał gdzieś z dołu Raph, a Juliette uświadomiła sobie, że zostawiła go w tyle. Zwolniła i zaczekała na niego. To nie był czas na wędrówkę bez towarzysza. A w tym silosie samotności, w którym pokochała Lukasa, bo zawsze był przy niej głosem i duchem, tęskniła za nim bardziej niż kiedykolwiek. Pozbawiono ją nadziei — naiwnej nadziei. Nie mogła już nigdy się z nim spotkać ani go zobaczyć, choć była śmiertelnie pewna, że wkrótce do niego dołączy.

* * *

Dzięki wypadowi na drugą farmę środkowych pięter zdobyli trochę jedzenia, choć znaleźli je głębiej niż pamiętała. Latarka Rapha ujawniła ślady niedawnej obecności: odciski butów w jeszcze niezaschniętym błocie, odłamana rura do podlewania, z której wciąż ciekła woda, rozdeptany pomidor jeszcze nie pokryty mrówkami. Juliette i Raph wzięli co mogli — zielone papryki, ogórki, jagody, cenną pomarańczę, kilkanaście niedojrzałych pomidorów. Dość na kilka posiłków. Juliette zjadła tyle jagód, ile zdołała, bo słabo znosiły transport. Zwykle stroniła od jagód, nie znosiła tego, że barwiły palce. Lecz to, co wcześniej było uciążliwością, teraz było błogosławieństwem. Oto dlaczego resztki zapasów znikały w mgnieniu oka — każda z kilkuset osób brała więcej niż potrzebowała, nawet rzeczy, których tak naprawdę nie chciała.

Z farmy nie było już daleko na trzydzieste czwarte. Dla Juliette było to prawie jak powrót do domu. Zastanie tam obfite zasilanie, swoje narzędzia i posłanie, radio, miejsce do pracy, do rozmyślań, do skruchy i żalu, do zbudowania jednego, ostatniego kombinezonu. Zmęczone nogi i plecy dawały jej się we znaki, a Juliette zrozumiała, że znów wspinała się, żeby uciec. Szukała czegoś więcej niż tylko zemsty. Uciekała przed widokiem przyjaciół, których zawiodła. Pragnęła dziury. Lecz w przeciwieństwie do Solo, który ukrywał się w dziurze pod serwerami, ona miała nadzieję zrobić krater nad głowami innych.

— Jules?

Zatrzymała się w połowie podestu na poziomie trzydzieści cztery; drzwi do IT były tuż przed nią. Raph przystanął u szczytu schodów. Przyklęknął i przesunął palcem po stopniu, a potem uniósł go w górę, pokazując jej coś czerwonego. Dotknął palcem języka.

— Pomidor — powiedział.

Ktoś tam już był. Juliette żałowała dnia, który spędziła zwinięta w kłębek, płacząc w trzewiach kopacza.

— Będzie dobrze — powiedziała mu. Przypomniał jej się dzień, w którym goniła za Solo. Zbiegła po schodach, łomocząc butami o stopnie; drzwi były zabarykadowane, więc złamała blokującą je miotłę. Tym razem drzwi otworzyły się bez problemu. Światła świeciły jaskrawo. Ani śladu ludzi.

— Chodźmy — powiedziała. Ruszyła naprzód szybko i cicho. Nie chciała, żeby ją zauważyli ludzie, których nie znała, nie chciała, żeby ją śledzili. Zastanowiła się, czy Solo miał dość rozwagi, żeby zamknąć serwerownię i kratę. Ale nie, na końcu korytarza zobaczyła otwarte drzwi do serwerowni. Słyszała jakieś głosy. Poczuła smród snującego się w powietrzu dymu. A może odchodziła od zmysłów, może wyobrażała sobie Lukasa i próbujący go dopaść gaz? Czy to dlatego tu przyszła? Nie po radio, żeby znaleźć dom dla przyjaciół, nie żeby skonstruować kombinezon, ale dlatego, że to miejsce było jak lustrzane odbicie jej silosu, więc może Lukas był na dole, czekając na nią, żywy w tym martwym świecie…

Dobrnęła do serwerowni. Dym był prawdziwy, zbierał się pod sufitem. Juliette ruszyła pomiędzy znajomymi serwerami. Dym smakował inaczej niż przypalony olej z przegrzewającej się pompy, cierpkość pożaru instalacji elektrycznej, spalona guma z pracującego na sucho wirnika, gorycz spalin. Te płomienie były czyste. Zakryła usta zgięciem łokcia — wspominając narzekanie Lukasa na opary — i pobiegła.

Z włazu za serwerem łączności unosił się słup dymu. Coś paliło się w schronieniu Solo, może jego posłanie. Juliette pomyślała o tamtejszym radiu i jedzeniu. Rozpięła kombinezon i nasunęła sobie przepocony podkoszulek na twarz. Raph wrzeszczał, żeby tam nie szła, ale ona już się schylała. Praktycznie zjechała po drabinie na sam dół, aż w końcu jej buty załomotały o kratę.

Trzymała się nisko, ale i tak ledwo widziała przez dym. Słyszała trzask płomieni, dziwny i chrzęszczący. Jedzenie i radio, komputer i bezcenne schematy na ścianach. Był jeszcze inny skarb, który nie przyszedł jej na myśl — książki. I to właśnie one się paliły.

Stosik książek, sterta pustych metalowych puszek, młody mężczyzna w białej szacie wrzucający kolejne książki na stos, zapach paliwa. Był odwrócony plecami, placek łysiny na jego głowie lśnił od potu, ale jemu najwyraźniej ogień nie przeszkadzał. On go karmił. Wrócił do półek po więcej książek do spalenia.

Juliette przemknęła za jego plecami do łóżka Solo i chwyciła koc, płosząc ukrytego w jego fałdach szczura. Dym szczypał ją w oczy i palił w gardle. Podbiegła do ognia i zarzuciła koc na stertę książek. Płomienie momentalnie przygasły, ale wciąż przesączały się na szwach. Koc zaczął się dymić. Juliette kaszlnęła w koszulkę i ruszyła z powrotem po materac, musiała zdławić ogień. Myślała o pustym zbiorniku na wodzie w sąsiednim pomieszczeniu i o wszystkim, co za chwilę mieli stracić.

Mężczyzna w szacie dostrzegł ją, gdy podnosiła materac. Zawył i rzucił się na nią. Potoczyli się oboje na materac i posłanie. Mignął pędzący ku jej twarzy but, ale Juliette szarpnęła głową do tyłu. Młody mężczyzna krzyknął. Przypominał białego ptaka na bazarze, który wyrwał się i trzepotał skrzydłami. Juliette krzyknęła, żeby się wynosił. Płomienie wznosiły się coraz wyżej. Pociągnęła za materac, a mężczyzna sturlał się z niego. Zostały tylko chwile na opanowanie ognia zanim wszystko będzie stracone. Parę chwil. Chwyciła drugi koc Solo i zaczęła nim uderzać w płomienie. Nie mogła walczyć z nimi i z mężczyzną jednocześnie. Nie było czasu. Kaszlała i wołała Rapha, a mężczyzna w szacie znów na nią ruszył, wymachując rękami z dzikim błyskiem w oczach. Juliette schyliła się pod jego rękami, trafiając go barkiem w brzuch, a mężczyzną przekoziołkował nad jej plecami. Padł na podłogę i chwycił ją za nogi, ściągając ją do parteru.

Juliette próbowała się mu wyśliznąć, ale on pełzł po niej, od kostek w górę, do pasa. Za nim wznosiły się płomienie. Koc się zajął. Mężczyzna wrzasnął, ogarnięty nieświętym gniewem, całkiem już postradawszy rozum. Juliette odepchnęła się od jego ramion i zaczęła wiercić się w miejscu, żeby się oswobodzić. Ledwo oddychała, ledwo widziała. Leżący na niej mężczyzna krzyknął z nowym zapałem — to jego szaty się zajęły. Płomienie pełzły po jego plecach i po nich obojgu, a Juliette z powrotem znalazła się w tamtej śluzie, z kocem na głowie, płonąc żywcem.

Przed jej twarzą przemknął but i trafił w młodego księdza; siła uczepionych niej rąk zmalała. Juliette zepchnęła go z siebie. Dym przesłaniał już wszystko. Próbowała odzyskać równowagę, ale nie mogła opanować kaszlu; zastanawiała się, co z radiem, ale wiedziała, że już po nim. A potem ktoś pociągnął ją w głąb wąskiego korytarza. Blada twarz Rapha upodabniała go do osnutego dymem ducha, który popędzał ją, kiedy szła po drabinie.

Serwerownia napełniała się dymem. Ogień na dole będzie się rozprzestrzeniał, aż pochłonie wszystko, co się pali, zostawiając tylko osmalony metal i stopione przewody. Juliette pomogła Raphowi wyjść z szybu. Zatrzasnęła pokrywę włazu i zrozumiała, że ta cholerna krata nie zatrzyma dymu.

Raph zniknął za jednym z serwerów.

— Szybko! — krzyknął. Juliette poczołgała się na czworakach i zastała Rapha zapartego o tył węzła łączności. Napierał z całej siły, odpychając się jedną nogą od sąsiedniego serwera.

Pomogła mu. Obolałe mięśnie prężyły się i paliły. Raz po raz napierali na tkwiący w miejscu metal; Juliette mgliście przypomniała sobie o śrubach mocujących podstawę do podłoża, ale ciężar wysokiej obudowy sprzyjał ich wysiłkom. Metal jęknął. Śruby ustąpiły i wielki, czarny serwer przechylił się, zadrżał, a potem runął, zakrywając otwór.

Juliette i Raph opadli na podłogę, kaszląc i z trudem chwytając powietrze. W pomieszczeniu było aż sino od dymu, ale odcięli jego dopływ. A krzyki na dole wreszcie ucichły.

56

Silos 1


Za drzwiami windy dla dronów dały się słyszeć głosy. Kroki. Mężczyźni krążyli po zbrojowni, szukając ich.

Donald i Charlotte leżeli wtuleni w siebie w ciemnej przestrzeni pod niskim sufitem. Charlotte próbowała wcześniej znaleźć jakiś sposób na zabezpieczenie drzwi, ale były one jednolitą taflą metalu wyposażoną tylko w maleńki mechanizm zwalniający zatrzask. Donald powstrzymywał się od kaszlu, czując jak drapanie w gardle się rozprzestrzenia, aż w końcu zajęło każdy cal ciała. Obie dłonie trzymał zaciśnięte na ustach i nasłuchiwał stłumionych okrzyków „czysto!” i „wszędzie czysto!”

Charlotte przestała majstrować przy drzwiach i po prostu skulili się razem, usiłując się nie poruszać, bo podłoga trzaskała za każdym razem, gdy to robili. Spędzili w windzie cały dzień, czekając aż ekipa poszukiwawcza wróci na swoje piętro. Darcy ich opuścił, żeby być na zmianie, gdy wszyscy wstaną. Dla Donalda był to długi, niespokojny i bezsenny dzień — dzień, w którym ekipa poszukiwawcza z pewnością była liczniejsza i coraz bardziej zdesperowana. Teraz mieli na wolności mordercę i do tego zbiega z głębokiego zamrażania. Wyobrażał sobie zdenerwowanie Thurmana. Wyobrażał też sobie cięgi, jakie by dostał, gdyby go znaleźli. Modlił się, żeby te buty sobie poszły. Ale nie. One się zbliżały.

Rozległ się huk metalowych drzwi, łomot wściekłej pięści. Donald poczuł jak Charlotte napina obejmującą go rękę, miażdżąc jego popękane żebra. Drzwi się poruszyły. Donald próbował je zatrzymać w miejscu, ale nie było za co złapać. Stal z piskiem przesunęła się po jego spoconych dłoniach. To koniec. Charlotte próbowała pomóc, ale ten ktoś już uchylił wejście do ich kryjówki. Oślepiła ich latarka — błysnęła im prosto w oczy.

— Czysto! — rozległ się krzyk, na tyle blisko, że Donald poczuł zapach kawy w oddechu Darcy’ego. Drzwi zatrzasnęły się z powrotem, a dłoń klepnęła dwukrotnie w blachę. Charlotte osunęła się na podłogę. Donald pozwolił sobie odchrząknąć.

Musiało być już po kolacji, kiedy wreszcie wyszli z windy, zmęczeni i wygłodniali. W zbrojowni panowała cisza i mrok. Darcy obiecał, że spróbuje wrócić, kiedy rozpocznie się jego zmiana, ale obawiał się, że nocna zmiana może nie być tak spokojna jak zwykle i może być trudno wyśliznąć się niepostrzeżenie.

Donald i Charlotte popędzili korytarzem do osobnych toalet. Donald usłyszał grzechot rur, gdy jego siostra spuściła wodę. On sam podbiegł do zlewu, odkaszlnął krwią, splunął, spojrzał na karmazynowe nitki spływające spiralą do odpływu, napił się z kranu, znów splunął i wreszcie sam skorzystał z ubikacji.

Zanim dotarł na koniec korytarza, Charlotte zdążyła już zdjąć folię z radia i je włączyć. Próbowała wywołać kogokolwiek. Donald przystanął za nią i patrzył; przełączyła się z kanału osiemnastego na siedemnasty i ponowiła wezwanie. Nikt się nie zgłosił. Zostawiła radio na siedemnastce, słuchając szumu.

— Jak wywołałaś ich ostatnim razem? — zapytał Donald.

— Właśnie tak.

Spoglądała przez chwilę na radio, a potem odwróciła się do niego ze zmarszczonym z troski czołem. Donald spodziewał się tysięcy pytań: Ile minie czasu zanim ich dopadną? Co powinni teraz zrobić? Jak znaleźć bezpieczną kryjówkę? Tysiąc pytań, ale ona zadała inne smutnym szeptem:

— Kiedy wyszedłeś na zewnątrz?

Donald cofnął się o krok. Nie był pewien, jak odpowiedzieć.

— Co masz na myśli? — zapytał, choć dobrze wiedział, co miała na myśli.

— Słyszałam, jak Darcy mówił, że o mało nie przeszedłeś na drugą stronę wzgórza. Kiedy to było? Nadał chcesz tam iść? To tam pójdziesz, kiedy mnie zostawisz? To dlatego jesteś chory?

Donald oparł się ciężko o jedno ze stanowisk sterowania.

— Nie — powiedział. Patrzył na radio w nadziei, że czyjś głos przedrze się przez zakłócenia i go uratuje. Ale jego siostra czekała. — Wyszedłem tam tylko raz. Poszedłem… myśląc, że już nigdy nie wrócę.

— Wyszedłeś, żeby umrzeć.

Kiwnął głową. A ona nie wściekła się na niego. Nie wrzeszczała tak jak się obawiał — właśnie przez to nigdy jej o tym nie powiedział. Po prostu wstała, podbiegła do niego i owinęła mu ręce wokół pasa. A Donald zapłakał.

— Dlaczego oni nam to robią? — zapytała Charlotte.

— Nie wiem. Chcę to skończyć.

— Ale nie w ten sposób. — Siostra odstąpiła od niego i otarła łzy. — Donny, musisz mi obiecać. Nie w ten sposób.

Nie odpowiedział. Bolały go ściśnięte przez siostrę żebra.

— Chciałem zobaczyć Helen — odparł wreszcie. — Chciałem zobaczyć miejsce, w którym żyła i zmarła. To był… zły czas. Z Anną. Byliśmy tu uwięzieni. — Pamiętał, co czuł do Anny wtedy i co czuł teraz. Tyle błędów. Popełniał błędy na każdym kroku. Tym ciężej było mu podejmować decyzje i działanie.

— Musi być coś, co możemy zrobić — powiedziała Charlotte. Jej oczy się rozświetliły. — Moglibyśmy odchudzić drona na tyle, żeby nas stąd zabrał. Bomby przeciwbunkrowe ważą jakieś sześćdziesiąt kilo. Jeśli zmniejszymy wagę kolejnego drona, będzie mógł cię unieść.

— A kto nim pokieruje?

— Ja zostanę i siądę za sterami. — Dostrzegła wyraz jego twarzy i spochmurniała. — Lepiej, żeby choć jedno z nas się wydostało — powiedziała. — Wiesz, że mam rację. Moglibyśmy wystartować jeszcze przed świtem i posłać cię tak daleko, jak damy radę. Przynajmniej przeżyłbyś dzień poza tym miejscem.

Donald spróbował sobie wyobrazić lot na grzbiecie jednego z tych ptaków — wiatr omiatający hełm, twarde lądowanie, leżenie w trawie i spoglądanie w gwiazdy. Wyciągnął swoją szmatkę i napełnił ją krwią, a potem pokręcił głową, odejmując ją od ust.

— Umieram — wyznał. — Thurman powiedział, że został mi dzień albo dwa. Powiedział mi to wczoraj albo przedwczoraj.

Charlotte milczała.

— Może moglibyśmy obudzić innego pilota — zasugerował. — Mógłbym przystawić mu pistolet do głowy. Odesłałby stąd ciebie i Darcy’ego.

— Nie zostawię cię — odparła jego siostra.

— Ale mnie wysłałabyś samego?

Wzruszyła ramionami.

— Jestem hipokrytką.

Donald zaśmiał się.

— Pewnie dlatego cię zrekrutowali.

Słuchali przez chwilę radia.

— Jak myślisz, co się teraz dzieje w tych wszystkich pozostałych silosach? — zapytała Charlotte. — Rozmawiałeś z nimi. — Czy tam żyje się tak źle jak tutaj?

Donald zastanowił się nad tym.

— Nie wiem. Niektórzy, jak sądzę, są dość szczęśliwi. Żenią się, mają dzieci. Pracują. Nie mają pojęcia o niczym, co wykracza poza mury ich silosu, więc podejrzewam, że nie dręczy ich napięcie, które my odczuwamy. Z drugiej strony, myślę, że im nie daje spokoju coś innego, głębokie poczucie, że coś jest nie tak z życiem, które prowadzą. No wiesz, pod ziemią. My to rozumiemy i to nas dławi, ale oni odczuwają to chyba jako ciągły niepokój. Sam nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Widziałem tutaj ludzi wystarczająco szczęśliwych, żeby odbywać zmianę za zmianą. Widziałem jak inni odchodzili od zmysłów. Grywałem… grywałem godzinami w pasjansa na komputerze w swoim biurze. Tylko wtedy mój mózg się wyłączał i nie czułem się przygnębiony. Ale i nie byłem wtedy tak naprawdę żywy.

Charlotte uścisnęła go za rękę.

— Myślę, że niektóre z silosów, które zgasły mają najlepiej…

— Nie mów tak — szepnęła.

Donald podniósł na nią wzrok.

— Nie o to mi chodzi. Nie sądzę, żeby byli martwi, w każdym razie nie wszyscy. Sądzę, że niektórzy żyją sobie spokojnie, na tyle cicho, że nikt ich nie szuka. Chcą po prostu, żeby zostawiono ich w spokoju, żeby ich nie kontrolowano, żeby mogli sami decydować jak żyją i jak umierają. Myślę, że tego właśnie chciała dla nich Anna. Myślę, że życie w zbrojowni przez rok i próby zaznania życia bez możliwości wyjścia na zewnątrz zmieniły jej perspektywę.

— A może to dlatego, że przez dłuższy czas była poza pudełkiem — dodała Charlotte. — Może nie podobało jej się, że chowali ją do przechowalni.

— Może i tak — zgodził się Donald. Znów myślał o tym, że gdyby okazał jej odrobinę zaufania i jej wysłuchał, sprawy potoczyłyby się inaczej. Z pomocą Anny wszystko byłoby lepsze. Z bólem stwierdził, że tęsknił za nią równie mocno co za Helen. Anna go uratowała i próbowała ocalić innych, lecz Donald jej nie zrozumiał i nienawidził jej za jedno i drugie.

Charlotte puściła jego rękę i zaczęła dostrajać radio. Próbowała wywołać kogoś na którymś z kanałów, przeczesując włosy i nasłuchując zakłóceń.

— Był taki czas, gdy myślałem, że to coś dobrego — odezwał się Donald. — To co zrobili, żeby uratować świat. Przekonali mnie, że masowe wymieranie było nieuniknione, że wkrótce miała rozpętać się wojna i pochłonąć wszystkich. Ale wiesz, co ja myślę? Myślę, że wiedzieli, że gdyby wywiązała się wojna między tymi niewidzialnymi maszynami, ocalałyby tu i ówdzie enklawy ludności. Więc zbudowali to. Upewnili się, że zniszczenie będzie całkowite, żeby móc je kontrolować.

— Chcieli mieć pewność, że jedyne enklawy ocalałych będą ich enklawami — powiedziała Charlotte.

— Dokładnie. Wcale nie starali się uratować świata. Próbowali ocalić samych siebie. Nawet gdybyśmy wyginęli, świat poradziłby sobie bez nas. Natura zawsze znajdzie sposób.

Ludzie zawsze znajdą sposób — powiedziała Charlotte. — Spójrz tylko na nas. — Zaśmiała się. — My dwoje jesteśmy jak chwasty, co nie? Zawsze się gdzieś wcisną. Jak tamte nieposłuszne silosy. Jak ci ludzie mogli myśleć, że dadzą radę to powstrzymać? Że coś takiego się nie stanie?

— Nie wiem — odparł Donald. — Może jeśli ktoś ma ambicje, by kształtować losy świata, wierzy też, że potrafi przechytrzyć nawet chaos.

Charlotte wciąż skakała po kanałach, na wypadek gdyby ktoś odpowiedział na wezwanie. Wyglądała na rozdrażnioną.

— Powinni dać nam spokój — powiedziała. — Powinni przestać i pozwolić, żebyśmy rośli jak nam natura każe.

Donald zerwał się z krzesła i stanął wyprostowany.

— Co się stało? — zapytała Charlotte. Sięgnęła do radia. — Usłyszałeś coś?

— To jest to — powiedział Donald. — Zostawić nas w spokoju. — Wysupłał chustkę i kaszlnął. Charlotte przestała bawić się radiem. — Chodź — rzucił i wskazał na biurko. — Weź narzędzia.

— Do drona? — zapytała.

— Nie. Musimy złożyć drugi kombinezon.

— Drugi kombinezon?

— Do wyjścia na zewnątrz. Aha, mówiłaś, że bomby przeciwbunkrowe ważą sześćdziesiąt kilo. Ile to dokładnie jest kilogram?

57

— To nie jest dobry plan — skwitowała Charlotte. Dokręciła podłączony do hełmu aparat do oddychania i wzięła jedną z wielkich butli z powietrzem, a potem zaczęła mocować do niej wąż. — Co zrobimy, kiedy już będziemy na zewnątrz?

— Umrzemy — odparł Donald. Dostrzegł spojrzenie, jakie mu rzuciła. — Ale może za tydzień. I nie tutaj.

Leżały przed nim porozkładane zapasy, które teraz zaczął wpychać do jednego z niedużych wojskowych plecaków. Gotowe racje żywnościowe, woda, apteczka, latarka, pistolet i dwa magazynki, dodatkowa amunicja, krzesiwo i nóż.

— Jak myślisz, na jak długo wystarczy powietrza? — zapytała Charlotte.

— Te butle służą do wysyłania wojsk do innych silosów, więc muszą mieć dość powietrza, żeby dało się dotrzeć do tych najbardziej oddalonych. My potrzebujemy pójść tylko trochę dalej i nie będziemy tak obciążeni. — Zapiął plecak i położył go obok drugiego.

— To tak jakbyśmy redukowali ciężar drona.

— Dokładnie. — Wziął rolkę taśmy i wyciągnął z kieszeni złożoną mapę, którą zaczął mocować do rękawa jednego z kombinezonów.

— To nie mój kombinezon?

Donald przytaknął.

— Jesteś lepsza w nawigacji. Będę szedł za tobą.

Zza regałów rozległ się sygnał nadjeżdżającej windy. Donald rzucił wszystko i syknął do Charlotte, żeby się pospieszyła. Dotarli już do windy dla dronów, gdy Darcy zawołał, że to tylko on. Wyszedł obładowany zza regałów, niosąc czyste ubrania i tace pełne jedzenia.

— Przepraszam — powiedział, widząc panikę, jaką spowodował. — Nie miałem was jak ostrzec. — W ramach przeprosin wyciągnął ku nim tace. — Resztki z kolacji.

Odłożył tace, a Charlotte go uścisnęła. Donald zauważył, że w ciężkich czasach więzi powstawały szybko. Oto więźniarka obejmowała strażnika za to, że jej nie bił i okazał odrobinę współczucia. Donald cieszył się, że mieli drugi kombinezon. To był dobry plan.

Darcy spojrzał na porozrzucane narzędzia i zapasy.

— Co robicie? — zapytał.

Charlotte spojrzała na brata. Donald pokręcił głową.

— Słuchajcie — powiedział Darcy. — Rozumiem waszą sytuację. Mnie też nie podoba się to, co tu się wyprawia. A im więcej sobie przypominam, im więcej pamiętam z dawnego życia, tym bardziej jestem przekonany, że walczyłbym po waszej stronie. Ale nie chcę stawiać wszystkiego na jedną kartę. A to… — Wskazał na kombinezony. — To nie wygląda dobrze. Nie wygląda mądrze.

Charlotte podała Donaldowi talerz i widelec. Usiadła na jednym z plastikowych pojemników i wbiła sztuciec w coś, co wyglądało na pieczeń z puszki, buraki i ziemniaki. Donald przysiadł obok i zaczął ciąć widelcem pieczeń na małe kawałki.

— Pamiętasz, czym się zajmowałeś przed tym wszystkim? — zapytał Donald. — Zaczyna ci wracać pamięć?

Darcy kiwnął głową.

— Trochę. Przestałem brać leki.

Donald się zaśmiał.

— Co? Co w tym śmiesznego?

— Przepraszam. — Donald machnął ręką. — Chodzi o to… nieważne. To dobrze. Byłeś w wojsku?

— Tak, ale niedługo. Chyba byłem w Secret Service. — Darcy patrzył na nich przez chwilę. — A wy?

— Siły powietrzne — powiedziała Charlotte i wskazała widelcem na Donalda, który miał pełne usta. — Kongresmen.

— Zalewasz?

Donald kiwnął głową.

— Tak naprawdę bardziej architekt. — Wskazał na otaczające ich pomieszczenie. — Po to studiowałem.

– Żeby budować tego typu rzeczy? — zapytał Darcy.

– Żeby zbudować to — odparł Donald i ugryzł kolejny kęs pieczeni.

— Zalewasz.

Donald kiwnął głową i upił łyk wody.

— Więc kto nam to zrobił? Chińczycy?

Donald i Charlotte spojrzeli na siebie.

— No co? — zapytał Darcy.

— My to zrobiliśmy — powiedział Donald. — To miejsce nie powstało na wszelki wypadek. Zaprojektowano je specjalnie w tym celu.

Darcy przeskakiwał wzrokiem po ich twarzach z otwartymi ustami.

— Myślałem, że wiesz. Wszystko jest w moich notatkach. — Jeśli się wie, czego szukać, dodał w myślach. W przeciwnym razie było to zbyt oczywiste i zuchwałe, by to dostrzec.

— Nie. Myślałem, że to jest jak tamten bunkier w górach, gdzie ma się schronić rząd…

— Bo tak jest — powiedziała Charlotte. — Tyle że tym razem mieli doskonałe zgranie w czasie.

Darcy wpatrywał się w ich buty, podczas gdy Donald i jego siostra jedli. Jedzenie nie było takie złe jak na ostatni posiłek. Donald spojrzał na rękaw kombinezonu, który pożyczył od Charlotte i po raz pierwszy dostrzegł dziurę po kuli. Może to dlatego tak dziwnie się zachowywała, kiedy chciał go włożyć. Siedzący naprzeciwko Darcy zaczął powoli kiwać głową.

— Tak — mówił. — Boże, tak. Oni to zrobili. — Podniósł wzrok na Donalda. — Parę zmian temu wsadziłem do głębokiego zamrażania pewnego faceta. Wykrzykiwał tego typu szalone rzeczy. Facet z księgowości.

Donald odstawił tacę. Dopił wodę.

— Nie był szalony, prawda? — zapytał Darcy. — To dobry człowiek.

— Pewnie nie był — przyznał Donald. — W każdym razie dochodził do siebie.

Darcy przebiegł palcami po swoich krótkich włosach. Jego uwaga znów skupiła się na porozrzucanych zapasach.

— Kombinezony — powiedział. — Myślicie o wyjściu? Bo chyba wiecie, że nie mogę wam w tym pomóc.

Donald zignorował pytanie. Poszedł na koniec alejki i przyprowadził dwukołowy wózek. Razem z Charlotte umieścili już na nim bombę przeciwbunkrową. Ze stożkowatego nosa bomby zwisała plastikowa zawieszka, za którą miał pociągnąć, żeby uzbroić ładunek. Charlotte wymontowała już wysokościomierz i blokady bezpieczeństwa. Gdy skończyła, nazwała ją „głupią bombą”. Donald pchał wózek w kierunku windy.

— Hej! — zaprotestował Darcy. Wstał z kosza i zagrodził mu drogę. Charlotte odchrząknęła, a gdy się odwrócił, zobaczył w jej rękach wymierzoną w niego broń.

— Przykro mi — powiedziała Charlotte.

Dłoń Darcy’ego zawisła nad wybrzuszeniem w kieszeni. Donald pchnął w jego kierunku wózek, a Darcy się cofnął.

— Musimy to przedyskutować — powiedział Darcy.

— Już to zrobiliśmy — powiedział Donald. — Nie ruszaj się.

Zatrzymał wózek obok Darcy’ego i włożył mu rękę do kieszeni. Wyjął pistolet i włożył sobie do kieszeni, a potem poprosił o identyfikator Darcy’ego. Młody strażnik wręczył mu plakietkę. Donald schował ją, po czym potoczył wózek w kierunku windy.

Darcy szedł za nim w pewnej odległości.

— Zwolnij — poprosił. — Chcesz to zdetonować? Daj spokój, człowieku. Porozmawiajmy. To poważna decyzja.

— I niepodjęta z łatwością, przysięgam. Reaktor pod nami zasila serwery. Serwery kontrolują życie wszystkich ludzi. Zamierzamy ich wyzwolić. Pozwolić im żyć i umierać jak tylko zechcą.

Darcy zaśmiał się nerwowo.

— Serwery kontrolują życie? O czym ty mówisz?

— Wybierają numery loterii — wyjaśnił Donald. — Decydują o tym, kto jest godzien przekazać geny. Selekcjonują i kształtują. Podżegają do wojen, by wyłonić zwycięzcę. Ale już niedługo.

— No dobra, ale jest nas tylko trójka. To zbyt ważna decyzja, nie możemy jej podjąć sami. Mówię poważnie, człowieku…

Donald zatrzymał wózek tuż przy windzie. Odwrócił się do Darcy’ego i zobaczył, że jego siostra wstała z pudła, żeby zostać bliżej niego.

— Mam ci wymienić wszystkie momenty w historii, kiedy jedna osoba doprowadziła do śmierci milionów? — zapytał Donald. — Około tuzina osób stworzyło silosy. Tak naprawdę można to sprowadzić do trzech. A kto wie, może jeden z tych ludzi wpływał na pozostałych dwóch? No cóż, jeśli jeden człowiek mógł je zbudować, jeden da też radę je zburzyć. Grawitacja to suka, chyba że jest po twojej stronie. — Donald wskazał na alejkę między regałami. — A teraz idź tam i usiądź.

Gdy Darcy się nie poruszył, Donald wyciągnął broń — nie pistolet strażnika, ale ten z drugiej kieszeni, o którym wiedział, że jest naładowany i odbezpieczony. Urażony i rozczarowany wyraz twarzy młodego mężczyzny zabolał go jak cios. Donald odprowadził wzrokiem Darcy’ego, który pomaszerował z powrotem między regały, mijając Charlotte. Donald podszedł do siostry, ścisnął ją za ramię i pocałował w policzek.

— Idź założyć kombinezon — powiedział jej.

Kiwnęła głową i ruszyła za Darcym, usiadła na pojemniku i zaczęła wciskać się w kombinezon.

— To się nie dzieje naprawdę — powiedział Darcy. Zerknął ukradkiem na pistolet Charlotte, który odłożyła na bok, żeby się przebrać.

— Nawet o tym nie myśl — ostrzegł go Donald. — Właściwie, powinieneś już zakładać kombinezon.

Spojrzeli na niego oboje z niezrozumieniem w oczach. Charlotte właśnie wsuwała nogi w nogawki.

— O czym ty mówisz? — zapytała.

Donald podniósł leżący między narzędziami młotek i pokazał go jej.

— Nie zamierzam ryzykować, że bomba nie wybuchnie — oznajmił.

Spróbowała wstać, ale stopy wciąż miała zaplątane w nogawki.

— Mówiłeś, że masz sposób, żeby zdetonować ją zdalnie!

— Tak, zdalnie. Czyli z daleka od ciebie. — Wycelował w Darcy’ego. — Ubieraj się. Macie pięć minut, żeby wejść do tamtej windy…

Darcy rzucił się na leżącą obok Charlotte broń. Charlotte okazała się szybsza i zgarnęła pistolet z pojemnika. Donald cofnął się o krok, a potem zdał sobie sprawę, że jego siostra mierzy do niego.

— To ty się ubieraj — rozkazała bratu. Głos miała drżący, a oczy błyszczące. — Nie tak się umawialiśmy. Obiecałeś.

— Jestem kłamcą — powiedział Donald. Kaszlnął w zgięcie łokcia i uśmiechnął się. — Ty jesteś hipokrytką, a ja kłamcą. — Zaczął cofać się w kierunku windy, nie przestając mierzyć do Darcy’ego. — Nie zastrzelisz mnie — powiedział siostrze.

— Daj mi pistolet — zaproponował jej Darcy. — Posłucha, jeśli to ja będę go trzymał.

Donald zaśmiał się.

— Ty też mnie nie zastrzelisz. Tamta broń nie jest naładowana. A teraz się ubierajcie. Oboje macie się stąd wynosić. Daję wam pół godziny. Winda dla dronów jedzie na górę dwadzieścia minut. Do blokowania drzwi najlepszy jest pusty pojemnik. Zostawiłem jeden obok windy.

Charlotte płakała, szarpiąc nogawki kombinezonu, próbując wcisnąć w nie stopy. Donald wiedział, że gdyby jej nie zmusił, nigdy nie poszłaby bez niego i zrobiłaby coś głupiego. Podbiegłaby i objęłaby go, błagając, żeby z nią poszedł, grożąc, że sama też zostanie i zginie wraz z nim. Jedynym rozwiązaniem było zostawić z nią Darcy’ego. Był typem bohatera. Ocali siebie i ją. Donald wcisnął przycisk wzywający nieekspresową windę.

— Pół godziny — powtórzył. Widział, że Darcy już rozpinał swój kombinezon, żeby się przebrać. Charlotte krzyczała na brata i próbowała wstać, omal się nie potknęła i nie upadła. Zaczęła zsuwać z siebie kombinezon, zamiast go zakładać. Winda pisnęła i otworzyła się. Donald odchylił wózek i wtoczył go do środka. Na widok bólu, jaki sprawiał Charlotte zebrały mu się łzy w oczach. Była w połowie alejki, kiedy drzwi zaczęły się zamykać.

— Kocham cię — powiedział. Nie był pewien, czy go usłyszała. Drzwi zatrzasnęły się, a siostra zniknęła mu z oczu. Zeskanował identyfikator i wcisnął przycisk, a winda ruszyła.

58

Silos 17


Węzeł łączności stygł, choć pod spodem wciąż szalały płomienie. Spod serwera wysnuwały się smużki dymu. Juliette przyjrzała się wnętrzu wielkiej, czarnej maszyny i dostrzegła połamane płytki obwodów drukowanych, strzaskany rząd gniazd słuchawkowych i pourywane przewody u podstawy maszyny, które napięły się i pękły, gdy upadła.

— Wypali się? — zapytał Raph, spoglądając na smużki dymu.

Juliette kaszlnęła. Wciąż czuła w gardle dym, posmak spalonych kartek.

— Nie wiem — przyznała. Wbiła wzrok w lampy na suficie, upewniając się, że nie mrugają. — Cały prąd w silosie płynie pod tymi kratami.

— Więc silos może w każdej chwili zrobić się ciemny jak kopalnie? — Raph zerwał się na nogi. — Lecę po nasze torby, musimy mieć pod ręką latarki. A ty powinnaś napić się wody.

Juliette odprowadziła go wzrokiem. Czuła płonące na dole książki. Czuła topiące się w radiostacji przewody. Nie sądziła, żeby zasilanie miało wysiąść — miała nadzieję, że nie wysiądzie — ale tracili tak wiele. Z wielkiego schematu, dzięki któremu odnalazła kopacza został już być może tylko popiół. Przepadły schematy, które pomogłyby jej podjąć decyzję, z którym silosem się skontaktować i w kierunku którego zacząć kopać.

Wysokie, czarne maszyny szumiały i mruczały — niewzruszone giganty o kanciastych barkach. Niewzruszone z wyjątkiem jednego. Juliette podniosła się z podłogi i zlustrowała przewrócony serwer. Analogia między nimi a silosami narzucała się sama, bardziej niż dotychczas. Ten tutaj upadł, zupełnie jak jej dom. Jak dom Solo. Przyjrzała się ustawieniu serwerów i przypomniała sobie, że ich układ był identyczny z układem silosów. Raph wrócił, dźwigając obie torby. Wręczył Juliette manierkę z wodą. Upiła łyk, zatopiona w myślach.

— Przyniosłem twoją latar…

— Czekaj — przerwała mu Juliette. Zakręciwszy manierkę, przeszła się pomiędzy serwerami. Okrążyła jeden z nich i przyjrzała się srebrnej płytce nad wiązką kabli. Widniał na niej symbol silosu z trzema wymierzonymi w dół trójkątami. Pośrodku wyryto numer „29”.

— Czego szukasz? — zapytał Raph.

Juliette postukała w płytkę.

— Lukas mówił nieraz, że musi popracować nad serwerem szóstym albo trzydziestym, albo którymś tam. Pamiętam jak mi pokazywał, że są poustawiane tak jak silosy. Mamy schemat na wyciągnięcie ręki.

Ruszyła kierunku serwerów numer siedemnaście i osiemnaście. Raph podążył za nią.

— Powinniśmy się martwić o zasilanie? — zapytał.

— Nie mamy na to wpływu. Podłoga i ściany na dole nie powinny rozgrzać się na tyle, żeby się zająć. Kiedy ogień się wypali, zobaczymy… — Coś przykuło uwagę Juliette, gdy ta przemierzała trasę pomiędzy serwerami. Przewody pod kratą podłogi wychodziły ze swoich rynien ku podstawom maszyn. Tym, co ją zatrzymało była seria czerwonych kabli w gąszczu czarnych.

— Co teraz? — zapytał Raph. Spoglądał na nią jakby się o nią martwił. — Hej, dobrze się czujesz? Bo widywałem górników, którym spadł kamień na łepetynę i przez cały dzień zachowywali się dziwacznie…

— Nic mi nie jest — powiedziała Juliette. Wskazała na pęki przewodów, a potem odwróciła się i wyobraziła sobie, że kable prowadzą od jednego silosu do drugiego.

— Mapa — powiedziała.

— Tak — zgodził się Raph. — Mapa. — Wziął ją za ramię. — Może sobie usiądziesz? Nawdychałaś się mnóstwo dymu…

— Posłuchaj mnie. Dziewczyna w radiu, ta z silosu pierwszego, mówiła, że istnieje mapa z takimi czerwonymi liniami. Wspomniała o tym, gdy powiedziałam jej o kopaczu. Wydawała się podekscytowana, mówiła, że teraz już rozumie, czemu te linie odbiegały w bok i spotykały się w jednym punkcie. A potem radio przestało działać.

— No dobrze.

— To są silosy — powiedziała Juliette. Wyciągnęła ręce do wysokich serwerów. — Chodź no tu. Popatrz. — Ruszyła do następnego rzędu, spoglądając na oznaczenia. Czternaście. Szesnaście. Siedemnaście. — Tu jesteśmy. A tu jest nasz tunel. A to nasz stary silos. — Wskazała na sąsiedni serwer.

— Więc mówisz, że możemy zdecydować, do którego z nich się odezwać sprawdzając, kto jest najbliżej? Bo na dole mamy taką mapę. Erik ją ma.

— Nie, mówię, że te czerwone linie na jej mapie są jak te przewody. Widzisz? Głęboko w dole. Kopacze nie miały służyć do kopania między silosami. Bobby wspominał, jak ciężko skręcać tym molochem. On był gdzieś wycelowany.

— Gdzie?

— Nie wiem. Musiałabym zobaczyć mapę. Chyba że… — Odwróciła się do Rapha, którego blada twarz była przybrudzona dymem i sadzą. — Byłeś w ekipie kopiącej. Ile paliwa mieści się w baku kopacza?

Wzruszył ramionami.

— Nigdy nie mierzyliśmy tego w galonach. Zwyczajnie zatankowaliśmy do pełna. Court kazała parę razy sprawdzić poziom paliwa, żeby zobaczyć, ile go spalamy. Pamiętam jak mówiła, że nigdy byśmy tego wszystkiego nie wykorzystali.

— To dlatego, że zaprojektowano je, aby dotarły dalej. Znacznie dalej. Żeby mieć pewne wyobrażenie, trzeba sprawdzić pojemność baku. A z mapy Erika dowiedzielibyśmy się, w którą stronę kopacz był wycelowany na początku. Gdyby tylko… — Pstryknęła palcami. — Mamy drugiego kopacza.

— Nie nadążam. Po co nam dwa kopacze? Mam tylko jeden działający generator.

Juliette rozpromieniła się i uścisnęła go za ramię; jej umysł pracował gorączkowo.

— Nie potrzebujemy drugiego do kopania. Musimy tylko sprawdzić, gdzie jest wycelowany. Kiedy wyrysujemy tę linię na mapę i nałożymy na to pierwotny kierunek naszego własnego kopacza, obie linie powinny się spotkać. A jeśli zapas paliwa będzie odpowiadał uzyskanej odległości, to będzie swego rodzaju potwierdzenie. Dowiemy się, gdzie i jak daleko znajduje się miejsce, o którym mi mówiła. Miejsce-ziarno. Brzmiało to jak inny silos, ale taki na zewnątrz, gdzie powietrze…

Z drugiego końca pomieszczenia dobiegły ich głosy, ktoś tu wszedł z korytarza. Juliette odciągnęła Rapha pod jeden z serwerów i przyłożyła sobie palec do ust. Ale ten ktoś szedł prosto do nich, słyszeli ciche pacnięcia niczym stukot palców o metal. Juliette zwalczyła w sobie pokusę, by rzucić się do ucieczki, a potem jakiś brązowy kształt wyłonił się obok jej stóp i rozległ się syk, gdy noga się uniosła, a strumień moczu ochlapał jej buta.

— Piesku! — usłyszała krzyk Elise.

* * *

Juliette uściskała dzieciaki i Solo. Nie widziała się z nimi od upadku silosu. Przypomnieli jej, dlaczego to robiła, o co walczyła, o co było warto walczyć. Dotychczas pęczniał w niej gniew, ślepa determinacja, by drążyć tunele w ziemi i szukać odpowiedzi na zewnątrz. Jednocześnie jednak straciła z oczu te najcenniejsze, warte ocalenia rzeczy. Zbyt absorbowali ją ci, którzy zasługiwali na potępienie.

Jej gniew stopniał, gdy Elise objęła ją za szyję, a na twarzy poczuła drapanie brody Solo. Oto co mieli, co im zostało — i ochrona tych rzeczy była ważniejsza od zemsty. To właśnie odkrył ojciec Wendel. Czytał nie te fragmenty swojej księgi co trzeba, fragmenty mówiące o nienawiści zamiast tych o nadziei. A Juliette była równie zaślepiona. Była gotowa popędzić na zewnątrz i zostawić wszystkich samych sobie.

Raph dołączył do niej i dzieci. Przysiedli wokół jednego z serwerów i opowiadali sobie o przemocy, jaką widzieli na dole. Solo miał strzelbę i wciąż powtarzał, że muszą zabezpieczyć drzwi i się zabarykadować.

— Powinniśmy się tu ukryć i poczekać, aż się nawzajem pozabijają — oznajmił z dzikim spojrzeniem w oku.

— To w ten sposób przetrwałeś te wszystkie lata? — zapytał Raph.

Solo przytaknął.

— Mój ojciec mnie tu ukrył. Minęło mnóstwo czasu, zanim wyszedłem. Tak było bezpieczniej.

— Twój ojciec wiedział, co się stanie — powiedziała Juliette. — Zamknął cię z dala od tego wszystkiego. My wszyscy jesteśmy tutaj z tego samego powodu. Ktoś zrobił to samo dawno temu. Ukrył nas, żeby nas ocalić.

— Więc powinniśmy znów się schować — stwierdził Rickson. Spojrzał na pozostałych. — Prawda?

— Ile zostało ci jedzenia w spiżarni? — zapytała Juliette Solo. — Pod warunkiem, że ogień do niej nie dotarł.

Solo poskubał brodę.

— Dość na trzy lata. Może cztery. Ale tylko dla mnie.

Juliette dokonała obliczeń.

— Powiedzmy, że przez tunel przeszło dwieście osób, choć pewnie było ich mniej. Na ile starczy? Może pięć dni? — Gwizdnęła. Zaczęła na nowo doceniać farmy jej dawnego domu. Zapewnienie żywności tysiącom ludzi przez setki lat wymagało niesamowitej równowagi. — Musimy przestać się ukrywać — powiedziała. — Potrzeba nam… — Przyjrzała się twarzom garstki ludzi, którym całkowicie ufała. — Potrzeba nam obrad rady miejskiej.

Raph roześmiał się, myśląc, że to żart.

— Obrad czego? — zapytał Solo.

— Potrzebujemy spotkania. Ze wszystkimi. Wszystkimi ocalałymi. Musimy postanowić, czy zostajemy w ukryciu, czy się stąd wynosimy.

— Myślałem, że planowałaś przekopać się do innego silosu — powiedział Raph. — Albo do tamtego drugiego miejsca.

— Nie sądzę, żeby wystarczyło nam czasu na kopanie. To zajęłoby całe tygodnie, a farmy są spustoszone. Poza tym, mam lepszy pomysł. Szybszy sposób.

— A co z laskami dynamitu, które taszczyliśmy? Myślałem, że idziemy dorwać drani, którzy nam to zrobili.

— Ta opcja nadal wchodzi w grę. Słuchajcie, musimy to zrobić tak czy inaczej. Musimy się stąd wydostać. W przeciwnym razie… Jimmy ma rację. Zwyczajnie się nawzajem pozabijamy. Musimy zebrać wszystkich.

— Będzie trzeba to zrobić na dole, w sali generatora — powiedział Raph. — W jakimś przestronny miejscu. Albo może na farmach.

— Nie. — Juliette odwróciła się i omiotła wzrokiem pomieszczenie, spoglądając na odległe ściany widoczne między serwerami. Przestrzeni było pod dostatkiem. — Zrobimy to tutaj. Pokażemy ludziom to miejsce.

— Tutaj? — zapytał Solo. — Dwieście osób? Tutaj? — Wyglądał na wstrząśniętego; zaczął obiema rękami skubać brodę.

— Gdzie wszyscy usiądą? — zapytała Hannah.

— Jak będą widzieć? — chciała wiedzieć Elise.

Juliette przyjrzała się szerokiej hali z wysokimi, czarnymi maszynami. Wiele z nich klikało i szumiało. Kable ciągnęły się od ich szczytów i pełzły po suficie. Prześledziwszy przewody z kamer w swoim dawnym domu, wiedziała, że wszystkie są ze sobą połączone. Wiedziała, którędy docierał prąd do ich podstaw i jak zdejmowało się panele boczne. Przebiegła dłonią po maszynie, na której Solo zaznaczał w młodości dni. Zebrały się z tego całe lata.

— Idź do laboratorium czyszczenia i przynieś moją torbę z narzędziami — poleciła Solo.

— Projekt? — zapytał.

Kiwnęła głową, a Solo zniknął między wysokimi maszynami. Raph i dzieci przyglądały jej się badawczo. Juliette uśmiechnęła się.

— Spodoba wam się.

* * *

Po przecięciu przewodów na szczycie i odkręceniu śrub u podstawy wystarczyło porządnie popchnąć. Serwer upadł znacznie łatwiej niż węzeł łączności. Juliette z satysfakcją spoglądała na maszynę, która najpierw się przechyliła i zadrżała, a potem rąbnęła o podłogę z łoskotem, który aż poczuła przez buty. Miles i Rickson, niczym dwaj psotni chłopcy, wydali triumfalny okrzyk i przybili piątkę. Hannah i Shaw właśnie podeszli do następnego serwera. Juliette podsadziła Elise, która wspięła się na szczyt z cążkami do cięcia drutu. Piesek szczekał, żeby na siebie uważała.

— To jak przycinanie włosów — powiedziała Juliette, patrząc na pracującą Elise.

— Moglibyśmy przystrzyc brodę Solo — zasugerowała Elise.

— Wątpię, czy by mu się to spodobało — stwierdził Raph.

Juliette obróciła się i zobaczyła, że górnik już uporał się z powierzonym mu zadaniem.

— Zrzuciłem ponad sto karteczek — powiedział. — Nie mogłem napisać więcej. Cierpła mi ręka. Rozsypałem je wokoło, więc część na pewno dotrze na dół.

– Świetnie. I napisałeś, że mamy tu jedzenie? Że wystarczy dla wszystkich?

Kiwnął głową.

— W takim razie powinniśmy odsunąć to ustrojstwo z włazu i przekonać się, czy damy radę dotrzymać słowa. Jeśli nie, będzie trzeba splądrować farmy na górze.

Raph podążył za nią do węzła łączności. Upewnili się, że dym się już stamtąd nie wydostawał, a Juliette przebiegła dłonią wzdłuż podstawy, żeby sprawdzić, czy nie jest rozgrzana. Kryjówka Solo była z każdej strony wyłożona metalem, więc Juliette miała nadzieję, że ogień nie rozprzestrzenił się poza stertę książek — ale pewności nie mieli. Przewrócony serwer zgrzytnął przeraźliwie, gdy go odsuwali. Z wnętrza buchnęła chmura ciemnego dymu.

Juliette pomachała dłonią przed twarzą i kaszlnęła. Raph przebiegł na drugą stronę serwera i chwycił go tak, jakby chciał go popchnąć z powrotem.

Powietrze w serwerowni zrobiło się sine, ale z otworu nie wydobywało się dużo dymu. Tylko odrobina, którą uwięzili zakrywając właz. Raph zaczął schodzić na dół, ale Juliette uparła się, że ona pójdzie pierwsza. Włączywszy latarkę, zeszła w rozpraszające się kłęby dymu.

Przykucnęła u podstawy drabiny, oddychając przez podkoszulek. Wiązka światła z latarki wydawała się namacalna, jakby zdolna do uderzenia ewentualnego napastnika. Ale nikt jej nie atakował. Pośrodku korytarza leżał jakiś tlący się jeszcze kształt. Zapach był okropny. Dym przerzedził się jeszcze bardziej, więc Juliette zawołała do Rapha, że może zejść.

Podczas gdy on hałaśliwie schodził, Juliette przestąpiła nad ciałem i oceniła zniszczenia. Powietrze było ciepłe i parne, oddychanie przychodziło z trudem. Wyobraziła sobie na moment, przez co musiał przechodzić Lukas, kiedy krztusił się tam w dole. Nie tylko dym wycisnął jej łzy z oczu.

— To były książki.

Raph dołączył do niej i wbił wzrok w czarną plamę pośrodku pokoju. Kiedy ją ratował, musiał widzieć, że tutaj leżały, bo nie został po nich żaden ślad. Kartki unosiły się teraz w powietrzu. Były w ich płucach. Juliette krztusiła się wspomnieniami przeszłości.

Podeszła do ściany i przyjrzała się radiu. Metalowa klatka była nadal powyginana po tym, gdy kiedyś zerwała ją ze ściany. Pstryknęła włącznikiem, ale nic się nie stało. Plastikowy przycisk był lepki i ciepły. Wnętrze urządzenia zmieniło się pewnie w pojedynczy zlepek gumy i miedzi.

— Gdzie to jedzenie? — zapytał Raph.

— Za tamtymi drzwiami — powiedziała Juliette. — Otwórz przez szmatkę.

Wyruszył, żeby zbadać mieszkanie i spiżarnię, podczas gdy Juliette przyjrzała się szczątkom starego biurka, zdeformowanemu monitorowi na środku blatu i popękanemu od żaru panelowi. Po posłaniu Solo nie został nawet ślad. Wkoło walały się metalowe pudełka, w których kiedyś tkwiły książki; niektóre powyginały się od ekstremalnych temperatur. Juliette dostrzegła, że zostawia za sobą czarne ślady butów i zdała sobie sprawę, że gumowe podeszwy jej butów zaczęły się topić z gorąca. Z sąsiedniego pomieszczenia usłyszała podekscytowany okrzyk Rapha. Przeszła przez drzwi i zastała go obładowanego puszkami, z podbródkiem dociśniętym do tych na górze sterty i z głupkowatym uśmiechem na twarzy.

— Są tego całe regały — oznajmił.

Juliette wkroczyła do spiżarni, świecąc sobie latarką. Była przepastna, a tu i ówdzie tkwiło parę puszek. Jednak regały w głębi wydawały się lepiej zaopatrzone.

— Jeśli wszyscy przyjdą, wystarczy co najwyżej na kilka dni — powiedziała.

— Może nie trzeba było zwoływać wszystkich.

— Nie — odparła Juliette. — Postępujemy słusznie. — Odwróciła się do ściany przy niewielkim stole jadalnym. Ogień nie przedarł się przez drzwi. Wysokie schematy wielkości koca wisiały tam nienaruszone. Juliette zaczęła je przeglądać, szukając tych, których potrzebowała. Znalazła je i oddarła od reszty. Składając kartki, usłyszała gdzieś w górze przytłumione uderzenie — odgłos kolejnego upadającego serwera.

59

Ludzie z początku napływali pojedynczo, potem grupkami, aż wreszcie tłumami. Z podziwem spoglądali na jednostajne oświetlenie korytarzy i zaglądali do biur. Nigdy wcześniej nie widzieli IT od wewnątrz. Większość nie spędzała wiele czasu na górnych piętrach, jeśli nie liczyć pielgrzymek towarzyszących czyszczeniu. Rodziny wędrowały od pomieszczenia do pomieszczenia; dzieci trzymały kurczowo ryzy papieru; wielu podchodziło do Juliette albo pozostałych z rozsypanymi przez Rapha liścikami w rękach i pytało o jedzenie. Po zaledwie paru dniach wyglądali inaczej. Kombinezony mieli poplamione i porwane, twarze nieogolone i ściągnięte, oczy podkrążone. Po zaledwie paru dniach. Juliette rozumiała, że zostało tylko kilka dni, zanim ludzie staną się zdesperowani. Każdy to dostrzegał.

Ci, którzy przybyli wcześnie pomagali przygotować jedzenie i obalić ostatnie serwery. Pomieszczenie wypełnił zapach ciepłych warzyw i zupy. Dwa najgorętsze serwery, numery czterdzieści i trzydzieści osiem, położono na podłogę bez odłączania zasilania. Na ich rozgrzanych obudowach poustawiano otwarte puszki, których zawartość bulgotała. Nie mieli dość sztućców, więc wiele osób piło zupę i sok owocowy prosto z ciepłych puszek.

Hannah pomogła Juliette przygotować obrady, podczas gdy Rickson zajął się dzieckiem. Jeden ze schematów już wisiał na ścianie, a Hannah mocowała drugi. Linie starannie wyznaczono nitką; Hannah sprawdziła, czy Juliette nie popełniła błędu. Trasę wytyczono węglem. Juliette spojrzała na kolejną grupę wchodzących. Dotarło do niej, że to jej drugie obrady rady miejskiej, a pierwsze poszły niezbyt dobrze. Uświadomiła też sobie, że to pewnie jej ostatnie obrady.

Większość zebranych przybyła z farm, ale zaraz potem zaczęli zjawiać się również mechanicy i górnicy. Z komisariatu na środkowych piętrach przyszedł Tom Higgins i komitet do spraw planowania. Jeden z nich wspiął się na wywrócony serwer z kartką i kawałkiem węgla, a potem, dźgając palcem powietrze, usiłował policzyć głowy i klął na kotłujący się tłum. Juliette zaśmiała się, ale zaraz potem dotarło do niej, że to, co robił było ważne. Będą musieli wiedzieć. U jej stóp leżał pusty kombinezon do czyszczenia, jeden z rekwizytów na obrady. Będą musieli wiedzieć: ile kombinezonów i ile osób.

Zjawiła się również Courtnee, przeciskając się przez tłum. Zaskoczona Juliette rozpromieniła się i objęła przyjaciółkę.

— Pachniesz dymem — stwierdziła Courtnee.

Juliette roześmiała się.

— Nie spodziewałam się, że przyjdziesz.

— Na karteczce napisano, że to sprawa życia i śmierci.

— Naprawdę? — Spojrzała na Rapha.

Wzruszył ramionami.

— Może i na niektórych było tak napisane — odparł.

— Więc o co chodzi? — zapytała Courtnee. — Tyle wspinaczki po miskę zupy? Co się dzieje?

— Powiem wszystkim jednocześnie. — I zwróciła się do Rapha. — Możesz sprowadzić wszystkich do serwerowni? I może wyślij Milesa i Shawa albo któregoś z tragarzy, żeby sprawdzili, czy ktoś jeszcze jest w drodze.

Kiedy odszedł, Juliette zauważyła, że wszyscy usadowili się już na serwerach, plecami do siebie, siorbiąc z puszek, podczas gdy kolejne otwierano i ustawiano. Solo zajął się otwieraniem puszek jakimś elektrycznym ustrojstwem, które wpiął do gniazdka w ścianie. Wielu siedzących spoglądało podejrzliwie na stertę jedzenia przyniesionego ze spiżarni. Jeszcze więcej osób spoglądało na nią. Szepty brzmiały jak syk uciekającej pary.

Juliette krążyła niespokojnie po sali z zatroskaną miną, a tłum narastał. Shaw i Miles wrócili. Klatka schodowa była raczej cicha, mówili, na górę szło może jeszcze parę osób. Juliette miała wrażenie, że minął cały dzień, odkąd wraz z Raphem stoczyli walkę z ogniem; wolała nie patrzeć na zegarek, żeby przekonać się, że minęła ledwie godzina. Była zmęczona. Tym bardziej teraz, gdy wszyscy siedzieli, przechylali przytknięte do ust puszki i stukali w denka, ocierali wargi rękawami i patrzyli na nią. Czekali.

Jedzenie sprawiło, że stali się cisi i chwilowo zadowoleni. Dzięki puszkom mieli zajęte ręce i usta. W ten sposób Juliette kupiła sobie chwilę wytchnienia. Teraz albo nigdy.

* * *

— Wiem, że zastanawiacie się, o co w tym wszystkim chodzi — zaczęła. — Czemu tu jesteśmy. — Podniosła głos, a rozmowy pomiędzy powalonymi serwerami ucichły. — I nie mam na myśli tej sali. Mówię o tym silosie. Czemu uciekliśmy? Krąży wiele pogłosek, ale jestem tu, aby powiedzieć wam prawdę. Sprowadziłam was do tego okrytego najściślejszą tajemnicą miejsca, żeby powiedzieć wam prawdę. Nasz silos został zniszczony. Zatruty. Ci, którzy nie uciekli z nami, zginęli.

Zaszemrały szepty.

— Zatruty przez kogo? — krzyknął ktoś.

— Przez tych samych ludzi, którzy umieścili nas pod ziemią setki lat temu. Musicie mnie wysłuchać. Proszę, posłuchajcie.

Tłum się uciszył.

— Naszych przodków umieszczono pod ziemią, aby mogli przetrwać do momentu uzdrowienia świata. Jak wielu spośród was wie, wyszłam na zewnątrz zanim jeszcze odebrano nam dom. Pobrałam próbki powietrza i sądzę, że im dalej od tego miejsca, tym lepsze panują warunki. Nie wnioskuję tego wyłącznie na podstawie pomiarów. Od innego silosu słyszałam, że błękitne niebo istnieje za…

— Gówno prawda! — wrzasnął ktoś. — Słyszałem, że to kłamstwo i że zrobili ci coś z mózgiem zanim wyszłaś.

Juliette odszukała mówiącego. Był nim stary tragarz, przedstawiciel profesji, w której człowiek stykał się nie tylko z plotkami, ale i z niebezpiecznymi tajemnicami. Ludzie znów zaczęli szemrać, a Juliette zauważyła, że przez grube, metalowe drzwi wkroczył ktoś jeszcze. To ojciec Wendel. Ręce miał skrzyżowane na piersi, dłonie schowane w rękawach. Bobby ryknął na wszystkich, żeby się zamknęli i stopniowo posłuchali. Juliette pomachała ojcu Wendelowi na powitanie, a głowy się odwróciły.

— Część z tego, co mam do powiedzenia będziecie musieli wziąć na wiarę — oznajmiła. — Część jednak wiem na pewno. Wiem jedno: możemy tu zostać i przeżyć, choć nie wiem jak długo. Co więcej, żylibyśmy wówczas w strachu. Nie tylko przed sobą nawzajem, ale i przed katastrofą, która może nawiedzić nas w każdej chwili. Mogą bez pytania otworzyć nam wrota do silosu, mogą bez słowa zatruć nasze powietrze, mogą bez ostrzeżenia odebrać nam życie. I nie wiem jak wyglądałoby to życie.

W pomieszczeniu zapanowała śmiertelna cisza.

— Inne rozwiązanie to odejść. Lecz jeśli to zrobimy, nie będzie już powrotu…

— Dokąd odejść? — krzyknął ktoś. — Do innego silosu? A co jeśli tamten będzie jeszcze gorszy?

— Nie do silosu — odparła Juliette, po czym odsunęła się, odsłaniając schemat na ścianie. — Jesteśmy tutaj. Pięćdziesiąt silosów. Ten tutaj był naszym domem. — Wskazała, a po sali przebiegł szmer, kiedy ludzie zaczęli wyciągać szyje. Gardło Juliette ścisnęło się od wszechogarniającej radości i smutku z wyjawienia prawdy swoim ludziom. Przesunęła palec na sąsiedni silos. — Tutaj jesteśmy teraz.

— Ale ich dużo… — szepnął ktoś.

— Jak daleko są od siebie? — zapytał ktoś inny.

— Narysowałam linię oznaczającą tunel, którym przyszliśmy. — Pokazała na schemacie. — Może ciężko ją zobaczyć z tylnych rzędów. A ta linia oznacza kierunek, w którym wycelowana była nasza maszyna kopiąca. — Przejechała po niej palcem, żeby zobaczyli, dokąd prowadziła. Jej palec powędrował w bok, zsunął się z mapy na ścianę. Juliette dała znak Elise, by ta podeszła i przycisnęła palec do zaznaczonego miejsca.

— Ten schemat jest dla silosu, w którym aktualnie się znajdujemy. — Przeniosła się do następnego arkusza papieru. — Pokazuje drugą maszynę kopiącą u jego podstawy…

— Nie chcemy więcej kopania…

Juliette odwróciła się do publiczności.

— Ja też go nie chcę. Szczerze mówiąc, wątpię, żebyśmy mieli dość paliwa, bo spalamy je odkąd tu przyszliśmy, a i maszyna zużyła go sporo w trakcie obrotu. Co więcej, mamy jedzenie na nie więcej niż tydzień albo dwa. Nie będziemy kopać. Ale na naszym schemacie zgadzał się rozmiar i położenie maszyny, którą znaleźliśmy w domu. Zgadzał się idealnie w skali, włącznie z kierunkiem zwrotu. Mam tutaj schemat tego silosu i jego kopacza. — Przebiegła dłonią nad inną kartką papieru, a potem wróciła do ogromnej mapy. — Gdy wyznaczę linię, zwróćcie uwagę na to, jak biegnie pomiędzy wszystkimi pozostałymi silosami, żadnego przy tym nie dotykając. — Szła, sunąc palcem po linii aż w końcu dotknęła palca Elise. Dziewczynka uśmiechnęła się do niej radośnie.

— Wiemy mniej więcej, ile paliwa zużyliśmy, żeby dostać się do tego silosu i ile jeszcze zostało. Wiemy też, z jaką ilością zaczęliśmy i w jakim tempie maszyna je spala. Ustaliliśmy, że kopacz zatankowano w odpowiednią ilość paliwa, być może z dziesięcioprocentowym zapasem, żeby zabrał nas prosto do tego miejsca. — Znów dotknęła palca Elise. — Co więcej, kopacze wycelowane są lekko w górę. Uważamy, że umieszczono je tu, aby zabrały nas do tego miejsca. Żebyśmy mogli się stąd wynieść. — Zrobiła pauzę. — Nie wiem, kiedy zamierzali nam powiedzieć i czy w ogóle zamierzali to zrobić, ale ja proponuję, żebyśmy nie czekali. Proponuję tam wyruszyć.

— Tak po prostu?

Juliette rozejrzała się po widowni i dostrzegła, że powiedział to jeden z członków komitetu do spraw planowania.

— Myślę, że tam może być bezpieczniej niż jeśli zostaniemy. Wiem, co się stanie, jeśli zostaniemy. Chcę się przekonać, czy będzie lepiej jeśli odejdziemy.

— Ma pani nadzieję, że będzie bezpieczniej — odezwał się ktoś.

Juliette nie szukała mówiącego. Pozwoliła spojrzeniu przepłynąć po tłumie. Każdy myślał to samo, włącznie z nią.

— To prawda. Mam nadzieję. Mam słowo nieznajomej. Mam szept kogoś, kogo nigdy nie spotkałam. Mam przeczucie, które czuję w sercu. Mam te linie przecinające mapę. I jeśli sądzicie, że to za mało, zgadzam się z wami. Przez całe życie ufałam tylko temu, co mogłam zobaczyć. Potrzebuję dowodu. Potrzebuję zobaczyć wyniki. A nawet wtedy muszę je zobaczyć po raz drugi i trzeci, zanim zacznę rozumieć, jak się sprawy mają. Jednak w tym przypadku wiem na pewno jedną rzecz: życie, które nas czeka jest nic niewarte. I istnieje szansa na lepsze życie gdzieś indziej. Jestem skłonna pójść i się przekonać, ale tylko jeśli wystarczająco wielu z was będzie ze mną.

— Ja jestem z tobą — powiedział Raph.

Juliette kiwnęła głową. Pomieszczenie rozmyło się lekko.

— Wiem, że jesteś — odparła.

Solo podniósł rękę. Drugą ręką skubał brodę. Elise uścisnęła dłoń Juliette. Shaw przytrzymywał wiercącego się psiaka, ale i tak zdołał unieść rękę.

— Jak się tam dostaniemy, skoro nie zamierzamy kopać? — zawołał jeden z górników.

Juliette schyliła się po coś, co leżało u jej stóp. Gdy miała opuszczoną głowę, otarła łzy. Wyprostowała się; w jednej ręce trzymała kombinezon do czyszczenia, w drugiej hełm.

— Wyjdziemy na zewnątrz — oznajmiła.

60

Zapasy żywności malały, podczas gdy oni pracowali. Znikające puszki i plony zebrane na farmach stanowiły ponure odliczanie. Nie wszyscy w silosie wzięli udział w przygotowaniach. Wielu nie przyszło na obrady, wielu zwyczajnie odeszło, gdy zdali sobie sprawę, że mogą zagarnąć więcej działek jeśli się pospieszą. Kilku mechaników poprosiło o pozwolenie na zejście do Maszynowni, żeby spróbować przekonać tych, którzy nie chcieli się wspinać i zobaczyć, czy uda im się nakłonić do tego Walkera, Juliette była przeszczęśliwa na myśl o zebraniu większej liczby ludzi. Czuła też narastającą presję, kiedy wszyscy pracowali.

Serwerownia zmieniła się w ogromny warsztat w rodzaju tych, które widywało się w Zaopatrzeniu. Rozłożono blisko sto pięćdziesiąt kombinezonów, które należało jeszcze dopasować. Juliette robiło się smutno na myśl, że to więcej niż potrzebowali, choć czuła też nieco ulgi. Mieliby problem, gdyby było na odwrót.

Pokazała kilkunastu mechanikom, jak montować zawory, dzięki którym ona i Nelson mogli oddychać w laboratorium czyszczenia. W IT nie było wystarczająco wielu zaworów, więc rozdano tragarzom próbki i wysłano ich do Zaopatrzenia, gdzie z pewnością trochę ich zostało, zważywszy, że były nieprzydatne w walce o przetrwanie. Potrzebne były uszczelki i taśma grzewcza. Kazano im też przynieść zestawy spawalnicze z Zaopatrzenia i Maszynowni. Juliette pokazała im różnicę miedzy butlą z acetylenem i z tlenem, i powiedziała, że tych pierwszych nie potrzebują.

Erik na podstawie schematu na ścianie wyliczył odległość i doszedł do wniosku, że mogą podłączyć tuzin ludzi do jednej butli. Juliette na wszelki wypadek zmniejszyła tę liczbę do dziesięciu. Około pięćdziesiąt osób pracowało nad kombinezonami, a przewrócone serwery służyły za blaty robocze, przy których klękano lub siadano na podłodze. Natomiast Juliette zebrała niewielką grupkę i ruszyła na górę, do stołówki. Czekało ich ponure zadanie. Wzięła tylko swojego ojca, Rapha, Dawsona i dwóch starszych tragarzy, którzy z pewnością mieli już do czynienia ze zwłokami. Po drodze zatrzymali się na farmach i zaszli do biura koronera za pompownią. Juliette znalazła zapas poskładanych czarnych worków i wyciągnęła ich sześćdziesiąt. Od tamtej chwili wspinali się w milczeniu.

* * *

Silos siedemnasty nie miał już śluzy. Zewnętrzne drzwi pozostały uchylone po upadku silosu dekady temu. Juliette pamiętała, że przeciskała się przez nie dwukrotnie, a za pierwszym razem hełm utknął jej w szczelinie. Jedynymi barierami pomiędzy nimi a zewnętrznym powietrzem były wewnętrzne drzwi śluzy oraz drzwi do biura szeryfa. Nagie membrany pomiędzy światem martwym a umierającym.

Juliette pomogła pozostałym usunąć plątaninę krzeseł i stołów poustawianych przy drzwiach do biura. Była między nimi wąska ścieżynka, przez którą przyszła i wyszła ponad miesiąc temu, ale potrzebowali więcej miejsca do pracy. Ostrzegła pozostałych, że w środku są ciała, choć oni już się domyślili, po co tu przyszli. Kilka latarek skupiło swoje światło na drzwiach, a Juliette przygotowała się do ich otwarcia. Wszyscy nosili maski i gumowe rękawice — ojciec Juliette nalegał, aby tak zrobili. Ona sama zastanawiała się, czy nie powinni byli raczej przynieść kombinezonów do czyszczenia.

Ciała w środku były dokładnie takie, jakimi je zapamiętała: plątanina szarych, martwych członków. Odór czegoś zarówno ohydnego jak i metalicznego wypełnił jej maskę, a Juliette wspomniała moment, gdy wylała na siebie cuchnącą zupę, aby spłukać zewnętrzne powietrze. Był to odór śmierci i czegoś jeszcze.

Wywlekali ciała jedno po drugim i kładli do worków pogrzebowych. Była to makabryczna robota. Miękkie tkanki zsuwały się z kości jak wypieczone mięso.

— Stawy — przestrzegła ich Juliette; głos miała przytłumiony przez maskę. — Pachy i kolana.

Ciała ledwo się trzymały, głównie na ścięgnach i kościach. Z ulgą zasuwali czarne worki, kaszląc i walcząc z odruchem wymiotnym.

Większość ciał w biurze szeryfa leżała w wielkim stosie przy drzwiach, tak jakby czołgali się jedni po drugich usiłując wrócić do stołówki. Pozostałe zwłoki spoczywały w spokojniejszych pozach. Mężczyzna leżał bezwładnie na postrzępionych szczątkach łóżka w otwartej celi. Została tylko pordzewiała rama, materac dawno zniknął. W rogu leżała kobieta ze skrzyżowanymi na piersi rękami, wyglądała jakby spała. Juliette i jej ojciec przenieśli ostatnie z ciał, a uwadze Juliette nie uszły szeroko otwarte oczy ojca i jego nieruchome spojrzenie. Idąc tyłem w kierunku wyjścia z biura, zerknęła nad jego ramieniem na obłażące z żółtej farby drzwi śluzy. Czekały na nich wszystkich.

— Nie podoba mi się to — powiedział jej ojciec; maska tłumiła jego głos i podskakiwała przy każdym ruchu szczęki. Włożyli ciało do otwartej torby i zasunęli zamek.

— Zapewnimy im odpowiedni pochówek — zapewniła go, sądząc, że miał na myśli sposób, w jaki obchodzili się ze zwłokami, układając je w stertę jak worki z brudną bielizną.

Zdjął rękawiczki i maskę, przysiadł na piętach i otarł czoło wierzchem dłoni.

— Nie. Chodzi mi o tych ludzi. Chyba mówiłaś, że praktycznie nikogo tu nie było, kiedy tu przyszłaś.

— Bo to prawda. Nikogo oprócz Solo i dzieciaków. Ci ludzie nie żyją od długiego czasu.

— Niemożliwe — stwierdził jej ojciec. — Są zbyt dobrze zachowani. — Jego wzrok powędrował ku workom, a czoło przecięły zmarszczki troski lub niezrozumienia. — Powiedziałbym, że nie żyją od trzech tygodni. Najwyżej czterech albo pięciu.

— Tato, byli tu, gdy tu przyszłam. Czołgałam się po nich. Któregoś razu zapytałam o nich Soło i powiedział, że odkrył ich lata temu.

— To zwyczajnie niemożliwe…

— To pewnie dlatego, że nie zostali pochowani. Albo gaz z zewnątrz odstraszał robactwo. To chyba nie ma znaczenia, prawda?

— Ma całkiem spore znaczenie. Coś jest nie tak. Z całym tym silosem coś jest nie tak, mówię ci. — Wstał i ruszył w kierunku klatki schodowej, gdzie Raph rozlewał wodę do znalezionych kubków i puszek. Ojciec Juliette wziął jedną dla siebie, a drugą podał córce. Z łatwością poznała, że był pochłonięty myślami. — Wiedziałaś, że Elise miała siostrę bliźniaczkę? — zapytał.

Juliette kiwnęła głową.

— Hannah mi powiedziała. Umarła przy porodzie. Jej matka również. Niewiele o tym rozmawiają, szczególnie przy niej.

— A tamci dwaj chłopcy. Marcus i Miles. Kolejna para bliźniąt. Najstarszy chłopak, Rickson, mówi, że chyba też miał brata, ale jego ojciec nie chciał o tym rozmawiać, a matki nie znał, więc nie mógł jej zapytać. — Upił łyk wody i zajrzał do puszki. Juliette próbowała spłukać metaliczny posmak na języku, podczas gdy Dawson pomagał przy workach. Dawson kaszlnął, wyglądał jakby zaraz miał zwymiotować.

— To mnóstwo śmierci — zgodziła się Juliette. Martwił ją tok myślenia ojca. Myślała o bracie, którego nigdy nie znała. Spojrzała na twarz ojca w poszukiwaniu znaku, że wspominał żonę i syna, których stracił. Lecz on obracał w głowie elementy jakiejś innej układanki.

— Nie, to mnóstwo życia. Nie rozumiesz? Trzy pary bliźniaków na sześć porodów? A tamte dzieciaki są zdrowe jak ryby bez żadnej opieki. Twój przyjaciel Jimmy nie ma ani jednej dziury w zębie i nie pamięta, kiedy ostatnio chorował. Żadne z nich nie pamięta. Jak to wyjaśnisz? Jak wyjaśnisz stertę ciał, które wyglądają, jakby leżały tu od kilku tygodni?

Juliette złapała się na tym, że spoglądała na swoją rękę. Przełknęła ostatni łyk wody, wręczyła ojcu puszkę i zaczęła podwijać rękaw.

— Tato, pamiętasz jak pytałam cię, czy blizny znikają?

Kiwnął głową.

— Kilka moich blizn zniknęło. — Pokazała mu zgięcie łokcia, tak jakby wiedział, na co zwrócić uwagę. — Nie wierzyłam, gdy Lukas mi o tym powiedział. Ale kiedyś miałam tutaj znamię. I tutaj. Sam zresztą mówiłeś, że to cud, że przetrwałam te poparzenia, prawda?

— Udzielono ci błyskawicznej i fachowej opieki…

— A Fitz nie wierzył, gdy opowiadałam o nurkowaniu i naprawie pompy. Mówił, że miał do czynienia z zalanymi chodnikami i widział mężczyzn dwa razy większych ode mnie, którzy pochorowali się od oddychania na głębokości dziesięciu metrów, nie wspominając o trzydziestu czy czterdziestu. Mówił, że umarłabym, gdybym to zrobiła.

— Kompletnie nie znam się na górnictwie — powiedział jej ojciec.

— Fitz się zna i uważa, że powinnam być martwa. A ty uważasz, że ci ludzie powinni zgnić…

— Powinny zostać z nich kości. Mówię ci.

Juliette odwróciła się i wbiła spojrzenie w pusty ekran naścienny. Zadała sobie pytanie, czy to wszystko jej się śni. Oto co dzieje się z umierającą duszą: chwyta się rozpaczliwie czegokolwiek, żeby nie upaść. Wyszła na czyszczenie i umarła na tamtym wzgórzu przy swoim silosie. Nigdy nie pokochała Lukasa. Nigdy go bliżej nie poznała. Oto kraina duchów i fikcji, ciąg wydarzeń połączonych nieodgadnioną solidarnością snów, nonsens odurzonego umysłu. Od dawna nie żyła i dopiero teraz to do niej docierało…

— Może to coś w wodzie — zasugerował jej ojciec.

Juliette odwróciła się od pustej ściany. Wzięła go za ręce, a potem podeszła bliżej. Objął ją, a ona objęła jego. Jego zarost drapał ją w policzek, a ona usiłowała się nie rozpłakać.

— Już dobrze — powiedział. — Już dobrze.

Nie była martwa. Ale coś było nie tak.

— Nie w wodzie — powiedziała, choć wypiła sporo tutejszej wody. Puściła ojca i spojrzała na klatkę schodową, gdzie niesiono już pierwszy z worków. Ktoś przerzucił przez barierkę odcinek kabla mającego posłużyć za linę, na której opuszczą ciało. Do diabła z tragarzami, zrozumiała. Sami tragarze mawiali do diabła z tragarzami.

— Może to jest w powietrzu — dodała. — Może to właśnie się dzieje, jeśli nie zagazuje się silosu. Nie wiem. Ale myślę, że masz rację, coś jest nie tak z tym miejscem. I chyba najwyższa pora, żebyśmy się stąd wynieśli.

Ojciec Juliette upił ostatni łyk wody.

— Kiedy wyruszamy? — zapytał. — I jesteś pewna, że to dobry pomysł?

Juliette przytaknęła.

— Wolę, żebyśmy zginęli na zewnątrz próbując niż pozabijali się tutaj.

I zdała sobie sprawę, że brzmi jak ci wszyscy ludzie, których wysłano na czyszczenie, niebezpieczni marzyciele i obłąkani głupcy, z których drwiła i których nigdy nie rozumiała. Brzmiała jak osoba, która wierzyła w sprawność maszyny nie zajrzawszy do środka i nie rozebrawszy jej najpierw na części.

61

Silos 1


Charlotte uderzyła otwartą dłonią w drzwi windy. Wdusiła przycisk wzywający windę, gdy tylko się zamknęły, ale było już za późno. Podskakiwała na jednej nodze, żeby nie stracić równowagi — wciąż miała kombinezon włożony do połowy. W głębi alejki Darcy szamotał się ze swoim.

— Zrobi to? — zawołał.

Charlotte kiwnęła głową. Zrobi to. Zostawił drugi kombinezon dla Darcy’ego. Od początku taki miał plan. Charlotte znów walnęła w drzwi, przeklinając brata.

— Musisz się ubierać — powiedział Darcy.

Odwróciła się i opadła na podłogę, objęła swoje nogi. Nie chciała się poruszać. Patrzyła jak Darcy wślizguje się w kombinezon i wciska głowę przez kołnierz. Wstał i spróbował sięgnąć za plecy do suwaka, ale w końcu zrezygnował.

— Miałem najpierw włożyć ten plecak? — Chwycił jeden ze spakowanych przez jej brata tobołków i otworzył go. Wyciągnął puszkę, włożył ją z powrotem. Wyjął pistolet i zostawił go przy sobie. Spróbował uwolnić z kombinezonu głowę i ręce.

— Charlotte, mamy pół godziny. Jak się stąd wydostaniemy?

Charlotte otarła policzki i z trudem podniosła się na nogi. Darcy nie miał pojęcia o tym, jak założyć kombinezon. Wcisnęła nogi w nogawki i, zostawiając rękawy i kołnierz luzem, pospieszyła w głąb alejki, żeby mu pomóc. Za jej plecami pisnęła winda. Charlotte zatrzymała się i odwróciła. Myślała, że Donald zmienił zdanie i wrócił — zapominając, że wcisnęła przycisk i ją wezwała.

Dwóch mężczyzn w jasnoniebieskich uniformach spojrzało na nią ze zdumieniem z wnętrza windy ekspresowej. Jeden z roztargnieniem zerknął na przyciski, po czym wrócił wzrokiem na Charlotte — kobietę w założonym do połowy srebrnym kombinezonie — a potem drzwi zamknęły się powoli.

— Cholera — syknął Darcy. — Naprawdę musimy iść.

Charlotte ogarnęła panika, wewnętrzne odliczanie. Pomyślała o spojrzeniu, które brat posłał jej z wnętrza windy i o tym, jak pocałował ją na pożegnanie. Czuła się, jakby jej pierś miała zaraz implodować, ale ruszyła do Darcy’ego i pomogła mu uwolnić ręce i włożyć plecak. Na koniec zapięła mu suwak na plecach. Darcy pomógł jej się ubrać, a potem podążył za nią na koniec alejki. Charlotte wskazała na niskie drzwi windy dla dronów i wręczyła mu oba hełmy. Pozostawiony przez jej brata pojemnik stał dokładnie tam, gdzie powinien.

— Otwórz te drzwi i zablokuj je od środka pojemnikiem. Ja lecę uruchomić windę.

Wpadła przez drzwi do koszar i ruszyła korytarzem, drepcząc niezgrabnie w krępującym ruchy grubym kombinezonie. Minęła kolejne drzwi. Radio wciąż działało i syczało. Przeszło jej przez myśl, że to marnotrawstwo — tyle czasu je składała i zbierała do niego części, a teraz je porzucała. Przy stanowisku sterowania windą zerwała folię i przesunęła do góry główny przełącznik. Była pewna, że dała Darcy’emu mnóstwo czasu na zablokowanie drzwi. Znów podreptała śmiesznym krokiem przez korytarz, minęła koszary, które przez te pełne cierpienia tygodnie zastępowały jej dom i wypadła do zbrojowni. Przywitały ją ostatnie przykryte brezentem ptaki i pojedyncze ćwierknięcie, które skądś rozbrzmiało. Z windy. Dźwięk łomoczących butów i krzyk Darcy’ego, żeby wracała do windy dla dronów.

* * *

Donald jechał windą w kierunku sześćdziesiątego drugiego piętra. Kiedy minął sześćdziesiąte pierwsze, wcisnął przycisk awaryjnego zatrzymania. Winda szarpnęła się, stanęła i zaczęła brzęczeć. Donald ustawił bombę prosto i wyciągnął młotek, po czym usunął zawieszkę. Nie był pewien, jak wielkie zniszczenia spowoduje, jeśli zdetonuje ją we wnętrzu windy, ale zamierzał tak zrobić, jeśli ktoś po niego przyjdzie. Chciał dać swojej siostrze dość czasu, ale był skłonny zaryzykować wszystko, żeby położyć kres temu miejscu. Spoglądał na zegar na panelu windy i czekał. Dzięki temu miał mnóstwo czasu, żeby pomyśleć. Minęło piętnaście minut, a on ani razu nie musiał kaszlnąć ani odchrząknąć. Zaśmiał się i pomyślał, że może zaczynał zdrowieć. A potem przypomniał sobie, że zarówno jego dziadek jak i ciotka poczuli się lepiej w dniu swojej śmierci. Pewnie w jego przypadku było podobnie.

Młotek zaczynał mu ciążyć. To było niesamowite — stać obok czegoś tak niszczycielskiego jak ta bomba, trzymać dłoń na urządzeniu, które mogło tak wielu zabić i tak wiele zmienić. Minęło kolejnych pięć minut. Powinien iść. To trwało zbyt długo. Trochę czasu zajmie mu przecież dotarcie do reaktora. Odczekał kolejną minutę; jakaś racjonalna część jego mózgu uświadomiła sobie, co zamierzał zrobić i wrzeszczała do niego, żeby to przemyślał i nie postępował pochopnie.

Donald uderzył w przycisk zatrzymania zanim opuściła go odwaga. Winda ruszyła. Miał nadzieję, że Darcy i jego siostra są już od dawna w drodze.

* * *

Charlotte rzuciła się do windy dla dronów. Rąbnęła hełmem o sufit, a butla z powietrzem na plecach przeważyła ją i Charlotte upadła na bok. Darcy wrzucił swój hełm do windy i zaczął wczołgiwać się za nią. Ze zbrojowni rozległ się czyjś krzyk. Charlotte zaczęła pchać plastikowy pojemnik, który był jedyną rzeczą powstrzymującą windę przed zamknięciem się i ruszeniem. Darcy też zaczął pchać, ale pojemnik był przygwożdżony do podłogi. Kolejny okrzyk. Darcy niezgrabnie sięgnął po pistolet, który wydobył z plecaka. Obrócił się na bok i strzelił; we wnętrzu metalowej puszki wystrzały zmieniły się w ogłuszający ryk. Charlotte dostrzegła mężczyzn w srebrnych uniformach, którzy kulili się i chowali za dronami. Rozbrzmiały kolejne strzały, głośne czink w windzie — to tamci odpowiedzieli ogniem. Charlotte odwróciła się, żeby kopnąć pojemnik, ale wieko wgięło się w miejscu, na które naciskały drzwi. Powstał w ten sposób klin, pojemnik nie chciał wyjść. Spróbowała go wciągnąć, ale nie miała za co złapać.

Darcy zawołał, żeby się nie ruszała. Wyczołgał się na łokciach za drzwi, strzelając paf paf paf; mężczyźni się kryli, a Charlotte się skrzywiła. Gdy był na zewnątrz, zaczął popychać pojemnik z drugiej strony. Charlotte krzyknęła, żeby przestał i wracał do środka, bo drzwi zatrzasną mu się przed nosem. Rozbrzmiał kolejny strzał, świsnęła kula, która minęła celu. Darcy kopnął pojemnik butem, a ten przesunął się o kilka cali.

— Czekaj! — krzyczała Charlotte. Podczołgała się pospiesznie do drzwi, nie chciała jechać sama. — Czekaj!

Darcy znów kopnął pojemnik. Windą szarpnęło. Była już prawie wolna, brakowało zaledwie paru cali. Rozległ się kolejny strzał i tym razem kula nie zadzwoniła o metal. Darcy stęknął i upadł na kolana, a potem odwrócił się i zaczął wściekle strzelać za siebie.

Charlotte wyciągnęła ręce z windy i pociągnęła go za rękę.

— No chodź! — krzyczała.

Darcy wsunął jej dłonie z powrotem do środka. Naparł barkiem o pojemnik i uśmiechnął się do niej. A zanim wepchnął pojemnik do środka, powiedział:

— W porządku. Teraz już pamiętam, kim jestem.

* * *

Winda zwolniła na poziomie reaktora, drzwi otworzyły się, a Donald nacisnął stopą wózek i odchylił go do tyłu. Pokierował bombę ku bramce ochrony. Strażnik obserwował go z brwiami uniesionymi w lekkim zaciekawieniu. Wszystko było tu nie tak ze wszystkim, pomyślał Donald. Oto strażnik nie rozpoznawał mordercy, gdyż ten miał bombę. Oto człowiek skanował identyfikator z imieniem Darcy’ego, zapalała się zielona lampka, a znużony rutyną strażnik go przepuszczał. Oto wszyscy widzieli zbliżającą się zagładę i mimo to zapraszali ją do środka.

— Dziękuję — powiedział Donald, żeby sprawdzić, czy mężczyzna go rozpozna.

— Powodzenia.

Donald nigdy nie widział sekcji reaktora. Była odgrodzona wielkimi drzwiami i rozciągała się na trzy piętra. Na każdej zmianie było niemal tylu samo mężczyzn w czerwieni, co wszystkich innych razem wziętych. Tutaj tkwiło serce bezdusznej maszyny, jej jedyny istotny organ.

Kroczył łukowatym korytarzem, wzdłuż którego biegły grube rury i ciężkie kable. Minął dwóch ludzi w czerwieni reaktora; żaden nie dostrzegł dziur na ramieniu kombinezonu ani brązowiejących już plam krwi. Ot, skinęli mu głową, szybko przemknęli wzrokiem po ładunku i jeszcze szybciej odwrócili spojrzenie, żeby ich przypadkiem nie poprosił o pomoc. Jedno z kółek wózka piszczało, jak gdyby skarżąc się na plan Donalda, niezadowolone z przerażającego ładunku.

Donald zatrzymał się przy głównej sali reaktora. Zaszedł już wystarczająco daleko. Sięgnął do kieszeni po młotek. Rozważał to, co zamierzał zrobić. Pomyślał o Helen, która umarła tak, jak ludzie powinni umierać. Tak to działało. Żyjesz. Starasz się jak możesz. Usuwasz się w cień. Pozwalasz, by ci, którzy nadejdą po tobie wybierali. Pozwalasz im decydować o swoim losie i żyć własnym życiem. Tak powinno być.

Uniósł młotek obiema rękami — i rozbrzmiał strzał. Wystrzał i ogień w jego piersi. Donald powoli okręcił się wkoło, młotek brzęknął o podłogę, a potem jego nogi odmówiły posłuszeństwa. Sięgnął gorączkowo po bombę w nadziei, że pociągnie ją za sobą. Musnął stożkowaty czubek, ale jego palce się ześliznęły. Złapał uchwyt wózka i razem upadli. Donald znalazł się na plecach, a bomba runęła na podłogę z donośnym hukiem, który aż poczuł w kręgosłupie, a potem odturlała się leniwie i niegroźne pod ścianę, poza zasięg jego rąk.

* * *

Winda dla dronów otworzyła się automatycznie po długiej, ciemnej wspinaczce. Charlotte zawahała się. Rozejrzała się za jakimś sposobem na sprowadzenie windy z powrotem, lecz układ sterowania znajdował się milę pod nią. Gdy czołgała się na zewnątrz, wielka butla z powietrzem uderzyła o sufit. Darcy’ego nie było. Jej brata nie było. Nie tego chciała.

Wysoko w górze kłębiły się czarne chmury. Czołgała się w górę znajomo wyglądającej rampy. Była tu już wcześniej, choć nigdy osobiście. Oto widok z drona, który oglądała przy każdym z czterech lotów. Wystarczyłoby pchnąć przepustnicę, a znalazłaby się tam w górze, wśród chmur, przechylając maszynę i lecąc swobodnie.

Lecz tym razem musiała polegać na własnych zmęczonych mięśniach. Dotarła do końca rampy i opuściła się na betonową półkę poniżej. Jak uziemiony ptak, jak bezskrzydły podróżnik, zsunęła się z półki i zeskoczyła na ziemię niczym pisklę wyskakujące z gniazda.

Z początku nie wiedziała, w którą stronę ma iść. Do tego chciało jej się pić, ale jedzenie i wodę miała w plecaku, który tkwił uwięziony pod kombinezonem. Odwróciła się, usiłując odzyskać orientację. Spojrzała na mapę, którą brat przylepił jej do przedramienia i była za to na niego wściekła. Wściekła i wdzięczna. Taki miał plan od samego początku.

Lustrowała mapę. Przywykła do cyfrowych wyświetlaczy, widoku z większej wysokości i planu lotu, ale na podstawie położenia rampy ustaliła kierunek północny. Czerwone linie na mapie wyznaczały trasę. Ruszyła z trudem ku wzgórzom, skąd będzie miała lepszy widok.

I nagle przypomniała sobie to miejsce. Pamiętała, była tu po deszczu, kiedy trawa była śliska, a bliźniacze ślady opon na błocie układały się na zboczu w misterną koronkę. Charlotte przypomniała sobie — przybyła tu spóźniona z lotniska. Wspięła się na to właśnie wzgórze, a jej brat ruszył jej na spotkanie. Miało to miejsce w czasach, gdy świat był jeszcze w całości. Można było spojrzeć w górę i zobaczyć na niebie smugi po odrzutowcach pasażerskich. Można było podjechać samochodem po fast food. Zadzwonić do ukochanej osoby. Istniał tu ustatkowany świat.

Minęła miejsce, w którym uściskała brata i nagle uleciała z niej cała chęć ucieczki. Nie miała już ochoty iść dalej. Jej brat umarł. Świat umarł. Nawet jeśli dożyje chwili, w której zobaczy zieloną trawę i zje jeszcze jedną rację żywnościową, skaleczy wargę o jeszcze jedną puszkę wody… to po co?

Brnęła pod górę, stawiając kolejny krok tylko dlatego, że jej druga noga zrobiła krok; łzy płynęły jej po twarzy, a ona zastanawiała się: po co?

* * *

Klatka piersiowa Donalda płonęła. Ciepła krew zbierała się w kałużę wokół jego szyi. Uniósł głowę i na końcu korytarza zobaczył Thurmana. Szedł ku niemu w obstawie dwóch ludzi z Ochrony, w rękach trzymali broń. Donald sięgnął do kieszeni po pistolet, ale było za późno. Za późno. Łzy napłynęły mu do oczu z żalu dla tych, którzy będą żyć pod butem systemu, dla setek tysięcy ludzi, którzy narodzą się, umrą i będą cierpieć. Zdołał wyswobodzić pistolet, ale nie miał siły podnieść go wyżej niż parę cali nad podłogę. Szli po niego. Będą tropić Charlotte i Darcy’ego na powierzchni. Dopadną jego siostrę dronami. W kapryśnym sądzie dusz będą zabijać silos za silosem, aż zostanie tylko jeden, a życiem ich mieszkańców pokierują bezlitosne serwery i bezduszny kod.

Lufy ich broni mierzyły w niego, czekając aż wykona ruch, gotowe zakończyć jego życie. Donald ze wszystkich sił próbował unieść pistolet. Patrzył jak Thurman idzie po niego, ten człowiek, którego już kiedyś zastrzelił i zabił — i wreszcie z trudem podźwignął pistolet, choć nie dał rady unieść go wyżej niż sześć cali nad podłogę.

Wystarczyło.

Zatoczył ręką szeroki łuk, wycelował w nos wielkiej bomby, która powstała z myślą o burzeniu takich molochów, a potem pociągnął za spust. Usłyszał huk, ale nie potrafiłby powiedzieć, skąd dobiegł.

* * *

Ziemia zadygotała, a Charlotte upadła do przodu na dłonie i kolana. Rozległo się głuche pumf, coś jak eksplozja wrzuconego do jeziora granatu. Zbocze zadrżało.

Charlotte przetoczyła się na bok i spojrzała w dół stoku. Na płaskiej powierzchni ziemi pojawiło się pęknięcie. I kolejne. Betonowa wieża pośrodku przechyliła się na bok, a potem otworzyła się pod nią ziemia. Utworzył się krater, centrum niecki zapadło się, ciągnąc za sobą okoliczną ziemię i sięgając coraz dalej i dalej; gleba zsuwała się jak gdyby do gigantycznego odpływu, a pióropusze białego betonowego pyłu wystrzeliwały ze szczelin.

Wzgórze zagrzmiało. Piach i kamyki zsuwały się w dół, ścigając się do dna. Ziemia stała się ruchoma. Charlotte zaczęła czołgać się do tyłu, w górę zbocza, z dala od rozszerzającej się jamy. Serce jej łomotało, umysł przepełniał lęk.

Odwróciła się, zerwała na nogi i zaczęła wspinać się tak szybko jak mogła. Przykucnęła i dotknęła podłoża dłonią — ziemia znów powoli tężała. Charlotte wspinała się, aż dotarła na szczyt. Była zbyt wstrząśnięta, by płakać — zbyt oszołomiona sceną potężnej destrukcji. Wiatr smagał ją, zimny kombinezon ciążył.

Dotarłszy na szczyt wzgórza, padła na ziemię.

— Donny — wyszeptała. Odwróciła się i spojrzała w dół, na wyrwę w świecie, którą zostawił po sobie jej brat. Leżała na plecach, wiatr prószył pyłem na jej kombinezon, wiatr z wizgiem owiewał osłonę hełmu, a jej widok na świat robił się coraz bardziej rozmazany — chmura pyłu przykrywała wszystko.

62

Hrabstwo Fulton, Georgia


Juliette pamiętała dzień wyznaczony na umieranie. Wysłano ją na czyszczenie, wciśnięto w kombinezon, a potem patrzyła przez wąską osłonę hełmu jak świat zieleni i błękitu znika jej sprzed oczu, jak kolory bledną, pochłaniane przez szarość, gdy dotarła do szczytu wzniesienia i ujrzała prawdziwy świat.

A teraz, zmagając się z wiatrem, słuchając syku trącego o hełm piasku, ryku własnego pulsu i ciężkiego oddechu, patrzyła jak brąz i szarość ustępują i nikną.

Z początku zmiana była stopniowa. Przebłyski bladego błękitu. Ciężko mieć pewność, czy w ogóle się je widziało. Juliette szła w grupie prowadzącej wraz z Raphem, swoim ojcem i pozostałymi siedmioma postaciami w kombinezonach, uwiązanymi do wspólnej butli z powietrzem, którą dźwigali między sobą. Z początku stopniowa zmiana w pewnej chwili stała się nagła, tak jakby przekroczyli przez mur. Opary się podniosły, światło błysnęło, atakujący zewsząd wiatr ustał i otoczyła ich eksplozja barw — zieleni, błękitu i czystej bieli. Juliette nagle znalazła się w świecie niemal zbyt jaskrawym, zbyt żywym, by dało się w niego uwierzyć. Brązowe trawy podobne do rzędów uschniętej kukurydzy szeleściły o jej buty, ale były one jedynymi martwymi rzeczami w zasięgu wzroku. Dalej ciągnęły się połacie falującej, zielonej trawy. Białe obłoki płynęły po niebie. Juliette uświadomiła sobie, że jaskrawe ilustracje w książkach z dzieciństwa były w istocie wyblakłe i nie oddawały w pełni kolorów świata.

Poczuła na plecach czyjąś dłoń — to jej ojciec, który z szeroko otwartymi oczami spoglądał na krajobraz. Raph osłaniał oczy przed jaskrawym słońcem, oddech zaparowywał mu szybkę hełmu. Hannah z uśmiechem zerkała pod kołnierz kombinezonu, na wybrzuszenie na swojej piersi; wiatr szamotał pustymi rękawami, podczas gdy ona trzymała dziecko. Rickson otulił ją ramieniem ze spojrzeniem wbitym w niebo, a Elise i Shaw wyciągali ręce do góry, jakby próbując dotknąć chmur. Bobby i Fitz odstawili na chwilę butlę z powietrzem i po prostu chłonęli ten widok.

Za ich plecami kolejna grupa wyłoniła się ze ściany pyłu. Ciała przebiły całun — i nagle zdyszane, zmęczone twarze rozświetlił zachwyt i nowa energia. Jedna z osób nie dawała sobie rady, praktycznie ją nieśli, lecz widok kolorów dodał jej sił.

Juliette obejrzała się. W tyle wznosiła się ściana pyłu, która sięgała nieba. U jej podstawy wszelkie życie, które odważyło się zbliżyć do tej dławiącej bariery ginęło — trawa zmieniała się w proch, z nielicznych kwiatów zostawały zbrązowiałe łodygi. Ptak zataczał kręgi pod otwartym niebem, jak gdyby przyglądając się jaskrawym intruzom w ich srebrzystych kombinezonach, a potem odleciał, unikając zagrożenia i szybując przez błękit.

Juliette poczuła podobny zew, który ciągnął ją ku trawiastym równinom, z dala od martwej krainy, z której wypełzli. Machnęła na swoją grupę i bezgłośnie powiedziała, żeby szli dalej, a potem pomogła Bobby’emu z butlą. Podreptali wspólnie w dół zbocza. Za nimi szli następni. Każda z grup zatrzymywała się niczym zdumieni czyściciele. Jedna z grup niosła ciało, bezwładny kombinezon; na twarzach mieli wypisane ponure wieści. Jednak wszędzie indziej panowała euforia. Juliette czuła ją w swoim oszołomionym mózgu, który spodziewał się tego dnia umrzeć; czuła ją na skórze pokrytej bliznami, o których zapomniała; czuła ją w zmęczonych nogach i stopach, które teraz mogłyby maszerować aż po horyzont i jeszcze dalej.

Dała pozostałym grupom znak, żeby szli w dół zbocza. Jeden z mężczyzn majstrował przy zapięciu hełmu, więc na migi pokazała pozostałym członkom jego grupy, żeby go powstrzymali, a jej polecenie przekazywano sobie od grupy do grupy. Juliette wciąż słyszała w swoim hełmie syk butli z powietrzem, ale ogarnęła ją niecierpliwość. U ich stóp leżało coś więcej niż ślepa nadzieja. To obietnica. Kobieta z radia mówiła prawdę. Donald faktycznie próbował im pomóc. Nadzieja, wiara i ufność zapewniły jej ludziom krótką chwilę wytchnienia. Z przeznaczonej do czyszczenia, oznaczonej numerem kieszeni wyjęła mapę i sprawdziła linie. Popędziła pozostałych.

Przed nimi widniało wzniesienie, rozległe wzgórze o łagodnym stoku. Juliette ruszyła w jego kierunku. Elise wysforowała się naprzód, napinając wąż z powietrzem do granic możliwości i płosząc żyjące w wysokiej trawie owady. Shaw pobiegł za nią, ich węże omal się nie splątały. Juliette zaśmiała się. Była ciekawa, kiedy ostatnio wydała z siebie taki dźwięk.

Wspinali się z mozołem, a przestrzeń po obu stronach zdawała się rosnąć w miarę jak nabierali wysokości. Gdy dotarła do szczytu, dostrzegła, że to wcale nie wzgórze, ale raczej kolejny pierścień spiętrzonej ziemi. Za szczytem ziemia opadała, tworząc nieckę. Juliette odwróciła się, by objąć wzrokiem cały krajobraz i zobaczyła, że było to oddzielne obniżenie terenu, niezależne od pięćdziesięciu wklęśnięć. Tam, skąd przyszła, za doliną soczystej zieleni, wznosiła się ściana ciemnych chmur. Nie tylko ściana, lecz potężna kopuła z silosami w środku. A wszędzie wokół, za pierścieniowatym wzgórzem, rósł las podobny do tego z ksiąg Dziedzictwa, odległy dywan z gigantycznych różyczek brokuła — tak wielki, że nie sposób ogarnąć go umysłem.

Juliette odwróciła się do pozostałych i postukała w hełm. Wskazała na szybujące w górze czarne ptaki. Jej ojciec uniósł dłoń prosząc, żeby zaczekała. Zrozumiał, co zamierzała zrobić i, zamiast tego, sięgnął po zatrzaski przy własnym hełmie.

Juliette poczuła ten sam strach, który on musiał czuć na myśl, że ukochana osoba zrobi to pierwsza, ale pozwoliła mu. Raph pomógł jej ojcu z zatrzaskami, których prawie nie dało się odpiąć w grubych rękawicach. Wreszcie kopuła hełmu odskoczyła. Ojciec Juliette otworzył szeroko oczy, nabierając badawczy oddech. Uśmiechnął się, nabrał kolejny, głębszy; jego pierś uniosła się, dłoń się rozluźniła, a hełm wypadł spomiędzy palców i poturlał się po trawie.

Ludzi ogarnął szał, wszyscy jednocześnie sięgnęli sobie nawzajem do kołnierzy. Juliette odłożyła na trawę ciężki ładunek i pomogła Raphowi, który z kolei pomógł jej. Po odpięciu hełmu pierwszą rzeczą, jaką zauważyła były dźwięki. Śmiech jej ojca i Bobby’ego, radosne piśnięcia dzieci. Następne przyszły zapachy — woń farm i ogrodów hydroponicznych, aromat zdrowej gleby gotowej na przyjęcie nasion. I to światło, jasne i ciepłe jak lampy grzewcze, ale rozproszone z oddali, otaczające ich zewsząd. Pustka nad nimi ciągnęła się w nieskończoność, nad głowami nie mieli nic oprócz chmur.

Kołnierze kombinezonów brzęknęły, gdy objęli się nazwajem. Grupy na końcu korowodu brnęły teraz szybciej, ludzie upadali i pomagano im wstać, zza kopuł hełmów błyskały zęby, wilgotne oczy i ślady łez na policzkach; zapomniane butle były wleczone po trawie na naprężonych wężach, niesiono jedno ciało.

Ludzie zrywali z siebie rękawice i kombinezony, a Juliette uświadomiła sobie, że nie spodziewała się czegoś takiego. Nie mieli ze sobą noży do rozcinania kombinezonów. Nie mieli planu opuszczenia swych srebrzystych grobowców. Opuścili silos w strojach do czyszczenia — tak jak czyściciele, gdy życie w ciasnocie staje się nie do zniesienia i nawet niezgrabny spacer ku śmierci wydaje się kuszący.

Bobby zdołał zerwać zębami rękawicę i oswobodzić dłoń. Fitz zrobił to samo. Wszyscy śmiali się i pocili, rozpinając suwaki i rzepy na plecach sąsiadów, strząsając z rąk rękawy, uwalniając głowy z obręczy kołnierzy, z trudem ściągając buty. Bose dzieci w różnobarwnych, brudnych ocieplaczach tarzały się w trawie jedno za drugim. Elise postawiła swojego psa — którego trzymała przyciśniętego do piersi jak własne dziecko — i pisnęła, gdy zwierzątko zniknęło w gąszczu zielonych paproci. Podniosła go z powrotem. Shaw śmiał się i wydobył ze swojego kombinezonu jej książkę.

Juliette dotknęła ziemi i przebiegła dłonią po trawie. Była jak chwasty na farmach, ale zbite w gęsty dywan. Juliette pomyślała o owocach i warzywach, które niektórzy spakowali do środka kombinezonów. Ważne, żeby zachowali nasiona. Już teraz myślała, że może przeżyją więcej niż dzień. Więcej niż tydzień. Ta perspektywa napełniała jej serce radością.

Kiedy tylko Raph oswobodził się z kombinezonu, chwycił ją i pocałował w policzek.

— Co, u diabła? — ryczał Bobby, wirując z rozpostartymi ramionami. — Co, u diabła?

Ojciec Juliette podszedł do córki i wskazał w dół stoku na nieckę.

— Widzisz to? — zapytał.

Juliette osłoniła oczy i wbiła spojrzenie w dno zagłębienia. Był tam zielony kopczyk. Nie, nie kopczyk — wieża. Wieża pozbawiona anten, za to z jakiś płaskim, srebrnym, zadartym do góry dachem pokrytym do połowy winoroślą. Wysoka trawa zasłaniała większość betonu.

Grzbiet zapełniał się ludźmi i śmiechem, a trawa wkrótce pokryła się butami i srebrnymi skórami. Juliette obserwowała betonową wieżę i wiedziała, co znajdą w środku. Oto ziarno nowego początku. Uniosła ciężką od dynamitu torbę. Zważyła w ręku ich zbawienie.

63

— Tylko tyle, ile potrzebujemy — przestrzegła ich Juliette. Oczyma wyobraźni widziała już ziemię wokół betonowej wieży zaśmieconą mnóstwem rzeczy, których nie zdołali unieść. Były tu ubrania i narzędzia, jedzenie w puszkach, pakowane próżniowo plastikowe torebki z nasionami — na wielu etykietach widniały nazwy roślin, o których nigdy nie słyszała. Elise zajrzała do swojej książki, ale znalazła tam opisy tylko kilku z nich. Pomiędzy zapasami walały się bloki betonu i gruz powstały po wysadzeniu drzwi, które w zamierzeniu miały otwierać się od środka.

Na zewnątrz Solo i Walker mocowali się z czymś w rodzaju zagrody z materiału i zestawem tyczek, próbując rozgryźć, jak to rozstawić. Drapali się po brodach i debatowali. Juliette była zdumiona widząc, jak dobrze radzi sobie teraz Walker. Z początku nie chciał opuścić kombinezonu i został w nim, aż skończyło się powietrze w butli. Dopiero wtedy go zdjął, posapując w pośpiechu.

W pobliżu była Elise, krzycząc i goniąc w trawie za swoim zwierzakiem. A może to Shaw gonił Elise — ciężko powiedzieć. Hannah przysiadła wraz z Ricksonem na dużym, plastikowym pojemniku, karmiąc dziecko i spoglądając w chmury.

W powietrzu wokół wieży unosił się zapach podgrzewanego jedzenia. To Fitz zdołał wykrzesać ogień z butli z tlenem — niezwykle niebezpieczna metoda gotowania, pomyślała Juliette. Odwróciła się z powrotem do środka, żeby dalej przeszukiwać sprzęt, gdy z bunkra wyłoniła się Courtnee z latarką w ręku i uśmiechem na twarzy. Nim Juliette zdążyła zapytać, co takiego znalazła, zauważyła, że w wieży działało teraz zasilanie, a lampy świeciły jasno.

— Co zrobiłaś? — zapytała Juliette. Zbadai bunkier aż po samo dno — był głęboki na zaledwie dwadzieścia poziomów, które były w dodatku upchane tak gęsto, że całość miała co najwyżej siedem pięter wysokości. Na dnie zamiast przestrzeni technicznych zastali rozległą, pustą grotę, gdzie bliźniacze klatki schodowe kończyły się na nagiej skale. Ktoś domyślił się, że to punkt docelowy kopaczy. Miejsce, które miało powitać nowo przybyłych. Nie miało ono jednak generatora. Nie miało zasilania. A mimo to na piętrach i klatce schodowej zainstalowano lampy.

— Prześledziłam przewód zasilający — odparła Courtnee. — Biegnie na górę do tamtych srebrnych blach na dachu. Wyślę chłopaków, żeby je oczyścili i sprawdzili, jak działają.

Nie minęło wiele czasu, a uruchomiono ruchomą platformę zamontowaną pomiędzy klatkami schodowymi. Przesuwała się w górę i w dół, poruszana linami, przeciwwagami i małym silniczkiem. Ludzie z Maszynowni nie mogli jej się nadziwić, a dzieciaki nie chciały z niej wyłazić. Ciągle prosiły, żeby pozwolono im przejechać się jeszcze jeden raz. Dzięki niej wynoszenie zapasów na trawę stało się mniej męczące, choć Juliette nie opuszczała myśl, że powinni zostawić ich sporo dla następnych grup — o ile ktokolwiek tu przyjdzie.

Byli tacy, którzy chcieli tu zamieszkać, nie chcieli słyszeć o dalszej wyprawie. Mieli nasiona i więcej ziemi niż potrzebowali, a magazyny dałoby się przekształcić w mieszkania. To byłby dobry dom. Juliette przysłuchiwała się debacie.

Koniec końców to Elise rozstrzygnęła sprawę. Otworzyła swoją książkę na stronie z mapą, wskazała na słońce, wyznaczyła kierunek północny i powiedziała, że powinni ruszyć w kierunku wody. Twierdziła, że potrafi łowić dzikie ryby i że w ziemi są robaki, a Solo potrafi nadziewać je na haczyki. Wskazując na stronę z książki mówiła, że powinni iść do morza.

Dorośli pochylali się nad tymi mapami i nad tą decyzją. Znów odezwali się ci, którzy woleliby zostać tutaj, ale Juliette pokręciła głową.

— To żaden dom — zaoponowała. — To tylko magazyn. Chcecie żyć w cieniu tego? — Skinęła na ciemną chmurę na horyzoncie, na kopułę pyłu.

— A co jeśli przyjdą inni? — zapytał ktoś.

— Tym bardziej nie powinno nas tu być — rzucił Rickson.

Rozgorzała debata. Było ich ledwie ponad sto osób. Mogli tam zostać, zacząć uprawiać ziemię i zebrać plony zanim skończy się jedzenie w puszkach. Mogli też wziąć najpotrzebniejsze rzeczy i przekonać się, czy legendy o niezliczonych rybach i wodzie ciągnącej się po horyzont były prawdziwe. Juliette omal nie wytknęła im, że mogli zrobić jedno i drugie, że nie istniały już reguły, że mieli mnóstwo ziemi i przestrzeni, że konflikty rodziły się tylko w obliczu niedoboru.

— To jak będzie, pani burmistrz? — zapytał Raph. — Osiedlamy się tutaj czy idziemy dalej?

— Patrzcie!

Ktoś wskazał na szczyt wzgórza, odwrócił się tuzin głów. Jakaś postać w srebrnym kombinezonie szła chwiejnym krokiem w dół zbocza po śliskiej, udeptanej przez nich trawie. Ktoś z ich silosu, kto zmienił zdanie.

Juliette popędziła przez wysoką trawę, czując nie tyle strach, co ciekawość i troskę. Ktoś, kogo zostawili, ktoś, kto podążył za nimi. To mógł być ktokolwiek.

Zanim zdążyła skrócić dystans, postać w kombinezonie upadła. Urękawiczone dłonie sięgnęły do zatrzasków hełmu, zaczęły mocować się z kołnierzem. Juliette zaczęła biec. Osoba miała przypiętą do pleców wielką butlę. Juliette martwiła się, że kończyło jej się powietrze, a może coś źle podłączyła.

— Spokojnie! — krzyknęła i przykucnęła za jej plecami. Nacisnęła kciukami zaciski. Kliknęły. Zdjęła hełm, słysząc czyjeś sapanie i kaszel. Osoba w kombinezonie skuliła się, rzężąc — długie, mokre od potu włosy, kobieta. Juliette położyła jej dłoń na ramieniu. Nie znała jej — choć to pewnie ktoś ze zgromadzenia albo środkowych pięter.

— Oddychaj spokojnie — poradziła. Podniosła wzrok, zjawili się pozostali. Zatrzymali się w pewnej odległości na widok nieznajomej.

Kobieta otarła usta i kiwnęła głową. Jej pierś uniosła się i opadła w głębokim oddechu. I kolejnym. Odgarnęła włosy z twarzy.

— Dziękuję — sapnęła. Podniosła wzrok ku niebu i chmurom, a na twarzy odmalował jej się nie tyle zachwyt, co ulga. Jej oczy zogniskowały się na czymś ruchomym, a Juliette obejrzała się i zobaczyła kolejnego ptaka, który zataczał na niebie leniwe kręgi. Otaczający ich tłum trzymał się na dystans. Ktoś zapytał kobietę, kim jest.

— Nie jesteś z naszego silosu, prawda? — zapytała Juliette. Jej pierwsza myśl była taka, że to czyścicielka z pobliskiego silosu, która zauważyła ich przemarsz i za nimi podążyła. Jej druga myśl była niemożliwością. Była również prawdą.

— Nie — odparła kobieta. — Nie jestem z waszego silosu. Jestem z… całkiem innego miejsca. Mam na imię Charlotte.

Zaoferowała rękawicę, rękawicę i zmęczony uśmiech. Ciepło tego uśmiechu rozbroiło Juliette. Ze zdumieniem odkryła, że nie czuła gniewu ani żalu wobec kobiety, która powiedziała im prawdę o tym miejscu. Oto, być może, pokrewna dusza. I, co ważniejsze, nowy początek. Szybko się opanowała i odwzajemniła uśmiech, po czym uścisnęła wyciągniętą dłoń.

— Juliette — przedstawiła się. — Pomogę ci to zdjąć.

— To ty — powiedziała Charlotte z uśmiechem. Zwróciła uwagę na tłum, wieżę i sterty zapasów. — Co to za miejsce?

— Druga szansa — odparła Juliette. — Ale nie zostajemy tutaj. Wyruszamy w kierunku wody. Mam nadzieję, że do nas dołączysz. Muszę cię jednak ostrzec, to daleka droga.

Charlotte położyła Juliette dłoń na ramieniu.

— Nie szkodzi — powiedziała. — Już przeszłam daleką drogę. 

Загрузка...