— Czyli niczego nie słyszysz? — powtórzył Bluza.

— Nie.

— I niczego nie widziałeś ani nie wyczułeś? — pytał Jackrum.

— Nie! Przecież mówiłem! Ale coś tam nas śledzi! Obserwuje nas!

— Skoro nie możesz… — zaczął porucznik.

— Słuchajcie, przecież jestem wampirem. — Maladict oddychał ciężko. — Zaufajcie mi, co?

— Ja bym zaufał, fierżancie — odezwała się z tyłu Igorina. — My, Igory, częfto flużymy wampirom. W chwili ftrefu ich przeftrzeń ofobifta może się rozferzyć na dziefięć mil od ciała…

Nastąpiła zwykła chwila milczenia, jak zawsze po długim seplenieniu. Ludzie muszą się zastanowić…

— Ftrefu? — powtórzył Bluza.

— Wiecie, jak się wyczuwa, kiedy ktoś na was patrzy? — mamrotał Maladict. — No więc to jest podobne, tylko że tysiąc razy bardziej. To nie… przeczucie, to coś, co wiem.

— Wielu ludzi nas szuka, kapralu. — Bluza poklepał go przyjaźnie po ramieniu. — Ale to nie znaczy, że nas znajdą.

Polly spoglądała na zalany złocistym światłem las. Otworzyła usta, by coś powiedzieć… i nie zdołała. Gardło miała całkiem wyschnięte. Maladict strząsnął dłoń porucznika.

— Ten… Ta osoba wcale nas nie szuka! Wie, gdzie jesteśmy!

Polly odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz.

— Coś się rusza!

A potem nic już tam nie było. Mogłaby przysiąc, że widziała coś na ścieżce, coś stapiającego się ze światłem, ukazującego się tylko poprzez zmienną, falującą grę cieni przy każdym ruchu.

— Eee… może nie — mruknęła.

— Słuchajcie, wszyscy mało spaliśmy i wszyscy jesteśmy „spięci” — tłumaczył Bluza. — Nie warto się denerwować, prawda?

— Chcę kawy… — jęczał Maladict, kiwając się w przód i w tył.

Polly zmrużyła oczy i raz jeszcze popatrzyła na ścieżkę. Wiatr kołysał drzewami, z gałęzi spływały czerwonozłote liście. Przez moment dostrzegła jakby sugestię…

Wstała. Jeśli człowiek za długo wpatruje się w cienie i rozkołysane gałęzie, może w nich zobaczyć wszystko. To jakby odnajdywać obrazy w płomieniach.

— No dobrze — odezwała się Kukuła od ogniska. — Może to wystarczy. Przynajmniej pachnie jak kawa. No… prawie jak kawa. No, prawie jak kawa, gdyby kawa była zrobiona z żołędzi.

Wypaliła trochę żołędzi. O tej porze roku w lesie ich nie brakowało, a wszyscy wiedzieli, że wypieczone i starte żołędzie mogą zastąpić kawę, prawda? Polly zgodziła się, że warto spróbować, choć nie przypominała sobie, żeby ktokolwiek — mając wybór — powiedział kiedyś: „Nie, w życiu już nie tknę tej ohydnej kawy! Od dzisiaj tylko starte żołędzie, z dodatkowymi chrupiącymi drobinkami”.

Wzięła kubek od Kukuły i zaniosła Maladictowi. A gdy się schyliła… świat się zmienił.

…szurp, szurp, szurp…

Pylista mgiełka przesłaniała niebo, zmieniając słońce w krwistoczerwony dysk. I przez chwilę Polly widziała je na niebie: wielkie i grube śruby kręcące się w powietrzu, wiszące nad ziemią, ale dryfujące wolno w jej stronę…

— Ma paraspekcje — szepnęła zza jej pleców Igorina.

— Paraspekcje?

— No… tak jak inni retrofpekcje. Nic o nich nie wiemy. Mogą pochodzić zewsząd. Wampir na tym etapie jest otwarty na wszelkie wpływy. Daj mu tę kawę!

Maladict wyrwał jej kubek i próbował tak szybko wypić zawartość, że część pociekła mu po brodzie.

— Smakuje jak muł — stwierdził.

— Tak, ale czy działa?

Spojrzał w górę i zamrugał.

— Na bogów, to było okropne.

— Jesteśmy w lesie czy w dżungli? Widzisz latające śruby? — wypytywała Igorina. — Ile pokazuję palców?

— Wiesz, że Igor nigdy nie powinien o to pytać. — Maladict się skrzywił. — Ale… wrażenie nie jest już takie silne. Mogę je wessać! Mogę wytrzymać!

Igorina wzruszyła ramionami.

— To ładnie.

Skinęła na Polly i odeszła kawałek.

— On, albo może ona, jest na samej krawędzi — oświadczyła.

— Jak my wszyscy — odparła Polly. — Prawie w ogóle nie sypiamy.

— Wiesz, o co mi chodzi. Ja… no, pozwoliłam sobie… na pewne przygotowania.

Igorina rozchyliła poły kurtki. Polly zobaczyła nóż, drewniany kołek i młotek w równo przyszytych kieszonkach.

— Ale do tego nie dojdzie, prawda?

— Mam nadzieję. Gdyby tak, to jestem jedyną osobą, która potrafi pewnie trafić do serca. Ludziom zawsze się wydaje, że jest bardziej na lewo niż…

— Nie dojdzie do tego — stwierdziła stanowczo Polly.


Niebo jarzyło się czerwienią. Wojna była o dzień drogi od nich.

Polly czołgała się, niosąc bańkę z herbatą. Taka herbata stawiała armię na nogi. Ale pamiętać, co jest realne… to wymagało pewnego wysiłku. Takie Stukacz i Loft, na przykład. Nieważne, która stała na warcie, druga też na pewno tam była. I rzeczywiście, siedziały teraz obok siebie na przewróconym drzewie, spoglądając w dół zbocza. Trzymały się za ręce. Zawsze trzymały się za ręce, kiedy sądziły, że są same. A Polly miała wrażenie, że nie trzymają się za ręce jak ludzie, którzy są, no… przyjaciółmi. Ściskały się z całej siły, jak ktoś, kto ześliznął się z urwiska, ściska dłoń ratownika, bojąc się, że jeśli puści, runie w przepaść.

— Herbata gotowa — wyjąkała.

Dziewczęta obejrzały się, a Polly nabrała gorącej herbaty do dwóch kubków.

— Wiecie — powiedziała cicho. — Nikt was nie znienawidzi, jeśli dziś uciekniecie.

— O czym ty mówisz, Ozz? — zdziwiła się Loft.

— No bo co was czeka w Kneck? Wyrwałyście się ze szkoły. Możecie iść dokądkolwiek. Założę się, że mogłybyście się przekraść…

— Zostajemy — przerwała jej surowo Stukacz. — Rozmawiałyśmy o tym. Gdzie jeszcze mogłybyśmy pójść? A poza tym, przypuśćmy, że ktoś nas ściga…

— To prawdopodobnie jakieś zwierzę — oświadczyła Polly, sama sobie nie wierząc.

— Zwierzęta tak nie robią — odparła Stukacz. — I nie wydaje mi się, żeby zwierzę tak zdenerwowało Maladicta. To pewnie następni szpiedzy. No więc załatwimy ich.

— Nikt nas nie zmusi do powrotu — dodała Loft.

— Aha… eee… to dobrze. — Polly się wycofała. — Muszę lecieć, nikt przecież nie lubi zimnej herbaty.

Szybko ruszyła w bok zbocza. Kiedy Loft i Stukacz były razem, czuła się jak intruz.

Łazer zajęła stanowisko w niewielkiej kotlince i obserwowała teren poniżej ze swym zwykłym wyrazem odrobinę niepokojącej koncentracji. Obejrzała się, słysząc Polly.

— Och, Polly — powiedziała. — Dobre nowiny!

— To dobrze — odparła Polly słabym głosem. — Lubię dobre nowiny.

— Ona mówi, że to nie szkodzi, jeśli nie będziemy nosić chust na włosach.

— Co? Aha. Świetnie.

— Ale tylko dlatego że służymy Wyższej Sprawie — oświadczyła Łazer.

Tak jak Bluza umiał wstawiać cudzysłowy, Łazer potrafiła umieścić w swoich wypowiedziach wielkie litery.

— Czyli to dobrze — uznała Polly.

— Wiesz, Polly — mówiła Łazer — wydaje mi się, że świat byłby o wiele lepszy, gdyby rządziły nim kobiety. Nie byłoby wtedy żadnych wojen. Oczywiście, Księga uznałaby to za Straszliwą Obrzydliwość dla Nuggana. Może to błąd? Muszę poradzić się księżnej. Niech błogosławiony będzie ten kubek, abym mogła się z niego napić — dodała.

— Eee… no tak — mruknęła Polly.

Zastanawiała się, czego powinna bardziej się obawiać: czy Maladicta, zmieniającego się nagle w wygłodniałe monstrum, czy raczej Łazer docierającej do końca tej psychicznej podróży, jaką podjęła. Kiedyś była zwykłą pokojówką, a teraz poddaje krytycznej analizie Księgę i rozmawia z ikoną religijną. To prowokuje konflikty. Towarzystwo poszukujących prawdy jest nieskończenie lepsze niż tych, którzy wierzą, że ją znaleźli.

Poza tym, myślała, obserwując pijącą herbatę Łazer, tylko ktoś, kto nie zna zbyt wielu kobiet, zwłaszcza starych kobiet, może uważać, że świat przez nie rządzony byłby lepszy. Weźmy choćby sprawę tych chust. Kobiety w piątki mają zakrywać włosy. Ale Księga w ogóle o tym nie wspomina, chociaż w większości kwestii bywa wściek… piekielnie rygorystyczna. Taki był zwyczaj. Tak się robi, ponieważ zawsze się tak robiło. A jeśli ktoś zapomniał albo nie chciał nosić chusty, staruchy go dopadały. Miały wzrok niby jastrzębie. A nawet widziały przez mury. Mężczyźni ich słuchali, gdyż żaden mężczyzna nie chce się narażać staruchom — mogły przecież zacząć przyglądać się jemu. Dlatego zwykle wymierzano jakąś symboliczną karę. A kiedy tylko odbywała się jakaś egzekucja, zwłaszcza chłosta, zawsze w pierwszym rzędzie stały różne babcie i ssały miętówki. Polly zapomniała o chuście. W domu nosiła ją w piątki po prostu dlatego, że było to łatwiejsze od nienoszenia. Przysięgła sobie, że jeśli kiedyś wróci, nigdy więcej takiej chusty nie założy.

— Ehm… Łaz…

— Tak, Polly?

— Masz bezpośredni kontakt z księżną?

— Rozmawiamy o różnych sprawach — przyznała rozmarzona Łazer.

— A mogłabyś, no wiesz, zagadać na temat kawy? — spytała żałośnie Polly.

— Księżna może przesuwać tylko bardzo, bardzo małe przedmioty.

— Może choć kilka ziaren? Łaz, naprawdę potrzebujemy tej kawy. Nie sądzę, żeby żołędzie mogły ją zastąpić.

— Pomodlę się — obiecała Łazer.

— Dobrze. Tak zrób.

To dziwne, ale Polly poczuła lekki optymizm. Maladict miał halucynacje, za to Łazer demonstrowała pewność, którą można by giąć stal. Było to coś przeciwnego do halucynacji — całkiem jakby ona jedna widziała to co rzeczywiste, a inni nie.

— Polly… — odezwała się Łazer.

— Tak?

— Nie wierzysz w księżną, prawda? To znaczy w prawdziwą księżną, nie waszą gospodę.

Polly spojrzała na drobną, nieruchomą, skupioną twarzyczkę.

— Wiesz, jak by to… mówią, że ona nie żyje, no i modliłam się do niej, kiedy byłam mała, ale skoro pytasz, to nie bardzo… no, nie bardzo wierzę, nie tak naprawdę… — trajkotała.

— Ona stoi za tobą. Tuż za twoim prawym ramieniem.

W ciszy lasu Polly się obejrzała.

— Nie widzę jej.

— Cieszę się z twojego powodu. — Łazer oddała jej pusty kubek.

— Przecież niczego nie zobaczyłam…

— Nie. Ale się obejrzałaś.

Polly nigdy nie pytała o Szkołę Zawodu dla Dziewcząt. Sama z definicji należała do Grzecznych Dziewczynek. Jej ojciec był wpływowym członkiem społeczności, pracowała ciężko, nieczęsto miała do czynienia z mężczyznami, a co najważniejsze, była… sprytna. Miała dość rozumu, by robić to, co robiła większość w tym chronicznym, pozbawionym rozsądku szaleństwie, stanowiącym życie codzienne w Munzu. Wiedziała, co widzieć, a czego nie zauważać, kiedy być posłuszną, a kiedy tylko udawać posłuszeństwo, kiedy mówić, a kiedy zachowywać myśli dla siebie. Nauczyła się sposobów przetrwania. Jak większość. Ale jeśli dziewczyna się buntowała albo była tylko niebezpiecznie szczera, albo zapadła na niewłaściwy rodzaj choroby, albo była niepożądana, albo lubiła chłopców bardziej, niż staruchy uważały, że powinna — wtedy jej przeznaczeniem stawała się szkoła.

O szkole niewiele było wiadomo, ale wyobraźnia chętnie wypełniała luki. Polly często myślała, co w tym piekielnym kotle dzieje się z człowiekiem. Jeśli jest silny jak Stukacz, gotuje się na twardo i zyskuje skorupę. Loft… trudno powiedzieć. Była cicha i nieśmiała, dopóki nie widziało się blasku ognia odbitego w jej oczach. A czasem miała w oczach płomienie, mimo że nie było ognia, który mógłby się odbijać. Ale taka Łazer, która od początku dostała słabe karty, jeśli była zamykana, głodzona, bita, jeśli znęcali się nad nią Nuggan wie jak (i owszem, uznała Polly, Nuggan prawdopodobnie rzeczywiście wiedział), jeśli zapadała się coraz dalej i dalej w głąb siebie, co mogła tam znaleźć? W końcu spoglądała z tej otchłani na jedyny uśmiech, jaki widziała w życiu.

Ostatnim wartownikiem był Jackrum, gdyż Kukuła gotowała. Siedział na omszałym kamieniu, trzymał kuszę i przyglądał się czemuś trzymanemu w drugiej ręce. Odwrócił się szybko, gdy się zbliżyła, a Polly dostrzegła błysk złota, kiedy błyskawicznie schował coś pod kurtkę.

Opuścił kuszę.

— Hałasujesz jak słoń, Perks — powiedział.

— Przepraszam, sierżancie — odparła Polly, która wiedziała, że to nieprawda.

Wziął od niej kubek, odwrócił się i wskazał coś u stóp wzgórza.

— Widzisz ten krzak na dole, Perks? Po prawej stronie od leżącego pnia?

Zmrużyła oczy.

— Tak, sierżancie.

— Zauważyłeś coś ciekawego?

Polly znów wytężyła wzrok. Coś musi się nie zgadzać, uznała, bo przecież inaczej by nie pytał. Skupiła się.

— Cień jest nie taki — stwierdziła w końcu.

— Dobry chłopak. To dlatego że za krzakiem siedzi nasz przyjaciel. On mnie obserwuje, ja obserwuję jego. To wszystko. Wyniesie się na paluszkach, jeśli zobaczy, że ktoś się ruszył, a jest za daleko, żeby zahaczyć go strzałą.

— Wróg?

— Nie wydaje mi się.

— Przyjaciel?

— W każdym razie bezczelny drań, nie ma co. Nie przejmuje się tym, że wiem, że tam siedzi. Wróć teraz na górę, chłopcze, i przynieś ten łuk, który mamy po… No to uciekł!

Cień zniknął. Polly rozejrzała się po lesie, ale światło nabierało już barwy fioletu i zmierzch rozkwitał między drzewami.

— To wilk — stwierdził Jackrum.

— Wilkołak? — spytała Polly.

— A czemu ci to przyszło do głowy?

— Bo sierżant Towering mówił, że mamy w oddziale wilkołaka. Jestem pewien, że nie mamy. Znaczy, przez ten czas już byśmy to wykryli, prawda? Ale pomyślałem, że może jakiegoś widzieli.

— I tak nic mu nie możemy zrobić — uznał Jackrum. — Nie mamy srebrnej strzały.

— A nasz szyling, sierżancie?

— Co? Myślisz, że zabijesz wilkołaka wekslem?

— No tak… — Polly zastanowiła się i dodała: — Ale pan ma prawdziwego szylinga, sierżancie. Na szyi, razem z tym złotym medalionem.

Jeśli wiarą Łazer można by giąć stal, to wzrok Jackruma mógłby ją rozżarzyć do czerwoności.

— Co noszę na szyi, to moja sprawa, Perks, nie twoja. A jedyną rzeczą gorszą od wilkołaka jestem ja, kiedy ktoś usiłuje odebrać mi mojego szylinga. Jasne?

Złagodniał, widząc przerażoną minę Polly.

— Ruszamy zaraz po jedzeniu — rzekł. — Poszukamy lepszego miejsca na odpoczynek. Czegoś łatwiejszego do obrony.

— Wszyscy jesteśmy zmęczeni, sierżancie.

— Dlatego chcę, żebyśmy wszyscy byli przytomni i uzbrojeni, gdyby nasz przyjaciel wrócił tu z kumplami.

Zauważył, że mu się przygląda, i podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Złoty medalion wysunął się spod kurtki i dyndał oskarżycielsko na łańcuszku. Sierżant szybko go schował z powrotem.

— To tylko… dziewczyna, którą kiedyś znałem — wyjaśnił. — Nic więcej, jasne? Bardzo dawno temu.

— Nie pytałem, sierżancie. — Polly cofnęła się o krok.

Jackrum wyprostował ramiona.

— Zgadza się, chłopcze, nie pytałeś. Ja też cię o nic nie pytam. Ale myślę, że trzeba znaleźć kapralowi trochę kawy, co?

— Święta racja, sierżancie.

— A nasz rupert marzy o laurowych wieńcach na głowę, Perks. Trafił nam się nieszczęsny bohater. Nie umie myśleć, nie umie walczyć i na nic się nam nie przyda, chyba że do sławnych ostatnich walk i medalu wysłanego jego mamusi. A ja uczestniczyłem w paru sławnych ostatnich walkach i to są rzeźnie. Tam właśnie Bluza was prowadzi, zapamiętaj moje słowa. No więc co macie zamiar z tym zrobić? Mieliśmy dotąd parę utarczek, ale to jeszcze nie wojna. Myślisz, że zachowasz się jak mężczyzna i wytrzymasz, kiedy metal trafi w mięso?

— Pan wytrzymał, sierżancie — przypomniała Polly. — Sam pan powiedział, że brał udział w paru ostatnich walkach.

— Zgadza się, chłopcze. Ale wtedy ja miałem metal.


Polly wróciła na górę. Tyle problemów, myślała, a przecież nawet tam nie doszliśmy. Sierżant myśli o dziewczynie, którą zostawił… no, to normalne. Stukacz i Loft myślą tylko o sobie nawzajem, ale przypuszczam, że kiedy człowiek był w tej szkole… Co do Łazer…

Zastanawiała się, jak jej by się udało przetrwać szkołę. Czy stałaby się twarda jak Stukacz? A może ukryłaby się we wnętrzu, jak te pokojówki, które przychodziły i odchodziły, pracowały ciężko i nigdy nie miały imion? A może stałaby się jak Łazer i znalazła we własnym umyśle zamknięte drzwi… „Może i nisko upadłam, ale rozmawiam z bogami”…

Łazer powiedziała „nie waszą gospodę”. Czy kiedykolwiek wspominała jej o Księżnej? Na pewno nie. Na pewno… Ale zaraz, powiedziała przecież Stukacz, prawda? To jest to. Wszystko jasne. Stukacz musiała kiedyś opowiedzieć o tym Łazer. Nic w tym tajemniczego, nawet jeśli praktycznie nikt nie prowadzi rozmów z Łaz. Bo są trudne. Dziewczyna jest tak skoncentrowana, tak spięta… Ale to przecież jedyne możliwe wyjaśnienie. Tak. Polly nie miała zamiaru rozważać żadnych innych.

Zadrżała nagle i uświadomiła sobie, że ktoś idzie obok niej. Spojrzała i jęknęła.

— Jesteś halucynacją, prawda?

O TAK. WSZYSCY ZNALEŹLIŚCIE SIĘ W STANIE PODWYŻSZONEJ WRAŻLIWOŚCI, SPOWODOWANYM PSYCHICZNYM WYCZERPANIEM I BRAKIEM SNU.

— Skoro jesteś halucynacją, to skąd o tym wiesz?

WIEM, PONIEWAŻ TY WIESZ. JA TYLKO LEPIEJ POTRAFIĘ TO WYARTYKUŁOWAĆ.

— Nie umrę chyba, prawda? To znaczy nie w tej chwili…

NIE. ALE UPRZEDZANO CIĘ, ŻE CODZIENNIE BĘDZIESZ MASZEROWAĆ ZE ŚMIERCIĄ.

— Aha… no tak. Kapral Scallot tak mówił.

TO STARY PRZYJACIEL. MOŻNA POWIEDZIEĆ, ŻE JEST W PROGRAMIE RATALNYM.

— Czy mógłbyś chodzić… bardziej niewidzialnie?

OCZYWIŚCIE. TERAZ DOBRZE?

— I bezgłośnie?

Zapadła cisza, będąca prawdopodobnie odpowiedzią.

— I mógłbyś trochę o siebie zadbać — zwróciła się Polly do pustego miejsca. — Tej szacie przydałoby się pranie.

Nadal nikt jej nie odpowiedział, ale mówiąc to, poczuła się lepiej.


Kukuła przygotowała potrawkę z wołowiny z kluskami i ziołami. Była wspaniała. I zagadkowa.

— Nie przypominam sobie, żebyśmy mijali jakąś krowę, szeregowy — zauważył Bluza, wyciągając blaszany talerz po dokładkę.

— No… Nie, sir.

— A mimo to zdobyłeś wołowinę?

— No… tak, sir. Bo… kiedy ten pisarz przyjechał ze swoim wozem, a pan z nim rozmawiał, przekradłem się na tyły i zajrzałem do środka…

— Ktoś, kto robi takie rzeczy, szeregowy, ma swoją nazwę — oświadczył surowo Bluza.

— Owszem. To kwatermistrz. Dobra robota, Kukuła — rzekł Jackrum. — Jeśli ten pisarz zgłodnieje, zawsze może zjeść własne słowa. Prawda, poruczniku?

— No… tak — przyznał ostrożnie Bluza. — Tak. Oczywiście. Cenna inicjatywa, szeregowy.

— Sam tego nie wymyśliłem, sir — odpowiedziała dumnie Kukuła. — Sierżant mi kazał.

Polly znieruchomiała z łyżką w połowie drogi do ust. Jej oczy przesuwały się od porucznika do sierżanta i z powrotem.

— Uczycie grabieży, sierżancie? — zapytał groźnie Bluza.

Oddział syknął chóralnie. Gdyby byli w barze Pod Księżną, stali bywalcy wbiegaliby za drzwi, a Polly pomagałaby ojcu ściągać z półek butelki.

— Nie grabieży. Żadnej grabieży. — Jackrum spokojnie oblizał łyżkę. — Według Regulaminu Księżnej, Norma 611, Rozdział 1 (a), paragraf i, sir, to plądrowanie, albowiem wzmiankowany wóz był własnością przeklętego Ankh-Morpork, które wspomaga i wspiera nieprzyjaciela. Plądrowanie jest dopuszczalne, sir…

Porucznik i sierżant przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem Bluza sięgnął do tyłu i ze swojego plecaka wyjął niedużą, ale grubą książeczkę.

— Norma 611… — mruczał. Uniósł głowę, spojrzał na sierżanta i przerzucił kilka cienkich, lśniących kartek. — 611, Rabunek, Plądrowanie i Grabież. A tak. Ponadto… niech popatrzę… jesteście z nami, sierżancie, na podstawie Normy 796, o ile pamiętam. Przypomnieliście mi o niej wtedy…

Znowu nastała cisza, tylko kartki szeleściły. Nie ma żadnej Normy 796, przypomniała sobie Polly. Czy będą się bić z tego powodu?

— 796, 796… — powtarzał cicho Bluza. — Aha…

Spoglądał na stronicę, a Jackrum spoglądał na niego.

Po chwili Bluza zatrzasnął książkę.

— Całkowicie poprawnie, sierżancie. Gratuluję wam encyklopedycznej znajomości regulaminu.

Sierżant wyglądał jak ogłuszony.

— Co?

— Powtórzyliście niemal słowo w słowo — rzekł Bluza radośnie. Oczy mu błyszczały. Polly przypomniała sobie, jak Bluza patrzył na kapitana kawalerii. To było takie samo spojrzenie — spojrzenie mówiące: teraz ja jestem górą.

Podbródki Jackruma zafalowały.

— Chcecie coś dodać, sierżancie? — spytał porucznik.

— Eee… nie… sir. — Twarz Jackruma był otwartym wypowiedzeniem wojny.

— Ruszamy, kiedy wzejdzie księżyc — uprzedził Bluza. — Sugeruję, żeby do tego czasu trochę odpocząć. Potem… obyśmy zwyciężyli.

Skinął im głową i odszedł do miejsca, gdzie pod krzakami Polly rozłożyła jego koc. Po kilku chwilach usłyszeli chrapania, w które jednak nie uwierzyła. Jackrum także nie. Wstał i wyszedł z kręgu światła ogniska.

Polly ruszyła za nim.

— Słyszałeś to? — warknął, spoglądając ku dalekim wzgórzom. — Co za dupek! Jakie ma prawo sprawdzać mnie w tej swojej książce słów?

— No ale podał mu pan rozdział i wers, sierżancie.

— I co? Oficerowie mają wierzyć w to, co im się mówi! A potem jeszcze się uśmiechał! Widziałeś? Przyłapał mnie i się uśmiechał! Myśli, że wygrał tylko dlatego, że mnie złapał!

— Ale skłamał pan, sierżancie…

— Nie skłamałem, Perks! To nie jest kłamstwo, kiedy mówisz je oficerom! To prezentowanie im świata takiego, jaki według nich być powinien. Nie można pozwolić, żeby sami zaczęli sprawdzać. Niewłaściwe myśli wpadają im wtedy do głowy. Mówiłem ci, ściągnie śmierć na nas wszystkich. Szturm na tę piekielną twierdzę? Ten człowiek ma źle poukładane w głowie!

— Sierżancie! — przerwała mu Polly.

— Tak, słucham?

— Ktoś do nas sygnalizuje, sierżancie!

Na dalekim wzgórzu, mrugając jak przedwczesna gwiazda wieczorna, migotało białe światełko. Bluza opuścił lunetę.

— Powtarzają „CQ” — powiedział. — Sądzę, że te dłuższe przerwy są wtedy, kiedy mierzą rurą w innych kierunkach. Szukają swoich szpiegów. To znaczy „Seek You”, rozumiecie? „Szukam cię”. Szeregowy Igor!

— Fir?

— Wiecie, jak działa ta rura, prawda?

— O tak, fir. Trzeba tylko zapalić flarę w tej fkrzynce, a potem wyftarczy wycelować i pftrykać.

— Nie chce pan chyba odpowiedzieć, sir? — spytał przerażony Jackrum.

— Owszem, chcę, sierżancie — odparł Bluza stanowczo. — Szeregowy Karborund, poskładajcie rurę. Manickle, przenieście latarnię. Będę musiał odczytywać kody.

— Ale to zdradzi naszą pozycję, sir!

— Nie, sierżancie, ponieważ… choć to określenie może być dla was obce… planuję coś, co nazywamy „kłamstwem”. Igorze, na pewno masz jakieś nożyczki…

— Iftotnie, pofiadam narzędzie, o którym pan mówi, fir.

— Dobrze. — Bluza się rozejrzał. — Jest prawie zupełnie ciemno — stwierdził. — Idealnie. Weź mój koc i wytnij, bo ja wiem, trzycalowy otwór. A potem umocuj koc na wylocie rury.

— To zablokuje więkfą częfć fiatła, fir!

— Rzeczywiście. Od tego zależy powodzenie mojego planu — wyjaśnił Bluza z dumą.

— Sir, kiedy zobaczą światło, będą wiedzieć, że tu jesteśmy — oświadczył Jackrum takim tonem, jakby tłumaczył coś dziecku.

— Mówiłem już, sierżancie, że będę kłamał — odparł Bluza.

— Nie umie pan skłamać nawet…

— Dziękuję za te cenne uwagi, sierżancie. To na razie wszystko. Gotowi, Igorze?

— Już prawie, fir. — Igorina obwiązała kocem wylot rury. — Załatwione, fir. Zapalę flarę, jak tylko pan powie.

Bluza otworzył małą książeczkę.

— Gotów, szeregowy?

— Tak — zapewniła Nefryt.

— Kiedy powiem „długi”, przytrzymacie dźwignię i policzycie do dwóch, a potem puścicie. Kiedy powiem „krótki”, przytrzymacie dźwignię, póki nie doliczycie do jednego, a potem analogicznie puścicie. Jasne?

— Jasne, por — potwierdziła Nefryt. — Mogem trzymać do mnóstwo, jak trzeba. Jeden, dwa, dużo, mnóstwo. Dobry w liczeniu. Dużo, jak pan chce. Starczy słowo.

— Dwa będzie dosyć — uznał Bluza. — A wy, szeregowy Goom, weźmiecie moją lunetę i będziecie obserwować długie i krótkie błyski tamtego światła. Rozumiecie?

Polly zobaczyła twarz Łazer.

— Ja się tym zajmę, sir — powiedziała szybko. Wąska, blada dłoń dotknęła jej ramienia. W nędznym świetle ślepej latarni w oczach Łazer jarzył się ogień absolutnej pewności.

— Księżna kieruje teraz naszymi krokami — oświadczyła Łazer i wzięła od Polly lunetę. — Wykonujemy jedynie jej pracę, sir.

— Naprawdę? No… to dobrze.

— Ona pobłogosławi ten instrument dalekiego widzenia, abym mógł go używać.

— Tak? To świetnie — stwierdził nerwowo Bluza. — No więc… jesteśmy gotowi? Wyślij teraz: długi… długi… krótki…

Przesłona w rurze zastukała i zagrzechotała, a wiadomość błysnęła wśród nocy. Kiedy troll opuścił rurę, nastąpiło pół minuty ciemności. A potem…

— Długi… długi… — zaczęła Łazer.

Bluza przysunął sobie książkę do oczu i odczytywał znaki przy plamkach światła uciekającego przez szpary pudła. — K…J…O…B… S… L…B…

— Przecież to nie jest wiadomość! — zawołał Jackrum.

— Wręcz przeciwnie. Chcą się dowiedzieć, gdzie jesteśmy, ponieważ mają kłopot z odczytem naszego światła — tłumaczył Bluza. — Szeregowy, wyślijcie co następuje: krótki…

— Protestuję, sir!

Bluza opuścił książkę.

— Sierżancie, mam właśnie zamiar poinformować naszego szpiega, że znajdujemy się o siedem mil dalej niż w rzeczywistości, rozumiecie? I jestem pewien, że uwierzą, ponieważ sztucznie zmniejszyłem moc światła z naszej aparatury, rozumiecie? Powiem im, że ich szpiedzy spotkali bardzo dużą grupę rekrutów i dezerterów zmierzającą w stronę gór, a teraz prowadzą pościg, rozumiecie? W efekcie będziemy niewidzialni, rozumiecie? Pytam, czy rozumiecie, sierżancie Jackrum!

Oddział wstrzymał oddech.

Jackrum sztywno stanął na baczność.

— W pełni rozumiem, sir! — zapewnił.

— Bardzo dobrze!

Jackrum pozostał na baczność podczas całej wymiany wiadomości, jak niegrzeczny uczeń zmuszony, by stać przy biurku nauczyciela.

Wiadomości błyskały na niebie między wzgórzami. Migotały światła. Stukała sekarowa rura. Łazer odczytywała krótkie i długie sygnały. Bluza notował w książce.

— S… P… P… 2… Ha! To rozkaz, by pozostać na miejscu.

— Znowu błyski, sir — uprzedziła Łazer.

— T… Y… E… 3… — Bluza notował. — To znaczy: „bądź gotów udzielić pomocy”. N… W… A… Z… J… To…

— To nie szyfr, sir! — zawołała Polly.

— Szeregowy, wyślijcie natychmiast — wychrypiał porucznik. — Długi… długi…

Wiadomość została nadana. Opadła rosa, a w górze gwiazdy zamrugały wiadomościami, których nikt nie próbował odczytać. Sekary zamilkły.

— Ruszamy czym prędzej — powiedział Bluza. — Jak się zdaje, odpowiednia fraza brzmi „Spadamy stąd”.

— Prawie dobrze, sir — pochwaliła Polly. — Prawie dobrze.


Istnieje taka stara, bardzo stara borograviańska piosenka, mająca więcej Z i V, niż potrafi wymówić człowiek z nizin. Zaczyna się „Plogviehze!”. To znaczy „Słońce wzeszło! Ruszajmy na wojnę!”. Trzeba mieć bardzo szczególną historię, żeby coś takiego zmieścić w jednym słowie.

Sam Vimes westchnął. Małe państewka walczyły z powodu rzeki, z powodu idiotycznych traktatów, z powodu konfliktów rodów królewskich, ale przede wszystkim dlatego, że zawsze walczyły. Ruszały na wojnę, ponieważ wzeszło słońce.

Ta wojna zawiązała się na supeł.

W dole rzeki dolina zwężała się do kanionu, a dalej Kneck spadała w dół ćwierćmilowym wodospadem. Ktokolwiek próbowałby się przedostać przez poszarpane góry, znalazłby się w świecie wąwozów, ostrych jak brzytwa turni, wiecznego lodu i jeszcze bardziej wiecznej śmierci. Każdy oddział, który próbowałby przekroczyć Kneck i dotrzeć do Zlobenii, byłby teraz na brzegu wybity do nogi. Jedyna droga z doliny prowadziła w górę rzeki, ale wtedy armia musiała przejść przez cień twierdzy. Co było akceptowalne, dopóki twierdza była w borograviańskich rękach. Teraz, kiedy została zdobyta, żołnierze weszliby w zasięg własnych machin obronnych.

I to jakich machin! Vimes widział katapulty wyrzucające kamienne kule na odległość trzech mil. Kiedy takie kule lądowały, rozpadały się na ostre jak igły odłamki. Była też inna machina, która posyłała w powietrze wirujące sześciostopowe stalowe dyski. Kiedy uderzały o ziemię i podskakiwały znowu, stawały się demonicznie nieprzewidywalne, ale przez to tym bardziej przerażające. Tłumaczono Vimesowi, że taki ostry dysk pokonuje zwykle kilkaset sążni, nieważne, ilu spotka na drodze ludzi i koni. A były to tylko najnowsze pomysły. Nie brakowało broni bardziej konwencjonalnej, jeśli można tym słowem określić gigantyczne kusze, katapulty i onagery ciskające kule efebiańskiego ognia, który przyklejał się do skóry.

Ze swego okna na tej nieszczelnej wieży widział na równinie ogniska okopanej armii. Nie mogli się wycofać, a sprzymierzeni — jeśli można tak nazwać tę kłótliwą zgraję — nie śmieli ruszyć w górę rzeki, do serca kraju, zostawiając taką armię za plecami. Nie mieli dość ludzi, by równocześnie utrzymać twierdzę i rozbić nieprzyjaciela.

W dodatku za kilka tygodni zacznie padać śnieg. Zasypie przełęcze. Nic się już nie przedostanie. A każdego dnia tysiące ludzi i zwierząt będzie wymagać pożywienia. Oczywiście, ludzie mogą w końcu zjeść konie, za jednym zamachem rozwiązując dwa problemy. Potem pozostanie im już tylko wymiana nóg, która — jak Vimes dowiedział się od jednego z przyjaźnie nastawionych Zlobeńców — była tu tradycyjnym elementem zimowych działań wojennych. Ponieważ tym Zlobeńcem był kapitan „Kulas” Splatzer, Vimes mu wierzył.

Potem zacznie padać, a jeszcze później deszcz i topniejące śniegi zmienią tę przeklętą rzekę w rozlewiska. Ale już wcześniej sprzymierzeni pokłócą się zupełnie i wrócą do domów. Borogravianom wystarczy więc utrzymać pozycje, by osiągnąć remis.

Zaklął pod nosem. Książę Heinrich odziedziczył tron kraju, którego głównym artykułem eksportowym były ręcznie malowane drewniane chodaki. Przysiągł jednak, że za dziesięć lat stołeczne miasto Rigour stanie się „górskim Ankh-Morpork”. Z jakiegoś powodu uważał, że Ankh-Morpork będzie z tego zadowolone.

Jak twierdził, koniecznie chciał poznać ankhmorporski styl załatwiania spraw. Ta niewinna ambicja mogła początkującego władcę doprowadzić do… do odkrycia, jaki jest ankhmorporski styl załatwiania spraw. Heinrich miał w okolicy reputację człowieka sprytnego, lecz Ankh-Morpork wyprzedziło spryt już tysiące lat temu, przemknęło obok chytrości, zostawiło za sobą przebiegłość, a teraz, okrężną drogą, znów docierało do prostolinijności.

Vimes przerzucił papiery na biurku i uniósł głowę, kiedy zza okna dobiegł ostry, chrapliwy krzyk. Długim, łagodnym łukiem myszołów wleciał przez okno i wylądował na zaimprowizowanej żerdzi na drugim końcu pokoju. Vimes podszedł w chwili, gdy mała postać na grzbiecie ptaka zdjęła z oczu gogle.

— Co słychać, Buggy? — zapytał.

— Robią się podejrzliwi, panie Vimes. A sierżant Angua mówi, że to trochę ryzykowne, kiedy są już tak blisko.

— Przekaż jej zatem, żeby wracała.

— Tak jest, sir. I nadal potrzebują kawy.

— Do licha! Nic nie znaleźli?

— Nie, sir, a z wampirem zaczynają się już kłopoty.

— Ale jeśli już są podejrzliwi, to nabiorą pewności, jeśli zrzucimy im manierkę kawy.

— Sierżant Angua uważa, że prawdopodobnie nam to ujdzie, sir. Nie powiedziała dlaczego. — Gnom spojrzał pytająco na komendanta. Tak samo jego myszołów. — Daleko doszły, sir, jak na zgraję dziewcząt. No… głównie dziewcząt.

Vimes z roztargnieniem wyciągnął rękę, żeby pogłaskać ptaka.

— Nie, sir! — wrzasnął Buggy. — Straci pan kciuk!

Ktoś zastukał do drzwi, a zaraz potem wszedł Reg z tacą surowego mięsa.

— Zauważyłem w górze Buggy’ego, więc pomyślałem, że skoczę do kuchni, sir…

— Słusznie, Reg. Nie pytają, po co ci surowe mięso?

— Pytają, sir. Mówię, że to pan je zjada.

Vimes milczał przez chwilę, nim odpowiedział. Reg nie miał przecież złych zamiarów.

— No cóż, i tak nic już chyba nie zaszkodzi mojej reputacji. A przy okazji, co się działo w tej krypcie?

— To nie są tacy, których nazywam prawdziwymi zombi. — Reg wybrał skrawek mięsa i pomachał nim przed Morag. — Raczej chodzące trupy.

— Eee… tak?

— To znaczy, że oni właściwie nie myślą — tłumaczył zombi, wybierając następny kawałek surowego królika. — Nie potrafią docenić nowych możliwości życia pozagrobowego. To zwykle stosy dawnych wspomnień na nogach. Tacy jak oni tylko psują zombi opinię, sir. Strasznie mnie to denerwuje…

Morag spróbowała chwycić kawałek zakrwawionego króliczego futra, którym Reg potrząsał z roztargnieniem.

— Eee… Reg… — odezwał się Buggy.

— Czy naprawdę tak trudno iść z duchem czasów? Weźmy na przykład mnie. Pewnego dnia obudziłem się martwy. Ale…

— Reg! — ostrzegł Vimes. Głowa Morag przesunęła się szybko w tył i w przód.

— …czy mnie to powaliło? Nie! I wcale…

— Reg, uważaj! Właśnie wyrwała ci dwa palce!

— Co? Och… — Reg popatrzył na swą ogołoconą dłoń. — No wiecie, coś takiego… — Rozejrzał się po podłodze, ale jego nadzieja szybko zgasła. — Do licha! Można ją jakoś skłonić do wymiotów?

— Tylko wtykając jej palce w gardło, Reg. Przepraszam cię, Buggy, zrób, co możliwe, dobrze? A ty, Reg, zbiegnij na dół i sprawdź, czy nie mają kawy.


— Oj… — mruknęła Kukuła.

— Wielka jest — stwierdziła Stukacz.

Bluza milczał.

— Nie widział jej pan jeszcze, sir? — zapytał uprzejmie Jackrum. Ukryci w krzakach, przyglądali się oddalonej o pół mili twierdzy. Jeśli istnieje bajkowa skala zamków, w której na szczycie są te najeżone iglicami, o białych murach i niebieskich spiczastych dachach, to twierdza Kneck znajdowała się na drugim końcu — czarna, przylgnęła do skały niczym burzowa chmura. Otaczało ją koryto rzeki Kneck. Przez cypel, na jakim ją wzniesiono, biegła droga podejścia, szeroka i całkowicie pozbawiona osłony, idealna na spacery dla zmęczonych życiem.

— Nie, sierżancie — przyznał Bluza. — Oglądałem rysunki, ale nie oddają sprawiedliwości…

— Któraś z tych pańskich książek, sir, mówi, co powinniśmy teraz zrobić?

— Być może, sierżancie. W „Rzemiośle wojennym” Song Sung Lo powiada: „Zwycięstwo bez walki to największe zwycięstwo”. Nieprzyjaciel chciałby, żebyśmy zaatakowali w miejscu, gdzie jest najsilniejszy. A zatem rozczarujemy go. Sposób się objawi, sierżancie.

— Mnie jakoś nigdy się nie objawił, sir, a byłem tu już paręnaście razy. — Jackrum wciąż się uśmiechał. — Ha, nawet szczury musiałyby udawać praczki, żeby się tam dostać! Gdyby udało się jakoś przejść tą drogą, trafi pan tam na wąskie przejścia, otwory w sklepieniu, przez które leje się gorący olej, wszędzie wrota, których nawet troll nie wyłamie, parę labiryntów i setki drobnych sposobów, w jakie można człowieka zastrzelić. Och, to cudowne miejsce do szturmowania.

— Zastanawiam się, jak zdobyli je sprzymierzeni.

— Pewnie zdradą, sir. Świat jest pełen zdrajców. A może odkryli tajne wejście, sir. Wie pan, to, o którym jest pan pewien, że istnieje. A może już pan zapomniał, sir? Takie coś może wypaść z pamięci, kiedy człowiek jest zapracowany.

— Dokonamy rozpoznania, sierżancie — oświadczył chłodno Bluza, kiedy wyczołgali się z krzaków.

Otrzepał mundur z liści. Thalacephalos, czyli — jak ją określał Bluza — „wierny rumak”, została puszczona wolno wiele mil wcześniej. Nie można się skradać konno, a szkapa, jak stwierdził Jackrum, była za chuda, żeby ją jeść, i zbyt złośliwa, żeby jej dosiadać.

— Oczywiście, sir, tak jest, sir. Równie dobrze możemy się tym zająć. — Jackrum był wcieleniem uprzejmości. — A gdzie chce pan prowadzić to rozpoznanie?

— Musi być jakieś tajne wejście, sierżancie! Nikt nie budowałby takiej twierdzy z tylko jedną bramą. Zgodzicie się chyba?

— Tak, sir. Lecz może trzymają je w tajemnicy, sir. Chciałem tylko pomóc, sir.

Odwrócili się, słysząc żarliwą modlitwę. Łazer padła na kolana i złożyła dłonie. Reszta oddziału odsuwała się od niej powoli. Pobożność to cudowne zjawisko…

— Co on robi, sierżancie? — szepnął porucznik.

— Modli się, sir.

— Zauważyłem, że często mu się to zdarza. Czy to, ehm, zgodne z regulaminem?

— To trudny problem, sir, nie ma co — przyznał Jackrum. — Ja osobiście wiele razy modliłem się na polu bitwy. Wiele razy odmawiałem Modlitwę Żołnierza i nie wstydzę się do tego przyznać.

— Tej chyba nie znam…

— Myślę, że słowa przyjdą same, sir, jak tylko stanie pan naprzeciw wrogów. Na ogół jednak ich sens jest mniej więcej taki: „O boże, pozwól mi zabić tego sukinsyna, nim on mnie zabije”. — Jackrum uśmiechnął się szeroko, widząc minę Bluzy. — To jest, jak ją nazywam, wersja autoryzowana, sir.

— No tak, sierżancie, ale gdzie byśmy byli, gdybyśmy stale się modlili?

— W niebie, poruczniku, siedząc po prawicy Nuggana — odpowiedział natychmiast Jackrum. — Tego mnie nauczyli, kiedy byłem jeszcze maluchem. Musi tam panować niezły tłok, więc może dobrze, że nas tam nie ma.

W tym momencie Łazer przestała się modlić, wstała i otrzepała kolana. Po czym obdarzyła oddział swym promiennym i niepokojącym uśmiechem.

— Księżna pokieruje naszymi krokami — oznajmiła.

— To świetnie — odparł słabym głosem porucznik.

— Wskaże nam drogę.

— Cudownie. Ale, no… czy podała jakieś współrzędne mapy?

— Da nam oczy, abyśmy zobaczyli.

— Tak? Dobrze. Naprawdę, bardzo dobrze — stwierdził Bluza. — Od razu czuję się lepiej. A wy, sierżancie?

— Tak jest, sir — odparł Jackrum. — Bo do tej pory nie wiedziałem, jak w ogóle gdziekolwiek trafimy.


Wychodzili na zwiad trójkami, reszta oddziału zalegała w zagłębieniu ukrytym w krzakach. Wokół krążyły nieprzyjacielskie patrole, ale łatwo uniknąć szóstki mężczyzn, którzy trzymają się ścieżek i nie przejmują się hałasem. Żołnierze byli Zlobeńcami i zachowywali się jak właściciele tych miejsc.

Z jakiegoś powodu Polly trafiła do patrolu z Maladictem i Łazer, inaczej mówiąc z wampirem na krawędzi załamania i dziewczyną, która odeszła już tak daleko, że być może znalazła nową krawędź, już za horyzontem. Zmieniała się każdego dnia, czego trudno było nie zauważyć. Kiedy się zaciągali — wydawało się, że całe życie temu — była roztrzęsionym dzieckiem, które boi się własnego cienia. Teraz bywało, że wyglądała na wyższą, przepełnioną jakąś eteryczną pewnością siebie, a cienie rozstępowały się przed nią. No, może nie naprawdę, ale powinny.

Potem zdarzył się Cud Indyka. Trudno to wyjaśnić.

Ich trójka przesuwała się wzdłuż urwiska. Okrążyli kilka zlobeńskich posterunków, ostrzeżeni zapachem dymu z ogniska, choć niestety nie zapachem kawy. Zdawało się, że Maladict panuje nad sobą; miał tylko skłonność mamrotania liczb i liter, ale Polly położyła temu kres, grożąc, że jeśli jeszcze raz spróbuje, oberwie kijem.

Dotarli na brzeg urwiska i otworzył się przed nimi widok na twierdzę. Polly znowu uniosła lunetę, by obejrzeć strome mury i ostre skały w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów ukrytego wejścia.

— Popatrz w dół, na rzekę — odezwała się Łazer.

Krąg widzenia rozmazał się trochę, kiedy Polly przesunęła lunetę; gdy znieruchomiał, widziała tylko biel. Musiała opuścić instrument, by sprawdzić, na co patrzy.

— O rany… — powiedziała.

— To ma sens — stwierdził Maladict. — Tam jest ścieżka wzdłuż rzeki, widzicie? A na niej jeszcze parę kobiet.

— Ale furtka malutka — zauważyła Polly. — Łatwo przeszukać wchodzących, czy nie wnoszą broni.

— Żołnierze się nie przedostaną — uznał wampir.

— My byśmy mogły — odparła Polly. — A przecież jesteśmy żołnierzami. Prawda?

Na chwilę zapadła cisza. Potem Maladict odpowiedział:

— Żołnierze potrzebują broni. Szable i kusze warta zauważy.

— Broń jest w środku — zapewniła Łazer. — Księżna mi powiedziała. Zamek jest pełen broni.

— A zdradziła ci, jak ją odebrać wrogowi? — spytał Maladict.

— Spokój! — wtrąciła pospiesznie Polly. — Powinniśmy jak najprędzej zameldować o tym rupertowi. Wracajmy.

— Chwila, ja tu jestem kapralem — zaprotestował Maladict.

— No tak — zgodziła się Polly. — I co?

— Wracamy? — zaproponował wampir.

— Dobry pomysł.

Powinna nasłuchiwać śpiewu ptaków, co jednak uświadomiła sobie dopiero później. Ostre krzyki w dali powiedziałyby jej wiele, gdyby tylko była dość spokojna, by słuchać.

Przeszli może z piętnaście sążni, kiedy zobaczyła żołnierza.

Ktoś w zlobeńskiej armii okazał się niebezpiecznie sprytny. Zrozumiał, że aby wypatrzyć intruzów, nie należy tupać głośno po wydeptanych ścieżkach, ale przekradać się cicho między drzewami…

Żołnierz trzymał kuszę. Tylko szczęśliwym trafem… prawdopodobnie był to tylko szczęśliwy traf… patrzył w inną stronę, gdy Polly wynurzyła się zza ostrokrzewu. Rzuciła się za drzewo i pomachała rozpaczliwie do idącego za nią Maladicta, który miał dość rozsądku, żeby się ukryć.

Wyjęła szablę i oburącz przycisnęła do piersi. Słyszała kroki żołnierza. Był dość daleko, ale szedł w jej stronę. Prawdopodobnie ten punkt obserwacyjny, który znaleźli, był stałym elementem trasy patroli. W końcu, myślała z goryczą, właśnie tam łatwo mogli trafić jacyś nieprzeszkoleni idioci. A dyskretny patrol mógłby ich nawet tam zaskoczyć…

Zamknęła oczy i starała się oddychać spokojnie. Więc to jest to, to jest to! Teraz się dowie!

O czym pamiętać, o czym pamiętać, o czym pamiętać… kiedy metal trafi w mięso… lepiej trzymać metal.

Posmak metalu czuła w ustach.

Ten człowiek przejdzie obok. Jest czujny, ale nie aż tak czujny. Cięcie będzie lepsze od pchnięcia. Tak, szerokie cięcie na wysokości głowy pewnie zabije…

…syna jakiejś matki, brata jakiejś siostry, jakiegoś chłopaka, który poszedł za głosem bębna dla szylinga i pierwszego nowego ubrania. Gdyby tylko była przeszkolona, gdyby mogła przez parę tygodni dźgać słomiane manekiny, by wreszcie uwierzyć, że wszyscy ludzie są ze słomy…

Zamarła. W dole, trochę obok ścieżki, nieruchoma jak pień, ze spuszczoną głową stała Lazer. Gdy tylko żołnierz dotrze do drzewa Polly, natychmiast ją zauważy.

Teraz musi to zrobić. Może właśnie dlatego robią to mężczyźni. Nie by ratować księżne czy kraje. Człowiek zabija wroga, żeby ratować swoich kumpli, żeby i oni z kolei mogli uratować jego…

Słyszała ostrożne kroki za drzewem. Wzniosła szablę, zobaczyła błysk światła na ostrzu…

Dziki indyk wystartował z gąszczu po drugiej stronie ścieżki niczym kolumna skrzydeł, pierza i głośnego szumu. Na wpół biegnąc, na wpół lecąc, pognał w stronę lasu. Szczęknęła kusza i zabrzmiał ostatni pisk.

— Niezły strzał, Badyl — odezwał się głos w pobliżu. — Wielkie ptaszysko.

— Ale widziałeś to? — spytał drugi głos. — Jeszcze krok, a bym się o niego potknął.

Polly za drzewem odetchnęła.

— Wracajmy już, kapralu, co? — odezwał się trzeci głos z daleka. — Sądząc z tego, jak wystartował, Tygrys jest co najmniej milę stąd.

— Pewno. A ja jestem taki przerażony… — dodał najbliższy głos z drwiną. — Tygrys może się chować za każdym drzewem, nie?

— No dobra, koniec na dzisiaj. Moja żona zrobi z tego ptaka coś pysznego…

Głosy żołnierzy ucichły stopniowo wśród drzew. Polly opuściła szablę. Zobaczyła, że Maladict wysuwa głowę zza swojego krzaka i wpatruje się w nią… Przytknęła palec do warg. Kiwnął głową. Odczekała, aż ptasie krzyki uspokoiły się trochę, i dopiero wtedy wyszła z kryjówki. Łazer wyglądała na zatopioną w myślach; Polly delikatnie wzięła ją za rękę. Ostrożnie, przeskakując od drzewa do drzewa, wróciły do zagłębienia. Polly i Maladict bardzo stanowczo nie rozmawiali o tym, co zaszło. Za to parę razy spojrzeli sobie w oczy.

Oczywiście, że indyk leży cicho, dopóki myśliwy niemal go nadepnie. Oczywiście, że musiał tam być przez cały czas, tylko stracił ptasi spokój, kiedy zwiadowca się do niego podkradł. Był też wyjątkowo duży — taki, któremu nie oprze się żaden głodny żołnierz. Ale… co z tego?

Ponieważ umysł zdradziecko nie przestaje pracować, mimo że chciałby tego właściciel, Polly dodała jeszcze: Powiedziała, że księżna może poruszać małymi obiektami; jak mała jest myśl w ptasim móżdżku?

W obozowisku czekały na nie tylko Nefryt i Igorina. Jak wyjaśniły, pozostali o milę stąd trafili na lepszą bazę.

— Znaleźliśmy tajne wejście — poinformowała cicho Polly, kiedy maszerowały razem.

— Możemy się przedostać? — spytała Igorina.

— To wejście dla praczek — wyjaśnił Maladict. — Zaraz nad rzeką… Ale jest ścieżka.

— Praczek? — zdziwiła się Igorina. — Przecież jest wojna.

— Ubrania nadal się brudzą, jak podejrzewam — odparła Polly.

— Moim zdaniem nawet bardziej — dodał Maladict.

— Nasze kobiety piorą mundury wrogom? — Igorina była wstrząśnięta.

— Owszem, jeśli mają do wyboru to albo głód — stwierdziła Polly. — Widziałam, jak jedna wychodziła z koszem chleba. Podobno w twierdzy są pełne spichrze. Zresztą sama pozszywałaś nieprzyjacielskiego oficera, prawda?

— To co innego. Obowiązek nakazuje nam ratować każdego… każdą osobę. Nigdy nie było mowy o jego… ich bieliźnie.

— Możemy się dostać do środka — oświadczyła Polly — jeśli przebierzemy się za kobiety.

Odpowiedziało jej milczenie.

— Przebierzemy się? — powtórzyła po chwili Igorina.

— Wiesz, o co mi chodzi.

— Jako praczki? To fą dłonie chirurga!

— Naprawdę? — spytał Maladict. — A skąd je wzięłaś?

Igorina pokazała mu język.

— Zresztą nie planuję żadnego prania — uspokoiła ją Polly.

— A co planujesz?

Zawahała się.

— Chcę wydostać swojego brata, jeśli tam jest. A gdyby udało się powstrzymać inwazję, czemu nie?

— To może wymagać dodatkowego krochmalenia… — mruknął Maladict. — Nie chcę wam psuć nastroju, ale to przecież fatalny pomysł. Por nigdy się nie zgodzi na takie szaleństwo.

— Nie, nie zgodzi się — przyznała Polly. — Ale zasugeruje to.


— Hm — mruknął porucznik jakiś czas później. — Praczki? Czy to normalne, sierżancie?

— O tak, sir. Spodziewam się, że zajmują się tym kobiety z okolicznych wiosek, tak samo jak wtedy, kiedy to my trzymaliśmy twierdzę.

— Chcecie powiedzieć, że udzielają pomocy i wsparcia naszym wrogom?

— Lepsze to niż głodować, sir. Znana życiowa prawda. I nie zawsze kończy się tylko na praniu, sir.

— Sierżancie, słuchają was młodzi chłopcy! — warknął zaczerwieniony Bluza.

— Wcześniej czy później muszą się dowiedzieć o cerowaniu i prasowaniu, sir. — Jackrum wyszczerzył zęby.

Bluza otworzył usta. Bluza zamknął usta.

— Herbata gotowa, sir — powiedziała Polly.

Herbata była niezwykle użytecznym napojem. Dawała pretekst do rozmowy z każdym.

Ukryli się w na wpół zrujnowanej farmie. Sądząc z wyglądu, nawet patrole tutaj nie zaglądały — nie było śladów po ogniskach czy nawet chwilowym zamieszkaniu. Ruiny domu cuchnęły zgnilizną; brakowało im połowy dachu.

— Czy kobiety zwyczajnie wchodzą i wychodzą, Perks? — spytał porucznik.

— Tak, sir. A ja wpadłem na pomysł. Czy mogę powiedzieć panu o moim pomyśle, sir?

Zauważyła, że Jackrum unosi brew. Rzeczywiście, trochę przesadzała, sama musiała przyznać, ale czas naglił.

— Proszę cię bardzo, Perks — odparł Bluza. — Boję się, że inaczej wybuchniesz.

— One mogą dla nasz szpiegować, sir! Możemy je nawet namówić, żeby otworzyły dla nas bramy!

— Brawo, szeregowy! — pochwalił porucznik. — Lubię, kiedy żołnierze myślą.

— Tak, akurat… — mruknął Jackrum. — Gdyby był trochę ostrzejszy, to sam by się pokaleczył. Sir, to są przecież praczki, sir, zasadniczo. Bez urazy dla młodego Perksa, bystry z niego chłopak, ale taki przeciętny strażnik chyba zareaguje, kiedy jakaś stara matula Riley spróbuje otworzyć bramę. Zresztą to przecież nie są jedne wrota. To sześć kolejnych wrót, a między nimi takie miłe, małe dziedzińce, żeby straż mogła się przyjrzeć, czy nie przechodzi jakiś podejrzany typ, i zwodzone mosty, i sklepienia z kolcami, które spadają, jeśli komuś się nie spodoba czyjaś mina. I niech pan spróbuje to wszystko pootwierać mokrymi od mydlin rękami.

— Obawiam się, że sierżant ma rację, Perks — przyznał ze smutkiem Bluza.

— No to przypuśćmy, że kilku kobietom uda się powalić paru strażników… Wtedy mogłyby nas wpuścić przez tę swoją furtkę — zaproponowała Polly. — Może nawet udałoby się nam złapać dowódcę twierdzy, sir! Na pewno wewnątrz jest mnóstwo kobiet, sir, w kuchniach i w ogóle. Mogłyby… otworzyć nam drzwi.

— Daj spokój, Perks… — zaczął sierżant.

— Nie, sierżancie, chwileczkę — przerwał mu Bluza. — To zadziwiające, Perks, ale w swym chłopięcym entuzjazmie, choć pewnie sobie nie zdawałeś z tego sprawy, podsunąłeś mi interesujący pomysł…

— Naprawdę, sir? — W swym chłopięcym entuzjazmie Polly rozważała już próbę wytatuowania pomysłu na głowie porucznika. Jak na kogoś tak inteligentnego był straszliwie powolny.

— Naprawdę, Perks. Ponieważ, oczywiście, potrzebujemy tylko jednej „praczki”, żeby wprowadziła nas do środka. Prawda?

Cudzysłowy zabrzmiały obiecująco.

— No… tak, sir.

— A jeśli ktoś potrafi spojrzeć na to „z boku”, to przecież „kobieta” wcale nie musi być kobietą!

Bluza się rozpromienił. Polly pozwoliła sobie na zmarszczkę zdziwienia na czole.

— Nie musi, sir? — spytała. — Chyba nie całkiem rozumiem, sir. Jestem zaintrygowany, sir.

— Bo „ona” może być przecież mężczyzną, Perks! — Bluza niemal eksplodował z dumy. — To może być jeden z nas! W przebraniu!

Polly odetchnęła z ulgą. Sierżant Jackrum wybuchnął śmiechem.

— Niech bóg ma pana w opiece, sir, ale przebieranie się za praczkę może służyć wyłącznie wydostawaniu się z różnych miejsc! Regulamin wojskowy!

— Jeśli mężczyzna w kobiecym przebraniu przedostanie się do wnętrza, może obezwładnić strażników przy drzwiach, ocenić sytuację z wojskowego punktu widzenia, a w końcu wpuścić resztę oddziału. Gdyby zrobić to w nocy, rankiem moglibyśmy już zająć kluczowe pozycje.

— Ale oni nie są mężczyznami, sir — oświadczył Jackrum.

Polly obejrzała się. Sierżant patrzył prosto na nią, prosto przez nią…

Niech to li… znaczy: diabli… on wie…

— Słucham?

— Są… są moimi małymi chłopaczkami, sir. — Jackrum mrugnął do Polly. — Bystre chłopaki, ostrzy jak musztarda, ale nie tacy, co podrzynają gardła i wbijają noże w serca! Zaciągnęli się, żeby zostać pikinierami w szyku, w prawdziwej armii. Jesteście moimi małymi chłopaczkami, powiedziałem im wtedy, kiedy ich wpisywałem, i ja o was zadbam! Nie mogę teraz spokojnie patrzeć, jak prowadzi ich pan na pewną śmierć.

— Sam podejmę tę decyzję, sierżancie! — oświadczył porucznik. — Jesteśmy „na zakręcie” historii. Najkrócej mówiąc, kto nie jest gotów poświęcić życia dla swego kraju?

— W porządnej bitwie, twarzą w twarz z wrogiem, sir, a nie będąc tłuczonym po głowie przez bandę paskudnych typów za kręcenie się po ich twierdzy. Wie pan, że nigdy nie lubiłem szpiegów ani ukrywania swoich kolorów, sir. Nigdy.

— Nie mamy wyboru, sierżancie. Musimy wykorzystać „łut szczęścia.

— Znam się na łutach, sir. — Sierżant poderwał się i zacisnął pięści. — Mało co po nich zostaje, sir.

— Troska o pańskich ludzi przynosi wam zaszczyt, sierżancie, ale do nas należy…

— Sławna ostatnia walka, sir? — rzucił Jackrum. Splunął fachowo do zrujnowanego kominka. — Do demona z tym, sir. To tylko sposób, żeby umrzeć sławnym.

— Sierżancie, wasza niesubordynacja staje się…

— Ja pójdę — powiedziała cicho Polly.

Umilkli, odwrócili się i spojrzeli na nią.

— Ja pójdę — powtórzyła głośniej. — Ktoś powinien.

— Nie bądź głupi, Perks! — burknął Jackrum. — Nie wiesz, jak tam jest, nie wiesz, jacy strażnicy czekają zaraz za furtką, nie masz pojęcia…

— W takim razie szybko się przekonam, sierżancie, prawda? — Uśmiechnęła się bohatersko. — Może dostanę się do miejsca, skąd będę mógł widzieć i wysyłać sygnały…

— W tej kwestii sierżant i ja jesteśmy jednomyślni, Perks — oświadczył Bluza. — Naprawdę, szeregowy, to się po prostu nie uda. Oczywiście, jesteście odważni, ale skąd wam przyszło do głowy, że macie jakąkolwiek szansę, by skutecznie udawać kobietę?

— No więc, sir…

— Twój zapał nie pozostanie niezauważony, Perks — mówił porucznik z uśmiechem. — Ale wiecie, dobry oficer obserwuje swoich ludzi i muszę powiedzieć, że dostrzegłem u ciebie, u was wszystkich, drobne… przyzwyczajenia, absolutnie normalne, nie ma się czym przejmować… Na przykład z rzadka głębokie badanie nozdrza albo skłonność do uśmiechu po puszczeniu wiatrów, naturalny chłopięcy odruch drapania… się w miejscach publicznych… Tego rodzaju detale zdradziłyby cię natychmiast i przekonały obserwatora, iż jesteś mężczyzną w kobiecym przebraniu. Możesz mi wierzyć.

— Na pewno potrafię to zagrać, sir — przekonywała niepewnie Polly.

Czuła na sobie wzrok Jackruma. Niech to motyla… niech to demon, wiesz wszystko, co? Od jak dawna wiesz? Bluza pokręcił głową.

— Nie. Przejrzą cię w mgnieniu oka. Dobrzy z was chłopcy, ale jest wśród nas tylko jeden człowiek, który ma szanse na sukces tego przedsięwzięcia. Manickle!

— Tak, sir? — spytała Kukuła, zesztywniała ze strachu.

— Sądzisz, że uda ci się zdobyć dla mnie sukienkę?

Maladict pierwszy przerwał ciszę.

— Chce pan powiedzieć, sir… że to pan spróbuje się tam dostać w kobiecym przebraniu?

— No więc jestem chyba jedynym, który ma praktykę. — Bluza zatarł ręce. — W mojej dawnej szkole bez przerwy wkładaliśmy i ściągaliśmy kiecki. — Spojrzał na krąg absolutnie nieruchomych twarzy. — Teatr, rozumiecie? — wyjaśnił z satysfakcją. — Nie mieliśmy dziewcząt w naszym internacie, naturalnie. Ale nie pozwoliliśmy, żeby nas to powstrzymało. Słyszałem, że moja lady Żwawka z „Komedii rogaczy” wciąż jest wspominana, a co do mojej Yumyum… Czy sierżant Jackrum źle się czuje?

Sierżant zgiął się wpół, ale choć z twarzą na poziomie kolan, zdołał wykrztusić:

— Stara wojenna rana, sir. Czasem miewam takie nagłe ataki.

— Pomóżcie mu, szeregowy Igor. O czym to ja… Widzę, że wszyscy jesteście zdziwieni, ale przecież nie ma w tym nic dziwnego. Piękna stara tradycja: mężczyźni występujący w żeńskich rolach. W szóstej klasie chłopaki ciągle to robili, dla żartu. — Umilkł na chwilę, po czym dodał zamyślony: — Zwłaszcza Wrigglesworth, z jakiegoś powodu… — Potrząsnął głową, jakby usuwał natrętną myśl, i mówił dalej. — W każdym razie mam pewne doświadczenia w tej dziedzinie, jak widzicie.

— No ale co pan zrobi, jeśli uda… znaczy: kiedy uda się panu dostać do środka? — spytała Polly. — Będzie pan musiał oszukać nie tylko strażników. Będą tam również inne kobiety.

— To nie sprawi mi kłopotu, Perks. Będę się zachowywał kobieco, a znam też pewną teatralną sztuczkę, rozumiecie… Potrafię mówić bardzo wysokim głosem, o tak… — Jego falset mógłby zarysować szkło. — Widzicie? Nie, jeśli potrzebna wam kobieta, to jestem odpowiednim mężczyzną.

— Zadziwiające, sir — oświadczył Maladict. — Przez chwilę mógłbym przysiąc, że w pokoju znalazła się kobieta.

— I oczywiście mógłbym sprawdzić, czy są również inne źle strzeżone wejścia — ciągnął Bluza. — Kto wie, może nawet, dzięki kobiecym powabom, uda mi się zdobyć klucz od któregoś ze strażników. W każdym razie kiedy sytuacja będzie „czysta”, prześlę wam sygnał. Na przykład wywieszę przez okno ręcznik… lub coś innego wyraźnie niezwykłego.

Znowu zapadła cisza. Kilkoro z oddziału patrzyło w sufit.

— Ta-ak… — mruknęła Polly. — Widzę, że dokładnie pan to sobie przemyślał, sir.

Bluza westchnął.

— Gdyby tylko był tutaj Wrigglesworth…

— Dlaczego, sir?

— Niezwykle sprytny, jeśli idzie o zdobywanie damskich sukni, był ten Wrigglesworth.

Polly pochwyciła spojrzenie Maladicta. Wampir skrzywił się i wzruszył ramionami.

— Uhm… — odezwała się Kukuła.

— Tak, Manickle?

— Mam w plecaku halkę, sir.

— Wielkie nieba! Po co?

Kukuła zaczerwieniła się. Jeszcze nie wymyśliła powodu.

— Bandaże, fir — wyjaśniła gładko Igorina.

— Tak! Tak właśnie. Zgadza się — zapewniła Kukuła. — Ja… znalazłam ją w gospodzie w Plün…

— Profilem kolegów, żeby zabrali każdy kawałek płótna, jaki fię trafi, fir. Na felki wypadek.

— Bardzo rozsądne, młodzieńcze — pochwalił Bluza. — Ktoś ma coś jeszcze?

— Wcale bym fię nie zdziwił. — Igorina rozejrzała się po pokoju.

Wymieniono porozumiewawcze spojrzenia. Otworzono plecaki. Każdy z wyjątkiem Polly i Maladicta miał coś, co wyjął, spuszczając wzrok. Narzutki, halki i piątkowe chusty zabrane z jakiejś niewyjaśnionej, ukrytej potrzeby.

— Uznałeś chyba, że grożą nam poważne rany… — zauważył porucznik.

— Nigdy dofć oftrożnofci, fir. — Igorina uśmiechnęła się do Polly.

— Mam teraz raczej krótkie włosy… — mruczał Bluza.

Polly pomyślała o swoich lokach, zaginionych teraz, głaskanych pewnie przez Strappiego. Ale desperacja ożywiła jej pamięć.

— One wyglądały w większości na starsze kobiety — powiedziała szybko. — Nosiły chustki na głowie i kwefy. Na pewno Igori… Igor coś zorganizuje, sir.

— My, Igory, jeftefmy bardzo pomyfłowe — zgodziła się Igorina. Wyjęła spod kurtki czarny skórzany futerał. — Dziefięć minut z igłą, tyle tylko mi trzeba, sir.

— Stare kobiety potrafię zagrać wręcz doskonale.

Tak szybko, że Polly aż podskoczyła, wyciągnął przed siebie obie ręce z palcami zgiętymi jak szpony, wykrzywił twarz w grymasie obłąkanego debilizmu i zaskrzeczał:

— Ło ja nieszczęsna! Łoj, moje biedne nogi! Nic dzisiaj nie jest takie jak dawniej! Laboga!

Za jego plecami sierżant Jackrum ukrył twarz w dłoniach.

— Niesamowite, sir — uznał Maladict. — Nigdy jeszcze nie widziałem takiej transformacji.

— Może jednak trochę mniej stare, sir? — zaproponowała Polly. Bluza przypominał jej ciotkę Hattie po dwóch trzecich kieliszka sherry.

— Tak myślisz? Hm…

— I jeśli… no… jeśli pan spotka strażnika, sir, stara kobieta na ogół nie próbuje, nie próbuje…

— …się migdalić — szepnął Maladict, którego umysł najwyraźniej pędził w dół tego samego straszliwego zbocza.

— …się migdalić — dokończyła Polly, a po chwili namysłu dodała: — Chyba że wypiła kieliszek sherry.

— I naprawdę fugeruję, żeby się pan ogolił, fir.

— Słusznie — zgodziła się. — Przygotuję narzędzia, sir.

— Ano tak. Oczywiście. Nieczęsto spotyka się stare kobiety z brodą, co? Z wyjątkiem mojej ciotki Partenopy, o ile sobie przypominam. I tego… czy któryś z was nie ma może dwóch balonów?

— Ehm… Po co, sir? — zdziwiła się Stukacz.

— Obfite łono zawsze budzi wesołość — odparł Bluza. Spojrzał na krąg twarzy. — Myślicie, że to nie jest dobry pomysł? Dostałem długie brawa jako wdowa Trzęsiawka w „Szkoda, że ona jest drzewem”. Nie?

— Sądzę, że Igor potrafi zszyć coś bardziej realistycznego, sir.

— Naprawdę? No, jeśli tak uważacie… — Bluza ustąpił smętnie. — Pójdę i wczuję się w rolę.

Zniknął w jedynym osobnym pokoju w budynku. Po kilku sekundach usłyszeli stamtąd „Laboga! Moje biedne nogi!” w różnych tonacjach zgrzytliwości.

Oddział zbił się w ciasną grupę.

— O co w tym chodziło? — zapytała Stukacz.

— Mówił o teatrze — wyjaśnił Maladict.

— Co to takiego?

— Obrzydliwość dla Nuggana, oczywiście. Za długo by tłumaczyć, drogie dziecko. To ludzie udający innych ludzi, aby opowiedzieć historię w wielkiej sali. Inni ludzie siedzą, oglądają ich i jedzą czekoladę. Bardzo, bardzo obrzydliwe.

— Widziałem kiedyś w mieście przedstawienie z Judy i Punchem — wyznała Kukuła. — A potem tego człowieka gdzieś powlekli i stało się to Obrzydliwością.

— Pamiętam… — rzekła Polly.

Krokodyle nie powinny być chyba pokazywane, jak zjadają postacie przedstawicieli władzy, chociaż prawdę mówiąc, aż do przedstawienia kukiełkowego nikt w miasteczku chyba nie miał żadnego pojęcia o krokodylach. Ten fragment, w którym klaun bije żonę, także stanowił Obrzydliwość, ponieważ używał kija grubszego niż przepisowy jeden cal.

— Porucznik nie przetrwa pięciu minut — stwierdziła. — Wiecie przecież.

— Tak, ale nie chce fłuchać głofu rozfądku — odparła Igorina. — Zrobię, co mogę z nożyczkami i igłą, żeby zmienić go w kobietę, ale…

— Igorino, kiedy to ty mówisz, w mojej głowie powstają bardzo dziwne obrazy — wyznał Maladict.

— Przeprafam.

— Możesz się za niego pomodlić, Łazer? — poprosiła Polly.

Łazer posłusznie przymknęła na chwilę oczy i złożyła dłonie.

— Ona mówi — powiedziała nieśmiało — że tym razem indyk nie wystarczy.

— Łaz… Czy ty naprawdę…

Polly urwała, widząc wpatrzoną w siebie, rozpromienioną twarzyczkę.

— Tak — potwierdziła Łazer. — Naprawdę rozmawiam z księżną.

— Tak, pewnie, też tak kiedyś miałem — burknęła Stukacz. — Błagałem ją kiedyś. Ta głupia twarz patrzyła tylko i nic nie zrobiła. Nigdy niczego nie powstrzymała. Wszystko to… wszystko głupie… — Dziewczyna urwała. Zbyt wiele słów blokowało jej myśli. — Zresztą dlaczego miałaby odpowiadać akurat tobie?

— Bo ja słucham — odparła cicho Łazer.

— I co ona mówi?

— Czasami tylko płacze.

— Płacze?

— Ponieważ ludzie pragną tylu różnych rzeczy, a ona niczego nie może im dać. — Łazer rzuciła im jeden z tych swoich uśmiechów, które rozjaśniały pokój. — Ale będzie dobrze, kiedy tylko znajdę się we właściwym miejscu — dodała.

— No to w porządku — zaczęła Polly, w obłoku głębokiego zakłopotania, które wzbudziła w niej Łazer.

— Tak, w porządku — zgodziła się Stukacz. — Tylko do nikogo nie będę się modlić, jasne? Nie podoba mi się to, Łaz. Porządny z ciebie dzieciak, ale nie lubię twojego uśmiechu… — Urwała. — No nie…

Polly popatrzyła na Łazer, na tę twarz szczupłą, o ostrych rysach, podczas gdy księżna na obrazku przypominała raczej przekarmionego turbota… Ale teraz ten uśmiech… ten uśmiech…

— Mam tego dosyć! — warknęła Stukacz. — Przestań natychmiast! Dreszczy od tego dostaję! Ozz, niech ona… niech on przestanie tak się uśmiechać!

— Uspokójcie się wszyscy… — zaczęła Polly.

— Tak jest! Zamknijcie się, do demona! — odezwał się Jackrum. — Człowiek nie słyszy nawet, jak żuje. Słuchajcie, wszyscy jesteście nerwowi. To się zdarza. Łazer dostał przed walką ataku religijności. To też się zdarza. A co trzeba zrobić? Zachować to wszystko dla przeciwnika. Uspokójcie się. To jest to, co my w wojsku nazywamy rozkazem. Zrozumiano?

— Perks! — rozległo się wołanie Bluzy.

— Lepiej się pospiesz — poradził Maladict. — Pewnie trzeba mu zawiązać gorset.


Bluza siedział na tym, co zostało z krzesła.

— Jesteś, Perks. Golenie poproszę.

— Och… Myślałem, że rękę ma pan już zdrową, sir.

— No… tak. — Bluza był wyraźnie zakłopotany. — Ale jest pewien kłopot, Perks. Wyznam ci szczerze: nigdy tak naprawdę sam się nie goliłem. Miałem człowieka, który to dla mnie robił w szkole, a potem w wojsku ordynansa na spółkę z Blitherskitem. Próby, które podejmowałem samodzielnie, kończyły się dość krwawo. Nigdy właściwie o tym nie myślałem, póki nie znalazłem się w Plotzu i… nagle to było krępujące.

— Przepraszam, sir.

To był dziwny świat…

— Później udzielisz mi może kilku wskazówek — ciągnął Bluza. — Trudno nie zauważyć, że zawsze jesteś gładko ogolony. Generał Froc by cię pochwalił. Słyszałem, że jest bardzo przeciwny wszelkim bokobrodom.

— Jak pan sobie życzy, sir — odparła Polly.

Demonstracyjnie naostrzyła brzytwę. Może uda się jej ograniczyć tylko do kilku drobnych skaleczeń…

— Myślisz, że powinienem mieć czerwony nos? — spytał Bluza.

— Prawdopodobnie, sir.

Sierżant wie o mnie, myślała Polly. Jestem tego pewna. Wiem, że tak. Dlaczego nic nie mówi?

— Prawdopodobnie, Perks?

— Co? Och… nie. Dlaczego czerwony nos, sir? — Polly energicznie nałożyła pianę.

— Wyglądałbym może — pff! — bardziej zabawnie.

— Nie jestem pewien, czy taki jest cel akcji. A teraz, gdyby zechciał się pan odchylić…

— Powinien pan coś wiedzieć o młodym Perksie, sir!

Polly naprawdę pisnęła ze strachu. Idąc cicho, jak tylko sierżanci potrafią, Jackrum zakradł się do pokoju.

— Tak — pff! — sierżancie? — zdziwił się Bluza.

— Perks nie wie, jak ogolić mężczyznę, sir — oświadczył Jackrum. — Podaj mi brzytwę, Perks.

— Nie wie, jak się goli?

— Nie, sir. Perks nas okłamał. Prawda, Perks?

— Dobrze, sierżancie, nie trzeba tego ze mnie wyciągać. — Polly westchnęła. — Poruczniku, jestem…

— …za młody — dokończył sierżant. — Zgadza się, Perks? Masz dopiero czternaście, zgadza się? — Nad głową porucznika spojrzał na Polly i mrugnął.

— Eee… Skłamałem, żeby się zaciągnąć, sir. To prawda.

— Takiego młodego chłopaka nie należy wlec do twierdzy, choćby był bardzo dzielny. A nie wydaje mi się, żeby był jedynym. Prawda, Perks?

Aha, pomyślała Polly, czyli o to chodzi… Szantaż.

— Tak, sierżancie — przyznała ze znużeniem.

— Nie możemy dopuścić do masakry takich chłopaczków, sir, prawda? — ciągnął Jackrum.

— Rozumiem wasze — pff! — stanowisko, sierżancie — przyznał porucznik. Jackrum wolno przesuwał ostrzem brzytwy po jego policzku. — Trudna sprawa.

— Lepiej więc dać sobie spokój, co?

— Z drugiej strony, sierżancie, wiem — pff! — że wy także zaciągnęliście się jako dziecko — powiedział Bluza.

Ostrze znieruchomiało.

— W tamtych czasach było trochę… — zaczął Jackrum.

— Mieliście pięć lat, jak się zdaje — mówił dalej porucznik. — Widzicie, kiedy usłyszałem, że mam spotkać się z wami, legendą armii, sprawdziłem wasze akta. Pomyślałem, że może rzucę kilka dobrze dobranych żarcików, kiedy będę wręczał honorowe zwolnienie ze służby. Wiecie, takie zabawne nawiązania do czasów dawno minionych. I wyobraźcie sobie, jak się zdumiałem, gdy odkryłem, że pobieracie żołd od… trudno mieć całkowitą pewność, ale możliwe, że od sześćdziesięciu lat.

Polly dobrze wyostrzyła brzytwę, która opierała się teraz o policzek Bluzy. Przypomniała sobie morderstwo… no dobrze, zabicie… uciekającego jeńca w lesie. „To nie będzie pierwszy oficer, którego zabiłem”…

— Pewnie jedna z tych, jak im tam, pomyłek urzędniczych, sir — wyjaśnił lodowatym tonem Jackrum.

W mrocznym pomieszczeniu, którego ściany już kolonizował mech, sierżant wydawał się ogromny.

Zahuczała siedząca na kominie sowa. Jej głos odbił się echem w pokoju.

— Otóż nie, sierżancie — rzekł Bluza, najwyraźniej nieświadomy brzytwy. — Wasze akta były poprawiane. Przy licznych okazjach. Raz nawet osobiście przez generała Froca. Odjął od waszego wieku dziesięć lat i podpisał tę korektę. I nie był jedyny. Szczerze mówiąc, sierżancie, zmuszony jestem uznać, że istnieje tylko jedno wytłumaczenie.

— A jakież to, sir? — Brzytwa znów znieruchomiała, tym razem przyciśnięta do szyi porucznika. Cisza zdawała się trwać bardzo długo, ostra i rozciągnięta…

— Że był kiedyś inny żołnierz o nazwisku Jackrum — powiedział wolno Bluza. — I jego akta jakoś… się pomieszały z waszymi, a potem… Każda próba naprawienia sytuacji przez oficerów, którzy, jak by to… nie najlepiej radzili sobie z rachunkami, tylko pogłębiała chaos.

Brzytwa znowu ruszyła z jedwabistą płynnością.

— Myślę, że trafił pan bezbłędnie, sir — uznał Jackrum.

— Zamierzam napisać notkę wyjaśniającą i dołączyć ją do teczki. A rozsądek nakazuje chyba, żeby tu i teraz zapytać was o wiek. Ile macie lat, sierżancie?

— Czterdzieści trzy, sir — odparł bez namysłu Jackrum.

Polly spojrzała w górę, oczekując tradycyjnego gromu, który powinien towarzyszyć takim kłamstwom wielkości wszechświata. — Jesteście pewni? — spytał Bluza.

— Czterdzieści pięć, sir. Na mojej twarzy widać trudy żołnierskiego życia.

— Mimo to…

— Ach, przypominam sobie parę urodzin, które jakoś wypadły mi z pamięci, sir. Czterdzieści siedem, sir.

Jak zauważyła Polly, wciąż nie rozlegał się grzmot niebiańskiej dezaprobaty.

— Ehm… no tak. Bardzo dobrze. W końcu wy wiecie najlepiej, sierżancie, prawda? Wprowadzę poprawkę.

— Dziękuję, sir.

— Tak jak przede mną generał Froc. I major Kalosh. I pułkownik Legin, sierżancie.

— Tak jest, sir. Urzędnicze pomyłki prześladują mnie przez wszystkie dni mego życia, sir. Jestem ich męczennikiem. — Jackrum odstąpił. — Gotowe, sir. Twarz gładka jak pupa niemowlaka, sir. Tak gładki powinien być bieg spraw. Zawsze lubiłem, kiedy wszystko idzie gładko.


Patrzyli, jak porucznik Bluza idzie między drzewami do ścieżki. Patrzyli, jak dołącza do nierównej, powolnej kolumny kobiet w drodze do furtki. Nasłuchiwali krzyków, ale się nie rozległy.

— Cz-czy każda kobieta się tak kołysze? — spytała Łazer, wyglądając zza krzaków.

— Legalnie chyba nie — odparła Polly. Obserwowała twierdzę przez lunetę porucznika. — Musimy chyba zaczekać na jakiś sygnał, że mu się udało.

Gdzieś w górze wrzasnął myszołów.

— Przecież go złapią, jak tylko przejdzie przez te drzwi — stwierdził Maladict. — Mogę się założyć.

Zostawili na posterunku Nefryt. Po zeskrobaniu farby troll tak dobrze wtapiał się w skalisty krajobraz, że nikt by jej nie zauważył, dopóki by na nią nie wpadł. A wtedy byłoby już za późno.

Wracali przez las i już prawie dotarli do ruin farmy, kiedy to się stało.

— Dobrze ci idzie, Mal — pochwaliła Polly. — Może te żołędzie jednak działają? Nie wspominałeś o kawie od…

Maladict zatrzymał się i odwrócił powoli. Ku przerażeniu Polly jego twarz błyszczała od potu.

— Musisz mi przypominać? — wyrzucił chrapliwie. — Proszę, nie! Tak mocno się trzymałem! Tak dobrze sobie radziłem! — Runął na twarz, ale zdołał się podnieść na łokcie i kolana. Kiedy uniósł głowę, jego oczy jarzyły się czerwienią. — Sprowadź… Igorinę… — szepnął, dysząc ciężko. — Wiem, że jest na to przygotowana…

…szurp, szurp, szurp…

Łazer modliła się rozpaczliwie. Maladict spróbował wstać, znów osunął się na kolana i błagalnie wzniósł ręce do nieba.

— Wynoście się stąd, póki jeszcze możecie — wymamrotał. Jego zęby wyraźnie się wydłużyły. — Ja…

Pojawił się cień, wrażenie ruchu, i wampir upadł na twarz, ogłuszony spadającym z jasnego nieba ośmiouncjowym woreczkiem ziarnistej kawy.


Polly dotarła do domku na farmie, niosąc Maladicta na ramieniu. Ułożyła go jak najwygodniej na jakiejś pradawnej słomie, a potem oddział się naradził.

— Myślicie, że powinniśmy wyjąć mu ten woreczek z ust? — zapytała nerwowo Kukuła.

— Próbowałam, ale on się broni — stwierdziła Polly.

— Przecież jest nieprzytomny!

— Ale i tak nie chce puścić! On go ssie! Przysięgam, był całkiem bez zmysłów, ale złapał woreczek i wgryzł się. A kawa spadła z jasnego nieba!

Stukacz popatrzyła na Łazer.

— Księżna przyjmuje zamówienia z dowozem? — spytała.

— Nie! Mówi, że n-nie!

— Zdarzają się dziwaczne deszcze, na przykład ryb — odezwała się Igorina, klęcząca przy Maladikcie. — To chyba możliwe, że jakaś trąba powietrzna przeorała plantację kawy, a potem być może wyładowanie błyskawicy w górnych warstwach eteru…

— A w którym momencie to wszystko przeleciało przez fabrykę robiącą małe woreczki na kawę? — przerwała wzburzona Stukacz. — Takie z wymalowanym na nich wesołym człowiekiem w turbanie, który wyraźnie mówi: „Klatchiańska Extra Palona! Kiedy kilof to za mało!”.

— No, jefli tak to ujmujesz, rzeczywifcie trochę to naciągane… — Igorina wstała. — Myślę, że zbudzi się całkiem zdrowy. Najwyżej trochę gadatliwy.

— Spróbujcie trochę odpocząć, chłopcy — zaproponował Jackrum, wchodząc do zrujnowanych zabudowań. — Trzeba dać rupertowi parę godzin, żeby wszystko zawalił, a potem możemy przemknąć dookoła doliny i dołączyć do reszty armii. Dobre żarcie i porządne koce do spania, co? To się liczy!

— Nie wiemy, czy mu się nie uda, sierżancie — zauważyła Polly.

— Tak, jasne, może wyjdzie za mąż za dowódcę garnizonu, co? Dziwniejsze rzeczy się zdarzały, tylko że nie pamiętam kiedy. Perks i Manickle, trzymacie wartę. Reszta niech się prześpi.


Zlobeński patrol minął ich w sporej odległości. Polly odprowadzała go wzrokiem, póki nie zniknął. Zapowiadał się piękny dzień — ciepły, trochę wietrzny. Dobry pogoda na suszenie. Dobry dzień, żeby być praczką. A może Bluzie się uda? Może wszyscy strażnicy są ślepi?

— Pol? — szepnęła Kukuła.

— Tak, Kuku… Słuchaj, jak ci na imię w normalnym świecie?

— Betty. Zwykła Betty. Większość Piersi i Tylków jest w twierdzy, prawda?

— Podobno.

— Czyli tam mam największe szanse na znalezienie narzeczonego?

Rozmawiałyśmy o tym, pomyślała Polly.

— Możliwe.

— Ale może być dość trudno, jeśli jest tam wielu mężczyzn… — mówiła Betty, kobieta, którą coś dręczy.

— Wiesz, jeżeli dotrzemy do więźniów i popytamy, na pewno będą znali jego imię. A jak on się nazywa?

— Johnny — szepnęła Betty.

— Tylko Johnny? — upewniła się Polly.

— No… tak.

Aha, pomyślała Polly. Chyba wiem, jak to idzie dalej…

— Ma jasne włosy, niebieskie oczy, jeden złoty kolczyk w uchu i… i takie zabawne… jak to się… A tak… taki jakby pieprzyk zabawnego kształtu na pośladku.

— No tak. Tak.

— Um… Teraz, kiedy komuś opowiadam, widzę, że niewiele to pomoże.

Nie, chyba że będziemy miały możliwość urządzenia bardzo niezwykłej parady i przeprowadzenia identyfikacji, ale nie wyobrażam sobie, jak mogłoby do tego dojść.

— Powiedział, że zna go cały regiment — dodała Betty.

— Tak? To dobrze. Wystarczy zatem zapytać.

— I jeszcze, no… chcieliśmy przełamać na połowy sześciopensówkę, wiesz, tak jak zawsze robią, i gdybyśmy mieli się rozstać na rok, i tak znaleźlibyśmy właściwą osobę, bo te połówki monety by do siebie pasowały…

— O, to rzeczywiście może pomóc…

— No tak, tylko że wiesz, dałam mu sześć pensów, a on poszedł do kowala, żeby ją złamać w imadle. No i… myślę, że nagle go wezwali… — Betty ucichła.

No tak, mniej więcej tego się spodziewałam, powiedziała sobie w duchu Polly.

— I pewnie teraz masz mnie za głupią dziewczynę — wymamrotała Betty po dłuższej chwili.

— Nierozsądną kobietę, może — odparła Polly i odwróciła się, by w skupieniu oglądać krajobraz.

— To był taki, no wiesz, burzliwy romans.

— Dla mnie brzmi raczej jak huraganowy…

Betty się uśmiechnęła.

— Tak, trochę tak.

Polly odpowiedziała uśmiechem.

— Betty, to bez sensu, by w takim czasie mówić o głupocie i braku rozsądku. Niby gdzie mamy szukać mądrości? U boga, który nienawidzi układanek i niebieskiego koloru? U rządzących skamielin, którymi kieruje obrazek? W armii, która uważa, że upór jest tym samym co odwaga? Jak się o tym pomyśli, twoim jedynym błędem jest złe wyliczenie czasu.

— Ale nie chciałabym trafić do szkoły — powiedziała Betty. — Zabrali tam dziewczynę z naszej wioski, a ona kopała i wrzeszczała…

— Więc walcz z nimi — poradziła Polly. — Masz teraz szablę, prawda? Broń się. — Spostrzegła grozę na twarzy Betty i przypomniała sobie, że nie rozmawia ze Stukacz. — Wiesz, jeśli wyjdziemy z tego żywe, pomówimy z pułkownikiem.

W końcu może twój chłopak naprawdę ma na imię Johnny i może naprawdę go wezwali. Nadzieja to cudowna rzecz… Mówiła dalej:

— Jeśli się stąd uratujemy, nie będzie już ani szkoły, ani bicia. Ani dla ciebie, ani dla żadnej z nas. Nie, jeśli mamy mózgi. Nie, jeśli będziemy sprytne.

Betty prawie płakała, ale udało jej się raz jeszcze uśmiechnąć.

— A Łazer rozmawia z księżną. Ona wszystko naprawi.

Polly spojrzała na zalany słońcem, niezmienny pejzaż, pusty, jeśli nie liczyć myszołowa krążącego po zakazanym błękicie.

— Nie jestem tego pewna — rzekła. — Ale ktoś tam na górze nas lubi.


O tej porze roku świt nadchodził szybko. Wciąż nie było żadnego znaku od Bluzy.

— Patrzyłem, aż już nie widziałem — mówiła Nefryt, kiedy siedziały i czekały, aż Kukuła skończy potrawkę. — Niektóre te kobiety, co wychodziły, to były te, co widziałem, jak rano wchodzom.

— Jesteś pewien? — zapytał Jackrum.

— Może jesteśmy tępe, sierżancie. — Nefryt była urażona. — Ale trolle majom wielkom… no… jak miecz… ostrość wi-zual-nom. I więcej kobiet wchodziło wieczorem.

— Nocna zmiana — stwierdziła Stukacz.

— No cóż, próbował — uznał Jackrum. — Jeśli miał trochę szczęścia, to siedzi teraz w miłej, ciepłej celi, a oni znaleźli mu parę spodni. Spakujcie swoje rzeczy, chłopcy. Przekradniemy się dookoła i do naszych linii. O północy będziecie już grzecznie spali w łóżeczkach.

Polly przypomniała sobie, co godzinę temu mówiła o walce. Kiedyś trzeba zacząć.

— Chcę jeszcze raz spróbować z twierdzą — oświadczyła.

— Aha, Perks… coś takiego — odparł sierżant z ironicznym zainteresowaniem.

— Tam jest mój brat.

— To trafił w miłe i bezpieczne miejsce.

— Może być ranny. Głosuję za twierdzą.

— Głosujesz? — zdziwił się Jackrum. — Słowo daję, to coś nowego. Głosowanie w wojsku? Kto chce zginąć, chłopcy, ręka w górę! Daj sobie spokój, Perks.

— Mam zamiar spróbować, sierżancie.

— Nie, nie masz.

— Niech pan spróbuje mi przeszkodzić!

Słowa padły, zanim zdążyła je powstrzymać. To tyle, pomyślała. Cały świat słyszał ten krzyk. Nie ma już odwrotu. Przebiegłam poza krawędź i od teraz jest już tylko w dół.

Jackrum nie zmieniał wyrazu twarzy przez sekundę czy dwie. Potem zapytał:

— Ktoś jeszcze… głosuje… za twierdzą?

Polly spojrzała na Kukułę, ale ona tylko się zarumieniła.

Za to Stukacz oznajmiła twardo:

— My!

Loft obok niej zapaliła zapałkę i chwyciła ją tak, że płomień zapłonął jasno. Jak na Loft, była to całkiem wyraźna przemowa.

— Czemuż to? — zdziwił się Jackrum.

— Nie lubimy siedzieć na mokradłach. I nie lubimy, jak się nam rozkazuje.

— Powinieneś o tym pomyśleć, zanim się zaciągnąłeś do wojska, mój chłopcze!

— Nie jesteśmy chłopcami, sierżancie.

— Jesteście, jeśli ja powiem, że jesteście!

No cóż, to przecież nie jest tak, że się tego nie spodziewałam, myślała Polly. Wiele razy odgrywałam już w myślach tę scenę. Szła tak:

— No dobrze, sierżancie — powiedziała. — Pora wyznać prawdę, tutaj i teraz.

— Ooo, ehm… — powiedział teatralnie sierżant, wyławiając z kieszeni pognieciony pakiet z tytoniem.

— Co?

Jackrum usiadł na pozostałości po murze.

— Wprowadziłem tylko do rozmowy trochę bezczelności. Ale mów dalej, Perks, co masz do powiedzenia. Przewidywałem, że do tego dojdzie.

— Wie pan, że jestem kobietą, sierżancie — oświadczyła Polly.

— Jasne. Nawet sera nie dałbym ci do golenia.

Oddział patrzył, wytrzeszczając oczy. Jackrum otworzył swój wielki scyzoryk i zbadał tytoń, jakby to był najciekawszy z dostępnych obiektów do oglądania.

— No więc… eee… Co ma pan zamiar zrobić w tej sprawie? — Polly czuła się trochę zagubiona.

— Nie wiem. Ale chyba nic nie mogę zrobić. Urodziłaś się taka.

— Nie powiedział pan Bluzie!

— Nie.

Miała ochotę wytrącić mu z ręki ten straszliwy tytoń. Teraz, kiedy minęło już zaskoczenie, dostrzegała coś obraźliwego w tym braku reakcji. Całkiem jakby ktoś otworzył drzwi tuż przed uderzeniem tarana — człowiek pędzi wtedy przez budynek i nie wie, jak się zatrzymać.

— No ale my wszystkie jesteśmy kobietami, sierżancie! — wtrąciła Stukacz. — Co pan na to?

Jackrum uciął kawał tytoniu.

— I co z tego? — rzucił, skupiony na tej czynności.

— Jak to? — zdumiała się Polly.

— Myślicie, że nikt tego wcześniej nie próbował? Że jesteście wyjątkowe? Wydaje się wam, że wasz stary sierżant jest ślepy, głuchy i głupi? Możecie oszukiwać siebie nawzajem, a ruperta każdy potrafi oszukać, ale nie nabierzecie starego Jackruma! Nie miałem pewności co do Maladicta, i dalej nie mam, bo kto tam wie, jak jest z wampirami. I nie jestem pewien Karborunda, bo z trollami kogo to obchodzi. Bez urazy.

— Nie gniewam siem — zahuczała Nefryt. Pochwyciła spojrzenie Polly i wzruszyła ramionami.

— Nie umiem dobrze czytać sygnałów, bo niewiele spotkałem trolli — wyjaśnił sierżant. — Ale ciebie, Ozz, poznałem od pierwszej chwili. Chyba masz coś takiego w oczach… jakbyś… no, jakbyś sprawdzała, czy dobrze ci idzie.

Do demona, pomyślała Polly.

— Ehm… Czy mam parę skarpet, która należy do pana?

— Tak. Porządnie wyprane, muszę zaznaczyć.

— To może je pan sobie teraz zabrać… — Sięgnęła do pasa.

— Nie ma pośpiechu, Perks. Nic pilnego. — Jackrum uniósł rękę. — Porządnie wyprane, jeśli można.

— Ale dlaczego, sierżancie? — spytała Stukacz. — Dlaczego nas pan nie zdradził? Przecież w każdej chwili mógł pan o nas powiedzieć.

Jackrum przerzucił kawał tytoniu spod jednego policzka pod drugi i przez chwilę żuł w milczeniu, zapatrzony w pustkę.

— Nie, nie jesteście pierwsze — rzekł w końcu. — Widziałem już sporo takich. Zwykle pojedynczo, zwykle przestraszone… i zwykle długo nie wytrzymywały. Ale jedna czy dwie zostały dobrymi żołnierzami, naprawdę dobrymi. Więc patrzyłem na was i myślałem sobie, no, myślałem: Ciekawe, co zrobią, kiedy odkryją, że nie są tu jedyne. Wiecie, jak wygląda lew?

Pokiwały głowami.

— No więc lew to na ogół wielki i leniwy tchórz. Jeśli ktoś szuka kłopotów, powinien zmierzyć się z lwicą. To prawdziwe zabójczynie i polują razem. Wszędzie jest tak samo. Jeśli chcesz oberwać, szukaj pań. Nawet wśród owadów, nie? Jest taki rodzaj żuka, gdzie ona odgryza mu głowę, kiedy on korzysta z praw małżeńskich, a to uważam za poważny kłopot. Z drugiej strony, jak słyszałem, on dalej robi swoje, więc może jednak z żukami jest inaczej.

Przyjrzał się ich nieruchomym twarzom.

— Nie? — mruknął. — Może więc pomyślałem, że cała grupa dziewcząt naraz, to… dziwne. Może istnieje przyczyna. — Polly zauważyła, że zerknął przelotnie na Łazer. — W każdym razie nie chciałem was zawstydzać przy takim dupku jak Strappi, potem była ta cała sprawa w Plotzu, a potem wialiśmy co sił w nogach, wplątani w różne sprawy i bez chwili na oddech. Dobrze sobie poradziliście, chłopcy. Bardzo dobrze. Wyrośliście na porządnych wojaków.

— Ja idę do twierdzy — upierała się Polly.

— Och, nie martw się o ruperta — uspokoił ją Jackrum. — W tej chwili pewnie zjada miskę skubbo. Chodził do szkoły dla młodych dżentelmenów, więc więzienie przypomni mu lata młodości.

— Mimo to wchodzimy, sierżancie. Przykro mi.

— Nie mów, że ci przykro, Perks, tak dobrze ci szło do tej chwili… — powiedział Jackrum z goryczą.

Kukuła wstała.

— Ja też pójdę — oświadczyła. — Myślę, że jest tam… mój narzeczony.

— Ja muszę — stwierdziła Łazer. — Księżna kieruje moimi krokami.

— To i ja — uznała Igorina. — Pewnie będę potrzebna.

— Jakoś nie myślem, żebym przeszła jak praczka — doszła do wniosku Nefryt. — Zostanem tu i przypilnujem Maladicta. Ha, kiedy siem obudzi i dalej będzie chciał krwi, to sobie pościera zęby.

Spoglądały na siebie w milczeniu, zakłopotane, ale stanowcze. Po chwili rozległo się powolne klaskanie.

— Bardzo pięknie — pochwalił Jackrum. — Kompania braci, co? To znaczy sióstr… Ojejej… Słuchajcie, Bluza to dureń. Pewnie przez książki. Chyba się naczytał, jak to szlachetnie jest zginąć za swój kraj. Ja tam nigdy za dużo nie czytałem, ale wiem, że nie na tym to polega. Trzeba zmusić tamtych drani, żeby ginęli za swój.

Przesuwał w ustach bryłę tytoniu.

— Chciałem, żebyście byli bezpieczni. Wśród masy wojska, myślałem, jakoś pomogę wam przetrwać, nieważne, ilu kumpli przyśle za wami książę. Patrzę teraz na was i myślę: Biedne chłopaki, nic nie wiecie o wojnie. Jak sobie poradzicie? Stukacz, twardziel z ciebie, ale po jednym strzale kto cię osłoni, kiedy zechcesz przeładować? Perks, znasz może jedną czy drugą sztuczkę, ale ci goście z twierdzy będą znać trzecią i piątą. Dobrze gotujesz, Kukuła, aż szkoda, że tam będzie za gorąco. Czy księżna odchyli strzały, Łazer?

— Tak! Tak uczyni!

— Mam nadzieję, że się nie mylisz, mój mały. — Jackrum rzucił dziewczynie długie spojrzenie. — Osobiście przekonałem się, że religia w bitwie jest przydatna mniej więcej tak jak czekoladowy hełm. A muszę zaznaczyć, że modlitwa ci nie wystarczy, jeśli wpadniesz w ręce księcia Heinricha.

— Chcemy spróbować, sierżancie — upierała się Polly. — W wojsku nic nas nie czeka dobrego.

— Pójdzie pan z nami, sierżancie? — spytała Kukuła.

— Nie, chłopcze. Ja jako praczka? Nie wydaje mi się. Przede wszystkim nie mam ze sobą spódnicy. Ale… jedno pytanie, chłopcy. Jak chcecie się tam dostać?

— Rano. Kiedy zobaczymy, że kobiety znowu wchodzą.

— Wszystko zaplanowane, generale? I będziecie przebrani za kobiety?

— Jesteśmy kobietami, sierżancie — przypomniała Polly.

— Zgadza się, chłopcze. Ale to techniczny szczegół. Oddaliście rupertowi wszystkie swoje drobiazgi, prawda? Co powiecie strażnikom? Że po ciemku sięgnęliście nie do tej szafy, co trzeba?

Milczały zakłopotane. Jackrum westchnął.

— To nie jest porządna wojna. Ale mówiłem, że o was zadbam. Jesteście moimi małymi chłopaczkami, mówiłem. — Oczy mu błyszczały. — Nadal jesteście, chociaż świat stanął na głowie. Liczę tylko na to, że panna Perks nauczyła się od starego sierżanta paru sztuczek, choć mam wrażenie, że potrafi wymyślić kilka własnych. A teraz zajmę się waszym ekwipunkiem, co?

— Może uda się podejść i ukraść coś z wiosek, skąd przychodzą służące? — zaproponowała Stukacz.

— Od gromady biednych kobiet? — zaprotestowała Polly, bliska załamania. — Zresztą i tak wszędzie będą żołnierze.

— No to jak zdobędziemy damskie suknie na polu bitwy? — spytała Loft.

Jackrum roześmiał się, wstał, wsunął kciuki za pas i wyszczerzył zęby.

— Mówiłem wam, chłopcy, że zupełnie nic nie wiecie o wojnie.


Nie wiedziały na przykład, że wojna ma obrzeża.

Polly nie była pewna, czego się spodziewać. Ludzi i koni, to oczywiste. Oczami duszy widziała ich, toczących śmiertelny bój, ale przecież nie mogli tego robić bez przerwy. Muszą zatem być namioty… I to była maksymalna odległość, do jakiej sięgało oko jej duszy. Nie odgadło, że armia w czasie kampanii to coś w rodzaju dużego, ruchomego miasta. Ma tylko jednego pracodawcę i produkuje martwych ludzi, ale jak każde miasto przyciąga… obywateli. Trochę wyprowadzały ją z równowagi krzyki płaczących dzieci gdzieś pośród rzędów namiotów. Tego się nie spodziewała. Ani błota. Ani tłumów. Wszędzie płonęły ogniska i unosiły się kuchenne zapachy. To było oblężenie. Ludzie mieli czas, by się zadomowić.

Dotarcie po ciemku na równinę okazało się proste. Tylko Polly i Kukuła wlokły się za sierżantem, który twierdził stanowczo, że więcej ludzi to za dużo, a poza tym zwracałoby uwagę. Krążyły wrogie patrole, ale sama powtarzalność widoków stępiła ich czujność. Poza tym sprzymierzeni nie spodziewali się raczej, że ktoś spróbuje przedostać się do doliny, zwłaszcza w małych grupach. No a mężczyźni w ciemności robią hałas, o wiele więcej hałasu niż kobiety. Borograviańskiego wartownika zlokalizowały po odgłosach, gdyż usiłował wyssać spomiędzy zębów resztkę obiadu. Inny jednak sam je zlokalizował, kiedy znalazły się o rzut kamieniem od namiotów. Był młody, a więc nadal gorliwy.

— Stać! Kto idzie? Przyjaciel czy wróg?

Światło ogniska błysnęło na kuszy.

— Widzicie? — szepnął Jackrum. — Właśnie w takich sytuacjach mundur jest przyjacielem. Zadowoleni, że go zachowaliście?

Podszedł rozkołysanym krokiem i splunął tytoniem między buty młodego żołnierza.

— Nazywam się Jackrum — powiedział. — Sierżant Jackrum. Co do tej drugiej części… twój wybór.

— Sierżant Jackrum? — powtórzył chłopak i nie zamknął ust.

— Tak, mały.

— Znaczy ten, który zabił szesnastu ludzi w bitwie pod Zop?

— Było ich tylko dziesięciu, ale ładnie, że o tym wiesz.

— Jackrum, który niósł generała Froca przez czternaście mil po terytorium wroga?

— Zgadza się.

Polly zobaczyła lśnienie zębów w ciemności — to strażnik się uśmiechnął.

— Tato mówił, że walczył z panem pod Blunderbergiem!

— Ach, to była ostra bitwa, nie ma co…

— Nie, chodziło mu o gospodę, już później. Zwinął panu drinka, więc pan mu dał w gębę, on kopnął pana w klejnoty, pan mu przywalił w żołądek, on panu podbił oko, potem pan mu przyłożył stołem, a kiedy doszedł do siebie, wszyscy kumple stawiali mu piwo przez cały wieczór, bo udało mu się prawie trzy razy trafić sierżanta Jackruma. Opowiada tę historię co lato, kiedy wypada rocznica i się nawa… wspomina.

Jackrum zastanawiał się chwilę, po czym wskazał strażnika palcem.

— Joe Hubukurk, tak? — zapytał.

Uśmiech poszerzył się do etapu, w którym czubkowi głowy młodego strażnika zagroziło odpadnięcie.

— Będzie cały dzień się puszył, jak mu opowiem, że go pan pamięta, sierżancie! Podobno gdzie pan nasika, tam już trawa nie rośnie.

— Cóż może skromny człowiek na to odpowiedzieć?

Młody strażnik zmarszczył czoło.

— To zabawne, ale on myślał, że pan nie żyje, sierżancie.

— Przekaż mu tyle: Założę się o szylinga, że nie ma racji. A tobie jak na imię, chłopcze?

— Lart, sierżancie. Lart Hubukurk.

— Cieszysz się, że się zaciągnąłeś?

— Tak, sierżancie — zapewnił lojalnie Lart.

— Idziemy na przechadzkę. Powiedz ojcu, że o niego pytałem.

— Na pewno, sierżancie. — Chłopak stanął na baczność jak jednoosobowa kompania honorowa. — To dla mnie wspaniała chwila, sierżancie.

— Czy wszyscy pana znają, sierżancie? — szepnęła Polly, kiedy już odchodzili.

— Tak, właściwie tak. Przynajmniej po naszej stronie wiedzą, kim jestem. Pozwolę sobie też dumnie stwierdzić, że nieprzyjaciele, którzy mnie spotykają, potem nie wiedzą już za wiele.

— Nigdy nie myślałam, że to będzie tak wyglądało — syknęła Kukuła.

— Jak? — zdziwił się Jackrum.

— Tu są kobiety i dzieci! Sklepy! Czuję piekący się chleb! To jakby… miasto!

— Owszem, ale to, czego szukamy, nie leży przy głównych ulicach. Za mną, chłopcy.

Sierżant zanurkował między dwoma stosami skrzyń i wynurzył się obok kuźni; w półmroku jarzyło się palenisko.

Namioty tutaj były otwarte z boków. Płatnerze i rymarze pracowali przy świetle latarni, a ich cienie migotały na błotnistej ziemi. Polly i Kukuła musiały ustąpić z drogi kolumnie mułów, z których każdy dźwigał na grzbiecie dwie beczki. Przed Jackrumem muły zeszły na bok.

Może też je kiedyś spotkał, pomyślała Polly. Może naprawdę zna wszystkich.

Jackrum szedł jak ktoś, kto ma tytuł własności do całego świata. Sierżantom kiwał głową, leniwie salutował nielicznym spotykanym tu oficerom, a wszystkich pozostałych ignorował.

— Był pan tutaj kiedyś, sierżancie?

— Nie, mój chłopcze.

— Ale wie pan, dokąd iść?

— Zgadza się. Nie byłem konkretnie tutaj, ale znam pola bitew, zwłaszcza takie, gdzie każdy miał szansę się okopać. — Wciągnął nosem powietrze. — Aha, jest. O to chodziło. Zaczekajcie tutaj.

Zniknął między dwoma sągami drewna. Usłyszały pomruk rozmowy, a po chwili zjawił się znowu z niedużą butelką…

— Czy to rum, sierżancie? — domyśliła się Polly.

— Brawo, mój mały barmanie. Byłoby miło, gdyby to był rum, słowo daję. Albo whisky, gin czy brandy. Ale to tutaj nie ma wymyślnej nazwy. To prawdziwa siara. Czysty kat.

— Kat? — zdziwiła się Kukuła.

— Jedna kropla i już nie żyjesz — wyjaśniła Polly. Jackrum rozpromienił się jak nauczyciel słuchający pilnego ucznia.

— Tak jest, Kukuła. To bimber. Gdziekolwiek zbierają się ludzie, tam zawsze ktoś znajdzie coś, co może fermentować w gumiaku, da się przedestylować w starym garnku i przehandlować kumplom. Robiony ze szczurów, sądząc po zapachu. Nieźle fermentuje taki szczur. Chcesz spróbować?

Kukuła cofnęła się przed podsuniętą jej butelką. Sierżant parsknął śmiechem.

— Rozsądny chłopak. Trzymaj się piwa.

— Czemu oficerowie na to pozwalają? — spytała Polly.

— Oficerowie? A co oni wiedzą? Zresztą kupiłem to od sierżanta. Ktoś nas obserwuje?

Polly wytężyła oczy w półmroku.

— Nie, sierżancie.

Jackrum wylał trochę kata na dłoń i rozsmarował sobie po twarzy.

— Auć… — syknął. — Szczypie jak demony. A teraz wytrujemy robale w zębach. Trzeba to załatwić jak należy. — Wypił trochę z butelki, wypluł i wcisnął korek na miejsce. — Paskudztwo — mruknął. — No dobra, idziemy.

— Dokąd, sierżancie? — chciała wiedzieć Kukuła. — Wpuszczą pana, kiedy tak cuchnie pan niczym pijak?

— Tak, Kukuła, mój chłopcze. Wpuszczą — zapewnił Jackrum i ruszył dalej. — Z tego powodu, że dzwoni mi w kieszeniach i śmierdzę wódą. Każdy lubi bogatego pijaka. Aha… wzdłuż tej małej kotlinki, tam będzie nasz… Tak, miałem rację. To tutaj. Z boku, niby tak dyskretnie. Widzicie jakieś suszące się ciuchy, chłopcy?

Sporo sznurów rozciągnięto za mniej więcej sześcioma szarymi namiotami w bocznej dolince, właściwie raczej zagłębieniu wypłukanemu przez jesienne deszcze. Jeśli nawet coś na nich wisiało, już to zdjęto dla ochrony przed obfitą rosą.

— Szkoda — mruknął Jackrum. — W takim razie załatwimy to trudniejszym sposobem. Pamiętajcie, zachowujcie się naturalnie i słuchajcie, co mówię.

— Trz-rzęsę się, sierżancie — szepnęła Kukuła.

— Dobrze, dobrze, bardzo naturalnie — pochwalił Jackrum. — Myślę, że to będzie tutaj. Cicho i spokojnie, nikt nas nie widzi, miła dróżka prowadzi na koniec kotlinki…

Zatrzymał się przy bardzo dużym namiocie i zastukał trzcinką w wiszącą przed wejściem deskę.

— „BryKane GołęBice” — przeczytała Polly.

— No tak, tych dam nie zatrudnia się ze względu na znajomość pisowni — mruknął Jackrum.

Odsunął klapę namiotu o złej reputacji.

Znaleźli się w niewielkim dusznym pomieszczeniu, czymś w rodzaju płóciennego przedpokoju. Dama, tęga, w czarnej sukni podobna do wrony, podniosła się z krzesła i rzuciła wchodzącej trójce najbardziej wyrachowane spojrzenie, jakie Polly w życiu widziała. Kończyło się oszacowaniem ceny jej butów.

Sierżant ściągnął z głowy czako i jowialnym, grzmiącym głosem, ociekającym brandy i słodkim puddingiem, powiedział:

— Dobry wieczór, madaam… Sierżant Smith się nazywam, w samej rzeczy! Mnie i moim dzielnym chłopcom sprzyjała fortuna i wsunęła w ręce wojenne łupy, jeśli pani rozumie, co mam na myśli. I nie będziemy się skarżyć, tylko że ci dwaj napraszali się, normalnie się napraszali, żeby udać się do najbliższego domu o doskonałej reputacji, gdzie zrobi się z nich mężczyzn.

Małe paciorkowate oczka raz jeszcze przeszyły Polly. Kukuła wpatrywała się nieruchomo w ziemię, a uszy płonęły jej jak latarnia sygnałowa.

— Wygląda na to, że robota będzie niełatwa — stwierdziła krótko kobieta.

— Nikt nie powiedziałby prawdziwszych słów, madaam! — rozpromienił się Jackrum. — Po dwa z pani pięknych kwiatuszków powinny sobie poradzić, jak sądzę.

Brzęknęło, gdy — zataczając się lekko — Jackrum położył na kulawym stoliku kilka złotych monet.

Coś w ich lśnieniu sprawiło, że atmosfera odtajała natychmiast. Tęga dama wykrzywiła się w uśmiechu lepkim jak sos ze ślimaków.

— Zawsze zaszczyt, kiedy bawią u nas Serożercy, sierżancie. Jeśli zechcecie… panowie, przejść do hm… wewnętrznego sanktuarium…

Polly usłyszała za sobą bardzo delikatny dźwięk. Obejrzała się. Nie zauważyła dotąd człowieka siedzącego na krześle tuż przy drzwiach. Musiał być człowiekiem, ponieważ trolle nie bywają różowe; przy nim Brew z gospody w Plün wyglądałby jak byle zielsko. Miał na sobie ubranie ze skóry i to jej trzeszczenie usłyszała. Oczy miał lekko uchylone. Kiedy zauważył, że na niego patrzy, mrugnął. Nie było to przyjazne mrugnięcie.

Są takie sytuacje, kiedy plan zwyczajnie nie może się powieść. Kiedy człowiek znajdzie się w samym jego środku, chwila nie jest właściwa, by się o tym przekonać.

— Ehm… sierżancie — mruknęła Polly.

Jackrum odwrócił się, dostrzegł jej gorączkowe miny i udał, że po raz pierwszy dostrzega strażnika.

— Ojoj, gdzie moje maniery… — wymamrotał.

Poczłapał z powrotem, grzebiąc w kieszeni. Wyjął złotą monetę i wcisnął ją zdumionemu mężczyźnie w dłoń. Potem odwrócił się i postukał palcem w boczną ściankę nosa, z wyrazem idiotycznej chytrości na twarzy.

— Dobra rada, chłopcy — powiedział. — Zawsze warto dać napiwek temu, co pilnuje. To on nie dopuszcza tu hałastry. Bardzo ważne stanowisko.

Potykając się, wrócił do damy w czerni i czknął głośno.

— A teraz, madaam, chcielibyśmy poznać te wizje piękna, jakie tu ukrywasz.

Wszystko zależało od tego, uznała po chwili Polly, jak, gdzie i po wypiciu jak wiele czego miał człowiek te wizje. Słyszała o takich lokalach. Praca za barem miała ogromne walory edukacyjne. W rodzinnym mieście było kilka dam, które — jak to określała jej matka — „były nie lepsze niż powinny”. Mając dwanaście lat, Polly zarobiła klapsa za pytanie, jak dobre w takim razie być powinny. Damy te były Obrzydliwością dla Nuggana, ale mężczyźni w swej religijności zawsze znaleźli trochę miejsca, by zgrzeszyć tu i tam.

Słowem, które opisywało cztery kobiety siedzące w następnym pokoju, jeśli człowiek chciał być miłosierny, brzmiało: zmęczone. Jeśli człowiek nie chciał być miłosierny, cały zakres odpowiednich słów czekał na użycie.

Spojrzały bez większego zainteresowania.

— To Wiara, Prudencja, Gracja i Pociecha — przedstawiła je dama w czerni. — Obawiam się, że nocna zmiana jeszcze nie przyszła.

— Jestem pewien, że te ślicznotki zapewnią cenną edukację moim bojowym chłopcom — rzekł sierżant. — Ale… czy mogę być tak zuchwały, by spytać, jak zwracać się do pani, madaam?

— Jestem pani Smother, sierżancie.

— A czy ma pani także imię, jeśli wolno spytać?

— Dolores — odparła pani Smother. — Dla moich… specjalnych przyjaciół.

— No więc, Dolores — mówił Jackrum, a w jego kieszeni znowu brzęknęły monety. — Powiem to od razu i będę szczery, bo widzę, że jesteś kobietą światową. Te kruche kwiaty są piękne na swój sposób, gdyż wiem, że moda w tych dniach wymaga od pań, by miały na sobie mniej mięsa niż ołówek rzeźnika, ale taki dżentelmen jak ja, który cały świat okrążył i widział to czy owo, no więc taki ktoś poznaje wartość dojrzałości. — Westchnął. — Nie wspominając już o Cierpliwości i Nadziei. — Znowu brzęknęły monety. — Może ty i ja oddalimy się do odpowiedniego buddułara i pogawędzimy nad jednym czy drugim kordiałem?

Pani Smother przechyliła głowę na ramię i spojrzała na sierżanta, a potem na „chłopców”, zerknęła w stronę przedpokoju i znowu na Jackruma. Na jej wargach igrał oschły, wyrachowany uśmieszek.

— Ta-ak… Wspaniały z pana mężczyzna, sierżancie Smith. Chodźmy, spróbujemy zdjąć brzemię z pańskich… kieszeni.

Ujęła sierżanta pod ramię. Jackrum mrugnął szelmowsko do Polly i Kukuły.

— No to jesteśmy ustawieni, chłopaki. — Zachichotał. — A teraz, żeby was nie poniosło… Kiedy nadejdzie pora wyjścia, dmuchnę w gwizdek, a wtedy szybko kończcie, co robicie, cha, cha, i zaraz lećcie na spotkanie ze mną. Obowiązek wzywa! Nie zapominajcie o pięknych tradycjach Piersi i Tyłków!

Rechocząc głośno i niemal się potykając, wyszedł z pokoju, wsparty o ramię właścicielki.

Kukuła zbliżyła się szybko do Polly.

— Czy sierżant dobrze się czuje, Ozzer? — szepnęła.

— Chyba jednak trochę za dużo wypił — odpowiedziała Polly głośno.

Wszystkie cztery dziewczęta wstały.

— Ale on…

Zanim Kukuła zdążyła powiedzieć coś więcej, dostała szturchańca w żebra.

Jedna z dziewcząt starannie odłożyła robótkę na drutach, ujęła Polly za rękę i błysnęła starannie dopracowanym wyrazem zainteresowania.

— Jesteś pięknie zbudowanym młodzieńcem… A jak ci na imię, skarbie? Ja jestem Gracja.

— Oliver — przedstawiła się Polly.

Do demona, jakie są piękne tradycje Piersi i Tyłków!?

— Widziałeś kiedyś kobietę bez ubrania, Oliverze? Dziewczęta zachichotały. Polly zmarszczyła czoło; pytanie ją zaskoczyło.

— Tak — zapewniła. — Oczywiście.

— Ho, ho, wygląda na to, że mamy tu prawdziwego Don Joo-anna, dziewczęta. — Gracja odstąpiła. — Niewykluczone, że trzeba będzie wezwać posiłki. Może więc ty, ja i Prudencja wybierzemy się do takiego miłego zakątka, jaki tu znam, a twój mały przyjaciel będzie gościem Wiary i Pociechy. Pociecha jest bardzo dobra z młodymi ludźmi, prawda, Pociecho?

Sierżant Jackrum mylił się w opisie dziewcząt. Trzem z nich do zdrowej wagi rzeczywiście brakowało kilku posiłków, ale gdy Pociecha wstała ze swego wielkiego fotela, okazało się, że to całkiem mały fotel, tyle że w większej części był Pociechą. Jak na tak potężną kobietę, miała bardzo drobną twarz i groźnie spoglądała świńskimi oczkami. Na ramieniu nosiła tatuaż z trupią czaszką.

— Młody jest — stwierdziła Gracja. — Poradzi sobie. Chodźmy, Don Joo-annie.

W pewien sposób Polly czuła ulgę. Nie spodobały jej się te dziewczyny. Owszem, taka profesja może zniszczyć każdego, ale w domu miała okazję poznać kilka dam o niełatwej cnocie i miały w sobie pewną zadziorność, której tym brakowało.

— Dlaczego tu pracujecie? — spytała, kiedy przeszły do mniejszego pomieszczenia o płóciennych ścianach. Rozchwiane łóżko zajmowało jego większą część.

— Wiesz, chyba jesteś trochę za młody, żeby być tego rodzaju klientem — stwierdziła Gracie.

— Jakiego rodzaju?

— No, litościwym głąbem. „Co taka dziewczyna jak ty robi w takim miejscu jak to?” i podobne gadki. Żałujesz nas? Czemu? Jeśli ktoś pójdzie za ostro, mamy przy wejściu Garry’ego, a kiedy on już skończy z tym typem, dowiaduje się pułkownik i drań trafia do pudła.

— Właśnie — zgodziła się Prudencja. — Jak słyszałam, to dla damy najbezpieczniejsze miejsce w promieniu dwudziestu pięciu mil. Stara Smother nie jest taka zła. Dostajemy pieniądze dla siebie, karmi nas i nie bije, czego się nie da powiedzieć o mężach, a przecież niebezpiecznie jest się włóczyć samotnie, prawda?

Jackrum znosił Bluzę, bo trzeba mieć oficera, myślała Polly. Jeśli ktoś nie ma swojego oficera, przejmie go inny oficer. Samotnej kobiecie brakuje mężczyzny, samotny mężczyzna sam jest dla siebie panem. Spodnie. To cała tajemnica. Spodnie i para skarpet. Nigdy nawet mi się nie śniło, że tak to wygląda. Wkładasz spodnie i świat się zmienia. Chodzimy inaczej. Zachowujemy się inaczej. Patrzę na te dziewczyny i myślę: Idiotki! Załatwcie sobie po parze spodni!

— Czy możecie się rozebrać? — poprosiła. — Myślę, że powinniśmy się spieszyć.

— Jesteś z Piersi i Tyłków, nie ma co — stwierdziła Gracja, zsuwając suknię z ramion. — Pilnuj swoich serów, Pru.

— Dlaczego to znaczy, że jestem w Piersiach i Tyłkach?

Polly z przesadną starannością rozpinała kurtkę. Chciałaby wierzyć w cokolwiek, by móc się teraz pomodlić o gwizdek…

— Dlatego że wy, chłopcy, zawsze pilnujecie swojego interesu — odparła Gracja.

…i może naprawdę ktoś jej wysłuchał, bo gwizdek zabrzmiał głośno.

Polly chwyciła sukienki i wybiegła, nie zważając na krzyki za sobą. Na zewnątrz zderzyła się z Kukułą, potknęła o leżącego nieruchomo Garry’ego, zobaczyła, że sierżant Jackrum przytrzymuje im odchyloną klapę namiotu, i wyskoczyła w noc.

— Tędy! — syknął sierżant. Zanim przebiegła kilka kroków, chwycił ją za kołnierz i odwrócił w miejscu. — Ty też, Kukuła. Już!

Wbiegł na zbocze kotlinki jak dziecięcy balon na wietrze, a one gramoliły się za nim powoli. Oburącz trzymał stos ubrań, które zaczepiały o krzaki i powiewały za nim. Wyżej wpadli w sięgającą kolan gęstwinę, zdradziecką w słabym świetle. Dziewczyny potykały się i kluczyły, aż dotarły do wyższych krzaków, a tam sierżant chwycił je i wepchnął między gałęzie. Krzyki i wołania były teraz słabsze.

— Teraz wszyscy siedzimy cicho — szepnął. — Krążą patrole.

— Na pewno nas znajdą — odpowiedziała Polly.

Kukuła oddychała ciężko.

— Nie, wcale nie — stwierdził Jackrum. — Po pierwsze, pobiegną w stronę krzyków, bo to natura… tam zawsze biegają… — Polly usłyszała kolejne wołania, wszystkie z daleka. — W dodatku to durnie. Mają pilnować granic obozu, a biegną do zamieszania wewnątrz. W dodatku biegną prosto w światło lamp, więc demony biorą przyzwyczajenie oczu do ciemności. Gdybym był ich sierżantem, nieźle by oberwali. Idziemy. — Poderwał się i postawił Kukułę na nogi. — Dobrze się czujesz, mały?

— To było okropne, sierżancie! Jedna z nich położyła rękę na… na moich skarpetach.

— Coś takiego nie zdarza się często żadnemu mężczyźnie, mogę się założyć — uznał Jackrum. — Ale zrobiliście swoje jak należy. Teraz ruszamy powoli i spokojnie, bez żadnych rozmów, dopóki nie powiem. Jasne?

Szli przez dziesięć minut, okrążając obóz. Słyszeli kilka patroli, a kiedy wstał księżyc, zobaczyli kilka innych na szczytach wzgórz. Polly zdała sobie jednak sprawę, że krzyki, choć głośne, były tylko fragmentem rozbrzmiewającej w obozie mieszaniny dźwięków. Patrole tutaj prawdopodobnie nic nie słyszały. Albo dowodzili nimi żołnierze, którzy nie chcieli nieźle oberwać.

W ciemności usłyszała, jak Jackrum oddycha głęboko.

— Dobra, już dość daleko odeszliśmy. Spisaliście się całkiem dobrze, chłopcy. Teraz jesteście prawdziwymi Piersiami i Tyłkami!

— Ten ich strażnik był całkiem nieprzytomny — przypomniała Polly. — Uderzył go pan?

— Widzicie, jestem gruby — odparł sierżant. — Ludzie nie wierzą, że grubi umieją walczyć. Myślą, że grubi są śmieszni. Źle myślą. Przyłożyłem mu w krtań.

— Sierżancie! — Kukuła była przerażona.

— Co? No co? Szedł na mnie z maczugą.

— Ale dlaczego, sierżancie? — spytała Polly.

— No, no, chytry z ciebie żołnierz. Dobrze, przyznaję, że właśnie uciszyłem madaam, ale bądźmy uczciwi. Wiem, kiedy ktoś mi podaje piekielnego drinka z kroplami na sen.

— Uderzył pan kobietę, sierżancie?

— Tak. I może jak się obudzi w samym gorsecie, uzna, że kiedy następnym razem zjawi się biedny pijany grubas, nie warto truć go i zabierać forsy — burknął gniewnie Jackrum. — Gdyby jej się udało, obudziłbym się w rowie bez gatek, za to z paskudnym bólem głowy. A gdybyście wy byli tępi i polecieli do pułkownika na skargę, przysięgałaby, że czarne jest niebieskie, a ja nie miałem przy sobie ani pensa. Pułkownik by się nie przejął, bo jeśli sierżant jest tumanem i daje się tak załatwić, to mu się należało. Rozumiecie? Dbam o swoich chłopaczków. — Coś zadźwięczało w ciemności. — A parę dodatkowych dolarów też się przyda.

— Sierżancie, nie ukradł pan chyba ich kasy?

— Owszem. I całe naręcze garderoby też.

— I dobrze! — oświadczyła mściwie Kukuła. — Nie były miłe.

— Zresztą to i tak głównie moje pieniądze — dodał Jackrum. — Tak na wagę licząc, interes szedł dzisiaj dość słabo.

— Ale to niemoralne dochody! — zaprotestowała Polly i natychmiast poczuła się jak głupek, że to powiedziała.

— Nie — sprzeciwił się Jackrum. — To były niemoralne dochody, a teraz to lup zdobyty pospolitą kradzieżą. Życie będzie o wiele łatwiejsze, jeśli nauczysz się myśleć logicznie.


Polly była zadowolona, że nie mają lustra. Najlepsze, co dało się powiedzieć o nowych kostiumach, to że ich osłaniają… Ale trwała wojna. Rzadko na kimkolwiek widywało się nowe rzeczy. Mimo to w sukienkach czuły się nieswojo. Ale kiedy w szarym świetle poranka popatrzyły na siebie, zachichotały z zakłopotaniem. Zabawne, pomyślała Polly; spójrzcie tylko na nas przebranych za kobiety!

Dziwne, ale najlepiej wyglądała Igorina. Zniknęła z plecakiem w sąsiedniej, zrujnowanej izbie. Przez dziesięć minut oddział nasłuchiwał rzadkich „auć”, a potem wróciła z jasnymi włosami do ramion. Jej twarz odzyskała właściwy kształt, bez narośli i guzów, do których zdążyły się przyzwyczaić. A szwy na czole zmniejszyły się i zniknęły na oczach zdumionej Polly.

— To boli? — spytała.

— Trochę szczypie przez parę minut — odparła Igorina. — Trzeba po prostu mieć do tego talent. No i specjalną maść, oczywiście.

— Ale dlaczego masz teraz taką wygiętą bliznę na policzku? — spytała Stukacz. — A tutaj szwy nie znikają…

Igorina skromnie spuściła wzrok. Przerobiła nawet jedną z sukienek na fartuszek, więc wyglądała jak młoda służąca z piwiarni. Wystarczyło na nią spojrzeć, by człowiek w myślach zamawiał wielkiego precla.

— Coś jednak trzeba pokazać — odparła. — Inaczej człowiek sprawia zawód swojemu klanowi. A poza tym uważam, że te szwy są piękne.

— No dobrze — ustąpiła Stukacz. — Ale mogłabyś trochę seplenić, co? Wiem, że to niewłaściwe wrażenie, ale wyglądasz teraz, sama nie wiem… no, trochę dziwacznie.

— Zbiórka! — zarządził Jackrum. Odstąpił na krok i obrzucił je wzrokiem pełnym niemal teatralnej pogardy. — Nigdy nie widziałem takiej bandy kocmołu… praczek. Życzę wam szczęścia, bo będzie wam wściekle potrzebne. Stale ktoś będzie obserwował drzwi, czy nie wychodzicie, ale to wszystko, co mogę wam obiecać. Szeregowy Perks, w tej misji pełnicie obowiązki kaprala, bez podwyżki żołdu. Mam nadzieję, że po drodze opanowaliście jedną czy drugą lekcję. Wejść i wyjść, to wasze zadanie. Żadnych sławnych ostatnich walk, jeśli można. W razie wątpliwości kopiecie ich w klejnoty i znikacie. Chociaż jeśli ich przestraszycie tak, jak mnie przestraszyliście, nie przewiduję żadnych kłopotów.

— Na pewno nie pójdzie pan z nami, sierżancie? — spytała Stukacz, usiłując się nie śmiać.

— Nie, mój chłopcze. Nie wsadzicie mnie w kieckę. Każdy ma swoje granice. Solidnie nagrzeszyłem, i to na wiele sposobów, ale sierżant Jackrum nigdy się nie ukrywa. Jestem starym żołnierzem. I walczę jak żołnierze, w szyku, na polu bitwy. Gdybym poszedł tam i mizdrzył się w kiecce, do końca życia by mi to wypominali.

— Księżna mówi, że sierżant Jackrum musi p-pójść inną ścieżką — oznajmiła Łazer.

— I nie wiem, czy to właśnie nie przeraża mnie najbardziej, szeregowy Goom. — Jackrum podciągnął swój równikowy pas. — Ale masz rację. Kiedy już tam wejdziecie, przemknę się cichutko na nasze pozycje. I jeśli nie zmontuję niedużego ataku dla odwrócenia uwagi, to nie nazywam się sierżant Jackrum. No a że się nazywam sierżant Jackrum, sprawa załatwiona. Ha, wielu jest w tej armii takich, co winni mi są przysługę… — Prychnął lekko. — I wielu takich, którzy nie rzucą w twarz odmowy. A jeszcze więcej dzielnych chłopców, którzy chcieliby opowiadać wnukom, jak to walczyli u boku Jackruma, więc dam im szansę prawdziwej wojaczki.

— Ale sierżancie, atak na główną bramę to samobójstwo! — wystraszyła się Polly.

Jackrum klepnął się po brzuchu.

— Widzisz to? To jak nosić własną zbroję. Kiedyś typ wbił mi tu nóż po rękojeść i był demonicznie zdziwiony, kiedy mu przyłożyłem. Zresztą wy, chłopcy, narobicie takiego zamieszania, że straże będą zajęte, nie? Wy polegacie na mnie, ja polegam na was. Tak to jest w wojsku. Macie tylko dać mi sygnał, dowolny sygnał. Niczego więcej nie potrzebuję.

— Księżna mówi, że ścieżka doprowadzi pana dalej — powiedziała Łazer.

— Tak? — odparł dobrodusznie Jackrum. — A gdzie właściwie? Mam nadzieję, że w miejsce z dobrą gospodą.

— Księżna mówi, że… że powinna prowadzić do miasta Scritz.

Łazer mówiła cicho, a reszta oddziału nadal się śmiała, nie tyle z uwagi sierżanta, ile dla rozładowania napięcia. Ale Polly usłyszała.

A Jackrum był naprawdę, ale to naprawdę dobry. Przelotny wyraz zgrozy zniknął niemal natychmiast.

— Scritz? Niczego tam nie ma. Nudna dziura.

— Był tam miecz — powiedziała Łazer.

Tym razem Jackrum był przygotowany. Jego twarz nie zmieniła się ani trochę, pozostała nieruchoma, co zawsze dobrze mu wychodziło. To podejrzane, uznała Polly, bo przecież powinien jakoś zareagować, choćby się zdziwić.

— Wiele mieczy trzymałem w swoim czasie — rzekł obojętnie. — Słucham, szeregowy Halter.

— Czegoś jeszcze pan nam nie wyjaśnił, sierżancie. — Stukacz opuściła rękę. — Dlaczego nasz regiment nazywa się Piersi i Tyłki?

— Piersi do bitwy, ostatni podają tyły — odparł automatycznie.

— Więc dlaczego nazywają nas Serożercami?

— No właśnie — poparła ją Kukuła. — Dlaczego? Bo z tego, co mówiły dziewczęta, powinniśmy to wiedzieć.

Jackrum cmoknął językiem z irytacją.

— Stukacz, czemu czekałeś, aż ściągniesz spodnie, zanim o to spytałeś? Teraz krępuję się wam tłumaczyć.

A Polly pomyślała: To taka przynęta, tak? Chce pan opowiedzieć. Chce pan skierować rozmowę jak najdalej od Scritzu.

— Aha — domyśliła się Stukacz. — Czyli chodzi o seks, prawda?

— Nie jako taki, nie…

— Niech pan opowie — poprosiła. — Chcę się dowiedzieć, zanim zginę. Jeśli to panu ułatwi sprawę, mogę szturchać kolegów i powtarzać „hłe, hłe, hłe!”.

Jackrum westchnął.

— Jest taka piosenka… — powiedział. — Zaczyna się „Był dzionek tuż po niedzieli, a miesiąc to był maj”…

— No to jest o seksie — oświadczyła twardo Polly. — To ludowa piosenka, zaczyna się od tego, że był dzionek, i dzieje się w maju, co było do okazania. Jest o seksie. Czy ważną rolę odgrywa w niej pasterka?

— To możliwe — przyznał Jackrum.

— Szła na targ? Żeby sprzedać swój towar?

— Bardzo prawdopodobne.

— No tak… Czyli stąd ser. I spotyka, pomyślmy, żołnierza, żeglarza, wesołego parobka czy też ewentualnie mężczyznę odzianego w skóry? Nie, ponieważ to o nas, to musi być żołnierz. A że to jeden z Piersi i Tyłków… Och, czuję już, jak zbliża się ucieszna dwuznaczność. Jedno pytanie — jaki element jej garderoby spadł na trawę lub się rozwiązał?

— Podwiązka. Słyszałeś już tę piosenkę, Perks?

— Nie, ale wiem, jakie są ludowe piosenki. Jeszcze w do… tam, gdzie pracowałam, mieliśmy ludowych pieśniarzy w dolnym barze. Zostali sześć miesięcy, a potem musieliśmy zatrudnić człowieka z fretką. A to zostaje w pamięci…

— Było migdalenie, sierżancie? — spytała z uśmiechem Stukacz.

— Raczej rodzynkowanie — stwierdziła Igorina. Odpowiedziały jej chichoty.

— Nie. On jej ukradł ser. — Polly westchnęła. — Kiedy ta biedna dziewczyna leżała i czekała, aż zawiąże jej podwiązkę, ten piekielny drań uciekł z jej serem. Mam rację?

— Nie mów „piekielny”, Ozz. Nie kiedy nosisz spódnicę — ostrzegła Stukacz.

— W takim razie nie Ozz — odparła Polly. — Napełnić czako chlebem, nalać zupy do butów! I ukraść ser, co, sierżancie?

— Szczera prawda. Zawsze byliśmy praktycznym regimentem — rzekł Jackrum. — Armia maszeruje na brzuchach, chłopcy. Na moim, oczywiście, mogliby nieść flagę.

— To przecież jej wina — uznała Loft. — Powinna lepiej wiązać podwiązki.

— Tak. I pewnie nawet chciała, żeby ktoś ukradł jej ser — mruknęła Stukacz.

— Mądre słowa — pochwalił Jackrum. — Ruszajcie więc… Serożercy!


Mgła była wciąż gęsta, kiedy przedostały się przez las do ścieżki na brzegu. Idąc, Polly zaczepiała spódnicą o jeżyny. Pewnie robiła to zawsze, zanim jeszcze się zaciągnęła, ale teraz jej to przeszkadzało. Z roztargnieniem poprawiła skarpety, które rozdzieliła i użyła do wypełnienia innych miejsc. Była za chuda. W tym cały kłopot. Bardzo brakowało loków — one wyraźnie mówiły: dziewczyna. A tak musiała polegać na chuście i zapasowych skarpetach.

— W porządku — szepnęła, gdy teren się wyrównał. — Pamiętajcie, żadnych przekleństw. Chichoty, nie prychania. Żadnego bekania. Żadnej broni. Oni tam nie mogą być aż tak głupi. Ktoś zabrał broń?

Pokręciły głowami.

— Czy zabrałaś broń, Stuk… Magdo?

— Nie, Polly.

— Żadnego przedmiotu dowolnego rodzaju, mającego cechy broni?

— Nie, Polly — zapewniła pokornie Stukacz.

— Niczego, co ma ostrze?

— Och, masz na myśli coś takiego?

— Tak, Magdo.

— Przecież kobieta może nosić nóż, prawda?

— To jest szabla, Magdo. Próbujesz to ukryć, ale to szabla.

— Ale używam jej jako noża, Polly.

— Nie za długa?

— Rozmiar nie ma znaczenia.

— Nikt w to nie wierzy. Zostaw ją za drzewem, proszę. To rozkaz.

— Och, niech ci będzie.

Po chwili odezwała się Kukuła, która najwyraźniej myślała intensywnie.

— Nadal nie rozumiem, czemu nie mogła sama zawiązać sobie podwiązki.

— Kukuła, niech to demon… — zaczęła Stukacz.

— …niech to motyla noga… — poprawiła ją Polly. — I nie zapominaj, że mówisz do Betty.

— Niech to motyla noga kopnie, o czym ty gadasz, Betty? — spytała Stukacz, przewracając oczami.

— No o tej piosence, to chyba jasne. A poza tym przecież nie trzeba się kłaść, żeby zawiązać podwiązkę. Tak jest trudniej — uznała Kukuła. — To bez sensu.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Teraz łatwo było zrozumieć, czemu Kukuła wyruszyła ze swoją misją.

— Masz rację — przyznała w końcu Polly. — To głupia piosenka.

— Bardzo głupia piosenka — potwierdziła Stukacz.

Wszystkie się zgodziły. To była bardzo głupia piosenka.

Ruszyły ścieżką przy rzece. Przed nimi niewielka grupa kobiet właśnie mijała zakręt. Cały oddział odruchowo uniósł wzrok. Twierdza wyrastała z pionowego urwiska i trudno było zauważyć, gdzie kończy się surowa skala, a zaczynają pradawne mury. Nie widziały okien. Stąd była to po prostu ściana sięgającą ku niebu. Nie ma wejścia, głosiła. Nie ma wyjścia. W tej ścianie są tylko nieliczne drzwi i zamykają się w sposób ostateczny.

Tak blisko głębokiej, powolnej rzeki powietrze było lodowato zimne, a im wyżej patrzyły, tym wydawało się zimniejsze. Za zakrętem zobaczyły niedużą skalną platformę, gdzie była tylna furtka, i grupkę kobiet rozmawiających ze strażnikiem.

— To się nie uda — mruknęła Kukuła pod nosem. — Pokazują mu jakieś papiery. Ktoś zabrał swoje? Nie?

Żołnierz uniósł głowę i spoglądał na dziewczęta z oficjalną, obojętną miną człowieka, który nie szuka w życiu przygód ani sensacji.

— Idziemy dalej — szepnęła Polly. — Jeśli będzie już całkiem źle, wybuchamy płaczem.

— To obrzydliwe — uznała Stukacz.

Były coraz bliżej. Polly szła ze spuszczoną głową, jak wypada kobiecie niezamężnej. Wiedziała, że na pewno patrzą też inni. Może są znudzeni, może nie spodziewają się żadnych kłopotów, ale na tej ścianie są oczy, które się w nią wpatrują.

Dotarły do strażnika. Tuż za wąskim kamiennym przejściem czekał drugi, oparty w mroku o ścianę.

— Papiery — zażądał strażnik.

— Nie mamy, szanowny panie — odparła Polly. Po drodze przygotowywała sobie mowę. Wojna, strach przed inwazją, uciekający ludzie, brak żywności… Nie trzeba było nic wymyślać, wystarczyło tylko poukładać sobie rzeczywistość. — Musiałam uciekać…

— Ach, jasne — przerwał jej strażnik. — Nie ma papierów? Żaden kłopot. Może porozmawiacie z moim kolegą? To miło, że chcecie pomieszkać z nami.

Odstąpił na bok i skinął w stronę mrocznego wejścia.

Zdziwiona Polly wkroczyła do twierdzy. Za nimi zamknęły się drzwi. Znalazły się w długim korytarzu z wieloma szczelinami prowadzącymi do pomieszczeń po obu stronach. Ze szczelin padało światło. Widziała za nimi cienie. Ukryci tam łucznicy mogli każdego uwięzionego w korytarzu przerobić na sieczkę.

Na końcu korytarza otworzyły się kolejne drzwi. Prowadziły do niewielkiego pomieszczenia, gdzie za biurkiem siedział młody mężczyzna w mundurze, jakiego Polly nie umiała rozpoznać. Nosił insygnia kapitana. Obok stał większy, o wiele większy mężczyzna w takim samym mundurze, czy może w dwóch mundurach zszytych razem. Miał miecz. Miał też taką cechę, że kiedy trzymał ten miecz, nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że miecz jest trzymany i jest trzymany przez niego. Ściągał ku sobie spojrzenia. Nawet na Nefryt zrobiłby wrażenie.

— Dzień dobry, moje panie — powiedział kapitan. — Nie macie papierów, tak? Zdejmijcie chusty.

I to by było tyle, pomyślała Polly, czując, że odpada jej dno żołądka. A myślałyśmy, że jesteśmy sprytne… Teraz mogły tylko posłuchać.

— Aha. Powiecie pewnie, że obcięto wam włosy za karę, ponieważ bratałyście się z wrogiem, tak? — rzucił kapitan, rzuciwszy tylko okiem. — Oprócz ciebie — dodał, zwracając się do Igoriny. — Nie miałaś ochoty bratać się z wrogiem? Coś się nie podobało w porządnych zlobeńskich chłopakach?

— Eee… nie — zapewniła Igorina.

Kapitan uśmiechnął się promiennie.

— Panowie, wyjaśnijmy sobie fakty. Chodzicie nieprawidłowo. To widać. Chodzicie nieprawidłowo i stoicie nieprawidłowo. Panu — wskazał Stukacz — zostało koło ucha trochę mydła do golenia. A pan, drogi panie, albo jest zdeformowany, albo spróbował pan starej sztuczki z wtykaniem sobie pod koszulę pary skarpet.

Polly zwiesiła głowę purpurowa ze wstydu i poniżenia.

— Wejść albo wyjść w przebraniu praczki… — mówił dalej kapitan. — Każdy poza tym durnym kraikiem zna ten numer, chłopcy, ale większość bardziej się stara. No cóż, dla was wojna się skończyła. Ta twierdza ma bardzo rozległe lochy i muszę powiedzieć, że prawdopodobnie lepiej na tym wyjdziecie niż ci na zewnątrz… Tak, czego chcesz?

Kukuła podniosła rękę.

— Mogę panu coś pokazać?

Polly nie obejrzała się. Obserwowała twarz kapitana, gdy obok zaszeleścił materiał. Nie mogła uwierzyć — Kukuła podnosiła spódnicę.

— Och… — powiedział kapitan i wyprostował się na krześle. Poczerwieniał gwałtownie.

Stukacz wybuchnęła, ale był to wybuch płaczu. Towarzyszyło mu żałosne zawodzenie.

— Oooch, idziemy z tak dalekaaa! Leżałyśmy po zagonach, żeby się schować przed żołnierzami! Nie ma jedzenia! Chcemy pracować! Nazwał nas pan chłopcami! Czemu pan jest taki okru-utny?

Rzuciła się na ziemię, wstrząsał nią szloch.

Polly przyklękła, podniosła ją i poklepała po plecach.

— To było dla nas bardzo trudne — zwróciła się do czerwonego na twarzy kapitana.

— Jeśli dasz radę go załatwić, tego drugiego uduszę paskiem od fartucha — szepnęła Stukacz między kolejnymi szlochami.

— Obejrzał pan już wszystko, co chciał pan obejrzeć? — spytała kapitana Polly. Każda sylaba dźwięczała lodem.

— Tak! Nie! Tak! Proszę! — Kapitan rzucił strażnikowi z mieczem spojrzenie człowieka, który wie, że już stał się tematem żartów całego garnizonu. — Raz zupełnie… To znaczy widziałem… Naprawdę, to mi wystarczy. Szeregowy, sprowadźcie jakąś kobietę z pralni. Bardzo mi przykro, drogie panie. Ja… ja… tylko wykonuję obowiązki…

— I lubi pan to? — spytała Polly, wciąż lodowatym tonem.

— Tak — odparł pospiesznie kapitan. — To znaczy nie! Nie, tak! Musimy być ostrożni… Ach…

Wielki żołnierz wrócił, prowadząc za sobą kobietę. Polly spojrzała.

— Nowe… ochotniczki — wyjaśnił kapitan i skinął ręką w stronę oddziału. — Pani Enid na pewno znajdzie im zajęcie…

— Oczywiście, kapitanie. — Kobieta dygnęła uprzejmie.

Polly wciąż patrzyła.

— Ruszajcie więc… panie — rzekł kapitan. — A jeśli będziecie dobrze pracować, pani Enid na pewno wyrobi wam przepustki, więc coś takiego już się nie powtórzy… ehm…

Kukuła oparła dłonie o blat biurka, pochyliła się i powiedziała:

— Buu!

Krzesło stuknęło o ścianę.

— Może nie jestem sprytna — zwróciła się do Polly. — Ale nie jestem głupia.

Polly jednak nadal wpatrywała się w porucznika Bluzę. Bardzo przekonująco dygał.

Żołnierz poprowadził ich tunelem, który kończył się na platformie ponad albo jaskinią, albo halą. Znajdowała się na tym poziomie twierdzy, gdzie trudno byłoby to odróżnić. Nie przypominała pralni, ale jakieś gorące i wilgotne zaświaty dla tych, którzy wymagali pokuty z dodatkowym szorowaniem. Para kłębiła się pod sufitem, skraplała i skapywała na podłogę, po której ciekła woda. I powtarzało się to bez końca, balia po balii. Kobiety przesuwały się jak duchy wśród skłębionych obłoków mgły.

— Tutaj, moje panie — oznajmił i klepnął Bluzę w tyłek. — To spotkamy się wieczorem, Daphne?

— O tak! — zapiszczał Bluza.

— No to o piątej. — Żołnierz odszedł korytarzem.

— Daphne? — zdziwiła się Polly, kiedy już zniknął.

— Moje nom de guerre — wyjaśnił porucznik. — Wciąż nie znalazłem drogi wyjścia z dolnych poziomów, ale wszyscy strażnicy mają klucze, a ja o piątej trzydzieści będę miał klucz tego żołnierza. Coś się stało?

— Stukacz… to znaczy Magda… ugryzła się chyba w język — wyjaśniła Polly.

— Ugryzła? Ona? No tak. Dobrze, że nie wychodzicie z roli, eee…

— Polly — podpowiedziała Polly.

— Niezły wybór — pochwalił Bluza. — Dobre, pospolite imię, odpowiednie dla służącej.

— Tak właśnie pomyślałam — odparła ponuro Polly.

— Hm… sierżant Jackrum z wami nie przyszedł, co? — zapytał porucznik odrobinę nerwowo.

— Nie, sir. Powiedział, że poprowadzi szturm na główną bramę, sir, jak tylko prześlemy mu sygnał. Mam nadzieję, że nie spróbuje bez niego.

— Wielkie nieba, ten człowiek jest szalony! — uznał Bluza. — Ale wy, chłopcy, spisaliście się znakomicie. Przypadkowy obserwator z pewnością uzna was za kobiety.

— W twoich ustach, Daphne, to prawdziwy komplement — zapewniła Polly.

O rany, myślała, coraz lepiej mi idzie zachowywanie powagi.

— Ale nie musieliście za mną przychodzić — powiedział Bluza. — Przepraszam, że nie mogłem wysłać sygnału, lecz pani Enid pozwoliła mi zostawać na noc. Rozumiecie, nocą strażnicy nie pilnują tak dokładnie, więc wykorzystałem ten czas, żeby poszukać dróg na wyższe poziomy. Niestety, przejścia są zamknięte albo bardzo silnie strzeżone. Jednakże szeregowy Hauptfidel zaczął mnie podrywać…

— Doskonale, sir! — pochwaliła Polly.

— Przepraszam, ale chcę mieć pewność — wtrąciła Stukacz. — Umówił się pan dziś na randkę ze strażnikiem?

— Tak. Zaproponuję, żebyśmy poszli w jakieś ustronne i ciemne miejsce, a kiedy dostanę już to, czego chcę, skręcę mu kark.

— Czy to nie za ostro jak na pierwszą randkę?

— Nie miał pan żadnych kłopotów przy wejściu, sir? — spytała Polly.

Dręczyło ją to. Wydawało się strasznie niesprawiedliwe.

— Nie, poszło gładko. Uśmiechnąłem się, zakołysałem biodrami i kazali przechodzić. A wy?

— Och, mieliśmy drobne problemy. Przez chwilę było już wście… nieprzyjemnie.

— A nie mówiłem? — odparł tryumfująco Bluza. — Ważny jest tylko sceniczny talent. Choć przyznaję, chłopcy, byliście odważni, podejmując tę próbę. Chodźcie, poznacie panią Enid. Bardzo lojalna dama. Dzielne kobiety Borogravii są po naszej stronie!

I rzeczywiście, we wnęce, służącej szefowej pralni za gabinet, wisiał na ścianie portret księżnej. Pani Enid nie była kobietą szczególnie obfitych kształtów, ale przedramiona miała jak Nefryt, mokry fartuch i najbardziej ruchliwe usta, jakie Polly w życiu widziała. Język i wargi rysowały każde słowo niczym wielki kształt w powietrzu; w grocie wypełnionej sykiem pary, echami, pluskiem wody i uderzeniami mokrej bielizny o kamienie, praczki obserwowały usta, gdyż uszy musiały skapitulować. Kiedy słuchała, też bez przerwy nimi poruszała, jak ktoś, kto usiłuje się pozbyć kawałka orzecha, który utknął w zębie. Rękawy nosiła podwinięte powyżej łokci.

Słuchała cierpliwie, gdy Bluza przedstawił jej oddział.

— Rozumiem — powiedziała. — Dobrze. Może pan zostawić tu swoich chłopców, sir. Powinien pan wracać do prasowania.

Kiedy Bluza odbiegł, kołysząc się w kłębach pary, pani Enid zmierzyła je wzrokiem od stóp do głów, a potem przeszyła na wylot.

— Chłopcy — burknęła. — Ha! Tyle on wie, co? Kiedy kobieta ubiera się w odzież mężczyzny, jest to Obrzydliwością w oczach Nuggana!

— Ale my jesteśmy ubrane jak kobiety, proszę pani — zauważyła grzecznie Polly.

Pani Enid poruszyła gwałtownie ustami. Potem założyła ręce na piersi, jakby stawiała barykadę przed wszystkim, co bezbożne.

— To niesłuszne — oświadczyła. — Mój mąż i syn są tu więźniami, a ja zaharowuję się dla wroga, żeby tylko na nich uważać. Oni przeprowadzą inwazję, zapamiętajcie moje słowa. Niewiarygodne, co możemy usłyszeć tutaj, na dole. Więc co komu przyjdzie z uratowania naszych ludzi, kiedy i tak wszyscy będziemy jęczeć pod obcasem zlobeńskiego ręcznie malowanego chodaka?

— Zlobenia nie dokona inwazji — oświadczyła pewnym głosem Łazer. — Księżna tego dopilnuje. Nie lękaj się.

Zyskała takie spojrzenie, jakie zawsze jej rzucano, gdy ktoś słyszał ją po raz pierwszy.

— Modliłaś się, co? — spytała łagodnie pani Enid.

— Nie, tylko słuchałam — odparła Łazer.

— Nuggan do ciebie przemawia?

— Nie. Nuggan jest martwy, pani Enid.

Polly chwyciła Łazer za chude jak patyk ramię.

— Przepraszam na moment, pani Enid — powiedziała.

Pociągnęła dziewczynę za wielki, napędzany wodą magiel. Jego szuranie i stuki tworzyły tło ich rozmowy.

— Łazer, to się robi… dziwne. — Ojczysty język Polly nie miał słowa oznaczającego „cudaczne”, ale gdyby je znała, chętnie włączyłaby je do słownika. — Niepokoisz ludzi. Nie możesz tak chodzić i opowiadać, że bóg jest martwy.

— No to odszedł. Skurczył się… Tak myślę. — Łazer zmarszczyła czoło. — Nie ma go już z nami.

— Nadal otrzymujemy nowe Obrzydliwości.

Łazer spróbował się skoncentrować.

— Nie, nie są prawdziwe. Są jak… echa. Martwe głosy w pradawnej jaskini, odbijające się tam i z powrotem, słowa zmieniające znaczenie, tracące sens… Jak flagi, kiedyś używane do sygnalizacji, ale teraz tylko trzepoczące na wietrze… — Oczy Łazer zaszkliły się, głos zabrzmiał inaczej, bardziej dorośle, pewniej: — …I nie pochodzą od boga. Teraz nie ma tu już żadnego boga.

— Więc skąd się biorą?

— Z waszych lęków. Przychodzą z tej części was, która nienawidzi obcego, która nie chce się zmienić. Przychodzą z sumy waszej małostkowości, waszej głupoty i tępoty. Boicie się jutra i ten strach uczyniliście swoim bogiem. Księżna to wie.

Magiel stukał i skrzypiał. Wokół Polly syczały kotły, woda szumiała w ściekach. Pachniało mydłem i mokrym płótnem.

— W księżną też nie wierzę — oświadczyła Polly. — To w lesie to była tylko sztuczka. Każdy by się obejrzał. Nie wierzę w nią.

— To bez znaczenia, Polly. Ona wierzy w ciebie.

— Doprawdy? — Polly rozejrzała się po zaparowanej, wilgotnej grocie. — A czy jest tutaj? Czy zaszczyciła nas swoją obecnością?

Łazer nie znała pojęcia sarkazmu. Kiwnęła głową.

— Tak.

Tak.

Polly obejrzała się.

— Czy to ty powiedziałaś „tak”? — spytała.

— Tak — potwierdziła Łazer.

Tak.

— Ach, to echo — uspokoiła się Polly. — Jesteśmy przecież w jaskini. Hm…

…co jednak nie tłumaczy, dlaczego mój głos się nie odbija i nie wraca…

— Łaz… To znaczy Alice… — odezwała się zamyślona.

— Słucham, Polly.

— Wydaje mi się, że naprawdę byłoby lepiej, gdybyś nie mówiła innym za dużo na ten temat. Ludziom nie przeszkadza wiara, no wiesz, w bogów i w ogóle, ale robią się nerwowi, kiedy ich przekonujesz, że bóg się objawia. Ehm… Ona się nie objawi, prawda?

— Ta osoba, w którą nie wierzysz? — spytała Łazer, demonstrując ślad bojowego ducha.

— Ja… ja nie twierdzę, że ona nie istnieje. Po prostu w nią nie wierzę i tyle.

— Jest bardzo słaba. Nocami słyszę, jak płacze.

Polly szukała dalszych informacji w skupionej twarzyczce, mając chyba nadzieję, że Łazer sobie z niej żartuje. Jednak odpowiedziało jej tylko zdziwione, niewinne spojrzenie.

— Dlaczego płacze?

— Modlitwy ją ranią.

Polly odwróciła się nerwowo, kiedy coś dotknęło jej ramienia. To była Stukacz.

— Pani Enid mówi, żebyśmy się wzięły do pracy — powiedziała. — Mówi, że strażnicy zaglądają tu i sprawdzają.


Była to praca kobieca, a zatem monotonna, mordercza i towarzyska. Wiele czasu minęło, odkąd Polly wkładała ręce do balii z praniem. Tutaj były to długie drewniane koryta, przy których mogło pracować po dwadzieścia kobiet równocześnie. Ręce po obu jej stronach ściskały, uderzały, wykręcały fragmenty odzieży, a potem przerzucały je do koryta z wodą do płukania. Polly włączyła się do pracy i słuchała brzęczenia rozmów wokół siebie.

Były to zwykłe plotki, ale strzępki informacji unosiły się w nich niczym bąble piany w balii. Dwóch strażników „pozwoliło sobie” na za dużo — to znaczy więcej niż do tej pory… i podobno zostali za to wychłostani. Wywołało to przy balii liczne komentarze. Podobno jakiś ważny pan z Ankh-Morpork objął dowództwo i on to nakazał. Był kimś w rodzaju maga, stwierdziła kobieta naprzeciwko. Mówią, że widzi, co dzieje się wszędzie, i żywi się surowym mięsem. Podobno ma dodatkowe ukryte oczy. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że tamto miasto jest siedliskiem Obrzydliwości. Polly, pracowicie przesuwając koszulę po tarze, zastanawiała się. Myślała o nizinnym myszołowie w górskiej krainie oraz o jakimś stworzeniu tak szybkim i cichym, że było tylko sugestią cienia.

Odpracowała jakiś czas przy miedzianych kotłach, wpychając pranie pod bulgoczącą powierzchnię. Zauważyła, że w tym miejscu, gdzie nie ma żadnej broni, dano jej do użycia ciężki długi kij.

Praca, choć otępiająca, dosyć się jej podobała. Mięśnie wykonywały niezbędne myślenie, nie zajmując mózgu. Nikt nie wiedział na pewno, że księżna nie żyje. Zresztą właściwie nie miało to znaczenia. Polly jednak była przekonana o jednym: księżna była kobietą. Zwykłą kobietą, nie boginią. Pewnie, ludzie modlili się do niej w nadziei, że ich modlitwy zostaną ładnie opakowane i przesłane Nugganowi, ale nie dawało jej to prawa, żeby grzebać w głowach takim jak Łazer, która i bez tego nie miała lekko. Bogowie mogą czynić cuda, księżne pozują do portretów.

Kątem oka Polly zauważyła kolumnę kobiet niosących wielkie kosze prania z platformy na końcu sali i przechodzących przez kolejne drzwi. Odciągnęła Igorinę od koryta z praniem i poleciła do nich dołączyć.

— I uważaj na wszystko — dodała.

— Tak jest, kapralu.

— Bo wiem jedno. — Polly wskazała stosy mokrego płótna. — To wszystko trzeba gdzieś wysuszyć.

Wróciła do pracy, włączając się czasem do rozmów, dla zachowania pozorów. Nie było to trudne. Praczki unikały pewnych tematów, zwłaszcza zbliżonych do mężów i synów. Ale tu i tam Polly wyłapywała pewne sugestie. Niektórzy siedzieli w twierdzy. Niektórzy prawdopodobnie nie żyli. Niektórzy byli gdzieś za murami. Starsze kobiety nosiły czasem Medale Macierzyństwa, przyznawane tym, których synowie zginęli za Borogravię. Marna blacha rdzewiała w wilgotnej atmosferze, a Polly zastanawiała się, czy medale przysłano im z listem od księżnej, z jej podpisem wydrukowanym u dołu i nazwiskiem syna wpisanym wąsko, żeby się zmieściło:


Odznaczamy i gratulujemy pani L. Lapchic, ul. Studzienna, Munz z powodu śmierci pani syna, Otto PiotrHanLapchic w dniu 25 czerwca w ----


Miejsce zawsze było ocenzurowane, gdyż mogłoby pomóc nieprzyjacielowi i sprawić mu radość. Polly zdumiewało zawsze, że tanie medale i bezmyślne słowa rzeczywiście w pewien sposób dawały pomoc i pociechę matkom. Te z Munz, które je otrzymały, nosiły je z zawziętą, demonstracyjną dumą.

Nie była pewna, czy może całkowicie zaufać pani Enid. Jej syn i mąż siedzieli w celi, a ona miała okazję poznać Bluzę. I pewnie sama siebie pyta, co jest bardziej prawdopodobne: że Bluza wydostanie ich i zdoła zapewnić bezpieczeństwo, czy też że doprowadzi do ogólnego chaosu, w którym mogą ucierpieć wszyscy. I Polly nie potrafiłaby jej obwiniać, gdyby wyciągnęła oczywiste wnioski.

Zdała sobie sprawę, że ktoś do niej mówi.

— Hmm?

— Popatrz tylko! — Kukuła machała mokrymi kalesonami. — Piorą kolorowe razem z białymi!

— Co z tego? To przecież nieprzyjacielskie kalesony!

— Tak, ale jeśli już coś się robi, trzeba to robić porządnie. Zobacz, wrzuciły tę parę czerwonych i wszystkie inne robią się różowe!

— No i co? Kiedy miałam siedem lat, uwielbiałam różowy[9].

— Ale jasnoróżowy? U mężczyzny?

Polly przez chwilę spoglądała na sąsiednią balię. Poklepała Kukułę po ramieniu.

— Rzeczywiście, bardzo jasne, prawda? Poszukaj lepiej jeszcze paru czerwonych sztuk.

— Ale wtedy będzie jeszcze gorzej… — zaczęła Kukuła.

— To rozkaz, żołnierzu — szepnęła jej Polly do ucha. — I dodaj krochmalu.

— Ile?

— Ile tylko znajdziesz.

Wróciła Igorina. Miała bystre oczy i Polly zastanawiała się, czy kiedyś należały do kogoś innego. Mrugnęła do Polly i wystawiła kciuk. Na szczęście był to jeden z jej własnych.


Wykorzystując chwilową nieobecność pani Enid, Polly zajrzała do prasowalni. W wielkiej sali przy długich deskach pracowała tylko jedna osoba — „Daphne”. Pozostałe kobiety zebrały się dookoła, jakby oglądały pokaz.

Bo oglądały.

— …kołnierzyk, rozumiecie — tłumaczył porucznik Bluza, wymachując wielkim, parującym żelazkiem wypełnionym węglem drzewnym. — Potem mankiety, a na końcu rękawy. Front prasujemy każdą połówkę osobno. Należy je natychmiast powiesić, ale… tu użyteczna wskazówka… po prasowaniu powinny zostać trochę wilgotne. To kwestia wprawy…

Polly patrzyła zafascynowana. Ona prasowania nienawidziła.

— Daphne, mogę cię prosić na słówko? — odezwała się w chwili przerwy.

Bluza uniósł głowę.

— Och, Pe… Polly. Tak, oczywiście.

— Zdumiewające, ile Daphne wie o plisach… — odezwała się z podziwem jakaś dziewczyna. — I ściereczkach do prasowania.

— Jestem zdumiona — przyznała Polly.

Bluza oddał dziewczynie żelazko.

— Proszę, Dympho — rzekł wspaniałomyślnie. — Pamiętaj, zawsze prasuj najpierw z lewej strony, a ciemne materiały wyłącznie z lewej. To często popełniany błąd. Już idę, Polly.

Polly czekała niecierpliwie na zewnątrz, kiedy po chwili jedna z dziewcząt wyniosła wielki stos pachnącego świeżością prania.

— Wszystkie wiemy, że to mężczyzna — szepnęła, przechodząc. — Ale tak dobrze się bawi… A prasuje jak demon!

— Sir, gdzie pan się nauczył tak prasować? — spytała Polly, kiedy wrócili do głównej hali.

— W sztabie musieliśmy sami prać swoje rzeczy — wyjaśnił Bluza. — Nie stać mnie było na służącą, a ordynans okazał się ortodoksyjnym nugganitą i powiedział, że to kobiece zajęcie. Pomyślałem więc: To przecież nie może być trudne, inaczej nie powierzalibyśmy tego zadania kobietom. Te tutaj naprawdę nie są najlepsze. Wiesz, że piorą kolory razem z białymi?

— Mówił pan, sir, że zamierza pan wykraść strażnikowi klucz, a potem skręcić mu kark?

— Rzeczywiście.

— A wie pan, jak skręcić człowiekowi kark, sir?

— Czytałem książkę o sztukach walki, Perks — wyjaśnił surowo Bluza.

— Ale pan tego nie ćwiczył, sir?

— Pewnie, że nie! Pracowałem w sztabie, a przecież nie wolno ćwiczyć na prawdziwych ludziach.

— Widzi pan, ta osoba, której kark chce pan skręcić, będzie wtedy miała broń, a pan nie, sir.

— Wypróbowałem podstawowe zasady na zwiniętym kocu — rzekł porucznik. — Wydawało się, że są bardzo skuteczne.

— A czy koc się wyrywał, wydawał głośne bulgoczące odgłosy i próbował pana kopnąć w skarpety, sir?

— W skarpety? — zdziwił się Bluza.

— Powiem szczerze, sir, że pański drugi pomysł jest lepszy — powiedziała szybko Polly.

— Tak, mój… drugi pomysł… A który konkretnie?

— Ten, w którym uciekamy z pralni przez hale do suszenia bielizny, sir, po dyskretnym obezwładnieniu trzech strażników. Na końcu tamtego korytarza jest taki jakby ruchomy pokój, wciągany aż pod dach. Dwaj żołnierze wjeżdżają nim z kobietami, sir, a na górze czeka jeszcze jeden. Działając wspólnie, załatwiamy strażników, co wydaje się pewniejsze niż pan przeciwko uzbrojonemu przeciwnikowi, z całym szacunkiem, sir. A dzięki temu znajdziemy się na pozycji, by dotrzeć po dachach w dowolne miejsce twierdzy, sir. Brawo, sir.

Przez moment trwało milczenie.

— Czy ja, no, czy wchodziłem w te wszystkie szczegóły? — upewnił się Bluza.

— Ależ nie, sir. Nie powinien pan. Szczegóły to sprawa sierżantów i kaprali. Oficerowie mają dostrzegać ogólną panoramę.

— Tak, absolutnie. A… jak ogólna była ta konkretna panorama? — porucznik zamrugał niepewnie.

— Bardzo ogólna. Rzeczywiście, niezwykle ogólna panorama.

— Aha. — Bluza wyprostował się i zrobił minę, jaką w jego opinii powinien demonstrować człowiek obdarzony panoramiczną wizją.

— Niektóre z pań tutaj pracowały wcześniej w górnej twierdzy, kiedy należała jeszcze do nas — tłumaczyła pospiesznie Polly. — Uprzedzając pańskie rozkazy, sir, poleciłem oddziałowi nawiązanie z nimi swobodnych pogawędek na temat rozkładu budowli, sir. I świadom ogólnego kierunku pańskiej strategii, sir, odkryłem chyba drogę do lochów.

Umilkła. Wiedziała, że sprytnie go podkręciła. Cała ta mowa byłaby niemal godna Jackruma. Posmarowała ją tyloma „sir”, iloma tylko się ośmieliła. Była bardzo dumna z „uprzedzając pański rozkaz”. Nie słyszała, żeby Jackrum z tego korzystał, ale przy pewnej ostrożności zdanie to mogło wytłumaczyć wszystko. „Ogólny kierunek strategii” też był niezły.

— Lochy — powtórzył w zamyśleniu Bluza, na moment tracąc z oczu ogólną panoramę. — Ale mówiłem chyba…

— Tak, sir. Ponieważ, sir, jeśli wyciągniemy chłopaków z lochów, będzie pan dowodził pokaźną siłą wewnątrz cytadeli, sir.

Bluza urósł o cal, ale zaraz znów zmalał.

— Oczywiście, jest tam też wielu wyższych oficerów. A wszyscy wyżsi ode mnie…

— Tak jest, sir. — Polly była na najlepszej drodze do dyplomu Szkoły Bezpośredniego Kierowania Rupertami im. Sierżanta Jackruma. — Może spróbujemy najpierw wypuścić zwykłych żołnierzy, sir? Nie chcemy przecież narażać oficerów na ostrzał przeciwnika.

To było bezwstydne i głupie, ale w oczach porucznika rozjarzył się bitewny żar. Polly postanowiła jeszcze trochę go rozdmuchać, na wszelki wypadek.

— Pańskie przywództwo było dla nas wszystkich przykładem, sir — oświadczyła.

— Naprawdę?

— O tak, sir.

— Żaden oficer nie dowodził lepszymi żołnierzami, Perks.

— To się pewnie zdarzało, sir.

— A jakiż człowiek ośmieliłby się mieć nadzieję na taką okazję, co? — spytał Bluza. — Nasze imiona trafią do podręczników historii. To znaczy moje trafi, naturalnie, ale na pewno postaram się dopilnować, żeby wspomniano też o was, chłopcy. A kto wie? Może zdobędę najwyższe uznanie, na jakie może liczyć dzielny oficer!

— A co to takiego, sir? — zainteresowała się Polly.

— Nadanie mojego imienia albo potrawie, albo elementowi odzieży — wyjaśnił rozpromieniony Bluza. — Generał Froc zyskał jedno i drugie, oczywiście. Frak, rodzaj surduta, oraz boeuf froc. Oczywiście nie mam aż takich ambicji. — Skromnie spuścił wzrok. — Muszę jednak wyznać, Perks, że przygotowałem kilka przepisów, na wszelki wypadek.

— Więc pewnego dnia możemy jeść bluzę, sir? — spytała Polly. Przyglądała się ustawianym na platformie koszom.

— Możliwe, możliwe. Nadzieja mnie nie opuszcza. Mój ulubiony to pierścień z ciasta wypełniony kremem i nasączony rumem…

— To rumbaba, sir — wyjaśniła odruchowo Polly.

Stukacz i pozostałe dziewczęta też obserwowały kosze.

— Jest już znany?

— Obawiam się, że tak, sir.

— A taka… no, potrawa z wątróbki i cebulki?

— Nazywa się wątróbka z cebulką, sir. Przykro mi. — Polly starała się utrzymać koncentrację. — No… Ale przyszło mi do głowy, że niektóre potrawy nazywane są na pamiątkę ludzi, którzy dokonali tylko drobnych zmian w bazowym przepisie…

— Musimy ruszać, sir! Teraz albo nigdy, sir!

— Co? Aha. Słusznie. Musimy iść!

Był to manewr taktyczny, do tej pory nieznany wojskowym kronikarzom. Na sygnał Polly oddział zbliżył się ze wszystkich stron i stanął przy koszach, wyprzedzając kobiety, które miały je przenieść. Dziewczęta złapały uchwyty i ruszyły. Dopiero wtedy Polly zrozumiała, że prawdopodobnie nikt nie chciał wykonywać tej roboty, a praczki były chyba zadowolone i chętnie pozwoliły niemądrym nowicjuszkom przejąć ten obowiązek. Kosze były wielkie, a mokre pranie ciężkie. Łazer i Igorina ledwie zdołały wspólnie podnieść jeden z nich.

Dwaj żołnierze czekali przy drzwiach. Wyglądali na znudzonych i nie zwracali na nic uwagi. Do „dźwigu” prowadziła daleka droga.

Polly o nim słyszała, ale nie umiała go sobie wyobrazić. Trzeba było zobaczyć na własne oczy. Była to wielka, otwarta skrzynia z mocnych belek, umocowana do grubej liny biegnącej w górę i w dół rodzajem komina w skale. Kiedy znalazły się już wewnątrz, jeden z żołnierzy szarpnął za znikającą w ciemności, o wiele cieńszą linę. Drugi zapalił dwie świece, lecz nie zdołał rozproszyć ciemności.

— Tylko żadnego mdlenia teraz, dziewczęta — powiedział.

Jego kolega parsknął śmiechem.

Ich dwóch i nas siedem, myślała Polly. Przy każdym ruchu o nogę obijał jej się miedziany pręt, a wiedziała dobrze, że Stukacz utyka, ponieważ przywiązał sobie pod spódnicą pałkę z kotła. Pałka była przeznaczona dla poważnych praczek — długi kij, mający na końcu coś przypominającego trójnogi stołek używany przez dojarki, co pozwalało łatwiej poruszać praniem w wielkim kotle wrzącej wody. Kij prawdopodobnie nadawał się też do rozbijania czaszek.

Platforma ruszyła do góry; kamienne ściany ze wszystkich stron zaczęły sunąć w dół.

— Jak cudownie! — pisnęła „Daphne”. — I to tak jedzie przez cały ten wielki zamek?

— Ależ nie, panienko. Najpierw musimy przedostać się przez skałę. Mnóstwo starych tuneli i różnych takich, zanim dotrzemy na górę.

— Och, a ja myślałam, że już jesteśmy w zamku… — Bluza rzucił Polly niespokojne spojrzenie.

— Nie, panienko. Na dole jest tylko pralnia, z powodu dostępu do wody. Ha, to prawdziwa wspinaczka, żeby dojść choćby do najniższych piwnic. Macie szczęście, że jest ten dźwig, co?

— Wspaniały, sierżancie — stwierdził Bluza, wciąż głosem Daphne. — A jak on działa?

— Jestem kapralem, panienko. — Ciągnący linkę żołnierz dotknął palcem czoła. — Wciągają go w górę i opuszczają na dół jeńcy maszerujący w kołowrocie.

— Och, to okropne!

— Ależ nie, panienko, całkiem humanitarne. Ehm… jeśli jesteś wolna po pracy, mógłbym ci pokazać cały mechanizm…

— Byłoby cudownie, sierżancie!

Polly zasłoniła dłonią oczy. Daphne była hańbą dla wszystkich kobiet.

Dźwig sunął powoli w górę. Wokół widziały głównie nagą skałę, ale czasem mijały stare kraty czy zamurowane powierzchnie, sugerujące zablokowane od dawna tunele…

Poczuły szarpnięcie i platforma znieruchomiała. Żołnierze zaklęli pod nosem.

— Nie bójcie się, drogie panie — powiedział kapral. — To się często zdarza.

— A dlaczego miałybyśmy się bać? — spytała Igorina.

— Bo wisimy na linie sto stóp nad dnem szybu, a maszyneria dźwigu zgubiła jakiś tryb.

— Znowu — dodał drugi żołnierz. — Nic tu nie działa jak powinno.

— Jak dla mnie to rozsądny powód — zgodziła się Igorina.

— Ile potrwa naprawa? — chciała wiedzieć Stukacz.

— Ha! Ostatnim razem tkwiliśmy tak przez godzinę!

Za długo, uznała Polly. Zbyt wiele może się zdarzyć. Spojrzała pomiędzy belkami stropu — kwadrat dziennego światła był jeszcze bardzo daleko.

— Nie możemy czekać — oświadczyła.

— Och, kto nas ocali? — jęczała Daphne.

— Może znajdziemy jakiś miły sposób zabicia czasu — stwierdził jeden ze strażników.

Polly westchnęła. Było to jedno z tych zdań — jak na przykład „No, no, co my tu mamy” — które oznaczało, że będzie gorzej.

— Wiemy, jak to jest, drogie panie — ciągnął żołnierz. — Wasi mężczyźni daleko i w ogóle. Dla nas to też ciężkie życie. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz pocałowałem swoją żonę.

— Ja też nie pamiętam, kiedy ostatni raz pocałowałem jego żonę — wtrącił kapral.

Stukacz podskoczyła, chwyciła belkę i podciągnęła się na szczyt klatki. Dźwig się zakołysał, jakiś kamień odpadł od ściany szybu i poleciał w dół.

— Zaraz! Nie wolno tak robić! — zawołał kapral.

— A gdzie to jest napisane? — zapytała Stukacz. — Polly, tu jest zamurowany tunel, tylko że większa część kamieni już wypadła. Łatwo możemy tam wejść.

— Nie wolno wam wysiadać! Bo będą kłopoty — uprzedził kapral.

Polly wyjęła z pochwy jego szablę. Było za ciasno, by cokolwiek z nią zrobić oprócz grożenia — ale ona ją miała, a on nie. To czyniło wielką różnicę.

— Już macie kłopoty — powiedziała. — Nie zmuszajcie nas, żeby dołożyć ich więcej. Wynosimy się stąd. W porządku, Daphne?

— Hm… Tak, oczywiście — zgodził się porucznik.

Drugi strażnik położył dłoń na rękojeści własnej broni.

— No dobra, dziewczęta, to zaszło już zbyt… — zaczął i osunął się bezwładnie.

Kukuła opuściła swój miedziany pręt.

— Mam nadzieję, że nie uderzyłam go za mocno…

— Kogo to obchodzi? — mruknęła Stukacz z góry. — Chodź, pomogę ci.

— Igorino, mogłabyś go obejrzeć? — spytała nerwowo Kukuła.

— Jest mężczyzną i jęczy — stwierdziła Stukacz. — Jak dla mnie to wystarczy. Chodźcie!

Samotny strażnik patrzył, jak pozostałe wciągają się na belki.

— Ehm… Przepraszam — zwrócił się do Polly, kiedy pomagała wejść Bluzie.

— Tak? Czego?

— Czy mogłabyś mnie też przyłożyć w głowę? — spytał ze smętną miną. — Bo wygląda, że nie próbowałem walczyć z bandą kobiet.

— A czemu nie próbowałeś walczyć? — zapytała. — W końcu jesteśmy tylko bandą kobiet!

— Jeszcze nie zwariowałem.

— To może ja — zaproponowała Igorina. — Ciosy w głowę są potencjalnie niebezpieczne i nie powinno się ich wymierzać niedbale. Proszę się odwrócić, sir. Proszę zdjąć hełm. Czy dwadzieścia minut utraty przytomności panu wystarczy?

— Tak, bardzo dzię…

Osunął się na podłogę.

— Naprawdę mam nadzieję, że nie zrobiłam mu krzywdy — jęczała w górze Kukuła.

— On klnie — zauważyła Polly, zabierając drugą szablę. — Czyli chyba nic mu nie jest.

Podała do góry świece, a potem sama została wciągnięta na rozkołysane sklepienie dźwigu. Kiedy stanęła pewnie, w wylocie tunelu znalazła kamienny odprysk i wbiła go mocno między skalną ścianę a drewnianą ramę klatki. Dźwig nie ruszy się jeszcze przez jakiś czas…

Stukacz i Loft już badały tunel. Przy świetle świecy wyglądało, że ściany ma porządnie murowane. Tylko zablokować próbowano go szybko i niestarannie.

— To pewno piwnice — uznała Stukacz. — Myślę, że ten szyb wykuli niedawno i zamurowali wszystko, co przecinał. Mogli się lepiej postarać.

— Piwnice są blisko lochów — stwierdziła Polly. — Zgaś jedną świecę, to wystarczy nam światła na dwa razy dłużej, a potem…

— Perks, pozwól na moment — odezwał się porucznik. — Tutaj.

— Tak, sir.

Kiedy odeszli od reszty oddziału, Bluza zniżył głos.

— Nie chciałbym zniechęcać do własnej inicjatywy, ale co ty robisz?

— Uprzedzam pańskie rozkazy, sir.

— Uprzedzasz?

— Tak, sir.

— Aha. Rozumiem. To są drobne szczegóły panoramy?

— Właśnie tak, sir.

— Więc moje rozkazy, Perks, to jak najszybciej, ale z zachowaniem należnej ostrożności, doprowadzić do uwolnienia jeńców.

— Świetny pomysł, sir. Pójdziemy przez ten… przez tę…

— Kryptę — dokończyła Igorina. Rozejrzała się.

Świeca zgasła. Gdzieś przed nimi, w ciemności absolutnej i nieprzeniknionej jak aksamit, kamień zgrzytnął o kamień.

— Zastanawiam się, dlaczego ten tunel został zamurowany — rozległ się głos Bluzy.

— A ja chyba przestałem się zastanawiać, czemu tak się z tym spieszyli — mruknęła Stukacz.

— A ja się zastanawiam, kto próbował go otworzyć — dodała Polly.

Zabrzmiał głuchy huk — jakby ciężkiej płyty spadającej z rzeźbionego grobowca. Hałas mógł mieć wiele innych źródeł, ale w myślach pojawiała się właśnie taka wizja. Martwe powietrze poruszyło się nieco.

— Nie chcę nikogo martwić — odezwała się Kukuła. — Ale słyszę głos tak jakby kroków. Tak jakby powłóczących nogami.

Polly przypomniała sobie, jak żołnierz zapalał świece. Rzucił pęk zapałek na mosiężną podstawkę lichtarza, prawda? Powoli przesunęła dłoń, szukając ich po omacku.

— Jeśli nie chciałaś nikogo martwić… — z suchej ciemności dobiegł głos Stukacz — …czemu to powiedziałaś, do demona?

Polly trafiła palcami na drewnianą drzazgę. Podniosła ją do nosa i wyczuła zapach siarki.

— Mam jedną zapałkę — oznajmiła. — Chcę spróbować znowu zapalić świecę.

Podeszła do niewidocznej ściany. Potarła zapałkę o skałę i kryptę wypełniło żółte światło.

Ktoś jęknął. Polly patrzyła, zapominając o świecy. Zapałka zgasła.

— No dobra… — odezwał się zduszony głos Stukacz. — Chodzący martwi ludzie. I co?

— Ten niedaleko przejścia to zmarły generał Puhloaver — oświadczył Bluza. — Mam jego książkę „Sztuka obrony”.

— Lepiej chyba nie prosić go teraz o autograf — stwierdziła Polly.

Oddział zbił się w ciasną grupę.

Znowu usłyszały jęk. Dochodził z miejsca, gdzie Polly zapamiętała stojącą Łazer. Słyszała szeptaną modlitwę. Nie potrafiła rozróżnić słów, jedynie gorączkowy, nerwowy szept.

— Może te pręty z pralni trochę ich spowolnią? — spytała niepewnie Kukuła.

— Znaczy, bardziej niż to, że są martwi? — upewniła się Igorina.

Nie, szepnął głos i światło wypełniło kryptę.

Było niewiele jaśniejsze niż blask świetlika, ale w tej chthonicznej ciemności nawet pojedynczy foton mógłby wiele osiągnąć. Światło wznosiło się od klęczącej Łazer, aż osiągnęło wzrost kobiety, ponieważ była to kobieta. A przynajmniej cień kobiety. Nie… Polly widziała, że to światło kobiety, ruchoma sieć linii i błysków, w której pojawiała się i znikała — niczym wizje w płomieniach — kobieca postać.

— Żołnierze Borogravii… baczność! — powiedziała Łazer.

A pod jej cienkim głosem brzmiał cień innego głosu, szept raz po raz wypełniający długie pomieszczenie.

Żołnierze Borogravii… baczność!

Żołnierze…

Żołnierze, baczność!

Żołnierze Borogravii…

Kołyszące się figury znieruchomiały. Zawahały się. Poczłapały w tył. Po dłuższej chwili stęknięć i nieartykułowanych sprzeczek uformowali dwuszereg. Łazer wstała.

— Idźcie za mną — powiedziała.

Idźcie za mną…

…mną…

— Sir? — Polly zwróciła się do Bluzy.

— Chyba pójdziemy, prawda? — zdecydował porucznik.

Wydawało się, że w ogóle nie zwraca uwagi na Łazer. Widział tylko, że znalazł się w obecności militarnych geniuszy wielu stuleci.

— O boże… To brygadier Kalosh… I generał-major lord Kanapcay! Generał Anorac! Czytałem wszystko, co napisał! Nigdy nie sądziłem, że zobaczę go cieleśnie.

— Częściowo cieleśnie — poprawiła go Polly i pociągnęła za sobą.

— Od pięciuset lat chowano tu wszystkich wielkich dowódców, Perks!

— Doskonale, sir! Czy moglibyśmy iść trochę szybciej, sir?

— Wiesz, mam błogą nadzieję, że kiedyś będę mógł spędzić tu całą wieczność.

— Cudownie, sir, ale nie poczynając od dzisiaj. Moglibyśmy dogonić pozostałych, sir?

Kiedy przechodzili, obszarpane ręce jedna po drugiej wznosiły się w urywanym salucie. Oczy lśniły w zapadniętych twarzach. Dziwne światło połyskiwało na zakurzonych ozdobnych sznurach, na poplamionych i wyblakłych mundurach. Był też dźwięk, ostrzejszy niż szepty, głęboki i gardłowy. Brzmiał jak skrzypienie odległych drzwi, a pojedyncze głosy wznosiły się i opadały, gdy oddział mijał martwe postacie.

Śmierć Zlobenii… dorwijcie ich… pamiętajcie… sprawcie im piekło… zemsta… pamiętajcie… to nie są ludzie… pomścijcie nas… zemsta…

Przed nimi Łazer dotarła do wysokich drewnianych drzwi. Otworzyły się pod jej dotknięciem. Światło sunęło wraz z nią.

— Mogę tylko zapytać generała-majora… — zaczął Bluza, ciągnąc Polly za rękę.

— Nie! Nie może pan! Proszę nie tracić czasu! Idziemy! — nakazała Polly.

Dotarli do drzwi, a Stukacz i Igorina zatrzasnęli je za nimi. Polly oparła się o ścianę.

— To chyba był… najdziwniejszy moment mojego życia — stwierdził Bluza, gdy ucichły echa.

— Myślę, że ten jest mojego… — Polly z trudem chwytała oddech. Światło wciąż się jarzyło wokół Łazer, która odwróciła się do oddziału z błogim wyrazem twarzy.

— Musicie przemówić do naczelnego dowództwa — powiedziała.

Musicie przemówić do naczelnego dowództwa, wyszeptały ściany.

— Bądźcie dobrzy dla tego dziecka.

Bądźcie dobrzy dla tego dziecka…

…tego dziecka…

Polly złapała Łazer, zanim dziewczyna uderzyła o ziemię.

— Co się dzieje? — spytała Stukacz.

— Myślę, że księżna naprawdę przez nią przemawia — stwierdziła Polly.

Łazer była nieprzytomna; wywróciła oczy, widać było same białka.

— Daj spokój, księżna to tylko obrazek! Ona nie żyje!

Czasami człowiek nie wytrzymuje. Dla Polly tym czasem był okres, kiedy szli przez kryptę. Jeśli ktoś nie wierzy, jeśli nie chce uwierzyć, jeśli nawet zwyczajnie nie ma nadziei, że jest coś wartego wiary, to po co się odwracać? Jeśli nie wierzy, komu może zaufać, że wyprowadzi go z uścisku martwych ludzi?

— Nie żyje? — powtórzyła. — Co z tego? Co z żołnierzami z tamtej sali, którzy nie odeszli? Co ze światłem? A jak brzmiał głos Łazer?

— Tak, ale… Przecież takie rzeczy nigdy się nie zdarzają nikomu, kogo znasz… — tłumaczyła Stukacz. — Zdarzają się, no… nawiedzonym religijnym dziwakom. Znaczy, przecież ona parę dni temu uczyła się głośno pierdzieć!

— Ona? — szepnął Bluza do Polly. — Ona? Dlaczego…

Raz jeszcze umysł Polly opanował nagły atak paniki.

— Słucham cię, Daphne?

— Aha… No tak. Oczywiście… Nigdy dość… Jasne… — mruczał porucznik.

Igorina uklękła przy dziewczynie i dotknęła jej czoła.

— Cała płonie — stwierdziła.

— Modliła się przez cały czas, kiedy byłyśmy w Szarym Domu — powiedziała Loft i także uklękła.

— Tak, jasne, trzeba się było dużo modlić, jeśli nie byłaś silna — warknęła Stukacz. — A każdego przeklętego dnia modliłyśmy się do księżnej, żeby podziękować Nugganowi za pomyje, których człowiek nie dałby świniom. I wszędzie ten nieszczęsny obrazek, to rybie spojrzenie… Nienawidzę go! Może doprowadzić do obłędu! To właśnie zdarzyło się Łazer, prawda? A ty chcesz, żebym uwierzyła, że tłusta stara czarownica traktuje naszą przyjaciółkę jak… marionetkę czy coś? Nie wierzę. A jeśli to jest prawda, to ja się nie zgadzam!

— Ona płonie, Magdo — odezwała się cicho Loft.

— Wiesz, czemu się zaciągnęłyśmy? — spytała czerwona na twarzy Stukacz. — Żeby się wydostać! Wszystko byłoby lepsze od tego, co nas tam czekało. Ja miałam Loft, Loft miała mnie, a trzymałyśmy się was, ponieważ nie było innego wyboru. Wszyscy powtarzają, że Zlobeńcy są straszni, tak? Ale oni nigdy nam nic nie zrobili, nie skrzywdzili nas. Jeśli chcą przybyć tutaj i powiesić paru drani, mogę im dostarczyć listę. Wszędzie, gdzie dzieje się coś niedobrego, gdzie małostkowi dręczyciele wymyślają nowe okrucieństwa, nowe sposoby poskramiania nas, patrzy na wszystko to przeklęte oblicze! A ty mówisz, że jest tutaj?

— My jesteśmy tutaj — rzekła Polly. — I ty jesteś. I zrobimy to, co postanowiłyśmy zrobić, a potem się stąd wyrwiemy, rozumiesz? Pocałowałaś obrazek i wzięłaś szylinga!

— Ale na pewno nie pocałowałam jej gęby! A szyling to najmniej, co są mi winni!

— Więc idź! — wrzasnęła Polly. — Dezerteruj! Nie zatrzymamy cię, bo rzygać mi się już chce od twoich… twoich bredni! Ale zdecyduj się teraz, natychmiast, rozumiesz? Bo kiedy spotkamy się z nieprzyjacielem, nie chcę myśleć, że jesteś tam, żeby wbić mi nóż w plecy!

Słowa pofrunęły, zanim zdążyła je powstrzymać. I żadna potęga na świecie nie potrafiła ich już cofnąć.

Stukacz pobladła, jakby część życia spłynęła jej z twarzy niczym woda z lejka.

— Co powiedziałaś?

Słowa „Dobrze słyszałaś” czekały już, by spłynąć z ust, lecz Polly się zawahała. To nie musi się tak potoczyć, powiedziała sobie. Nie muszę pozwalać, żeby mówiła za mnie para skarpet.

— Głupio powiedziałam — odparła. — Przepraszam. Wcale tak nie myślę.

Stukacz uspokoiła się trochę.

— No… dobrze — ustąpiła niechętnie. — Ale pamiętaj, że jesteśmy tu dla oddziału, jasne? Nie dla armii i nie dla tej przeklętej księżnej.

— To wywrotowe gadanie, szeregowy Halter! — odezwał się porucznik Bluza. Wszyscy oprócz Polly zdążyli o nim zapomnieć, bo stał z boku jak obiekt łatwy do zapomnienia. — Jednakże — ciągnął — zdaję sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy trochę… — Spojrzał na swoją suknię. — Trochę skonfundowani i oszołomieni tempem wydarzeń…

Stukacz starała się unikać wzroku Polly.

— Przepraszam, sir — burknęła ponuro.

— Muszę wyraźnie zaznaczyć, że nie życzę sobie znów słuchać takich dyskusji.

— Tak jest, sir.

— To dobrze — wtrąciła Polly. — W takim razie…

— Ale tym razem pominę to milczeniem — ciągnął Bluza.

Polly widziała, że w Stukacz coś pęka. Uniosła lekko głowę.

— Pominie pan? — powtórzyła. — Pominie pan milczeniem?

— Ostrożnie — mruknęła Polly tak głośno, żeby usłyszała ją tylko Stukacz.

— Może powiem panu coś o nas, poruczniku… — Dziewczyna uśmiechnęła się przerażająco.

— Jesteśmy tutaj, szeregowy, kimkolwiek jesteśmy — warknęła Polly. — A teraz poszukajmy więźniów!

— Jesteśmy całkiem blisko — odezwała się Igorina. — Myślę, że chyba widzę znak. Hm. Jest na końcu tego korytarza. Hm… Zaraz za tymi trzema dość zdziwionymi i uzbrojonymi mężczyznami z, hm… groźnymi z wyglądu kuszami. Hm… Myślę, że to, co mówiliście, było ważne i powinno być powiedziane. Tylko, hm… niekoniecznie akurat w tej chwili? I może nie tak głośno?

Dwóch strażników powoli uniosło kusze. Trzeci biegł korytarzem i krzyczał.

Oddział jak jeden mąż — albo żona — pomyślał to samo: Oni mają kusze. My nie. Oni zaraz dostaną wparcie. My nie. Wszystko, co mamy, to ciemność pełna niespokojnych umarłych. Teraz nie mamy już nawet modlitwy.

Bluza podjął jednak próbę. Głosem Daphne zapiszczał:

— Ach, panowie porucznicy… Chyba się zgubiłyśmy w drodze do toalety…


Nie zostali zamknięci w lochu, choć po drodze mijali ich wiele. Wiele było ciemnych kamiennych korytarzy, wiele ciężkich drzwi ze sztabami, wiele, bardzo wiele rygli i wielu uzbrojonych ludzi, których praca stałaby się pewnie ciekawa dopiero wtedy, gdyby zniknęły wszystkie rygle. Oddział zamknięto w kuchni. Nie w takiej, w której sieka się zioła i nadziewa grzyby. Ta była ogromna, posępna, miała ściany szare i brudne od sadzy. Tutaj zapewne kucharze szykowali posiłki dla setek wygłodniałych ludzi.

Od czasu do czasu otwierały się drzwi i różni ludzie zaglądali. Nikt nic nie mówił.

— Spodziewali się nas — mruknęła Kukuła.

Oddział siedział na podłodze, oparty o potężny, wiekowy pień do rąbania mięsa. Igorina opiekowała się nieprzytomną Łazer.

— Nie mogli jeszcze podciągnąć dźwigu — stwierdziła Polly. — Zaklinowałam go kamieniem mocno i solidnie.

— To może praczki nas wydały? — zastanowiła się Stukacz. — Nie podobała mi się mina pani Enid.

— Teraz to już bez znaczenia, prawda? — Polly westchnęła. — Czy to jedyne drzwi?

— Na drugim końcu jest spiżarnia. Bez wyjścia. Tylko kratka w podłodze.

— Możemy tamtędy uciec?

— Chyba że w kawałkach.

Spoglądały posępnie na dalekie drzwi. Znowu się otworzyły i dobiegły odgłosy przyciszonej rozmowy prowadzonej na korytarzu. Stukacz spróbowała się tam zbliżyć, ale w progu stanęli żołnierze z szablami.

Polly obejrzała się na Bluzę. Siedział nieruchomo pod ścianą i patrzył tępo w sufit.

— Lepiej mu powiem… — stwierdziła.

Stukacz wzruszyła ramionami.

Bluza uśmiechnął się blado, kiedy podeszła.

— To ty, Perks… Prawie nam się udało…

— Przykro mi, że pana zawiedliśmy, sir — powiedziała Polly. — Mogę usiąść?

— Traktuj te dość chłodne kamienie, jakby należały do ciebie… Ale obawiam się, że to ja was zawiodłem.

— Ależ nie, sir! — zaprotestowała.

— Byliście moimi pierwszymi podkomendnymi — mówił Bluza. — To znaczy oprócz kaprala Drebba, ale on miał siedemdziesiąt lat i tylko jedną rękę, biedak. — Rozmasował grzbiet nosa. — I moim zadaniem było jedynie doprowadzić was do doliny. Nic więcej. Ale nie, przyśnił mi się świat, w którym pewnego dnia każdy będzie nosił bluzę. Albo może jadł. Powinienem słuchać sierżanta Jackruma! Och, czy spojrzę jeszcze kiedyś w oczy mej ukochanej Emmelinie?

— Nie wiem, sir.

— To miał być raczej retoryczny krzyk rozpaczy niż rzeczywiste pytanie, Perks.

— Przepraszam, sir. — Polly nabrała tchu, gotowa dać nura w lodowate głębiny prawdy. — Sir, powinien pan wiedzieć, że…

— Kiedy tylko odkryją, że nie jesteśmy kobietami, zamkną nas w lochach — ciągnął porucznik. — Bardzo wielkich i bardzo brudnych, jak słyszałem. I zatłoczonych.

— Sir, my jesteśmy kobietami, sir — oznajmiła Polly.

— Ładnie się starasz, Perks, ale naprawdę nie musimy już udawać.

— Nie rozumie pan, sir. Naprawdę jesteśmy kobietami. Wszystkie.

Bluza uśmiechnął się nerwowo.

— Myślę, że trochę… ci się pomieszało, Perks. Przypominam sobie, że coś podobnego zdarzyło się z Wrigglesworthem…

— Sir…

— …choć muszę przyznać, że doskonale potrafił dobrać zasłony…

— Nie, sir. Byłam… jestem dziewczyną, ale ścięłam włosy i udawałam chłopca, i wzięłam szylinga księżnej, sir. Musi mi pan wierzyć na słowo, sir, bo naprawdę nie mam ochoty wchodzić w szczegóły. Oszukałyśmy pana, sir. Właściwie to nie całkiem oszustwo, ale każda z nas miała powody, żeby być kimś innym, sir, a w każdym razie nie być tam, gdzie była. Kłamałyśmy.

Bluza wytrzeszczył oczy.

— Jesteś pewien?

— Tak, sir. Jestem żeńskiej proweniencji. Codziennie sprawdzam, sir.

— I szeregowy Halter?

— Tak, sir.

— I Loft?

— O tak, sir. Obie, sir. Proszę się w to nie zagłębiać.

— A Kukuła?

— Spodziewa się dziecka.

Bluza przeraził się nagle.

— O nie! Tutaj?

— Jeszcze kilka miesięcy, sir.

— A biedny mały szeregowy Goom?

— Dziewczyna, sir. Igor to naprawdę Igorina. I gdziekolwiek jest teraz, Karborund to w rzeczywistości Nefryt. Wciąż nie mamy pewności co do kaprala Maladicta. Ale cała reszta stanowczo miała różowe kocyki, sir.

— Ale nie zachowywaliście się jak kobiety!

— Nie, sir. Zachowywaliśmy się jak mężczyźni, sir. Przykro mi, sir. Chciałyśmy tylko odszukać naszych mężczyzn, wyrwać się, udowodnić coś albo jeszcze co innego. Przykro mi, że trafiło to akurat na pana, sir.

— Jesteś pewien tego wszystkiego?

Jakiej odpowiedzi się spodziewasz? — myślała Polly. „Oj, właściwie, kiedy tak się zastanawiam, to faktycznie, sir, jesteśmy jednak mężczyznami”…

— Tak, sir — rzuciła tylko.

— Czyli… naprawdę nie masz na imię Oliver?

Polly miała wrażenie, że porucznikowi trudno to wszystko zaakceptować. Na różne sposoby zadawał stale to samo zasadnicze pytanie, w nadziei że w końcu uzyska odpowiedź inną niż ta, której nie chce słyszeć.

— Nie, sir. Jestem Polly, sir.

— Tak? Wiesz, jest taka piosenka o…

— Tak, sir — przerwała mu stanowczo. — Proszę mi wierzyć, sir, będę wdzięczna, jeśli powstrzyma się pan nawet od nucenia jej.

Bluza gapił się w przeciwległą ścianę. Oczy mu się zaszkliły. Oj, pomyślała Polly.

— Podjęłyście straszne ryzyko — powiedział zamyślony. — Pole bitwy to nie miejsce dla kobiet.

— Ta wojna nie trzyma się pól bitewnych, sir. W takim czasie para spodni jest najlepszym przyjacielem dziewczyny.

Bluza znów umilkł. I nagle Polly zrobiło się go żal. Był trochę głupi, w ten szczególny sposób, w jaki bywają głupi ludzie bardzo inteligentni, ale przecież nie był złym człowiekiem. Przyzwoicie traktował swój oddział i troszczył się o żołnierzy. Nie zasłużył na to, co go spotkało.

— Przepraszam, że pana wciągnęłyśmy, sir — powiedziała.

Bluza uniósł głowę.

— Przepraszasz? — Dziwne, ale wydawało się, że jest w lepszym nastroju niż przez cały miniony dzień. — Wielkie nieba, nie musisz za nic przepraszać. Znasz trochę historię, Polly?

— Czy możemy zostać przy Perks, sir? Nadal jestem żołnierzem. Nie, nie znam specjalnie historii, sir. Przynajmniej nie taką, której bym wierzyła.

— Czyli nigdy nie słyszałaś o Amazonkach, wojowniczkach z Samothripu? Przez setki lat były najgroźniejszą formacją bojową. Wyłącznie kobiety! Absolutnie bezlitosne w bitwie! Śmiertelnie skutecznie posługiwały się długim łukiem, choć aby uzyskać maksymalny naciąg, musiały sobie odcinać jedną um… ehm… Ale wy, moje panie, nie odcięłyście sobie um… ehm…

— Nie, sir, nie odcinałyśmy żadnych um ehmów. Tylko włosy.

Bluza przyjął to z wielką ulgą.

— No więc była jeszcze kobieca gwardia króla Samuela w Howondalandzie. Wszystkie miały po siedem stóp wzrostu i używały włóczni. W Klatchu oczywiście wiele jest legend o kobietach wojowniczkach walczących u boku swoich mężczyzn. Straszne i nieustraszone, o ile mi wiadomo. Mężczyźni woleli raczej dezercję niż walkę z kobietami, Perks. Nie potrafili sobie z nimi radzić.

Po raz kolejny Polly miała trochę irytujące wrażenie, że próbowała skoku przez przeszkodę, której tam wcale nie było. Szukała więc ucieczki w typowym:

— Jak pan myśli, sir, co się teraz z nami stanie?

— Nie mam pojęcia, Perks. Hm… Co właściwie dolega młodej Goom? Jakaś mania religijna?

— Możliwe, sir — przyznała Polly ostrożnie. — Księżna do niej mówi.

— Ojoj… — zmartwił się Bluza. — Ona…

Drzwi się otworzyły. Kilkunastu żołnierzy wbiegło do środka i ustawiło się po obu stronach. Mieli różne mundury — głównie zlobeńskie, ale też kilka, które Polly poznawała już jako ankhmorporkiczne, czy jak je tam nazywali. Wszyscy byli uzbrojeni i trzymali broń jak ludzie, którzy spodziewają się, że będą jej używać.

Kiedy ustawili się już i spoglądali groźnie na oddział, do wnętrza wkroczyła mniejsza grupka. I znowu: mundury nosili różne, jednak wyraźnie droższe. Takie, jakie przysługują oficerom — wyższym oficerom, sądząc po wzgardliwych minach. Najwyższy z nich, który wydawał się jeszcze wyższy z powodu kawaleryjskiego hełmu z pióropuszem — spoglądał na kobiety znad zadartego nosa. Miał jasnoniebieskie oczy, których wyraz sugerował, że właściwie niczego nie chce tutaj zobaczyć, przynajmniej dopóki nie zostanie to porządnie wyszorowane.

— Kto tu jest oficerem? — zapytał. Mówił jak prawnik.

Bluza wstał i zasalutował.

— Porucznik Bluza, sir. Dziesiąty Regiment Piechoty.

— Rozumiem. — Oficer z pióropuszem obejrzał się na pozostałych. — Myślę, panowie, że możemy już odesłać straże. Tę sprawę należy załatwić dyskretnie. I na miłość niebios, czy ktoś mógłby temu człowiekowi znaleźć parę spodni?

Odpowiedziało mu kilka pomruków. Oficer z pióropuszem skinął sierżantowi straży i uzbrojeni ludzie wyszli, zamykając za sobą drzwi.

— Nazywam się lord Rust — oświadczył. — Dowodzę korpusem Ankh-Morpork. A przynajmniej… — pociągnął nosem — …korpusem wojskowym. Czy był pan dobrze traktowany? Nie stosowano przemocy? Widzę, że na podłodze leży… młoda dama.

— Zemdlała, sir — wyjaśniła Polly.

Niebieskie oczy skierowały się w jej stronę.

— A wy jesteście…?

— Kapral Perks, sir! — odpowiedziała. Zauważyła u oficerów ledwie skrywane uśmiechy.

— Aha. O ile pamiętam, szukasz brata?

— Skąd pan wie?

— Jesteśmy, hm, efektywną armią — odparł Rust i też pozwolił sobie na uśmieszek. — Twój brat ma na imię Paul? — Tak!

— Zlokalizujemy go w końcu. I jak rozumiem, inna z pań poszukuje pewnego młodzieńca…

— To ja, sir. — Kukuła dygnęła nerwowo.

— Jego również znajdziemy, jeśli powiesz nam, jak się nazywa. A teraz proszę, wysłuchajcie mnie uważnie. Pani, panno Perks, i pani koleżanki zostaniecie zabrane stąd dziś wieczorem i bez szwanku odprowadzone w głąb waszego kraju tak daleko, jak mogą dotrzeć nasze patrole, a jak podejrzewam, oznacza to naprawdę daleko. Rozumiecie? Otrzymacie to, po co przyszłyście. Miło, prawda? I już tu nie wrócicie. Troll i wampir zostali schwytani i otrzymają tę samą ofertę.

Polly obserwowała oficerów. Wydawali się zdenerwowani…

…z wyjątkiem tego z tyłu. Myślała, że wszyscy strażnicy wyszli, ale choć tamten był ubrany jak strażnik — a właściwie ubrany jak źle ubrany strażnik — to wcale się tak nie zachowywał. Stał oparty o ścianę przy drzwiach, palił połówkę cygara i uśmiechał się. Miał minę, jakby oglądał przedstawienie.

— Bardzo wielkodusznie postanowiliśmy objąć tą ofertą również pana, poruczniku… Bluza, prawda? — ciągnął Rust. — Ale w pańskim przypadku, jeśli da pan słowo, trafi pan do pewnego domu w Zlobenii, bardzo przyjemnego, jak rozumiem, zdrowe spacery po okolicy i tak dalej. Muszę zaznaczyć, że pańscy zwierzchnicy nie otrzymali takiej propozycji.

Więc dlaczego nam ją składacie? — zastanawiała się Polly. Przestraszyliście się? Gromady dziewczyn? To przecież bez sensu.

Człowiek z cygarem mrugnął do Polly porozumiewawczo. Miał bardzo staroświecki mundur — stary hełm, półpancerz, trochę zardzewiałą kolczugę, wielkie buty. Nosił go tak, jak robotnik nosi swój kombinezon. W przeciwieństwie do złoceń i błysków, które widziała przed sobą, swym uniformem przekazywał tylko jedną informację — że nie zamierza dać się zranić. Nie nosił żadnych insygniów, Polly zauważyła tylko przypiętą do pancerza niedużą tarczę.

— Jeśli panowie pozwolą — rzekł Bluza — chciałbym się naradzić z moimi ludźmi.

— Pańskimi ludźmi? — rzucił Rust. — Przecież to banda kobiet, człowieku!

— W tej chwili, sir — odparł chłodno Bluza — nie wymieniłbym ich na dowolnych sześciu żołnierzy, jakich mógłby pan zaproponować. Czy zechcą panowie poczekać na zewnątrz?

Źle ubrany człowiek z cygarem zaśmiał się cicho. Jednak pozostali wyraźnie nie podzielali jego poczucia humoru.

— Chyba nie myślicie poważnie o odrzuceniu naszej oferty! — zirytował się lord Rust.

— Mimo to, sir… proszę o kilka minut. Jestem przekonany, że panie wolałyby mieć chwilę tylko dla siebie. Jedna z nich spodziewa się dziecka.

— Co? Tutaj? — Cała grupa cofnęła się jak jeden. — Jeszcze nie, jak sądzę. Ale gdyby panowie wyszli z kuchni… Gdy oficerowie wycofali się do bezpiecznego korytarza, porucznik zwrócił się do swojego oddziału.

— I jak, żołnierze? To bardzo atrakcyjna propozycja, muszę przyznać.

— Nie dla nas — odparła Stukacz.

Loft kiwnęła głową.

— Ani dla mnie — dodała Kukuła.

— Czemu nie? — zdziwił się Bluza. — Dostałabyś męża.

— To może być trochę trudne — wymamrotała. — A poza tym, co z inwazją?

— Nie pozwolę się odesłać do domu jak pakunek — oświadczyła Igorina. — Zresztą ten człowiek ma obraźliwą strukturę kości.

— Szeregowy Goom chwilowo nie może się włączyć do dyskusji — westchnął Bluza. — Zostałaś tylko ty, Polly.

— Dlaczego oni to robią? — spytała Polly. — Dlaczego chcą nas usunąć z drogi? Czemu zwyczajnie nas nie zamkną? Przecież cel tu nie brakuje.

— Och, może są wyczuleni na słabości waszej płci — powiedział Bluza i natychmiast zaczął się smażyć w ich spojrzeniach. — Nie mówiłem przecież, że ja jestem — dodał szybko.

— Mogliby zwyczajnie nas pozabijać — uznała Stukacz. — No, mogliby… Dlaczego nie? Kto by się tym przejął? Nie wydaje mi się, żebyśmy się liczyły jako jeńcy wojenni.

— Ale nie zabili — przypomniała Polly. — I nawet nam nie grożą. Są bardzo ostrożni. Wydaje mi się, że się nas boją.

— Tak, akurat — mruknęła Stukacz. — Pewnie myślą, że zechcemy ich gonić, żeby każdemu dać gorącego i wilgotnego całusa?

— No dobrze, zgadzamy się, że nie przyjmujemy oferty — podsumował Bluza. — I dobrze, niech to demony… Och, przepraszam…

— Wszyscy znamy te słowa, sir — uspokoiła go Polly. — Proponuję, żebyśmy się teraz przekonały, jak bardzo się nas boją.


Oficerowie czekali ze źle skrywanym zniecierpliwieniem. Mimo to Rust, wchodząc do kuchni, zdołał się przelotnie uśmiechnąć.

— I jak, poruczniku? — zapytał.

— Starannie rozważyliśmy pańskie oferty, sir — oświadczył Bluza. — I nasza odpowiedź brzmi: niech pan je sobie wetknie w… — Pochylił się do Polly, która wyszeptała coś gorączkowo. — Kto? A tak, rzeczywiście. W swój golf. Niech pan je sobie wetknie pod swój golf, ściśle mówiąc. Nazwany na pamiątkę pułkownika Henriego Golpha, o ile dobrze pamiętam. Użyteczne wełniane okrycie, rodzaj swetra, jednak z wysokim kołnierzem obejmującym szyję; sam sweter, jak sobie przypominam, zawdzięcza swoją nazwę starszemu sierżantowi sztabowemu Swetowi. I tam właśnie może je pan sobie wetknąć, sir.

Загрузка...