Rozdział 9

Apartament był duży i dobrze wyposażony. Na podłodze leżał gruby dywan, pod ścianami stały eleganckie meble. W wielkim kominku zajmującym połowę jednej ze ścian płonął ogień. Po jednej stronie pokoju znajdowała się jadalnia z drzwiami do kuchni i sypialni. Pozłacane lustra i piękne obrazy wisiały na wszystkich ścianach. Gzyms kominka zdobiły wspaniale rzeźbione statuetki z kości słoniowej.

— Proszę usiąść i rozgościć się — powiedział Ecuyer do Tennysona. — Gwarantuję, że najlepiej będzie się pan czuł w tamtym krześle. Napije się pan czegoś?

— Ma pan Szkocką?

— Dobry wybór — uśmiechnął się Ecuyer. — Skąd pan zna Szkocką? W dzisiejszych czasach prawie nikt już nie pamięta o jej istnieniu. Pozostało tylko niewielu z nas, ludzi, którzy wiedzą…

— Zostaliśmy sobie przedstawieni przez kapitana na statku — odparł Tennyson. — Miłość od pierwszego tyku. Podobno jest to napój pochodzący ze Starej Ziemi.

Ach tak, kapitan. To dzięki niemu nasze zapasy wyglądają tak dobrze. Za każdym razem przywozi nam kk skrzynek alkoholu. Sprowadzamy go z planety j Sundance. To jedyne miejsce w promieniu tysiąca lat świetlnych, gdzie można znaleźć Szkocką. Skrzynki zawsze docierają do nas w postaci nieco uszczuplonej, ale nie zwracamy na to uwagi. Uważamy to za słuszną zapłatę.

Ecuyer przyniósł drinki i podał jednego Tennysonowi, po czym usiadł naprzeciw niego.

— Do dna — powiedział wznosząc kieliszek. — Myślę, że mamy za co pić.

— Miejmy nadzieję — odparł Tennyson. — Jak na’ tak krótki okres podawania leku, pacjentka reaguje bardzo dobrze. Tak czy inaczej, będziemy musieli potrzymać ją jeszcze pod obserwacją.

— Niech mi pan powie, doktorze, czy zawsze tak się pan poświęca swoim pacjentom? Został pan przy łóżku Mary, póki jej stan się nie poprawił. Pewnie jest pan bardzo zmęczony. Nie będę pana dłużej męczył. Powinien pan wypocząć.

— Jeśli znalazłby mi pan jakieś łóżko…

— Łóżko? Doktorze Tennyson, jesteśmy w pana mieszkaniu. Będzie należało do pana tak długo, jak długo zostanie pan z nami.

— W moim mieszkaniu? Myślałem, że jesteśmy u pana?

— U mnie? O, nie. Mój apartament wygląda dość podobnie, ale ten akurat przeznaczony jest dla gości. Dlatego teraz należy do pana. Słyszeliśmy, że stracił pan bagaż, dlatego pozwoliliśmy sobie zamówić dla pana trochę odzieży. Powinna dotrzeć tu jutro rano. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciw temu.

— To nie było konieczne — odpowiedział chłodno Tennyson.

— Nie rozumie pan — rzekł Ecuyer. — Nie możemy zrobić nic, co choć w części wyraziłoby naszą wdzięczność…

— Pańska radość jest zdecydowanie przedwczesna.

z pomocą proteiny Mary może nie przeżyć do jutra.

Ale niewątpliwie zauważyliśmy poprawę.

Tak, tętno jest lepsze. Wydaje się, że organizm wzmocnił się, temperatura nieznacznie spadła, ale to wszystko nie oznacza jeszcze przełamania choroby.

— Wierzę w pana — upierał się Ecuyer. — Myślę, że uda się panu ją z tego wyciągnąć.

— Niech pan posłucha — Tennyson nagle zmienił temat — bądźmy ze sobą szczerzy. Pan lub ktoś z pańskich ludzi rozmawiał z kapitanem. Wie pan cholernie dobrze, że nie zgubiłem bagażu. Nie miałem żadnego bagażu. Zwyczajnie nie miałem czasu na spakowanie moich rzeczy. Uciekałem.

— Wiem — potwierdził bez wahania Ecuyer. — Nie chcemy wtrącać się w pańskie sprawy. Nie obchodzi nas, co tak naprawdę wydarzyło się w pańskim życiu, i jeśli sam pan nie będzie chciał nam tego opowiedzieć, nie będziemy zadawać żadnych pytań. Zupełnie nas to nie interesuje. Wystarczy nam, że jest pan lekarzem. Na początku nie byłem pewien nawet tego, jednak ostatnio miałem okazję się przekonać. Dzięki pana obecności tutaj nadal mamy szansę, że Mary będzie żyć. Jakie szansę miałaby bez pana?

— Pewnie żadne — odparł Tennyson. — Chyba że pielęgniarka sama podjęłaby decyzję…

— Na pewno nie — rzekł z przekonaniem Ecuyer. — Nie odważyłaby się.

— A więc dobrze. Załóżmy, że ocaliłem pacjentkę. Do diabła, człowieku, taki mam zawód. Po to uczyłem się tyle lat. Ratować wszystkich, których można uratować. Nie macie wobec mnie żadnego długu. Drobna zapłata, to wszystko czego oczekuję. Może i tego nie dostawiłem na Gutshot moje listy uwierzytelniające.

tej chwili, choćbym nie wiem jak chciał, nie mogę nawet udowodnić, że jestem lekarzem. Nie jestem pewien, czy w ogóle mam prawo rozpoczynać tutaj praktykę. Istnieje jeszcze coś takiego jak licencja.

Ecuyer machnął ręką.

Niech pan się tym nie martwi. Jeśli mówi pan, że jest lekarzem, znaczy że pan nim jest. Jeżeli zezwolimy panu na prowadzenie praktyki, to będzie pan miał prawo to robić.

— Tak — uśmiechnął się Tennyson. — Jeśli Watykan zezwoli…

— Na Końcu Wszechświata Watykan ustanawia prawa. Nikt nie dyskutuje. Bez nas nie byłoby Końca Wszechświata. My jesteśmy Końcem Wszechświata.

— Dobrze, dobrze — zgodził się Tennyson. — Nie mam zamiaru sprzeczać się z panem. Jeden z pańskich ludzi jest chory, więc udzieliłem mu pomocy. Powtarzam panu, taki mam zawód. Nie róbmy z tego wielkiej afery.

— Wydawało mi się, doktorze, że zdołał pan już ocenić sytuację. Nie mamy lekarza, a bardzo go potrzebujemy. Chcielibyśmy, żeby został pan z nami jako nasz lekarz.

— Ot, tak?

— Ot, tak — potwierdził Ecuyer. — Nie rozumie pan? Mamy nóż na gardle. Sprowadzenie innego lekarza zajęłoby nam miesiące. A poza tym, co to by był za doktor?

— Tego akurat nie może pan wiedzieć.

— Wiem, że jest pan oddany swoim pacjentom. Poza tym jest pan uczciwy. Szczerze przyznał się pan do ucieczki z Gutshot, a kiedy spytałem o wynik leczenia Mary, uczciwie powiedział pan, że nie ma żadnych gwarancji. Podoba mi się pańska szczerość.

— W każdej chwili może pojawić się tutaj ktoś z nakazem aresztowania mnie. Nie wydaje mi się, żeby tak się stało, ale…

— Nic im to nie da — przerwał Ecuyer. — Nauczyliśmy się chronić, co nasze. Jeśli rzeczywiście ma pan kłopoty, doktorze, tutaj mogę zagwarantować panu bezpieczeństwo. Nie obchodzi mnie, co pan zrobił. Daję panu moje słowo na to, że tutaj nikt pana nie aresztuje.

— Dobrze. Nie wydaje mi się, żebym potrzebował ochrony, ale zawsze miło wiedzieć, że jest taka możliwość. Bardziej martwią mnie wasze układy. Nie mam pojęcia, w co się wplątuję. Nasłuchałem się wielu historii o Projekcie Papież i Watykanie. Podobno kieruje tym wszystkim banda robotów. Czy zechciałby mi pan to wyjaśnić? Ta starsza kobieta, Mary, majaczyła coś o aniołach. Może to jednak nie było majaczenie?

— Nie — rzekł Ecuyer nagle poważniejąc. — Mary odnalazła Niebo.

— Oho. Chyba będzie pan to musiał powiedzieć jeszcze raz i to powoli, bo zdaje się, że nie zrozumiałem. „Mary odnalazła Niebo”. Zabrzmiało to tak, że prawie uwierzyłem.

— To prawda. Ona rzeczywiście odnalazła Niebo. Wszystko na to wskazuje. Potrzebujemy jej wskazówek, abyśmy i my mogli je dostrzec. Oczywiście posiadamy jej klony — trzy z nich rosną zupełnie prawidłowo — tym niemniej nie możemy być pewni…

— Wszystko na to wskazuje? Klony? Co na to wskazuje? Jeśli dobrze sobie przypominam, Niebo nie jest bytem materialnym. Jest raczej stanem świadomości. Wiara…

— Doktorze, niech pan mnie posłucha. Widzę, że będę musiał wyjaśnić panu parę spraw.

— Całe szczęście, bo już zaczynałem się obawiać, że straciłem wątek.

— Najpierw odrobina historii — zaczął Ecuyer. — Watykan-17, czyli nasz Watykan, rozpoczął swoją misję prawie tysiąc lat temu z bandą robotów, jak pan to określił, które przyleciały z Ziemi. Na Ziemi roboty nie były wyznawcami, a raczej nie miały prawa być wyznawcami żadnej religii. Wydaje mi się, że gdzieniegdzie zmieniono już tę zasadę. Roboty mogą być komunikantami — nie wszędzie, ale na niektórych planetach na pewno. Tysiąc lat temu było to nie do pomyślenia. Roboty uznawano za maszyny niegodne wyznawania żadnej religii. Żeby być wyznawcą jakiejkolwiek religii, trzeba przecież mieć duszę lub jakiś jej ekwiwalent. Roboty nie posiadają duszy, a przynajmniej tak uważano i dlatego ich dostęp do religii został ograniczony. Jak dobrze zna się pan na robotach, doktorze?

— Prawdę mówiąc, wcale. W życiu rozmawiałem zaledwie z kilkoma, a parę tylko oglądałem. Tam, skąd pochodzę, nie było ich zbyt wiele. Kilka poznałem na studiach, ale nie było to miejsce, gdzie ludzie i roboty żyli w zbyt dobrej komitywie. Tak czy inaczej, nigdy nie poznałem żadnego z nich z bliska. Nigdy zresztą nie czułem potrzeby…

— Tak właśnie odpowiada dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu zapytanych ludzi. Nie mają z nimi żadnego kontaktu, nie są w ogóle zainteresowani. Zazwyczaj myślą o nich jak o metalowych ludziach albo raczej maszynach próbujących naśladować ludzi. Ale muszę panu powiedzieć, że roboty to coś więcej. Kiedyś ich znaczenie nie było zbyt wielkie, lecz teraz, na Końcu Wszechświata odgrywają o wiele poważniejszą rolę. W ciągu ostatniego tysiąclecia roboty na naszej planecie ewoluowały, aby wreszcie stać się istotami znacznie różniącymi się od ludzi. Mimo to nigdy nie zapomniały, że zostały przez nich stworzone i nadal nie wypierają się tego. Powiem więcej, odczuwają wręcz bliskie pokrewieństwo z ludźmi. Mógłbym tak opowiadać panu przez całą noc, czym są roboty i co tutaj robią. Mówiąc skrócie, przyleciały na naszą planetę, ponieważ odmówiono im doznań religijnych gdzie indziej. Zostały pozbawione prawa do tej części życia ludzkiego, która wydawała się im bardzo fascynująca. Żeby zrozumieć, skąd wzięła się u nich instynktowna potrzeba doznań religijnych, trzeba je najpierw dobrze poznać. Mogłoby się zdawać, że chodzi tu jedynie o zachowanie równowagi, głęboki instynkt, każący im we wszystkim naśladować człowieka. Robot nie może osiągnąć tylu rzeczy dostępnych człowiekowi. Ze względu na swoją naturę posiada mnóstwo ograniczeń. Robot nie może płakać ani śmiać się, nie czuje popędu płciowego, chociaż tworzy nowe roboty. Przynajmniej tutaj nasze roboty budują nowe, używając elementów, o których ich ludzcy konstruktorzy nigdy by nie pomyśleli, a nawet gdyby pomyśleli, nigdy nie odważyliby się ich użyć. Na Końcu Wszechświata powstała nowa generacja robotów. Nadąża pan?

— Rozumiem, że pociąg do religii jest próbą zachowania równowagi — powiedział Tennyson. — Religia jest dla nich zapewne tajemnicą, którą chciałyby dzielić z rasą ludzką.

— Zgadza się. Gdybym chciał opowiedzieć panu, jaka była filozofia robotów i przez jakie stadia ewoluowały poszukując swojej własnej religii, spędzilibyśmy tu całą noc. Ale myślę, że to nie czas i miejsce na taką opowieść. Będziemy jeszcze mieli wiele okazji, aby o tym podyskutować. Oczywiście, jeśli będzie pan chciał.

— Naturalnie. Jeśli tylko znajdzie pan odrobinę czasu.

— W każdym razie, roboty przyleciały na Koniec Wszechświata i założyły swój własny Watykan. Opierały się na ziemskiej religii, która wydawała im się bardzo ciekawa. Nie ze względu na nauki. Podejrzewam raczej, że chodziło o jej organizację, hierarchię, długą tradycję i dogmaty. W religii nowego Watykanu odnajdzie pan wiele z liturgii Watykanu Starej Ziemi, który służył za model. Mimo to roboty wcale nie starały się wiernie, ani nawet w przybliżeniu, odtworzyć ziemskiej wiary katolickiej. Roboty nigdy nie głosiły, że ich religia jest przeniesioną na koniec galaktyki ziemską religią. Gdyby ktoś bliżej przyjrzał się temu nowemu wyznaniu, zauważyłby, że jest to raczej synteza wielu religii, ponieważ roboty zapożyczyły sporo aspektów z obcych wierzeń.

— Wygląda na to, że utworzyły nową religię, zbierając co się da z wszelkiego rodzaju wierzeń, które w jakiś sposób do nich przemawiały — podsumował Tennyson.

— Tak. Wiara robotów, co bynajmniej nie oznacza, że jest ona czymś gorszym. Wszystko zależy od definicji religii.

— Panie Ecuyer… Właściwie nawet nie wiem, jak mam się do pana zwracać. Czy zamiast „pan” nie powinienem używać jakiegoś tytułu?

— W porządku. Na imię mam Paul, może pan tak do mnie mówić. Będzie mi bardzo miło. Nie mam żadnego tytułu. Nie jestem członkiem hierarchii religijnej.

— Właśnie zamierzałem spytać, jaka jest pańska rola w tym wszystkim.

— Jestem koordynatorem tego, co w skrócie nazywa się Programem Poszukiwań.

— Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

— Nie mówi się zbyt wiele na ten temat. Program stanowi część Projektu Papież. Czasami wydaje mi się, że Projekt Papież jest teraz jedynie pretekstem do kontynuacji Programu Poszukiwań. Wolałbym jednak, żeby nie wspominał pan o tym ojcom. Większość z nich jest nadal bardzo pobożna.

— Nic z tego nie rozumiem.

— Sprawa wygląda dość prosto — rozpoczął wyjaśnienia Ecuyer. — W pewnym sensie to nawet logiczne. Koncepcja papieża, najwyższego arcykapłana, była bardzo pociągająca dla założycieli religii. Ale gdzie mogli znaleźć papieża? Mieli poczucie, że nazywanie papieżem robota byłoby świętokradztwem. A nie mogli przecież zwerbować papieża-człowieka, nawet gdyby chcieli. Poza tym człowiek na tym stanowisku byłby nieodpowiedni przede wszystkim ze względu na swoje krótkie życie. Wyznawcy tej religii, roboty, żyją wiecznie, przynajmniej teoretycznie. Inną przeszkodą było to, że zgodnie z wyobrażeniem robotów idealny papież powinien być osobą nieśmiertelną, wszystkowiedzącą i co ważne — niezawodną, o wiele bardziej niż ułomny pod wieloma względami człowiek. Dlatego właśnie wymyśliły sobie, że stworzą papieża.

— Stworzą papieża?

— Tak jest. Papieża komputerowego.

— O Boże! — przeraził się Tennyson.

— Tak to sobie wykombinowały, doktorze Tennyson. Prace wciąż trwają. Co roku dobudowują nowe elementy i ulepszają konstrukcję. Może pan sobie wyobrazić, jak ewoluował przez te wszystkie stulecia. Prawie co roku jego pamięć zapełniana jest niezliczoną ilością nowych danych, dzięki czemu jego wiedza powiększa się w ogromnym tempie.

— Nie wierzę. To przecież…

— Nie musi pan w to wierzyć. Ja też zresztą nie muszę. Wystarczy, że roboty w to wierzą. Przecież to ich wiara. Jeśli usiądzie pan i zastanowi się nad tym spokojnie, zauważy pan, że jest to bardzo sensowne.

— Być może. Wiara bazuje na natychmiastowych i autorytatywnych — niepodważalnych — odpowiedziach. Rzeczywiście, kiedy się nad tym zastanowić, wydaje się to dość logiczne. Przypuszczam, że informacje dostarczane są przez Program Poszukiwań.

Ecuyer skinął głową.

— Zgadza się. Mimo, że opowiedziałem panu to wszystko w sposób tak obiektywny, może nawet zbyt ironiczny, niech pan nie myśli, że jestem całkowitym przeciwnikiem tej wiary. Być może nie jestem jej prawdziwym wyznawcą, ale istnieją takie dogmaty, które i ja uznaję.

— Wstrzymam się od komentarza. Ale co do informacji, w jaki sposób działa pański Program Poszukiwań? Jesteście tutaj, a informacja rozprzestrzeniona jest przecież po kosmosie.

— Wykorzystujemy ludzi, których nazywamy Słuchaczami. Nie jest to najlepsze określenie, ale już się przyjęło.

— Ludzi wyczulonych na wszelkiego rodzaju bodźce?

— Właśnie. Przeczesujemy całą galaktykę, aby ich znaleźć. Wszędzie ich wytropimy. Nasi ludzie zajmujący się rekrutacją sprowadzają ich na Koniec Wszechświata. Roboty opracowały metody zwiększające jeszcze możliwości poznawcze takich ludzi. Dzięki temu osiągamy niewyobrażalne wyniki.

— Wszyscy z nich są ludźmi?

— Wszyscy, przynajmniej jak dotąd. Parę razy próbowaliśmy wykorzystać obcych, ale nigdy nie osiągnęliśmy pożądanego efektu. Może kiedyś znajdziemy sposób korzystania także z ich usług. Jest to zresztą jeden z obecnie prowadzonych projektów. Obcy mogliby nam prawdopodobnie dostarczyć informacji niedostępnych dla ludzi.

— Dobrze. Później te wszystkie dane wprowadzane są do papieża?

Lwia część. Ostatnimi czasy zaczęliśmy selekcjonować dane. Oceniamy po prostu przydatność niektórych z nich. Nie wprowadzamy już wszystkiego, co zbierzemy. Tym niemniej magazynujemy wszystko, co uda nam się zgromadzić. Mamy to wszystko na… chciałem powiedzieć na taśmach, ale to właśnie nie są taśmy. Tak czy inaczej, przechowujemy wszystko. Zbudowaliśmy bazę danych, która zdumiałaby całą galaktykę.

— Nie chcecie, aby informacje te były dostępne dla wszystkich?

— Doktorze Tennyson, któż chciałby, aby cała galaktyka zleciała mu się na głowę?

— A więc Mary jest Słuchaczem? Wydaje jej się, że odnalazła Niebo.

— Słusznie.

— A pan, jako osoba nie będąca pełnym wyznawcą religii, co pan o tym myśli?

— Na pewno nie będę temu zaprzeczał. Mary jest jednym z naszych najbardziej wydajnych i godnych zaufania Słuchaczy.

— Ale Niebo?

— Niech pan tylko pomyśli — rzekł Ecuyer. — Wiemy, że czterowymiarowa przestrzeń nie jest jedynym obszarem, po którym się poruszamy. Są chwile, kiedy nie wiemy nawet, jak określić swoje położenie. Pozwoli pan, że dam prosty przykład. Jest u nas jeden Słuchacz, który przez lata podróżował w czasie. Nie była to zwykła podróż przez czas, to znaczy, nie były to przypadkowe przesunięcia w czasie. Zawsze przenosił się w miejsca, gdzie spotykał swoich przodków. Nie wiadomo dlaczego. Być może kiedyś uda nam się to stwierdzić. W swoich wycieczkach odwiedzał coraz dalszych przodków, śledząc swoje pochodzenie przez tysiąclecia, aż do najbardziej zamierzchłych czasów. Na początku był trylobitem.

— Trylobitem?

— To taka pradawna forma życia ziemskiego, która wymarła jakieś trzysta milionów lat temu.

— Ale w jaki sposób człowiek mógł być trylobitem!?

— Plazma zarodkowa, doktorze. Siła natury. Jeśli cofniemy się wystarczająco daleko w czasie…

— Rozumiem — odparł Tennyson.

— To fascynujące, prawda? — rzekł Ecuyer.

— Dziwi mnie tylko jedno — powiedział w zamyśleniu Tennyson. — Opowiada mi pan to wszystko, chociaż nie chce pan, aby informacje te wydostały się poza Watykan. A przecież kiedy opuszczę Koniec Wszechświata…

— Jeśli go pan opuści…

— Nie rozumiem?

— Mam po prostu nadzieję, że zostanie pan z nami. Złożymy panu bardzo atrakcyjną ofertę, ale szczegóły omówimy później.

— W każdym razie, mogę nie zgodzić się zostać.

— Na naszą planetę przylatuje tylko jeden statek, z Gutshot. I jest to jedyne miejsce, gdzie może pan od nas uciec.

— I chce się pan założyć, że nie wrócę nigdy na Gutshot?

— Mam wrażenie, że nie będzie pan tego chciał. Jeśli jednak rzeczywiście chce pan odlecieć, nie będziemy starali się pana zatrzymać. Chociaż gdybyśmy tylko chcieli, moglibyśmy to zrobić. Wystarczy szepnąć jedno słówko kapitanowi i założę się, że nie znajdzie dla pana miejsca na swoim statku. Jednak myślę, że wypuszczenie pana nie przysporzyłoby nam kłopotów. Nawet gdyby rozpowiedział pan, to co dziś panu mówiłem, wątpię, aby ktokolwiek panu uwierzył. Powstanie po prostu jeszcze jedna plotka.

— Wygląda na to, że jesteście dosyć pewni siebie.

— Mamy po temu swoje powody — odparł tajemniczo Ecuyer.

Загрузка...