Poul Anderson Pod postacią ciała

Moru wiedział, co to broń. W każdym razie rośli przybysze wielokrotnie demonstrowali swoim przewodnikom, czego też owe przedmioty noszone przez nich u pasa potrafią dokonać przy akompaniamencie błysku i wybuchu płomieni. Nie zdawał sobie jednak sprawy, iż maleńkie aparaty pojawiające się w dłoniach przybyszów, gdy mówili własnym językiem, to nadajniki. Zapewne myślał, że są to fetysze.

Stąd też, gdy Moru zabił Donliego Sairna, stało się to na oczach żony Donliego.

Był to przypadek. Z wyjątkiem umówionych okresów nadawania rano i wie­czorem dwudziestoośmiogodzinnego dnia planety biolog Sairn, podobnie jak jego towarzysze, łączył się tylko ze swym komputerem. Ponieważ jednak ożenił się niedawno i młoda para była beznadziejnie szczęśliwa, Evalyth nastawiała odbiornik na falę męża, kiedy tylko mogła oderwać się od własnych zajęć.

I nie był to jakiś wyjątkowy zbieg okoliczności, że w krytycznym momencie również go „podsłuchiwała”: własne obowiązki nie absorbowały jej zanadto. Jako militech wyprawy — a funkcję tę powierzono jej, ponieważ pochodziła z na wpół barbarzyńskich regionów planety Kraken, gdzie przedstawiciele obu płci mają równe szansę wyuczenia się sztuk wojennych przydatnych w prymitywnych środowiskach — nadzorowała budowę osiedla, potem zaś zorganizowała rygory­stycznie przestrzegany system wart. Jednakże mieszkańcy Lokonu byli tak przyjaźnie nastawieni do przybyszów, jak im na to pozwalała sytuacja, w której każda ze stron niewiele wiedziała o drugiej. Instynkt i doświadczenie podpowia­dały Evalyth, że rezerwa Lokończyków maskuje jedynie ich przestrach, podziw, a może i tęskne nadzieje na przyjaźń. Kapitan Jonafer zgadzał się z tą opinią. Skoro więc stanowisko Evalyth okazało się w ten sposób ciepłą posadką, starała się dowiedzieć jak najwięcej o pracy Donliego, by mu pomagać, kiedy wróci z nizin.

Poza tym niedawne badanie lekarskie potwierdziło, że jest w ciąży. Nie powie mu o tym, zadecydowała, jeszcze nie, przez te setki kilometrów, tylko dopiero wtedy, gdy będą znów razem. Tymczasem zaś świadomość, ze razem poczęli nowe życie, sprawiła, iż Donli stał się dla niej gwiazdą przewodnią.

W to popołudnie, gdy miał zginąć jej mąż, weszła do laboratorium biologicznego pogwizdując. Na zewnątrz ostre światło słoneczne rzucało złotawe błyski, odbijając się od pylistego gruntu, od ścian prefabrykatowych budynków skupionych wokół lądowiska wahadłowca, który przetransportował ludzi i sprzęt z orbity, po której krążył Nowy Świt, od stojących śmigaczy i grawisani używanych do celów komunikacyjnych na wyspie — jedynej nadającej się do zamieszkania części tej planety — a także od mężczyzn i kobiet. Za palisadą zaś wierzchołki drzew owocowych, prześwitujące ściany lepianek, szmer głosów i szelest kroków, gorzki zapach palonego drewna — wszystko to zdradzało, że między bazą i jeziorem Zelo rozciągało się kilkutysięczne miasto.


Laboratorium biologiczne zajmowało więcej niż połowę baraku, w którym mieszkali Sairnowie. Na wygody nie można było liczyć w sytuacji, gdy planety należące ongiś do imperium galaktycznego odwiedzały jedynie statki nielicznych ras walczących o powrót do cywilizacji. Evalyth jednak wystarczało, że był to ich własny dom. Gdy spotkała Donliego na Krakenie, ujął ją przede wszystkim tą wesołością, z jaką on, człowiek z Athei, o której powiadano, że zachowała lub odzyskała prawie wszystkie udogodnienia, jakimi w czasach świetności dyspono­wała Stara Ziemia, przystał na życie w jej ubogiej, smutnej ojczyźnie.

Siła ciążenia wynosiła tu 0,77 G, mniej niż dwie trzecie tego, do czego nawykła. Łatwo przeciskała się wśród kłębowiska aparatury i pojemników z okazami. Evalyth była przystojną, dobrze zbudowaną młodą kobietą, może o zbyt mocnej sylwetce jak na gusta większości mężczyzn spoza własnej rasy. Tak jak jej rodacy miała jasne włosy, a nogi i przedramiona pokryte zawiłym tatuażem; tak jak oni nosiła u pasa miotacz służący wielu już pokoleniom wojowników. Jednak poza tym odrzuciła tradycyjny strój Krakeńczyków na rzecz prostych kombinezonów stanowiących odzież członków wyprawy.

Jakże przyjemnie chłodne i ciemne było wnętrze baraku! Westchnęła z rozkoszą, usiadła i włączyła odbiornik. Serce jej lekko drgnęło, gdy zaczął się formować trójwymiarowy obraz i rozległ się głos Donliego:

— … wydaje się, że to potomek koniczyny.

W powietrzu widniał obraz rośliny z potrójnymi zielonymi liśćmi, gęsto rozsianej wśród miejscowej czerwonawej pseudotrawy. Obraz powiększał się, w miarę jak Donli zbliżał nadajnik, aby komputer mógł zanotować wszystkie szczegóły do późniejszej analizy. Evalyth zmarszczyła czoło starając się przypomnieć sobie, co… A, tak. Koniczyna to kolejna forma życia, którą, zanim zapadła Długa Noc, człowiek przeniósł ze Starej Ziemi na więcej planet, niż ktokolwiek obecnie pamiętał. Często Owe formy życia zmieniały się nie do poznania; przez tysiące lat ewolucja przy­stosowała je do obcych warunków albo też mutacje i znos genetyczny zadziałały nieomal losowo na niewielkie populacje wstępne. Nikt na Krakenie nie wiedział, że tamtejsze sosny, mewy i rizobakterie to zmutowani przybysze, dopóki na planetę nie przybyła ekspedycja Donliego i ich nie zidentyfikowała. Nie oznaczało to, że ora­czy ktokolwiek z tej części galaktyki zdołał już dotrzeć z powrotem do Starej Ziemi. Al,e banki danych na Athei wyładowane były informacjami, podobnie jak kochana kędzierzawa głowa Donliego…

W polu widzenia pojawiła się jego olbrzymia dłoń, zbierająca okazy. Evalyth poczuła nagle ochotę, by ją pocałować. Cierpliwości, cierpliwości, napominała młodą żonę służbista część jej osobowości. Mamy tu pracować. Odkryliśmy kolejną zaginioną kolonię, jak dotąd w najgorszym stanie, cofniętą do skrajnego prymitywizmu. Do nas należy doradzenie Komisji, czy warto tu wysłać misję cywilizacyjną, czy też szczupłe zasoby Zjednoczonych Planet przerzucić gdzie indziej, a tutejszych mieszkańców pozostawić w nędzy jeszcze przez dwieście, trzysta lat. Aby sporządzić uczciwy raport, musimy się im przyjrzeć, ich kulturze, ich planecie. Dlatego siedzę tu na barbarzyńskim pogórzu, a on wyruszył do dżungli, w której roi się od gotowych na wszystko dzikusów. Błagam cię, kochanie, kończ szybko i wracaj.


Usłyszała słowa Donliego wypowiadane w dialekcie nizinnym, który był zwyrodniałą postacią języka lokońskiego wywodzącego się z kolei od anglijskiego. Należący do ekspedycji językoznawcy pracowali intensywnie przez kilka tygodni, by go rozwikłać, po czym cała załoga została poddana szkoleniu domózgowemu. Niemniej jednak Evalyth z podziwem obserwowała, jak szybko jej mąż opanował odmianę, którą posługiwali się leśni biegacze — zaledwie po kilku dniach rozmów z nimi.

— Czyż nie zbliżamy się do właściwego miejsca, Moru? Mówiłeś, że to jest w pobliżu naszego obozu.

— Jesteśmy prawie na miejscu, przybyszu z chmur.

W głowie Evalyth zadźwięczał cichy sygnał alarmowy. O co tu chodziło? Chyba Donli nie wybrał się sam na przechadzkę z jednym z krajowców? Lokończyk Rogar ostrzegał przed zdradziecką naturą tubylców zamieszkujących tamte tereny. Ale, prawdę mówiąc, nie dalej jak wczoraj przewodnicy, ryzykując życie, uratowali Haimiego Fiella, gdy ten wpadł do szybko płynącej rzeki…

Obraz zakołysał się, gdy Donli poruszył dłonią, w której trzymał komunikator. Evalyth poczuła lekki zawrót głowy. Od czasu do czasu w polu widzenia pojawiał się szerszy widok: drzewa stłoczone wśród łowieckiego szlaku, rdzawe listowie, brunatne pnie i gałęzie, czające się za nimi cienie, sporadyczne okrzyki jakichś niewidocznych zwierząt. Nieomal czuła gorącą i ciężką od wilgoci atmosferę, nieprzyjemny odór dżungli. Ta planeta — która zatraciła swą nazwę pozostając jedynie Światem, jej mieszkańcy bowiem zdążyli już zapomnieć, czym w rzeczy­wistości są gwiazdy — nie za bardzo nadawała się do kolonizacji. Zrodzone na niej organizmy często były szkodliwe dla człowieka, a zawsze zawierały zbyt mało składników dlań odżywczych. Z pomocą przywiezionych przez siebie roślin i zwie­rząt człowiekowi udało się tu przetrwać, choć z trudnością. Pierwsi osadnicy bez wątpienia zamierzali poprawić ten układ; nadszedł jednak kryzys — znaleziono liczne dowody na to, że osada została pociskami zrównana z ziemią, a większość jej mieszkańców zginęła — do odbudowy zaś zabrakło środków; cud prawdziwy, że w ogóle pozostali tu przy życiu jacyś ludzie.

— Tutaj, przybyszu z chmur.

Rozchwiany obraz uspokoił się. Szum ciszy nadajnik przekazywał z dżungli do kabiny.

— Nic nie wiążę — powiedział w końcu Donli. — Chodź za mną. Pokażę.

Donli umieścił nadajnik w rozwidleniu drzewa. Obraz przedstawiał jego i Moru idących przez łąkę. Przewodnik wyglądał jak dziecko u boku kosmicznego podróżnika: sięgał mu ledwie do ramienia. To „dziecko” miało wszakże już wiele za tobą; ciało Moru pokryte było bliznami, a jakaś dawna rana sprawiła, że utykał na prawą nogę. Twarz kryła się pod grzywą włosów i krzaczastym zarostem. Moru, który nie mógł polować, i by utrzymać rodzinę, zastawiał jedynie pułapki i łowił ryby, żył w jeszcze większej nędzy niż jego współplemieńcy. Z pewnością uznał, że szczęście się doń uśmiechnęło, gdy w pobliżu wioski wylądował śmigacz, a ci, którzy nim przylecieli, zaoferowali Moru niesłychane bogactwa za to, by przez tydzień czy dwa oprowadzał ich po okolicy. Donli pokazywał już Evalyth słomianą chatę Moru: nędzny dobytek, kobietę zniszczoną ciężką pracą, pozostałych przy życiu synów, którzy w wieku siedmiu czy ośmiu lat miejscowych, czyli dwunastu-trzynastu standardowych, wyglądali jak zasuszone karły.


Rogar był zdania — na ile można było sądzić, nikt bowiem dotąd nie opanował języka lokońskiego w stopniu doskonałym — że mieszkańcy nizin nie byliby tacy ubodzy, gdyby mniej w nich było okrucieństwa znajdującego wyraz w nieustan­nych walkach plemiennych. Evalyth pomyślała jednak, że w końcu jakież mogą oni stanowić zagrożenie?

Rynsztunek Moru składał się z przepaski na biodrach, z opasującego całe ciało sznura służącego do przygotowywania potrzasków, obsydianowego noża i worka z tkaniny, tak jednak gęstej i przetłuszczonej, że w razie potrzeby mógł służyć ta bukłak. Innym mężczyznom z jego gromady, mogącym brać udział w łowach i uczestniczyć w podziale łupów po walce, powodziło się wyraźnie lepiej. Wyglądem jednak nie różnili się zbytnio od Moru; ludność wyspy, nie mając dość miejsca do ekspansji, przeżywała wyraźny kryzys genetyczny.

Skarlały mężczyzna pochylił się rozsuwając dłońmi gałęzie krzewu.

— Tutaj — mruknął i ponownie się wyprostował.

Evalyth dobrze znała żądzę wiedzy gorejącą w sercu Donliego. A jednak jej mąż obrócił się, uśmiechnął prosto do obiektywu nadajnika i odezwał się w języku athejańskim:

— Kochanie, jeśli teraz odbierasz, chciałbym się tym podzielić z tobą. Może to gniazdo ptaka.

Przypomniała sobie dość niejasno, że fakt istnienia ptaków mógłby być ekologicznie ważną informacją. Ale w tej chwili liczyło się dla niej tylko to, co Donli do niej powiedział.

„O, tak, o, tak!” — chciała wykrzyknąć. Ale w tamtej ekipie były tylko dwa Odbiorniki i jej mąż nie miał ze sobą żadnego z nich.

Widziała, jak klęka w wysokiej roślinności o dziwnym zabarwieniu. Widziała, jak sięga z tą swoją łagodnością, której już miała okazję doświadczać, do wnętrza krzaka i rozsuwa jego gałązki.

Widziała, jak Moru skoczył mu na kark. Dzikus opasał Donliego nogami. Lewą ręką chwycił go za włosy i zadarł mu głowę go góry. W prawej pojawił się nóż.

Krew buchnęła gdzieś spod szczęki Donliego. Nie mógł krzyknąć — nikt by nie mógł z poderżniętym gardłem. Bulgotał tylko i skrzeczał, a Moru wciąż poszerzał cięcie. Donli na oślep sięgnął po broń. Moru upuścił nóż i schwycił go za ramiona; obaj upadli spleceni w uścisku. Donli rzucał się i tarzał w kałużach własnej krwi. Moru nie zwalniał uchwytu. Krzew poruszył się i skrył obu, aż w końcu Moru wstał, cały czerwony od krwi, ociekający krwią, dyszący, a Evalyth zaczęła krzyczeć do znajdującego się obok niej nadajnika, na cały wszechświat, i wciąż jeszcze krzyczała i wyrywała się, gdy chcieli ją odciągnąć od widoku łąki, na której Moru kroił ciało Donliego, aż wreszcie coś ją ukłuło chłodem i stoczyła się na dno wszechświata, w którym wszystkie gwiazdy zgasły na zawsze.


— Nie, oczywiście, że nic nie wiedzieliśmy — wycedził Haimie Fiell przez zaciśnięte zęby — dopóki nas nie ostrzegliście. Donli i tamten stwór oddalili się o wiele kilometrów od naszego obozu. Dlaczego nie kazaliście nam ruszyć natychmiast na pomoc?

— Ze względu na to, co pokazywał komunikator — odrzekł kapitan Jonafer. — Sairna nie można już było uratować. A wy mogliście wpaść w zasadzkę, mogli was z tyłu zaatakować strzałami i spychać coraz głębiej po tych wąskich ścieżkach.

Najlepiej było zostać na miejscu i czekać na pojazd pilnując jeden drugiego.

Fiell spojrzał gdzieś poza postać kapitana, potężnego, siwowłosego mężczyzny; wzrokiem powędrował za drzwi baraku dowództwa, ku palisadzie i widokowi bezlitosnego nocnego nieba.

— Ale co ten mały potwór robił, kiedy… — zamilkł nagle.

— Pozostali przewodnicy uciekli — równie pośpiesznie wtrącił Jonafer — gdy tylko wyczuli wasz gniew. Sam pan tak mówił. Otrzymałem właśnie raport od Kallamana; jego zespół poleciał śmigaczem do wioski. Mieszkańcy uciekli. Cała wieś jest opuszczona; z pewnością obawiają się naszej zemsty. Choć w ich przy­padku przeprowadzka to nic wielkiego: cały dobytek bierze się na plecy, a nowy dom można upleść przez jeden dzień.

Evalyth pochyliła się do przodu.

— Przestańcie unikać szczerych odpowiedzi — powiedziała. — Co takiego Moru zrobił z Donlim, czemu można byłoby zapobiec, gdybyście przybyli na czas?

Fiell w dalszym ciągu patrzył gdzieś poza nią. Kropelki potu wystąpiły mu na czoło.

— Nic takiego — wymamrotał. — Nic ważnego… wobec samego morderstwa.

— Miałem zapytać panią, poruczniku Sairn — odezwał się Jonafer — jaki życzy sobie pani obrządek pogrzebowy? Czy mamy prochy pochować tutaj, rozsypać w przestrzeni kosmicznej, czy zawieźć na waszą planetę?

Evalyth zwróciła twarz w jego kierunku.

— Nigdy nie wyrażałam zgody na kremację — powoli cedziła słowa.

— Nie, ale… Niech pani będzie rozsądna. Najpierw otrzymała pani środek nasenny, potem uspokajający, a my w tym czasie odnaleźliśmy zwłoki. Upłynął już pewien czas. Nie mamy żadnych przyrządów do, hm, zabiegów kosmetycznych, ani zbędnego miejsca w komorach chłodniczych, a w tej temperaturze…

Evalyth była jak otępiała od chwili, gdy wypuszczono ją z izby chorych. Jeszcze niezupełnie do niej dotarło, że Donliego już nie ma. Zdawało jej się, że za chwilę panie w drzwiach, opromieniony światłem słonecznym, i zawoła do niej ze śmiechem w głosie, i pocieszy po tym bezsensownym koszmarze, jaki niedawno przeżyła. Wiedziała, że stan ten wywołały środki psychotropowe, i przeklinała dobrą wolę lekarza.

Nieomal z rozkoszą powitała powolny przypływ gniewu. Oznaczało to, że lekarstwo przestawało działać. Wieczorem będzie już zdolna do płaczu.

— Kapitanie — rzekła. — Widziałam, jak zginął. Widziałam już w życiu wiele trupów, a niektóre z nich potwornie zmasakrowane. Na Krakenie nie ukrywamy prawdy. Podstępem wydarł mi pan moje prawo do ułożenia małżonka w trumnie i zamknięcia mu oczu. Ale nie oddam panu prawa do sprawiedliwości. Żądam, aby powiedział mi pan dokładnie, co się stało. Pięści Jonafera zacisnęły się na blacie biurka.

— Nie wiem, czy będę w stanie to powiedzieć.

— Ale pan powie, kapitanie.

— Dobrze! Dobrze! — wrzasnął Jonafer. Słowa padały mu z ust jak pociski. — Widzieliśmy wszystko, przekazane przez komunikator. Tamten rozebrał Donliego, zawiesił go za nogi na drzewie i wypuścił całą krew do tego swego worka. Wyciął mu genitalia i wrzucił do środka, do krwi. Otworzył ciało i wyciął serce, płuca, wątrobę, nerki, tarczycę, gruczoł krokowy, trzustkę i wszystko też wrzucił do worka, po czym uciekł do lasu. Dziwi się pani, że nie chcieliśmy pokazać pani tego, co zostało z ciała?

— Lokończycy ostrzegali nas przed mieszkańcami dżungli — powiedział Fiell martwym głosem. — Trzeba było ich słuchać. Ale były to takie żałosne karzełki. I wyciągnęły mnie z rzeki. Kiedy Donli mówił o ptakach — opisał je, wie pani, i zapytał, czy coś takiego się tu spotyka — Moru powiedział, że są, ale rzadkie i płochliwe; grupa ludzi by je na pewno spłoszyła, ale gdyby jeden z nim poszedł, to on, Moru, znalazłby gniazdo i może nawet zobaczyliby ptaka. Moru powiedział „dom”, ale Donli uznał, że chodziło o gniazdo. Tak nam przynajmniej mówił. Rozmawiał wtedy z Moru na uboczu, tak że widzieliśmy ich, ale nie słyszeli. Może to powinno było nas ostrzec, może trzeba było zapytać innych z tego plemienia. Ale nie widzieliśmy powodu… to znaczy, Donli był większy, silniejszy, uzbrojony w miotacz. Jaki dzikus odważyłby się go zaatakować? A zresztą przecież odnosili się do nas przyjaźnie, nawet z radością, kiedy przezwyciężyli pierwszy strach. I okazali tyle samo ochoty do dalszych kontaktów, co wszyscy inni tu w Lokonie, i… — głos uwiązł mu w gardle.

— Czy zginęła broń lub narzędzia? — spytała Evalyth.

— Nie — odparł Jonafer. — Mam tu wszystko, co pani mąż miał przy sobie.

Może pani to od razu zabrać.

— Nie sądzę — powiedział Fiell — by chodziło o akt nienawiści. Moru musiał się powodować jakimś zabobonem.

Jonafer skinął głową.

— Nie możemy przykładać do niego naszej miary.

— A więc jaką? — odparowała Evalyth. Mimo to, że wiedziała, iż znajduje się pod działaniem silnych środków uspokajających, dziwiła się swemu spokojnemu tonowi. — Niech pan pamięta, że pochodzę z Krakena. Nie pozwolę na to, by dziecko Donliego przyszło na świat i wzrastało wiedząc, że jego ojciec został zamordowany, a nikt nie próbował wymierzyć mordercy sprawiedliwości.

— Nie może się pani mścić na całym plemieniu — powiedział Jonafer.

— Nie mam zamiaru. Ale, kapitanie, załoga naszej ekspedycji pochodzi z kilku różnych planet, na których istnieją odrębne systemy społeczne. Regulamin wyraźnie stwierdza, że będzie się respektować podstawowe zasady moralne obowiązujące każdego członka załogi. Proszę o zwolnienie z obowiązków do czasu, gdy pochwycę mordercę mojego męża i wymierzę mu sprawiedliwość.

Jonafer pochylił głowę.

— Muszę na to przystać — powiedział cicho. Evalyth podniosła się z miejsca.

— Dziękuję panom — powiedziała. — Proszę mi wybaczyć, ale chciałabym od razu przystąpić do poszukiwań.

…Póki jeszcze działa jak maszyna, póki jest pod wpływem środków medycznych.


Na suchszych, chłodniejszych wyżynach rolnictwo przetrwało upadek reszty cywilizacji. Pola i sady, pracowicie uprawiane za pomocą neolitycznych narzędzi, dostarczały środków do życia kilku wioskom rozrzuconym wokół stolicy — Lokonu.

Miejscowa ludność powierzchownością przypominała mieszkańców dżungli. Nic dziwnego; niewielu osadników przeżyło, by dać początek tutejszej populacji. Mieszkańcy pogórza byli jednak lepiej odżywieni, bardziej wyrośnięci, wyprosto­wani, nosili tuniki z różnobarwnej tkaniny i sandały. Bogatsi uzupełniali strój złotą i srebrną biżuterią. Włosy upinano, zarost golono. Ludzie stąpali śmiało, nie obawiając się, jak dzikus! z lasu, ciągłych zasadzek. Gawędzili wesoło.

Co prawda dotyczyło to tylko ludzi wolnych. Choć antropologowie z Nowego Świtu ledwie zaczęli zgłębiać tajniki miejscowej kultury, od razu stało się oczywiste, że Lokończycy mają liczną klasę niewolników. Niektórzy usługiwali w domu, inni trudzili się w pocie i znoju na polach, w kamieniołomach i ko­palniach, pod biczem nadzorców i strażą żołnierzy, których miecze i ostrza włóczni wykute były ze starożytnego metalu Imperium. Nie był to jednak dla przybyszów z Kosmosu żaden szczególny wstrząs; widziano już gorsze rzeczy niż niewolnictwo. Banki danych wspominały o prehistorycznych państwach, jak Ateny, Indie Ameryka.

Evalyth kroczyła po krętych, pełnych kurzu uliczkach, między jaskrawo pomalo­wanymi ścianami sześciennych domów bez okien, zbudowanych z nie wypalonej cegły. Mijający ją ludzie z gminu pozdrawiali ją z szacunkiem. Choć nikt już się nie obawiał, że przybysze mają złe zamiary, to jednak Evalyth górowała nawet nad najwyższymi Lokończykami, włosy jej miały barwę metalu, a oczy nieba, u pasa nosiła błyskawice — a kto tam wiedział, jaką jeszcze nadprzyrodzona mocą rozporządzała.

Dziś jednak skłaniali się przed nią nawet dostojnicy i żołnierze, a niewolnicy padali na twarze. Gdzie stąpnęła, cichł rozgwar codziennego dnia; gdy mijała stragany na rynku, ustawał handel, a dzieci umykały do swych zabaw. Szła przed siebie w milczeniu współbrzmiącym z milczeniem jej duszy. Groza zapanowała pod słońcem i śniegowym stożkiem góry Burus. Lokon wiedział już bowiem, że człowiek z gwiazd zginął z ręki dzikusa z nizin — ale co z tego wyniknie?


Wiadomość musiała już jednak dotrzeć do Rogara, który oczekiwał jej w swym domu przy jeziorze Zelo, nie opodal Świętego Miejsca. Rogar nie był ani królem, ani prezydentem, ani najwyższym kapłanem, ale wszystkim po trochu. To on głównie kontaktował się z przybyszami.

Jego domostwo było typowe; większe niż domy innych Lokończyków, ale skar­lałe jakby wobec przyległych murów. Otaczały one pełen budynków teren, na który przybyszom wstęp był wzbroniony. U bramy stali zawsze strażnicy w szkarłatnych szatach i groteskowo rzeźbionych drewnianych hełmach. Dzisiaj było ich dwakroć więcej niż zwykle, a kilku następnych strzegło wejścia do domu Rogara. Od tafli jeziora, tak jak od polerowanej stali na plecach strażników, odbijało się światło słoneczne. Drzewa na brzegach stały równie sztywno jak oni.

Ochmistrz Rogara, gruby stary niewolnik, rozpłaszczył się w bramie, gdy zbliżyła się Evalyth.

— Jeśli niewiasta z niebios raczy podążyć za mną, marnym robakiem, Klev Rogar oczekuje… — Strażnicy pochylili przed nią ostrza włóczni. Ich oczy, szeroko otwarte, zdradzały przerażenie.

Tak jak inne domy, ten również zwrócony był do wewnątrz. Rogar siedział na podwyższeniu w sali otwierającej się na podwórze. Wchodzącemu z jasnego dworu zdawało się, że wewnątrz jest dwukrotnie ciemniej niż w rzeczywistości. Evalyth ledwie dostrzegała freski na ścianach czy wzór dywanu; zresztą arty­stycznie były one prymitywne. Całą uwagę skupiła na Rogarze. Nie uniósł się z miejsca; tutaj nie okazywano w ten sposób szacunku. Zamiast tego skłonił posiwiałą głowę nad splecionymi dłońmi. Ochmistrz wskazał jej ławkę, a kucharz postawił obok niej czarę z herbatą ziołową. Potem obaj zniknęli.

— Bądź pozdrowiony, Klev — Evalyth wypowiedziała formułę powitalną.

— Bądź pozdrowiona, niewiasto z niebios.

Już tylko, we dwoje, osłonięci przed okrutnymi promieniami słońca, zachowali rytualny okres milczenia. Potem zaś:

— To straszne, co się wydarzyło, niewiasto z niebios — powiedział Rogar. — Może tego nie wiesz, ale moje białe szaty i nagie stopy to oznaka żałoby, jak po bliskim mi zmarłym.

— To dobrze — odparła Evalyth. — Zapamiętamy to. Dostojeństwo Rogara zniknęło gdzieś nagle.

— Pojmujesz, że nikt z nas nie miał nic wspólnego z tą zbrodnią, nieprawdaż? Dzicy to również nasi wrogowie. To plugastwo. Nasi przodkowie pochwycili kilku i zatrzymali jako niewolników, ale poza tym do niczego się oni nie nadają. Ostrzegałem twoich przyjaciół, by nie szli pośród tych, których nie poskromiliśmy.

Taka była ich wola — odparła Evalyth. — A teraz moją wolą jest zemsta za zabicie męża. — Nie wiedziała, czy w ich języku istnieje wyraz „sprawiedliwość”. Nieważne. W wyniku działania środków, które wzmagały logiczne myślenie, jednocześnie tłumiąc emocje, posługiwała się językiem lokońskim wystarczająco dobrze jak na swe potrzeby.

— Możemy wysłać żołnierzy i pomóc ci zabić tylu dzikusów, ilu zechcesz — zaproponował Rogar.

— Nie ma potrzeby. Z tą bronią, którą noszę u boku, sama potrafię zniszczyć większą ich liczbę niż cała wasza armia. Potrzebuję twej rady i pomocy w innej sprawie. Jak mogę znaleźć tego, który zabił mego męża?

Rogar zmarszczył czoło.

— Dzicy potrafią znikać bez śladu w dżungli, niewiasto z niebios.

— Czy jednak potrafią znikać przed oczami innych dzikich?

— Ach! Sprytnie pomyślane, niewiasto z niebios. Owe plemiona nieustannie rzucają się sobie nawzajem do gardła. O ile uda się nam dotrzeć do któregoś, jego .łowcy wkrótce dowiedzą się dla ciebie, dokąd umknęło plemię mordercy. — Mars na jego czole pogłębił się. — Ale on z pewnością odłączył się od nich, by się ukryć do czasu, gdy odejdziecie z naszym ziem. Odnalezienie jednego człowieka może okazać się niemożliwe. Ludzie z nizin umieją się z konieczności kryć.

— Co to znaczy: z konieczności?

Rogar dał po sobie poznać, że dziwi go ignorancja Evalyth w sprawie, która jest dla niego oczywista.

— Jak to? Wyobraź sobie człowieka, który wyszedł na łowy — powiedział. — Nie zawsze chodzi się polować w większej grupie; hałas i woń mogą odstraszyć zwierzynę, więc często człowiek udaje się sam do dżungli. A tam może zaczaić się na niego ktoś z innego plemienia. Człowiek zabity w zasadzce to taka sama korzyść, jak człowiek zabity w otwartej walce.

— Skąd te nieustanne wojny?

Rogar wyglądał na coraz bardziej zaskoczonego.

— A skąd by wzięli ludzkie ciało?

— Przecież go nie zjadają?

— Nie, oczywiście, że nie, chyba że w razie potrzeby. Ale, jak ci wiadomo, potrzeba taka często się pojawia. Wojny toczą głównie po to, by zabijać; łupy też się przydadzą, ale nie są głównym powodem walk. Zabójca staje się właścicielem zwłok i oczywiście rozdziela je wyłącznie między swych najbliższych. Nie każdy ma szczęście w boju. Dlatego ci, którym nie udało się zabić w bitwie, mogą chodzić na łowy osobno, po dwóch czy trzech, w nadziei, iż znajdą pojedynczego człowieka x innego plemienia, l dlatego mieszkańcy nizin nauczyli się dobrze chować.

Evalyth nie poruszyła się ani nie odezwała słowem. Rogar zaczerpnął głęboko powietrza i kontynuował wyjaśnienia.

— Niewiasto z niebios, kiedy usłyszałem złą nowinę, długo rozmawiałem z ludźmi od was. Powiedzieli mi o tym, co zobaczyli z daleka za pomocą tych cudownych urządzeń, które macie. Stąd też jest dla mnie jasne, co się wydarzyło. Ten przewodnik… jakże się on nazywa? Tak, Moru… no więc on jest kaleką. Nie może myśleć o zabiciu człowieka inaczej jak przez zdradę. Kiedy dostrzegł okazję, postanowił ją wykorzystać. — Pozwolił sobie na uśmiech. — To by się nigdy nie wydarzyło na pogórzu — oświadczył. — Nie wywołujemy wojen; walczymy tylko wtedy, gdy zostaniemy zaatakowani. Nie polujemy też na ludzi jak na zwierzę­ta. Nasza rasa, podobnie jak wasza, jest cywilizowana. — Wargi jego rozchyliły się, ukazując olśniewająco białe zęby. — Ale, niewiasto z niebios, twój mąż został zabity. Proponuję, aby go pomścić nie tylko na zabójcy, jeśli go złapiemy, ale na całym jego plemieniu, które z pewnością możemy odnaleźć, tak jak mówiłaś. To nauczy wszystkich dzikusów, by odczuwali strach przed lepszymi od siebie. Potem możemy podzielić się ich ciałami: połowa dla waszych ludzi, a połowa dla moich. Evalyth była w stanie odczuwać tylko intelektualne zaskoczenie. A mimo to miała takie wrażenie, jakby przed chwilą zrobiła krok w przepaść. Patrzyła przez cienie w surową twarz starca i po długiej chwili usłyszała własny szept:

— Wy… tutaj… też… zjadacie… ludzi?

— Niewolników — odrzekł Rogar. — Nie więcej, niż zachodzi konieczność.

Jeden wystarczy dla czterech chłopców.

Dłoń Evalyth opadła na rękojeść broni. Rogar zerwał się na równe nogi prze­rażony.

— Niewiasto z niebios — wykrzyknął — wyjaśniałem ci, że jesteśmy cywilizo­ wani! Nie musisz się obawiać ataku ze strony kogokolwiek z nas! My… my…

Wstała również, górując nad nim wzrostem. Czy odczytał wyrok w jej spojrzeniu? Czy odczuwał trwogę także w imieniu swych współplemieńców? Kulił się pod jej wzrokiem, pocił i dygotał.

— Niewiasto z niebios, uwierz mi, nie masz w Lokonie wrogów… nie, teraz pokażę ci, zabiorę cię do Świętego Miejsca, nawet jeśli nie zostałaś wtajemniczo­ na… z pewnością bowiem jesteście równi bogom, z pewnością bogowie się-nie rozgniewają… Chodź, pokażę ci, jak to jest, udowodnię, że nie mamy woli ani potrzeby być waszymi wrogami…

I oto brama, którą Rogar otworzył przed nią w potężnym murze. Oto spojrzenia zaszokowanych strażników i głośne przyrzeczenia wielu ofiar wcelu ułagodzenia gniewu Potęg. Oto rozciągający się za bramą kamienny chodnik, rozgrzany i du­dniący głucho pod stopami. Oto wyszczerzone bożki stojące wzdłuż głównej świą­tyni. Oto dom akolitów dźwigających całe brzemię pracy, skulonych teraz w prze­rażeniu na widok ich pana wprowadzającego obcą osobę. Oto baraki niewolników.

— Spójrz, niewiasto z niebios, traktujemy ich dobrze, czyż nie? Musimy gruchotać im stopy i dłonie, gdy wybieramy ich w wieku dziecięcym do tej służby. Pomyśl, jakim zagrożeniem byłyby inaczej setki młodych chłopców i mężczyzn zgromadzonych w tym miejscu. Ale traktujemy ich po ludzku, dopóki są spokojni.

Czyż nie porośli tłuszczem? Ich własny Święty Pokarm jest szczególnie godzien szacunku: ciała mężczyzn wszelakiego stanu, którzy polegli w kwiecie wieku. Uczymy ich, że nadal będą żyć w tych, dla których ich zabijamy. Większość z nich oswoiła się z tą myślą, wierz mi, niewiasto z niebios. Zapytaj ich sama… choć pamiętaj, że z czasem tępieją nic nie robiąc rok za rokiem. Zabijamy ich szybko, czysto, na początku każdego lata… nie więcej, niż potrzeba dla każdego rocznika chłopców wkraczających w wiek męski, nie więcej. A jest to piękny rytuał, po którym następuje wiele dni ucztowania i zabaw. Rozumiesz teraz, niewiasto z nie­bios? Nie masz się czego obawiać z naszej strony. Nie jesteśmy dzikusami walczą­cymi, napadającymi i czyhającymi w zasadzkach po to, by zdobyć ciało ludzkie Jesteśmy cywilizowani… nie bogom podobni, jak wy, nie, tego nie ośmieliłbym się powiedzieć, nie gniewaj się… ale cywilizowani — i z pewnością godni waszej przyjaźni, czyż nie tak? Czyż nie tak, niewiasto z niebios?


Chena Darnard, kierowniczka zespołu antropologii kulturalnej, poleciła swemu komputerowi sprawdzić bank danych. Tak jak inne, jej komputer był przenośny, zespoły pamięci bowiem pozostawały na pokładzie Nowego Świtu. W tej chwili statek znajdował się po drugiej stronie planety i przesyłanie informacji łączami zabierało uchwytny przeciąg czasu.

Chena usadowiła się wygodnie w fotelu i spojrzała uważnie na siedzącą po ; drugiej stronie biurka Evalyth. Krakenka była tak spokojna, że aż nienaturalna, i mimo że z pewnością krążące w jej systemie krwionośnym medykamenty Szachowały jakąś siłę działania. Bez wątpienia Evalyth pochodziła z arystokracji tamtej wojowniczej społeczności. Poza tym na różnych planetach mogą istnieć dziedziczne różnice fizjologiczne i psychologiczne. Niewiele o tym wiedziano poza przypadkami skrajnymi, jak Gwydion… i ta planeta? Ale i tak, pomyślała Chena, byłoby lepiej, gdyby Evalyth dała upust swemu wstrząsowi i smutkowi.

— Kochanie, czy jesteś pewna tego, co ustaliłaś? — spytała, jak potrafiła najłagodniej. — Chcę przez to powiedzieć, że choć tylko ta wyspa nadaje się do zamieszkania, ma ona znaczne rozmiary, łączność jest prymitywna, a moja grupa ustaliła istnienie dziesiątków prymitywnych kultur.

— Wypytywałam Rogara ponad godzinę — odparła Evalyth tym samym bezbarwnym głosem, patrząc tym samym bezbarwnym wzrokiem co poprzednio. — Znam różne techniki przesłuchania… a on był porządnie poruszony. Powiedział mi wszystko. Sami Lokończycy nie są tak zacofani jak ich technika. Od wieków już żyją mając pod bokiem zagrażające ich granicom dzikie plemiona. Zmusiło ich to do utworzenia porządnego systemu wywiadowczego. Rogar dokładnie mi opisał jego funkcjonowanie. Wiele to nie pomoże, ale sprawia, że Lokończycy nieźle wiedzą, co się wokół nich dzieje. Choć obyczaje plemienne znacznie się od siebie różnią, kanibalizm występuje powszechnie, l dlatego nikomu z nich nie przyszło do głowy, by nam o tym powiedzieć. Uznali, że my zdobywamy ludzkie mięso własnymi sposobami.

— Występuje, hm, dowolność w tych metodach?

— O, tak. W Lokonie tuczy się do tego celu niewolników. Ale większość mieszkańców nizin jest na to zbyt biedna. Niektórzy uciekają się do wojen i mor­dów. U innych rozstrzyga się to wewnątrz plemienia przez zbrojne pojedynki. Albo… jakie to ma znaczenie? Ważne jest, że w całej zamieszkanej części planety, Obojętnie w jaki sposób, chłopcy doznają inicjacji przez jedzenie ciała dorosłego mężczyzny.

Chena przygryzła wargi.

— Cóż takiego, na Chaos, mogło być tego przyczyną? — Komputer! Sprawdziłeś?

— Tak — odparł mechaniczny głos dochodzący z pudełka stojącego na biur­ku. — Dane o kanibalizmie ludzkim są stosunkowo nieliczne, ponieważ samo zjawisko jest rzadkością. Na wszystkich planetach dotąd nam znanych jest on zakazany i tak było w ciągu ich dziejów, choć czasem uznaje się go za wybaczalny jako środek nadzwyczajny w sytuacji, gdy nie ma innego sposobu przetrwania. Zdarzały się bardzo ograniczone formy czegoś, co można by nazwać kanibalizmem rytualnym, jak na przykład wzajemne wypijanie niewielkich ilości krwi podczas ślubowania braterstwa w klanie Fałkenów z Lochlanny…

— To możesz pominąć — rzekła Chena. Napięcie w gardle sprawiło, że głos jej nabrał niższych tonów. — Tylko że tutaj, jak się wydaje, degeneracja posunęła się tak szybko, że… A jeśli to nie degeneracja? Może nawrót? Jak to było na Starej Ziemi?

— Informacje są fragmentaryczne. Poza tym, co zaginęło podczas Długiej Nocy, wiedza o tamtym okresie ucierpiała jeszcze z tego względu, że ostatnie społeczeń­stwa prymitywne na Ziemi zniknęły przed początkami lotów międzygwiezdnych. Pozostały jednak pewne dane zebrane przez starożytnych historyków i uczonych.

Otóż kanibalizm występował czasami jako część ceremonii przewidującej ofiarę z człowieka. Zazwyczaj w takim przypadku ofiary nie jedzono. Jednak w nielicznych religiach ciała, czy też ich pewne fragmenty, zjadała czy to wybrana klasa osób, czy też cała społeczność. Powszechnie uznawano to za teofagię. l tak Aztekowie z Meksy­ku corocznie składali w ofierze Swym bogom tysiące ludzi. Prowokowało to wybu­chy wojen i buntów, dzięki czemu z kolei późniejsi europejscy najeźdźcy z łatwością znaleźli miejscowych sprzymierzeńców. Większość jeńców po prostu zabijano, a ich serca bezpośrednio składano w ofierze bogom. Ale przynajmniej w jednym kulcie ciała dzielono wśród wyznawców.

Kanibalizm mógł występować również pod postacią czarów. Zjadając jakiegoś człowieka nabierało się jego cnót. Taki był główny motyw ludożerstwa w Afryce i Polinezji. Obserwatorzy z tamtych czasów stwierdzali, że ludzkie mięso stanowi­ło smakołyk, ale to łatwo pojąć, szczególnie gdy dotyczyło to obszarów ubogich w białko.

Jedyny zarejestrowany przypadek systematycznego ludożerstwa nie związanego z obrzędami występował wśród Indian Carib. Jedli oni ludzi, bo ludzkie mięso bardziej im smakowało. Szczególnie odpowiadały im małe dzieci i często brali w niewolę kobiety używając ich do celów rozpłodowych. Synów tych niewolnic kastrowano, by byli posłuszni i by ich mięso było lepsze. Głównie ze względu na odrazę do takich praktyk Europejczycy wybili Caribów do ostatniego.

Komputer zakończył przekazywanie danych. Chena skrzywiła się.

— Rozumiem tych Europejczyków — stwierdziła.

Evalyth sprzed kilku dni uniosłaby w tym momencie brwi w zdziwieniu; teraz jednak twarz jej pozostała tak martwa jak głos.

— Czy nie powinnaś być obiektywną uczoną?

— Tak. Z pewnością. Ale istnieje taka rzecz jak ocena wartości. A oni zabili Donliego.

— Nie oni. Jeden z nich. Znajdę go.

On jest tylko wytworem swej kultury, kochanie, jest skażony jak jego rasa. — Chena zaczerpnęła tchu usiłując mówić spokojnie. — Bez wątpienia to skażenie stało się podstawą zachowań — powiedziała. — Jestem pewna, że powstało ono w Lokonie. Promieniowanie kulturalne zawsze emanuje od ludów bardziej rozwiniętych do zacofanych. A na pojedynczej wyspie po upływie wieków nikomu nie udało się ujść zarazie. Później Lokończycy zracjonalizowali te praktyki i nadali im wymyślną postać. Dzicy zaś pozostawili swe okrucieństwo w nagiej formie. Ale |czy to człowiek z pogórza, czy z nizin, jego życie zawsze będzie oparte na tej formie judzkiej ofiary.

— Czy można ich tego oduczyć? — spytała Evalyth, nie okazując jednak głębszego zainteresowania tą sprawą.

— Owszem. Z czasem. W teorii. Ale, hm… wiem dosyć o tym, co zdarzyło się na Starej Ziemi i gdzie indziej, kiedy społeczeństwa rozwinięte chciały zreformować społeczeństwa prymitywne. Cała struktura uległa zagładzie. Tak musiało się stać. Pomyśl o tym, co będzie, gdy nakażemy tym ludziom zrzec się ich rytuału inicjacji. Nie usłuchają. Nie mogą. Muszą mieć wnuki. Wiedzą, że ich syn nie stanie się mężczyzną, dopóki nie zje ciała ludzkiego. Będziemy musieli siłą wywrzeć nacisk, większość z nich zabić, a z reszty uczynić posępnych niewolników. A gdy następny rocznik chłopców faktycznie dojrzeje bez magicznego pokarmu… co wtedy? Potrafisz sobie wyobrazić tę demoralizację, to poczucie kompletnej niższości, ten żal po utracie tradycji, która stanowi jądro osobistej tożsamości wszystkich ludzi? Zaiste, bardziej humanitarne byłoby zbombardować wyspę i zniszczyć tu całe życie.

Chena potrząsnęła głową.

— Nie — głos jej stał się szorstki. — Jeśli chcielibyśmy to załatwić porządnie, należałoby działać stopniowo. Moglibyśmy wysłać misjonarzy. Posługując się ich nauką i przykładem może udałoby się gdzieś po dwóch czy trzech pokoleniach, skłonić tubylców do pierwszych prób zaniechania tego obyczaju… A na to nas nie stać. I długo nie będzie stać, skoro w galaktyce jest tyle planet o wiele bardziej godnych tej mizernej pomocy, którą możemy zaoferować. Mam zamiar zgłosić wniosek o pozostawienie mieszkańców tej planety samym sobie.

Evalyth przyglądała się jej w milczeniu. Dopiero po pewnej chwili spytała:

— Czy powodem tej decyzji nie są czasem twoje własne odruchy?

— Owszem — przyznała Chena. — Nie potrafię przezwyciężyć odrazy. A prze­cież, jak sama to podkreśliłaś, mam podobno otwarty umysł. Więc nawet jeśli Komisja postanowi zwerbować misjonarzy, wątpię, czy jej się to powiedzie. — Zawahała się. — I ty też, Evalyth…

Krakenka wstała z miejsca.

— Moje odczucia nie mają tu żadnego znaczenia — odparła. — Ważny jest mój obowiązek. Dziękuję ci za pomoc. — Obróciła się na pięcie i marszowym krokiem wyszła z domku.


Chemiczne zabezpieczenia zaczynały już pękać. Evalyth stała przez chwilę przed niewielkim budyneczkiem, który do niedawna był domem dla niej i Donliego; bała się wejść do środka. Słońce stało nisko, toteż w baraku pełno było cieni. Nad głową bezszelestnie krążył stwór o błoniastych skrzydłach i wężowym ciele. Zza palisady dochodziły odgłosy kroków, słowa wypowiadane w obcym języku, la wodzenie piszczałek. W powietrzu pojawił się chłód. Zadrżała. W domu będzie zbyt pusto.

Ktoś nadchodził. Z daleka rozpoznała Alsabetę Mondain z planety Nuevamerica. Wysłuchiwanie jej głupich kondolencji składanych w jak najlepszych zamiarach byłoby jeszcze gorsze niż wejście do domu. Evalyth pokonała trzy ostatnie schodki i zasunęła za sobą drzwi.

Donli już tu nie przyjdzie. Nigdy.

Ale okazało się, że w środku go nie brakuje. Raczej było go za pełno: fotel, w którym lubił siadywać czytając ów wyświechtany tomik poezji, których nie potrafiła zrozumieć i drażniła się z nim z tego powodu, stół, przez który posyłał jej toasty i pocałunki, szafa, w której wisiało jego ubranie, para zdartych pantofli, łóż­ko — wszystko krzyczało nim. Evalyth szybko przeszła do części laboratoryjnej i zasunęła kotarę oddzielającą ją od części mieszkalnej. Hałas wywołany zasuwaniem zdawał się monstrualny w ciszy wieczoru.

Zacisnęła powieki i pięści i stała dysząc ciężko. Nie rozkleję się, przyrzekła sobie. Zawsze mówiłeś, że kochasz mnie za moją siłę — poza wielu innymi cechami wartymi grzechu, dodawałeś zawsze z tym swoim lekkim uśmieszkiem, ale tamto jeszcze pamiętam — i nie mam zamiaru pozbywać się czegokolwiek, za co mnie kochałeś.

Muszę się wziąć do roboty, zwróciła się teraz do dziecka Donliego. Dowództwo wyprawy z pewnością postąpi według rekomendacji Cheny i zwinie kramik. Nie ma za wiele czasu na pomszczenie twojego ojca.

Nagle otworzyła oczy. Co ja wyprawiam? — pomyślała oszołomiona. — Rozmawiam z trupem i płodem?

Włączyła świetlówkę i podeszła do komputera. Nie różnił się niczym od innych przenośnych systemów. Donli go używał. Nie potrafiła jednak oderwać oczu od charakterystycznych zadrapań i wygięć prostopadłościennej obudowy, podobnie zresztą jak i od mikroskopu Donliego, analizatorów chemicznych, wskaźnika chromosomów, okazów biologicznych… Usiadła. Nie odmówiłaby sobie szklanecz­ki czegoś mocniejszego, ale potrzebna jej była jasność umysłu.

— Włącz się! — rozkazała.

Zapłonął żółty wskaźnik zasilania. Evalyth pociągnęła się za podbródek szukając Odpowiednich słów.

— Stawiam zadanie — powiedziała w końcu. — Chodzi o odnalezienie tubylca z nizin, który spożył kilka kilogramów ciała i krwi osobnika należącego do naszej grupy, po czym zniknął w dżungli. Zabójstwo miało miejsce przed około sześćdziesięcioma godzinami. Jak można go odnaleźć?

Odpowiedzią był ledwie słyszalny szum. Wyobraziła sobie kolejne połączenia: z maserem w wahadłowcu, następnie poza niebem — z najbliższym łączem orbitalnym, potem następnym i następnym wokół wzdętego brzucha planety, obok żarłocznego słońca i nieludzkich planet, aż w końcu impulsy dotrą do statku-bazy, gdzie trafią do sztucznego mózgu, który skieruje pytanie do odpowiedniego banku danych; następnie do skanerów, których energia rezonansowa przebiegała od jednej odkształconej cząstki do drugiej identyfikując więcej informacji, niż warto było liczyć, danych zebranych z setek czy tysięcy całych planet, danych zachowanych sprzed klęski Imperium i późniejszych mrocznych wieków, danych sięgających czasów Starej Ziemi, która może już nawet nie istniała. Odepchnęła od siebie owe myśli i zatęskniła za drogim, surowym Krakenem. Polecimy tam, przyrzekła dziecku Donliego. Zamieszkasz tam, z dala od tych wszystkich maszyn, i dorośniesz tak, jak to sobie zamyślili bogowie.

— Pytanie — odezwał się mechaniczny głos. — Jakiego pochodzenia była ofiara zabójstwa? Evalyth musiała zwilżyć wargi, nim była w stanie odpowiedzieć:

— Był to mieszkaniec Athei, Donli Sairn, twój pan.

— W takim razie istnieje możliwość odnalezienia poszukiwanego tubylca. Nastąpią teraz obliczenia szansy. Czy mam tymczasem podać powody, dla których uznano, że istnieje taka możliwość?

— T-tak.

— Struktura biochemiczna Athei rozwijała się w sposób zbliżony do Ziemi — powiedział głos — i osadnicy wczesnego okresu nie mieli trudności z zaprowadze­niem tam ziemskich gatunków roślin i zwierząt. Z tego też powodu otaczało ich przyjazne środowisko, w którym ludność wkrótce osiągnęła liczbę wystarczająco wysoką, by nie obawiać się zmian rasowych poprzez mutacje lub znos genetyczny. Poza tym nie występowały żadne czynniki wymuszające dobór naturalny, który mógłby spowodować zmiany. Stąd też współczesny mieszkaniec Athei niewiele różni się od swego przodka — kolonisty z Ziemi; i dlatego dokładnie znamy jego cechy fizjologiczne i biochemiczne.

Taka sytuacja miała najczęściej miejsce na większości planet skolonizowanych, co do których zachowały się zapisy. Tam zaś, gdzie pojawiły się ludzkie mutacje, stało się tak głównie dlatego, że pierwsi osadnicy stanowili grupy ściśle dobrane. Dobór losowy oraz ewolucyjne przystosowanie do nowych warunków rzadko da­wały radykalne zmiany biotypu. Na przykład krzepkość przeciętnego Krakeńczyka jest rezultatem działania stosunkowo wysokiej siły ciążenia; jego masywna budowa pomaga mu znosić chłód, natomiast jasna cera przydaje się w przypadku światła słonecznego tak ubogiego w promienie ultrafioletowe. Ale jego przodkowie mieli już cechy wrodzone przydatne do życia na takiej planecie. Odchylenia od tamtej normy nie są skrajne. Nie przesądzają one o zdolności do życia na innych podobnych do Ziemi planetach ani o możliwości płodzenia dzieci z ich mieszkańcami.

Czasem jednak pojawiały się większe odchylenia. Jak się wydaje, ich powodem były niewielkie rozmiary pierwszej grupy osadników, odmienne od ziemskich warunków na planecie albo też obie te przyczyny razem. Kolonia mogła być nieliczna, ponieważ większej liczby ludzi planeta nie byłaby w stanie wyżywić, albo też liczba osadników zmalała w wyniku akcji zbrojnych w okresie zagłady Imperium. W pierwszym wypadku zwiększyła się możliwość występowania nie­pożądanych mutacji genetycznych; w drugim, powodem pojawienia się znacznej liczby mutantów wśród dzieci tych, którzy przeżyli, było promieniowanie. Zmiany dotyczą nie tyle podstaw anatomicznych, co drobnych cech związanych z przemia­ną endokrynologiczną i enzymatyczną, która ma wpływ na fizjologię i psychikę danej rasy. Jednym ze znanych przykładów może być reakcja mieszkańców Gwydiona na nikotynę i niektóre indole, a także zapotrzebowanie Ifrian na śladowe ilości ołowiu. Czasem takie różnice powodują, że mieszkańcy dwóch różnych planet nie mogą ze sobą począć potomstwa.

Mimo że tutejsza planeta została dotąd zbadana jedynie bardzo pobieżnie… — słowa te wyrwały Evalyth ż zadumy, w jaką wprowadził ją wykład komputera — … niektóre fakty nie ulegają wątpliwości. Niewielu ziemskim gatunkom udało się tu zaaklimatyzować. Z pewnością na początku hodowano też i inne, które jednak wymarły, gdy utracono bazę techniczną potrzebną do ich utrzymania. Stąd też tutejszy człowiek musiał wykorzystywać miejscowe formy życia jako główne źródło pożywienia. Owo życie nie zawiera wielu składników ważnych dla człowieka. Na przykład wydaje się, że jedynym źródłem witaminy C są rośliny przywiezione z Ziemi; Sairn zaobserwował, że tubylcy spożywają wielkie ilości trawy i liści pochodzących z tych gatunków, a zdjęcia fluoroskopowe wykazały, że taki sposób odżywiania w poważnym stopniu zmienił wygląd ich przewodu pokarmowego. Nie udało się nikogo z nich skłonić do oddania próbek skóry, krwi, śliny i tym po­dobnych, nawet ze zwłok. — Boją się czarów, pomyślała ponuro Evałyth, tak, i do tego już się cofnęli. Jednak intensywna analiza mięsa zwierząt spożywanych tu najczęściej wykazała niedostatek trzech podstawowych aminokwasów, przystoso­wanie się zaś człowieka do tej sytuacji musiało spowodować poważne zmiany na poziomie komórkowym i podkomórkowym. Prawdopodobny rodzaj i zasięg tych zmian da się obliczyć.


— Obliczenia są już gotowe. — W momencie gdy komputer ponownie prze­mówił, Evalyth schwyciła oparcie fotela i wstrzymała oddech. — Istnieje dość wysokie prawdopodobieństwo powodzenia. Ciało mieszkańca Athei stanowi tu element obcy. Metabolizm sobie z nim poradzi, ale ciało spożywającego je tubylca będzie wydzielać pewne związki chemiczne, a te nadadzą charakterystyczny zapach jego skórze i oddechowi, podobnie jak moczowi i kałowi. Istnieje poważna szansa, że będzie go można odszukać za pomocą zmodyfikowanej metody Freeholdera w promieniu nawet kilku kilometrów jeszcze po upływie sześćdziesię­ciu czy siedemdziesięciu godzin. Ponieważ jednak cząsteczki omawianych związków przez cały czas ulegają rozpadowi i rozproszeniu, zaleca się szybkie działanie.

Odnajdę mordercę Donliego. Wokół Evalyth rozszalała się ciemność.

— Czy zamówić dla ciebie organizmy i zadać im właściwy program poszuki­wań? — zapytał głos. — Możesz je otrzymać w ciągu około trzech godzin.

— Tak — wyjąkała. — Och, proszę… czy masz jeszcze jakieś rady?

— Ten człowiek nie powinien zostać zabity od razu, należy go tu sprowadzić na badania, choćby tylko po to, by udało się wykonać naukowe zadania wyprawy.

Oto przemawia maszyna, wykrzyknęła w myślach Evalyth. Zaprojektowano ją tak, by służyła badaniom. Nic poza tym. Ale należała do niego. A jej odpowiedź była tak podobna do tego, co powiedziałby Donli, że Evalyth nie potrafiła dłużej powstrzymać łez.


Jedyny wielki księżyc wzeszedł nieomal w pełni wkrótce po zachodzie słońca. Przyćmił blask większości gwiazd; dżungla w dole skąpana była w srebrnej poświacie przetykanej czernią. Na niewidocznym krańcu świata unosił się nierealny śnieżny stożek góry Burus. Przycupniętą na grawisaniach Evalyth opływał wiatr pełen woni wilgotnych i gryzących; zdawał się zimny, choć nie był, i chichotał za jej plecami. Co kilka minut rozlegało się jakieś skrzeczenie; coś krakało w od­powiedzi.

Popatrzyła spode łba na indykatory położenia świecące na tablicy sterowniczej. Niech to Chaos, Moru musi być w tym rejonie! Nie mógłby uciec pieszo z doliny w tym czasie, a sprawdziła już prawie całą dolinę. Jeśli skończą się jej żuczki, a nie znajdzie Moru, czy może założyć, że on nie żyje? Ale przecież i tak znalazłoby się jego ciało? Chyba że leży gdzieś głęboko zakopane. O, tu będzie dobrze. Unie­ruchomiła grawisanie, zdjęła ze stojaka kolejną fiolkę i wstała, by ją opróżnić.

Żuczki wyleciały w wielkiej masie, drobne jak dym unoszący się w świetle księżyca. Kolejne niepowodzenie?

Nie! Chwileczkę! Chyba skupiają się w ledwie widoczne pasmo i znikają w dole! Serce jej łomotało, gdy patrzyła na indykator. Jego neu rodetektorowa antena nie kołysała się już bez celu, ale wskazywała prosto na zachodni południowy zachód, odchylenie trzydzieści dwa stopnie poniżej poziomu. Tylko skupisko żuczków mogło spowodować takie jej zachowanie. A jedynie ta konkretna mieszanina cząstek, na jaką żuczki zostały uczulone, w koncentracji kilku na milion lub większej, zmusiłaby je do skupienia się na źródle emisji.

— Jaaaaa — nie zdołała powstrzymać tego jastrzębiego okrzyku. Potem jednak zagryzła wargi, a po podbródku pociekł jej nie zauważony strumyczek krwi. Dalej prowadziła sanie w milczeniu.

Miała do pokonania ledwie kilka kilometrów. Zatrzymała się przed polaną. W po­rastającej ją wybujałej roślinności połyskiwały kałuże spienionej wody. Otaczające polanę drzewa wyglądały jak lity mur. Evalyth zsunęła z hełmu na oczy okulary noktowizyjne. Dostrzegła stojący na polanie szałas, pośpiesznie upleciony z pędów i gałęzi, oparty o dwa najwyższe drzewa, których gałęzie miały go chronić przed wykryciem z powietrza. Żuczki wlatywały do szałasu.

Evalyth opuściła sanie na metr nad ziemią i ponownie wstała. W jej lewej dłoni znalazł się wyciągnięty z kabury ogłuszacz, prawa spoczywała na rękojeści miotacza.

Z szałasu wygramolili się dwaj synowie Moru. Żuczki wirowały wokół nich jak mgła zamazująca ich sylwetki. Oczywiście, pojęła Evalyth, osiągając mimo to z powodu wstrząsu wyższy stopień nienawiści, mogłam się domyślić, że to oni będą pożerać. Chłopcy bardziej niż inni przypominali gnomy: wychudłe kończy­ny, wielkie głowy, wydęte brzuchy typowe dla niedożywienia. Krakeńscy chłopcy w ich wieku byliby dwukrotnie więksi i znacznie bardziej zaawansowani w pro­cesie dojrzewania. Te nagie ciała należały do dzieci, choć ich groteskowość miała w sobie coś ze starości.

Za chłopcami wyszli rodzice, zignorowani przez opętane obsesją żuczki. Matka zawodziła; Evalyth rozpoznała kilka słów.

— Co się stało, co to za paskudztwo… och, pomocy… — Ale wzrok Evalyth spoczywał tylko na Moru.

Kiedy kuśtykając wychodził z szałasu, pochylony, by zmieścić się w otworze wejściowym, wydał się Evalyth jakimś ogromnym chrząszczem spełzającym z kupy gnoju. Poznałaby jednak zawsze tę kudłatą głowę, choć teraz jej własny mózg rozpadał się na kawałki. Moru miał w ręku kamienny nóż, zapewne ten sam, którym pokroił Donliego. Zabiorę mu go, wraz z ręką, która go trzyma, łkała. Będzie żył, a ja rozczłonkuję go własnoręcznie, w chwilach przerwy zaś będzie patrzył, jak obdzieram ze skóry jego odrażający pomiot.

Przez jej myśli przebił się krzyk kobiety. Kobieta dostrzegła metalowy pojazd i stojącą na jego platformie olbrzymkę, której czaszka i oczy połyskiwały w księ­życowym świetle.

— Przyszłam po ciebie, który zabiłeś mego męża — rzekła Evalyth. Matka ponownie krzyknęła i rzuciła się, zasłaniając chłopców. Ojciec usiłował zabiec jej drogę, ale chroma stopa zawinęła się pod nim i upadł w kałużę. Kiedy usiłował się wygramolić z błota, Evalyth strzeliła z ogłuszacza do kobiety. Nie rozległ się żaden dźwięk; kobieta osunęła się i leżała bez ruchu.

— Uciekajcie! — krzyknął Moru. Rzucił się w kierunku sani. Evalyth przekręciła drążek sterowniczy. Pojazd .łukiem wzniósł się lecąc w stronę chłopców. Strzeliła do nich z góry, gdzie Moru nie mógł jej dosięgnąć.

Ukląkł przy najbliższym, wziął jego ciało w ramiona i spojrzał w górę. Księżyc bezlitośnie oświetlał jego twarz.

— I co jeszcze możesz mi uczynić? — zawołał Moru.

Evalyth ogłuszyła i jego, wylądowała, zeszła z platformy i skrępowała całą czwórkę. Ładując ciała na sanie stwierdziła, że są lżejsze, niż się spodziewała.

Pot wystąpił jej na całym ciele, aż kombinezon przylgnął jej do skóry. Zaczęła dygotać, jakby w gorączce. Szumiało jej w uszach.

— Powinnam była was zabić — rzekła. Zdawało jej się, że własny głos brzmi jakoś odległe, nieznajome. A jeszcze gdzieś dalej w jej umyśle powstało pytanie, po co w ogóle przemawia do nieprzytomnych, i to we własnym języku.

— Szkoda, że zachowaliście się właśnie w ten sposób. To sprawiło, że przypomniałam sobie, co powiedział komputer: że przyjaciele Donliego potrzebują was do badań. To chyba zbyt wielka okazja, by ją przepuścić. Po tym, co zrobiliście, możemy, zgodnie z prawem Zjednoczonych Planet, uwięzić was i nikt się nie będzie rozczulał nad waszym losem.

Och, nie potraktują was po barbarzyńsku. Kilka próbek tkanek, wiele testów, pod znieczuleniem, jeśli będzie trzeba, nic bolesnego, nic poza badaniem klinicznym, tak szczegółowym, jak pozwoli na to wyposażenie. I na pewno dadzą wam lepiej jeść, niż dotąd jedliście, i na pewno medycy znajdą w was jakieś choroby, które będą mogli wyleczyć. A w końcu. Moru, wypuszczą twoją żonę i dzieci.

Spojrzała mu prosto w przerażającą twarz.

— Cieszę się — rzekła — że dla was, którzy nie pojmujecie, co się dzieje, będzie to nieprzyjemne przeżycie. A kiedy już skończą. Moru, zażądam, aby przynajmniej ciebie mi oddali. Tego nie mogą mi odmówić. Przecież wasze plemię faktycznie was wypędziło. Prawda? Obawiam się, że moi koledzy nie dopuszczą, bym zrobiła coś więcej poza zabiciem ciebie, ale z tego nie zrezygnuję.

Zwiększyła moc silnika i odleciała w kierunku Lokonu, jak mogła najszybciej, aby przybyć tam, póki jeszcze wystarczało jej tak niewiele.


* * *

I dni bez niego, i wciąż dni bez niego.

Nadejście nocy przyjmowała bez oporów. Jeśli nie zmęczyła się pracą do wyczerpania, zawsze mogła wziąć tabletkę. Donli rzadko powracał w jej snach. Ale musiała też przetrwać i dni, i wtedy nie mogła utopić ich w środkach nasennych.

Na szczęście przygotowania do drogi powrotnej wymagały znacznego nakładu pracy, ponieważ wyprawa nie była zbyt liczna, a do odjazdu pozostało niewiele czasu. Sprzęt trzeba było rozmontować, zapakować, przetransportować wahad­łowcem na pokład statku, a tam złożyć w magazynach. Sam Nowy Świt wymagał wielu przygotowań, jego liczne systemy trzeba było włączyć na nowo i skontrolo­wać. Wyszkolenie militechniczne umożliwiało Evalyth wykonywanie funkcji mechanika, nawigatora wahadłowca czy szefa ekipy załadowczej. Poza tym wszystkim nadal pełniła obowiązki związane z ochroną terenu bazy.

Kapitan Jonafer robił jej z tego powodu delikatne wymówki.

— Po co to wszystko, poruczniku? Miejscowi boją się nas jak ognia. Słyszeli już o tym, co pani zrobiła — a te wszystkie przeloty po niebie, praca robotów i ciężkiego sprzętu, reflektory po zapadnięciu zmroku… Z trudnością udaje mi się wyperswadować im porzucenie własnego miasta!

— No to niech porzucają — warknęła. — Kogo to obchodzi?

— Nie przylecieliśmy tu po to, by im zaszkodzić, poruczniku.

— Nie. Jednak moim zdaniem, kapitanie, oni by nam z przyjemnością zaszkodzili, gdybyśmy dali im choć najmniejszą okazję. Proszę sobie wyobrazić, jak wspaniałe przymioty musi posiadać pańskie ciało.

Jonafer westchnął i ustąpił. Kiedy jednak odmówiła przyjęcia Rogara podczas następnego przylotu z orbity na planetę, zobowiązał ją do tego rozkazem i polecił zachowywać się przyzwoicie.

Klev wszedł do części mieszczącej laboratorium biologiczne — nie chciała wpuścić go do strefy mieszkalnej — trzymając w obu rękach dar: miecz wykuty z metalu Imperium. Wzruszyła ramionami; bez wątpienia jakieś muzeum z przy­jemnością go weźmie.

— Połóż na podłodze — poleciła.

Ponieważ zajmowała jedyne w tym pomieszczeniu krzesło, Rogar stał. W swojej szacie wyglądał na małego i starego.

— Przyszedłem — wyszeptał — by powiedzieć, że mieszkańcy Lokonu radują się, iż niewiasta z niebios wykonała swą zemstę.

— Wykonuje ją — poprawiła.

Nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Ponuro spoglądała na jego wyblakłe włosy.

— Skoro niewiasta z niebios… mogła… tak łatwo… znaleźć tych, których szukała… zatem zna prawdę mieszkającą w sercach Lokończyków: że nigdy nie zamierzaliśmy uczynić krzywdy jej ludowi.

Nie wyglądało na to, że Rogar czeka na odpowiedź.

Zacisnął splecione palce.

— Dlaczego tedy porzucacie nas — mówił dalej. — Kiedy przybyliście tu, kiedy poznaliśmy was, a wy zaczęliście mówić naszą mową, przyrzekliście tu pozostać przez wiele księżyców, a potem przysłać innych, by nauczyli nas i handlowali z nami. Nasze serca rozradowały się. Nie tylko z powodu tych towarów, które kiedyś zechcielibyście nam sprzedać, ani z powodu tego, że wasi mędrcy powie­dzieliby nam, jak skończyć z głodem, chorobami, niebezpieczeństwami i cierpienia­mi. Nie, nasza radość i wdzięczność wynikała głównie z widoku tych cudów, jakie roztoczyliście przed nami. Nagle świat, który był tak mały, stał się tak rozległy. A teraz odchodzicie. Pytałem, gdy się odważyłem, a ci spośród waszych, którzy zechcieli odpowiedzieć, mówili, że nikt \u już nie powróci. Czymże was obraziliśmy, niewiasto z niebios, i jak możemy to naprawić?

— Możecie przestać traktować waszych współbraci jak zwierzęta — wycedziła Evalyth.

— Dowiedziałem się… jakoś… że przybysze z gwiazd mówią, iż to, co dzieje się w Świętym Miejscu, jest złe. Ale my robimy to tylko raz w życiu, niewiasto z nie­bios, i tylko dlatego, że musimy!

— Nie ma takiej potrzeby. Rogar upadł przed nią na kolana.

— Może tak jest z przybyszami z gwiazd — rzekł błagalnie — ale my jesteśmy jedynie ludźmi. Jeśli nasi synowie nie zdobędą męskości, nie poczną własnych dzieci i wówczas ostatni z nas umrze na tym świecie śmierci, a nie będzie nikogo, kto by mu otworzył czaszkę i wypuścił duszę… — Odważył się unieść na nią wzrok. To, co zobaczył na jej twarzy, sprawiło, że zaskowyczał i wycofał się tyłem na czworakach pod palące promienie słońca.


Później Chena Darnard odszukała Evalyth. Zrobiły sobie drinka i zaczęły rozmawiać najpierw unikając właściwego tematu, aż w końcu Chena powiedziała wprost:

— Trochę ostro potraktowałaś wodza, nieprawdaż?

— Skąd… ach, tak. — Krakenka przypomniała sobie, że rozmowa z Rogarem została nagrana do późniejszej analizy, jak robiono zawsze, kiedy było to możliwe.

— A co miałam zrobić, pocałować go w te ludożercze usta?

— Nie. — Chena skrzywiła się. — Chyba nie.

— Na oficjalnym zaleceniu, by dać sobie spokój z tą planetą, twój podpis jest na samej górze.

— Tak, ale… teraz już nie wiem. Wtedy poczułam odrazę. Teraz też czuję. Ale… widziałam, jak personel medyczny bierze w obroty tych twoich więźniów. A ty to widziałaś?

— Nie.

— Powinnaś. Jak się kulą ze strachu, wrzeszczą i wyciągają do siebie ramiona, kiedy przywiązują ich w laboratorium, a potem jak tulą się do siebie w celi.

— Przecież chyba nie czują bólu ani nie ponoszą żadnego uszczerbku, prawda?

— Oczywiście, że nie. Ale czy uwierzą tym, którzy ich pojmali? Nie można ich uśpić chemicznie do badań, jeśli wyniki mają być zgodne ze stanem faktycznym. Ich obawa przed czymś całkowicie nieznanym… W każdym razie, Evalyth, byłam zmuszona przerwać obserwacje. Dłużej już nie mogłam. — Chena długo patrzyła na drugą kobietę. — Ale ty mogłabyś pójść popatrzeć.

Evalyth potrząsnęła głową.

— Nie zamierzam napawać się widokiem cierpienia. Zastrzelę mordercę, bo wymaga tego mój honor rodowy. Reszta może sobie odejść wolno, nawet chłopcy. Nawet pomimo tego, co jedli. — Nalała sobie mocnego drinka i wychyliła jednym haustem. Alkohol zapiekł ją w przełyku.

— Szkoda, że chcesz tego — rzekła Chena. — Donliemu by się to nie podobało.

Często cytował pewne porzekadło, podobno bardzo stare — on mieszkał w moim mieście, nie zapominaj, i znam go… znałam go dłużej niż ty, kochanie. Słyszałam, jak mówił kiedyś, dwa, może trzy razy: Czy nie należy oszczędzać nieprzyjaciół, skoro dzięki temu mogą stać się przyjaciółmi?

— Pomyśl o jadowitych owadach — odparła Evalyth. — Z nimi nie zawiera się przyjaźni. Rozdeptuje się je.

— Ale człowiek robi to, co robi, bo taki jest, bo takim uczyniło go otoczenie. — Ton Cheny stał się natarczywy, pochyliła się, by pochwycić dłoń Evalyth, która nie odpowiedziała na ten gest. — Czymże jest człowiek, jedno życie, wobec tych wszystkich, którzy żyją i żyli przed nim? Kanibalizm nie byłby obecny na całej wyspie, wśród wszystkich poza tym całkowicie odmiennych grup, gdyby nie był najgłębiej zakorzenionym imperatywem kulturowym ze wszystkich, jakie cechują tę rasę.

Evalyth uśmiechnęła się poprzez narastający gniew.

— A cóż to jest za szczególna rasa — że go zaakceptowała? A może by tak przyznać i mnie przywilej działania zgodnie z moimi imperatywami kulturowymi? Wracam do domu, by wychować dziecko Donliego z dala od tej waszej cywilizacji bez charakteru. Nie będzie wyrastał w pohańbieniu, ponieważ jego matka była zbyt słaba, by dochodzić sprawiedliwości za śmierć jego ojca. A teraz wybacz mi, ale muszę jutro wcześnie wstać, aby zabrać na statek kolejny ładunek.


Wykonanie tego zadania wymagało wielu godzin pracy; Evalyth wróciła na planetę dopiero pod wieczór. Czuła się nieco bardziej zmęczona niż zwykle, nieco spokoj­niejsza. Bolesna rana zadana tym, co się stało, goiła się. Przez głowę przemknęła jej myśl, oderwana, lecz nie szokująca, nie wiarołomna: Jestem jeszcze młoda. Któregoś dnia przyjdzie inny mężczyzna. Ale nie będę cię przez to mniej kochać, drogi mój.

Buty jej zanurzyły się w pyle. Baza została już częściowo opróżniona ze sprzętu i odpowiedniej części załogi. Pod żółciejącej niebem cicho zapadał wieczór. Tylko kilka osób poruszało się wśród maszyn i pozostałych baraków. Lokon był pogrążony w ciszy — tak jak zwykle w ostatnich dniach. Z radością powitała odgłos swych kroków na schodach prowadzących do baraku Jonafera.

Siedział czekając na nią, potężny i nieruchomy za swym biurkiem.

— Zadanie wykonane bezawaryjnie — zaraportowała.

— Proszę usiąść — powiedział.

Usłuchała. Milczenie przeciągało się. W końcu przemówił; usta ledwie się poruszały w zesztywniałej twarzy:

— Zespół kliniczny zakończył badania więźniów.

Nie wiedzieć czemu, był to dla niej szok. Evalyth rozpaczliwie szukała właściwych słów.

— Czy to nie za szybko? To znaczy… no, nie mamy za wiele sprzętu i tylko paru ludzi, którzy potrafią dostrzec trudniejsze sprawy, a i bez Donliego, który jako specjalista od biologii ziemskiej… Czy dokładniejsze badanie, aż do poziomu chromosomów, jeśli nie dalej… coś, co przydałoby się antropofizjologom… czy nie powinno trwać dłużej?

— Słusznie — odparł Jonafer. — Nie znaleziono nic szczególnie ważnego. Może by i znaleziono, gdyby zespół Udena wiedział, czego szukać. W takim wypadku mogliby formułować hipotezy i sprawdzać je w kontekście całego organizmu, po czym uzyskać jakieś pojęcie o badanych jako o funkcjonujących istotach. Ma pani rację, Donli Sairn miał ową intuicję zawodową, która mogłaby wskazać im drogę. Bez tego, a także bez jakichś wyraźnych wskazówek oraz bez pomocy tych nieświadomych, przerażonych dzikusów musieli błądzić i próbować prawie na ślepo. Istotnie, ustalili kilka osobliwości układu trawiennego, ale nic takiego, do czego nie można byłoby dojść na podstawie analizy ekologicznej otoczenia.

— To dlaczego zaniechali badań? Odlatujemy najwcześniej za tydzień.

— Zrobili to na moje polecenie, po tym, jak Uden pokazał mi, co się dzieje, i za­powiedział, że kończy badania, czy tego chcę, czy nie.

— Co…? Ach, tak. — Na twarzy Evalyth pojawił się wyraz pogardy. — Myśli pan o torturach psychicznych.

— Tak. Widziałem tę wychudzoną kobietę przypiętą pasami do stołu. Jej głowa, jej ciało pokryte były siecią przewodów prowadzących do zgromadzonych wokół niej liczników, które szczękały, szumiały i błyskały światełkami. Nie dostrzegła mnie; oślepił ją strach. Może wyobrażała sobie, że wypompowują z niej duszę. A może było to dla niej coś jeszcze gorszego, bo nie wiedziała, co się z nią dzieje? Widziałem w celi jej dzieci, jak trzymały się za ręce. Nic innego im nie pozostało, by mogły się uchwycić, w ich całym wszechświecie. Niedługo osiągną wiek dojrzały; jaki wpływ wywrze to wszystko na ich rozwój psychoseksualny? Widziałem, jak obok nich leżał ich ojciec, uśpiony lekarstwami, bo chciał, pięściami wybić sobie dziurę w ścianie. Uden i jego pomocnicy mówili, że wiele razy chcieli się z nimi zaprzyjaźnić — ale bezskutecznie. Oczywiście więźniowie wiedzą, że znajdują się w mocy tych, którzy ich nienawidzą, a nienawiść ta sięga aż po grób.

Jonafer zamilkł na chwilę.

— Wszystko ma jakieś granice przyzwoitości, poruczniku — zakończył — nawet nauka i kara. Szczególnie kiedy okazuje się, że szansę na odkrycie czegoś niezwykłego są niewielkie. Nakazałem przerwanie badań. Chłopcy i ich matka zostaną jutro odwiezieni w rodzinne okolice i uwolnieni.

— Dlaczego nie dzisiaj? — spytała Evalyth, przewidując, jaka będzie odpowiedź.

— Miałem nadzieję — powiedział Jonafer — że zgodzi się pani uwolnić również mężczyznę.

— Nie.

— W imię Boga…

— Pańskiego Boga. — Evalyth odwróciła wzrok. — Nie sprawi mi to przyje­mności, kapitanie. Zaczynam żałować, że muszę to zrobić. Ale chodzi o to, że Donii nie zginął w uczciwej walce czy podczas kłótni, tylko że zarżnięto go jak prosiaka. To jest to zło w kanibalizmie: że człowiek staje się jedynie zwierzęciem dostarczającym mięsa. Nie przywrócę mu życia, ale jakoś wyrównam rachunek traktując ludożercę jedynie jako niebezpieczne zwierzę, które należy zastrzelić.

— Rozumiem. — Jonafer również długo wyglądał przez okno. W blasku zachodzącego słońca jego twarz stała się wykutą z brązu maską. — No więc — rzekł chłodno na koniec — zgodnie z Kartą Przymierza oraz statutem naszej wyprawy nie mam wyboru. Ale nie pozwolę na żadne upiorne obrzędy, a poza tym wszystko musi pani przeprowadzić własnoręcznie. Więzień zostanie pani dostar­czony do budynku po zachodzie słońca. Zlikwiduje go pani natychmiast i weźmie udział w kremacji zwłok.

Dłonie Evalyth spotniały.

— Nigdy jeszcze nie zabiłam bezbronnego człowieka.

— Ale on to zrobił! — brzmiała odpowiedź.

— Zrozumiałam, kapitanie — odpowiedziała.

— Bardzo dobrze, poruczniku. Jeśli pani chce, proszę iść do stołówki na kolację. Nikomu ani słowa. Cała sprawa odbędzie się o… — spojrzał na zegarek, dostosowany do długości miejscowej doby — o dwudziestej szóstej.

Evalyth na próżno starała się przełknąć tę suchość, którą miała w gardle.

— Czy nie zbyt późno? — spytała.

— To specjalnie — odrzekł. — Chcę, aby cały obóz spał. — Napotkał jej wzrok. — l chcę dać pani czas na zmianę decyzji.

— Nie! — Zerwała się na równe nogi i ruszyła do drzwi. Jego głos ścigał ją.

— Donli by też panią o to prosił.


Nadeszła noc i wypełniła pokój. Evalyth nie wstała, by zapalić światło. Wyglądało to tak, jakby krzesło, ongiś ulubione przez Donliego, nie chciało jej puścić.

W końcu przypomniała sobie o lekarstwach. Miała jeszcze kilka tabletek. Po zażyciu jednej z nich łatwo będzie wykonać egzekucję. Na pewno Jonafer poleci dać coś Moru na uspokojenie choć teraz, zanim go tu przyprowadzą. Dlaczego więc nie miałaby sobie pomóc w ten sposób?

Nie byłoby to słuszne.

Dlaczego nie?

Nie wiem. Nic już nie rozumiem.

A kto rozumie? Tylko jeden Moru. On wie, dlaczego zamordował i poćwiartował człowieka, który mu zaufał. Evalyth stwierdziła, że na jej ustach zagościł niewidoczny w ciemnościach zmęczony uśmiech. Niezawodnym przewodnikiem Moru były jego przesądy. Teraz już zobaczył u swoich dzieci pierwsze oznaki dojrzałości. Powinno go to choć trochę pocieszyć.

Dziwne, że ten przełom endokrynologiczny, związany z nadejściem dorosłości, pojawił się w warunkach przerażającego stresu. Raczej można by tu się spodziewać pewnego opóźnienia. Co prawda przez jakiś czas jeńców karmiono znacznie bardziej racjonalnie, a lekarze zapewne uwolnili ich od najróżniejszych chroni­cznych infekcji. Ale i tak wszystko to było dziwne. Poza tym nawet normalne dzieci w normalnych warunkach nie ujawnią nieomylnych oznak zewnętrznych w tak krótkim czasie. Donli na pewno by próbował to rozgryźć. Prawie widziała go, jak siedzi marszcząc brwi, pocierając czoło, uśmiechając się półgębkiem z powodu przyjemności, jakiej mu ten problem dostarczał.

Nieomal słyszała, jak mówiłby do Udena przy piwie i papierosie:

„Spróbuję sam nad tym pogłówkować. Może coś wykombinuję”.

„Jak? — zapytałby lekarz. — Jesteś specjalistą w biologii ogólnej. Nie mam nic do ciebie, ale szczegółowa fizjologia człowieka to nie twoja specjalność”.

„Mmmm… tak i nie. Do mnie należy badanie gatunków pochodzenia ziemskiego i to, jak się przystosowały do warunków na nowych planetach. Dziwnym trafem człowiek to jeden z takich gatunków.”

Ale Donliego nie było, a nikt poza nim nie był dość kompetentny, by podjąć jego pracę… by go choć w części zastąpić — ale uciekała od tej myśli, podobnie jak od innej, dotyczącej tego, co ją czeka wkrótce. Wszystkie swe myśli skupiła na jednej kwestii: że nikt z zespołu Udena nie próbował wykorzystać wiedzy Donliego. Jak zauważył Jonafer, gdyby Donli żył, może podsunąłby jakiś pomysł, nieortodoksyjny a wnikliwy, który mógłby doprowadzić do odkrycia tego, co było do odkrycia, o ile w ogóle coś było. Uden i jego asystenci to rutyniarze; nawet im nie przyszło do głowy polecić komputerowi Donliego, by przeczesywał swe banki danych w po­szukiwaniu jakichś istotnych informacji. Dlaczego mieliby to robić, skoro problem ten rozpatrywali z czysto medycznego punktu widzenia. No i przecież nie byli okrutni. Cierpienia psychiczne, jakie zadawali badanym, powodowały, że unikali czegokolwiek, co mogłoby spowodować konieczność dalszych badań. Donli od samego początku zabrałby się do tego inaczej.

Nagle mrok zgęstniał. Eyalyth z trudem oddychała. W pokoju było zbyt gorąco i cicho; czekanie też się zbytnio przeciągało. Musi coś zrobić, bo inaczej siła woli też ją zawiedzie i nie będzie w stanie pociągnąć za spust.

Wstała z trudem i powlokła się do laboratorium. Świetlówka oślepiła ją na moment. Podeszła do komputera.

— Włącz się! — poleciła.

Odpowiedziało jej jedynie światełko zasilania. Okna były nadal całkowicie czarne. Chmury na niebie bez reszty zasłaniały księżyc i gwiazdy.

— Jakie… — z gardła jej dobył się tylko dziwaczny skrzekot. Pomogła sobie, myśląc z rozrzewnieniem: weź się w garść, głupia bekso, albo nie jesteś odpowiednią matką dla dziecka, które w sobie nosisz, l mogła już zadać pytanie.

— Jakie może być biologiczne wytłumaczenie zachowania się ludzi na tej planecie?

— Te sprawy najłatwiej wyjaśnić w kategoriach psychologicznych i antropologii kulturalnej — odrzekł głos.

— M-może — powiedziała Evalyth. — A może nie. — Uszeregowała kilka myśli i ustawiła je niewzruszenie pośród innych, szalejących w jej głowie.

— Możliwe, że tubylcy ulegli jakiejś degeneracji i nie są już właściwie ludźmi. — Chciałabym, żeby Moru nie był człowiekiem. — Sprawdź wszystkie dane o nich, między innymi wyniki obserwacji klinicznych przeprowadzonych na czworgu z nich w ciągu ostatnich kilku dni. Porównaj z podstawowymi danymi dotyczącymi Ziemi: Podaj wszystkie hipotezy, które wydają się uzasadnione. — Zawahała się. — Poprawka. Podaj wszystkie hipotezy, które są możliwe; wszystko, co nie sprzeciwia się w sposób oczywisty ustalonym faktom. Uzasadnione hipotezy zostały już wykorzystane.

Maszyna zaszumiała. Evalyth zacisnęła oczy i uchwyciła się brzegu biurka. Pomóż mi, Donli, proszę cię.

Do jej uszu dobiegł głos, gdzieś z drugiego krańca wieczności:

— Jedynym elementem behawiorystycznym, którego, jak się wydaje, nie można łatwo wyjaśnić za pomocą domniemań dotyczących warunków środowiskowych oraz wydarzeń historycznych, jest kanibalistyczny rytuał dorosłości. Według opinii komputera antropologicznego mogło się to wywodzić z rytuału ofiarnego, podczas którego na ołtarzu składano człowieka. Lecz ten sam komputer notuje następujące nielogiczności w tej hipotezie:

Na Starej Ziemi religie ofiarne wiązały się normalnie ze społeczeństwami rol­niczymi, które znacznie bardziej były uzależnione od trwałej urodzajności i pogody niż łowieckie. Ale nawet i dla nich ofiary z ludzi okazywały się w końcu niekorzystne, jak wyraźnie dowodzi przykład Azteków. Lokon w pewnym stopniu zracjonalizował praktyki ludożercze wiążąc je z systemem niewolniczym i w ten sposób minimalizując ich wpływ na ogólną sytuację. Jednak wśród mieszkańców nizin są one poważnym złem, źródłem nieustannego zagrożenia, powodem wydatkowania wysiłku i zasobów, które są konieczne do przetrwania. Nie wydaje się możliwe, aby ów obyczaj, gdyby tylko został przyjęty za przykładem Lokonu, mógł się utrzymać w choć jednym z tych plemion. A jednak się utrzymuje. Stąd też musi mieć jakieś racjonalne uzasadnienie i problem polega na tym, by je odszukać.

Metody zdobywania ofiar są najróżniejsze, ale wymagania zawsze te same. Według Lokończyków potrzebne jest jedno ciało dorosłego człowieka, które wystarcza, by czterej chłopcy uzyskali dojrzałość. Zabójca Donliego Sairna nie mógł unieść całego ciała. To, co zabrał, daje wiele do myślenia.

Można zatem uznać, że na tej planecie pojawił się syndrom dipteroidalny. Gdzie indziej zjawisko to nie występuje wśród wyższych zwierząt, ale teoretycznie jest możliwe. Mogła je wywołać modyfikacja chromosomu Y. Łatwo jest przeprowa­dzić badanie na wykrycie owej modyfikacji, a tym samym potwierdzić tę hipotezę.

Głos zamilkł. Evalyth słyszała, jak krew dudni jej w żyłach.

— O czym ty mówisz?

— O zjawisku stwierdzonym na kilku planetach wśród niższych zwierząt — wyjaśnił komputer. Nie występuje ono często i dlatego nie jest szeroko znane. Jego nazwa pochodzi od terminu „diptera” — łacińskiej nazwy muchówek na Starej Ziemi.

Olśniło ją nagle jak błyskawicą.

— Muchówki — oczywiście! Komputer rozpoczął wyjaśnienia.


Jonafer osobiście przyprowadził Moru. Dzikus miał ręce związane za plecami, a kapitan wręcz przytłaczał go wzrostem Mimo to jednak, a także mimo zadanych sobie obrażeń Moru szedł, choć kuśtykając, dość równo.

Chmury rozwiewały się; białym lodowym blaskiem zajaśniał księżyc. Z miejsca obok drzwi, gdzie stała, Evalyth sięgała wzrokiem do granic bazy — do zębatej jak pita palisady, nad którą, niczym szubienica, unosił się samotny dźwig. Robiło się zimno; wszak planeta zbliżała się do jesieni. Zerwał się słaby wiatr, który zawodził unosząc niewielkie tumany pyłu, tańczące jak małe diabełki. Odgłos kroków Jonafera słychać było z daleka.

Dostrzegł ją i zatrzymał się. Moru też stanął.

— I co stwierdzono? — zapytała. Kapitan skinął głową.

— Uden zabrał się do pracy zaraz po tym, jak się pani z nim połączyła — od­rzekł. — Badanie jest bardziej skomplikowane, niż twierdził pani komputer… ale on był przyzwyczajony do sprawności Donliego, a nie Udena. Uden sam nigdy by na to nie wpadł. Owszem, hipoteza jest prawdziwa.

— W jaki sposób?

Moru stał czekając, podczas gdy nad nim przelatywały słowa w języku, którego nie rozumiał.

— Nie jestem lekarzem. — Jonafer zachowywał obojętny ton głosu. — Ale z tego, co powiedział mi Uden, wynika, że uszkodzenie chromosomu powoduje, iż męskie gruczoły płciowe nie są w stanie samoistnie osiągnąć dojrzałości. Potrzeba im dodatkowych hormonów — Uden wymienił testosteron, androsteron i nie pamiętam co jeszcze — aby zapoczątkować serię zmian, które w efekcie przyniosą dojrzałość. Bez tego chłopcy skazani są na bezpłodność. Uden uważa, że po zbombardowaniu kolonii pozostało niewielu żyjących, w takim stopniu pozbawio­nych środków do życia, że uciekli się do kanibalizmu, by przetrwać przez pierwsze pokolenie czy dwa. W tych warunkach mutacja, która inaczej uległaby samoistnej eliminacji, umocniła się i przeszła na wszystkich potomków.

— Rozumiem — skinęła głową Evalyth.

— Chyba pojmuje pani, co to znaczy — rzekł Jonafer. — Nie będzie problemu z wykorzenieniem tych praktyk. Po prostu powiemy im, że mamy nowy, lepszy, Święty Pokarm i udowodnimy to za pomocą kilku tabletek. Później można będzie zaprowadzić hodowlę zwierząt typu ziemskiego, które dostarczą, czego będzie trzeba. A na koniec nasi genetycy z pewnością naprawią ten uszkodzony chromosom Y.

Dłużej nie był w stanie się hamować. Jego usta otworzyły się, niczym rana przecinająca na wpół widoczną twarz. Rzucił chrapliwie:

— Powinienem wysławiać panią pod niebiosa za to, że uratowała pani od zagłady cały lud. Nie potrafię. Niech już pani kończy, co pani miała zrobić, dobrze? Evalyth podeszła do Moru, który zadrżał, lecz wytrzymał jej wzrok.

— Nie dał mu pan nic na uspokojenie — stwierdziła zdumiona.

— Nie — powiedział Jonafer. — Nie będę pani ułatwiał. — Splunął.

— To dobrze. — Zwróciła się do Moru w jego języku: — Zabiłeś mego męża. Czy będzie słuszne, jeśli ja zabiję ciebie?

— Będzie słuszne — odrzekł, prawie tak samo spokojnie jak ona. — Dziękuję ci, że pozwolono odejść mojej żonie i synom. — Milczał przez krótką chwilę. — Słyszałem, że wasz lud potrafi przechowywać ciało przez wiele lat, tak żeby się nie zepsuło. Będę rad, jeśli zachowasz moje dla swoich synów.

— Im ono nie będzie potrzebne — rzekła Evalyth. — Ani synom twoich synów. W słowach Moru pojawił się niepokój.

— Czy wiesz, czemu zabiłem twego męża? On był dla mnie dobry, był jak bóg. Ale jestem chromy. Nie widziałem innej drogi zdobycia tego, co musieli mieć moi synowie, i to prędko; inaczej byłoby za późno i nigdy nie staliby się mężczyznami.

— On mnie nauczył — powiedziała — co to znaczy być mężczyzną. — Obróciła się w stronę Jonafera, który stał w napięciu, nie rozumiejąc, o co chodzi. — Dokonałam już zemsty — powiedziała w języku Donliego.

— Co takiego? — pytanie Jonafera zabrzmiało jak echo słów Evalyth.

— Kiedy dowiedziałam się o syndromie dipteroidalnym — rzekła — wystarczyło­by mi tylko zachować to w tajemnicy. Moru, jego dzieci, jego cała rasa pozostałaby zwierzyną łowną przez wieki, może na zawsze. Siedziałam chyba z pół godziny ciesząc się moją zemstą.

— A potem? — spytał kapitan.

— Doznałam satysfakcji i mogłam pomyśleć o sprawiedliwości — odparła Evalyth.

Wydobyła nóż. Moru wyprostował plecy. Stanęła za nim z tyłu i przecięła mu więzy.

— Wracaj do domu — powiedziała. — I pamiętaj o nim.

Загрузка...