Rozdział 8 Pupilek w wieży

Zapadł zmierzch, ale nikt nie przychodził.

W magazynie zrobiło się zimno, myszy i szczury krzątały się po kątach, jakby przeprowadzały się z mieszkania do mieszkania i przenosiły meble.

Sienieczkę dobijała bezczynność, kilka razy wybiegał z magazynu, potem wracał i przybitym głosem komunikował, że nikogo nie widać.

Dokończyliśmy nasze zapasy, rozumiejąc, że jutro mogą zapomnieć nas nakarmić.

Żeby nie siedzieć w ciemnościach, wyszliśmy na ulicę, aż do pierwszych domków. W domach płonęły świece i lampy naftowe. Nad wysokim domem była naciągnięta girlanda lampionów, ale elektryczności w Szczęśliwym Mieście nie było. Jacyś ludzie przemierzali ulicę rozmawiając głośno i pijackimi głosami; na wszelki wypadek skoczyliśmy za róg i tam przeczekaliśmy. Wracać do magazynu nikomu się nie chciało — zimno tam było jak pod ziemią.

Straciwszy nadzieję, że doczekamy się przyjaciół, wróciliśmy do magazynu i usiedliśmy w rogu, objąwszy się, żeby było cieplej.

Otworzyły się drzwi i woźnica, zerknąwszy do środka zapytał ochrypłym szeptem:

— Żyjecie?

Rozmawialiśmy tak cicho, że nikt nas nie słyszał.

Woźnica powiedział, że wieści o jutrzejszym przylocie inspekcji potwierdziły się — wieczorem na Wieży lądowało kilka milicyjnych śmigłowców.

— W mieście wszyscy wiedzą o jutrzejszej inspekcji — powiedziałem.

— Nie da się ukryć — wzruszył ramionami woźnica. W ciemnościach nie widziałem jego wąsów, ale sądząc po tym jak mamrotał wyobrażałem sobie, że żuje koniuszek wąsów. — Zawsze w przeddzień przyjazdu inspekcji na talony wydają artykuły. W dniu inspekcji — pusto.

— Dlaczego w ten sposób? — zapytała Irka.

— Bo jeśli coś jest w sklepie od razu tworzy się kolejka. Nie da się zabronić ludziom ustawiać w kolejce, skoro jest towar. A z Wieży widać bałagan.

— Czyli brakuje żywności?

— Nie skarżymy się — powiedział woźnica. — Jakoś zdobywamy, kręci się. Przecież ludzie wiedzą, że w innych miastach z zaopatrzeniem jest w ogóle krucho.

— Skąd wiecie? — zapytała Irka.

— Jak to — skąd? Wychodzi tu gazeta — oznajmił woźnica uśmiechając się. Rozumiałem, że choć jest miejscowym i szczęśliwym mieszkańcem Arkadii, ale już toczy go robak zwątpienia spowodowany kontaktami z Henrykiem i z nami — mieszkańcami innego świata, zepsutego sceptycyzmem i nieufnością.

— A sklepy będą jutro zamknięte? — zainteresowałem się.

— W żadnym wypadku! Jutro jest dzień tymczasowego wydawania atrap. Każdy z nas jest przypisany do sklepu, a niektórzy przypisani są do targowiska. Każdy weźmie, co się należy i odniesie do domu. A potem będzie karnawał.

— Jaka szkoda! — powiedziała Irka. — Nigdy nie widziałam karnawału.

— A ja nawet nie znam takiego słowa! — dołączył się Sienieczka.

— O której wychodzimy? — zapytała Irka.

— Wkrótce — obiecał woźnica.

— Jak pan się nazywa? — zapytałem. Wydało mi się czymś niestosownym nie zapamiętać człowieka, który tak wiele dla nas zrobił.

— Gustaw — powiedział woźnica. I kontynuował: — Zaraz pójdziemy do fosy. Tam już nie wolno rozmawiać. Na Wieży jest pełno milicjantów. Sponsorzy nie życzą sobie jakichś przypadkowych komplikacji.

— A jak my na nią wleziemy? — zapytałem.

— To odpada. I tak się nie da.

— No to jak?

— Pod wodą jest wejście do wieży. Jest wykorzystywane gdy spuszcza się wodę z fosy, podczas czyszczenia czy remontu. Nikt o nim nie wie, sami dowiedzieliśmy się przypadkowo — w archiwum ktoś szczęśliwiei trafił na polany budowy Wieży.

W wieczornej ciszy rozległo się dzwonienie zegara na budynku dworca.

— Czas na nas — powiedział Gustaw. — Zaraz przyniosą nam ponton.

W milczącej procesji udaliśmy się nad fosę. Woda w niej rwała jak w górskiej rzece.

— Dlaczego tak to wygląda? — zapytałem szeptem.

— Mają tam włączoną machinę — Gustaw dla pewności wskazał Wieżę. — Żeby nikt nie mógł podpłynąć do Wieży.

Kościany łeb jednego z potworów, zamieszkujących fosę, wysunął się na mgnienie oka z wody i zniknął, jak uniesiony prędem.

— A te potwory? — zapytałem. — Smoki?

— Smoki? — Gustaw nie zrozumiał co miałem na myślłi.

— Jeśli wejdziemy do wody, to nie wyjdziemy z niej żywi — szepnęła Irka.

— Tu nie ma smoków — powiedział Gustaw. — Nie rozumiem, o czym mówicie.

— Nie widziałeś tej głowy?

Woźnica uśmiechnął się — w półmroku byłsnęły jego białe zęby.

Wyciągnął z kieszeni chleb, oderwał kawałeczek i zamachnąwszy się cisnął do wody nieco powyżej miejsce, gdzie staliśmy.

Niemal natychmaist z wody wysunęła się głowa potwora, obok druga. Kawałel chleba zniknął.

— Co to było*?

— To duże żółwie — powiedział woźnica. — Są nieszkodliwe. Ale jeśli się o tym nie wie mogą prezrazić. W mieście wszyscy myślą, że one pożerają ludzi, a są tacy, co starają się, by te plotki ciągle były żywe.

— Gdzie jest wejście do Wieży? — zapytałem.

— Widzicie wydrapany na Wieży krzyż, tuż nad wodą? — odpowiedział pytaniem na pytanie Gustaw.

Przyjrzałem się i chyba zobaczyłem krzyż.

— Pod nim jest wejście do Wieży. Tuż nad dnem. Zasłania go kraty, zamknięta na zasuwę.

Czas płynął. Wyszedł księżyc; w maleńkim miejskim parku pod girlandami naftowych latarek grała niewielka orkiestra.

— Gdzie nasz ponton? — zapytała zniecierpliwiona Irka.

— Sam chciałbym wiedzieć — odpowiedział woźnica. — Już pół godziny temu powinny byli go przynieżść.

Czekaliśmy. Straciliśmy ochotę do rozmowy. Coś się wydarzyło.

— Może trzeba pójść i sprawdzić? — zapytała w końcu Irka.

— To na drugim końcu miasta — powiedział Gustaw. — Za dworcem. A za pół godziny w mieście zaczyna się pora nocna. Nie wolno po nim chodzić. Tego przepisu surowo się przestrzega.

— No to się pośpiesz i dowiedz — powiedziałem. Gustawowi nie chciało się iść, ale rozumiał, że mamy rację.

— Nigdzie się nie ruszajcie — powiedział przesadnie poważnie.

— Nie martw się.

Ucichły jego kroki. Było cicho. Z parku docierała do nas muzyka, ktoś wysoko nad naszymi głwoami roześmiał się głośno. Wieże wznosiła się czarna i nieprzystępna. Na jej szczycie zapłonął mały, ale jasny plomyk. Potem rozszerzający się stożek światła prześliznął się po murze w dół — widocznie ktoś wychylił się poza parapet i oświetlił ścianę od góry. Promień latarki nie sięgnął wody, a ta pędziła u naszych stóp niemal bezgłośnie i szybko. W świetle księżyca zobaczyłem jak tuż pod powierzchnią wody pojawił się olbrzymi żółw.

Nie wiem ile czasu minęło — ale, chyba, co najmniej godzina. Gustaw nie wracał. Sienieczka wiercił się z nudów — dziecko nie może tyle siedzieć bez ruchu.

Orkiestra w parku przestała grać, ognie w domkach gasły jeden po drugim. Gustawa nie było.

Nagle z daleka, od strony dworca, rozległ się krótki ostrzegawczy okrzyk. Zamarliśmy wytężając uszy. Jeszcze jeden okrzyk. Wydało mi się, że usłyszłaem szybkie kroki — ktoś uciekał, Potem gwałtowny krótki trzask — jeden, drugi, trzeci…

— Strzelają — cicho powiedziała Irka.

Podniosła się z trawy. W mieście zrobniło się cicho.

— Pójdę w górę nurtu — powiedziałem i zanurkuję. Tak obliczę, żeby mnie prąd zniósł pod kratę.

— Nic z tego — powiedział Sienieczka. — Wsadź rękę do wody to się przekonasz.

Podszedłem do samej wody i wsadziłem do zimnej wody rękę. Prąd uderzył w nią z siłą wodospadu. Moja ręka została dosłownie wyrzucona z nurtu.

Nie sądziłem, że prąd jest aż tak mocny.

Irka też spróbowała zmierzyć się z nurtem.

— Nic z tego — powiedziała smutno. — To głupie — tyle czasu się przygotowywaliśmy i nic z tego nie wyjdzie.

Staliśmy jeszcze chwilę nasłuchując i mając nadzieję, że usłyszymy kroki Gustawa. Ale nikt nie zbliżał się do fosy.

— W magazynie widziałem linę — powiedział Sienieczka.

— Po co ci?

— Przedostanę się do drzwi, do kraty i przywiążę do niej linę. Wtedy wy się przedostaniecie trzymając sznura.

— Łatwo powiedzieć — uśmiechnąłem się ironicznie. — Masz pojęcie gdzie cię wyniesie woda?

— Dużo jest tam tej liny? — zapytał Sienia.

— Dużo — przytaknęła Irka.

— To dobrze — powiedział Sienieczka tonem doświadczonego życiem człowieka, który nie zamierza traciń czasu na kłótnie ze mną — chłoptasiem. — Potrzebujemy dużo liny. Musicie mnie tylko słuchać i nie dyskutować.

Kiedy ludzie nie mają nadziei, to nawet mały Tomcio Paluch może stać się jej źródłem — najważniejsze, że on był pewien siebie.

— Powiedz, po co ci dużo sznura? — zapytała Irka.

Sienieczka nie odzywając się skierował do magazynu.

— Nie mamy czasu — powiedział. — Jeśli ten wasz Gustaw wpadł w łapy glin, to wycisną z niego do kogo i poco szedł.

To nie było głupie, więc Irka nie zadawała więcej pytań. Poszliśmy do magazynu.

Był ciemny. Krzesałem ognia i zapaliłem zapalniczkę, którą podarował mi ojciec Mikołaj. To była zapalniczka na olej, jej ogienek kopcił i niemal nie dawał światła.

Ale udało się przy tym mizernym świetle znaleźć liny i malec poukładał je i wyjaśnił nam swój pomysł.

Sienia nie będzie przepływał fosy — i tak go zniesie. Ale w odróżnieniu od nas, którzy nie mogą oddychać pod wodą, dla niego woda jest jak powietrze. Tak więc, jeśli znajdziemy wystarczająco ciężki kamień, to mały może dojść do kraty po dnie, co będzie o wiele łatwiejsze niż przepłynięcie fosy po powierzchni. Weźmie ze sobą linę i przywiąże ją do kraty w Wieży — powstanie most. Trzymając się liny będziemy mogli przepłynąć fosę.

Na szczęście wszystko wyszło tak, jak przewidział mądry Sienieczka. Owinięty liną, trzymając w ręku ciężki głaz, wszedł do wody. Szarpnęło go i poniosło w bok.

Luzowałem linę, której drugi koniec przywiązany był do wkopanego w ziemię słupa. Lina prężyła się pod ostrym ketem, Sienieczka zniknął pod wodą. Z jednej strony — świetnie wiedziałem, że chłopiec jest amfibią, z drugiej — z trudem powstrzymywałem się, że by nie skoczyć za goluśkim dzieciakiem do czarnej wody, w której zniknął.

Lina wysuwała się z moich rąk zrywami. Irka podbiegła, chcąc mi pomóc trzymać sznur. Pomoc była niewielka, ale nie mówiłem jej tego…

Widziałem jak po powierzchni wody przemknęło opływowe ciało żółwia. Dobrze jest mówić o nieszkodliwości żółwi — ale tam, w fosie, znajduje się po prostu mały chłopiec.

Lina to naprężała się, wyrywała z rąk, to nagle luzowała. Wydawało mi się, że Sienieczka powinien był już dawno pokonać przeszkodę wodną, ale nie pojawiał się z drugiej strony. Czyżby coś mu się stało?

Irka dotknęła mojego rękawa, jakby chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili powstrzymała się.

Teraz linę ciągnęło z nurtem, ale nagle zrozumiałem, że jest już umocowana do czegoś po drugiej stronie fosy. W jakby w odpowiedzi na moje rozważania z wody, przy podstawie Wieży wysunęła się głowa Sienieczki, który z trudem utrzymywał się w jednym miejscu.

— Ciągnij linę, naciągaj — polecił mi. Wydało mi się, że mówił zbyt głośno, że zaraz na górze zapłoną latarki.

Ale nic takiego się nie stało. Irka pomagała mi ciągnąć linę.

Sienieczka zniknął z powierzchni wody. W końcu sznur został naciągnięty nad samą wodą, swój koniec przywiązałem do słupa.

Irka zrobiła z naszych ubrań tobół, który umocowała sobie na plecach, a ja, przy jej pomocy, przywiązałem sobie do pleców pełzacza. Pełzacz zaczął się bać, zaczął nagle mówić, że jeśli utonie, to trzeba będzie koniecznie powiadomić kogoś tam… Ale nie słuchaliśmy go — baliśmy się, że nie zdążymy.

Irka jako pierwsza weszła do wody chwyciwszy się mocno liny. Prąd odciągał ją, odrywał od sznura, ale ona wolno przekładała ręce na nim. Sznur naciągnął się pod kątem, woda pieniło się wokół Irki, stopniowo przesuwającej się w stronę Wieży. Pełzacz, przywiązany do moich pleców, drżał.

— Nie ruszaj się, kiedy popłyniemy — uprzedziłem go starając się, by zabrzmiało to zdecydowanie.

— Wiem — odezwał się pełzacz.

Ale kiedy Irka zatrzymała się u podnóża budowli i pomachała mi ręką, na znak, że teraz moja kolej przechodzenia przez rwącą rzekę, pełzacz zaczął zachowywać się oburzająco. Wiercił się i wbijał mi w plecy swoje pazury, a ja niemal byłem gotów go zrzucić — tak bolesne były jego wyczyny.

Ale środku nurtu omal nie oderwało mnie od sznura, niczego nie widziałem, woda pieniła się wokół mnie, zimny wał uderzał mnie w bok, i nie pamiętam, w sumie, jak dotarłem do ściany. I dopiero kiedy moja ręka uderzyła w twardy beton, z wielką ulgą zrozumiałem, że przepłynąłem.

Ktoś szarpnął mnie za nogi, chciałem się sprzeciwić i omal nie zachłysnąłem wszechobecną wodą, dopiero po chwili zrozumiałem, że to Sienieczka chce mi pomóc zanurkować. Powiedziałem do pełzacza, choć nie maiłem pewności że słyszy:

— Nurkujemy, nie miotaj się.

Potem, nabrawszy do płuc powietrza i wciąż jeszcze trzymają się liny, drugą ręką zacząłem obmacywać ścianę i moja ręka, jakieś pół metra niżej wpadła do wnętrza Wieży, a ktoś mocno mnie za nią pociągnął. W tej właśnie chwili pełzacz, wystraszony i zdezorientowany, tak mocno wbił mi pazury w kark, że prawie już wrzasnąłem z bólu, ale woda trafiła mi do ust; przestałem kojarzyć co się dzieje, nawet nie mogłem wypuścić trzymanej w ręku liny, i Irka zmuszona była siłą wyłamywać mi palce…

Wodą rozstąpiła się.

Wypłynąłem w centrum czarnego, wypełnionej wodą studni, Dokoła mnie pionowo wznosiły się wewnętrzne ściany wieży. Na ścianie, w pionowym szeregu paliły się mętne lampki. Po ciemnościach, jakie otaczały mnie wcześniej, wydawały się mimo wszystko jasne, w ich świetle od razu odnalazłem wzrokiem Sienieczkę, który pomógł mi wygramolić się na brzeg studni.

Pomieszczenie na dnie Wieży było ogromne, oprócz studni, z której wynurzyliśmy się znajdowały się maszyny, miarowo pomrukujące podczas obracania ogromnych okręgów. Pomyślałem, że byś może to właśnie one rozpędzają wodę w fosie.

Po wyjściu na brzeg zacząłem od razu uwalniać się od pełzacza, przeklinając go na czym świat stoi. Sienieczka i Irka pomagali mi, a pełzacz, usprawiedliwiał się nieudolnie, czuł, że jest winien, ale twierdził jednocześnie, że nie pamięta, jak starał się mnie okaleczyć.

— Nieźle cię poharatał — powiedziała Irka patrząc na moje plecy.

— Przydałoby się opatrzyć — odpowiedziałem. — Może jego szpony są jadowite.

— Nie dawałem wam powodu, by tak o mnie myśleć — nie wiadomo dlaczego obraził się pełzacz.

— Opatrzymy później. Wytrzymasz? — zapytała Irka.

— Pocierpię — powiedziałem. — Ale żebym kiedyś jeszcze targał na sobie pełzacza — w życiu!

W Wieży było cieplej niż na zewnątrz, i — gdyby nie zadrapania na plecach — powiedziałbym, że pierwszą część podróży odbyliśmy bardzo udanie.

Z tym, że nie wyobrażałem sobie, co mamy robić dalej.

Coś nawaliło na tamtym brzegu fosy — miał przyjść ktoś z pomocą. A tu? Kto nam pomoże?

Rozejrzawszy się w poszukiwaniu drogi, jaką trafiali do maszynowni sponsorzy i ich słudzy, zobaczyłem, że do ściany przytwierdzona jest wąska metalowa drabina, która wznosiła się, zakręcając i, i kończyła się gdzieś pod sufitem placykiem z metalowej kratownicy. Było to jedyne wyjście z pierwszego piętra Wieży.

Pozostawiwszy swoich współtowarzyszy na dole szybko wbiegłem po schodach do góry i spróbowałem otworzyć drzwi — drzwi były zamknięte. Zresztą, należało tego oczekiwać.

Z góry moi partnerzy wydawali się malutkimi, nieszczęsnymi i bezsilnymi, dowolny sponsor mógłby zgnieść ich jednym palcem. Na szczęście, nie było w pobliżu takiego nieżyczliwego sponsorskiego palca.

Nie mieliśmy odwagi głośno rozmawiać — nie wiedzieliśmy, czy ta sala nie łączy się z innymi pomieszczeniami niewidocznymi dla nas kanałami.

Irka złożyła ręce w tubę i zapytała głośnym szeptem:

— No i co?

Rozłożyłem ręce pokazując, że drzwi nie otwierają się. I że tu się kończy droga.

Sienieczka zręcznie jak małpka wbiegł po schodach i stanąwszy obok mnie zaczął ostrożnie poruszać klamką, jakby oczekiwał, że dzięki tym manipulacjom otrzyma jakiś sygnał, który ułatwiłby otwarcie drzwi.

Przestępowaliśmy przed tymi drzwiami z nogi na nogę jak jakieś głupie zwierzaki, a na dole pełzacz i Irka stali przy obszernej studni, i zadzierali głowy w oczekiwaniu dobrych wiadomości.

I nagle usłyszeliśmy, jak ktoś z tamtej strony przekręca klucz. Ja i Sienieczka odskoczyliśmy w bok i przywarliśmy plecami do ściany. Uniosłem rękę z nożem gotów zadać cios człowiekowi, który zamierzał wejść do sali.

Drzwi otwierały się wolno, jakby ten, kto znajdował się po drugiej ich stronie, też nie był pewien swego i bał się.

Napiąłem mięśnie ręki trzymającej nóż, ale kiedy w końcu drzwi otworzyły się, głowa przybysza znalazła się nie tam, gdzie się spodziewałem ją zobaczyć. W pierwszej chwili pomyślałem, że na metalowy balkon wyszło jeszcze jedno dziecko, podobne do Sienieczki.

I dopiero gdy z dołu dotarło do nas radosne westchnienie Irki i na dodatek zobaczyłem bujną szopę włosów, domyśliłem się, że drzwi otworzyły nam Markiza.

Markiza, którą Sijniko ściągnął na przylot inspekcji, trafiła do specjalnego pokoju na szczycie Wieży już rano tego dnia. Ale nie miała żadnego kontaktu z miastem, wiedziała tylko, że ma w nocy zejść na dół i otworzyć drzwi, łączące najniższe piętro budowli z piętrami wyższymi.

Nie było to w sumie trudne — wszystkich niepełnosprawnych, przywiezionych tu w ramach realizacji programu Pomocy milicjanci zaprowadzili do pokoju, a sami szczęśliwie poszli spać. Markiza nie mogła poruszać się po Wieży w swoim fotelu i dlatego kuśtykała na kulach, co nie było dla niej łatwe.

Otworzyłaby te drzwi już wcześniej, ale, jak na złość, kilku milicjantów zasiadło do gry w kości akurat przed jej pokojem. Markiza nie czekała aż zasną, wyszła z pokoju i odważnie przeszła obok nich, jakoby za potrzebą. Milicjanci nawet nie zwrócili uwagi na okaleczoną karlicę.

Teraz należało wejść na szczyt Wieży i to tak, żeby nikt tego nie zauważył.

Po tych wszystkich przejściach ogarnęło mnie jakieś histeryczne podniecenie, jakie ogarnia żołnierza po trudnym, ale udanym szturmie wrogiego miasta, gdy stają otworem wszystkie kramy i mieszkania — można grabić!

Nie czułem nóg i najchętniej pobiegłbym po schodach do góry, byle szybciej usiąść, ale Markiza, rzecz jasna, nie mogła wchodzić po schodach szybko i odpoczywała co pięć schodków.

— Może wniosę panią? — zaproponowałem.

— Nie, dziękuję — odpowiedziała chłodnym tonem. — To już niedaleko.

Weszliśmy na ostatnie piętro budowli, wyżej była już tylko widokowa platforma dla inspektorów. Ta kondygnacja była podzielona na kilka pomieszczeń i przygotowana dla tych ludzi, którzy obsługiwali Wieżę Obserwacyjną. Tu znajdowały się sypialnie dla milicjantów, izba dla kalek, jadalnia, toalety, magazyny, dyspozytornie…

Teraz panował tu cisza. Przekonani o niedostępności Wieży milicjanci spali snem sprawiedliwych. Sponsorzy zaś przyjdą dopiero jutro — nie widzą potrzeby nocowania tutaj.

— Znalazłam dla wad cudowne miejsce — powiedziała szeptem Markiza. — Aż trudno uwierzyć, że miałam tyle szczęścia.

Pokazała niewielką pokrywę.

— Na górę? — zdziwiła się Irka. — Na samą górę?

— Właśnie — powiedziała Markiza. — Im bliżej gniazda orła kręci się wróbel tym jest bezpieczniejszy. Tam, w każdym razie, nikt was nie będzie szukał.

Weszliśmy na samą górę. Szczyt Wieży był obszernym placykiem, który — tak się wydawało — płynął w niebie tuż pod gwiazdami. Było tu pusto i panował taka cisza, jaka króluje chyba tylko w górach albo na pustyni, gdzie nie ma nic żywego.

Zupełnie nisko przelatywały lekkie pierzaste obłoki, gwiazdy były jasne. Nietoperz przeciął powietrze nad naszymi głowami — mknął bezszelestnie, nie płoszył — jak i wszystko na tej wysokości — ciszy na Wieży.

Markiza zaprowadziła nas do niskiej nadbudówki w malutkimi okienkami — było ich kilka od strony przeciwnej do miasta.

— Nie wiem, co tu było wcześniej — powiedziała. — Ale sądząc po wyglądzie — nikt tu nie zagląda.

Markiza otworzyła niskie drzwi, weszliśmy do nadbudówki.

— Tu będziecie czekać — powiedziała. — Dowodzi wami Irka. — Szczupłymi dłońmi poprawiła włosy i popatrzyła na niebo. — Szkoda — powiedziała.

— Co powiedziałaś? — nie zrozumiała Irka.

— Marzyłam, że przewiozą mnie do Galaktycznego Centrum…

— Też bym tam chciała — przyznała się Irka.

— Jeśli wszystko pójdzie tak, jak sobie zaplanowaliśmy — oświadczyła Markiza — to polecimy tam jeszcze kiedyś.

Zaczęliśmy rozglądać się po ciasnym pomieszczeniu wypełnionym rulonami sztywnej tkaniny.

— Wiem, co to jest — szepnęła Irka. — Kiedy pada deszcz rozciągają nad platformą tent.

W mokrym ubraniu spać się nie dało. Próbowałem zasnąć, wierciłem się, kilka razy zaczynałem drzemać, ale od razu zaczynały mnie prześladować jakieś koszmary, budziłem się więc. Sienieczka mamrotał coś przez sen, Irka też nie spała błogim snem. Nie mogą nic powiedzieć o pełzaczu, ponieważ nie wiem czym się różnie jego spokojny sen od niespokojnego.

O świecie obudziłem się na dobre.

Z zewnątrz, na widokowej platformie było cicho. Wyjrzałem przez okienko. Słońce jeszcze nie wstało, ale już było jasno, gwiazdy pogasły — czerwcowe noce nie są długie. Wyszedłem na platformę i zaczął podskakiwać, żeby się zagrzać.

Na brzegu platformy między zębami mury, do parapetu przymocowane były różnego rodzaju lunety i ekrany. Znajdowały się na wysokości nie przeznaczonej dla człowieka i wycelowane były w miasto.

Ekrany łączyły się z jakimś urządzeniem optycznym. Wspiąłem się na palce, żeby móc coś zobaczyć. Jeden z ekranów pokazywał część miasta powiększoną wiele razy. Wydawało się, że patrzę na ulicą z okna domu.

Ulica była pusta, tylko zamiatał ją samotny dozorca. Obok przeszedł mężczyzna w czarnym ubraniu i czarnym cylindrze z motkiem liny przez ramię — znajomy mi kominiarz.

Ekran był ruchomy — udało mi się go odwrócić.

Patrzyłem teraz na główny plac przez dużym budynkiem. Trzej mężczyźni ustawiali na nim wysoki słup. Pomyślałem, że widocznie przygotowują się do karnawału…

A tu mamy dworzec. Na ławce przed nim, podkurczywszy nogi, śpi ładna kobieta, parasol wypadł jje z rąk i leży na chodniku. Obok przejechała wysoka karoca i na sekundę zakryła sobą ławkę z kobietą.

Głośno zabrzmiały kuranty na miejskiej wieży.

— Tim! — usłyszałem ostrzegawczy syk.

Odwróciłem się — na platformę spinali się milicjanci.

Rzuciłem się do kryjówki. Udało się.

Moi partnerzy ułożyli się na zrolowanym płótnie kopuły i przyglądali się platformie przez wąskie szczeliny znajdujące się pod samym dachem. Przyłączyłem się do nich.

Milicjanci w grzebieniastych hełmach wybiegli na platformę, szybko rozejrzał się po niej, jeden nawet zajrzał do nas, zamarliśmy, ale milicjant nie spodziewał się zobaczyć tu kogoś — zatrzasnął drzwi i pobiegł dalej.

— W porządku! — usłyszeliśmy okrzyk milicjanta, a odpowiedziały mu z różnych stron takie same okrzyki:

— W porządku!

— W porządku… w porządku!

Grzmiały podkute obcasy — widziałem jak milicjanci, popychając się i śpiesząc, schodzą w dół.

W tej samej chwil powietrze nad Wieżą ściemniało — jeden za drugim lądowały na platformie śmigłowce. Z każdego wychodził sponsor, a śmigłowiec natychmiast startował, zwalniając miejsce dla następnego.

Naliczyłem ponad dziesięciu sponsorów. Wszyscy należeli do wierchuszki ziemskiej społeczności — byli to dowódcy zarządów i departamentów. A oto i nasz stary znajomy… pan Sijniko. Gdyby widział kto leży na zwiniętych rulonach o jakieś dwadzieścia metrów od niego!

— To on! — szepnął Sienieczka leżący obok mnie. — Poznałem go. Położył dłoń na ciepłym czubku głowy chłopca. żeby go uspokoić.

— To ja będę mówić — uprzedziła nas Irka.

— Wiem.

Nad platformą zawisł pasażerski flyer. Z jego błyszczącego brzucha wysunęły się płaskie schody.

Jako pierwszy zszedł nieznajomy mi sponsor w mundurze zarządu wojskowego.

— Będę słuchał — wyszeptałem do ucha Irki. — I kiedy nastąpi właściwy moment dam ci sygnał.

Irka skinęła głową.

Jeden po drugim z flyera wyszli na platformę trzej inspektorzy. Najpierw zobaczyłem ich nogi, jak pojawiały się z luku i od razu próbowałem wyobrazić sobie jak będą wyglądali, ale ani razu nie odgadłem.

Każdy z nich był zupełnie inny.

Pierwszy wyszedł człowiek, Właściwie istota przypominająca człowieka, ale o wzroście ponad dwa i pół metra. Miał żółtą, szeroką, okrągłą i płaską twarz. DO takiej twarzy pasowałyby skośne oczy, ale ten człowiek miał oczy całkowicie okrągłe, ptasie. Człowiek ten opierał się na cienkiej lasce, wysadzanej drogocennymi kamieniami. W promieniach dopiero co obudzonego słońca kamienie rozbłysły strzelając różnokolorowymi zajączkami po całej platformie.

Następny inspektor poruszał się wolno. Miałem wrażenie, że w ogóle nie ma w nim kości — coś kisielowatego, zapakowanego w jędrną tkaninę, kiwało się nad schodami nie mogąc się odważyć na pierwszy krok. Człowiek z laską odwrócił się i podał towarzyszowi rękę.

Mięczak oparł się na ręce, przelał się w stronę człowieka. Widziałem, jak trudno mu było utrzymać tę galaretowatą masę.

— One są bardzo mądre — szepnął pełzacz. — To palliotowie. Ciężko im.

— Co im ciężko? zapytałem wcale nie zdziwiony wiedzą pełzacza.

— Ciężko chodzić. Oni żyją w środowisku ciekłym.

— Jak ja — wtrącił się Sienieczka.

Ledwo widoczne lśnienie wokół głowy palliota okazało się przeźroczystym hełmem.

Po zejściu ze schodów na powierzchnię platformy palliot z ulgą — albo to ja poczułem za niego ulgę — rozpłynął się po nawierzchni i domyśliłem się, że gdyby nie skafander inspektor przekształciłby się w kałużę.

Tymczasem z góry zszedł trzeci inspektor. Ten był zręczny, niewiarygodnie szybki, na owadzi sposób chudy; na pasie, który mógłbym objąć palcami dłoni, wisiał szeroki miecz w pomalowanej na różne kolory pochwie. Istota ta miała wąską twarz, jakby ściśniętą pod prasą, wysuniętą do przodu. Oczy skierowane na boki w stosunku do błyszczącego garbatego nosa, wydawały się być oczami owada. Jego ubraniem był szeroki, z mnóstwem pionowych fałd płaszcz, lekki i kołyszący się przy każdym ruchu owada czy powietrza. Trzeci inspektor nie był wysoki, ustępował nawet pod tym względem Irce.

Sponsorzy ustawili się w szeregu przed inspektorami i po kolei występowali do przodu; dobrze słyszałem jak się przedstawiali i prezentowali swoje stanowiska. Używali w tym celu języka sponsorów, inspektorów to nie dziwiło — widocznie taka była umowa.

— Rozumiesz ich? — zapytała szeptem Irka.

— Tak.

— Nie będziemy zajmowali waszego drogocennego czasu — powiedział Sijniko po zakończeniu wzajemnych uprzejmości. — Proszę podejść do ekranów i lunet, zobaczycie odpowiedzi na wiele interesujących was pytań.

Inspektorzy w towarzystwie sponsorów skierowali się do parapetu. Ale owadopodobny chudy inspektor w płaszczu wychylił się najpierw przez parapet i przyglądał się miastu i widocznemu na horyzoncie lasowi, jakby chciał przekonać się, że to naprawdę istnieje.

— Kto to? — zapytałem pełzacza.

— Między władca legionu — odpowiedział pełzacz, nie przejmując się zupełnie czy zdołam go zrozumieć.

— Skąd jest?

Pełzacz dziwnie prychnął, jakby zdziwiony moją ignorancją.

— Z krainy Duchów Zórz — zakomunikował w końcu.

— Dzięki — powiedziałem nie kryją ironii.

— Jak już wiecie — kontynuował tymczasem Sijniko — nasza misja przybyła tu akurat w chwili, kiedy wrzały tu, i nie pierwszy rok, niszczące wszystko atomowe wojny, które praktycznie zrównały z ziemią wszystkie najważniejsze zasiedlone punkty globu i znacznie zmniejszyły populację planety. Ci, natomiast, którzy pozostali przy życiu, w większości wypadków byli nosicielami różnych chorób.

— Radioaktywnych? — zapytał palliot.

— Chemicznych, genetycznych… Mieliśmy przed sobą bardzo trudne zadanie. Trzeba powiedzieć, że niczego podobnego wcześniej nasza cywilizacja nie spotykała.

Sponsorzy gestami i kiwnięciami głów wyrazili aprobatę co do słów pana Sijniko.

— Leczymy tych, których nie mogą wyleczyć miejscowi lekarze. Jeśli natomiast wyleczenie jest w ogóle na Ziemi niemożliwe, odwozimy chorych do nas, do naszych klinik. Przy okazji, po zakończeniu inspekcji miasta zapraszamy was na dół, tam czeka na spotkanie z wami piątka kalek, oczekująca wysłania do Centrum Galaktycznego.

Tam jest Markiza, pomyślałem. Siedzi teraz w niepewności, nie wiedząc czym skończy się nasze starcie ze sponsorami.

— Wszystkie niezbędne dokumenty i taśmy, dokumentujące sytuację na planecie, będą przekazany do dyspozycji szanownym inspektorom po powrocie do głównej bazy — kontynuował Sijniko. — Teraz powiem tylko, że postawiliśmy przed sobą zadanie — odtworzyć życie na Ziemi, co okazało się zadaniem o wiele bardziej skomplikowanym niż sądziliśmy.

— Z tym również zapoznamy się w bazie — powiedział wysoki człowiek, którego zachowanie świadczyło — jak mi się wydało — o tym, że jest szefem inspektorów. Wykonywał gwałtowne gesty i widać było, że się niecierpliwi.

— Oczywiście — od razu zgodził się Sijniko. — Przywieźliśmy was tutaj nie po to, żeby wspominać przeszłość i opowiadać jakich środków i wysiłków kosztuje nas odrodzenie planety. Ale każdy rozmowa, każda dyskusja będzie próżna, jeśli nie poznacie z pierwszej ręki tego, co reprezentuje sobą cywilizacja Ziemi, jak żyją, do czego dążą, jak spędzają swoje dni szeregowi jej mieszkańcy.

Palliot przelewając się podpełzł do parapetu.

— Przestrzegając surowe reguły — w żadnym wypadku nie mieszać się do życia Ziemian — zbudowaliśmy tę wieżę obok zwyczajnego typowego miasta. Jego mieszkańcy, zwyczajni Ziemianie, nawet nie podejrzewają, że są stale obserwowani w celach naukowych. Już od wielu lat nasza ekspedycja, którą w danej chwil mam zaszczyt kierować, stale obserwuje to miasto. Nazywamy je między sobą Typowym miastem.

— A jak oni je nazywają? — zapytał nagle chudy inspektor.

— Jak? — Sijniko nagle stracił wątek, pytanie zaskoczyło go. Odwrócił się do sponsora z Resortu Propagandy, stojącego obok niego. Tamten wolno pochylił głowę, udekorowaną małymi czarnymi okularkami, i odkaszlnął.

— Połowę dochodów, uzyskiwanych przy eksporcie z Ziemi niektórych pożytecznych kopalin, inwestujemy w rozwój planety…

— W jaki sposób? — zapytał nagle palliot.

— Przekażemy dokumentację — powiedział Sijniko. — Istnieje cały szereg programów, takich „Czyste powietrze”. „Źródło”, „Ocean”. Wielu naszych uczonych owocnie trudzi się, pomagając naszym młodszym braciom w rozumie.

— A to jest typowe miasto? — zapytał wysoki człowiek.

— Właśnie!

— I ludzie nigdy nie widzieli żadnego z was?

— Staramy się nie pokazywać im na oczy. Oni nie są jeszcze gotowi do kontaktów międzyplanetarnych — powiedział Sijniko.

Krótkim ruchem grubego łapska Sijniko skierował uwagę inspektorów na ekrany i lunety.

— Możecie sami przekonać się na podstawie pewnych charakterystycznych szczegółów powszedniego życia Ziemian, że dopiero niedawno przeszli do epoki pary i zbudowali pierwsze koleje żelazne.

Inspektorzy skierowali spojrzenia na ekrany.

— Jak daleko sięga ta kolej? — zapytał owadopodobny inspektor w długim płaszczu.

— Łączy to miasteczko z innym, podobnym do niego — wyjaśnił Sijniko. — Wszak dużych miast nie Ziemi praktycznie nie ma. Stały się ofiarami wojen i nie były odtworzone. Myślę, że z czasem pojawią się nowe. Chociaż my, z punktu widzenia ochrony przyrody, niezauważalnie dla Ziemian i nienatrętnie propagujemy ideę preferencji małych osiedli.

— Proszę o przedstawienie dokumentacji o sposobie propagowania tej idei — powiedział palliot.

Sijniko przejechał paluchami po grzebieniu, co było wyrazem niezadowolenia.

— Oczywiście — powiedział. — A teraz możemy kontynuować naszą nienatrętną wycieczkę po mieście. Macie prawo zajrzeć do każdego domu.

Najbliższy do mnie ekran pokazywał wnętrze delikatesów, w dniu dzisiejszym dosłownie zawalone różnymi gatunkami kiełbasy i serów. Ludzie wchodzili do sklepu, a ekran pokazywał jak się uśmiechają ekspedientki, odcinając kawałki atrap i pakując je w papier.

— Czy u nich istnieje system monetarny? — zapytał wysoki człowiek.

— Tak i był o wiele bardziej rozpowszechniony w okresie krwawych wojen. Wtedy istniały również duże banki. Teraz wszystko jest o wiele prostsze i pożyteczniejsze dla życia Ziemian.

Ciekawe, pomyślałem, nie wydaje się inspektorom dziwne, że sklepy, punkty usługowe i nawet domy są podobne do akwariów, że tak usłużnie spoglądają na Wieżę szklanymi ścianami. Ale, być może, inspektorzy przypisali tę ciekawostkę do listy dziwactw Ziemian i nie dziwiło ich to.

Ekran pokazywał centralny plac.

Pomost był gotów. Podskoczyłem tak mocno, że uderzyłem głową o niski sufit pomieszczenia. To była szubienica.

Dokoła pomostu zebrał się już liczny tłum ubranych według przestarzałej mody obywateli. Na pomost wyszedł mężczyzna w czerni, który rozwinął zwój papieru i zaczął coś z niego czytać.

— Co tam się dzieje? — zapytał chudy inspektor.

— Nie wiem — odpowiedział Sijniko. — Jesteśmy dopiero w trakcie poznawania ich życia. Ziemianie czasami zadziwiają nas.

Nie śpieszył się, żeby przesuwać ekrany i lunety na inny widok. Nabrałem przekonania, że sam jest ciekaw, co się dzieje na placu.

— Nie, nie wiem — powtórzył. Pozostali sponsorzy tym bardziej nie wiedzieli co się tam dzieje. Myślę, że widzieli miasto po raz drugi czy trzeci w życiu i zupełnie ich przy tym nie bawiły karnawałowe pomysły Sijniko.

Na pomost wszedł brodacz w czerwonej koszuli z podwiniętymi rękawami. Spróbował czy mocno trzyma się sznur.

— Dzisiaj odbywa się karnawał — powiedział Sijniko. — Ale to nie wygląda na karnawał.

Inspektorzy, chyba podobnie jak ja, odczuli dramatyzm i ukryte napięcie sceny. Stali nieruchomo i czekali co się będzie działo dalej.

Na plac wyjechała czarna kryta karoca, zaprzężona w parę koni. Karoca zatrzymała się przy pomoście zasłaniając go przed nami, i, dopiero gdy po minucie odjechała, zobaczyliśmy, że na pomoście stoi nasz woźnica Gustaw, który zaginął poprzedniej nocy.

— Ojej! — pisnęła Irka.

Ścisnąłem jej rękę.

Gustaw miał ręce związane za plecami. Człowiek w czerwonej koszuli poprowadził go do szubienicy. Pętla lekko kołysała się na wietrze nad jego głową.

— Czy oni aby nie zamierzają go zabić? — zapytał palliot.

— Zupełnie możliwe — powiedział sponsor Sijniko. — Myślę, że ma pan absolutną rację. W ten okrutny sposób ludzie karzą swych przestępców.

— Co on zrobił? — zapytał wysoki chudy człowiek.

— Tego nigdy się nie dowiemy — westchnął Sijniko. — Nie mamy łączności z miastem.

Widziałem, jak kat kazał Gustawowi stanąć na ławce.

— Co mamy robić, co robić? — szeptała gorączkowo Irka.

— Milcz — powiedział pełzacz. — Nie możemy teraz narazić całej operacji.

— Czy to nie wszystko jedno? — zapytałem. — Teraz czy za pięć minut? Jedyna różnica to ta, że Gustaw będzie absolutnie martwy.

Po tych słowach wyskoczyłem na zalaną słońcem platformę.

Wszyscy usłyszeli jak wybiegam z budki. Wszyscy odwrócili się i odskoczyli ode mnie.

Jeden ze sponsorów wyszarpnął pistolet, ale, na swoje szczęście, zobaczyłem te ruch wcześniej niż on zdążył wystrzelić i odskoczyłem w bok.

— Stać! — krzyknąłem w języku sponsorów. — Zatrzymać! To oszustw!

— Ach ty przestępco! — Sijniko również próbował wydobyć pistolet.

Nie wiem, czy udałoby mi się powiedzieć jeszcze choć jedno słowo, ale nagle z tyłu usłyszałem gwałtowny głos pełzacza, krzyczącego w nieznanym mi języku.

Pełzacz stał na tylnych łapach, podobny do atakującej kobry.

— Nie ważcie się strzelać! — krzyknął w odpowiedzi na jego krzyk wysoki człowiek. Jak zrozumiałem posiadał on pewien dar oddziaływania na inne istoty żywe — w tym samym momencie poczułem się sparaliżowany. Nie mogłem poruszyć ani ręką, ani nogą. Usłyszałem ciężkie uderzenie metalu — pistolet wypadł z ręki Sijniko.

Następnie atak paraliżu skończył się.

— Kim jesteś? — zapytał wysoki inspektor.

— Najpierw proszę powstrzymać kaźń! — krzyknąłem.

— To niemożliwe — powiedział Sijniko. Patrzył prosto na mnie swoimi czarnymi okularami i marzył o tym, żeby mnie zabić. Ale nie śmiał.

— To możliwe! — Zwróciłem się do inspektorów: — To miasto to fikcja. To miasto to dekoracja wymyślona przez sponsorów. Wszystko, co tam się odbywa, wymyślono, wyreżyserowano i przetestowano. Ale odgrywają dla was te rozczulające scenki ludzie, którzy służą sponsorom. Oni mają łączność z miastem. Mogą wydać rozkaz, posłuchają ich.

— Czy to preawdca? — Palliot wolno owdrwócił się do grupy sponsorów.

— To kłamstwo! To wymysł szaleńca! — powiedział nieznajomy sponsor.

— Ale zróbcie coś! — wrzeszczałem. — Przecież oni chcą powiesić Gistawa tylko za to, że pomógł nam przedstać się tutaj.

— Wstrzymać zabójstwo — rzekł chucdy inspektor w długim płaszczu. — Inspekcje jest z was niezadowolona.

— Wierzycie awanturnikom, mieszkańcom chorej. zacofanej planety. Stawiacie ich słowo ponad słowa członków Galaktcznej Wspżlnoty. To przekracza nasze pojęcie i jest obaźliwe. I niech sprawa zostanie rozpatrzona w Sądzie Galaktycznym! — rzucił gniewnie jeden ze sponsorskich szych.

Szybko, nadal w nieznanym mi języku, wypowiedział kilka zdań pełzacz.

Inspektorzy patrzyli na niego, następnie palliot poiwezdiał:

— Nie wierzymy wam.

Mój wzrok przesunął się na ekran.

Przerażenie ścisnęło mi serce: Gustaw był martwy. Kiwał się na sznurze szubienicy, a jego nogi, wyciągnięte czubkami palców w dół, w ostatniej rozpaczliwej próbie sięgnięcia ziemi, wolno kręciły się nad podestem. Kat odsunął się o krk do tyłu.

— Jesteście mordercami! — oznajmiłem.

Irka zrobiło krok do przodu.

— Szanowni panowie inspektorzy — powiedziała. Dziwne, nigdy nie pomyślałbym, że również zna język sponsorów. — Proszę o pięć minut waszego czasu.

— Te wystąpienia to obraza dla nas i naszego zdrowego rozsądku — krzyknął Sijniko.

— Niestety — kontynuowała Irka. Mówiła wolno i z dostojeństwem, naet wydała mi się wyższą niż w rzeczywistości. — Nasez pojawienie się przed wami wygląda zbytnio dramatycznie, ale nie mieliśmy okazji zbliżyć się do was wcześnmiej. Przecież wy jesteście trzymani w centralnej bazie sponsorów, dokąd zawiozą wa również i dzisiaj po tej wycieczce, tłuamcząc tę izolację niebezpieczeństwami czyhającymi na was na Ziemi. Ale to wszystko jest kłamstwem. Chcemy przedstawić zarzuty wobec sponsorów, którzy, wziąwszy na swoje barki prawo do dysponowania naszą Ziemią, nie pokazali cech cywilizowanch istot.

— Czas ukrócić te drwiny z nas! — krzyknął Sijniko.

Popatrzymeł na ekran. Kat w czerwonej koszuli i kominiarz w czarnym cylindrzezdejmowali z szubienicy ciało Gustawa.

— Nie będziemy zajmować waszego czasu i opowiadać o tym. co się wydarzyło na Ziemi w czasie ostatnich dziesięciolecie.

— Macie zartzuty? — zapytał palliot.

— Ja oskrażam — powiedział pełzacz. — Oskarżam sponsorów o to, że przywożą na Ziemię jaja moich współplemieńców, czekają aż wyklują się z nich larwy i zabijają je, żeby zjeść.

— Potwarz! — wrzasnął Sijniko.

— Potwarz — zawtórowali pozostali sponsorzy.

— Widziałem to — powiedziałem. — Pomagałem zabijać malutkie pełzacze. Oskarżam sponsorów o to, że otruli przy pomocy gazu i zabil kilka tysięcy ludzi tylko za to, że taci widzieli śmierć sponsora.

— To ty go zabiłeć! — ułsyszałem głos Sijniko.

Nie zdążyłem odpowiedzieć, ponieważ na czoło wysunął się malutki Sienieczka.

— Oskarżam — powiedział chłopiec — sponsorów o to, że dla rozrywki sponsorów przeprowadzają oni doświadczenia nad niami, nad małymi dziećmi, żeby robić z nas domowe pupilki.

— Czy to prawda? — Palliot odwrócił się do Sijniko.

— Potwarz! — powiedział ten.

— Potwarz! — chórem potwierdzili pozostali sponsorzy.

— Możemy polecieć na tak zwaną fabrykę słodyczy, gdzie morduje się małe pełzacze — zaproponowałem.

Jakby wyczuwaszy wahanie inspektorów Sienieczk zrzucił ze siebie swoją błękitną kurteczkę. Wszyscy zoabczyli głębokie blizny skrzeli na jego plecach. Tak go właśnie zapamiętałem — pod jasnym słońem stoi mały chłopiec, rozpostarłszy złączone błoną palce rąk i wolno obraca się, żeby każdy mógł zobaczyć skrzela na jego plecach.

Właśnie Sienieczka okazał się tą kroplą, dzięki której inspektrzy przestali się wahać.

— Żądamy, żeby natychmaist zawieziono nas do ośrodka, gdzie wykonauje się operacje na dziciach.

— Takie ośrodek nie istnieje — powiedział Sijniko.

Opanował się już i nie krzyczał.

Na ekranie, zerkającym do maista, widać było jak mieszkańcy zaczęli dekorować pomost i samą szubienicę girlandami i lampionami — przygotowywali się do święta.

— Możecie wskazać drogę do ośrodka? — zapytał Irkę chudy inspektor o twarzy mrówki.

— Ja mogę — powiedziałem. — Mieszkałem tam. Tam równieśż mieszka sponsor Sijniko.

Wszyscy odwrócili się do niego.

Po krótkiej przerwie on nieczekiwanie dla mnie powiedział:

— Jestem gotów obalić tę pżotwarz. Zaraz zawołam śmiegłowiec.

Odwrócił się i szybko zszedł z platformy. Za nim pośpieszył jeszcze jeden sponsor w mundurze ochrony ładu.

— Nie dajcie im odejść! — krzyknąłem. — Uciekną.

— Nie odważą się — powiedział palliot.

Na platformie zapanowało oczeki3wnaie. Doliczyłem do stu. Inspeltorzy byli całkowicie spokojni. Palliot i wysoki człiowek podeszli do parapetu i zaczęli zmieniać widok na elkranach, przyglądali się życiu w mieście.

— To wszystko klłamstwo — powiedziała Irka. — Myślłicie, że to żywność? To kopie artykułów żywnościowych!

Inspektorzy nijak nie mogli zrozumieć po co luziom „sprzedaje się” atrapy żywności.

Kilku sponsorów, którzy pozostali na platformie, cicho rozmawiało ze sobą; czułem jaka bije od nich nienawiść.

Pełzacz podszdł do niewysokiego chudego inspektora z obliczem mrówki i rozmawiał z nim.

I w chwili, kiedy zrozumiałem, że Sijniko nigdy już nie wróci, jego zielona żabia głowa wysunęła się z luku.

— Zaraz prtzyleci śmiegłowiec — zakomunikował on. — I polecimy tam, gdzie wskaże ten zabójca! — Oskarżającym gestem wskazał palcem na mnie.

A ja zastanawiałem się — co dalej? Dobra, uwirerzą nam inspeltorzy, a co oni mogą zrobić? Czy nie za bardzo naiwną był nasza akcja? Pędziłem w strumieniu zdarzeń i wydarze: i ani razu nie zastanawiałem się jakie mogą być prawdziwe wyniki naszego działania.

Palliot przelał się do mnie i pytał o życie pupilka, ale nie potrafiłem mu dobrze wszystkiego przekazać, ponieważ nie zgadzały się nam proste życiowe pojęcia.

Dopiero po dwudziestu minutach po powrocie Sijniko zawisł nad nami duży śmigłowiec, ten sam, którym przylecieli inspektorzy.

Wsiedliśmy do niego. Staraliśmy się stać tak, żeby między nami i sponsorami byli inspektorzy. Zawzse baliśmy się sponsorów. Ja też się boję.

Poszedłem do przodu do pilota. Obok mnie, jakby dodając mi ducha, stał inspektor z obliczem mrówki.

Powiedziałem piltowi-sponsorowi dokąd ma lecieć. Ten nie chciał mnie słuchać i nie podporządkował się inspektorowi. Dopiero kiedy do kabiny przyszedł Sijniko śmietgłowiec wziął kurs na dworek i stadninę pupilków.

Nie było trudno je znaleźć.

Po kolejnej pół godzinie niespiesznego lotu przed nami pokazała się znajoma willa z kolumnami.

— Tutaj! — krzyknąłem.

Śmigłowiec wolno wylądował na dużej polanie. Z prawej była willa, z lewej — betonowe kostki laboratoriów i domów.

W stadninie było tak cicho, że najpierw pomyślałem, że dzieci leżakują po obiedzie. Ale do obiadu było jeszcze daleko.

Poprowadziłem porocesję do willi.

Sponsorzy szli z tyłu, pan Sijniko udawał, że trafił tu pierwszy raz w życiu.

Wszystkie jadalnie, sypialnie, korytarze były pust4e. Nie tylko że nie było tu wychowanków, nie było też kucharek, pomywaczek i wychowawczyń.

— Gdzie oni są? — zapytałem Sijniko. — Coście z nimi zrobili?

Sijniko był niewzruszony.

Nie powiedział ani słowa również podczas drugiego przemarszu po stadninie, kiedy prowadziłem inspektorów do laboratoriuzm, gdzie pracowali Ludniła i Awtandił.

Buło puste.

Co prawda jakieś przyrządy stały pod ścianami i na stołach. Ale ani śladu człowieka…

Po następnej pół godzinie zebraliśmy się na polanie przy śmigłowcu.

— Teraz się przekonaliście? — zapytał Sijniko.

— Tak — powiedział inspektor palliot. — Przekonaliśmy się. Tu nie ma nikogo.

— Rozumiecie więc, że ci ludzie łżą?

— Nie — powiedział inspektor z twarzą mrówki — tego nie rozumiemy, poniewaś mieliście możliwość przez tę godzinę wywieźć stąd wszystkich mieszkańców.

— No to szukjajcie! — krzyknął Sijniko.

— Nie — powiedział wysoki człowiek. — Nie będziemy szukali. Dlatego, że w ten sposób życie tych nieszczęsnych istot będzie naprawdę zagrożone. Myślę, że jeszcze nie zdłążyliście ich pozabijać i ukrywanie w lesie. Natomaist jeśi zaczniemy ich szukać zabijecie ich.

— No to co będziemy robić? — zapytał Sijniko.

— Lecimy z powrotem do waszej centralnej bazy.

— A kłamcy? — zapytał Sijniko.

— Kłamców zostawicie tutaj — polecił palliot.

— Nie, powinni być ukarani.

— Traktujemy wątpliwoćci na korzyść słabszego — rzekł wysoki inspektor. — I prosimy dać im szansę.

— Ależ oni są niebezpieczni dla otoczenia!

— Tym nie mnie… Zaraz startujemy. Odlecimy wszyscy. Prócz tych ludzi.

Byłem tak przygnębiony katastrofalynm ko:cem naszej misji, że nawet nie zauważyłem, jak wystartował helikopter.

Usiadłem na trawie, zrezygnowany i rozgoryczony.

— Uciekajmy! — krzyknął Sienieczka.

— Dokąd?

— Oczywiście, że uciekajmy — powiedziała Irka. — Przecież Sijniko zawiadomi o nas milicję, tych, ktśrzy uprowadzili ze stadniny wszystkich ludzi. Dogonią nas i zabiją, żadni inspektorzy nam nie pomogą…

Pobiegliśmy.

Biegliśmy, oczywiście, w stronę wsi i bagien, gdzie mieszkał ojciec Mikołaj. Przez cały czas się oglądaliśmy oczekując pościgu, w wyniku czego omal nie wpadliśmy na zaginioną stadninę.

Zapędzono ich do gęstego osikowego zagajnika, w parowie. Siedzieli przytuleni do siebie; strzgli ich nie tylko milicjanci, ale i ludzie w białch fartuchach — wychowawcy, uczeni i kucharze. Tak starali, tak się bali, że w lesie malcy mogą się rozbiec, że nawet nas nie zauważyli, chociaż podeszliśmy do nich na pięćdzieisąt metrów.

— Szkoda, że teraz nie możemy zawołać inspektorów — powiedziałem.

— Nawet nie marz — odlecieli — powiedziała Irka.

— Tim — poprosił Sienieczka — bardzo cię kocham. Proszę cię — uwonijmy ich. Widzisz tam Leonorę? No zobacz, Timeczku!

— Cicho — powiedziała Irka. — Czy tobie się wydaje, że ich nie uwolnimy?

— Kiedy?

— To zależy od nas wszystkich, również od ciebie — wtrącił się milczący do tej pory pełzacz.

Odeszliśmy od parowu, której drżeli ze strachu i chłodu pupilki. Czas było iść dalej, do ojca Mikołaja, ale zwlekaliśmy. Zupełnie jakbyśmy nie mogli zdecydować się iść dalej czy postąpić jak szaleńcy i zaatakować ochronę.

Ale los zdecydował inaczej. Niespodziewanie milicjanci i laboranci zaczęli się krzątać — otrzymali sygnał. Zaczęli poganiać dzieciaki i pognali je, ganiając dokoła niczym owczarki z powrotem do stadniny.

Szliśmy dalej w kierunku bagien.

Ledwo się wlokłem ze zmęczenia i smutku. Smutek zawładnął mną tak mocno, że kolana się pode mną uginały i zataczałem się.

Przebierałem w pamięci wydarzenia dzisiejszego dnia szukając gdzie popełniliśmy błąd. Gdzie postąpiliśmy niewłaściwie? Dlaczego nie potrafiliśmy przekonać inspektorów? Co teraz będzie? Przecież sponsorzy zemszczą się na nas i innych ludziach.

Pełzacz poruszał się z moją prędkością — podciągając ogon i wysoko wyginając grzbiet. Zaczął mówić, a ja drgnąłemn, ponieważ jego głos dobiegł do mnie niemal z ziemi.

— Wydaje ci się, mój przyjacielu — powiedział on — że wszystko na nic. Że niepotrzebnie pchaliśmy się na Wieżę i że bez sensu zginął Gustaw.

— Podsłuchałeś moje myśli.

— Nietrudno to było zrobić, bije od ciebie rozpacz na sto metrów — powiedziała Irka, która bez śladu zmęczenia szła na czele.

— Nic strasznego się nie stało — kontynuował pełzacz. — Inspektorzy wszystkiego wysłuchali i wyciągnęli wnoiski.

— Wnioski — odlecą do siebie i zostawią nas na pastwę losu!

— A co jeszcze mogli zrobić? — zapytała nie odwracając się Irka.

— Oni… oni powinni byli zostać i razem z nami szukać pupilków w stadninie — uparł się Sienieczka.

— Póki by szukali, uduszono by ich gazem — powiedział pełzacz. — Poprosiłem inspektorów, żeby nie robili nic.

— Ty?

— Poprosiłem ich, żeby odlecieli nie wy żadnych wniosków zostawiając sponsorów w niepewności. Uwolnienie Ziemi to sprawa wielu lat. Muszą to zrobić sami ludzie. Komu są potrzebni posłuszni niewolnicy sponsorów?

— My — niewolnicy?

— Tak — oświadczył pełzacz. — Ludzie są niewolnikami, i — co gorsza — w dużej części są niewolnikami z wyboru.

Chciałem się odgryźć, pokłócić, ale wyprzedziła mnie Irka:

— Jestem zadowolona z tego co się stało. Bałam się, że inspektorzy przejmą się tym kłamstwem.

— A wtedy co? — nie zrozumiałem.

— Wtedy? Najpierw statek inspektorów uległby katastrofie, wobec czego nie wróciliby do siebie.

— Kto by się odważył?

— Stawka jest bardzo wysoka… Natomiast teraz Federacja została uprzedzona. Sponsorzy zaś stracili zaufanie. Będą teraz o wiele ostrożniejsi.

— Myślisz, że Markiza poleci do nich?

— Oczywiście — powiedziała Irka. — Sponsorzy nie będą ryzykować.

— Zazdrościsz jej?

Irka szeroko otworzyła usta, żebym zobaczył czarną dziurę — wybite zęby.

— Podobam ci się? — zapytała ze złością.

— Czasami — odpowiedziałem.

Kiedy Irka wpadała w złość jej blizna, przecinająca brew i policzek, purpurowiała.

Odwróciła się i pognała do przeodu. Sienieczka biegł obok niej i opowiadał coś wesołego. Potem Irka roześmaiła się i wzięła go za rękę.

Po dwóch godzinach dotarliśmy do ziemianki ojca Mikołaja. Uciesdzył się i nakarmił nas zupł grzybową.

Zamierzaliśmy rano ruszyć dalej. Irka wiedziała dokąd.

Przed świetem obudziłem się. Dygotałem z zimna. Próbowałem owinąć się kocem, ale dreszcze nie mijały. A rano miałem gorączkę. Trzęsło mnie jak w febrze.

Opuściłem trzy czy cztery dni swojego życia. Pamiętam tylko jak przy mnie krzątali się i siedzieli ludzi, których znałem, ale których imiona nie pamiętałem. Przez cały czas odczuwałem mocne pragnienie. Wydawało mi się, że pojawili się milicjanci, żeby zabrać nas do stadniny i wszczepić nam skrzela. Ktoś strzelał z karabinyu maszynowego; potem powiedziano mi, że to było burza z piorunami.

Kiedy ocknąłem się to zobaczyłem Leonorę. Siedzuiała obok mnie zgięta we troje. Uznałem, że Leonora też mi się śni, ale gdy gorączka spadła, ojciec Mikołaj powiedział mi, że dziewczyna uciekła ze stadniny i opeikowała się mną. Irka powędrowała i zabrała ze sobą Sienieczkę. Nie mogła czekać dłużej. Zostawiła pełzacza, który zanł drogę do podziemi, pozostawionych przez stare zapomniane wojsko. Tam Irka miała na nas czekać.

Przeleżałem jeszcze tydzień. Potem zacząłem wstawać, wychodzić za potrzebą, rozmawiałem z pełzaczem. Wiedział dużo o tym, jak zbudowany jest Wszechświat, jakie go zamieszkują rasy i jak się komunikują między sobą.

Wkrótce okrzepłem na tyle, że siedziałem na słoneczku przefd ziemienaką z kubkiem ziołowej herbaty w ręku. Siedziałem rozebrany, żeby słoćńce swoimi promieniami mogło dotykać mojego ciała. Pełzacz wygrzebywał dżdżownice i zjadał je patrzeć na to nie było prtzyjemnie.

Pomyślałem, że od dawna jesteśma razem, ale nie zaprzyjaćniliśmy się tak jak zaprzyjaźniłem się z Irką. Może dlatego, że pełzacznie byłą człowiekiem, pochodził z innej planety i — wśród nas — też czuł się samotnie.

— Nie wierzę, że jeste4ś z fabryki słodyczy — powiedziałem kiedyś do pełzacza. — Gdyby cię Irka stamtąd wykradła jako larwę, to nic byś nie wiedział.

— A ja właśnie nic nie wiem — odpowiedział pełzacz.

— Nie łżyj, od dawna cię obserwuję — powiedziałem. — Znasz jakiś zupełnie obcy mi język — używałeś go w rozmowie z inspektorami, a sponsorzy cię nie rozumieli.

— To mój język — powiedział pełzacz.

Żeby pokazać, że rozmowa ze mną mu się znudziła odpełzł w bok i zaczął spulchniać ziemię w poszukiwaniu robaków.

— Nie miał kto cię nauczyć.

— Irka pomogła.

— Od dawna się ukrywasz?

— Od niedawna — odpowiedział pełzacz.

— I tak ci nie wierzę.

— Jeśli nie jestem z fabryki słodyczy, to skąd? — zapytał pełzacz odwracając się do mnie. Z jego ust zwisał długi tłusty różowy robak, pełzacz upychał go do paszczy ostrymi pazurami.

Odwróciłem się.

Potem, kiedy dopiłem herbatę, a on się najadł, pełzacz wyrównał kawałek ziemi przy ziemiance i zaczął rysować mi mapę, według której dojdziemy do sztabu sił powietrznych, gdzie na nas czeka Irka.

Narysował rzekę, las, wsie i miasteczka, przez które mieliśmy iść czy których należało unikać. Rysował z niezachwianą pewnością, co jeszcze bardziej przekonało mnie, że nie jest tym. za kogo się podaje. Ale nie miałem pojęcia kim może być naprawdę.

Kiedy zarzuciłem mu, że gąsienica z fabryki słodyczy nie może znać ziemskiej geografii, pełzacz nie spierał się ze mną, a tylko powiedział:

— Skoncentruj się, Tim. Chcę, żebyś zapamiętał drogę.

— Po co, skoro ty znasz?

— Jeśli mnie zabiją albo zachoruję to znajdziesz się w sytuacji bez wyjścia — powiedział mentorskim tonem pełzacz. — Słuchaj więc, co ci mówią mądrzy ludzie.

— To ty niby jesteś tym mądrym człowiekiem?

— Przepraszam, zażartowałem — powiedział pełzacz.

Rysował i rysował, a ja zrozumiałem, że nasza trasa wiedzie przez znane mi miejsca, że znajdziemy się na tym wysypisku, gdzie po raz pierwszy spotkałem w podziemiu Markizę i Irkę, a to znaczy… To znaczy, że będziemy zupełnie blisko mojego rodzinnego miasta.

I jak tylko to sobie uświadomiłem, od razu strasznie zachciało mi się zajrzeć do domu państwa Jajbłuszko, przejść się po ulicy, na której marzyłem o nowej obroży, a najważniejsze… Nie od razu przyznałem się sam przed sobą — najbardziej chciałem zobaczyć młodą pupilkę z sąsiedniego domu.

Minął ponad rok od czasu, kiedy uciekłem od Jajbłuszków. A wydawało się, że minęło już całe długie życie.

W ostatnich miesiącach nawet nie wspominałem o domu, ale kiedy przypomniałem go sobie, ścisnęło mi się serce.

Słuchałem roztargniony pełzacza, udając, że zapamiętuję wszystkie ścieżki, a pełzacz czuł, że bijam w obłokach. Z włściwym mu nudziarskim uporem zmusił mnie, żebym przeszedł po mapie od ziemianki ojca Mikołaja do sztabu Sił Powietrznych, i musiałem trzykrotnie zaczynać podróż, zanim wszystkiego nie zapamiętałem. Wtedy pełzacz ułożył się na plecach na nagrzanym przez słońce stoku. Pazurki jego krótich łlap sterczały na boki pancenrego tułowia. Policzyłem: trzy pary rąłk, trzy pary nóg. Nieładnie. Brzuch żółty, pasiasty, oczy przykrywa biała błona, nicyzm u śpiącej kury. I z tą istotą mam kilka dni przemierzać wrogą krainę? I mieć nadzieję, że uratuje mnie, jeśli noś pójdzie nie tak?

— O czym myślisz*? — zapytałem pełzacza.

— Śpię — odpowiedział. — Nie przeszkadzaj.

Powiedziałem pełzaczowi, że przespaceruję się. Pełzacz odpowiedział: „Tylko ostrożnie”. Całym sobą wyczuwał niebezpieczeństwo. „Spokojna głowa” — powiedziałem mu, chociaż też czułem niebezpieczeństwo. Ale nie chciałem się przyznać, tym bardziej przed sobą.

Nasza kryjówka znajdowała się pod ogromną stertą chrustu, tam znajdowało się wejście do pokrytej darnią ziemianki. Rozebrałem się do naga.

— Nie weźmiesz broni? — zapytał pełzacz.

— Jeśli w misteczku zobaczą ubranego człowieka zastrzelą go bez ostrzeżenia. Przecież wiesz, jak się nas boją.

— Bez broni niebezpiecznie — nie ustawał pełzacz.

— Wrócę około dwudziestej trzeciej — powiedziałem. — Jakby co nie szukaj mnie.

— Nie pouczaj mnie, nie jestem dzieckiem — obraził się pełzacz i zwinął się w kłębek na klepisku.

Nie lubię paradowaś nago, jak domowy pupilek… Przemknąłem, czasem upadając w wysoką zachwaszczoną trawę, czasem przebiegając między porośniętymi burzanem kupami śmieci, do peryferii osiedla, udekorowanego zmierzchem i nielicznymi latarniami. Dalej, za pasmem krzewów zaczynały się betonowe i tytanowe czapy umocnionej bazy.

Wyszedłem na ulicę miasteczka i poszedłem po chodniku, ocierając się plecami o płoty i ściany domów, pochylając się i starając pozostać niezauważonym. Tak właśnie powinien zachowywać się mieszkaniec śmietnika, któremu udało się do tej pory nie trafić do rakarni, ale przygotowanemu na taki los. Nawet kulałem z lekka i powłóczyłem nogą.

Szedłem ostrożnie ale pewnie. W tej godzinie zmierzchu miałem mało szans spotkać sponsora — nie lubią zmroku i kryją się przed nim za stalowymi żaluzjami w swoich betonowych domach. Zawsze jednak pozostawała możliwość spotkania z milicjantem czy ruchomym patrolem.

Udało mi się przejść centrum szybko i bez przygód. Dom towarowy był już zamknięty, ale w oknach jeszcze paliło się światło — podliczano utarg. W sali dla pupilków, gdzie sponsorki zostawiają swoich udomowionych pupilków, w czasie gdy zajmują się zakupami albo siedzą w kawiarni, panował ciemność. Oczekiwałem, że coś we mnie drgnie — nostalgia, czy po prostu wspomnienia, ale nic takiego się nie stało. Zresztą — kto lubi wspominać o swojej zwierzęcej przeszłości? Pytałem o to wielu swoich towarzyszy, ale nikt nie chciał pamiętać. Tego nie było. Tego być nie mogło…

A oto mój dom!

Boże, jaki szkaradny! Betonowy sześcian z wąskimi oknami, dokoła zapuszczony trawnik i basen bez wody z warstwą mułu na dnie. W oknach światło. Nie podchodziłem do drzwi — tam działało pole ochrony. Wystarczy podejść, by uruchomić syrenę na całe miasto.

Przeskoczywszy przez niski żywopłot, poszedłem przez trawnik do okna salonu i popatrzyłem do środka.

Salon — jakże umowne to określenie! — był, jak się należy, szarym i pustym pokojem. Z jednej strony na ścianie — ekran. Na nim pokazywany są oficjalne wiadomości i oficjalny program rozrywkowy. Z drugiej strony pokoju szeroka metalowa ława, na której obok siebie siedzą sponsorzy — pan i pani Jajbłuszko. Jednakowi, pokryci łuskami, zieloni, masywni, dwukrotnie przewyższający człowieka wzrostem i dziesięciokrotnie siłą. Ich pyski pozbawione są mięśni i dlatego sponsorzy nie wiedzą, co to mimika. Wydaje się więc, że są posągami, statuami bliźniaków w stanie katatonii.

I te kreatury były kiedyś moją panią i moim panem?! Tymi, przed którymi drżałem? To były wzorce mądrości? Chciałbym się uśmiechnąć, ale nie mogłem — wszak to ja byłem żałosny, ponieważ byłem ślepcem.

Nagle pani Jajbłuszko poruszyła się — coś, co znajdowało się na podłodze zwróciło jej uwagę. Zielone cielsko wolno pochyliło się, łapa opadła do podłogi. Wstałem na czubki palców i zobaczyłem, że u stóp pani Jajbłuszko stoi kołyska, a w niej, zadarłszy ku górze nóżki, upaja się rozkoszą niemowlę. Ozdobiona pazurami łapa Jajbłuszko delikatnie dotknęła głowy chłopczyka i pogłaskała go; wargi malca drgnęły, pani wyciągnęła do niego butelkę.

Czy to byłem ja? Ja — sprzed wielu wielu lat?

Z góry doleciał mnie cichy terkot. Po incydencie na Wieży milicja demonstrowała swoją czujność. Można było być pewnym, że nie zaniechają lotów aż do nocy. Co prawda, niełatwo im będzie nas odnaleźć, zwłaszcza kiedy występuję w postaci domowego pupilka — ani jednego metalowego przedmiotu na ciele. Czujniki nie wyróżnią mnie z otaczającej przyjaznej sponsorom przyrody.

Mimo to nie zamierzałem ryzykować — skoczyłem w krzaki i zaległem w nich.

Patrol odleciał. Siedziałem na trawie, objąwszy rękami kolana, patrzyłem na wąskie strzelnice mojego domu… Paradoksalne, ale te żaby są właściwie moją byłą rodziną — wychowywał mnie, karmiły, kąpały i leczyły gdy chorowałem… I pani Jajbłuszko mogła odczuwać coś na kształt uczuć macierzyńskich do mnie, chyba tak? Jak mało o nich wiemy! Po co wzięli nowego malca? Czy dom wydaje im się pusty bez obecności człowieka?

Trzeba wracać. Pełzacz będzie się niepokoił.

Popatrzyłem na sąsiedni dom. ten za żywopłotem. Mógłbym do końca świata przekonywać siebie, że przyszedłem tu popatrzeć na ściany rodzinnego domu, ale w rzeczywistości ciągnęło mnie do domu sąsiadów. Pierwsza w moim życiu emocjonalna eksplozja, która wyrwała mnie ze świata domowych pupilków, miała swoje źródło właśnie tu, w tym betonowym sześcianie, za gęstymi zaroślami burzanu. Tam też widać było światło w strzelnicach, płynęło uporządkowane życie.

… (KIR?) Uchyliły się drzwi, żółty prostokąt światła cisnął na ziemię czarny cień zgrabnej figury Inny. Stało się to tak nieoczekiwanie i nagle, że nie zdążyłem opanować się i odskoczyłem. Inna usłyszała mnie, zamarła w progu i zapytała:

— Jest tu kto?

Nie ruszałem się, nawet nie oddychałem. Bałem się, że wystraszy się, zatrzaśnie drzwi i schowa się za nimi.

Stała jednak chwilę, wsłuchiwała się i — widocznie — uznała, że hałasował jakiś ptak… Porzuciła oświetlony prostokąt drzwi i weszła na trawę. Teraz mogłem się jej przyjrzeć.

W półmroku jej ciało wydawało się mieć błękitny odcień, a włosy — kolor bzu. Kiedy popatrzyła w moją stronę jej oczy były dla mnie niczym czarne okna w rozgwieżdżonym niebie. Jej figura straciła w pewnym stopniu dziewczęcą gibkość i kanciastość, piersi stały się cięższe, biodra szersze, ale były to naturalne przemiany w stronę kobiecej doskonałości.

Inna szybko, jakby się obawiała, że w domu dostrzegą jej nieobecność, przebiegła trawnik, przeskoczyła przez płot i już ostrożniej, oglądając się za siebie jak złodziej, podbiegła do domu Jajbłuszków. Obok okna do salonu zatrzymała się i wczepiwszy długimi palcami w parapet, uniosła się na palcach, żeby lepiej widzieć, co się dzieje w salonie.

I wtedy wszystko zrozumiałem. Wszystko to było proste, choć niezwykłe i niedozwolone.

Maluch, który zajął moje miejsce w rodzinie Jajbłuszków jest synem Inny i Wika. Według przepisów noworodka odbiera się matce, gdy tylko przestanie go karmić. Jeśli z punktu widzenia rasy zadowala selekcjonerów, wysyła się go do sekcji przydziałowej. A dalej — jak pokieruje los. Może się poszczęści i dostanie się do jakiegoś domu, jako pupilek. W tym przypadku… najprawdopodobniej, kiedy się urodził, zrozpaczona moim zniknięciem pani Jajbłuszko zdecydowała się wziąć to dziecko do siebie. Ktoś dostał prezent, ktoś został przekonany i doszło do dziwnego złamania przepisów — matka i syn znajdują się w jednym mieście, i — co najważniejsze — matka wie, gdzie mieszka jej syn.

Nie sądzę, by pozwalali jej kontaktować się z maluchem, pewnie izolacja była jednym z warunków… Zresztą, to mogę sprawdzić.

— Inna — powiedziałem cicho.

Odskoczyła od okna, jak ukąszona przez węża. Przywarła plecami do głuche betonowej ściany i patrzyła przerażona jak zbliżam się do niej.

Wyciągnąłem przed siebie rękę, otwartą dłonią ku górze.

— Nie bój się — powiedziałem. — To ja, Tim. Pamiętasz mnie? Mieszkałem tutaj.

— Tiiim? — powiedziała przeciągając głoskę. — Przecież nie żyjesz.

— Jestem kilka razy nieżywy, ale żyję — powiedziałem uśmiechając się.

— To nie ty! Nie zbliżaj się do mnie!

— Mieszkałem tutaj, siedzieliśmy raz w tych krzakach i rozmawialiśmy, powiedziałaś mi, że znałaś swoją matkę, a ja ci nie uwierzyłem. a potem zamierzali mnie zaprowadzę do weterynarza, a do ciebie przyprowadzono Wika…

— Tiiim!

— Chodźmy gdzieś dalej. Mam mało czasu. Mogą mnie wytropić.

Posłusznie poszła za mną w kierunku ciemnego masywu krzaków, ale zatrzymała się nie wchodząc w ich cień. bała się. Nie do końca wierzył, że ja — to ja.

— A gdzie teraz jesteś? — zapytała. — Kim są twoi sponsorzy? Czy może jesteś włóczęgą?

W jej głosie rozbrzmiała normalna u pupilków pogarda.

— Chcę, żeby nie było już nigdy żadnych sponsorów.

— Jak to — nie było?

— Żeby odlecieli. Albo zginęli.

— A my? — Cofnęła się o krok ode mnie.

— A my będziemy żyć.

— A kto nas będzie karmił? Kto będzie wyprowadzał na spacer?

Już przywykłem do takich szczerych pytań. Czego można wymagać od ludzi, którzy nie wiedzą o niczym prócz jedzenia, spaceru i pańskiego kija lub marchewki?

— Brzydko pachniesz — oświadczyła Inna. — Jakbyś się nie mył.

— Rzeczywiście — nie myłem się od tygodnia — przyznałem. Sprawiało mi przyjemność droczenie się z nią, taką małą, słabą, pachnącą domową pupilką. — A jak się czuje twój żabczak?

— Kto?

— Twój pan, ten żabczak, któremu wrąbała pani Jajbłuszko.

— Tim. nie wolno tak mówić o sponsorach.

Powiedziała to tonem doświadczonej leciwej babuni.

— Dobrze — zgodziłem się. — Zajmę się tobą. Obowiązkowo wrócę, żeby poważnie z tobą porozmawiać. Szkoda mi zostawiać cię w zwierzęcym stanie.

— Jestem w szczęśliwym stanie! — odpowiedziała pośpiesznie.

Była strasznie podenerwowana i marzyła tylko o jednym — żebym jak najszybciej odszedł, zniknął z oczu, żeby mogła wykreślić mnie z pamięci.

— To twoje dziecko? — Wskazałem okna domu Jajbłuszków.

— Milcz! — Podskoczyła i zamknęła mi usta dłonią. Gwałtowny ruch spowodował, że jej bujne włosy w kolorze brązu rozsypały się po ramionach. Była bajecznie piękna! Dla takich kobiet popełnia się szaleństwa, z ich powodu upadają królestwa… Tyle że Inna nie wiedziała o swojej potędze.

— A kto jest ojcem? — zapytałem. Przez zasłonę jej palców pytanie zabrzmiało niewyraźnie. Moje palce natknęły się na ścianę palców i pocałowały je. Inna szybko odsunęła dłoń.

— Nie wolno ci tak mówić! Jeśli ktoś usłyszy — mnie też stąd wywiozą! Milcz, milcz, milcz!

— Pewnie Wik — nie ustawałem.

— Chorował cały tydzień, po tym jak tak bestialsko go pobiłeś.

— A potem wyzdrowiał. I znowu go przyprowadzono do ciebie.

— Potem wyzdrowiał. I przyprowadzono go…

— A gdzie jest teraz?

— Nie wiem. Jego sponsorzy przeprowadzili się do innej bazy. Nie powiesz nikomu, Tim? Co wieczór chodzę popatrzeć na chłopczyka. Widziałeś go?

Rozkoszowałem się jej widokiem, a ono nie zauważała mojego spojrzenia.

— A pani Jajbłuszko jest bardzo dobra, nie bije go wcale. Bo ja to najpierw płakałam, ale powiedzieli mi, że go nie wywiozą.

— Kiedy wyrzucimy już stąd w diabły — powiedziałem — to najpierw zwrócimy ci twojego malucha.

— Nie mów tak! Nie myśl nawet, to niebezpieczne!

— Czyżbym i ja był taki?

— Jaki?

Pogłaskałem ją po ramieniu, odsunąłem ciężkie pasma włosów.

— Nie waż się mnie dotykać!

— Zaraz sobie pójdę, nie bój się.

— Będę krzyczała! Nie waż się mnie dotykać! Jesteś brudny!! Brzydko pachniesz!

Jej głos wzniósł się do niebezpiecznej wysokości — nie kontrolowała swojego strachu przede mną, strachu utrefionej pudliczki przed podwórzowym kundlem.

— Odejdź, odejdź, odejdź!

Ogarnięty goryczą zacząłem wycofywać się, wiedząc, że jej głos już zaalarmował sponsorów. Mają zadziwiający słuch — żeby tak ludzie mieli taki!

Pierwszy pojawił się podrośnięty żabaczak. Rozgniewani czy wystraszeni sponsorzy poruszają się z szybkością pantery. Żabczak przemknął przez trawnik jak czarny pocisk, wystrzelony z olbrzymiej armaty.

Nie usłyszałem go, ale zdążyłem się usunąć.

Nie wyhamowawszy żabczak wyrżnął w ścianę, i, mimo że ta były z grubego betonu, miałem wrażenie, że dom kiwnął się.

Póki żabczak odwracał się wpadłem w krzaki i zamarłem tam.

Otworzyły się drzwi. Mój zastępczy ojciec, pan Jajbłuszko, który, zresztą, nigdy mnie nie kochał, ponieważ nie kochał niczego, co nie było pokryte zieloną łuską, pojawił się w progu. Widząc coś matowo połyskującego w jego dłoni zrozumiałem, że tatunio wyszedł na spacer dobrze uzbrojony. A ze mnie niezły sentymentalny kretyn, powiedziałem sobie. Niekiepskie sobie wymyśliłem spotkanie z lekkomyślną młodością.

Sponsorzy zamarli. Jeden z łbem przytulonym do ściany, drugi na progu. Czekali czy nie westchnę, nie poruszę się, żeby wykorzystać każdy odgłos i zakończyć mój żywot.

Nie ruszałem się, nie kichałem i nie oddychałem. Do takiego życia już przyzwyczaiłem się. I wszystko był się upiekło, gdyby nie sprytny żabczak, który całym cielskiem odwrócił się do Inny i, niespiesznie sunąc na nią, zażądał:

— Gdzie? Gdzie on? Mów! Mów, nie milcz, bo cię ukarzę!

W powieściach wierna ukochana zaciska śnieżnobiałe ząbki i milczy mimo tortur.

— W krzakach! Tam! — wrzasnęła Inna. — On chciał na mnie, chciał mnie…

Szybciej, boję się go!

Rzeczywiście była potwornie wystraszona! W nienawiści do mnie też była szczera, ponieważ chciała przypodobać się sponsorom i uratować swoje widzenia z synem.

Zobaczyłem, że tatunio Jajbłuszko przesuwa dźwigienkę na lufie z ognia skumulowanego na szerokie pasmo — zamierzał wypalić krzaki wraz ze mną, i nikt nie zamierzał się z nim o to wykłócać.

Jeszezce sekunda i będzie za późno na ratunek…

Na czworakach, jak chart, rzuciłem się w prześwit wzdłuż żywopłotu.

Wieczór rozjarzył się oślepiającym zielonym światłme strzału.

Stożek zabójczego promienia sięgnął gwiazd, spalając na swojej drodze wszystko, co mogło się poruszać i oddychać — motyle, ptaki, komary… Następnie usłyzsałem głuche tąpnięcie. Kontur sponsora zniknął z oczu…

Z powodu tej zawieruchy za plecami zatrzymałem się dopiero za śmietnikiem, w burzanie. Zatrzymałem się i zacząłem zastanawiać — dlaczego papcio strzelał nie we mnie a w niebo? Sponsorzy nie popełnaiją takich błędów.

Obok mnie brzęknęła puszka po konserwach.

— Kto? — zapytałem samymi wargami.

— Ja — odpowiedział pełzacz. — Cudem zwialiśmy.

— To ty tam byłeś?

— Znudziło mi się czekać, poszedłem za tobą. Zdążyłem go złapać za nogi i zsarpnąć. Dobrze wyszło?

Pełzacze są strasznie silne. W niektórych rzeczach mogłyby nsawet rywalizować ze sponsorami.

— Bomba — powiedziałem. Leżałem bez sił.

— Czas wiać — oświadczył pełzacz. — Będą przeczesywali okolicę.

— Chwila.

Usiadłem. W głowie mi się kręciło — widocznie biegłem szybciej, niż mope normalny człowiek.

— Fajna dziewczyna — powiedziałem. — I synka kocha.

— Opowiesz mi kiedyś — rzerkł pełzacz. — Zawsze mnie dziwiły wasze ludzkie obyczaje.

Poczuliśmy się bezpieczni dopiero kiedy oddaliliśmy się jakieś 5 klilometrów od miasteczka.

Odpoczęliśmy na starej szaosie. Jej asfalt długo walczył z roślinnością, ale w końcu poddał się, popękał, powstały w nim dziury, z których wyrastały trawa i krzewy; w więdszych zapadliskach pojawiły się drzewa. Ale na pewnych odcinkach asfalt trwał w całości i po szosie i tak łatwiej było iść niż po dziewiczym lesie.

Po godzinie znaleźliśmy się nad rzeką. Kiedyś jej bvrzegi spinał żelazny most, ale środkowe przęsła zapadły się, przejść po nim się nie dało.

— Możemy przepłynąć trzymając się belki — powiedziałem. — Widzisz, tam leży na brzegu?

Pełzacz nie odpowiedział.

Odwróciłem się. Pełzł wolno po szosie, odstawał ode mnie o niemal sto metrów.

— Co z tobą? — zapytałem. — Zmęczałeś się?

Pełzacz nie odpowiedział. Pełzł miarowo, podciągając ogon do przednich łap i podnosząc środkowy segment ciała. Duże oczy patrzyły do przodu. Bura szczecina na splecah nastroszyła się.

Uznałem jego milczenie za wynik niewystarczającego wychowania, jakie przeszedł w fabryce słodyczy. Zacząłem szuwać się w dół, do belki. Ale w połowie odległości odwróciłem się do pełzazca i zapytałem:

— Słuchaj, nawet nie wiem — możesz trzymać się belki?

Nie wątpiłem w pozytywną odpowiedź — przecież razem przedostaliśmy się do Wieży, trzymają się liny, przeciągniętej przez Sienieczkę. Co prawda, do dziś miałem jeszcze blizny na plecach.

— Czekaj — powiedział pełzacz. Jego głos brzmiał dziwnie. Chciałem wspiąć się do niego, ale pełzacz sam zsunął się do mnie.

— Co ci jest?

— Nie… mogę — powiedział. — Nie mogę iść!

Jego słowa mnie zmartwiły — trzeba będzie szukać tratwy albo czegoś wystarczająco pewnego, żeby przewiźć go na drugi brzeg.

Pełzacz zwlaił siż bez sił umoich stóp, z przrażeniem zobaczłem, że sieść na jego grzbiecie czeęściowo wypadła. Przejechałem dłonie po grzebiecie pełzacza suche źdźbła szczeciny kruszyły się i opadały na brzeg. Zrozumiałem, że najbardziej podobne to jest do napromieniowania atomowego — weidzałem to od Jajbłuszków. Zawsze bali się napromieniowania. Pani Jajbłuszko mawiała:

— Poczekaj, trafisz pod wiązkę promieniowania — wypadną ci wszytkie włosy.

— Pełzacz — powiedziałem. — Źle się czujesz?

— To nic — odpowiedział z wysiłkiem. — Pomóż mi tylko dostać się do sztabu. Nie porzucaj mnie.

— Bzdury pleciesz — powiedziałem. — Dlaczego mam ciebie porzucać?

— Nie mogę iść…

— Leż i odpoczywaj — poleciłem. — Leż i nie choruj, a ja poszukam, na czym się przedostaniemy się na drugi brzeg.

Ale nie było na czym się przedostać. Jasne jak słońce, że nie ma żadnego środka przeprawy. Belka? Może pójdę wzdłuż brzegu aż znajdę drugą? Chociaż z dwu belek i tak nie zbuduję statku.

A lina? Nie mam sznura!

— Nie ma rady — powiedziałem. — Będziesz musiał płynąć na belce.

— Co mówisz? — Z trudem mnie rozumiał.

— Popłynę za belką, a ty wdrapiesz się na nią, chwycisz pazurami i będziesz się trzymał. A ja będę popychał. Jasne?

— Jasne — odpowiedział pełzacz. — Nie porzucaj mnie…

— Pełznij w dół.

Mój towarzysz starał się pełznąć, ale nic mu nie wychodziło, poruszał się z trudem, jakby ktoś nadział go na trzpień, przez co nie potrafił się zgiąć.

Musiałem go objąć, oderwać od ziemi i ciągnąć w dół. Prościej byłoby po prostu poturlać go, jak kłodę, ale bałem się uszkodzić mu jakiś organ wewnętrzny.

Ułożyłem go na piasku nad wodą. Potem zzułem buty, wsunąłem je do worka, koszulę — też. Zaciągnąłem mocno sznury.

— Słyszysz mnie? — zapytałem pełzacza.

— Tak — odezwał się.

Spróbowałem czy belka łatwo oderwie się od brzegu. Na szczęście nie osiadła mocno na piasku. Podniosłem pełzacza i ułożyłem na belce.

— Trzymaj się teraz! — poleciłem.

Usłyszał mnie — jego szpony wysunęły się do oporu i wczepiły w korę.

— Pomęcz się trochę.

Dno zapadło się zaraz przy brzegu.

Pchnąłem belkę i zrobiłem krok za nim. Ale nie obliczyłem dobrze jak szybko opada dno — krok i już nie poczułem dna! Wypuściłem koniec belki i zapadłem się z głową pod wodę.

Gdy wypłynąłem zobaczyłem, że belka dość szybko oddala się ode mnie i wolno obraca się wokół osi podłużnej, tak że pełzacz jest już nie na wierzchu, a z boku — jeszcze chwil i znajdzie się w wodzie.

— Tim! — dobiegł mnie wystraszony głos pełzacza.

Jestem kiepskim pływakiem, ale tak mocno zacząłem walić rękami o wodę, że dogoniłem belkę szybciej, niż zdążyła zanurzyć pełzacza w wodzie.

Płynąłem machając nogami i popychając belkę przed sobą, a ona ciągle starał się okręcić i utopić pełzacza. A drugi brzeg jakoś się nie przybliżał. Zmęczyłam się tak, że wydawało mi się — jeszcze chwila i puszczę tę cholerną belkę z tym znienawidzonym pełzaczem-symulantem, któremu po prostu nie chce się płynąć.

Na szczęście te jadowite myśli nie zdołały opanować mojej świadomości — nieoczekiwanie belka uderzyła w dno. W następnej chwili poczułem je kolanami. Okazało się, że drugi brzeg był płaski, a mielizna ciągnie się niemal od połowy nurtu.

— Jesteśmy na miejscu — powiedziałem do pełzacza, ale ten się nie odezwał. Miła zamknięte oczy, szczecina na plecach niemal całkowicie wypadła, odsłaniając jego chitynowy pancerz.

Z trudem oderwałem pełzacza od belki. Wcale mi nie pomagał, był całkowicie skostniały. Jego ciało było gorące, a usta pulsowały.

— Tim… — usłyszałem zbliżywszy ucho do jego ust. — Nie porzucaj!…

Obułem się, włożył koszulę i spróbowałem zarzucić sobie pełzacza na plecy. Nie odzyskałem jeszcze po chorobie pełni sił i dlatego dwudziestopięciokilowy pełzacz wydał mi się strasznie ciężki.

Znalazłem na drugim brzegu byłą drogę asfaltową i powlokłem się po niej, omijając dziury i szczeliny.

Pomyślałem: jak to dobrze. że pełzacz zmusił mnie, żebym zapamiętał marszrutę. Wiedziałem, że musimy iść tą drogą aż do dużego białego słupa, przy którym trzeba skręcić na drogę gruntową, a ta zaprowadzi nas przez las do ruin osiedla, gdzie powinien na nas czekać samochód.

Do białego słupa było z dziesięć kilometrów. Ale mnie wydało się, że ze dwa razy dalej. W każdym razie wlokłem się tam ponad trzy godziny. Z każdym krokiem przeklęty pełzacz stawał się coraz cięższy, a ja coraz częściej waliłem się bez sił na pobocze drogi, a postoje stawały się coraz dłuższe.

Zacząłem się obawiać, że pełzacz zemrze zanim doniosę go do sztabu. I wcale, zresztą, nie byłem pewien czy tam znajdzie się lekarz. który zna się na tajemniczych chorobach pełzaczy. Ale póki co pełzacz żył — był gorący i czasem po jego ciele przebiegał skurcz. Jednocześnie zesztywniał jak pal i jakbym nim nie obracał i tak uciskał mnie w ramię.

Przestałem już wierzyć w biały słup, kiedy w końcu go zobaczyłem. Zwaliłem się obok niego i odpoczywałem chyba z pół godziny, łudząc się nadzieją, że Irka pomyliła się i przyśle samochód właśnie do słupa, a nie do zrujnowanego osiedla.

Było gorąco, męczyło mnie pragnienie. Rozumiałem, że leżąc tu pogarszam tylko swój stan i dodatkowo męczę biednego pełzacza. W końcu więc przeklinając przez zęby wciągnąłem go sobie na plecy i zataczając się, poszedłem do lasu po wąskiej wijącej się ścieżce, z głębokimi koleinami, pomiędzy którymi rosła bujna trawa.

Stopniowo okolica obniżała się i wionęło wilgocią. Ale upał nie zmniejszał się, dokoła mnie, boleśnie kąsając, kręciły się końskie muchy. Nawet nie miałem jak się od nich opędzać.

Nagle zobaczyłem, że z prawej ode mnie mignęła woda. Zrzuciłem dobijający mnie ciężar i rzuciłem się do malutkiego jeziorka, otoczonego turzycą. Z trudem dotarłem do wody — brzeg był tak grząski, że ugrzęzłem niemal po pas, zanim mogłem się napić. Piłem z rozkoszą, ale nie mogłem wziąć ze sobą zapasu, co prawda, według moich obliczeń, cel wędrówki był już blisko.

Namoczyłem koszulę, żeby przynajmniej zwilżyć mokrą tkaniną ciało mojego nieszczęsnego współtowarzysza podróży, odwróciłem się., wyciągając jednocześnie nogi z czarnego bagna…

I z przerażeniem zauważyłem, że mój pełzacz nie jest już sam.

Nad nim, pracowicie turlając nieruchome ciało łapą i usiłując otworzyć go jak ostrygę, stał brunatny niedźwiedź. Mruczał i jakby mamrotał coś do siebie, najwyraźniej zły, że nie może dobrać się do smacznego mięsa.

— Ach, ty bydlaku! — wrzasnąłem wymachując koszulą. — Ty go tu przywlokłeś? Nosiłeś go?

Z niewiadomego powodu właśnie ten mój wyczerpujący wysiłek wydały mi się w tym momencie najpoważniejszym argumentem, żeby nie pozwolić niedźwiedziowi na porwanie zdobyczy.

Niedźwiedź zwrócił na mnie uwagę, kiedy zacząłem wymachiwać koszulą jak sztandarem. Moje koszula gonie wystraszyła. Wstał na tylne łapy i ryknął ponuro; pokazał przez to, że nie zamierza dzielić się ze mną swoją zdobyczą.

Zwierz ruszył w moim kierunku, a ja dopiero wtedy przypomniałem sobie o swoim nożu.

Wyszarpnąłem go. Akurat na czas, ponieważ czerwony pysk, okolony żółtymi zębami, był tuż-tuż, więc wbiłem nóż w brzuch niedźwiedzia, ale nie udało mi się ustać na nogach — drapieżnik z rozpędu zwalił mnie z nóg i wytrącił z ręki nóż.

Po uderzeniu o ziemią na kilka sekund straciłem przytomność, ale zaraz ją odzyskałem, nie w brzuchu niedźwiedzia, a na swobodzie. Czy to wystraszyło go moje uderzenie, czy zrobiło mu się żal mnie i pełzacza — usłyszałem tylko trzask gałęzi i, odwróciwszy się, zobaczyłem plecy tył niedźwiedzia, ginącego w zaroślach.

Z trudem podniosłem się, odszukałem nóż — krwi na nim nie było, pewnie nie zdołałem przebić warstwy tłuszczu. Poszedłem do pełzacza.

Niedźwiedź nie zdążył zrobić mu krzywdy. Odwrócił tylko na bok.

Pochyliłem się nad pełzaczem. Krew z mojego podrapanego ramienia kapała na jego ciało. Przycisnąłem do rany koszulę, zapomniawszy, że przyniosłem ją, żeby ochłodzić pełzacza, wziąłem go na ramię i poszedłem dalej, ponieważ w tym czasie sens życia i bodziec do poruszania się polegały tylko na tym, żeby donieść tego przeklętego owada.

Nie zauważyłem jak wyszedłem na lukę w lesie — ulicę zrujnowanej wsi. Zresztą, nie różniła się ona specjalnie od leśnej drogi — takie same drzewa i krzewy dokoła. Nie bardzo nawet widać, że tu akurat pod drzewami kryją się ruiny.

Samochodu dla na nie było. Nie było go w sztabie. Na szczęście znalazła się furmanka. I dwaj ludzie.

Zobaczyli mnie z daleka. Ale nie od razu domyślili się, że jestem tym szlachetnym rycerzem, którego mają tu spotkać. Z lasu wyszedł na nich jakiś wysmarowany od głów do stóp stwór z żółtą kłodą na ramieniu, na dodatek zataczający się, niczym ktoś śmiertelnie ranny.

Kiedy domyślili się w końcu co się dzieje ułożyli mnie na furmance i powieźli do sztabu. W furmance były sterta świeżej słomy, więc niemal natychmiast zasnąłem kamiennym snem. Spałem niemal do samego sztabu — to znaczy dwie godziny.

Kiedy obudziłem się zapytałem kierującego koniem człowieka czy pełzacz jeszcze żyje. Nie mogliśmy się dogadać, ponieważ pełzacz zupełnie nie przypominał samego siebie.

Nie doczekawszy się odpowiedzi zasnąłem ponownie.

Przeniesiono mnie do lazaretu, gdzie opatrzono moje rany. Nie obudziłem się.

Obudziłem się dopiero rano, umieszczony pod ziemią lazaret był oświetlony skąpo. Do pokoju weszła kobieta w białym fartuchu, podobny do Ludmiły, ale o czarnych włosach. Zapytała jak się czujkę. Odpowiedziałem, że dobrze. Potem kobieta zapytała, czy przynieść mi jedzenie do łóżka, czy dam radę wstać.

Odpowiedziałem, że spróbuję się podnieść. Z trudem wstałem, walcząc z zawrotami głowy. Jakiś mężczyzna przyniósł drewniany stolik i ławeczkę. Kobieta postawiła na stole dużą filiżankę kawy i położyła kromkę chleba. Zjadłem śniadanie.

Zapytałem co się dzieje z pełzaczem.

Kobieta odpowiedziała, że miał szczęście. Wszystko z nim dobrze.

Wszedł mężczyzna w skórzanym obraniu, podobnym do ubrania ochrony Markizy w metrze. Zapytał mnie czy jestem w stanie pójść do głównodowodzącego. Odpowiedziałem, że mogę. Dopiłem kawę i poszedłem za przewodnikiem po podziemnych korytarzach. Wcześniej była tu wojskowa baza. Tutaj przed wieloma laty wojskowi oczekiwali na atomowe uderzenie. Ale wojna nie nastąpiła, a pojawili się sponsorzy.

W korytarzu spotkaliśmy pochód małych pełzaczy. Prowadził ich nastolatek z patyczkiem w ręku. Pełzacze miarowo i jednakowo garbiły swoje owłosione plecy.

— Czy my ich hodujemy w kradzionych jaj? — zapytałem.

Mój przewodnik wzruszył ramionami, albo nie wiedział, albo nie chciał zdradzać sekretów. Przepuścił mnie przed sobą w jakieś drzwi.

Za nimi znajdował się pokój oświetlony lepiej niż inne pomieszczenia. Przy dużym biurku siedziała Irka, przed nią stał komputer, dokoła walały się porozrzucane papiery.

— Żyjesz? — zapytała Irka i uśmiechnęła się.

Miała na sobie również skórzane ubranie, włosy uczesała do tyłu.

— Ty tu dowodzisz? — zapytałem.

— A jak ci się wydaje?

— Moim szefem też jesteś?

— Póki nie wróci Markiza — uważaj! — Uśmiechają się odruchowo zakryła usta dłonią.

— A co z pełzaczem? — zapytałem chcąc zmienić temat. Jakoś nie ucieszyło mnie, że Irka okazała się nie tą osobą, którą przywykłem widzieć.

— Żyje — powiedziała Irka. — Dzięki tobie.

— Natknęliśmy się na niedźwiedzia — poinformowałem ją. — Chciał do pożreć.

— Jak zobaczyłam twoje rany na ramieniu od razu domyśliłam się, że obejmowałeś się z niedźwiedziem.

— A ja nie domyślałem się, że jesteś tu szefem.

— Ktoś musi być…

Wszedł Henryk. Położył jakieś papiery na biurko przed Irką. Popatrzyła na nie i podpisała, a Henryk podszedł do mnie i powiedział, że jestem zuch, i że rad jest mnie widzieć.

Henryk poszedł sobie, a ja ze smutkiem pomyślałem, że teraz nie będą mógł już całować Irki. Nigdy. I zrobiło mi się smutno.

— Gdzie jest pełzacz? — zapytałem. — Chcę go zobaczyć.

— Zaraz sam przyjdzie — uspokoiła mnie Irka.

W tym momencie wpadł do pokoju Sienieczka, objął mnie za nogę swoimi błoniastymi rękami. Pyszczek miał zapłakany.

— Rycerzu Lancelocie! — zawołał. — Przyszedłeś w końcu, tak się cieszę! Wiesz, że Leonora też tu jest? Pójdziemy do niej dobrze?

— No to pójdę sobie? — powiedziałem. Nie wiedziałem, czy powinienem pytać Irkę o pozwolenie.

Irka odsunęła papiery i wstała. Chciała podejść do mnie, ale nagle do pokoju wszedł inspektor, którego widziałem na Wieży. Ten smukły, z obliczem mrówki, w długim tęczowym płaszczu. Dziwne, dlaczego został na Ziemi?

Inspektor skierował się w moją stronę. Zesztywniałem. Biła od niego surowość i precyzja ruchów doprowadzona niemal do dokładności mechanizmu.

— Nie poznajesz? — zapytał głosem pełzacza.

— Pełzacz?

Inspektor podszedł i wyciągnął do mnie szczupłe twarde dłonie. Podałem mu swoje. Zrozumiałem wszystko.

— Jesteś jak motyl? — zapytałem.

— To metamorfozy — powiedział pełzacz. — Ale stadium larwy nadchodzi niespodziewanie, chociaż trwa krótko. W takiej chwil obok powinien być ktoś bliski. Albo przyjaciel. Bo mogło się zdarzyć — krótkim ruchem przejechał kantem dłoni po swoim chudym gardle; jego mrówcze oczy pozostały nieruchome — że zginąłbym. Dziękuję ci za wszystko.

— Pokaż mu, pokaż! — zażądał Sienieczka. — On jeszcze nie widział. Wszyscy widzieli tylko nie on.

— Pokaż — zgodziła się Irka. — To piękne.

Pełzacz machnął rękami i jego długi tęczowy płaszcz, jak bajkowy nieważki parawan, otworzył się, rozciągnął — i zobaczyłem przed sobą ogromnego perłowego motyla.

— Umiemy latać! — zakomunikował Sienieczka.

Kiedy odeszli Irka podeszła do mnie, wspięła się na palce i pocałowała mnie w policzek.

— Witaj, Lancelocie! — powiedziała.

Загрузка...